12.06.2022
„Zmagamy się ze sobą,
a jednocześnie każde
z nas zostaje
na swoim gruncie”
[…]
Przechodzi przez pole lucerny. Ostatni jesienny pokos musiał mieć miejsce gdzieś w końcu ostatniego tygodnia, chociaż skąpe resztki, które zostały (niczym wałki brudu ukręcone między palcem wskazującym a kciukiem lub kawałki pękniętego balonu), utraciły swoje koniczynowate kształty i wypłowiały do koloru szarozielonego. Nadepnięte stopą, wydają z siebie nikły, słodkawy zapach lata – jak oddech krowy lub śpiącej w cieple kobiety nad ranem. Bezwiednie wciąga ten aromat w płuca. Rozpływa się on, przechodząc w bardziej uchwytne, przyjemne doznanie – powiew suchego, chłodnego, wspaniałego powietrza jesieni na wyżynnym pustkowiu, jesieni, której dotąd nie odczuwał, zamknięty w samochodzie przepełnionym płytkim oddechem miasta. W każdym razie nie odczuwał jej przez ostatni tydzień ani nawet jeszcze dziś rano. Kiedy to powietrze rozgościło się w nim, zaczął ogarniać wszystko dokoła jak gdyby szerszym spojrzeniem. Oto widzi tam w dali stojące nad rzeką wierzby, które nabrały koloru blond, chociaż nie jest to jeszcze ich najjaśniejsza barwa. Widzi ich nagie warkocze gałęzi, jeszcze lekko opryskane i przyprószone delikatnie pożółkłymi liśćmi. A wszystko tonie w pastelowym tle o liliowo przydymionym kolorycie, wypełniającym przestrzeń między konturami drzew a jasnym światłem…
[…]
Mehring [główny bohater powieści – przyp. aut.] nie był farmerem, chociaż gdzieś tam musiał mieć w sobie bez wątpienia kroplę krwi farmerskiej. Wielu zamożnych ludzi z miasta w pewnym stadium swojej kariery kupuje sobie farmy – ewentualne straty z tym związane można odtrącić z podatku dochodowego – i fakt ten zbiega się również z czymś mniej materialnym, oczywiście. Zrozumiałe, że stać ich teraz na zaspokojenie tęsknoty do bezpośredniego kontaktu z ziemią i tęsknota ta jest jakby karmiona pieniędzmi robionymi w przemyśle. Przy ogólnej milczącej zgodzie uważa się to za coś niemal obowiązkowego, za oznakę, iż pozostaje się pełnym człowiekiem, zdolnym jeszcze do cieszenia się prostymi sprawami w życiu – luksus, na który ubogi nie może sobie już pozwolić.
[…]
Mehring jeździł na swoją farmę niemal w każdy weekend. Gdyby się nią poważnie zajął, gdyby miał więcej czasu, to z pewnością mogłaby ona stać się opłacalna, podobnie jak inne inwestycje. Ale wtedy straciłby ulgi podatkowe, a to byłby absurd. W każdym razie ziemi nie należy lekceważyć ani zaniedbywać. A więc użyźniał te czterysta akrów sitowia, za które prawdopodobnie kilka lat temu zapłacił za drogo. Był to teren zachwaszczony i zaniedbany (z punktu widzenia rolniczego śmietnik prawie), ale bardzo piękny. Ktoś, kto był tam po raz pierwszy, żeby to obejrzeć, powiedział: „Dlaczego nie masz tego kupić i zostawić w takim stanie, jak jest?” Nie był miejskim romantycznym naiwniakiem, zajął się więc tym, żeby położyć kres dalszemu niszczeniu, i oczyścił cały teren. Farma nie może być piękna, jeżeli nie jest produktywna. Doprowadził więc do rozsądnej produktywności. Musiał mieć oko na wszystko (o ile sobie mógł na to pozwolić), i to przez cały czas, żeby osiągnąć, co zamierzał. Oczywiście musiał zadać sobie trochę trudu, aby zdobyć umiejętność dobrego gospodarowania, doglądania zwierząt i zbiorów, tak aby nie dać się zbyt łatwo nabierać swoim ludziom na farmie i planować tam jakieś akcje, nie tracąc autorytetu. Zdumiewające, ile się można nauczyć, jeżeli ma się nawyk przetrawiania nowych faktów i dawania sobie rady z nowymi sytuacjami. A to już poznał w pracy w przemyśle. I podobnie jak w mieście należy wykorzystywać innych ludzi. Okoliczni farmerzy byli profesjonalistami. „Nie jestem dumny, pójdę tu i tam, przysiądę na tej lub tamtej werandzie, żeby w razie potrzeby nabrać ich burskiego [holenderskiego – przyp. aut.] rozumu”.
[…]
Mehring przeczytał w gazecie, jak hipopotamy ronią płody do wyschłych zbiorników wodnych. Był to czwarty (a może piąty) rok suszy. Rzecz jasna, jego susza nie dotknęła. Jeżeli nawet poziom wody w rzece nieco opadł, była ona stale zasilana przez źródła podziemne. Farma nie była uzależniana od wody powierzchniowej, on zaś z kolei nie był uzależniony od farmy. Jeżeli będzie musiał kupić sporą ilość dodatkowej paszy dla bydła, to wszystko odbije sobie na obniżonych podatkach. Właśnie wrócił z tygodniowego pobytu w Japonii. Podróżował często. Zazwyczaj jako cały bagaż zabierał ze sobą parę nowych koszul i plik papierów do przestudiowania w samolocie. Rzadko miał czas i okazję na jakąkolwiek przyjemność. Kolacja z Japończykami, Niemcami lub Kanadyjczykami i ich żonami stanowi zwykłą część programu spotkań handlowych. Wszyscy tam mają łodzie albo letnie rezydencje gdzieś w okolicy. Sprawy te obok metali żelaznych są przedmiotem rozmów przy jedzeniu i piciu. Nie należę do klasy posiadaczy jachtów – powiedział ze swoistym wdziękiem – ale mam kawał ziemi i kilka krów. I to jest wszystko, co mi potrzeba do szczęścia.
