Blog

 

29.10.2022

Lata

„Śmierć ludzi nic nas nie obchodziła.”

„Ludzie się nie nudzili, chcieli używać.”

[…]

Lecą żurawie […] Wszystko zgaśnie w jednej chwili. Słownik przyswajany od kołyski po łoże śmierci przestanie istnieć. Nastanie cisza bez żadnego słowa, aby ją opowiedzieć. Z otwartych ust nie wyjdzie już nic. Ani „ja”, ani „mnie”. Język zaś będzie w dalszym ciągu przekładał świat na zdania. W rozmowach przy świątecznym stole będzie się tylko imieniem coraz bardziej pozbawionym twarzy, aż zniknie się w anonimowej masie odległego pokolenia.[…] Znikną naraz wszystkie jak miliony obrazów przewijających się w głowach dziadków zmarłych pół wieku temu oraz nieżyjących rodziców. Obrazy ukazujące czas, gdy było się dziewczynką pomiędzy istotami, które również znikły, jeszcze zanim przyszło się na świat. Podobnie w naszej pamięci istnieją nasze małe dzieci obok naszych rodziców i szkolnych kolegów. I my będziemy pewnego dnia we wspomnieniu naszych dzieci pośród wnuków i ludzi, którzy się jeszcze nie narodzili. Tak jak popęd seksualny pamięć nigdy się nie zatrzymuje. Dobiera w grupy zmarłych i żywych, istoty rzeczywiste i wyobrażone, marzenia i historię. Unicestwieniu ulegną tysiące słów, które służyły do nazywania rzeczy, twarze ludzi, czyny i uczucia, które porządkowały świat, sprawiały, że serce biło szybciej, a pochwa wilgotniała.

[….]

To zdjęcie w sepii, owalne, wklejone do albumu obwiedzionego złotą lamówką, chronione arkuszem tłoczonego przezroczystego papieru. Poniżej: „Photo-Moderne, Ridel, Lillebonne (departament Seine-Inférieure). Tel. 80”. Pulchne dziecko z nadąsaną minką, brązowe włosy zaczesane w wijący się ponad głową lok, siedzi półnagie na poduszce pośrodku rzeźbionego stołu. Zamglone tło, kompozycja z kwiatów na blacie, haftowana koszulka uniesiona na brzuchu – dłoń dziecka przykrywa płeć – ramiączko, które ześlizgnęło się na krągłą rączkę, wszystko to ma sprawić, by dziecko przypominało putto lub amorka z obrazu. Zapewne każdy krewny dostał odbitkę fotografii i natychmiast zaczął się zastanawiać, do której strony rodziny jest podobne. Z tego eksponatu familijnego archiwum – który musi pochodzić z 1941 roku – nie sposób wyczytać nic poza rytualną inscenizacją chwili wejścia w świat, ukazaną na sposób drobnomieszczański. Inne zdjęcie, sygnowane przez tego samego fotografa – lecz papier w albumie jest bardziej pospolity i złota lamówka zniknęła – z pewnością również przeznaczone do rodzinnej dystrybucji, ukazuje małą, około czteroletnią dziewczynkę, poważną, prawie smutną pomimo pyzatej buzi. Włosy ma krótkie, rozdzielone przedziałkiem i ściągnięte do tyłu spinkami, do których przyczepiono wstążki przypominające motyle. Lewa dłoń spoczywa na tym samym rzeźbionym stole, dokładnie widocznym, w stylu Ludwika XVI. Bluzeczka opina ciało, spódniczka na szelkach odstaje z przodu z powodu wydatnego brzucha – być może oznaki krzywicy (około 1944 roku). Dwa inne zdjęcia o ząbkowanych brzegach, pochodzące prawdopodobnie z tego samego roku, ukazują to samo dziecko, ale drobniejsze, w sukience z falbankami i bufkami przy rękawach. Na pierwszym filuternie przytula się do korpulentnej kobiety w sukni w szerokie pasy, z włosami zaczesanymi do góry i zakręconymi w grube loki. Na drugim podnosi lewą piąstkę. Prawą przytrzymuje w swojej dłoni wysoki mężczyzna w jasnym garniturze i spodniach w kant, nonszalancko stojący obok. Oba zdjęcia zrobiono tego samego dnia przed murkiem z długą skrzynką z kwiatami, na wybrukowanym dziedzińcu. Ponad głowami rozciąga się sznur do bielizny, na którym pozostała jedna klamerka.

[…]

Po wojnie w świąteczne dni wśród niekończącej się powolności posiłków wyłaniał się z nicości i nabierał kształtów czas już rozpoczęty, ten, w który prawdopodobnie wpatrywali się czasem rodzice, gdy zapominali nam odpowiedzieć i spoglądali niewidzącym wzrokiem w przestrzeń, czas, w którym się nie było i nigdy nie będzie, czas poprzedni. Zmieszane głosy biesiadników współtworzyły wielką opowieść o zbiorowych wydarzeniach, w których, gdy tylko człowiek trochę się wysilił, mógł sobie wmówić, że także uczestniczył. Nigdy nie mieli dosyć opowiadania o zimie czterdziestego drugiego, lodowatej, głód i brukiew, racjonowanie żywności i kartki na tytoń, bombardowania zorza polarna, która była zapowiedzią wojny rowery i furmanki na drogach w czasie Odwrotu, splądrowane sklepy poszkodowani grzebiący w gruzach w poszukiwaniu swoich zdjęć i pieniędzy wkroczenie Niemców – każdy dokładnie określał gdzie, do jakiego miasta – Anglicy zawsze poprawni, nieliczący się z nikim Amerykanie, kolaboranci, sąsiad w ruchu oporu, dziewczyna X ogolona po Wyzwoleniu, Hawr zrównany z ziemią, nie pozostał kamień na kamieniu, czarny rynek, Propaganda, uciekające szkopy przekraczające Sekwanę na ledwo żywych koniach chłopka, która donośnie pierdzi w przedziale w obecności Niemców i oznajmia wokoło: „Jak nie można im powiedzieć, to da się im poczuć” Na wspólnym gruncie głodu i strachu o wszystkim opowiadało się, mówiąc „my” albo „się”.

[…]

Mówili tylko o tym, co widzieli, co można było sobie przypomnieć w czasie świątecznego posiłku. Nie mieli dość talentu czy przekonania, by opowiadać o tym, o czym wiedzieli, ale czego nie widzieli na własne oczy. Zatem o żydowskich dzieciach wchodzących do wagonów, które jechały w kierunku Auschwitz, o umarłych z głodu zbieranych rano z ulic warszawskiego getta, o dziesięciu tysiącach stopni w Hiroszimie. Stąd to wrażenie, którego nie rozwieją później wykłady historyków, filmy dokumentalne i fabularne: ani piece krematoryjne, ani bomba atomowa nie pochodziły z tej samej epoki, co masło sprzedawane na czarnym rynku, alarmy lotnicze i zbieganie do schronów. Przez porównanie nawiązywali do poprzedniej wojny, tej Wielkiej, z czternastego roku, w odróżnieniu od ostatniej tamtą wygraliśmy we krwi i w chwale, była wojną mężczyzn, o której zgromadzone wokół stołu kobiety słuchały z szacunkiem. A oni mówili o Chemin des Dames i o Verdun, o zagazowanych, o biciu dzwonów 11 listopada 1918 roku. Wymieniali nazwy wiosek, do których nie powrócił z frontu ani jeden chłopak. Przeciwstawiali żołnierzy w błocie okopów jeńcom wojennym wziętym w czterdziestym roku, którzy przeżyli pięć lat w cieple pod dachem i nawet nie byli bombardowani. Licytowali się na bohaterstwo i nieszczęście. Cofali się do czasów, gdy ich samych nie było jeszcze na świecie, do wojny krymskiej, do tej z 1870 roku, do paryżan zjadających szczury. W opowiadanym czasie minionym były tylko wojny i głód. Na koniec śpiewali Ach, to białe winko i Kwiat Paryża, ogłuszającym chórem wyrykując słowa refrenu: „Niebieski, biały, czerwony to barwy ojczyzny”. Potem rozkładali ramiona i śmiali się: „My nie, my nie, my nie, my nigdy nie poddamy się”.

[…]

Po tej ognistej epopei zostały tylko poszarzałe i nieme ślady, bunkry na zboczach klifów, niekończące się pola kamiennych ruin w miastach. Zardzewiałe przedmioty, sterczące ze zgliszcz szkielety żelaznych łóżek. Zapomniane w czasie rozminowania pociski wybuchające prosto w brzuchy bawiącym się nimi chłopakom. Gazety ostrzegały: „Nie dotykajcie amunicji!”. Lekarze wycinali migdałki łatwo zapadającym na infekcję dzieciom, a gdy budziły się z krzykiem po znieczuleniu eterem, zmuszano je do picia wrzącego mleka. Na wyblakłych afiszach generał de Gaulle w ujęciu en trois quarts spoglądał w dal spod kepi. W niedzielne popołudnia grało się w chińczyka lub w piotrusia. Entuzjazm, który wybuchł po Wyzwoleniu, przygasał. Ludzie mieli ochotę wychodzić z domu, a świat był pełen pragnień domagających się natychmiastowego zaspokojenia. Rzucali się na wszystko, co pojawiało się pierwszy raz od wojny, banany, kupony Loterii Narodowej, sztuczne ognie. Całymi dzielnicami, od babki podtrzymywanej przez córki po niemowlę w wóz-ku, spieszyli na jarmark, przemarsz z pochodniami, do cyrku Bouglione’ów, gdzie ryzykowali zadeptanie w ciżbie. Tłoczyli się w rozmodlonym i rozśpiewanym tłumie witającym figurę Matki Boskiej Bulońskiej, a następne-go dnia całymi kilometrami ją odprowadzali. Każda okazja, świecka czy religijna, była dobra, by spędzić razem czas poza domem, jakby pragnęli żyć we wspólnocie. W niedzielę wieczorem autobusy wracały znad morza pełne wysokich młodych ludzi w szortach, którzy śpiewali jak opętani, siedząc na dachu w miejscu przeznaczonym na bagaże. Psy snuły się niepilnowane i parzyły się na środku ulicy.

[…]

Opowieść rodzinna i opowieść społeczna są tym samym. Głosy współbiesiadników określały granice młodości: wieś i gospodarstwa, w których jak sięgnąć pamięcią, mężczyźni zawsze byli parobkami, a dziewczyny służącymi, fabryka, gdzie wszyscy się poznali, chodzili ze sobą i się pobrali, drobne interesy, których dorobili się najbardziej ambitni. Głosy szkicowały historie pozbawione jakichkolwiek osobistych wydarzeń poza narodzinami, ślubami i pogrzebami, bez podróży, nie licząc wyjazdu do wojska w jakimś odległym mieście garnizonowym, istnienia wypełnione twardą i wyczerpującą pracą, niebezpieczeństwem uzależnienia od alkoholu. Szkoła była mitycznym tłem, krótkim złotym wiekiem, a nauczyciel nieczułym bogiem z metalową linijką, którą bił po łapach.

[…]

jeśli chodzi o mężczyzn, bezustannie wykorzystywać ręce do przenoszenia łopat, desek i worków z ziemniakami, zmęczonych dzieci, gdy się wracało z targu natomiast w przypadku kobiet ściskać kolanami i udami młynek do ka-wy, butelkę do odkorkowania, kurę, której trzeba poderżnąć szyję tak, żeby krew ściekła do miednicy mówić głośno, tonem w każdych okolicznościach gderliwym, jakby od zawsze trzeba się było stawiać wszechświatowi… Język, łamany francuski zmieszany z gwarą – nie dawało się go oddzielić od głosów mocnych i energicznych, ciał obleczonych w bluzy i kombinezony robocze, niskich domów z warzywnikami, popołudniowego szczekania psów i ciszy poprzedzającej kłótnie. Był z nimi powiązany tak samo, jak reguły gramatyczne i poprawna francuszczyzna z neutralną intonacją i białymi dłońmi nauczycielki. Ten język pozbawiony komplementów i pochlebstw, w którym mieściły się kamieniste plaże pod stromizną klifów, przenikliwy deszcz, nocniki opróżniane do kompostu i tanie wino pite przez robotników, był nośnikiem wierzeń i zaleceń: obserwować księżyc, który wyznacza terminy porodu, wykopywania porów i dawania dzieciom środków na robaki nie naruszać cyklu pór roku, czekać na właściwy czas, żeby przestać nosić płaszcz lub pończochy, podsunąć królicę samcowi, zasiać sałatę, być wiernym zasadzie, że na wszystko jest odpowiedni moment, bardzo cenny i trudny do uchwycenia, pomiędzy „zbyt wcześnie” a „za późno”, gdy przyroda jest łaskawa, dzieci i koty urodzone zimą rosną gorzej, a marcowe słońce sprawia, że traci się zmysły na oparzenia przykładać surowe ziemniaki albo poprosić o „zatrzymanie ognia” sąsiadkę, która zna magiczną formułę, zranienia leczyć moczem szanować chleb, w ziarnie pszenicy odciśnięta jest twarz Boga. Jak każdy język, ten także ustanawiał hierarchie, stygmatyzował leni, źle prowadzące się kobiety, różnych zboczeńców i niegodziwców, odstające od innych dzieci, chwalił ludzi zdolnych, uczciwe dziewczyny, uznawał tych, co na górze, i grube ryby, ostrzegał: „Życie cię nauczy”. Wyrażał racjonalne pragnienia i nadzieję na „czystą” pracę pod dachem, jedzenie do syta i śmierć we własnym łóżku ograniczenia: nie żądać gwiazdki z nieba, rzeczy ponad stan, być zadowolonym z tego, co się ma obawę przed wyjazdami i nieznanym, bo kiedy się nigdy nie opuszcza domu, każde miasto leży na końcu świata dumę i poczucie krzywdy: „To, że się jest ze wsi, nie znaczy, że jest się głupszym”.

