Blog

 

02.07.2022

Gobelin

Sądził, że przeszłość

pozostawił już na zawsze za sobą,

lecz okazało się, że wciąż jest z nim,

dokądkolwiek by się udał.

[…]

Swatka podała mu czerwony welon, a on nałożył go na głowę dziewczyny, zasłaniając jej twarz. Od tej chwili widziała jedynie czerwone czubki własnych pantofli; przyjęła to jednak z wdzięcznością. Gęsta tkanina stała się jej tarczą ochronną. Sama w obcym miejscu, wolała, żeby poprowadzono ją przez ceremonię jak ślepą, nieświadomą uwłaczających spojrzeń, takich jak to, którym zmierzył ją właśnie ojciec przyszłego męża.  Gdzieś głęboko dręczyła ją ciekawość, nieuchwytna jeszcze jak dym. Jak on wygląda? Nie wiedziała nic o swoim narzeczonym. Jaki ma charakter, co lubi, czego nie lubi? Nie znała nawet jego imienia. Lecz w tym momencie jej życia znaczyło to dla niej niewiele. Miała wkrótce zostać mężatką, czy jej się to podobało, czy nie.

[…]

W chwili gdy pomyślała, że dłużej już nie wytrzyma, usłyszała skrzyp otwieranych drzwi. Do pokoju weszło na palcach kilka osób. Ich szept rozbrzmiewał jak szelest ryżowego papieru na wietrze. Lampka olejna przy posłaniu zamigotała światłem. Po kilku minutach przybysze opuścili pokój, starannie zamykając za sobą drzwi. Ven [jedna z głównych postaci opowiadania – przyp. aut.] wiedziała jednak, że nie jest sama. Lekkie odgłosy dotykanych mebli, nikły szelest ubrania i przemieszczające się w tę i z powrotem ciche kroki kazały jej pozostać na miejscu. To on, pomyślała. To mój mąż. Któż jeszcze mógłby to być? Za moment miesiące oczekiwania miały dobiec kresu. Niepokój narastał w niej jak kipiąca w garnku woda. Siedziała w napięciu, patrząc na swoje drżące dłonie. Kiedy jej mąż podszedł bliżej, poczuła ciepło ludzkiego ciała. Oczy wciąż miała opuszczone i zobaczyła, że czubków jej czerwonych pantofli dotknęły palce nagich stóp, mniejszych o połowę od jej własnych. Mała ręka niezdarnie odsunęła z twarzy dziewczyny welon. Przed Ven stał mały chłopiec w stroju pana młodego.

[…]

Pod tym kątem nie mogła dojrzeć twarzy pana Nguyena [teścia Ven – przyp. aut.], zasłoniętej przez lampę,  poznała  jednak jego ciemnoniebieską szatę z haftowanym sferycznym wzorem. Nguyen czytał coś swemu gościowi z notatnika. Drugiego z mężczyzn widziała na wprost siebie. Po trzydziestce, miał rzednące włosy i okulary w cienkiej oprawce. Jego delikatne wargi przecinały dolną połowę twarzy   prostą   kreską.   Zdawał   się   słuchać   z   uwagą słów gospodarza. Song [służąca na dworze teścia – przyp. aut.] nachyliła się do ucha Ven. Czy domyśla się pani, o czym rozmawiają? - spytała szeptem. Tylko trochę - odparła Ven. -  Ale raczej o polityce niż o interesach. To możliwe - stwierdziła służąca. - Pan Nguyen pasjonuje się sprawami polityki. Proponowano mu nawet stanowisko w pałacu królewskim, lecz odmówił. Dlaczego?  -  Ven wydawało się nieprawdopodobne,  żeby można było zrezygnować z fortuny i pozycji, jakie dawało zatrudnienie na dworze. Nie wiem - odparła Song.  -  Słyszałam, jak kiedyś Trzecia Żona mówiła, że panu nie podobają się wpływy Francuzów na dworze w Hue [stolicy cesarstwa wietnamskiego – przyp. aut.].

[…]

To największy pokój w domu, pierwszy od tego wejścia, które mijałyśmy, idąc tutaj - wyjaśniła Song. - Ale pani nie wolno jeszcze używać głównych drzwi. Pani znak zodiaku jest w opozycji do znaku Trzeciej Żony i pan Nguyen boi się,  że mogłoby to jej zaszkodzić. Niech pani idzie do tylnego wejścia.

[…]

Jesteś kimś o wiele pośledniejszym. Jesteś synową i według prawa niebios powinnaś nam usługiwać bez słowa protestu. Czy myślisz, że mnie było łatwo dojść do pozycji, jaką mam dzisiaj? Czy masz w ogóle pojęcie, jak ciężko musiałam pracować i ile lat spędzić pod rządami mojej teściowej, zanim zasłużyłam na odpowiednie miejsce w tym domu? Jesteś Pierwszą Żoną i pewnego dnia zdobędziesz takie same przywileje, jakie mam ja. Ale do tego czasu będziesz tu niewolnicą. Jeszcze jedno słowo i odprawię cię do rodziców. Osobiście odetnę uszy pieczonej świni i poślę jej łeb razem z tobą, żeby świat się dowiedział, jaka z ciebie niewdzięcznica.

[…]

Podobnie jak inni chłopcy w wiosce, dobrze znał Dużego Cona. Wybijacz godzin [funkcja posługująca we wiosce wietnamskiej polegająca na oznajmianiu mieszkańcom co godzinę jaka jest pora dnia i nocy – przyp. aut.] stał się w ustach matek potworem, którym straszyły wieczorami dzieci, chcąc zapędzić je do łóżka. Nikt nie wiedział, skąd wziął się ten człowiek ani kim byli jego rodzice. Dan [mąż Ven – przyp. aut.] wierzył, że pewnej nocy ktoś zapomniał przypilnować bram piekła i różne stwory uciekły stamtąd na ziemię, by nawiedzać dzieci.  Jednym z tych monstrów był Duży Con. Chłopiec przepełzł na czworakach za pień karamboli, by skryć się przed wzrokiem mężczyzny.

