Blog

 

09.01.2022

Akwitania

To prawda, że z podróży

zawsze wracamy odmienieni.

Umiemy iść tylko naprzód.

[…]

Pierwsza lekcja życia: poszukaj innej broni. To składające się z ledwie dwóch liter słowo stało się moim orężem, które dzierżył w swej ręce Rai [Rajmund z Poitiers – stryj Eleonory Akwitańskiej z perspektywy, której mówi o tym Eleonora narratorka w powieści – przyp. aut.]. Bracia króla z dynastii Kapetyngów zginęli, nie zdoławszy wysłać wiadomości do Grubasa [króla Francji – przyp. aut.], nie zdążyli opowiedzieć, że wdarli się do mojego ciała, a zarazem do Akwitanii. Powiedziałam Raiowi, że nic się nie wydarzyło, on udawał, że mi wierzy. Załadował Francuzów na łódkę i powiosłował Garonną do pewnego stawu, mało kto znał to miejsce. Dziadek przywiózł z wyprawy krzyżowej potworne ryby, które tam hodowaliśmy. Były mięsożerne. W tym stawie Kapetyngowie zniknęli na zawsze.

[…]

Uzyskałam [Eleonora – przyp. aut.] dar bystrej obserwacji.  Wydaje się,  że  to niewiele,  ale  to właśnie owa umiejętność uczyniła mnie niezwykłą kobietą i sprawiła, że włożyłam na głowę koronę. Przychodzę z kuchni, moja pani. Nieprawda. Przybywała z miejsca pełnego błota i traw, krawędź jej sukni świadczyła dobitnie, że kłamie jak z nut, podobnie jak większość moich dwórek. Przynoszę opieczętowany dokument zaświadczający, że straciłem rękę w bitwie. Kolejne kłamstwo. Pozbawiono go dłoni za karę.  Odcięto ją równo i zrobił to kat, rana bitewna zadana przez siekącego na oślep przeciwnika wyglądałaby inaczej – miałaby nieregularny brzeg. Ukarano go zapewne za kradzież. W takich sytuacjach szperałam zazwyczaj w pamięci. Nazywałam ją „wewnętrzną biblioteką”.

[…]

„Bierz przykład z lwa, on nie płacze nad swoimi ofiarami. Atakuj jak orzeł, zawsze z góry. Zadawaj śmierć jak skorpion, jego kolec wybiera, wstrzykuje truciznę jedynie nieprzyjaciołom godnym jego ataku”.

[…]

…nad samotną Sadzawkę Diabła, miejsce uważane za przeklęte. Nocami niebieskie paski na grzbietach ryb [zapewne mowa o piraniach – przyp. aut.] rozświetlały ciemności i tworzyły widmowe światła na brzegu rzeki. Ryby, które podarował ojcu pewien emir w zamian za nie wiedzieć jaką mroczną przysługę podczas wyprawy krzyżowej, były drapieżne, ale płochliwe, ukrywały się przed ludzkim wzrokiem i nikt ich nie widywał. Pasterze opowiadali jednak, że kiedy jakaś owca podchodziła do sadzawki napić się wody, znikała bez śladu, czasami po kilku dniach na powierzchni ukazywała się jej czaszka. Legenda głosiła, że pewien namiętny młodzian namówił dziewczynę, żeby wykąpali się tu razem podczas pełni księżyca. Opłakiwali potem chłopca długo, zniknął w ciemnych wodach stawu. Dziewczyna zdołała wprawdzie wydostać si na brzeg,  ale  opowiadała, że niebieski diabeł chwycił ją w paszczę i próbował pociągnąć na dno.  Wyswobodziła się z trudem, straciła jednak stopę i od tamtego czasu prosi o jałmużnę przy wejściu do katedry Świętego Andrzeja. Dzięki tym wszystkim opowieściom było to najbezpieczniejsze miejsce na świecie na nasze schadzki, tu nie mogły nas nakryć nawet Akwitańskie Koty [akwitańskie służby szpiegujące – przyp. aut.].

[…]

Jeśli chcesz przekonać do siebie Akwitańczyków, musisz okazać się godną następczynią swojego ojca i dziadka, tu przywykliśmy do tego, że rządzą nami drapieżni mężczyźni.  Bądź jeszcze drapieżniejsza od nich.  Twój ojciec [Wilhelm – przyp. aut.] rozpuścił plotkę,  że  je za dwunastu biesiadników.  Nie była to prawda, ale na ucztach podczas winobrania kazał sobie podawać więcej dań niż sam cezar Klaudiusz. Podsycał legendę opisującą go jako giganta, bo przynosiło mu to zwycięstwa w bitwach. Twój dziadek też zmyślił, że otworzył burdel w Niort [miejscowość akwitańska – przyp. aut.] i przebrał wszystkie dziwki w habity.