[…]

Czarno-białe zdjęcie dziewczynki w ciemnym kostiumie kąpielowym na kamienistej plaży. W głębi klify. Siedzi na płaskiej skale, podpierając się dłońmi, mocne nogi wyciągnęła przed siebie, oczy ma zamknięte, głowę lekko odchyloną, uśmiecha się. Jeden gruby ciemny warkocz spoczywa na piersi, drugi pozostał na plecach. Wszystko to ujawnia pragnienie, by pozować jak gwiazdy w magazynie „Cinémonde” albo na reklamie kremu do opalania Ambre Solaire, by wyrwać się ze swojego upokarzającego i nic nieznaczącego ciała dziewczynki. Uda, jaśniejsze, podobnie jak górna część ramion odrysowują na opaleniźnie kształt sukienki i wskazują, że pobyt nad morzem albo krótka wycieczka są dla tego dziecka czymś wyjątkowym. Plaża jest pusta. Na odwrocie: „Sierpień 1949, Sotteville-sur-Mer”.

[…]

We wszystkich rodzinach zdarzało się, że umierało dziecko. W wyniku nagłej i nieuleczalnej choroby, biegunki, ataku konwulsji, dyfterytu. Śladem po jego krótkim pobycie na ziemi były grób w kształcie łóżeczka z metalowymi prętami i napisem „Powiększył grono aniołków”, zdjęcia, które pokazywało się, dyskretnie ocierając łzę, rozmowy półgłosem, niemal spokojne, budzące przerażenie żywych dzieci, które czuły się jak następne w kolejce. Niebezpieczeństwo przestanie im grozić dopiero około dwunastego roku życia, gdy już przejdą koklusz, różyczkę, ospę wietrzną, świnkę, zapalenia ucha, dopadające je każdej zimy bronchity, unikną gruźlicy i zapalenia opon mózgowych oraz kiedy się stwierdzi, że nabrały ciała. Tymczasem „wojenne dzieci”, blade, anemiczne, z białymi plamami na paznokciach, musiały pić tran i środek na robaki marki Lune, chrupać pastylki Jessel, ważyć się w aptece i chodzić okutane szalikami, żeby uniknąć najlżejszego przeziębienia, jeść zupę, żeby urosnąć, i trzymać się prosto, gdyż w przeciwnym razie groził im żelazny gorset. Wrodzony idiotyzm nie budził lęku. Bano się szaleństwa, ponieważ ludziom normalnym przydarzało się nagle, w niewytłumaczalny sposób.

[…]

Rozmazane i uszkodzone zdjęcie dziewczynki stojącej przy barierce na moście. Ma krótkie włosy, chude uda i sterczące kolana. Razi ją słońce, więc osłania dłonią oczy. Śmieje się. Na odwrocie napis: „Ginette 1937”. Na jej grobie: „Zmarła w wieku sześciu lat w Wielki Czwartek 1938 roku”.

[…]

Miało się czas pragnąć rzeczy, plastikowego etui, butów na kauczukowej podeszwie, złotego zegarka. Ich posiadanie nie rozczarowywało. Obnoszono się z nimi, chciano, żeby inni je podziwiali. Były w nich tajemnica i magia, której nie wyczerpywało patrzenie na nie i posługiwanie się nimi. Gdy weszło się już w posiadanie tych cudów, obracało się je w dłoniach, w dalszym ciągu oczekując od nich nie wiadomo czego. Horyzontem istnienia był postęp. Oznaczał dobrostan, zdrowie dzieci, rozświetlone domy i jasne ulice, wiedzę, wszystko, co odwracało się plecami do czarnych rzeczy kojarzących się ze wsią i z wojną. Był w plastiku i melaminie, w antybiotykach i świadczeniach opieki społecznej, w bieżącej wodzie w kranie i kanalizacji, w letnich koloniach, w możliwości nauki, w atomie. „Trzeba być na czasie”, powtarzano do znudzenia, jakby to był dowód na inteligencję i otwartość umysłu. W siódmej klasie podstawówki zachęca-no nas do pisania wypracowań o „dobrodziejstwach elektryczności” albo odpowiedzi „komuś, kto w waszej obecności krytykuje nowoczesny świat”. Rodzice zaświadczali: „Młodzi będą wiedzieć więcej niż my”.

[…]

Religia stanowiła oficjalne ramy życia i regulowała czas. Gazety proponowały jadłospisy na okres postu, o którego kolejnych etapach, począwszy od Siedemdziesiątnicy aż do Wielkanocy, informował kalendarz pocztowy. W piątki nie jadało się mięsa. Niedzielna msza stanowiła okazję do zmiany bielizny, włożenia po raz pierwszy jakiejś nowej części garderoby, kapelusza i rękawiczek, zabrania torebki, zobaczenia ludzi i bycia widzianym, wodzenia wzrokiem za ministrantami. Była dla wszystkich zewnętrzną oznaką moralności i pewnością przeznaczenia zapisaną w szczególnym języku – po łacinie. Czytanie co tydzień tych samych modlitw z książeczki do nabożeństwa, znoszenie tej samej rytualnej nudy miało oczyszczający wymiar próby, po której nagrodą była przyjemność zjedzenia kurczaka i ciastek z cukierni, a potem pójście do kina. To, że nauczyciele i ludzie wykształceni w nic nie wierzą, wydawało się anomalią. Religia stanowiła wyłączne źródło moralności i tylko ona nadawała ludziom godność, gdyż bez niej nie byłoby żadnej różnicy między życiem człowieka i psa. Prawo Kościoła uważano za ważniejsze od wszystkich innych praw, a wielkie chwile egzystencji jedynie z niego czerpały zasadność: „Ludzie, którzy nie biorą ślubu w kościele, w istocie nie są małżonkami”, orzekał Katechizm. Prawdziwa była tylko religia katolicka, wszystkie inne były fałszywe lub śmieszne. Na szkolnym dziedzińcu wykrzykiwano: „Mahomet był prorokiem / Bardzo wielkiego Allacha / Sprzedawał orzeszki arachidowe / Na rynku w Biskirze / Jakby to były orzeszki laskowe / Toby było bardziej fajowe / Ale ich nie sprzedaje / Allach (3 razy)”.

[…]

Wszyscy potrafili odróżnić to, co należało robić, od tego, czego nie należało, Dobro od Zła, ocenę moralną dało się wyczytać ze skierowanego na siebie spojrzenia innych. Po ubiorze odróżniało się małe dziewczynki od nastolatek, nastolatki od dziewczyn, te z kolei od młodych kobiet, matki od babek, robotników od kupców i urzędników. Bogaci mówili o zbyt dobrze ubranych sprzedawczyniach i stenotypistkach: „Założyła na siebie wszystko, co miała”. Publiczne czy prywatne, wszystkie szkoły były do siebie podobne, stanowiły miejsce przekazywania niewzruszonej wiedzy w ciszy, dyscyplinie i szacunku dla hierarchii, całkowitym podporządkowaniu: nosić fartuszek, na dźwięk dzwonka ustawiać się w szeregu, wstawać, gdy wchodzi dyrektorka, ale nie gdy nauczycielka, zaopatrzyć się w „przepisowe” zeszyty, pióra i ołówki, w milczeniu znosić uwagi, spodnie zimą wolno wkładać tylko pod spódnicę. Prawo zadawania pytań przysługiwało wyłącznie profesorom. Jeśli nie rozumieliśmy jakiegoś słowa lub wyjaśnienia, była to nasza wina. Jak z przywileju było się dumnym z tego, że jest się poddanym ścisłym regułom i zamknięciu. Mundurek narzucony przez szkoły prywatne stanowił widoczną oznakę ich doskonałości.

[…]

Suma rzeczy nienazwanych – które znali podobno tylko dorośli – a wszystkie sprowadzały się do narządów płciowych i ich funkcji. Seks był jednym wielkim obiektem podejrzeń, a społeczeństwo wszędzie dopatrywało się jego przejawów, w dekoltach, wąskich spódnicach, paznokciach pomalowanych na czerwono, czarnej bieliźnie, bikini, koedukacji, ciemności sal kinowych, toaletach publicznych, muskułach Tarzana, kobietach, co palą i zakładają nogę na nogę, muśnięciu sobie włosów podczas lekcji i tak dalej. To było pierwsze kryterium oceny dziewczyn, dzielące je na „przyzwoite” i „te, które źle się prowadzą”. „Ocena moralności” filmów wy świetlanych w danym tygodniu wywieszana na drzwiach kościoła dotyczyła wyłącznie seksu.

[…]

Na czarno-białym zdjęciu dwie dziewczyny w jakiejś alei, ramię przy ramieniu, obie trzymają ręce za plecami. W tle krzewy i wysoki ceglany mur, nad nimi niebo z wielkimi białymi chmurami. Na odwrocie zdjęcia: „Lipiec 1955 roku w ogrodach pensjonatu Saint-Michel”.

[…]

Poza balerinkami nic w stroju tej dziewczyny nie odzwierciedla „tego, co się nosi” w tamtym czasie, chociaż widać to w czasopismach o modzie i w wielkomiejskich sklepach, spódnica w szkocką kratę do pół łydki, czarny sweterek i wielki naszyjnik, koński ogon z grzywką à la Audrey Hepburn w Rzymskich wakacjach. Zdjęcie mogłoby pochodzić z końca lat czterdziestych lub z początku sześćdziesiątych. W oczach tych wszystkich, którzy urodzili się później, jest po prostu stare, należy do prehistorii patrzącego, w której spłaszczają się wszystkie poprzedzające go życia. A przecież to światło rozjaśniające połowę twarzy dziewczyny i jej sweterek pomiędzy sterczącymi piersiami było namacalnym doznaniem ciepła czerwcowego słońca w roku, którego ani historycy, ani wówczas żyjący nie pomylą z żadnym innym, 1955.

[…]

Nikt też nie mówił o obozach koncentracyjnych, chyba że mimochodem – gdy wspomniano w rozmowie tego czy tamtą, co stracili bliskich w Buchenwaldzie, zapadało pełne smutku milczenie. Stawało się to nie-szczęściem prywatnym. Przy deserze znikły śpiewane po Wyzwoleniu patriotyczne piosenki. Rodzice intonowali Mów mi o miłości, starsza młodzież Mexico, a dzieci Moja babcia była kowbojem. My za bardzo się teraz wstydziliśmy, żeby jak dawniej zaśpiewać Gwiazdę śniegów. Gdy nalegano, abyśmy jednak coś zanucili, utrzymywaliśmy, że nie znamy żadnej piosenki w całości, pewni, że Brassens i Brel zaburzyliby błogą atmosferę panującą po uroczystym posiłku, że lepiej by się nadawały piosenki uświęcone wykonaniem na innych przyjęciach, takie, co już wycisnęły niejedną łezkę otartą zaraz rożkiem serwetki. Broniliśmy się zaciekle przed ujawnieniem naszych muzycznych upodobań, których nie byliby w stanie zrozumieć. Poza „fuck you” zasłyszanym w czasie Wyzwolenia nie znali żadnego angielskiego słowa, nie wiedzieli o istnieniu Plattersów i Billa Haleya. Jednak uczucie pustki, które ogarniało nas nazajutrz w cichej klasie – chociaż sami przed sobą nie chcieliśmy się do tego przyznać – świadczyło o tym, że poprzedni dzień, gdyśmy, zdawało się, obserwowali tylko i siedzieli znudzeni, był przecież rodzinnym świętem. Tych nielicznych, którzy mieli szansę kształcić się dalej, zatopionych w niewysłowienie powolnym czasie nauki, w regularności dzwonków, w powracających pod koniec trymestrów wypracowaniach, w niekończących się analizach Cynny Corneille’a i Ifigenii Racine’a oraz tłumaczeniu Pro Milone Cycerona napełniało poczucie, że nic się nie dzieje. Notowało się zdania pisarzy o życiu, odkrywając szczęście myślenia o sobie za pomocą błyskotliwych for mułek, „Istnieć, otóż to: pić siebie, nie mając pragnienia”. Zanurzało się w absurdzie i mdłościach. Lepkie nastoletnie ciało spotykało „nadmiarowy” byt egzystencjalizmu. Do albumu wklejało się zdjęcia Brigitte Bardot z I Bóg stworzył kobietę, na pulpicie ławki wycinało inicjały Jamesa Deana, przepisywało się wiersze Préverta, słowa zakazanych w radiu piosenek Brassensa, Je suis un voyou i La Première Fille. Czytało się po kryjomu Witaj, smutku Françoise Sagan i Trzy rozprawy z teorii seksualnej Freuda. Ogromniała przestrzeń pragnień i zakazów. Uchylała się furtka do świata bez grzechu. Dorośli podejrzewali, że jesteśmy „zdemoralizowani” przez współczesnych pisarzy i niczego już „nie szanujemy”.

