Blog

 

24.01.2022

Marzyciele

Nieśmiertelne na ziemi mogą być

 jedynie wiara i marzenia

św. Tomasz z Akwinu

[…]

W ogóle trzeba powiedzieć, że wielki Rolandsen był człowiekiem nader dowcipnym i łatwo nie ustępował. Dokąd to zamierza się teraz udać? Czyżby naprawdę powziął ten dziwny zamiar powitania rodziny pastora? Nie był chyba dziś bardziej trzeźwy niż zazwyczaj, szedł z gałązką pączkującej wierzbiny w butonierce, w kapeluszu trochę na bakier, tak właśnie chciał się pokazać! Pomocnicy, oczekujący przy szopach, woleliby, oczywiście, żeby tu w ogóle nie przychodził w takiej chwili, w takiej ważnej chwili. Czy to wypada wyglądać tak jak on? Już sam jego nos jest zbyt wielki jak na tak mało znaczący urząd, jaki mu przypadł, a do tego jeszcze przez całą zimę nie strzygł włosów, przez co czupryna nabierała coraz bardziej artystycznego charakteru. Narzeczona, chcąc się za coś zemścić, powiedziała mu, że wygląda niczym malarz, który skończył jako fotograf. Rolandsen miał teraz trzydzieści cztery lata, żył jak student lub stary kawaler; grał na gitarze i śpiewał głębokim głosem ludowe pieśni, a w momentach bardziej wzruszających zaśmiewał się tak, że łzy spływały mu po twarzy. Tak, potrafił być naprawdę wspaniały! Pełnił urząd naczelnika stacji telegrafu i zajmował to miejsce już od dziesięciu lat. Rolandsen był wysoki i silnej budowy, nie stronił od bójki, jeśli nadarzała się po temu okazja.

[...]

W tych czasach Rolandsen nie jest zbyt miłym kolegą. Zamyka się w swojej, położonej w tylnej części domu, izdebce, do której nikt prócz niego i starej sprzątaczki nie ma wstępu. Tu mieszka, i tu sypia. Ten pokój to świat Rolandsena. Telegrafista bowiem jest nie tylko lekkoduchem i pijanicą, lecz także wielkim myślicielem i wynalazcą. Jego pokój wypełniają wonie kwasów, rozmaitych esencji i lekarstw. Zapachy przenoszą się do sieni i każdy kto tam wejdzie, musi zwrócić na nie uwagę. Rolandsen twierdził, że te wszystkie medykamenty trzyma tylko po to, by stłumić odór wódki, którą zwykł pijać nader często. Ale to nieprawda, Ove Rolandsen gadał tak wyłącznie po to, by prawdę ukryć.

[...]

Od strony pełnego morza wpływają do fiordu pierwsze wiosenne śledzie. Ciągnący niewody tkwią w swoich łodziach i całymi dniami za pomocą lunet wpatrują się w głębinę. Ryby można spodziewać się tam, gdzie ptaki krążą chmarami i raz po raz spadają błyskawicznie w toń, bo dostrzegły śledzia. Na głębokiej wodzie już można je łowić siecią; problem tylko, czy śledzie zechcą przejść na płytsze wody, do zatok i fiordów, gdzie można je zamknąć, odciąć im odwrót. Bo dopiero wtedy zacznie się ruch i bieganina, głośne nawoływania, nadciągną zewsząd tłumy ludzi i nadpłyną handlowe łodzie. I pieniędzy będzie niczym piasku na morskim brzegu. Rybak to gracz. Zarzuca swoje sieci lub rozciąga liny i czeka na szarpnięcie, albo zaciąga niewód i zdaje się na los. Często jedna strata goni drugą, bywa, że sieci rwą się i toną w czasie sztormu, on jednak uzupełnia wyposażenie i zarzuca znowu. Niekiedy pokonuje rozległe przestrzenie, by dotrzeć do miejsc, o których słyszał, że innym się tam poszczęściło, męczy się i wiosłuje tygodniami po nieprzyjaznych morskich szlakach i w końcu przybywa za późno: gra dobiegła końca. Od czasu do czasu jednak zdarzyć się może i tak, że wielki los znajduje się na jego drodze, czeka na niego, zatrzyma go i napełni łódź talarami. Nikt nie wie, do kogo uśmiechnie się szczęście, wszyscy mają takie same podstawy, by żywić nadzieję…

[...]