[…]

Było w zwyczaju, że nasi przodkowie, od czasów pierwszego księcia Akwitanii, spisywali testament na skórze swoich pleców. Rodzina miała zawsze na usługach specjalistę biegłego w wyprawianiu ludzkiej skóry i po ostatnim namaszczeniu kopista spisywał ostatnią wolę umierającego na jego plecach. Był to sposób na uniknięcie fałszerstwa. Żona zmarłego przysięgała potem, że znaki, znamiona i plamy na skórze były identyczne jak u księcia. Teraz nie było żony, jedynie brat i dwie córki, w których słowa nikt nie ośmieli się wątpić mimo szalonej treści ostatniej woli. Na skórze nie zabraknie jeszcze jednego szczegółu, jeszcze bardziej tajemniczego: „SSS”. Skrótu od Solum sursum scandere, „Umiem tylko piąć się w górę”. Jestem sama sobie siłą.

[…]

Uwierz mi, pani, prawie nikt nie wybiera swojego przeznaczenia, wszyscy w końcu ulegamy naciskom innych. Nie będziesz tak bardzo cierpieć, jeśli pogodzisz się ze swoim mężem, o którym wspominasz. Moje serce zawsze będzie należeć do innego – odpowiedziałam cichym głosem, może mówiłam do siebie. I po raz pierwszy pomyślałam o Raiu [stryju Rajmundzie z Poitiers, a obecnie o księciu antiocheńskim w Królestwie Jerozolimy – przyp. aut.] jako o kimś, kto odszedł i kogo przy mnie nie będzie.

[…]

Razem ze starym Astrolabiem, brzuchatym lekarzem naszej rodziny [akwitańskiej – przyp. aut.], prowadzili mnie przez gąszcz wiedzy praktycznej, która później miała się okazać tak przydatna. To prawda, coś tam wiem o iluminacji manuskryptów – powiedział, kuląc nieśmiało ramiona. Więcej niż coś tam. – Pokazałam na słoiczki z ziemią, zwisające mu u pasa. – Zbierasz, ojcze, korzenie i ziemię do pigmentów. Znów złapałaś mnie,  pani, jak mysz w pułapkę –   przyznał, uśmiechając się nieśmiało i drapiąc po brwi. – To prawda, spieszę się, ozdabiam teraz godzinki. Najpiękniejszą książeczkę do nabożeństwa, jaką kiedykolwiek stworzyłem. Potrzebuję nowych kolorów. Uwielbiam godzinki. – Przypomniałam sobie te, które zostawił mi w testamencie dziadek.

[…]

Zacznę od tego, że cały chrześcijański świat opowiadał sobie przy ogniu rozmaite historie o Akwitańskich Kotach, ale niewielu wierzyło w ich istnienie i to właśnie decydowało o naszej sile. Ich największą zaletą było to,  że  występowały wyłącznie w tych opowieściach,  jak  król Artur u Brytów albo olbrzym Isoré u Franków. Wybierani do przyszłej służby w wieku, kiedy zaczynali raczkować, byli kimś o wiele więcej niż szpiegami akwitańskich książąt. Specjaliści od ochrony,   czyhania   na   wroga   i   przeszpiegów,   leworęczni   chłopcy i dziewczynki, wybierani dlatego, że potrafili poruszać się bezszelestnie, zachowywać dyskretnie i wykazać wyobraźnią w skomplikowanych sytuacjach.

[…]