[…]
Gdzieś nad rzeką biją w bębny. Zwykłe zapijanie się piwem. Ale u niego w zagrodzie jest dość spokojnie. Bicie w bębny i dalekie okrzyki nie są tu niczym innym jak smugą na doskonałej ciszy, która spowija jego horyzont. Horyzont ten, kiedy tak Mehring idzie przed siebie, kończy się najpierw na granicy następnej farmy nad rzeką, a potem, kiedy się kładzie pod wierzbami, w labiryncie połamanego sitowia. Gałęzie wierzby chwieją się nad nim, spływają hen z nieba. Spłowiały, pożółkły liść, ujęty między wskazujący palec a kciuk, jest giętki jak cienka skórka koźlęca. Wyciąga się na brzuchu i rozpamiętując sprawę, jaką miał wyjaśnić w Tokio, stara się ją zrekapitulować w myśli (ma w teczce magnetofon, ale teczka jest w samochodzie). Jego obecność tu na trawie świadczy najlepiej – gdyby ci ludzie po drugiej stronie świata mogli teraz zobaczyć na własne oczy – że oto ma on tutaj swój własny kawał ziemi i swoje własne krowy… Może zdrzemnął się na chwilę; nagle z ciemności pustki myślowej wyłania się świadomość, że oddycha, że jest w jakiejś intymnej bliskości z ziemią. Pączki i źdźbła trawy, a może jakiś listek, poruszają się lekko. Sprawia to prąd powietrza z jego nozdrzy. Dla jego na wpół otwartego oka własne rzęsy i źdźbła trawy są jednym i tym samym. Czuje piasek na wargach. Przez chwilę nie wie, ani gdzie jest, ani raczej kim jest. Ale ta sytuacja, w której się znalazł, to spojrzenie w oko ziemi z ziemią w ustach jest mu dziwnie znajome. Wydaje się czymś, przed czym wzdraga się jego wyobraźnia. W tym momencie jego ciało wstrząsa się gwałtownie, mięśnie napinają się, członki paraliżuje jakiś paroksyzm. Jeden z tych napadów przerażenia, z którego biedny kłębek ciała przechodzi bez szkody w miękkie przebudzenie. Przepaść okazuje się nie głębsza od progu. Bezpieczne lądowanie. Dom. Przewraca się na bok. Teraz ma wrażenie, że rosnące nad nim trzciny ukrywają go niby zaciągnięte zasłony, nie dopuszczając światła dziennego. Poczucie czegoś znajomego, jakaś nieprzyjemna świadomość lub nawet wiedza opuszcza go bardzo powoli. Kiedy to się dzieje, zostaje pustka w głowie, jakby po cofnięciu się wielkiej fali odpływu zabierającej z sobą osad. Wydaje mu się, że leży tak bardzo długo. To miejsce, jego farma, jest tym, czym według powszechnej opinii – jest. Według jego własnej – także. (Słyszy niemal, jakby to była generalna próba, dowcipy na temat obniżki podatków i poważne uwagi, które podkreślają, jak zdumiewająco dobrze potrafi on gospodarować). Królująca na wysokim pustkowiu jesień, srebrno-złota cisza, słońce, które miękko kładzie się na twardą ziemię, skalne gołębie, które jakoś wcześniej zaczęły latać, i rzeka. Słyszy, czuje, jak jej czarny język wije się wokół pędów i chwastów wewnątrz sitowia. Zupełnie jakby był tu zawsze i nigdy nie opuszczał tego miejsca. Jakby tam, trochę dalej, nigdy nie było – czy to prawda? – tego trupa. Tak jak wszyscy wierzą, tak i on od dawna uwierzył, że ta farma jest świetną inwestycją. A przecież kiedy ją przywiózł tutaj tamtego dnia, zobaczył to miejsce po raz pierwszy. Przechadzali się po tym oto kawałku gruntu, na którym w tej chwili leży, pozwalając, by ten odległy „pierwszy raz” mógł do niego wrócić. Przecież wtedy zafascynowała go po prostu wspaniała wizja domu na farmie, jako miejsca, do którego wprowadzi kobietę.
[…]
Ilekroć słyszy głos któregoś z sąsiadów (nie żeby znał kogoś z nich na tyle, by odróżnić jeden głos od drugiego, ale rozpoznaje mocny akcent Afrykanerów, jaki wszyscy oni mają, mówiąc po angielsku, i autentyczną intonację, jeżeli mówią swym ojczystym językiem), jego odpowiedź nabiera bezwiednie stanowczego tonu obronnego, jako że zazwyczaj dzwonią po to, żeby się na coś uskarżać. A to jakaś zabłąkana krowa weszła w ich lucernę, a to jego parobcy naruszyli porządek dni, w jakie można używać wody rzecznej do nawadniania. Ale dzisiaj głos w słuchawce jest pełen wahania. Przedstawia się jako De Beer (sam stary De Beer). Ma ten lekko płaczliwy ton, tak charakterystyczny dla sytuacji, w których ci Burowie czegoś potrzebują. Język afrykanerski ze swymi charakterystycznymi zwrotami frazeologicznymi i ze zdrobnieniami zgrabnie tworzonymi przez zaokrąglanie słów przyrostkiem, zamiast dodawania przed nim takich przymiotników jak „mały” lub „trochę” – bardziej byłby odpowiedni do tego tonu. Ale ci ludzie zdają się ignorować jego znajomość afrykanerskiego. Upór, z jakim do niego mówią po angielsku, podkreśla linię podziału między nimi a nim. Należy do miasta, skąd przyjeżdża i dokąd wraca. Co prawda zdarzają się momenty, kiedy zdają się go akceptować. Mehring? Porozumiewawcze spojrzenie z chytrym, czającym się uśmiechem, jak u Żyda, który zauważy u rozmówcy zakrzywienie nosa uchwytne tylko pod pewnym kątem widzenia w skądinąd zupełnie aryjskiej twarzy. Więc pan jest Afrykanerem? N?? Odpowiada im w tym samym języku: – Może to niemieckie nazwisko? Z Południowego Zachodu. Ale to odległa historia. Niech pan posłucha, panie Mehring. – Stary De Beer nie chciałby go niepokoić. – Czy są jacyś ludzie u pana? „Jacyś ludzie” to u niego delikatne określenie. Farmerzy wiedzą, że nie mieszka z żoną, ale wiedzą również, że czasami są u niego tabuny gości. A poza tym nie mogą sobie wyobrazić, żeby mężczyzna nie miał w ogóle rodziny. Jeżeli nie ma, to mu wynajdą, z litości wyszukają jakąś przybraną. Człowieku, czy to będzie w porządku, gdy przyjedziemy do pana do domu? Żeby trochę pogadać. Na małą pogawędkę, co? To nie będzie długo trwało. Może pan nam potrafi pomóc…