Noce też stały się jasne i pełne słońca. Pogoda jak stworzona do spacerów i do marzeń. Młodzi do rana włóczyli się po drogach, śpiewali i trzaskali biczami z łoziny. Ze wszystkich wysp i ze wzgórz słychać było śpiewy ptactwa, odzywały się nury i ostrygojady, mewy i edredony. I foka wynurzyła czasami z wody swój mokry łeb, rozglądała się dookoła i znikała w swoim świecie. Ove Rolandsen też na swój sposób marzył. Po nocach często słyszano z jego pokoju śpiew i dźwięk gitary, a to chyba więcej niż można oczekiwać od mężczyzny w jego latach. Nie tylko z czystego zachwytu tak uderzał w struny i śpiewał, o nie, nie, on chciał się też rozerwać i odetchnąć trochę od swoich poważnych rozmyślań. Rolandsen wytęża myśli jak może, popadł bowiem w prawdziwe tarapaty i musi znaleźć jakieś wyjście. Panna van Loos oczywiście wróciła do niego, ona w miłości nie zwykła partaczyć, trzymała się swego narzeczeństwa siłą. Z drugiej zaś strony, Rolandsen nie jest przecież Panem Bogiem, nie potrafi panować nad swoim sercem, które na wiosnę wyrywa się z piersi. Trudno z taką narzeczoną, która nie zrozumie, że jak koniec, to koniec.

[...]

Czasami myślę sobie: może ona właśnie dlatego tak się do mnie śmieje, żeby mnie jeszcze bardziej pogrążyć? Przecież kaczki i gęsi zabija się właśnie w ten sposób, najpierw nakłuwa im się lekko głowy, ptaki trochę puchną i stają się co najmniej dwa razy bardziej smaczne.

[...]

Rolandsen śpiewał jej coś o ukochanej i wiernym przyjacielu, pioseneczki takie sobie, ale głosem dysponował wielkim i pięknym. Telegrafista miał swoje wyrachowanie, zatrzymując panią na środku drogi, mogło się przecież zdarzyć, że o tej porze ktoś będzie tu spacerował. Tak już bywało. A gdyby pani miała mało czasu, to pewno już by sobie poszła. Tymczasem znowu zaczęli rozmawiać i zeszło im dość długo. Rolandsen mówił zupełnie inaczej niż jej mąż, pastor, jego słowa brzmiały tak, jakby pochodziły z całkiem innej części świata, a gdy zarzucił ją potokiem swoich najwspanialszych powiedzeń, jej oczy zrobiły się okrągłe jak u zasłuchanej młodej panienki. Niech Bóg pana prowadzi! – powiedziała przy pożegnaniu. Tak, Bóg mnie prowadzi – odparł. Zdziwiła się. Jest pan tego pewien? Jakim sposobem? Ma powody tak sądzić. Przecież Bóg opiekuje się wszelkim stworzeniem; to chyba nic wielkiego być Bogiem i panem zwierząt czy gór. Dopiero my, ludzie, czynimy go naprawdę tym, kim jest. Czemuż więc nie miałby nas prowadzić?

[...]