[…]

Odnajdywało się jeszcze siebie w ciszy wakacji, w dochodzących z zewnątrz wyraźnych odgłosach prowincji, krokach kobiety idącej na zakupy, warkocie przejeżdżającego samochodu, stukaniu młotka dobiegającym z warsztatu spawacza. Godziny mijały na realizacji mikroskopijnych celów, na rozciągniętych w czasie czynnościach: chowanie ubiegłorocznych zadań domowych, robienie porządków w szafie, czytanie powieści, ale tak, żeby jej zbyt szybko nie skończyć. Patrzyło się na swoje odbicie w lustrze, niecierpliwiło, że nie ma się jeszcze wystarczająco długich włosów, żeby je związać w kitkę. Wypatrywało się mało prawdopodobnej wizyty koleżanki. Przy kolacji musieli z nas wyrywać każde słowo, nie zjadało się wszystkie-go, ściągając na siebie wymówkę: „Gdybyś zaznała głodu w czasie wojny, nie byłabyś taka wybredna”. Kipiącym w nas pragnieniom przeciwstawiano mądrość ograniczeń: „Zbyt wiele chciałabyś od życia”. Osobne grupy dziewczyn i chłopaków długo krążyły wokół siebie i mijały się w niedzielę po mszy albo kinie, wymieniały spojrzenia i wreszcie zaczynały ze sobą rozmawiać. Oni naśladowali swoich nauczycieli, układali gry słowne i kalambury, wzajemnie wyzywali się od „prawiczków”, przerywali innym: „Milcz, jak do mnie mówisz”, „Lecz się na nogi, bo na głowę już za późno”, „Jesteś bystry jak woda w stawie”. Zabawiali się, mówiąc najpierw cicho, tak żeby rozmówca ich nie rozumiał, a potem krzyczeli: „Od walenia konia się głuchnie”. Udawali, że zasłaniają oczy na widok opuchniętego dziąsła, głośno wołając: „W czasie wojny dość się napatrzyłem na okropieństwa”. Uzurpowali sobie prawo do bezustannego mówienia, byli panami słowa i dowcipu. Jedni przez drugich opowiadali świńskie kawały, intonowali De profundis morpionibus – heroikomiczną epopeję o wszach walczących ze sobą na wzgórku łonowym. Dziewczyny zaś uśmiechały się z rezerwą. Nawet jeśli niekoniecznie bawiły je te opowieści, to przecież krążący wokół chłopacy improwizowali to widowisko dla nich, z czego były dumne. Dzięki nim wzbogacały też swój zasób słów i wyrażeń, co sprawi, że w oczach koleżanek będą się wydawały bardziej uświadomione, gdy powiedzą: „Idę walnąć w kimono”, „fajowe ciżmy” i tak dalej. Jednak zarówno oni, jak i one zastanawiali się z niepokojem, co mogliby sobie powiedzieć, gdyby znaleźli się sam na sam, toteż zanim miało dojść do pierwszej randki, potrzebowali pełnej ciekawości troskliwości grupy.

[…]

Odległość, która dzieli przeszłość od teraźniejszości, mierzy się być może za pomocą światła kładącego się na ziemi między cieniami, prześlizgującego po twarzach, rysującego fałdy na spódnicy, światła, w którym niezależnie od pory dnia jest blask zachodzącego słońca, nawet na czarno-białym zdjęciu.

[…]

Na tej fotografii wysoka dziewczyna o ciemnych, prostych, niezbyt długich włosach, pełnej twarzy i zmrużonych oczach stoi ukosem z nieznacznie wysuniętym biodrem, tak żeby uwydatnić krągłość ud obciśniętych prostą, zwężającą się spódnicą do kolan, a jednocześnie sprawić, by wydały się szczuplejsze. Światło muska jej prawy policzek, podkreśla piersi sterczące pod sweterkiem, z którego u góry wystaje zaokrąglony róg kołnierzyka. Jednego ramienia nie widać, drugie swobodnie opada, rękaw podwinięty nad zegarkiem i szeroką dłonią. Różnica w porównaniu ze zdjęciem w szkolnym ogrodzie jest uderzająca. Poza kośćmi policzkowymi i kształtem piersi, tu bardziej rozwiniętych, w niczym nie przypomina dziewczyny w okularach sprzed dwóch lat. Pozuje na podwórku otwartym na ulicę, przed jedną z tych niskich komórek z prymitywnymi drzwiami, jakie widuje się na wsi albo na przedmieściach. W głębi, na tle nieba odcinają się trzy drzewa na wysokim wzgórzu. Na odwrocie: „1957, Yvetot”.

[…]

A przecież flirtowało się, posuwając się coraz dalej, praktykując to, co poza książkami medycznymi nie-wy-sławi-a-lne, fellatio, cunnilingus, a czasem seks analny. Chłopcy wyśmiewali się z angielskich kondomów i odmawiali uprawiania stosunków przerywanych, do których uciekali się ich ojcowie. Marzyło się o pigułkach antykoncepcyjnych, które, jak mówiono, były już w sprzedaży w Niemczech. W soboty dziewczyny w białych welonach szły do ołtarza, a sześć miesięcy później rodziły całkiem dorodne rzekome wcześniaki. Schwytane w pułapkę pomiędzy ideałem wolności w stylu Bardotki, szyderstwami chłopaków, że niezdrowo jest być dziewicą, a nakazami rodziców i nauką Kościoła wolały nie wybierać. Nikt się nie zastanawiał, jak długo potrwa jeszcze zakaz aborcji i życia razem bez ślubu. Trudno dostrzec oznaki społecznych przemian, gdy patrzy się z perspektywy pojedynczej egzystencji, jest tylko uczucie niesmaku i zmęczenia, które sprawia, że tysiące jednostek myśli jednocześnie, każda w skrytości ducha: „A więc nic się nigdy nie zmieni”.

[…]

Zbiorowe czarno-białe zdjęcie wsunięte do albumu z tłoczoną okładką. Dwadzieścia sześć dziewcząt, stojących w trzech rzędach pod kasztanowcem na dziedzińcu gmachu, którego okna składają się z małych kwadracików, wygląda równie dobrze jak grupa zakonnic, nauczycielek lub pracownic szpitala. Wszystkie są w jasnych mundurkach, co upodabnia je do pielęgniarek. Pod zdjęciem odręczna notatka: „Liceum imienia Joanny d’Arc – Rouen – Klasa filozofii 1958–1959”. Nie ma nazwisk uczennic, jakby w chwili gdy przewodnicząca klasy rozdawała odbitki zdjęcia, miało się pewność, że zapamięta się wszystkie. Bez wątpienia nie można było sobie wyobrazić siebie samej czterdzieści lat później jako dojrzałej kobiety wpatrującej się w wówczas znajome twarze i dostrzegającej po prostu trzy szeregi duchów o błyszczących, nieruchomych oczach. Dziewczyny w pierwszym rzędzie siedzą na krzesłach z dłońmi złożonymi na kolanach, nogi mają złączone albo wsunięte pod siedzenia, tylko jedna je skrzyżowała. Dziewczyny z drugiego rzędu stoją na ziemi, a te z trzeciego, widoczne aż do ud, na ławce. Fakt, że tylko sześć trzyma ręce w kieszeniach, co było wówczas oznaką złego wy chowania, świadczy o tym, że większość uczennic pochodzi z rodzin mieszczańskich. Wszystkie z wyjątkiem czterech patrzą w obiektyw, lekko się uśmiechając. Nie wiadomo już, co widzą – fotografa, mur, inne uczennice?

[…]

A młodych przybywało, było ich coraz więcej. Brakowało nauczycieli, wystarczyło, że miałeś osiemnaście lat i maturę, żeby wysłali cię do zerówki uczyć dzieci czytania z elementarza. Dostarczano nam rozrywek, hula-hoop, radiowe i telewizyjne programy dla młodzieży, ale nie mieliśmy prawa do niczego – ani do głosowania, ani do uprawiania seksu, ani nawet do wyrażania własnej opinii. Aby móc zabrać głos, trzeba było najpierw udowodnić, że realizuje się dominujący model życia przyjęty w społeczeństwie, być członkiem grona pedagogicznego, pracować na poczcie lub na kolei, u Michelina, Gillette, w ubezpieczeniach, „zarabiać na siebie”. Przyszłość była tylko sumą doświadczeń, które należało zdobyć: dwudziestoczteromiesięczna służba wojskowa, praca, małżeństwo, dzieci. Oczekiwano od nas naturalnej akceptacji międzypokoleniowego przekazu. Mając w perspektywie tę z góry wytyczoną przyszłość, instynktownie chciało się długo pozostawać młodym. Dyskursy i instytucje nie nadążały za naszymi pragnieniami, lecz przepaść oddzielająca to, co można społecznie wyrazić, od tego, co było w nas niewyrażalne, wydawała nam się normalna i nieunikniona, nie było to nawet coś, co dawało się pomyśleć, każdy czuł to tylko w głębi duszy, oglądając Do utraty tchu.

[…]

Edukacja sentymentalna była pierwszym dziełem prawdziwie współczesnym. W gronie przyjaciół obdarowywano się książkami, w których wypisywano dedykacje. Był to czas Kafki, Dostojewskiego, Virginii Woolf, Lawrence’a Durrella. Odkrywano „nową powieść” – Butora, Robbe Grilleta, Sollersa, Sarraute. Chciało się ją lubić, ale nie znajdowało się w niej wystarczająco wiele recept na życie. Wolało się teksty pełne słów i zdań, które podsumowywały egzystencję, zarówno naszą, jak i gospodyń domowych czy dostawców, a jednocześnie nas od nich odróżniały, ponieważ w przeciwieństwie do nich my „stawialiśmy sobie pytania”. Potrzebowaliśmy pojęć objaśniających nam świat i nas samych, takich, które dyktowałyby nam jakieś zasady moralne: „alienacji” i jej satelitów, „złej wiary” i „fałszywej świadomości”, „immanencji” i „transcendencji”. Wszystko ocenialiśmy według jednej miary – „autentyczności”. Gdyby nie obawa skłócenia się z rodzicami, którzy do jednego worka hańby wrzucali rozwodników i komunistów, najchętniej wstąpilibyśmy do Komunistycznej Partii Francji. Bywało, że w kawiarni, pośród gwaru i papierosowego dymu, dekoracja w jednej chwili znikała, a człowiek czuł się na świecie obco, pozbawiony przeszłości i przyszłości stawał się „daremnym pragnieniem”.

[…]

Zgromadzonych nie ożywiały już wspomnienia Okupacji i bombardowań. Nieodległe emocje przyblakły. Kiedy pod koniec posiłku ktoś mówił jeszcze: „Nie damy się szkopom”, był to już zwykły cytat. Nam także wydawało się, że świętowane w rodzinnym gronie powojenne niedziele, ówczesne popularne piosenki, jak Kwiat Paryża i Ach, białe winko, należą do przebrzmiałego czasu, do epoki dzieciństwa, której nie miało się już ochoty wspominać, i kiedy jakiś wujek próbował ją ożywić: „Pamiętasz, jak cię uczyłem jeździć na rowerze?”, uważało się, że jest stary. Pośród zgiełku głosów, słów i wyrażeń, których słuchaliśmy, odkąd byliśmy na świecie, ale które nie przychodziły nam już spontanicznie do głowy, mieliśmy poczucie, jakbyśmy unosili się na fali nierozpoznawalnych obrazów innych niedziel, aż po te czasy, o których snuto opowieści – gdy wracaliśmy na deser, zdyszani po zbyt wyczerpującej zabawie, a potem słucha-liśmy piosenek, których nikt już dzisiaj nie nucił.

[…]

Na tym czarno-białym zdjęciu trzy dziewczyny i chłopak leżą na brzuchu na pierwszym planie. Widać tylko górną część ich ciał, reszta chowa się za opadającym zboczem. Za nimi dwóch chłopców, jeden stoi pochylony i odcina się na tle nieba, drugi klęczy i wydaje się, że drażni jedną z dziewcząt wyciągniętą ręką. W głębi dolina jakby we mgle. Na odwrocie: „Miasteczko studenckie, Mont-Saint-Aignan, czerwiec ’63. Brigitte, Alain, Annie, Gérald, Annie, Ferrid”.