[…]

A co ja mam począć? - odpowiedziała płaczliwie jej teściowa, wyglądając przez okno powozu. Ściskała uchwyt tak mocno, że aż pobielały jej kłykcie. - Dowiedziałam się wszystkiego wkrótce po twoim wyjściu. Jeżeli zostanę w domu, mnie też na pewno zabiją. Uznają mnie za winną z powodu pokrewieństwa.  Nie jesteś głupia, Ven, przecież rozumiesz, że jestem zbyt młoda, żeby ponieść chwalebną śmierć jako oddana żona. Tego nie było w moim kontrakcie z rodziną Nguyenów.  Mój syn jest twoim mężem i w dniu waszego ślubu obowiązek opieki nad nim przeszedł na ciebie. Teraz ty za niego odpowiadasz, nie ja. Pozwól nam odjechać w spokoju, błagam! W oknie z przodu powozu pojawiła się głowa ogrodnika [prawdziwego ojca Dana – przyp. aut.].

[…]

Song przyłożyła palec do ust, błagając Ven, żeby zamilkła. Pan Long [syn asesora Toana – przyp. aut.] ze swymi ludźmi przemierzył długą werandę i wszedł do głównego pokoju. Kiedy zniknęli za drzwiami, do uszu Dana dotarł łoskot przewracanych i ciskanych o ścianę mebli. Dostrzegł w środku światło pochodni, przeskakujące z pomieszczenia do pomieszczenia. Na półprzejrzystym pergaminie okien tańczyły cienie mężczyzn; obrazy te kojarzyły mu się z historiami opowiadanymi przez ojca o potworach, pół ludziach, pół kozach, które wychodziły z piekieł,  żeby  kraść żyjącym dusze.  Dan zasłonił uszy dłońmi, lecz odgłosy plądrowania i tak do niego docierały. Asesor Toan [zawistny sąsiad dworu rodziny Nguyenów – przyp. aut.] i francuski urzędnik stali przy dekoracyjnej wazie, ustawionej na drewnianym postumencie, z wyraźnym zniecierpliwieniem czekając na powrót żołnierzy. Toan obserwował Francuza z lękiem w oczach, mając nadzieję usłyszeć jakąś pochwałę i bojąc się ujrzeć grymas   niezadowolenia. Upłynęło ponad pół godziny, dla Dana cała wieczność, zanim pan Long i jego ludzie wyszli różnymi drzwiami z budynku i zebrali się znów na podwórzu.

[…]

Powinieneś się cieszyć, że nie jestem twoją matką – odrzekła Ven. - Ona cię zostawiła. Myślała przede wszystkim o sobie, i zwyczajny ogrodnik był dla niej ważniejszy niż ty. Na mnie zaś bogowie rzucili przekleństwo w chwili, gdy dziadek przyprowadził mnie do domu Nguyenów. Teraz ty stałeś się moim brzemieniem, lecz wedle prawa niebios jestem z tobą związana. Zapewniam cię, młody panie, że wiele razy kusiło mnie, żeby cię porzucić. Wiem jednak, że gdybym to zrobiła, sumienie nie dałoby mi spokoju do końca życia.  Przysięgałam,  że  się tobą zaopiekuję. I mam nadzieję, że zawsze będziesz mnie traktował z szacunkiem, jaki należy się poślubionej zgodnie z prawem Pierwszej Żonie. Rozumiem, że nie chcesz oglądać okropnych szczegółów tej egzekucji [„ojca” Nguyena, za jego zdradę stanu, to jest egzekucji zwyczajowo na terenie jego posiadłości – przyp. aut.]. Obawiam się jednak, że nie mogę ci oszczędzić tego strasznego widoku. Musisz być świadkiem śmierci swego ojca z rąk jego wrogów, żeby nie zapomnieć o zemście i wypełnić serce goryczą. Tylko wtedy twoja rozpacz będzie wystarczająco wielka, żeby cię popchnąć do szukania odpłaty. A teraz nic już nie mów. Dan próbował zakryć oczy dłońmi, Ven zmusiła go jednak, żeby patrzył w dół. Harmider na drodze obudził dwóch śpiących na ziemi strażników, którzy zerwali się na równe nogi i stanęli na baczność, trzymając broń przy szwie spodni. Pod dom podjechał ciemny sedan.  Za nim podążała ciężarówka i oddział gwardzistów.

[…]

Asesor Toan odwrócił się do pana Nguyena, na którego twarzy malował się wyraz dumy. Proszę mi teraz powiedzieć, gdzie jest mapa - zażądał. - Jak pan widzi, ja ze swej strony zamierzam dotrzymać obietnicy. Dziękuję - odparł Tat Nguyen. - Połowa mapy jest wytatuowana na moich plecach. Może pan sprawdzić, jeśli wola. Asesor   Toan przyjrzał się   swemu   przeciwnikowi.  Powoli okrążył związanego więźnia, stanął za nim i nagle z szybkością jastrzębia rozerwał jego tunikę, obnażając grzbiet. Oczom starego ukazała się mapa pokrywająca sporą część pleców kapitana szczegółowo rozrysowanym krajobrazem, z inskrypcją w dawnym alfabecie u samego dołu. Asesor przysunął się bliżej i odczytał ją: Kapłani rzucają zaklęcia za sprawą natury, gdy w jednej linii ustawiają się konstelacje, Księżyc i Słońce. Co to znaczy? - zapytał, pocierając podbródek. To mój ulubiony wers, napisany w siedemnastym wieku przez taoistycznego mnicha w Chinach. Znaczy tylko to, co znaczy, nic więcej. Sama mapa wystarczy, żeby dotrzeć do skarbu.