[…]
Co to jest? W pokoju tym przecież nie ma niczego. Sam dom stanowi jedyną wartość. Starsza dziewczynka trzyma niepewnie ów przedmiot, nie wie, czy ma go odstawić, czy nie. Jak się okazuje, jest to jedna z tych prymitywnych figurek przedstawiających czarnego wojownika z dzidą i miniaturową skórzaną tarczą, które ludzie kupują w sklepach z pamiątkami albo na lotniskach w całej Afryce. Nie ma pojęcia, jak się ona znalazła w tym domu. Brakowało nawet dzidy w otworze w dłoni. Niech sobie to weźmie, to nic wielkiego. Ale czy pan nie chce tego zatrzymać? – pyta matka, wiedząc, że jest człowiekiem, który wiele podróżuje. Sam nie wiem, skąd się to tutaj wzięło. Takie rzeczy można wszędzie kupić. Mój dziadek – zaczyna znowu stary De Beer, wstając ze swego fotela bez większych trudności jak na swoją tuszę – ojciec mojego ojca miał kafryjską lalkę, którą zabrał z domu swego szefa, kiedy dom ten palili w czasie wojny. Czy pan kiedy słyszał o zagrodzie Modjadji? Niedaleko stąd. Kafryjska lalka? To w północnym Transwalu. Czy słyszał pan o kafryjskiej królowej deszczu? To właśnie w tamtych stronach. Jest to jedna z tych lalek, których używano do magii. Niewiele już takich zostało. Miała pióra i uwiązany maleńki woreczek z różnymi śmieciami. Teraz to już bardzo stara rzecz. – Porusza wielkimi ramionami, pokazując, że to jeszcze musi gdzieś być u niego. Powinien ją pan odzyskać, panie Meneer De Beer. Muzea w Ameryce płacą obecnie majątek, żeby zdobyć takie rzeczy.
[…]
Zamyka na klucz drzwiczki od kredensu, gdzie trzyma alkohol; stoi przez chwilę, rozgląda się po pokoju, w którym tak rzadko ktoś bywa: zostały tylko wgłębienia na siedzeniach foteli. Dobrze wyważone prośby i ustępstwa między nim a Burami, zwykły rodzaj wymiany między jego czarnymi robotnikami a nim samym, stworzyły jakiś rodzaj szablonu, którego się zwykle trzyma. Pusta przestrzeń, która rysowała się przed nim po południu; została dokładnie wydeptana, już nie istnieje, jak nie istnieje na miejskiej jezdni, po której chodzą tam i z powrotem jacyś ludzie zamieniając ją w to, czym jest. Z pewną przyjemnością poznaje pojawienie się uczucia, które go ogarnia w sobotnie i niedzielne wieczory: pełne oczekiwania zniecierpliwienie, żeby już wreszcie wyruszyć do miasta. Podobnie jak w niedzielę rano gotów jest jak najszybciej opuścić miasto. Rytm tych zmiennych odczuć jest prosty jak codzienny ruch robaczkowy jelit, wróżący potrzebę wypróżnienia razem z pierwszym po śniadaniu papierosem.
[…]
Była bardzo naturalna. Za ściągniętymi ustami i zmarszczką na czole był w niej gotujący się wulkan. Mówiła to, co myślała. W zawieszonym nad stołem małym świeczniku z brązu świece były zużyte do połowy, zanim jeszcze zostały zapalone. Gardziła elegancją. Musiały wystarczyć do końca posiłku; do podania kawy. Mówiąc obserwował je mimo woli, śledząc przy tym tok ich rozmowy. Zauważył stojący nieopodal brązowy mały dzwonek i figurkę ptaka podobnego do bociana. Posiłek dzielił się na etapy, ponieważ w pewnych odstępach czasu dzwoniła na służącą. Nienaruszoną ciągłość zachowywały jedynie palące się świece. Był świadkiem, jak dopalały się jedna po drugiej. Każdy płomień był żółtym lotosem, z brązowym, zupełnie takim samym kształtem w środku. U podstawy zaś znajdował się jeszcze jeden, jeszcze mniejszy błękitnawego koloru. Błękit czaił się w knocie. Kiedy wosk dosięgał miedzianej wargi oprawki, knot nagle opadał na nią, wychylony z boku, jakby łapał powietrze. Płomień przygasał, a potem znów podrywał się do życia (nie ma żadnego brązowego jądra, knot wypalił się cały w wosku – pozostała tylko żółta aureola i błękitna podstawa, teraz bardziej intensywnie sina). I koniec. A potem cicho eksploduje w płomień (ona niczego nie dostrzega). I znowu. Ostatecznie umiera przechodząc w formę nitki ciemnego dymu, która podnosi się i sięga prosto do sufitu. Wciągnął jej język w swoje usta, jakby wsysał płomień zapałki w cygaro. Może ona celowo używała na poły wypalonych świec, wiedząc, że starczy ich dokładnie tylko na czas trwania posiłku dwojga ludzi. Wymiana rozmów przy większej liczbie gości przeciągnęłaby oczywiście przewidziany limit czasu.