Tamtego dnia, w konfesjonale na Garonnie… – odezwałam się [Eleonora – przyp. aut.] cicho, podczas gdy u naszych stóp piętrzyły się coraz to nowe prezenty – domyśliłeś się, panie [Lio inaczej Luy, czyli Ludwik VII Młody, król Francji a małżonek Eleonory – przyp. aut.], że to ja? Wolałem wierzyć, że to jakaś obłąkana osoba, a cała ta spowiedź to zły sen. Albo że nawdychałem się cynobru i malachitu i dostałem halucynacji. Czasem zdarza się to iluminatorom, pani. Ale nie jesteś iluminatorem, jesteś królewskim dziedzicem. Dlaczego słuchasz spowiedzi, których słuchać nie powinieneś? Suger [opat Saint-Denis – przyp. aut.] nauczył mnie tego. Wiem, że to podstępne, ale w ten sposób czuję, że uczestniczę w prawdziwych rozmowach, nie narażając się na zdemaskowanie.  Suger mawia:  jeśli  znasz grzechy swoich poddanych, wiesz o nich wszystko. W konfesjonale można usłyszeć o najrozmaitszych   sprawach, pani, o kłótniach między szwagrami, zdradach, rywalizacji na śmierć i życie. […] Wciąż jeszcze nie umiałam orzec, czy obok mnie siedzi marionetka Kapetyngów, czy gracz, który ma własny pomysł na rozgrywkę. Ale przed chwilą wzięłam z nim ślub. Jest blondynem, a na jego tunice wyszyto znienawidzony symbol fleur- de-lis. To wróg, Lío, powtarzałam sobie. Czekało mnie trudne zadanie. Najgroźniejszy  nieprzyjaciel to ten, którego spotykasz na co dzień, miła osoba, która zmusza cię do tłumaczenia sobie: „Nie zwierzaj mu się ze swoich słabości, bo jego troska nie jest szczera. On tylko sposobi się do walki, jeśli dostarczasz mu broń, użyje jej przeciw tobie, kiedy dojdzie do otwartej wojny”.

[…]

Galerán należał do ludzi, których wyprzedza własna sława. Był krzyżowcem i wrócił z Ziemi Świętej wykastrowany. Historie o nim były niejasne. Jedni powiadali, że przyczyną kastracji było zimno. Podczas powrotu z Ziemi Świętej on i jego ludzie utknęli w burzy śnieżnej, on przetrwał, ale nie cały. Jego klejnoty odmroziły się, a on pochował je razem z towarzyszami. Inne Akwitańskie Koty przesyłały mi bardziej fantastyczne i ekscytujące raporty mówiące o haremach i porwaniu przez emira, o tym, że kiedy został wykastrowany, zmuszono go do tego, by został strażnikiem kobiet, ale ktoś pomógł mu uciec z niewoli. Nie wiadomo, które z tych opowieści były prawdziwe. Galerán nie potrzebował jednak żadnych legend, sama jego obecność sprawiała, że mógł stać się bohaterem najgorszych nocnych koszmarów. Olbrzymi jak byk, szerszy w ramionach niż sam Luy, nosił biały płaszcz z czerwonym krzyżem templariuszy. Miał spojrzenie, które raniło, puste i zimne. Jego oczy, w których malowała się żołnierska dyscyplina, były martwe, ale rejestrowały wszystko. Ostre, wystające policzki. Trudno było odgadnąć jego wiek. Należał do tych starców, których nigdy nie opuszczają siły.

[…]

Nie była sama, nastoletni chłopiec [ojciec Eleonory – przyp. aut.], lecz już całkiem dobrze zbudowany, wszedł razem z nią. Był równie władczy jak jego ojciec, biła jednak od niego szlachetność. Nie wpadał w szał, nie gestykulował jak szalony, wystarczyło, że spojrzał na drobną kobietę [Maud – usługująca w warsztacie mydlarskim – przyp. aut.], a ona zrozumiała, że powinna odejść. Przeżegnała się i usłuchała jak najprędzej. Tego uczono ją od urodzenia: modlić się, schylać głowę i milczeć. Więc te czarne legendy to wszystko prawda, ojcze. To prawda, co opowiadają nasi wrogowie: porywacie mniszki i na oczach wszystkich zmuszacie je do prostytucji w tym warsztacie mydlarskim. Trubadur [Wilhelm, dziadek Eleonory Akwitańskiej – przyp. aut.] spojrzał na pusty kubek i odrzucił tę myśl. Wziął jeden z dzbanów i wypił go do dna. Dramaty rodzinne sprawiały, że czuł się spragniony, zawsze tak było. Na oczach wszystkich to przesada – odpowiedział złośliwie. – Ani w Bordeaux, ani w Poitiers nigdy niczego nie zauważyliście. Jak możesz być taki zuchwały i taki bezrozumny! Pomyślałeś kiedyś, co zrobi Kościół, kiedy dowie się o tak potwornej zniewadze?