[…]

W tej chwili nie dałoby się ściśle ocenić abstrakcyjnej wiedzy tej dziewczyny, podobnie jak jej lektur, gdyż licencjat z literatury współczesnej, który właśnie kończy, stanowi jedynie przybliżony wskaźnik tego, co umie. Jest oczytana w egzystencjalizmie i surrealizmie, zna Dostojewskiego, Kafkę, całego Flauberta, z zapałem także rzuca się na nowości, Le Clézia, „nową powieść”, jakby tylko ostatnio wydane książki mogły dostarczyć jej najsłuszniejszego oglądu świata istniejącego tu i teraz. Studia – jeszcze bardziej niż sposobem na wyrwanie się z biedy – wydają się jej najlepszym narzędziem, by nie ugrzęznąć w owej napawającej ją politowaniem kobiecej kondycji, nie ulec pokusie zatracenia się w mężczyźnie (por. zdjęcie z liceum sprzed pięciu lat), której się wstydzi. Nie od-czuwa ochoty, by wyjść za mąż ani mieć dzieci, bo macierzyństwo i życie umysłowe wydają się jej nie do pogodzenia. Jest pewna, że tak czy inaczej byłaby złą matką. Jej ideałem jest wolny związek, jak w wierszu André Bretona pod tym właśnie tytułem. Niekiedy odczuwa przygnębienie wszystkim, czego się nauczyła. Jej ciało jest młode, a myśl stara. W dzienniku napisała, że czuje się „do granic przesycona banalnymi myślami, teoriami”, że „poszukuje innego słownika”, gdyż pragnie „powrócić do swej pierwotnej czystości”, marzy, by pisać w nieznanym języku. Słowa są dla niej „haftowanym ornamencikiem na obrusie nocy”. Inne zdania przeczą temu znużeniu: „Jestem wolą i pragnieniem”. Nie dopowiada czego [czego: śmierć nawet nie muśnie – przyp. aut.].

[…]

Z dnia na dzień stawali się dorosłymi, którym rodzice mogli wreszcie bez obawy, że zostaną ofuknięci, przekazać swoją wiedzę dotyczącą spraw praktycznych, oszczędzania, opieki nad dziećmi, czyszczenia parkietów. Było to dziwne, choć zarazem napełniające dumą uczucie, gdy ludzie zwracali się do nas per „pani”, dodając inne niż dotychczas nazwisko. Wkraczało się w bezustanny ciąg trosk o utrzymanie, w cykl przygotowywania dwóch posiłków dziennie. Zaczynało się regularnie odwiedzać miejsca, w których się dotąd nie bywało: sklepy Casino, dział spożywczy Prisunica, Nouvelles Galeries. Beztroskie kaprysy poprzedniego życia, nocna rundka po knajpach z kumplami, seans w kinie, zanikały wraz z pojawieniem się niemowlęcia, o którym nie przestawało się myśleć, oglądając w ciemnej sali Szczęście Agnès Vardy, by zaraz po powrocie do domu pobiec do maluszka i z ulgą odkryć, że oddycha i śpi spokojnie, zaciskając swoje małe piąstki. Kupowało się więc telewizor, który dopełniał procesu integracji społecznej. W niedzielne popołudnia oglądało się Les Chevaliers du ciel i Ożeniłem się z czarownicą. Przestrzeń się kurczyła, czas stawał przewidywalny, odmierzały go godziny pracy, żłobek, pora kąpieli i dobranocki, sobotnie zakupy. Odkrywano szczęście uporządkowanego życia. Melancholię wynikającą z oddalania się indywidualnych planów – malowania, gry na instrumencie, pisania – kompensowało się satysfakcją, że uczestniczy się w przedsięwzięciu tworzenia rodziny. Z szybkością, która wprawiała nas w osłupienie, tworzyliśmy mikroskopijne komórki, szczelne i osiadłe, odwiedzaliśmy się nawzajem w gronie młodych małżeństw i młodych rodziców, osoby samotne zaś uważaliśmy za należące do niedojrzałego gatunku nieznającego rat oraz słoiczków Blédina i Dr Spock, a swoboda, z jaką się przemieszczali, w nieokreślony sposób nam uwłaczała. Nie zastanawialiśmy się nad oceną tego, co przeżywamy, w odniesieniu do przemówień politycznych i światowych wydarzeń. Odczuwało się po prostu przyjemność głosowania przeciwko de Gaulle’owi na François Mitterranda, modnisia, którego nazwisko kojarzyło się niejasno z epoką francuskiej Algierii. W biegu osobistej egzystencji Historia nie miała znaczenia. Było się tylko, w zależności od dnia, szczęśliwą albo nie.

[…]

Na czarno-białym zdjęciu wnętrza zrobionym w szerokim planie młoda kobieta i chłopczyk siedzą obok siebie na łóżku przeistoczonym za pomocą poduszek w kanapę, za nimi okno z firankami, na ścianie jakiś afrykański bibelot. Ona ma na sobie kostium z jasnego dżerseju: bliźniak i spódnicę przed kolano. Ciemne włosy, ciągle asymetrycznie spięte po bokach, podkreślają pełny owal twarzy, policzki uniesione w szerokim uśmiechu. Ani fryzura, ani kostium nie odpowiadają wyobrażeniu, jakie będzie się później miało o roku sześćdziesiątym szóstym czy siódmym, jedynie krótka spódnica jest zgodna z modą wylansowaną przez Mary Quant. Dziecko, któremu kobieta położyła rękę na ramieniu, wygląda na bystre, ma żywe oczy, małe ząbki, na sobie golf i spodnie od piżamy, a otwarte usta sugerują, że uchwycono je w chwili, kiedy coś mówiło. Na odwrocie: „Rue de Loverchy, zima ’67”.

[…]

Dokładnie w tym momencie, zimą na przełomie 1967 i 1968 roku, ona z pewnością nie myśli o niczym, pochłonięta atmosferą panującą w ich trzyosobowej komórce, błogością, którą mogłyby zakłócić nagły telefon albo dzwonek do drzwi, chwilowo wolna od obowiązków, których zasadniczym celem jest utrzymywanie tej komórki: robienia list zakupów, przeglądania pościeli i bielizny, „Co dzisiaj na kolację?”, wszystkich tych spraw związanych z bezustannym przewidywaniem najbliższej przyszłości, które przeszkadzają jej w wypełnianiu zewnętrznych obowiązków, w jej pracy nauczycielki. Rodzinne chwile to te, w których czuje, nie myśli. To, co bierze za prawdziwe myśli, nachodzi ją, gdy jest sama albo na spacerze z dzieckiem. Prawdziwe myśli to dla niej nie refleksje o sposobie mówienia i ubierania się ludzi, zastanawianie się, czy krawężnik nie jest za wysoki dla wózka, że zakazano wystawiania Parawanów Jeana Geneta lub co sądzić o wojnie w Wietnamie, lecz pytania o nią samą, o być i mieć, o sens istnienia. To zgłębianie ulotnych wrażeń, niemożliwych do wyjaśnienia innym, wszystko to, co, gdyby miała czas pisać – a nie ma czasu nawet na czytanie – stałoby się materiałem jej książki. W swoim dzienniku, który otwiera bardzo rzadko, jakby stanowił zagrożenie dla komórki rodzinnej, jakby nie miała już prawa do życia wewnętrznego, zapisała: „Nie mam już żadnych myśli. Nie próbuję już wyjaśniać swojego życia”. I „jestem drobnomieszczanką, której się powiodło”.

[…]

Przyszłość maluje się jej w ściśle materialnym kształcie: otrzymanie lepszego stanowiska, awans i zakupy, posłanie dziecka do przedszkola – to nie marzenia, lecz przewidywania. Często powraca do obrazów z czasów, gdy żyła jeszcze sama, widzi się na ulicach miast, po których spacerowała, w pokojach, w których mieszkała – w Rouen w bursie dla dziewcząt, w Finchley, gdy pracowała jako au pair, w Rzymie na wakacjach w pensjonacie przy ulicy Serviego Tullio. Wydaje się jej, że te wszystkie ja w dalszym ciągu tam istnieją. Właściwie to przeszłość i przyszłość zamieniły się miejscami, przedmiotem marzeń jest teraz to, co było, a nie to, co będzie: odnaleźć się znów w tym pokoju w Rzymie latem sześćdziesiątego trzeciego. W dzienniku pisze: „Z powodu skrajnego narcyzmu pragnę widzieć swoją przeszłość czarno na białym i tym samym być taka, jaka już nie jestem” oraz: „Dręczy mnie pewne wy-obrażenie kobiety. Może trzeba pójść w tę stronę”. Na obrazie Dorothei Tanning, który widziała trzy lata wcześniej na wystawie w Paryżu, jest kobieta z obnażonymi piersiami, a za nią amfilada uchylonych drzwi. Obraz nosi tytuł Urodziny. Myśli, że ten obraz przedstawia jej życie i że ona sama jest wewnątrz taka, jaka była niegdyś w Przeminęło z wiatrem, w Jane Eyre, potem w Mdłościach. Czytając każdą kolejną książkę, Do latarni morskiej, Les Années-Lumière Serge’a Rezvaniego, zadaje sobie pytanie, czy mogłaby tak opowiedzieć swoje życie.

[…]

Nagle rok 1936 [strajków robotniczych i utworzenia lewicującego Frontu Ludowego – przyp. aut.] z rodzinnych opowieści stawał się rzeczywistością. Oglądano i słyszano to, czego od urodzenia nikt nie widział lub co uważano za niemożliwe. Miejsca, których użytkowanie podlegało dotąd odwiecznym regułom, do których wstęp miały tylko określone grupy ludzi, uniwersytety, fabryki, teatry, otwierały się naraz szeroko i robiono w nich wszystko z wyjątkiem tego, do czego zostały przeznaczone: dyskutowano, jedzono, spano i uprawiano seks. Nie istniały już przestrzenie zinstytucjonalizowane i uświęcone. Wykładowcy i studenci, młodzi i starzy, dyrektorzy i robotnicy rozmawiali ze sobą, a w rozmowie w cudowny sposób rozpływały się społeczne różnice i hierarchie. Oprócz tego porzucono wszelkie oratorskie konwenanse, dworny, wykastrowany język, pompatyczny ton i owijanie w bawełnę, ten dystans, z jakim – co sobie właśnie uświadamiano – możni i ich sługusi (wystarczyło popatrzeć na Michela Droit – "nadętego" powieściopisarza i dziennikarza) narzucali swoją dominację. Rozemocjonowane głosy ujmowały rzeczy bezceremonialnie i po imieniu, przerywały sobie, nie przepraszając. Twarze wyrażały gniew, pogardę, przyjemność. W oczy biła swoboda postawy, energia gestów. Jeśli miała nastąpić rewolucja, to działa się właśnie tu, widoczna jasno w ekspansji i rozluźnieniu ciał, siedzących niedbale, gdzie popadło. Gdy de Gaulle pojawił się na nowo – a gdzież on się podziewał? miało się nadzieję, że dawno już zniknął – z ustami ściśniętymi obrzydzeniem mówił o la chienlit, błazeńskiej maskaradzie.

[…]

Wszyscy zaczęli wierzyć, że czeka nas burzliwa przyszłość, to była kwestia miesięcy, najwyżej roku. Gorąca miała być jesień, potem wiosna (aż przestało się już o tym myśleć i kiedy później odnajdywało się parę starych dżinsów, mówiło się „przeżyły maj sześćdziesiątego ósmego”). „Nowy miesiąc maj” – nadzieja dla jednych, którzy pragnęli jego powrotu i pracowali nad budową innego społeczeństwa, groźba dla drugich, którzy sprzeciwiali się jego powtórce, wtrącali do więzienia Gabrielle Russier, w każdym długowłosym młodzieńcu dopatrywali się „lewaka”, przyklaskiwali ustawom przeciwko wandalizmowi i wszystko potępiali. W miejscach pracy ludzie tworzyli dwie kategorie: tych, którzy w Maju strajkowali, i tych, którzy nie, a dzielił ich wzajemny ostracyzm. Maj stał się probierzem, kryterium klasyfikacji – gdy się kogoś spotykało, od razu myślało się, po której stał stronie. Każda z grup żywiła do drugiej nienawiść, tym z przeciwnego obozu nie wybaczano niczego.

[…]

Z dwugodzinnych dyskusji o narkotykach, skażeniu środowiska czy rasizmie wychodziło się w stanie upojenia i z poczuciem, że niczego się uczniów nie nauczyło. Cóż, może i „pedałowało się trochę obok roweru”, ale szkoła nareszcie czemuś służyła. Bez końca przechodziło się od stawiania jednego pytania do następnego. Myśleć, mówić, pisać, pracować, istnieć inaczej: uważano, że nic się nie traci, gdy się wszystkiego popróbuje. 1968 był pierwszym rokiem istnienia świata.