[…]
Wszystko ma swój zakres. Gdy się dokładnie zbada, to okazuje się, że nawet najbardziej na pozór nieobliczalne istoty mają swoją topografię działania, poza którą nigdy właściwie nie wychodzą. Aczkolwiek mogłoby się wydawać na podstawie pobieżnej obserwacji, że kręcą się tu i tam bez celu jak szaleńcy, ciesząc się absolutną wolnością. Z mieszkania do samochodu, potem do biura, od stołu do łóżek, z lotnisk do hoteli, z miasta na wieś. Siad, jaki zostawiają za sobą, podobny jest do rysunku zrobionego techniką akwaforty na pniu drzewa (robaki, mrówki?). Tworzy się jakiś zamknięty system. Nigdzie dalej. Ilekroć wyrusza przed siebie albo gdziekolwiek bez określonego kierunku, żeby się powłóczyć po farmie, to zawsze jego włóczęga kończy się tutaj, przy trzecim pastwisku, obok sitowia. Nikt nie przychodzi tu z tego czy innego powodu. Nawet dzieciaki murzyńskie. Jest tu sam. Doznaje dziwnego uczucia, którego nie umie określić, jak gdyby siadając zdjął kapelusz (który nie istnieje, ponieważ nie nosi takiego). To pewnie dlatego, że wierzby nie mają już liści, czoło i powieki nie mają żadnej osłony przed wiatrem i otwartą przestrzenią. Jest sam z tym listem w kieszeni spodni. To nie jest tego rodzaju list, jak list od kobiety, który się zabiera, żeby go sobie przeczytać w jakimś prywatnym, specjalnym miejscu. To list, który po prostu kiedyś trzeba przeczytać. Płytki, kamienny grób jest w zasięgu jego wzroku. Trwa parę sekund, zanim uświadamia sobie jego istnienie. Oczywiście, że to nie jest grób. Nie ma żadnego grobu. Po prostu miejsce, gdzie w zeszłym roku piekli barana. Każdy szczegół otoczenia stał się prostszy i bardziej widoczny dzięki czystej i suchej zimie. Garb brzegu tutaj, gdzie przy wyższym stanie wody rzeka wypływa z sitowia, wyłonił się ze swojej kulistej kępy letniej zieleni i wygląda jak kościste biodro spoczywającej Amazonki. Mięśnie wokół jego ust i przedziałka w brodzie przez chwilę kurczą się, tworząc nieznaczne wklęsłości, z których odpływa krew – jeden z tych tików obserwowanych u mężczyzn, nawykłych do ukrywania swojej wściekłości na podwładnych. Uschnięte trzciny nigdy nie umieją zachować ciszy. Gdy tylko przeciął kopertę, szelest dwóch cienkich kartek wtopił się w cichą muzykę sitowia.
[…]
Położyła dłoń na jego lewym mięśniu piersiowym, nad sercem i ni to poklepując pieszczotliwie, ni to uderzając – powiedziała: To jest to, w co wierzę, w ludzi z krwi i kości, a nie w bogów na niebie czy gdzieś tam na ziemi. „Rozwój” – jedyny, wielki, cudowny, wszechmocny bóg maszyny, co? Supermoloch, który wszystko załatwi, wszystko potrafi, bylebyśmy tylko zdobyli finanse. Pieniądze i wszechwiedząca maszyna. Czy to nie jest twoje credo? Polityka jest nieważna. Ideologia nie jest warta funta kłaków. I tak ci biedni głupcy nie wiedzą, co jest dla nich dobre. W taki właśnie sposób usprawiedliwiasz to, co dla nich robisz. A to jest dla ciebie twój bóg: Wielki, Bezstronny Rozwój. Żadnych brudnych rąk ani skompromitowanych idei. Brudnych rasistów ani głupich Kafrów. Żadnych brudnych komunistów ani świń kapitalistycznych. O wszystkim będzie decydował komputer. Popatrzcie tylko, żadnych rąk! Zmiana to coś zaprogramowanego, a nie aspiracja! Żadnych zmagań między ludzkimi istotami. To byłoby zbyt cuchnące i zbyt bezpośrednio bliskie. Niech sobie jedzą ciastka, kto im broni, jeżeli tylko produkcja na to pozwala i nie cierpią na tym dywidendy. Wszystko w swoim czasie. Farma, jeżeli ma usprawiedliwić swoje istnienie i istnienie tych, którzy na niej pracują, wymaga ciągłych starań. To są fakty.
[…]
Nic dziwnego, że odczuwa ból. Cierpienie jest impulsem, by zbadać szczegółowo jego przyczynę. Takie dręczące, niepokojące podniecenie, kiedy coś nie może się już odstać, kiedy już niczego nie da się zrobić, a człowiek chodzi w kółko i w kółko w tym samym miejscu. Wejdzie dziś do tego domu, choćby po to, żeby wyciągnąć nogi. Zawsze do niego wchodzi, jakby tylko był gościem; w saloniku nie zmienione, znane i bezosobowe sprzęty – jak w pokoju motelowym, gdzie się czasem zatrzymuje w podróży. Nieważne, że w tym wypadku ślady bytności poprzedniego lokatora – jakieś stare czasopismo, rachunek wetknięty w butelkę czy resztki owoców w misce – są jego własne. Czuje nawet zapach środka owadobójczego. Nie wiadomo, po co właściwie Alina [osoba sprzątająca dom Mehringa – przyp. aut.] go używa, skoro mole nie mają tu wiele do działania poza parą starych butów. Nie, jest jeszcze kilka sztuk odzieży, z której już pewnie wyrósł jego syn i których nie mógłby na siebie włożyć, gdyby tu teraz przyjechał. Można by je rozdać w prezencie, tak jak tamten sweter. Dom się marnuje, nikt z niego nie korzysta. Oczywiście miesiąc szkolnych ferii, kiedy Terry [syn Mehringa – przyp. aut.] mógłby tu przyjechać, już się skończył. Niedługo nadejdzie dzień, gdy wyruszy autostopem w drogę powrotną do siebie. Leżąc na kanapie ogląda swoje dłonie, dostrzega czarne smugi na skórze tam, gdzie czerń raczej się wtarła niż zmyła. Ślady spalenizny. Pokazywała mu kiedyś garnki gliniane w swoim domu. Wciskała niedopałek papierosa, jakby wciskała głowę tonącego pod wodę, nie przestając przy tym rozmawiać. Ach, dobroczynność jest podobna do masturbacji. Nikomu nie wyrządza szkody, a skoro tobie przynosi ulgę…
[…]
Po akcie miłosnym Emma zawsze musiała podkreślić różnicę, ogromną przepaść między nią a takim człowiekiem jak on. Zupełnie jakby chciała sobie zepsuć przyjemność. Jednocześnie nie szczędziła mu pochlebstw. „A więc nie jesteś takim sobie zwykłym handlarzem surówki żelaza Mehring, co?” Ja naprawdę nie wiem, dlaczego to robię. A czy nie uważasz, że najtrudniej jest zwierzać się tym, którzy są dla nas najbliżsi? Naprawdę wyznania najlepiej robić obcym, na przykład komuś, z kim nawiązujemy rozmowę podczas podróży. Tak, najłatwiej to wychodzi z zupełnie nieznaną osobą.