[…]

Nie mogą istnieć dwa słońca na niebie ani dwaj królowie w jednym państwie. Pan [Tat – przyp. aut.] i ja [asesor Toan – przyp. aut.] nie możemy istnieć obok siebie w tej samej miejscowości. Musiałem pana zniszczyć, zanim pańska siła i potęga przyćmi moją. Lepsza sposobność do tego już się nie nadarzy.

[…]

Okazało się, że po wiosce Cam Le krąży pogłoska, iż dom Nguyenów nawiedzają demony. Opowiadano niesamowite historie o snujących się po pogorzelisku upiorach. Wielu wieśniaków słyszało nocą nieziemskie wrzaski. Prawie nikt nie odważył się teraz zapuszczać w pobliże zgliszcz okazałej niegdyś rezydencji. Ven wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie opuścić tych ruin. Co dzień po żebraninie wracała do miejsca swej udręki i wpatrywała się w wędrujący po niebie księżyc. Pylista droga przed domem z wolna popadła w zapomnienie, gdyż nikt jej nie używał. Rozwalone wejście porosło wysokimi chwastami. Ocalałe z pożaru fragmenty budynku rozpadały się w strugach ulewnych deszczy. Gołą ziemię zaścielały owoce mango, gnijące na słońcu. Nocami jednak, gdy srebrzysty księżyc oblewał niesamowitą poświatą wierzchołki drzew, a nad cichą ziemią wstawała rzadka mgiełka,  słychać  było wyraźnie łkanie duchów,  niesione łagodnym wiatrem jak niekończąca się pieśń.

[…]

Pragnął mieć taką twarz jak ten niewolnik [postać Dana - o imieniu teraz Myszka - na dworze asesora Toana – przyp. aut.]! O kształtnym czole, mocnych kościach policzkowych i pełnych ustach, okoloną gęstą grzywą włosów, związanych na karku w koński ogon. Twarz wyrażającą   wiele   ciekawych cech,   których   brakowało   jego własnej. Choć wystrojony w ekstrawagancki strój i obwieszony biżuterią, Bui [syn mandaryna, ministra na dworze cesarskim – przyp. aut.] dobrze wiedział, że jego oblicze ma nijaki wyraz. Czuł się jak paw, któremu opalono najpiękniejsze pióra w ogonie.

[…]

Tej nocy lśniące oblicze ósmego księżyca pokazało się na rozgwieżdżonym niebie wcześniej niż zazwyczaj. Jego promienne piękno przyćmiły jednak potoki świateł na ulicach wioski Cam Le. Była to noc lampionów, o najróżniejszych kształtach i wielkościach, wzmacniających   nawzajem   swoje   światło jak tysiące robaczków świętojańskich. O siódmej wieczorem służący domu Toanów otworzyli ciężkie wrota, by wpuścić do środka dwa tuziny mnichów. Oni także nieśli w rękach lampiony. W   centrum   dziedzińca   stał   ołtarz   w   formie   schodkowej piramidy, zbudowany ze świeżo ściętego drewna i bambusowych drągów. Na schodkach umieszczono świece, kadzidło, korę sandałowca i ciasteczka księżycowe.  Służący rozdali świątobliwym mężom bębny, gongi i kastaniety. Każdy mnich po wybraniu sobie instrumentu stawał przy ołtarzu i w ten sposób uformowali wokół niego krąg. Światło lampionów podkreślało nieruchomość ich twarzy. Dla wielu patrzących nie byli już istotami z krwi i kości, lecz posągami z kamienia. - Ja,  minister  Chin Tang,  przybyłem do tej miejscowości w imieniu cesarza! Święto Księżycowych Żniw [festyn-maskarada – przyp. aut.] mogło się teraz rozpocząć.

[…]

Nie powinieneś mnie pytać o wyjaśnienia - rzekł spokojnym głosem do syna. - Jestem zwolennikiem doktryny introspekcjonizmu, najnowszej filozofii europejskiej. Głosi ona, że wszelkie doświadczenia życiowe powinniśmy obserwować własnymi oczami, nie zaś poprzez pryzmat myśli i uczuć innych ludzi. I ty, mój syn, powinieneś przyjąć nieznane z otwartymi rękami. Zaufaj mi, z pewnością będziesz się dobrze bawił. Sądzę,  że  masz prawo do krótkiego wykładu - odrzekł.  - Święto Księżycowych Żniw to czas, w którym młodzi ludzie okazują swą wiarę w romantyczną miłość. Jestem bardzo zadowolony, że będziesz miał okazję wziąć w tym udział, bo w Purpurowym Zakazanym Mieście nie mamy takich rozrywek. Lecz przed włączeniem się do zabawy powinieneś poznać jej zasady. - Minister upił łyk herbaty i roześmiał się. - No i tyle z mojego introspekcjonizmu - stwierdził nieco zmieszany, po czym zaczął swoje objaśnienia. - Co roku, tej właśnie nocy, kiedy księżycowi brakuje do pełni jednego dnia, wszyscy ludzie młodzi i wolnego stanu mogą wziąć udział w festynie, by znaleźć prawdziwą miłość. Przebierz się w jakiś kostium i odpowiednią do niego maskę, żeby nikt cię nie mógł poznać. W przebraniu możesz uczestniczyć w tańcu feniksa. Dzięki temu będziesz traktowany na równi z innymi, niezależnie od swej pozycji czy majątku. Bez pośrednictwa swatki i bez mojej pomocy będziesz mógł się wykazać inteligencją, żeby zdobyć względy wymarzonej dziewczyny. Sztuka polega na tym, żeby dobrze zrozumieć jej charakter, aby później móc ją odnaleźć w tłumie przebierańców. Nie przejmuj się, jeżeli ci się nie powiedzie. I tak znajdziesz swoją wybrankę, czy też raczej jej rodzice jutro znajdą ciebie.