[…]

Kobiety zastanawiały się nad swoim życiem i zaczynały dostrzegać, że nie biorą prawdziwego udziału w wyzwoleniu seksualnym, w wolności twórczej, we wszystkim, co istnieje dla mężczyzn. Samobójstwo Gabrielle Russier wstrząsnęło nami, jakby była naszą nieznaną siostrą, i oburzałyśmy się na przebiegłość Pompidou cytującego wiersz Éluarda (którego nikt nie zrozumiał), żeby nie odpowiedzieć wprost, co myśli o tej sprawie. Na prowincję docierały plotki o działaniach Frontu Wyzwolenia Kobiet. W kioskach można było kupić feministyczną gazetę zatytułowaną „Ścierka Się Pali”, odczuwając zarazem podniecenie i niemoc, jakich dostarcza odkrycie w książce prawdy skierowanej wprost do siebie. Wybudziwszy się z małżeńskiego odrętwienia, siedząc na ziemi pod plakatem „Kobieta bez mężczyzny jest jak ryba bez roweru”, przepatrywało się własne życie i miało poczucie, że byłoby się zdolną opuścić męża i dzieci, odłączyć od wszystkiego i pisać, nie owijając w bawełnę. Po powrocie do domu determinacja słabła, wzbierało poczucie winy. Nie było już jasne, jak można by się zabrać do tego wyzwalania – ani w sumie po co. Przekonywało się samą siebie, że akurat nasz facet nie jest fallokratą ani żadnym macho. I było się rozdartą między dwoma dyskursami – tym, który głosił równouprawnienie mężczyzn i kobiet i atakował „patriarchalną dominację”, oraz tym, który kładł nacisk na dowartościowanie wszystkiego, co kobiece, miesiączki, karmienia piersią i gotowania zupy z porów. Jednak po raz pierwszy można było sobie wyobrazić życie jako marsz w stronę wolności, a to dużo zmieniało. Zaczynało zanikać przeświadczenie o naturalnej niższości kobiety.

[…]

Szukało się wzorców w przestrzeni i czasie, w Indiach i w Sawannach, w tym, co egzotyczne, i w tym, co chłopskie. Dążono do czystości. Ci najbardziej spragnieni odrodzenia, którzy nie decydowali się jednak na porzucenie wszystkiego, pracy i mieszkania, aby zamieszkać na wsi – a był to projekt ciągle odkładany, aczkolwiek trwało się w przekonaniu, że pewnego dnia się go zrealizuje – poszukiwali zapadłych wsi, gdzie żyło się w najgorszych warunkach, i wybierali się tam na wakacje, gardząc plażami i rodzinną prowincją, płaską i „zdeformowaną” przez postęp przemysłowy. Cenili w zamian biednych chłopów i jałowe ziemie, w widoczny sposób niezmienione od wieków, naznaczone piętnem „autentyczności”. Oni, którzy chcieli tworzyć Historię, niczego tak bardzo nie podziwiali jak jej za-przeczenia, wyrażającego się w cykliczności pór roku i niezmienności gestów – za kromkę chleba kupowali więc od rolników stare stodoły. Albo jechali na wakacje do krajów Europy Wschodniej. Na szarych ulicach, przed znacjonalizowanymi sklepami, w których nieliczne pozbawione etykiet towary pakowano w szary papier, w mieszkaniach oświetlonych wieczorem jedynie zwisającymi z sufitów nagimi żarówkami mieli wrażenie, że podróżują po niespiesznym, pozbawionym wdzięku świecie lat powojennych, gdzie brakuje prawie wszystkiego. Było to słodkie i niewypowiedziane uczucie. Nigdy nie chcieliby jednak tam zamieszkać. Przywozili haftowane koszule i rakiję. Chcieli, żeby zawsze istniały gdzieś kraje, w których nie dokonuje się postęp i które pozwalałyby się im przenosić w przeszłość.

[…]

„Wyrażania siebie”: przez garncarstwo, tkanie, grę na gitarze, robienie biżuterii, teatr, pisanie. W powietrzu wisiało przemożne pragnienie „tworzenia”. Wszyscy uprawiali albo zamierzali uprawiać jakąś formę działalności artystycznej. Uznawano, że w ten czy inny sposób każda z tych form równa jest innej i że nawet jeśli nie maluje się albo nie gra na flecie poprzecznym, zawsze można stwarzać siebie w psychoanalizie. Podczas gdy dzieci, położone spać w jednym pokoju, wygłupiały się w naj-lepsze, pomimo oficjalnego zalecenia, że mają być cicho, dorośli, popijając alkohol pędzony przez sąsiada – zaproszonego tylko na aperitif – schodzili na marzycielskie rozważania o seksie, czy jesteśmy hetero, czy homo, na wyznania o pierwszym orgazmie. Dzika dziewczyna oznajmiała: „Uwielbiam srać”. Spotkanie się tego letniego wieczora z ludźmi, z którymi nic nas nie łączyło, z dala od rodzinnych obiadów i rytuałów, których nienawidziliśmy, dawało ekscytujące poczucie, że otwieramy się na różnorodność świata. Czuliśmy się z powrotem nastolatkami.

[…]

Ideały Maja przybierały postać przedmiotów i rozrywki. Człowiek był zbity z tropu, gdy na ekranie zainstalowanym w salonie, do wtóru terkoczącego projektora zobaczył po raz pierwszy, jak idzie, porusza wargami, bezgłośnie się śmieje. Dziwiono się sobie, swoim gestom. To było nowe wrażenie, bez wątpienia podobne do tego, jakie w XVII wieku mieli ludzie przeglądający się w lustrze albo później nasi pradziadowie spoglądający na swój pierwszy portret fotograficzny. Nie miało się śmiałości wyrazić odczuwanego zamętu i wolało się patrzeć na innych, krewnych, przyjaciół, bo na ekranie wydawali się bardziej podobni do ludzi, którymi dla nas byli. Jeszcze straszniejsze okazywało się usłyszenie z magnetofonu własne go głosu. Nie można już było odtąd zapomnieć jego tonu, który słyszeli inni. Zyskiwało się znajomość siebie, traciło beztroskę.

[…]

Pierwsza scena filmu ukazuje drzwi wejściowe, które się uchylają – na dworze jest ciemno – zamykają i znowu otwierają. Wbiega mały chłopiec, zatrzymuje się niezdecydowany, jest w pomarańczowej bluzie i czapce z nausznikami. Po nim zjawia się drugi, mniejszy, opatulony w niebieską zimową kurtkę z białym futerkiem. Większy kręci się, mniejszy stoi jak skamieniały z nieruchomymi oczami, można by pomyśleć, że film się za-trzymał. Teraz wchodzi kobieta w brązowym dopasowanym płaszczu, którego kaptur zakrywa jej głowę. Przed sobą trzyma jeden na drugim dwa kartony. Wystają z nich jakieś artykuły spożywcze. Zamyka drzwi ramieniem. Znika z pola widzenia, po chwili pojawia się już bez kartonów, zdejmuje płaszcz, który umieszcza na rozwidlającym się u góry wieszaku, odwraca się do kamery z szybkim uśmiechem i spuszcza oczy oślepiona rażącym światłem lampy błyskowej. Jest niemal chuda, prawie bez makijażu, w brązowych, obcisłych rozszerzanych spodniach i swetrze w żółto-brązowe pasy. Półdługie szatynowe włosy ma spięte klamrą. W wyrazie jej twarzy jest coś ascetycznego i smutnego – a może to cień zawodu, uśmiech pojawia się zbyt późno, aby był spontaniczny. Gesty zdradzają szorstkość i/lub nerwowość. Ale oto znowu dzieci, tym razem stają przed nią. Cała trójka nie wie, co ze sobą robić, poruszają rękami i nogami, zgrupowani przed kamerą, w której obiektyw patrzą, oswojeni już z silnym światłem. Najwyraźniej nic nie mówią. Można by pomyśleć, że pozują do zdjęcia, którego zrobienie trwa nieskończoność. Większy z chłopców podnosi rękę i groteskowo salutuje, z grymasem na ustach i zamkniętymi oczami. Kamera przeskakuje po elementach wystroju, które mają jakąś wartość estetyczną lub materialną, uosabiających mieszczański gust – komoda, żyrandol z nieprzejrzystego szkła. To on, jej mąż, sfilmował tę scenę, gdy wracała z zakupów z dziećmi, które zgarnęła po szkole. Etykietka na rolce filmu informuje: „Życie rodzinne ’72–’73”. Filmuje zawsze on.

[…]

Gdy przeprowadzka z prowincji do regionu paryskiego stała się faktem, czas zaczynał płynąć szybciej. Nie miało się już takiego samego poczucia trwania. Z nadejściem wieczora odnosiło się wrażenie, że nic się nie zrobiło, pozostawało tylko mgliste wspomnienie po prowadzeniu lekcji dla rozhukanych klas. […] W miarę jak przejdą tygodnie, a my będziemy jeździć ciągle tymi samymi trasami i parkować ciągle w tym samym miejscu, zniknie wreszcie poczucie dziwności. Od kryjemy ze zdumieniem, że poruszamy się w kręgu tej ogromnej i niedookreślonej populacji, której niewyraźny szum unoszący się rano i wieczorem nad autostradami zdaje się przepełniać nas niewidoczną, lecz pewną realnością. Odkryjemy Paryż, zlokalizujemy dzielnice i ulice, stacje metra i najlepsze miejsce na peronie, żeby wysiąść z wagonu jednej linii i przesiąść się na drugą. Odważymy się wreszcie dojechać samochodem aż do Étoile i Concorde. Przy wjeździe na most Gennevilliers, spoglądając na otwierającą się nagle ogromną perspektywę Paryża, doświadczymy wzniosłego uczucia, że stanowimy część tego olbrzymiego, gorączkowego życia, jakby spotykał nas osobisty awans. Nie mieliśmy ochoty powracać do tego, co było już dla nas tylko prowincją. Aż pewnego wieczora w pociągu zagłębiającym się w podparyską noc, punktowaną czerwonymi i niebieskimi neonami, barwami regionu paryskiego, sabaudzkie miasto, z którego wyprowadziliśmy się trzy lata wcześniej, wyda nam się końcem świata.

[…]

My, których w dzieciństwie przekonywano, że zbawienie duszy zależy od dobrych uczynków, którym potem na lekcjach filozofii zalecano, aby wprowadzać w życie imperatyw kategoryczny Kanta: postępuj zawsze tak, aby twój czyn mógł stać się prawem powszechnym, i którzy wreszcie wraz z Marksem i Sartre’em mieliśmy zmieniać świat, uwierzywszy w sześćdziesiątym ósmym, że jest to możliwe, nie dostrzegaliśmy w tej nowej filozofii żadnej nadziei. Autorytety milczały na temat przedmieść i nowo przybyłych rodzin, sąsiadujących teraz w blokach z wcześniejszymi mieszkańcami, którzy zarzucali im, że nie mówią i nie jedzą jak oni. Trudni do opisania i prawie nieznani ludzie żyjący poniżej ideału szczęścia, do którego aspirowało społeczeństwo, grupy upośledzonych przez los, ubodzy niemający innego wyboru, jak tylko mieszkać w „klatkach dla królików”, gdzie przecież nikt nie mógłby być szczęśliwy. Imigracja w dalszym ciągu miała twarz robotnika drogowego w kasku, krzątającego się w wykopie, albo śmieciarza stojącego na stopniu pełnej odpadów ciężarówki. Ta egzystencja miała wymiar czysto ekonomiczny, tak też triumfalnie powtarzali uczniowie w trakcie corocznej obywatelskiej dyskusji w klasie, przekonani, że szermują najlepszym argumentem przeciwko rasizmowi: potrzebujemy ich, żeby wykonywali prace, których nie chcą już wykonywać Francuzi.

[…]

Kolorowe zdjęcie: kobieta, mniej więcej dwunastoletni chłopiec i mężczyzna, wszyscy oddaleni od siebie jak wierzchołki trójkąta, stoją na piaszczystej esplanadzie, białej od słońca, rzucając na nią cienie, w tle budynek wyglądający na muzeum. Po prawej mężczyzna w maoistowskim mundurku, sfotografowany od tyłu, z rękami w górze filmuje budowlę. Chłopiec z najdalszego wierzchołka trójkąta stoi przodem do obiektywu, jest w szortach i T-shircie z niewidocznym nadrukiem, trzyma czarny przedmiot, bez wątpienia etui na aparat. Po lewej, na pierwszym planie i uchwycona z półprofilu, kobieta w zielonej dopasowanej sukience luźnej w talii, coś między stylem codziennym a hipisowskim. Trzyma grubą książkę, najprawdopodobniej przewodnik. Włosy ma starannie ściągnięte do tyłu i zaczesane za uszy, przez co jej twarz zdaje się pełna, a przy tym niewyraźna, bo pada na nią ostre światło. Pod luźną sukienką dolna część ciała wydaje się ciężka. Obydwoje, kobieta i dziecko, sprawiają wrażenie, jakby zostali uchwyceni w ruchu, jak gdyby szli i odwrócili się z uśmiechem do obiektywu w ostatniej chwili, usłyszawszy zawołanie tego, kto robi zdjęcie. Na odwrocie napis: „Hiszpania, lipiec ’80”.