[…]
Niepotrzebnie tutaj przyszedł. Faktem jest, że dotarł na trzecie pastwisko, otworzył sobie bramę i założył z powrotem drucianą obręcz na słupy. Idzie i idzie, przed siebie, śladem pożaru, odczytując topografię nowej granicy, wymierzając ją swymi krokami. Ile on tego ma? Nigdy by w to nie uwierzyli. Nie odpowiada to nikomu. Jest sprzeczne z wszelką ideologią; zatkajcie więc uszy i zamknijcie oczy, jeżeli się wam to nie podoba. Idzie wolno. Słyszy odgłosy własnych kroków, słyszy, jak but podąża za butem, gniotąc delikatne kępki łamliwych, podpalonych łodyg, niszcząc ślady, które są już tylko wspomnieniem tego, co pochłonął ogień. To-co-posiadam-mnie-wystarcza. Kto śmiał to powiedzieć? On sam się nie odzywał. Na farmie nie ma nikogo, komu mógłby to powiedzieć. O tym jest przekonany. Pora roku nie jest odpowiednia na urządzanie pikników dla ludzi z miasta. Koledzy z Rady, znajomi z kopalnianej branży, prezes, który ma własną farmę – podobną do jego – kobiety, które sadzają go koło siebie przy kolacjach, córka jednej z nich, która jeszcze na dobranoc całuje go po dziecinnemu – nikt z nich nie jest tu zapraszany. Leży nieopodal ten martwy człowiek, ale on przecież nie mówił tym samym językiem. Ciemną, szarą, sinawą wodę siecze wiatr. Kurz podniósł nowy horyzont, obrzeżony lekkim fioletem na tle nieba. Nawet w tym wietrze wypalone trzciny stoją nieme; wszystkie struny zostały zerwane.
[…]
Dlaczego nazywasz to „Namibią”? W czasie jazdy samochodem jest to właśnie pytanie, na które on sam chciałby usłyszeć odpowiedź. Zresztą za każdym razem pytanie to ma inne znaczenie. Nigdy na przykład nie zapytał jej o to, chociaż używała już wtedy tej nazwy. Skierowane do niej pytanie byłoby nieco inaczej sformułowane. Dlaczego nazywać to „Namibią”? To znaczy: dlaczego wymyślano tę nazwę wyrażającą pewien stosunek do tego miejsca? Dlaczego taka geograficzna nazwa musi się łączyć z charakterystycznym, opisowym obrazem miejsca. Przecież to nie jest taka zupełna pustynia. Tylko że ona jest zbyt inteligentna, żeby się na to nabrać, wie, kiedy są stawiane pytania, na które znane są odpowiedzi. Po prostu, ponieważ ten, kto zadaje pytanie, myśli, że odpowiedź odpowiadającego zdradzi jego stanowisko. Wtedy ona może wykazać swoją przewagę; udowodni, że nie będąc taka jak on, potrafi zdobyć się na uczciwość i przyznać, że nie umie dać jednoznacznej odpowiedzi. Namib nie wywołuje w nikim zazdrości, a więc nie sugeruje, że ziemia ta należy raczej do Owambów niż Damarów, do Hererów niż Basterów. Jest to miejsce demograficznie neutralne. Pustynia. Właściwie ziemia niczyja.
[…]
Zawsze chciałem zobaczyć, co jest pośrodku pasa nadbrzeżnego. Po prostu sitowia. Jeszcze jeden dowód, że dla kogoś, kogo nie było w tym czasie i kto nie jest poinformowany, wszystko wygląda tak, jakby się tu nigdy nic nie wydarzyło. Kiedy się tak o tym wszystkim pomyśli, to ziemia jest cmentarzyskiem. Nigdy człowiek nie wie, po czyich głowach stąpa, zwłaszcza na tym kontynencie, który jest kołyską ludzkości. Pełno tu prehistorycznych kości, kawałków kształtowanego kamienia (często pług jakiś wydobywa je na powierzchnię), które służyły jako broń lub narzędzia. Wszystko jest takie same. Ich przodkowie. Nikt też nie wie, kim oni byli, nie ma sposobu, żeby to ustalić: usta zatkane błotem. Nic nie istnieje. Chyba że ktoś przypadkiem wie. A ktoś zawsze wie. To tu, w tym miejscu, na pewno.
[…]
Zupełnie jakby sam „będąc w tym wieku” nagle dostał do rąk egzemplarze „Kochanka lady Chatterley”, który przeszmuglowany nielegalnie, fatalnie wydany w Egipcie, i sprzedawany mówiącym po angielsku żołnierzom, potrafił przechodzić z jednego pustynnego kraju do drugiego – otwiera książkę to tu, to tam, na chybił trafił. Robi to zręcznie i w pośpiechu. Okulary słoneczne zatrzymują jak w pułapce ciepło na jego twarzy. Zdejmuje je energicznym ruchem. Otóż nie jest to opowiadanie. Artykuły, eseje, trochę poezji, i wyjątek ze słynnego procesu (Oskara Wilde'a). „Małżeństwa homoseksualne: sprawa do usankcjonowania przez kościół i państwo”, „Patologia homoseksualna czy miłość?”, „Zdrowa norma – prawo dżungli”. Spis treści niczego nie mówi. Oczywiście pamięta jeszcze, jak przelecieć wszystko po łebkach. Z dużą koncentracją, odrzuca to, co nieistotne: „…stara zasada stawiająca znak równości między darwinowskim doborem naturalnym a zdrową normą jest argumentem, który doprowadzony do logicznego wniosku musi stawiać znak równości między cywilizacją a dżunglą… szczątkowa niezdolność fizyczna. W każdym razie, gdyby dokonać zmian w ustawodawstwie, byłoby można rozpocząć kampanię o równouprawnienie homoseksualizmu, nawet gdyby to miało pociągnąć za sobą konieczność zmiany opinii publicznej. Byłaby to kampania równie słuszna, jak na przykład słuszną jest kampania kobiet… które żądają… jeżeli mocne uczucia mieszają się z szeroko zakrojoną aktywnością patologiczną… małżeństwa homoseksualistów są «odrażające» dla… o tyle, o ile heteroseksualne małżeństwa jako podstawa życia rodzinnego…”.