[…]

Myszka czuł suchość w ustach. Spojrzał na dziewczynę, którą trzymał w ramionach. Była jedyną córką burmistrza wioski, a on był jej niewolnikiem. Stanowili chyba najbardziej nieprawdopodobną parę na tym rzecznym festynie. Ale wybrała właśnie jego. Przechodząc na jego łódź, nie tylko sprzeciwiła się woli rodziny i ryzykowała utratę wszystkiego, włącznie ze swą reputacją, lecz także odrzuciła konkury syna samego ministra. Myszkę to bardzo podbudowało. Atmosfera święta i nocny mrok sprawiły, że w tej chwili jego status był nieistotny. Zdecydowanie dziewczyny wyzwoliło w nim odwagę i pragnął kochać, tak jak wszyscy ludzie. Maska motyla przylgnęła do jego piersi, jej skrzydła falowały wraz z rzeką. Opuścił głowę niżej i wdychał woń włosów dziewczyny, zapach gardenii. Odkąd ją znał, pachniała zawsze gardenią. Na obrzeżu flotylli łódek dostrzegł młodego mandaryna z pobladłą od gniewu twarzą. Wiedział, że później będą oboje cierpieć za swój uczynek, lecz nie dbał o to. Świat wokół odpłynął gdzieś daleko.

[…]

Ven zobaczyła swego męża, który stał w dawnej kuchni. Jego ciemnymi włosami targał wiatr. Dan grzebał jedną ręką w tornistrze. Znała każdą rzecz, jaką tam miał, wszystkie przybory do haftu, które nosił przy sobie od lat.  Niegdyś należały do niej,  a  teraz były jego własnością. Dan kochał pacynki, które uszyła mu w dzieciństwie ze starych ubrań. Była jednak pewna, że to nie ona go zainspirowała, i nie te proste zabawki, wyszywane kolorowymi nićmi. Pragnienie zajęcia się haftem obudziła w nim smukła dziewczyna z domu Toanów.

[…]

Jestem córką poety – odparła Ven. Mój ojciec zmarł, gdy byłam bardzo młoda. Chociaż nie miałam sposobności nauczenia się poprawnego języka tradycyjnego, wzrastałam wśród poetów i pisarzy, dzięki czemu zdobyłam wykształcenie innego rodzaju - umiejętność słownego wyrażania myśli. Przyznaję, że to ubóstwo skłoniło moich dziadków do tego, żeby posłać mnie przed dziesięcioma laty do tej wsi. Zostałam żoną-niewolnicą w bogatej rezydencji pana Nguyena. W tym przeklętym domu byłam świadkiem masakry.

[…]

Okrągły księżyc wiszący nad polami kukurydzy niczym największa lampa, jaką widział w życiu, hipnotyzował go swym posrebrzanym blaskiem. A może ten ogromny dysk był tylko otworem?  Może patrzył w pulsujący odbyt nieba, z milczącą obojętnością zalewający go oślizłą, tłustą, żółtą wydzieliną?

[…]

Pani Chin umierała. Żona nieboszczyka ministra Chin Tanga leżała cicho wśród poduszek w maleńkiej celi, przeznaczonej wyłącznie dla nieuleczalnie chorych. Gdy tylko otworzyła oczy i ujrzała czerń moskitiery nad swoją głową,  zaczęła  się zastanawiać, czy to właśnie tej nocy czeka ją spotkanie z mężem i synem. Jeśli udałoby się jej leżeć całkowicie nieruchomo, mogła mieć nadzieję, że przyjdą do niej przed nastaniem świtu. Nie nasłuchiwała ich kroków, umysł bowiem miała jeszcze na tyle bystry, żeby wiedzieć, iż duchy poruszają się bezgłośnie. Czuła jednakże, jak wyciągają ku niej ręce, jak gdyby próbowali rozerwać materię jej świata i prześliznąć się na drugą stronę. Przez siedem lat, które upłynęły od śmierci najbliższych, większość nocy spędziła bezsennie, przygnieciona poczuciem winy, które potrafiła zrozumieć tylko ona sama. Ostatnio jednak, w tym zamknięciu, zaczęła czuć ich obecność. Wiedziała, że koniec jest bliski. Przycisnęła więc dłonie do serca, gdzie zwykł kłaść głowę jej syn Bui. Spodziewała się, że zrobi to także teraz, i wiedziała, że gdy tylko postacie bliskich osób nabiorą kształtu w ciemności pokoju, będzie to moment jej odejścia.

[…]

… pani Chin zemdlała. Lodowaty dotyk jego [asesora Toana, zabójcy jej męża i syna – przyp. aut.] kościstych palców był nie do zniesienia. Miała wrażenie, że dotknęła jej ręka Śmierci. Kiedy odzyskała przytomność, poczucie winy i osamotnienia kłuło ją niczym dzioby tysiąca sępów. Była znów w swoim pokoju w Purpurowym Zakazanym Mieście, a w sekcji ministerialnej przygotowywano do pochówku ciała jej bliskich. Dzień miał się ku końcowi i właśnie przestało padać. Pamiętała łuk tęczy, biegnący do jej okna jak most ze świata zmarłych. Jej bliscy byli już po drugiej stronie. Wyciągnęła ręce, przekonana, że zaraz dotknie magicznego mostu. W kącie pokoju skulił się stary eunuch. Nagle - jak gdyby obudziła się z głębokiego snu i uzmysłowiła sobie, że zbudziło ją własne chrapanie - zrozumiała. Kastrat też musiał widzieć tę tęczę.