Kiedy dotarł do drogi, stwierdził, że panie wciąż siedzą w tym samym miejscu. Rozmawiały, a Elise [córka Macka – przyp. aut.] stukała końcem parasolki o ziemię. Rolandsen ponownie zastygł bez ruchu. Nie ma ostrożniejszych ludzi niż śmiałkowie. Przecież jestem złodziejem [przyznając się do ukradzenia 200 talarów z kantorku miejscowego poławiacza ryb w zamian za nagrodę „za przyznanie się” w wysokości 400 talarów akurat niezbędnymi do wypromowania swego wynalazku chemicznego wyrobu kleju rybiego – przyp. aut.], myślał. Jak mogę być taki bezczelny i pokazywać się ludziom? Czy mam się może ukłonić i zmusić panie, by mi odpowiedziały choćby tylko skinieniem głowy? Więc raz jeszcze umknął do lasu. Jest okropnym błaznem, który coś sobie jeszcze roi. Czy naprawdę nie ma o czym myśleć? Za parę miesięcy albo coś koło tego będzie bogatym panem. Precz z tym całym zakochaniem! I ruszył w stronę domu.

[...]

Nadszedł dzień świętego Jana. Wieczorem na, wszystkich wzniesieniach zapalono ognie, wokół nich zbierała się młodzież rybacka, nad okolicą niosła się muzyka harmonii i skrzypiec. Zwyczaj nakazywał, by ogień nie był zbyt wielki, za to powinno się dymić obficie, to ceniono najwyżej. Rzucano więc w płomienie mokry mech oraz gałązki jałowca i dym snuł się gęsty, o delikatnym zapachu. Rolandsen wciąż nie miał tyle przyzwoitości, by trzymać się z daleka, lecz bez żenady uczestniczył w ludowej zabawie, siedział na wysokim wzgórzu, szarpał struny gitary i śpiewał, aż się echo niosło po dolinie. Kiedy później zszedł na dół do ogniska, okazało się, że jest pijany jak bela, popisywał się wygłaszaniem jakichś górnolotnych frazesów. Był taki sam jak dawniej.

[...]

Tak się złożyło, że zeznania Enoka [który przyznał się do kradzieży i oddał sumę wraz z dokumentami ze szkatułki Macka – potentata rybnego w wiosce – przyp. aut.] zaskoczyły Rolandsena. Był teraz wolny, nie miał jednak owych czterystu talarów dla Macka. Wziął więc łódkę kalikanta z wędkami oraz całym sprzętem i w cichą noc pożeglował w morze. Kierował się ku niezamieszkanym wyspom, od których dzieliło go jakieś półtorej mili, częściowo przez otwarte morze. Wiosłował przez całą noc i nad ranem wybrał sobie odpowiednie miejsce. Tam wylądował. Wokół dosłownie roiło się od morskich ptaków. Rolandsen był głodny, najpierw zamierzał więc nazbierać mewich jaj na śniadanie. Okazało się jednak, że w jajkach są już spore pisklęta. Wybrał się tedy na ryby i z tym poszło mu dużo lepiej. Od tej pory żywił się wyłącznie rybami, całe dnie śpiewał, nudził się, panował na wyspie. W razie deszczu chronił się pod niezwykłe pięknym skalnym nawisem. Sypiał na porośniętej trawą polance, a słońce nigdy nie zachodziło.

[...]

Rolandsen odwrócił się mimo woli na ławeczce i powiedział do starego: – Pytałeś, jak długo zamierzałem tu siedzieć? Chciałem, rzecz jasna, zostać na wyspie aż do jesieni i oglądać spadające gwiazdy. Jestem, trzeba ci wiedzieć, miłośnikiem wielkich zdarzeń, i bawi mnie obserwowanie, jak ciało niebieskie rozpada się na kawałki. No, tego to ja za bardzo nie rozumiem. Ciało niebieskie, powiadam. Czyli jak jedna gwiazda zderzy się z całej siły z drugą i zepchnie ją z nieba.

[...]