[…]
Od pewnego czasu zaczęły tu napływać odgłosy bębnów – z początku nikłe i sporadyczne. Nawet nie umiałby powiedzieć, jak dawno zdał sobie z tego sprawę. Był to jakiś dziwny, głuchy łoskot, jakby ktoś trzepał dywany, ale potem wyłonił się z tego pewien rytm. Zwykle używali do tego celu pustych pojemników blaszanych po castrolu, które nie dają tego ogłupiającego rezonansu co prawdziwe instrumenty. Nie umieją już nawet robić takich. Odpoczynek, relaks, zupełne oderwanie się od rzeczywistości – tak to określają jego wspólnicy, którzy także mają farmy. Gdyby nie gęstwa szuwarów i ciemniejące pola, gdyby nie ten natrętny rytm przytłumionych uderzeń bębnów – to ciemniejący kształt na werandzie mógłby być jakimś dziwnym stworem, który się zaszył w kryjówkę na schodach opuszczonego domostwa. Czerwone oko cygara otwiera się i zamyka. Nikt go tutaj nie znajdzie, tego wieczora nie istnieje dla nikogo. Dla nich jest on tam, gdzie go sobie umieścili według własnego przekonania, i jest taki, jakim go sobie wyobrażają. Tam w barakach tak się natankowali piwem, że nawet nie usłyszeli samochodu, zresztą wiedzą z doświadczenia, że w niedzielę wieczorem, o tej porze, już jest w mieście. Dla gości zebranych wokół podświetlonego od dołu basenu jest człowiekiem prowadzącym aktywne życie towarzyskie. Jest teraz zapewne na jakimś innym przyjęciu. A może z kobietą, jest dyskretny, nie afiszuje się takimi sprawami.
[…]
Chodzimy razem koło domu. Nawet nie popatrzysz na niego okiem kobiety. Kobiety twego pokroju kręcą się i idą do łóżka byle gdzie. Nie mają potrzeby posiadania prawdziwego domu, instynktu takiej Emmy. To tylko teorie na temat rozbicia życia rodzinnego przez migracyjny system życia w kopalniach itd. O, Boże! Nie przestajesz mówić: Dobrowolnie zrezygnujesz ze swojej egzystencji, Mehring. Tak. To jest taki układ, rozumowanie oparte na pobożnym życzeniu ludzi twojego pokroju, którzy są niezdolni stworzyć na ziemi swojego millenium. Jedyny sposób, żeby was uciszyć, to was zamknąć, żeby stworzyć inne, jedyne millenium ciała. Dać wam łatwy raj, w którym naprawdę nie ma różnic koloru i wyznania. Gdzieś tam mówi to dalej, ale dla mnie usta jej się zamknęły. Kiedyś sparzysz się, Mehring. Och, na litość boską, daj mi spokój. Dotknij mnie. Nieoczekiwane ciepło wieczoru wiosennego, zapowiedź lata (czy to możliwe, żeby nawodnienie tworzyło lokalnie wilgotność właśnie w tej dolinie, gdzie jest jego farma?); dotyka pod rozpiętą koszulą piersi. Siedział w takim bezruchu, aż narodziło się w nim dziwne odczucie i pewność, że jeśli się nie ruszy, zobaczy farmę taką, jaką jest, kiedy go tu nie ma. Czuł, że jest z nią zrośnięty tak, jak nasi przodkowie zrośnięci byli z należącą do nich ziemią. Zdawało mu się, że jest tu, a jednocześnie, że go tu nie ma.
[…]
Jest pewien gatunek dzikiej koniczyny z żółtymi kwiatami. Rośnie w specjalnej mieszance traw, którą dostałem z instytutu nasienniczego. Ma ona zapach sfermentowanego miodu. Kwitnie przez cały czas. Po prostu zmusza, żeby głęboko wdychać ten zapach. Ciągnie, żeby się tam położyć i zasnąć… Będziesz się w niej tarzał. Nie było to jedno z naszych najbardziej udanych spotkań, jak sądzę. Jest coś patetycznego w sposobie, w jaki dwa ciała z odgłosem podobnym do ssania odrywają się od siebie. Zupełnie jakby ktoś rozrywał na połówki soczysty owoc. Kobiety czekają wtedy na coś: pieszczotę, czułość… Często same nie wiedzą, na co… Byłaś taka jak inne, chociaż rozmawiałaś na temat mojego „historycznego przeznaczenia”. Dzięki Bogu nie mam tu nikogo, kto by mi się naprzykrzał. Uwierz mi, kiedy człowiek jest sam, widzi rzeczy, których nigdy by nie spostrzegł w innych okolicznościach. Ptaki, zwierzęta jakoś ciebie akceptują. Ale kiedy pojawią się tutaj ludzie, którzy tratują wszystko, włócząc się wszędzie…
[…]
Ten świstek papieru, który sobie wykupiłeś w biurze notarialnym, będzie ważny najwyżej na jeszcze jedno pokolenie. Będzie wart tylko tyle, jak te świstki, które nasi dziadkowie dali czarnym, kiedy od nich zabrali ziemię. Czarni podrą ten twój świstek papieru. Nikt nie będzie pamiętać, gdzie zostałeś pochowany. Kiedy będę spać tam przy rzece, co to mnie będzie obchodzić? Wydaje ci się, że odkryłeś radość prostego życia. Wiem, ale to tylko dlatego, że zarobiłeś dość pieniędzy, żeby sobie na to pozwolić.
[…]
Pole ginie w dole, zanim pojawi się znowu wzniesieniem biegnącym and rzeką. Lucerna pokryła się kwiatami od chwili, gdy dwie godziny temu wzeszło słońce; jeszcze wczoraj po południu była zielona z lekkim tylko odcieniem lila na znak, że zbliża się kwitnienie. Po prostu wzruszające: falujący, przewalający się po brzegi obrus błękitu przechodzący nieznacznie w blady fiolet. Nie ma wcale wiatru, ale powietrze jest stałym ruchem wzbierania. To element tego bujnego lata. Zszedł piechotą w dół, gdzie duża rura tworzy ukrytą kładkę w gąszczu traw i sitowia nad bruzdą kryjącą przewody nawodnienia. Jego buty i jasnopopielate spodnie są wilgotne od mokrych ostrzy trawy, a zwisające bezwładnie po bokach dłonie dotykają miliona delikatnych języczków. Spójrz na wierzby. Są wysokości traw. Popatrz na trzciny! Wszystko się kłania, pochyla, faluje. Wszystko nieustannie kołysze się, załamuje, marszczy, chybocze, wzbiera, płynie, dąży dokądś. Stoi tu w tych przeklętych, zupełnie przemokłych od rosy butach i czuje, że sam się kołysze, czuje pulsowanie krwi. Wydaje mu się, jakby się poruszał po własnej osi (co za dziwne wrażenie). Jest to podobne do zjawiska, kiedy ciało ludzkie dostosowuje się do kołysania statku. Ziemia ucieka mu spod stóp. Cała ta miękkość trawy wprowadza go w lekkie zamroczenie, syczące mu w głowie. Jak tu dobrze i pięknie! Skąd mu się wzięło to zdanie? Wraca… tam-ti, tam-ti, tam… tak jak powraca tylko coś, co się kiedyś wykuło na pamięć. To nie są słowa z jego własnego słownika. Dobrze i pięknie. Miejsce z doznań dziecięcych, kiedy nie mogło się zdarzyć nic brzydkiego. To było po prostu nie do pomyślenia, jakby takie miejsca nie istniały. Nie dostrzega żadnej skazy na tym pejzażu. I żadnej rany. Po prostu został zakopany. Spogląda na to miejsce niemal z fascynacją. Nikt nie będzie wiedział, gdzie zostałeś pogrzebany. Buty są w opłakanym stanie.