[…]

Dan Nguyen nucił pod nosem, przeciągając nitkę brązowego jedwabiu przez szorstkie płótno.  Pod jego ręką powstawała właśnie dolna krawędź lewego oka władcy. Warstwa po warstwie, dodawał ściegi na płaskiej powierzchni materiału, odtwarzając krzywizny twarzy cesarza Bao Dai z trójwymiarową wyrazistością. Złota igła w jego wprawnych dłoniach śmigała niczym błyskawica, odtwarzając wizję z wyobraźni. Chociaż stworzył już w ten sposób wiele wizerunków, nie przestało go zadziwiać bogactwo, które objawiało się w tych gobelinach. Na każdy nowy obraz patrzył z niedowierzaniem dziecka, jak gdyby na podobieństwo pająka wysnuwał nić życia z własnych żył i utkał z niej dzieło prawdziwej sztuki. Ponad gęstym obłokiem dymu wznosiła się kopuła złożona z sześciu olbrzymich, trójkątnych kryształów o barwie morskiego błękitu, ułożonych wachlarzowato i zapewniających widok na niebo. Ten niezwykły szklany dach wspierało dwanaście mahoniowych kolumn, ozdobionych złotymi smokami. Dan widział ze swego miejsca wschodzący księżyc, który niczym dodatkowy kandelabr wzmacniał swym światłem jasność we wnętrzu. Księżyc w pełni nad wielkim budynkiem oznaczał szczęśliwy los, a tron cesarza został ustawiony tak, żeby władca mógł oglądać kosmos i ciała niebieskie. Tej nocy jednak wspaniały widok nie został należycie doceniony, gdyż cesarz był zmęczony po długiej podróży i pomimo trwającej wciąż zabawy i wesołego towarzystwa udał się do swojej sypialni. Czerwono-złoty tron Syna Niebios stał pusty.

[…]

Nie wiedząc, co się stało z Ven, Dan mógł jedynie przypuszczać,  że  oddała życie za jego wolność.  Ostatni raz widział ją w ruinach rezydencji Nguyenów, kiedy kazała mu uciekać,  po  tym jak stali się świadkami morderstwa.  Dan domyślał się,  że  stary asesor zgładził Ven w równie okrutny sposób jak ministra i jego syna. Gdyby stanęła teraz przed nim, zapewne usłyszałby z jej ust te słowa: „Oszukałeś śmierć już niejeden raz, młody panie. Nie obrażaj więc bogów,  marnując  teraz swoje życie.  Pamiętaj o długu, jaki masz wobec mnie. Żeby cię uratować, zostałam tam, gdzie   czekała   mnie   gwałtowna   śmierć.   Nasze   małżeństwo odebrało mi wolność, pozbawiło miłości i szczęścia. Spłać ten dług chociaż poprzez to, że nie zaniechasz zemsty. Ulżyj choć trochę mojej udręce!”. Dan powrócił do haftowania. Po kilku minutach usłyszał oddalający się stukot drewnianych chodaków. Wiedział, że zemsta za śmierć bliskich to jego obowiązek, jednakże uważał, że to bezsensowna powinność. Jakże mógłby się mścić na rodzinie asesora Toana, skoro to właśnie wnuczka wroga uratowała mu życie? Gdyby nie Tai May, nie byłoby go dzisiaj na świecie. Tego wieczoru na jasno oświetlonym balkonie rozbudzone emocje nabrały intensywności.

[…]

Zwrócona ku niemu twarz pokryta była grubą warstwą pudru i wyglądała jak biała maska. Z kącików wypranych z wszelkich emocji oczu rozchodziły się kurze łapki. Dan odsunął się. Gdzie się podziała dusza tej kobiety? Dlaczego nie było w niej choćby cienia empatii,  za  której okazywanie płaci się [w burdelu – przyp. aut.] przecież tego rodzaju   osobom?   Maska   obrzuciła go   pustym   spojrzeniem, którego nie sposób było zrozumieć.  Za cienką zasłoną ujrzał na tle plam światła jej sylwetkę. Z uniesionymi w górę nagimi ramionami i zsuwającą się po piersiach sukienką przypominała wykluwającą się z kokonu ćmę.

[…]