[…]

Każdego można ugodzić – odparł Luy. Zabijanie to najprostsza rzecz na świecie, wystarczą intencja, odrobina wyobraźni, okazja, brutalna siła, niegodziwość i wściekłość, garść monet… Zabijanie nie jest cnotą, wyrządzanie krzywdy też nie.  Wszyscy potrafimy to robić.  Prawdziwa cnota polega jednak na tym, że mamy ku temu motyw, ale się powstrzymujemy.  To jest rzeczywista siła,  ale  zdaje się,  że  mało kto podziela to przekonanie.

[…]

Jeśli kiedyś byłam [Eleonora – przyp. aut.] dla niego [Luy’a – przyp. aut.] jak piękny skorpion, fantastyczny okaz, którego dla własnego bezpieczeństwa należy unikać, od tamtej chwili nauczyłam się w jego obecności chować swój kolec.

[…]

Ale zadziałał, bagdadzki węzeł zadziałał – szepnęłam wzruszona. To już czwarta egzekucja w moim życiu i ta była na pewno najbardziej partacka i bolesna – skarżyła się łagodnie. Mój dziadek Trubadur przywiózł z wyprawy krzyżowej wiele nowych technik, które Akwitańczycy zaczęli stosować z zapałem, a niektóre nawet udoskonalili. Fałszywe egzekucje szpiegów były w Ziemi Świętej na porządku dziennym. Węzeł bagdadzki wymagał pewnego doświadczenia, ale dobry żeglarz wprawiony w wiązaniu rozmaitych sznurów i lin szybko zrozumiał jego mechanizm; chociaż bardzo przypominał węzeł, jakiego używano na szubienicy, był względnie bezpieczny dla szyi skazańca. Zastąpienie kata doświadczonym żeglarzem kosztowało mnie dwadzieścia srebrnych sou. Adamar [służąca, piastunka Eleonory – przyp. aut.] była mi droższa niż cały klasztor, zapłaciłabym za nią dużo więcej.

[…]

Moja mała dziewczynko [mówi Galerán do Eleonory – przyp. aut.], samo życie jest nieustannym umieraniem. Wszystkim nam grozi śmierć. Jesteśmy w niebezpieczeństwie, odkąd chwytamy pierwszy oddech. I wiecie co, pani? Niebezpieczeństwo jest prawdziwe. Śmierć zawsze zwycięża. Ale niektórzy z nas są bardziej zagrożeni niż inni. Boży rycerz, taki jak ja, jest zagrożony bez przerwy. Wrogowie króla są moimi wrogami, wrogowie Francji są moimi wrogami. Byłbym głupcem, gdybym bał się czegoś tak nieuniknionego jak śmierć, w gruncie rzeczy już zbyt długo na nią czekam. Niektóre części mnie już umarły, reszta mojego ciała chodzi jeszcze po świecie, walcząc i zabijając dla mojego króla, dla Boga i dla Francji.

[…]

„Jeśli będziesz tylko się bronić, skupisz się na tym, by nie stracić władzy ani terytoriów. Jeżeli zaatakujesz, zdobędziesz nowe tereny”, powiedział mi Rai, gdy się ze mną żegnał. Kto pierwszy zaatakuje, ten ustala reguły gry. Kto atakuje pierwszy, zmusza przeciwnika do obrony, do reakcji, podejmowania działań nie po to, żeby nie przegrać, a po to, by wygrać. A ja chciałam uzyskać więcej przestrzeni, a nie tylko skupiać się na tym, by unikać strat i bólu.

[…]

Mówią, że w krainie ślepców jednooki jest królem. Ale ja jestem ślepym królem w krainie jednookich. Bo dostrzegacie tylko pół prawdy. Jesteście w euforii, ponieważ ogłosiliście się komuną [w Poitiers – przyp. aut.]. Uważacie, że uwolnienie się od trybutów, jakie jesteście winni księstwu Akwitanii, uczyni was bogatszymi. Spójrzcie trochę dalej, poza wasze mury, spójrzcie na wasze granice. A potem na niewielką część mojego wojska. Do wczoraj was chroniło, dziś może was okrążyć i pozabijać. Tego naprawdę chcecie? Nie, sądzę, że nie.