[…]
To ja. Pociągnięty za język, dał się schwytać, będzie zmuszony do konfrontacji. Wreszcie. Stało się. To prawda, że nie poznał jej, ponieważ nie wie, że kogoś oczekiwał lub czegoś. A jednak jest tak, jakby wiecznie na coś czekał, wiecznie się czegoś spodziewał, wiecznie się czegoś bał. To podniecenie prawie go dławi. Ludzie umierali w takim stanie. Nikt nawet nie będzie pamiętał, gdzie zostałeś pochowany. Nie jest tego rodzaju człowiekiem, który by się oddał ponurym rozpamiętywaniom, jak to musi być, kiedy się czeka na działanie tlenku węgla, zanim się umrze, lub też w trakcie umierania. Czy oni przybierają odpowiednią pozę, z głową w dłoniach, z wyrazem rozpaczy na twarzy i tak dalej? Czy też mają oczy utkwione w tablicę rozdzielczą samochodu, szybkościomierza, poziomu oleju, temperatury motoru? Piach w listach. Twarzą w dół. Nikt nawet nie będzie pamiętał, gdzie… Wstał, cofnął się, czy też może zrobił krok do przodu, napełniony strachem. Boże Święty! Jędrna przyjezdna dziewczyna w mieście pełnym dziewcząt; z trudem potrafi się porozumieć, jest tam gdzieś przez cały czas… Albo ty… To byłoby charakterystyczne dla ciebie pojawić się w taki sposób, narobić kłopotu, wywołać sensację. Pozwolili mi łaskawie odejść. Oczywiście będą teraz za mną wszędzie łazić.
[…]
Idąc śladem swojej świadomości, jakby była czymś żywym, jak mrówka wędrująca przez włosy jego przedramienia, wie, że nie on jeden leży tutaj w tym sitowiu. Nie myśli o tamtym, o jednym z nich, który gdzieś tu spoczywa, więcej, niż się świadomie myśli o kimś, kto jest zawsze obecny gdzieś w domu, oddycha powietrzem tego samego pomieszczenia. Czasami narasta w człowieku potrzeba mówienia, czasami znowu przychodzą długie okresy zamkniętej ciszy. W tym właśnie momencie odczuwa rodzaj ciekawości, która sama w sobie jest pytaniem zadawanym przez kogoś, kto nie ma nic do powiedzenia, komuś, komu się nie ma nic do powiedzenia. Nie był jedynym człowiekiem, który tu uwiązł z twarzą w trawie. Są rodzaje braterstwa zupełnie nieprawdopodobne, ale nie w naturze. Natura wszystko akceptuje, przyjmuje. Kości, włosy, zęby, paznokcie, dzioby ptaków – mrówki zabierają skrzętnie ostatnie fragmenty ciała, tak drobne jak włókno mięsa, które utknęło w trzonowym zębie. Nic się nie marnuje.
[…]
Nie mógł się zdecydować, na które przyjęcie się wybrać, aż wreszcie było już na to za późno. Błyskawica w bolesnej pustce czerni po jego prawej stronie, a po lewej – olbrzymi pomarańczowy księżyc, który stopniowo żółknie jak powłoka jaśniejącego balonu, robi się coraz szczuplejszy i świecący, w miarę jak idzie w górę. Niezwykły widok i niezwykła noc. Jest taka pora, kiedy zachodzi określona kombinacja temperatury, wilgotności, kierunku lub braku wiatru, i wtedy w dokładnie określonej chwili wieczoru, o dokładnie właściwej dacie po wiosennym zrównaniu dnia z nocą, pojawiają się wychodzące z ziemi skrzydlate mrówki. Albo (zupełnie inna kombinacja: wysoka temperatura w czasie wczesnej suchej wiosny) – świetliki, przebiegające przez sitowia linie płonących nici. Łapało się je do szkolnej czapki i wkładało do pudełka po czekoladkach z celofanowym wierzchem, a potem robiło się z tego latarkę. Wielki wyczyn małego chłopaka. To mu się zdarzyło tylko jeden raz. Nikt nie zna tej sztuki. Gdyby to zjawisko się powtórzyło, byłoby teraz za późno. Dziś wieczorem temperatura i łagodność powietrza jest taka, że wywabi kobiety w powiewnych sukniach.