Rozejrzał się po wnętrzu, skupiając uwagę na wystroju i meblach. Wszystko tu było w stylu japońskim, z niskimi stolikami i podłużnymi poduszkami zamiast krzeseł. Na lampę zarzucono czerwony szal,  by  przyćmić jej blask. Na ścianach wisiały obrazki, dziwne szkice wykonane ołówkiem. Część z nich przedstawiała portret małego chłopca; obok sygnatury „Camille” [to ona okazała się jego matka – przyp. aut.] widniały na nich jakieś osobiste zapiski, których sensu nie rozumiał. Pozostałe portrety ukazywały nieznanych mężczyzn; niektórzy byli w mundurach, inni w garniturach i krawatach. Zauważył, że obrazki są częścią większej kolekcji - najpewniej pamiątek po kochankach, którzy się przewinęli przez jej życie. Na parapecie kominka, przy szkatułce na pieniądze leżał zawiązany fular, pozostawiony przez jakiegoś Anglika. Obok znajdowały się czapka kapitańska, francuski zegar, kilka starych monet i inne bibeloty. Przedmioty ułożone były jak trofea, skrywając pod zakurzoną powierzchnią nieopowiedziane historie. Czekał, aż Camille zacznie grać, starając się nie myśleć o znaczeniu tych rzeczy. Żeby nie sięgnąć po którąś z nich, położył splecione ręce przed sobą na kolanach. Wreszcie rozbrzmiały dźwięki, na które czekał. Głos śpiewaczki nabierał siły, był wysoki i podszyty rozpaczą. Z marsem na czole i niespokojnym sercem, Phan Sinh kroczył w tę i z powrotem; wchodził i wychodził, niezdecydowany. Udręka w jej głosie, intonacja, wymowa, znajomy dźwięk akompaniującej lutni... Zamknął oczy i ujrzał migotliwy obraz werandy w swoim rodzinnym domu. Poczuł zapach róż z ogrodu. Lekki wiatr przyniósł woń kadzidła I jego nagły niepokój się ulotnił. Zaczął znów o niej myśleć... Kręciło mu się w głowie. Pieśń była bardzo smutna. Przypominał sobie, jak czekał na powrót ojca z długiej podróży. Leniwe popołudnie. Światło, czyjś dźwięczny śmiech. Melodia poruszała każdy nerw w jego ciele. Gdzie mógł już kiedyś słyszeć te nuty, te słowa, ten głos? Zupełnie jakby ktoś zdjął mu z oczu zasłonę i mrok zamienił się w jasność. Tak... przypomniał sobie. Oczywiście, wszystkie te znaki, szczegóły, które kołatały mu się po głowie... ten ciasny węzeł włosów, te delikatne małe stopy, wizerunki chłopca na ścianie - obrazy, które prowadziły go z powrotem do czasów dzieciństwa. Widział je, lecz jednocześnie aż do tej chwili zamykał oczy na to, czego zobaczyć nie chciał. Odwrócił się raptownie w stronę Camille, przytrzymując się kominka dla utrzymania równowagi. Nie zauważył, że strącił przy tym z parapetu któryś z jej skarbów, i nie usłyszał, jak uderza o podłogę. Muzyka umilkła.

[…]

Jestem Dan Nguyen, twój syn - oznajmił. Odrzuciła głowę do tyłu i wyciągając ku niemu ręce, zawyła przeraźliwie. Jej ciało opadło bezwładnie w jego ramiona. W lustrze za jej plecami ujrzał coś, co sprawiło, że sam omal nie zaczął krzyczeć. Grzbiet kobiety pokrywał wyrazisty w szczegółach tatuaż. Wzdłuż kręgosłupa spływała kręta rzeka o błękitnych falach, poznaczona gdzieniegdzie czerwonymi kropkami. Na jej obu brzegach ciągnęły się góry o wierzchołkach otulonych płynącymi po niebie obłokami. W centrum tego panoramicznego krajobrazu skłaniał się przed siedzącym kapłanem samotny mnich. Poniżej wytatuowano tradycyjnymi znakami drugi wers starożytnego tekstu: Następnie, utrzymując konstelacje w dłoniach, spoglądają ku Słońcu i odnajdują drogą do nirwany. U jej wrót uzdrowionych zostanie wielu ułomnych. Patrzył na drugą część mapy, której jego wrogowie poszukiwali tak zaciekle od szesnastu lat.  Była tak samo prawdziwa jak kobieta, która nosiła ją na swoich plecach.

[…]

Śmierć ma wiele twarzy i znam je wszystkie aż nazbyt dobrze ją także bowiem w środku jestem martwa.

[…]

Żółty księżyc, który towarzyszył mu przez cały wieczór,  był już tylko przezroczystym duchem na ciemnym niebie.

[…]

Dojechali do pustego pola za murem cytadeli. Popołudniowe słońce wypalało w błękicie nieba czerwoną dziurę. Przed nimi rozpościerały się falujące wzgórza, gładkie jak wielbłądzie garby i pokryte zielenią traw. Jechali w kierunku pagórka. Nogi pana China pedałowały bez wytchnienia. Pięli się ścieżką,  która zdawała się prowadzić prosto w czekające na nich słońce. I nagle grunt zaczął opadać i zaskoczona żona ministra ujrzała przed sobą dolinę. Koła roweru zaczęły się obracać coraz prędzej. Przez chwilę miała wrażenie, że spada w rozpadlinę. Krzyk wydawał się jej nie na miejscu, lecz mimo to nie potrafiła go powstrzymać i eksplodował wielkimi niewidzialnymi bąblami, które natychmiast porywał wiatr. Kiedy mąż położył dłoń na jej dłoni, pani Chin trochę się rozluźniła. Siedząc nieruchomo, delektowała się jego obecnością i lekkim drżeniem roweru pod udami. Wszystko poza tym - niebo, ziemia, rozciągające się w nieskończoność zielone wzgórza - gdzieś wyparowało. Wzbijała się w powietrze niczym latawiec. Odbicie twarzy męża w lusterku zarumieniło się. Objął ją jedną ręką w talii i przyciągnął mocno do siebie, przymykając oczy. W tej rozpłomienionej chwili, gdy gorejące słońce spotkało się z zieloną ziemią, rower zatrzymał się u stóp wzgórza. Pani Chin po dziś dzień była przekonana, że Bui został poczęty właśnie wtedy, owego niezapomnianego popołudnia, kiedy się dowiedziała, jakie niesamowite jest latanie.

[…]

Pani Chin spojrzała na twarz młodzieńca [Dana, hafciarza – przyp. aut.], na jego ciemne oczy, pełne wargi, na muskularną sylwetkę. Widziała łagodność jego charakteru, siłę ciała i emocjonalną wrażliwość. Po raz pierwszy od początku ich znajomości uzmysłowiła sobie w pełni, że nie jest jej synem, choćby umysł nie wiadomo jak ją zwodził. Jej syn był nieśmiały, arogancki i okrutny. Obgryzał paznokcie. Gwałcił służące, kiedy był z nimi sam na sam. Nareszcie zrozumiała prawdziwą   przyczynę,   dla   której   udała   się   w   tę   podróż: bynajmniej nie z powodu obietnicy hafciarza,  że  ujawni jej prawdę o śmierci bliskich. Odbywała podróż, którą powinna była odbyć razem z nimi przed siedmioma laty. Trzeba jej było zginąć w tej zapadłej wiosce wraz z mężem i synem, jak rodzina, która jest razem na dobre i złe. Teraz nadszedł czas, żeby jej przeznaczenie się wypełniło.