[…]

No właśnie, siostro. Ty i ja. Nie ma nikogo więcej. A jeśli chodzi o Vermandois… Nie wydaje mi się złym towarzyszem życia. Dużo się od niego nauczysz, będzie jak Mentor, który wychował Telemacha w Odysei Homera. Ale zostaw coś dla siebie: swoją wewnętrzną fortecę. Helleni też o niej mówili, pamiętasz lekcje naszego ojca? Pokiwała głową zadumana nad moim wykładem. I co mam w niej ukryć? – zapytała. Swoje  słabości,  Aelith.  Nigdy ich nie ujawniaj.  Twoi jutrzejsi wrogowie będą rekrutować się z dzisiejszych przyjaciół. Nie zdradzaj im swoich sekretów, nie czyń wyznań, nie okazuj słabości. To broń, której mogą użyć przeciwko tobie. Niech sądzą,  że  atakują cię z całą siłą potężnego natarcia, ale ty bądź bezpieczna w swoim wewnętrznym alkazarze. Nigdy o tym nie zapominaj. W każdej wojnie w ostatecznym rozrachunku zawsze będziemy sami. To dobra wieść dla każdego, kto jest dość silny, żeby znieść tę prawdę. Ona stanowi o przewadze i pozwala przetrwać. Czasem sztuka wojny nie polega na tym, aby wygrać, ale na tym, by przetrwać.

[…]

Jakże nudna jest retoryka mężczyzn, jakie to męczące grać na ich zasadach tylko po to, by odwrócić ich uwagę od własnych celów. – Co wy na to, drogi opacie Sugerze, by od dziś być także moim mądrym doradcą? Jestem nowicjuszką w polityce, obce są mi sznurki, które poruszają baronami Francji, a o których wy wiecie wszystko. Czy mogę odwiedzać waszą celę, by mądrze [jako Eleonora – przyp. aut.] doradzać królowi Francji?

[…]

Herodot twierdził, że na północy, tam gdzie nie wieje już Boreasz, spotkał ludożerców, podobno istnieli też w Szkocji. Dawni Szkoci lubili ponoć jeść karki i uda swoich poległych nieprzyjaciół – dodałam zamyślona.

[…]

Wracając do Bernarda: siwe pasma na skroniach zastąpiły rudawe niegdyś włosy. Był wychudzony od postów, podobnie jak ja, pod cienką skórą na szczękach widać było niebieskie żyły. Ale jego uśmiech… Pozostawał w pokoju z samym sobą, a ja pragnąłem tego pokoju i tej stanowczości, którymi emanował. Nigdy nie zapomnę tego kazania, pierwszego, jakie usłyszałem z jego ust. Starając się uniknąć krępującego towarzystwa żony, stanąłem obok opatek i przeoryszy, chociaż wówczas nikt i tak nie zwracał uwagi na króla Francji. Bernard z Clairvaux wziął swój stary pastorał i skupił na sobie wszystkie spojrzenia.   Nazywali   go   „Doctor   Mellifluus”,   Doktor   Miodopłynny, w królestwie powiadano bowiem,  że jego głos był słodki jak miód i przekonywał, jeszcze zanim jego właściciel otworzył usta. To była prawda. Ten głos… Aż zamknąłem oczy, by zatrzymać go w środku. Sam Chrystus musiał mieć podobny głos,  gdy nauczał tłumy.  Potem rozejrzałem się wokół i wszyscy zgromadzeni,  wszyscy  bez wyjątku,  wydawali  się pogrążać w błogim stanie zapału, radości, spokoju… Wielu zacisnęło powieki, żeby przedłużyć trans. Poczułem w świątyni dziwną lekkość, jakbyśmy wszyscy unosili się nad posadzkę. Bernard teatralnie zawieszał głos. Był pewny siebie, swoich górnolotnych gestów, wiedział, że jego oblicze obdarzone jest prawdziwym, a nie efemerycznym pięknem, gdyż zmarszczki tylko dodały mu urody i godności. Bóg musi być właśnie taki piękny – powiedziała jakaś mniszka za moimi plecami. – Tak wyobrażam Go sobie nocami, kiedy przychodzi do mojej celi. Także mężczyźni spoglądali na niego z pragnieniem, nie pożądaniem, ale prawie.  Wszyscy chcieli być tacy jak on,  znaleźć się blisko,  chociaż Bernard w sposób mistrzowski posługiwał się pastorałem, wykreślając wokół siebie niewidzialny krąg zapewniający mu bezpieczeństwo. Wydawał się przyzwyczajony do tego,  że słuchacze chcą podejść jak najbliżej,  niczym  marynarze wabieni śpiewem syren w Odysei starego Homera. I miał lekko zmysłowe gesty, dotykał szyi opuszką palca albo odpinał guzik habitu, odsłaniając kawałek ciała i skupiając uwagę wszystkich na tych gestach. Kiedy nadszedł punkt kulminacyjny homilii, Bernard cisnął w powietrze chustkę, którą ocierał sobie pot z czoła, a w kącie kościoła słuchacze rzucili się na ten kawałek materiału. Szczęśliwcy, którym udało się go złapać, ucałowali go nabożnie niczym relikwię.