[…]

Milczeliśmy, bo byliśmy przesądni. Przyznanie się do tego, że mocno wierzyliśmy w dojście lewicy do władzy, mogło przynieść pecha. „Wybory to pułapka na durniów” było sloganem z innej epoki. Nie wierzyliśmy w to nawet wtedy, gdy zobaczyliśmy, jak na ekranie telewizora pojawia się dziwaczna twarz François Mitterranda zrobiona z niepołączonych ze sobą kropek. Potem zdaliśmy sobie sprawę, że całe nasze dorosłe życie upłynęło pod rządami ludzi, którzy nas nie obchodzili, że z wyjątkiem jednego miesiąca – maja – minione dwadzieścia trzy lata jawiły się nam jako strumień czasu po zbawionego nadziei, a polityka nigdy nie stała się dla nas źródłem szczęścia. Mieliśmy o to żal, jakby okradziono nas z naszej młodości. Aż wreszcie pewnego mglistego niedzielnego majowego wieczora, który zacierał klęskę tamtego maja, powracaliśmy w nurt Historii, pragnęliśmy stworzyć ją od nowa wraz z gromadą młodych mężczyzn i kobiet, robotników i nauczycieli, artystów i homoseksualistów, pielęgniarek i listonoszy. To był rok trzydziesty szósty, Front Ludowy naszych rodziców, Wyzwolenie, maj sześćdziesiątego ósmego, który się powiódł. Potrzebowaliśmy liryzmu i emocji, róży i Panteonu, Jeana Jaurèsa i Jeana Moulina, piosenek z czasów Komuny Paryskiej i hymnu górników z północnej Francji. Wprawiających nas w drżenie słów, które wydawały się szczere, bo już od dawna ich nie słyszeliśmy. Zanim skonfrontujemy się z przyszłością, musimy odzyskać przeszłość, na nowo zdobyć Bastylię, upić się symbolami i nostalgią. Naszymi łzami były łzy szczęścia Mendèsa France’a, gdy ściskał go Mitterrand. Kpiło się z tchórzostwa posiadaczy, którzy pędzili ulokować kasę w Szwajcarii, z poczuciem wyższości uspokajało się szkolną sekretarkę przekonaną, że jej mieszkanie zostanie zaraz znacjonalizowane. Zamach na Jana Pawła II, ranionego z pistoletu przez jakiegoś Turka, zdarzył się w nieodpowiednim momencie, nie zapadnie w pamięć.

[…]

Zbliżało się natomiast do mediów. Politycy produkowali się w telewizji na tle uroczystych scenografii, do wtóru dramatycznej muzyki, udając, że poddają się przesłuchaniom i mówią prawdę. Gdy słyszano, jak bez wahania cytują tak wiele liczb i nigdy ani niczym nie dają się zbić z tropu, domyślano się, że z góry znają zadawane pytania. Jak w szkolnych rozprawkach chodziło o to, żeby „przekonać”. Z tygodnia na tydzień pojawiali się kolejni: dobry wieczór, pani Georgino Dufoix, dzień dobry, panie Charles’u Pasqua, dobry wieczór, panie Brisie Lalonde. Nie zapamiętywano niczego z wyjątkiem „myśli przewodniej” ich wywodów, na którą zresztą nikt nie zwróciłby uwagi, gdyby czujni dziennikarze nie wprowadzali jej triumfalnie do obiegu.

[….]

Ludzi opanowała mania genealogii. Udawali się do merostw w swoich rodzinnych stronach, zbierali akty urodzenia i zgonu, zafascynowani i zawiedzeni niemotą archiwów, w których pojawiały się tylko nazwiska, daty, zawody: Jacques-Napoléon Thuillier, urodzony 3 lipca 1807 roku, pracownik najemny, Florestine Pélagie Chevalier, tkaczka. Przywiązywali się do przedmiotów i zdjęć rodzinnych, byli zdumieni, że bez żalu wyzbywali się ich w latach siedemdziesiątych, podczas gdy teraz tak bardzo im ich brakowało. Miało się potrzebę „powrotu do źródeł”. Rosła presja odnajdywania „korzeni”. Tożsamość, która do tej pory sprowadzała się do informacji zawartych w dowodzie osobistym, stawała się przyćmiewającą wszystko troską. Nikt dokładnie nie wiedział, na czym miała polegać. Było to w każdym razie coś, co trzeba było mieć, odnaleźć, zdobyć, podkreślać, wyrażać. Cenne i najwyższe dobro. Na świecie żyły kobiety, które zasłaniały się od stóp do głów.

[…]

Religia katolicka niepostrzeżenie znikła z naszego życia. Rodziny nie przekazywały już sobie jej nauk ani związanych z nią obyczajów. Oprócz kilku rytuałów nikt jej nie potrzebował jako oznaki szacunku, jakby posługiwano się nią zbyt długo, jakby w ciągu dwóch tysiącleci zużyła się w miliardach modlitw i mszy. Grzech lekki i śmiertelny, przykazania boskie i kościelne, łaska i cnoty teologalne pochodziły z niezrozumiałego słownika i schematu minionych myśli. Wolność seksualna sprawiła, że znikła moda na rozwiązłość, sprośne piosenki o siostrzyczkach zakonnych i księdzu z Camaret. Kościół nie terroryzował już wyobraźni dojrzewających nastolatków, nie ograniczał relacji seksualnych, a kobiecy brzuch znalazł się poza jego władzą. Straciwszy swoje zasadnicze pole działania, jakim był seks, Kościół stracił wszystko. Tak naprawdę poza lekcjami filozofii nie dyskutowało się już poważnie o idei Boga. Na ławce w gimnazjum jakiś uczeń napisał: „Bóg istnieje, byłem w nim na spacerze”. Niczego nie zmieniła pod tym względem popularność nowego polskiego papieża. Był politycznym bohaterem zachodniej wolności, takim Lechem Wałęsą w skali światowej. Jego wschodni akcent, biała szata, „Nie lękajcie się” i sposób, w jaki całował ziemię, wysiadłszy z samolotu, stanowiły część show, podobnie jak rzucanie majtkami na koncertach Madonny. (Jeśli rodzice uczniów szkół prywatnych wyszli pewnej ciepłej marcowej niedzieli na ulice, to dla wszystkich było jasne, że Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Nie chodziło o wiarę religijną, lecz świecką, o pewność, że mają dla swoich dzieci gwarancję powodzenia w życiu).

[…]

Trzydziestominutowy film na kasecie wideo nakręcony podczas lekcji w drugiej klasie liceum w Vitry-sur-Seine w lutym osiemdziesiątego piąte-go. To ona jest kobietą siedzącą przy stole, takim samym, jakie stały we wszystkich szkołach od lat sześćdziesiątych. Naprzeciwko niej na krzesłach uczniowie w bezładnych grupkach, większość to dziewczyny, kilka Afrykanek lub Antylek, parę z Maghrebu. Niektóre są umalowane, noszą wydekoltowane sweterki, cygańskie pierścienie. Dość wysokim głosem mówi o pisaniu i życiu, o kobiecej kondycji, czasem wahając się, zatrzymując i poprawiając, zwłaszcza gdy odpowiada na pytania. Wydaje się przejęta koniecznością, aby wszystko uwzględnić, przytłoczona wizją pewnej całości, którą dostrzega tylko ona, aż wreszcie wypowiada jakieś niespecjalnie oryginalne zdanie. Porusza dużymi dłońmi, przesuwa nimi często po rudej czuprynie, ale nie ma już w niej tej nerwowości, zniknęły niedokończone gesty z domowego filmu sprzed trzynastu lat. W porównaniu ze zdjęciami z Hiszpanii jej kości policzkowe są słabiej zaznaczone, wyraźniej natomiast rysuje się owal podbródka. Śmieje się, a właściwie lekko uśmiecha – ta subtelna wesołość podkreśla jej nieśmiałość, a może to nieświadomy spadek po skłonnym do szyderstw ludowym środowisku, w którym spędziła młodość, jest w tym także coś z uznającej swoją błahość midinetki. Ten uśmiech kontrastuje ze spokojem jej twarzy. Ma tylko delikatny makijaż, nie nałożyła pudru (cera jej się błyszczy), w wycięciu jasnozielonej bluzki z postawionym kołnierzem widać czerwoną apaszkę. Dolna część ciała kryje się pod stołem. Żadnej biżuterii.

[…]

Ponieważ w swojej nowo odnalezionej samotności odkrywa nagle myśli i wrażenia zagłuszane dotąd przez życie w małżeństwie, przychodzi jej do głowy, żeby napisać „coś w rodzaju opowieści o kobiecym losie” od roku 1940 do 1985, jak gdyby Historię pewnego życia Maupassanta, pozwalającą odczuć przepływ czasu w niej i poza nią, w Historii, „powieść totalną”, która kończyłaby się utratą ludzi i rzeczy, rodziców, męża, opuszczających dom dzieci, sprzedanych mebli. Obawia się jednak zagubić w różnorodności przedmiotów, które trzeba by opisać. Jak mogłaby zorganizować tę skumulowaną pamięć wielkich i codziennych zdarzeń, tysięcy dni prowadzących do dzisiejszego? Już teraz z 8 maja osiemdziesiątego pierwszego pozostał jej tylko obraz dojrzałej kobiety spacerującej powoli z psem po pustej ulicy, tymczasem dokładnie za dwie minuty wszystkie stacje telewizyjne i radiowe ogłoszą nazwisko przyszłego premiera Republiki, Michela Rocarda, który pojawi się na ekranie niczym nurek Kartezjusza. Wszyscy na plac Bastylii!

[…]

Nowe przychodziło ze Wschodu. Nie mogliśmy się nacieszyć magicznymi słowami „pierestrojka” i „głasnost”. Zmieniało się nasze wyobrażenie o ZSRR, zapominano o gułagu i czołgach w Pradze, sporządzano katalog podobieństw łączących ich z nami i w ogóle z Zachodem – wolność prasy, Freud, rock, dżinsy, fryzury i piękne garnitury „nowych Rosjan”. Czekało się, miało nadzieję na ni mniej, ni więcej, tylko rodzaj fuzji komunizmu z demokracją, wolnego rynku z leninowską gospodarką planową, na rewolucję październikową, która potoczyłaby się we właściwym kierunku. Entuzjazm budzili chińscy studenci w małych okrągłych drucianych okularach zebrani na placu Tian’anmen. Niemcy z NRD przekraczali granice, urządzali procesje ze świecami wokół kościołów w intencji obalenia Honeckera. Padał mur berliński. To była mknąca w zawrotnym tempie epoka tyranów, których rozstrzeliwano po godzinnym procesie, era zbiorowych grobów, z których wyciągano ziemiste trupy. To, co się wydarzało, przekraczało granice wyobraźni – a więc jednak uważaliśmy komunizm za nieśmiertelny! – a nasze emocje nie nadążały za biegiem wydarzeń. Czuliśmy, że żyjemy gdzieś obok tych wielkich wydarzeń, zazdroszcząc ludziom ze Wschodu, że przeżywają podobne chwile. Potem widziało się, jak wpadają do sklepów w Berlinie Zachodnim, i litowało się nad ich byle jakimi ubraniami i torbami bananów. Ich brak doświadczenia w zakupach wzruszał, lecz spektakl tego kolektywnego głodu dóbr materialnych, zaspo kajanego bez powściągliwości i nieelegancko, był dla nas przykry. Nie okazali się godni czystej i abstrakcyjnej wolności, którą dla nich wymyśliliśmy. Litość, jaką zwykliśmy odczuwać wobec ludów żyjących „w jarzmie komunizmu”, ustępowała surowej ocenie tego, jaki użytek czynili z wolności. Bardziej się ich lubiło przedtem, gdy stali w kolejkach po kiełbasę i książki, pozbawieni wszystkiego, bo pozwalało to nam doceniać szczęście i poczucie wyższości wynikające z przynależenia do „wolnego świata”.

[…]

Kobiety bardziej niż kiedykolwiek podlegały nadzorowi, ich zachowania, upodobania i pragnienia stanowiły przedmiot zażartych dyskusji, niespokojnej i triumfującej uwagi. Twierdzono, że „dostały wszystko”, „są wszędzie”, a w szkole „osiągają lepsze wyniki niż chłopcy”. Jak zawsze oznak ich emancypacji dopatrywano się w ich ciele, w zuchwałych ubiorach i za-chowaniu seksualnym. To, że mówią „podrywać chłopców”, opowiadają o swoich fantazjach i na łamach „Elle” zastanawiają się, czy są „dobre w łóżku”, było dowodem ich wolności i równouprawnienia. Bezustanne wykorzystywanie w reklamach ich piersi i ud miało być doceniane jako hołd składany ich pięknu. Feminizm był starą, mściwą i pozbawioną poczucia humoru ideologią, której młode kobiety już nie potrzebowały, patrzyły na nią pobłażliwie, nie wątpiąc o swojej sile i równości. (Ale ciągle czytały więcej powieści niż mężczyźni, jakby potrzebowały nadać swojemu życiu wyimaginowaną formę). Dzięki wam, mężczyźni, że kochacie kobiety – taki tytuł zamieści pewna kobieca gazeta. Ich walkę pokrywał cień zapomnienia, jedyna pamięć, której oficjalnie nie podsycano. Wraz z pigułką stały się paniami życia, lecz tego się nie rozgłaszało. Nas, które przeszłyśmy aborcje w kuchniach, rozwiodłyśmy się i łudziłyśmy, że nasze wysiłki zmierzające do wyzwolenia samych siebie posłużą też innym, ogarniało wielkie znużenie. Nie wiedziałyśmy już, czy rewolucja kobiet naprawdę się odbyła.