[…]

Gdybyś wiedziała, ile modlitw zaniosłem do bogów - zwrócił się do Ven młodzieniec Dan. Gdybyś wiedziała, jak rozpaczałem. Przez wszystkie lata mojego dzieciństwa, kiedy byliśmy razem, chodziłem za tobą, patrzyłem na ciebie, kochałem cię i bałem się zarazem. Zrobiłem to, o co mnie prosiłaś. Rozważałem setki sposobów zemszczenia się na nim. Lecz kiedy nadchodził czas działania, nie potrafiłem zmusić moich rąk, żeby zadały wrogowi ostateczny cios. Powodem tego nie było tchórzostwo ani niewiedza. W moim biednym sercu nienawiść do niego zawsze była tłumiona przez miłość; pomieszaną, zakazaną i beznadziejną miłość. Jednakże teraz to się zmieni. Teraz stanę się zbójcą bez serca, gotowym odnowić ślubowanie zemsty, które złożyłem jako dziecko. Będzie musiał zapłacić za każde zniszczone przez siebie życie.

[…]

Próbowałem na różne sposoby, lecz nie da się niczego wywnioskować z jego zachowania. Liczę na to, że gdy połączymy naszą wiedzę i siły, zdołamy może odczytać ze znaków i gestów starego [asesora- przyp. aut.] jego myśli.  To ostatnia szansa odnalezienia mapy. W zamian za współpracę jestem gotów podzielić się z panem skarbem po połowie, gdy tylko do niego dotrzemy. Jeżeli jest to rzeczywiście skarb piratów, jak głosi legenda, stanie się pan jednym z najbogatszych ludzi w Hue, panie Nguyen. Asesor Toan siedział na rzeźbionym mahoniowym krześle pośrodku pokoju, a jego złota tunika rozpościerała się wokół niczym pajęcza sieć. Dan podszedł do niego z pobielałą w słabym świetle twarzą. Stary wpatrywał się w przestrzeń jak kamienny posąg, poruszały się jedynie jego ręce szarpane mimowolnymi drgawkami. Ogień w oczach zamienił się w popiół. Poruszał dolną szczęką w niepewnym rytmie, jakby żuł dużą bryłkę tytoniu. Potężny wróg z wyobrażeń Dana wysechł jak serce orzecha betelu.

[…]

Niebo nad jej głową robiło się coraz błękitniejsze i bardziej przejrzyste. Bardzo dawno temu, w letni dzień, frunęła przez powietrze na rowerze, szczęśliwa jak dziecko, a jej ciało rozpuszczało się w tysiące maleńkich bąbelków, z których każdy odbijał twarz jej męża. Często potem myślała o żywych barwach tamtego   popołudnia   -   malowniczych   zielonych   wzgórzach, wielkim pomarańczowym słońcu,  smugach  karmazynu na sennych obłokach. Nie zapomniała nigdy wesołego lśnienia srebrnego roweru; miała wrażenie, że przez całą podróż rzucał jej uśmiechy.  Pamiętała pojedynczy złocisty kwiat mleczu,  który leżał w trawie przy jej nagim ciele, kiedy zapragnęli się pokochać. Żółty płatek tkwił potem w jej włosach jak miękki pocałunek ziemi.

[…]

W pokoju Dana, niebieskim pomieszczeniu o jednym oknie wychodzącym na ogród, stało niewiele mebli. Na głównej ścianie, sięgając od sufitu niemal aż do podłogi, wisiał gobelin wyhaftowany czarną jedwabną nicią na białym płótnie, przez co wyglądał tak wyraziście i dramatycznie, jakby namalowano go tuszem śmiałymi pociągnięciami pędzla. Początkowo Ven sądziła, że to stare chińskie malowidło na zwoju, obrazujące ulotne szczegóły życia: bambusowy zagajnik, stadko wróbli, może dolinę we mgle wiosną. Jednakże tego wieczoru, kiedy siedziała na krześle przy oknie, oszronione księżycowym światłem czarne plamy i linie połączyły się w postać młodej kobiety, trzymającej w dłoni wyszukanego kształtu lutnię. Idylliczne pochyłości, które Ven wzięła za strumień przecinający bambusowy gaj, okazały się suknią dziewczyny. Liście to były jej oczy, które zdawały się wyczekiwać odpowiedzi z wnętrza pokoju. Ven poznała tę twarz,  te  długie palce, te płynące niczym woda jedwabiste czarne włosy. To była dziewczyna z domu Toanów. Dan siedział na lamparciej skórze na środku pokoju, dumając nad pustym arkuszem białego papieru. Podłoga wokół zarzucona była kartkami zmiętymi w nieregularne kule. Młodzieniec trzymał w palcach pięknie zaostrzone ptasie pióro,  a  obok stał blok suchego tuszu i paliła się lampa. Dan nie odzywał się i nie poruszał całymi godzinami. Ven rozumiała powód tak głębokiej koncentracji. Kiedy już przelał swoją wizję na papier, nie było odwrotu. Poprowadzonej linii nie można było zmienić ani wymazać. Poświata księżyca wpadała do pokoju przez listewki żaluzji i Dan wyglądał, jakby miał koszulę w paski. Ven nie była pewna,  czy  może odsłonić okno,  żeby miał więcej światła.