[…]
Whisky z wodą jest wspaniała. Chociaż w samotności można jeść jak świnia, to picie staje się świadomą przyjemnością wymagającą większego skupienia, niż wtedy, kiedy jest paliwem dla towarzyskiego spotkania. Co parę sekund cała noc faluje dywanową błyskawicą, a od czasu do czasu czarne jak smoła niebo po lewej stronie pęka niczym filiżanka od brzegu do podstawy oślepiającym zygzakiem, którego przelatujący błysk (złożony jak linia naczynia krwionośnego albo topografia rzeki) zdaje się rozpalać powieki, które człowiek mruży odruchowo. Ale grzmotu nie ma. Cichnące wołanie perliczki w kukurydzy dobiega całkiem wyraźnie i jakby ze wszystkich stron. A może to słychać jakieś strzały? Wzgórza, które rysują się na horyzoncie, podają echo jedno drugiemu. De Beer i inni jego pokroju zabawiają dzieciaki puszczaniem fajerwerków. Każda okazja jest dobra, by urządzić uroczystość rodzinną. Grzmotów nie ma. Straszna burza szaleje o kilka mil stąd i dlatego można ten jeden raz, w noc taką jak dzisiaj, posiedzieć sobie w punkcie, gdzie jej żywioł nie dochodzi, gdzie panuje absolutna cisza i gdzie zaczyna się władanie księżyca. To jakby dwie noce jednocześnie; tak jak dzisiejsza północ rozdzieli od siebie dwa lata. Zdaje sobie w pełni sprawę, że działa na niego alkohol, kiedy tak pije. Ale jego działanie ogranicza się z pewnością do tego tylko, że ma teraz jeszcze bardziej wyczuloną percepcję nocy cudów. Na którymś z ich przyjęć na pewno do tej pory wypiłby znacznie więcej, chociażby tyle, co oni piją, aż wreszcie zaczną się słaniać na nogach, łapać za ręce i trzymać się, jakby w ten sposób pomagali sobie nawzajem, jakby ktoś chciał im usuwać dywan spod nóg. Jest w nim coś, co można byłoby nazwać poczuciem wyższości. Nie dlatego, że nie jest razem z nimi, przynajmniej w tym roku.
[…]
A więc przyszliśmy na świat
wyposażeni w to,
co nam wystarczało,
my, którzy myśleliśmy,
że posiadamy wszystko,
że mamy rozum,
że nie istnieje nic,
czego byśmy nie wiedzieli…
Ujrzeliśmy,
że w gruncie rzeczy my,
czarni,
przyszliśmy na świat
bez jednej choćby rzeczy.
Przyszliśmy nadzy.
Zostawiliśmy wszystko za sobą,
bo wyszliśmy pierwsi.
Jeśli zaś chodzi o białych…
zrozumieliśmy,
że wyszliśmy w zbytnim pośpiechu,
oni zaś poczekali
na wszystkie rzeczy,
żeby przypadkiem niczego
nie zostawić.
[…]
Nikt nie będzie pamiętał, gdzie jesteś pochowany. O, to nie takie łatwe, i nie takie ostateczne. Nie mógł rozpoznać tego miejsca, kiedy zostało wypalone, a potem kiedy trzciny i trawy odrosły do dawnej wysokości – wszystko wyglądało, jakby się tam nigdy nic nie wydarzyło. Nie mogłem rozpoznać, bo słowo „znaleźć” nie wydaje się właściwe, ponieważ nikt nigdy go nie szukał. Zostało zapomniane. Nawet oni nigdy już o nim nie wspominali. Nawet Jakobus [zarządca farmy Mehringa – przyp. aut.]. Smród bijący w samo niebo. Mój Boże! Kiedy się tam leżało, wszystko było świeże, słodkie i piękne. Trawy spotykały się ponad głową i kładły się pod ciężarem ciała, jakby obmacując je delikatnie. Słońce zaszło za chmurę i zimna dłoń cienia spoczęła na chwilę na policzkach rozgrzanych snem. Jak dobrze wpaść tam po późnowieczornej lub nocnej podróży przez pustkę, kiedy się rzuca sztywno płynący cień na morze, lasy i pustynie, nie dotykając niczego. Nigdy nie odczuwa się bardziej bliskości ziemi jak wtedy, gdy pojedyncze, srebrno-blond źdźbło trawy, które opada i podnosi się od najlżejszego podmuchu, dotknie ucha lub nosa śpiącego.
[…]
Droga powrotna jest już tak znajoma i tak pospolita, że musi go sprowadzić na ziemię. Biały człowiek pracy wie, że nie mógłby tak dobrze żyć gdzie indziej na świecie, a czarni chcą po prostu mieć buty na nogach. Gdzie jeszcze w Afryce można zobaczyć czarnych w takich dobrych butach jak tu, na tej drodze? Tutaj jest przystanek dla nich (zarzucony kartonami od piwa), a tam, dziesięć jardów dalej, przystanek dla białych, którzy są zatrudnieni w tej okolicy. Zupełnie tak jak liczenie owiec przyprawia o senność, tak samo obliczanie mijanych znajomych punktów może być spożytkowane do odzyskania koncentracji. Budka z prefabrykatów na przystanku dla białych, a od tła plakatu reklamującego znane papierosy odrywa się jakaś postać. Znowu to dziwne uporczywe wrażenie, że czyjeś oczy wpatrują się w niego jak w cel, w metę. Nie. To twarz jakiejś dziewczyny. Stoi tam młoda kobieta. Oczyma szuka jego oczu. Zwolnił – bezwiednie raczej niż z ciekawości. Z bliska widzi wyraźnie, że chociaż nie uśmiecha się kącikami swoich raczej dużych ust, to jednak złożyła je w grymas dyskretnego pozdrowienia. Nie. Nie. Nie zdążył dodać gazu. Podniosła rękę. Nie za wysoko. Coś jakby gest, który wyraża: „Chwileczkę…”, a nie władczy sygnał „Stop!” Nie. Mercedes zwalnia bieg. Stracił swoją moc. Dziewczyna [blada jak śmierć – przyp. aut.] podchodzi niespiesznym krokiem.
[…]
Szklana kulka. Leżała tam jak leżała w kurzu i w pyle (pachnąca kotami), gdzie ją znalazłem i zabrałem kiedyś dla ciebie. Spoczywa teraz w obcej dłoni, która była na moim udzie, ale mnie nie dotknęła. Jak jajko ukradzione z gniazda. Albo jajko z brązowego agatu, które mi pokazywałaś, w młodej ręce obcego człowieka; cała kupka jasnych, nakrapianych jajek, które nigdy nie będą wysiadywane. Drzwiczki samochodu są otwarte od strony pasażerki.
Nadine Gordimer, Zachować swój świat
Wstrząsająca opowieść Nadine Gordimer, południo-afrykańskiej pisarki i noblisty przenosi nas w środowisko farmerskie do burskiego podówczas Transwalu w drugiej połowie ubiegłego wieku. To wytrawne stadium psychologiczne niemiecko-namibijskiego przedsiębiorcy od “surówek żelaza” Mehringa, który próbuje uciec od złowrogiej rzeczywistości apartheidu, w którym nie dość, że króluje zgubna czy też wręcz samolubna głupota elit rządzących to i równie przykre co ciasne a zatem zbyt partykularne interesy.