[…]

Filozof powiedział, że nigdy nie wchodzimy dwa razy do tej samej rzeki, bo jej wody już nie są takie same. Podobnie było z czasem. Przeszłość nigdy się nie powtarzała, nigdy tak samo. A jeśli nawet coś zdarzało się jeszcze raz, nie spotykało tej samej osoby, ale osobę starszą i w innych okolicznościach. To, co przydarzyło mi się pod mostem [gwałt zadany przez dwóch Kapetyngów na jej dziecięcej cnocie Eleonory – przyp. aut.], a czego świadkiem był Ludwik, powtarzało się tylko w koszmarach, które śniłam co noc. Postanowiłam nie pozwolić swojej głowie już nigdy o tym rozmyślać. Damnatio memoriae.

[…]

Nadal praktykujesz nauki stoików? – zapytałam [Eleonora – przyp. aut.]. Jak dotąd nie znalazłem lepszej filozofii – odparł. Ja też nie. Sustine et abstine, jak mawiał Epiktet. „Znoś i powstrzymuj się” – przetłumaczył Rai. Nauczyłam się powstrzymywać od wszystkiego, czego nie zdołam osiągnąć – powiedziałam. – I niespodziewanie uczyniło to moje życie znacznie lżejszym. Już nie proszę o nic, czego nie mogę otrzymać, kochany stryju. Już nie.

[…]

Nie mogę na ciebie patrzeć. Zawsze błyszczysz, Eleonoro. Odziana, naga. Obudzona i we śnie. Wiesz, jak bardzo męczy bycie planetą, która sama nie jaśnieje, zalaną zawsze blaskiem słońca? Twoje światło mnie wyczerpuje.

[…]

Tej nocy wyjęłam z kufra suknię, w której porwano mnie w Antiochii, i w jej spódnicy znalazłam notatnik Astrolabia. Miałam czas na spacer po swojej wewnętrznej bibliotece i przypomnienie sobie wszystkich rodzajów szyfrowania tekstów, których uczyli mnie Adamar i sam Astrolabio, odkąd byłam małą dziewczynką. I znalazłam. Znalazłam sposób. Astrolabio był leworęczny, jak wszystkie Akwitańskie Koty, i rozwinął swoje własne pismo, zapisywał od prawej do lewej. Mimo że stawiał bardzo kanciaste litery, to zwykłe lustro wystarczyło, by przeczytać w nim odbicie jego zapisków w języku okcytańskim [język akwitański – przyp. aut.], sporządzonych w ostatnich latach życia.

[…]

Nie wiem, czy po tym, co przeszliśmy, zdołamy pójść naprzód. Nie wiem, czy uda nam się zapomnieć o tych cuchnących ściekach,  które nas podzieliły.  Ale wbrew wszystkiemu wciąż mam nadzieję. Już nie wisi nad nami cień zabójstwa twojego ojca, nie ma już twojego ciemięzcy Galerána… Być może to już ostatni dzień wojny. Nie ostatni, Ludwiku. Na pewno nie ostatni. Jesteśmy, kim jesteśmy, królem Francji i księżną Akwitanii, i zawsze na horyzoncie zamajaczy jakaś kolejna wojna. Ale teraz czuję, że umiem tylko iść naprzód. Życie raczej nie stanie się łatwiejsze, za to my możemy stać się silniejsi. I wolę myśleć, że odtąd zawsze,  codziennie, będziemy przeżywać przedostatni dzień wojny.

Eva Garcia Saenz de Urturi, Akwitania

Powieść historyczna Saenz de Urturi przenosi nas w odległe czasy wieków średnich na dwory króla Francji i książąt akwitańskich, w scenerię drugiej wyprawy krzyżowej, także do Composteli oraz pośród akwitańskiej i szampańskiej prowincji połowy XII wieku. We wrogim sobie współzawodnictwie „blondynowatych” Kapetyngów ze „śniadą” dynastią akwitańską z Poitiers księżniczka Eleonora umiała iść tylko naprzód jednak z cieniem rzucanym przeszłości co jak kolec utkwił w jej opancerzonym przez nauczycieli życiu…



powrót ››