[…]

Oto kobieta sfotografowana od głowy po biodra w ogrodzie pełnym krzewów. Jej długie rudoblond włosy leżą na kołnierzu grubego, czarnego, obszernego płaszcza, który wygląda na drogi. Na lewe ramię zarzuciła koniec landrynkowo różowego szalika, dziwnie wąskiego w zestawieniu z płaszczem. Na rękach trzyma czarno-białego kota pospolitej rasy, uśmiecha się, spoglądając w obiektyw, i przechyla głowę w pozie pełnej uwodzicielskiej słodyczy. Wargi ma bardzo różowe, bez wątpienia uwydatnione błyszczkiem dobranym pod kolor szalika. Jaśniejszy pas włosów wzdłuż przedziałka sygnalizuje odrosty. Kształtny, młody owal jej twarzy i wysokie kości policzkowe kontrastują z workami pod oczami i delikatną siatką zmarszczek na czole. Obszerny płaszcz nie pozwala określić figury, lecz dłonie wystające z rękawów i trzymające kota są chude, z widocznymi ścięgnami. To zdjęcie zrobiono zimą: blade światło słoneczne na skórze twarzy i dłoni, kępy suchej trawy, bezlistne gałęzie na tle niewyraźnej roślinności, w oddali linia bloków. Na odwrocie: „Cergy, 3 lutego ’92”.

[…]

Przypomina sobie za to oczy, dłonie i sylwetkę swojej matki, ale nie głos, a jeśli już, to abstrakcyjnie, bez fizycznego brzmienia. Prawdziwy głos przepadł, nie ma jego żadnego materialnego śladu. Ale bezwiednie stosuje używane przez matkę wyrażenia, których – jak jej się wydaje – sama wcześniej nie wypowiadała, „pogoda jest ospała”, „gadałam do niego jak do słupa”, „trzeba czekać na swoją kolej jak przy spowiedzi” i tak dalej. To tak, jakby matka mówiła jej ustami, a razem z matką cała jej rodzina. Innym razem pojawiają się zdania wypowiedziane przez matkę w czasie, gdy była już chora na alzheimera. Ich nieadekwatność ujawniała uszkodzenia, jakie zaszły w jej mózgu: „Przynieś mi ścierki, żebym się podtarła”. W jednym błysku doświadcza ciała i obecności matki. W odróżnieniu od poprzednich zdań, używanych wielokrotnie i przez rozmaite osoby, te ostatnie są niepowtarzalne, na zawsze pozostają wyróżnikiem jedynej istoty na świecie, jej matki.

[…]

Chciałaby te liczne obrazy siebie, rozdzielone, niezsynchronizowane, połączyć nicią opowieści o swojej egzystencji od narodzin w czasie II wojny światowej aż do dzisiaj. O istnieniu poszczególnym, lecz jednocześnie wtopionym w historię pokolenia. Ale ilekroć zaczyna, zawsze potyka się o to samo: jak przedstawić zarazem upływ czasu historycznego, przemianę rzeczy, idei, obyczajów i intymne dzieje tej kobiety, połączyć fresk przedstawiający czterdzieści pięć lat życia z poszukiwaniem swojego ja poza Historią, ja z zawieszonych chwil, o których w wieku dwudziestu lat pisała wiersze zatytułowane Samotność i tak dalej. Jej zasadniczą troską jest wybór między „ja” a „ona”. W „ja” jest za dużo ciągłości, coś, co ściska i dusi, w „ona” zbyt wiele zewnętrzności, oddalenia. Obraz tej nieistniejącej jeszcze książki, jaki w sobie stwarza, wrażenie, które powinna po sobie zostawić, mają być takie, jakie zachowała po przeczytaniu w wieku dwunastu lat Przeminęło z wiatrem, później W poszukiwaniu straconego czasu, a ostatnio powieści Życie i los Wasilija Grossmana – smugi światła i cienia na twarzach. Nie odkryła jeszcze sposobu, aby tego dokonać. Spodziewa się objawienia albo przynajmniej danego przez przypadek znaku, jakim dla Marcela Prousta była umoczona w herbacie magdalenka.

[…]

Na tle bladobłękitnego nieba i piaszczystej, niemal pustej plaży, wybronowanej jak pole, odcina się mała, skupiona grupa złożona z dwóch kobiet i dwóch mężczyzn. Ponieważ słońce świeci z lewej, każda z czterech zbliżonych do siebie twarzy jest częściowo zacieniona, a częściowo jasna. Obydwaj mężczyźni, stojący w środku, są do siebie podobni, mają około trzydziestu lat, są takiego samego wzrostu i budowy ciała, jeden ma zaawansowaną łysinę, drugi dopiero jej zaczątki, mają też taki sam kilkudniowy zarost. Ten po prawej obejmuje ramieniem młodą, niewysoką dziewczynę z czarnymi włosami okalającymi oczy i pełne policzki. Druga kobieta, na lewym skraju grupy, jest w trudnym do określenia dojrzałym wieku – zmarszczki na rozświetlonym czole, różowe plamy rumieńców na policzkach, miękki kontur twarzy, włosy do ramion, beżowy swe ter z luźno zawiązaną apaszką, perłowe kolczyki, przewieszona przez pierś torebka. Przypomina zamożną mieszczkę spędzającą weekend na normandzkiej plaży. Ma miły i zdystansowany uśmiech osoby dorosłej przyzwyczajonej do tego, że się ją fotografuje samą z młodymi (sposób, w jaki pokazuje, że jest świadoma różnicy wieku). Wszyscy czworo stoją przodem do obiektywu, ciała i twarze nieruchome w postawie przyjętej od początków fotografii, żeby zaświadczyć, że są tu razem, w tym samym miejscu, tego samego dnia, i że nie myślą o niczym innym poza tym, że jest im dobrze. Na odwrocie: „Trouville, marzec 1999”.

[…]

Pewne jest, że ilekroć od czasu do czasu się z nimi spotyka, wchodząc w pełnioną epizodycznie funkcję matki, odczuwa niedostatek więzów macierzyńskich, stąd konieczność posiadania kochanka, dzielenia z kimś intymności, a zapewnia to tylko akt seksualny, przynoszący jej pocieszenie po przejściowych konfliktach z synami. Młody mężczyzna, do którego przyjeżdża w weekendy, często ją nudzi i drażni, zwłaszcza gdy w niedzielę rano ogląda program o piłce nożnej, lecz rezygnacja ze związku z nim oznaczałaby, że kobieta nie komunikowałaby już nikomu błahych czynów i zdarzeń każdego dnia, że przestałaby opisywać codzienność. A także że przestałaby wyczekiwać, musiałaby przeglądać wyjęte z komody koronkowe stringi i pończochy w przekonaniu, że na nic się jej już nie przydadzą, słuchać Sea, Sex and Sun i czuć się wykluczoną ze świata gestów, pragnienia i zmęczenia, być pozbawioną przyszłości. W chwili, kiedy to sobie uświadamia, owo poczucie braku gwałtownie przywiązuje ją do tego chłopca ja-ko do „ostatniej miłości”. Gdy się nad tym zastanawia, wie, że jeśli o nią chodzi, zasadniczym elementem ich relacji nie jest seks: ten młody mężczyzna służy jej do tego, aby powtórnie przeżyła to, czego mogłaby już nigdy nie przeżyć. Gdy zabiera ją do Jumbo, żeby coś zjedli, gdy wita ją muzyką Doorsów i gdy kochają się na materacu na podłodze, ona ma wrażenie, że odgrywa sceny ze swojego studenckiego życia, że odtwarza chwile, które już się odbyły. Teraz nie przeżywa jednak tego wszystkiego całkiem na serio, a jednocześnie od-tworzenie minionych przeżyć urealnia jej młodość, jej pierwsze doświadczenia, „pierwsze razy”, które wtedy nie zdążyły nabrać sensu, bo zaskoczyły ją nagłym wtargnięciem w jej życie. Teraz także nie mają go więcej, lecz powtórzenie wypełnia pustkę i nadaje pozór spełnienia. W dzienniku pisze: „Wyrwał mnie z mojego pokolenia. Ale do jego generacji też nie należę. Nie jestem w żadnym czasie. On jest aniołem, który sprawia, że można ponownie przeżyć przeszłość, unieśmiertelnia”.

[…]

W niejasny sposób jest równocześnie w swoim kąciku w bursie dla dziewcząt, w pokoju hotelowym – w Hiszpanii latem osiemdziesiątego, zimą w Lille z P. – w łóżku, skulona obok swojej śpiącej matki. Czuje, jakby znajdowała się w kilku momentach życia naraz, jakby jedne chwile unosiły się nad drugimi. Czas, którego natury nie pojmuje, ogarnia jej świadomość, lecz także ciało, czas, w którym teraźniejszość i przeszłość nakładają się na siebie, nie mieszając ze sobą, a jej samej wydaje się, że przybiera na przemian wszystkie wcielenia tych ja, którymi była. Już kiedyś przelotnie doświadczyła tego wrażenia – być może wywołują je narkotyki, lecz ona nigdy ich nie brała, ponad wszystko stawiając rozkosz jasnej świadomości – teraz jednak przeżywa ten stan jakby w powiększeniu, w zwolnionym tempie. Nadała mu nazwę „poczucia palimpsestu”, chociaż jeśli wierzyć definicji – „rękopis, z którego wydrapano litery, aby pisać po nim na nowo” – słowo „palimpsest” nie całkiem tu pasuje. Widzi jednak w tym stanie nie tylko potencjalne narzędzie do zgłębiania siebie samej, lecz także do naukowego poznania jako takiego, tyle że nie ma pojęcia, co miałoby być jego przedmiotem. Gdy myśli o swoim projekcie – opisać losy kobiety żyjącej od 1940 roku do chwili obecnej – projekcie, który napełnia ją zgryzotą, wręcz poczuciem winy, bo dotąd go nie zrealizowała, chciałaby, bez wątpienia zainspirowana Proustem, żeby to odczucie stanowiło punkt wyjścia, bo pragnie oprzeć swoją opowieść na tym, czego rzeczywiście doświadcza.

[…]

11 września [atak na wieże WTC w Nowym Jorku – przyp. aut.] usuwało w cień wszystkie daty, które towarzyszyły nam do tej pory. Wcześniej mówiło się, że coś zdarzyło się „po Auschwitz”, teraz zastąpiło je określenie „po 11 września” – był to dzień jedyny w swoim rodzaju. Od niego coś się zaczynało, nie wiadomo było tylko co. Czas również się globalizował.

[…]

Miejsca, w których oferowano towary, stawały się coraz większe, piękniejsze, bardziej kolorowe, dokładnie wymyte. Kontrastowały ze zniszczonymi stacjami metra, z urzędem pocztowym i liceami publicznymi, każdego poranka odradzały się we wspaniałości i w obfitości pierwszego dnia Edenu. Gdyby codziennie jeść jeden słoiczek, rok nie wystarczyłby, aby spróbować wszystkich rodzajów jogurtów i deserów. Były odmienne depilatory do pach męskich i żeńskich, specjalne wkładki do stringów, wilgotne chusteczki higieniczne, „kreatywne przepisy” i „pieczone przekąski” dla kotów, z podziałem na koty dorosłe, młode, starsze i koty niewychodzące na dwór. Nie było części ludzkiego ciała ani jego funkcji, która umknęłaby zapobiegliwości wytwórców. Produkty żywnościowe były albo „lekkie”, albo „wzbogacone” niewidocznymi substancjami, witaminami, kwasami omega-3, błonnikiem. W procesie bezustannej segmentacji rzeczywistości i mnożenia przedmiotów wszystko, co istnieje, powietrze, ciepło i zimno, trawa i mrówki, pot i nocne chrapanie, mogło stać się inspiracją do stworzenia nieskończonej gamy towarów. Handlowa wyobraźnia nie znała granic. Zagarniała na swoje potrzeby język ekologii i psychologii, stroiła się w szaty humanizmu i sprawiedliwości społecznej, zachęcała nas do „wspólnej walki z drożyzną”, zalecała: „Zrób sobie przyjemność”, „Złap okazję”. Nakazywała obchody tradycyjnych świąt, Bożego Narodzenia i walentynek, towarzyszyła ramadanowi. Była moralnością, filozofią, jedyną słuszną formą naszych egzystencji. „Życie. Prawdziwe. Auchan”.