Podeszła bardzo blisko, jej pierś podnosiła się i opadała ciężko, panna rozglądała się wokół, jakby nie czuła się bezpiecznie. Powiedziała cicho: Ojciec był wobec pana niezwykle surowy, ale to minie. Rolandsen zirytował się. Co to, czy on to już nie ma żadnych praw? Pani ojciec może zrobić, co mu się podoba – powiedział. O, tak właśnie! Ona jednak wciąż oddychała ciężko i zapytała: Czemu patrzy pan na mnie w ten sposób? Czyżby mnie pan nie poznawał? Łaska, nic innego tylko łaska. Powiedział zatem: Człowiek kogoś poznaje, to znowu nie poznaje, zależnie od tego, jak ludziom wygodniej. Milczenie. W końcu Elise szepnęła: Musi pan jednak przyznać, że to, co pan zrobił… jest najgorsze właśnie dla pana. W porządku! Niech będzie najgorsze właśnie dla mnie. Ale nie życzę sobie tych wszystkich zaczepek od byle kogo. Pani ojciec może mnie aresztować [tym razem za oszustwo przyznania się do kradzieży i wyłudzenie nagrody – przyp. aut.]. Nie mówiąc więcej ani słowa, odeszła od niego… Czekał dzień, czekał dwa, ale nikt po niego nie przyszedł do domu kalikanta. Żył w okropnym napięciu. Napisał już swoje telegramy i chciał je wysłać w chwili, gdy przyjdą, żeby go aresztować. Zamierzał przyjąć najwyższą cenę za wynalazek i sprzedać patent. Tymczasem nie miał wolnej chwili, prowadził z zagranicznymi firmami pertraktacje w różnych sprawach, między innymi w sprawie zakupu wodospadu naprzeciwko fabryki Macka, jak i w sprawie zabezpieczenia prawa do transportu. Wszystko to bowiem zostało złożone w jego ręce. Mack jednak nie należał do ludzi, którzy by z przyjemnością prześladowali bliźniego. Ostatnio powiodło mu się znowu w interesach, co go tak uradowało, że wprost przesadzał z okazywaniem dobrej woli. Kolejny telegram od agenta z Bergen zawierał informację, że śledzie zostały sprzedane do Rosji. Jeśli Mack życzy sobie otrzymać pieniądze, to są do jego dyspozycji. Tak więc znowu jest na wozie.

[...]

Ale wszystko i tak szło swoim trybem. Widocznie bez niej też można dawać sobie radę. Tyle tylko, że Rolandsen w chwili zawiązania spółki z Mackiem obiecał sobie, że będzie wyłącznie pracował, najlepiej jak potrafi, i nie pozwoli sobie na marzenia o niczym innym. Marzy się latem, a później pewnego dnia się przestaje. Niektórzy jednak marzą przez całe swoje życie i nie można ich zmienić. Weźmy na przykład pannę van Loos [narzeczona Rolandsena – przyp. aut.] z Bergen. Rolandsen otrzymał od niej list z wiadomością, że nie ceni go wcale mniej niż siebie, ponieważ nie splamił się złodziejstwem, a tylko grał komedię, i że cofa swoje z nim zerwanie, jeśli oczywiście ich czas jeszcze nie minął.

[...]

Elise poszła na stację i zatelegrafowała do panny van Loos w Bergen, że nie powinna przyjmować propozycji Rolandsena, bo on znowu nie myśli tego na serio. „Proszę oczekiwać listu. Elise Mack". Potem wróciła do domu i tańczyła. Czy to prawda, że pan o dwunastej wyjeżdża? – zapytała Rolandsena. Tak. Jadę z panem do fabryki. Mam tam coś do załatwienia. I po raz drugi pogłaskała go po ręce.

Knut Hamsun, Marzyciele

Powieść obyczajowo-psychologiczna Hamsuna przenosi nas do życia małej wioski norweskiej, żyjącej gdzieś na przełomie XIX i XX wieku w pastoralne środowisko, gdzie nie jest aż tak trudno odróżnić dobro od zła, gdyż wiedzie ono dobre niczym gruba kreska uświęconą tradycją przekazywaną z pokolenia na pokolenie i ciężko karze odstępców oraz wolnomyślicieli. Rolandsen jest jednak niepoprawnym marzycielem, telegrafistą i nielichym wynalazcą, którego „po godzinach” rozpiera to, co nie da się skodyfikować żadnym zapisem literalnym ani też jałową tradycją, dopóki dopóty jego zakorzenione marzenia nie nabierają „ludzkiego” dotyku...    



powrót ››