[…]

W ferworze robienia zdjęć i nagrywania filmów, gotowych do oglądania od zaraz, nieustannie miało się ochotę kliknąć „zapisz”. Powstawały setki obrazów rozproszonych po komputerach przyjaciół, bo tak się nimi teraz wymieniano, i zachowanych na własnym komputerze w rzadko otwieranych folderach. Liczyło się zrobienie zdjęcia, egzystencja uchwycona i po-dwojona, zarejestrowana na żywo, kwiaty wiśni, pokój w hotelu w Strasburgu, noworodek. Miejsca, spotkania, sceny, przedmioty – totalne utrwalenie życia. Za pomocą fotografii cyfrowej wyczerpywaliśmy rzeczywistość. Na wyświetlanych na ekranie zdjęciach i filmach uporządkowanych wedle daty, ponad różnorodnością scen, krajobrazów i ludzi rozpościerało się światło jedynego czasu. Zapisywała się inna forma przeszłości o słabym stężeniu prawdziwych wspomnień. Było zbyt wiele obrazów, żeby móc się przy każdym zatrzymać i odtworzyć okoliczności, w jakich powstały. Żyliśmy w nich egzystencją lekką i przemienioną. Zwielokrotnienie naszych śladów unicestwiało wrażenie mijającego czasu.

[…]

Na tym zdjęciu, wydobytym z jednej z setek firmowych koszulek zakładu fotograficznego albo z któregoś folderu na komputerze, starsza kobieta o rudoblond włosach, w czarnym sweterku z dekoltem, półleży na wielkim, różnokolorowym fotelu i obiema rękami obejmuje małą dziewczynkę w dżinsach i jasnozielonym, zapinanym z przodu sweterku, która siedzi na jej skrzyżowanych kolanach – widać tylko jedno z nich, obleczone w czarne rajstopy. Ich twarze są blisko, ale na trochę innej wysokości. Pociągła blada twarz kobiety jest uśmiechnięta, na czole widać drobne zmarszczki, jak zwykle po posiłku ma zarumienione policzki. Twarz dziecka jest matowa, wielkie brązowe oczy są poważne, dziewczynka właśnie coś mówi. Łączy je tylko podobieństwo fryzur – włosy tej samej długości i w identycznym nieładzie, z kosmykami opadającymi na szyję. Dłonie kobiety o wyraźnie zaznaczonych, prawie zawęźlonych stawach, na zdjęciu wysunięte na pierwszy plan, wydają się nieproporcjonalnie duże. Jej uśmiech, sposób, w jaki wpatruje się w obiektyw, gest przytulania dziecka – nie zachłanny, ale raczej jakby je ofiarowywała – przywodzi na myśl obraz pokoleniowej transmisji, ustanowienie filiacji: babka prezentująca swoją wnuczkę. W głębi regały biblioteki i refleksy światła na plastikowych obwolutach książek z prestiżowej serii klasyki „Plejada”. Widoczne są dwa nazwiska: Pavese i Jelinek. Tradycyjny wystrój domu intelektualistki, u której inne nośniki kultury, płyty CD i DVD, kasety wideo, są oddzielone od książek, jakby nie należały do tej samej sfery albo nie dzieliły właściwej tamtym godności. Na odwrocie: „Cergy, 25 grudnia 2006”.

[…]

Wydaje się jej, że te zdarzenia – szczęśliwe czy nie, gdy porównuje je z innymi, bardziej odległymi sprawami swojego życia – w niczym nie zmieniły jej sposobu myślenia, upodobań i zainteresowań, które uformowały się, gdy miała około pięćdziesięciu lat, przybierając kształt niewzruszonego wewnętrznego bloku. Seria różnic dzielących jej kolejne wcielenia zatrzymuje się tutaj. Najbardziej zmieniła się jej percepcja czasu, własnego w nim usytuowania. Ze zdziwieniem uświadamia sobie, że kiedy kazano jej pisać dyktando z fragmentu utworu Colette, ta ostatnia jeszcze żyła, i że jej babka, która miała dwanaście lat, gdy umarł Victor Hugo, mogła skorzystać z dnia wolnego przyznanego z okazji jego pogrzebu, ale to jednocześnie oznacza, że już wtedy pracowała w polu. I mimo że zwiększa się dystans czasowy oddzielający ją od śmierci rodziców (dwadzieścia i czterdzieści lat), to choć nic w jej sposobie życia i myślenia nie upodabnia jej do nich – a wręcz przeciwnie, gdyby dowiedzieli się, kim jest i co teraz myśli, „przewróciliby się w grobach” – ona ma wrażenie, że się do nich coraz bardziej przybliża. W miarę jak pozostały jej czas obiektywnie się kurczy, rozciąga się na okres poprzedzający jej narodziny i ten, który nastąpi po jej śmierci, gdy wyobraża sobie, że powiedzą o niej, iż żyła w czasie wojny algierskiej, podobnie jak o jej pradziadkach mówiono, że „widzieli wojnę roku 1870”. Utraciła poczucie przyszłości, ten rodzaj nieograniczonego tła, na które rzucała swoje gesty, działania, oczekiwanie na rzeczy nieznane i dobre, które przepełniało ją, kiedy jesienią szła na uczelnię bulwarem wzdłuż Marny, gdy kończyła lekturę Mandarynów Simone de Beauvoir, gdy kilka lat później po zakończeniu lekcji wskakiwała do swojego austina mini i wracając do domu, zabierała ze szkoły dzieci, albo kiedy jeszcze później, już po rozwodzie i śmierci matki, leciała po raz pierwszy do Stanów, nucąc Amerykę Joe Dassina. Trwało to do owego momentu przed trzema laty, gdy wraz z życzeniem, aby powrócić do Rzymu, wrzuciła monetę do fontanny di Trevi.

[…]

Teraz zastąpiło je, a ją pustoszy, poczucie niezwłoczności. Boi się, że w miarę jak się będzie starzeć, jej pamięć stanie się mglista i niema jak w pierwszych latach życia, gdy była małą dziewczynką – której zresztą nie będzie już pamiętała. Nawet w tej chwili, usiłując sobie przypomnieć kolegów z pokoju nauczycielskiego w pewnym liceum w górach, gdzie uczyła przez dwa lata, widzi sylwetki, twarze, czasem nawet z niezwykłą ostrością, ale za nic w świecie nie potrafi dokleić do nich imion. Męczy się, próbując je odnaleźć, jak gdyby chciała dopasować do siebie dwie rozdzielone połówki. Być może pewnego dnia rzeczy i ich nazwy stracą łączność i nie będzie już mogła opisywać rzeczywistości, pozostanie tylko niedający się wyrazić słowami otaczający ją świat. Dlatego już teraz, pisząc, musi nadać kształt swojej przyszłej nieobecności, rozpocząć pisanie tej książki istniejącej na razie tylko w zarysie i w tysiącach notatek, książki, której zamysł towarzyszy jej już od ponad dwudziestu lat, a więc która musi teraz objąć swoim zapisem czas dłuższy, niż przewidywała. Jeśli chodzi o formę, która mogłaby pomieścić jej życie, zrezygnowała z pomysłu, by zaczerpnąć ją z wrażenia, jakie odczuwa w słoneczny dzień na plaży, zamknąwszy oczy, lub w pokoju hotelowym, kiedy wy daje się jej, że się ulega zwielokrotnieniu i istnieje w kilku momentach i miejscach swojego życia, że ogarnia ją czas palimpsestu. Aż dotąd to odczucie nie doprowadziło jej do niczego konkretnego – ani w pracy nad książką, ani w zrozumieniu czegokolwiek. Jak minuty po orgazmie, dawało tylko chęć pisania, nic więcej. I zacierając w pewien sposób słowa, obrazy, przedmioty i ludzi, zapowiadało już jeśli nie śmierć, to przynajmniej stan, w jakim ona znajdzie się pewnego dnia: ten właściwy starcom dotkniętym „zwyrodnieniem plamki żółtej spowodowanym podeszłym wiekiem” – stan mglistej kontemplacji drzew, własnych synów i wnuków, wyzuty z wszelkiej świadomości kultury i historii, swojej i świata – a może chorobę Alzheimera, gdy nie wiadomo już, jaki dzisiaj dzień, miesiąc ani pora roku.

[…]

Dla niej – przeciwnie – liczy się to, by mogła uchwycić swój pobyt na ziemi w określonej epoce, czas, który przez nią przeszedł, świat, który zarejestrowała, po prostu żyjąc. Intuicję, jaką formę przybierze jej książka, zaczerpnęła z innego odczucia, które ogarnia ją, gdy wychodząc od jakiegoś wspomnienia unieruchomionego w statycznym obrazie – ona tuż po wojnie, na łóżku szpitalnym w sali z innymi dziećmi, którym usunięto migdałki, albo w autobusie przejeżdżającym przez Paryż w lipcu sześćdziesiątego ósmego – ma wrażenie, że ten statyczny obraz zlewa się z nierozróżnialną całością, z której dzięki wysiłkowi krytycznej świadomości udaje się jej wydobyć jeden za drugim elementy składowe, zwyczaje, gesty, słowa i tak dalej. Mikroskopijna chwila przeszłości rośnie i ogarnia horyzont – zarazem ruchomy i zatrzymany w jednolitej tonacji właściwej dla danego roku lub kilku lat. Odnajduje wówczas z głęboką, niemal euforyczną satysfakcją – której nie dostarcza jej sam obraz osobistego wspomnienia – rodzaj rozległego odczucia zbiorowości, w którym jej świadomość, całe jej jestestwo są zanurzone. Tak samo w samochodzie na autostradzie, gdy jedzie sama – czuje się zagarnięta przez nieokreśloną całość teraźniejszego świata, od najbliższego do najodleglejszego krańca.

[…]

Forma książki wyłoni się więc jedynie wtedy, gdy kobieta zanurzy się w obrazach ze swojej pamięci, by uchwycić specyficzne znaki epoki, ustalić czas, w którym się sytuują, i połączy je metodą przybliżeń z innymi, spróbuje usłyszeć raz jeszcze słowa ludzi, komentarze o zdarzeniach i przedmiotach, masę kłębiących się dyskursów, cały ten zgiełk produkujący bez wytchnienia kolejne definicje tego, czym jesteśmy i czym powinniśmy być, co powinniśmy myśleć, w co wierzyć, czego się obawiać i na co mieć nadzieję. Tym, co świat wdrukował w nią i w jej współczesnych, posłuży się, aby odtworzyć czas wspólny, ten, który przesunął się od odległych chwil do dnia dzisiejszego, ażeby – odnalazłszy w indywidualnych wspomnieniach pamięć zbiorowej pamięci – opisać przeżyty wymiar Historii. To nie będzie praca przypominania sobie – taka, jak się ją na ogół rozumie, zmierzająca do opowiedzenia pewnego życia, objaśnienia własnej historii. Będzie się wpatrywała w siebie po to jedynie, aby w sobie odnaleźć świat, pamięć i wyobrażenie minionych dni, uchwycić zmieniające się idee, opinie i odcienie wrażliwości, przekształcanie się podmiotu i innych osób, które poznała, a które są być może niczym w porównaniu z tymi, które poznają jej wnuczka i wszyscy żyjący w 2070 roku. Tropić odczucia już istniejące, jeszcze nienazwane, jak to, które sprawiło, że postanowiła pisać. W tym, czemu chce nadać formę bezosobowej autobiografii, nie będzie żadnego „ja” – tylko „się” i „my” – jakby teraz była jej kolej snucia opowieści o minionych dniach.

[…]

Ponieważ przyszła książka będzie narzędziem walki. Nie porzuciła tej ambicji, ale teraz bardziej niż cokolwiek innego chce pochwycić światło opromieniające nieobecne już twarze, obrusy zastawione niejadanymi już potrawami, to światło, które było w opowieściach o niedzielach dzieciństwa i nie przestało osadzać się na rzeczach i zdarzeniach, gdy tylko się je przeżyło, światło minione.

[…]

Uratować:

spojrzenie czarno-białej kotki w chwili, gdy usypiała po zastrzyku;

mężczyznę w piżamie i skarpetkach, który każdego popołudnia w holu domu starców w Pontoise płakał i prosił odwiedzających, żeby zadzwonili do jego syna, i wyciągał do nich kawałek brudnego papieru z numerem telefonu;

podobną do cierpiącej Madonny kobietę ze zdjęcia Hocine’a Zaourara zrobionego po masakrze w Algierii;

olśniewające słońce na murach cmentarza San Michele widziane z cienia Fondamenta Nuove;

Uratować coś z czasu, w którym się już nigdy nie będzie.

Annie Ernaux, Lata

Obyczajowo-retrospekcyjna powieść Annie Ernaux, francuskiej pisarki i socjaldemokratycznej feministki oraz tegorocznej noblistki literackiej, przenosi nas we wzruszającą krainę słowotokowej opowieści sunącą gdzieś na wyżynach, ale alpejskiej Sabaudii, gdzieś na obrzeżach, ale stolicznego Il-de-France, od wczesnych lat czterdziestych ubiegłego wieku po pierwsze dziesięciolecie obecnego stulecia. W szybkim odruchu niczym w spuście do migawki aparatu fotograficznego narratorka opamiętuje się wśród obrazów i myśli natrętnej przeszłości, które uciekają, ale paradoksalnie po to jedynie by je U-ratować. Najciekawszą tutaj a zwłaszcza jednak wydaje się sama forma przekazu, w której nad kolejnymi albumowymi zdjęciami z życia Annie tamtejsze "nieruchome" postacie jawią się nam potem jako żywo w całej rozciągłości jaką oferuje naszej pamięci ten czas co zbyt często rozmija się z teraźniejszością.  



powrót ››