[…]

Skinęła głową. Dan zaczął recytować tekst,  a  ona poruszała ustami, powtarzając bezgłośnie jego słowa. Kapłani rzucają zaklęcia za sprawą natury, gdy w jednej linii ustawiają się konstelacje, Księżyc i Słońce. Następnie, utrzymując konstelacje w dłoniach, spoglądają ku Słońcu i odnajdują drogę do nirwany.  U jej wrót uzdrowionych zostanie wielu ułomnych. Pamiętam, co powiedział o tym tekście mój ojciec - rzekł Dan. To sławny poemat z siódmego wieku, opisujący rytuały taoistyczne za panowania dynastii Sui. Ponieważ ojciec szczerze wierzył, że długie życie i bogactwo można osiągnąć za pomocą magii... co stanowi zasadę filozofii taoistycznej... zrozumiałe jest, że te właśnie wersy wybrał jako klucz do swego skarbu. Spójrz na pierwszą grupę znaków, Ven: Kapłani rzucają zaklęcia za sprawą natury, gdy w jednej linii ustawiają się konstelacje, Księżyc i Słońce. Przesunął dłonią po czerwonych kropkach na rysunku. Te linie odzwierciedlają naturę, a czerwone kropki to konstelacje, Słońce i Księżyc - tłumaczył. Jeżeli nałożymy obie mapy na siebie, zgodnie z układem kropek, otrzymamy kompletny obraz. Ven jęknęła. Słuchała go w napięciu, na czoło wystąpił jej pot. I teraz drugie zdanie - podjął Dan. Następnie, utrzymując konstelacje w dłoniach, spoglądają ku Słońcu i odnajdują drogę do nirwany. To się na pewno odnosi do drogi prowadzącej do skarbu. Zobaczymy ją wyraźnie, gdy ustawimy rysunek pod słońce. Podrapał się po głowie. Nie rozumiem znaczenia ostatniego zdania: U jej wrót uzdrowionych zostanie wielu ułomnych. Wygląda na jakieś ostrzeżenie. Ułomni zostaną uleczeni, a co ze zdrowymi? - Wzruszył ramionami i przedarł rysunek na pół.

[…]

Nie masz pojęcia, co ja czuję, usłyszała w głowie swój własny krzyk. Nie masz pojęcia, jak głęboko jestem ci oddana. Jesteś przywiązana - ciągnął Dan - do dawnego systemu wierzeń i podążasz tak ślepo za jego zasadami, że nie dostrzegasz zbliżającej się zagłady. Czasy się zmieniły, tak dla mnie, jak i dla ciebie. Musisz mnie uwolnić, żebym mógł odkryć życie samodzielnie.  Przy tobie zawsze grałem rolę biernego obserwatora, patrzącego na wydarzenia z bezpiecznego dystansu. Rozwiązywałaś za mnie wszelkie zagadki, oddalałaś wszystkie nieszczęścia. Co najmniej raz omal nie umarłaś, żebym ja mógł przeżyć. Przez długi czas byłem zarażony lękiem i zarażałem nim innych. Nie chcę już dłużej tego robić. Dorosłem i... - Wybuchnął płaczem. - I już nie jesteś mi potrzebna jako opiekunka.

[…]

Panie Nguyen - zaczął stary eunuch Ung,  stawiając  rower na ziemi i rozglądając się nerwowo po targu - nie wrócił pan tej nocy do swego mieszkania. Pańska opiekunka przed wyruszeniem w drogę powrotną do wioski napisała do pana list. Prosiła, żebym go panu doręczył. Pomimo kalectwa to całkiem pojętna osoba. Wręczył Danowi zapieczętowaną kopertę i dodał: Ciągle dostarczam komuś jakieś wiadomości. Czuję się już jak listonosz; brakuje mi tylko konia, wtedy mógłbym to robić zawodowo. Odwrócił się i przy tym ruchu uderzył kolanem o rower. Utrzymał jednak równowagę niczym zręczny kuglarz.

[…]

Jego spojrzenie padło na parę drewnianych sabotów, czystych i eleganckich. Na podbiciu małych stóp zapięte były czerwone aksamitne paski. Dan pomyślał o szkarłatnych płatkach róży, którą wyhaftował kiedyś na białej tkaninie. Poczuł aromat gardenii i w jego sercu zagościła radość. Przepraszam,  ale  nie mogłam przyjść wcześniej - usłyszał miękki głos. Podniósł wzrok i ujrzał ją [Tai May – córkę asesora Toana – przyp. aut.], skąpaną w pulsującym blasku jutrzenki.

[…]

Dokąd idziemy? - wyszeptała. Daleko stąd - odparł, kładąc dłonie na kierownicy roweru. Srebrzysta rama błyszczała w słońcu. Po chwili dodał uroczyście, jak gdyby recytując słowa poematu: Tam, dokąd nas zawiezie ten metalowy rumak. Nawet na koniec świata. Tai May czuła pod dłońmi chłodny metal kierownicy. Dan objął ją jedną ręką w talii, a drugą przykrył przegub, splatając palce z jej palcami. Siedzieli razem na jednym siodełku. Czuła na karku szorstkość nieogolonej brody i budziło się w niej coś, czego nigdy dotąd   nie   doświadczyła.   Opierała   się   o   pierś   Dana,   jego muskularne nogi napierały na nią z boków.  Ciało kochanka owijało ją jak kokon. Rower ruszył z chrzęstem po żwirowej drodze. Spójrz, Myszko - pokazała mu samotny różany krzew pod murem cytadeli. Ostatnia róża jesieni. Nie,   kochanie   -   odparł,   owiewając   jej   ucho   gorącym oddechem. To pierwsza róża wiosny.

[…]

Księżyc świecił jakby przez arkusz ryżowego papieru. Kadzidło już się wypaliło. W dalszym ciągu byliśmy w ogrodzie, lecz wiatr znacznie osłabł i stał się niemal płynny od wilgoci. W pierwszej chwili pomyślałem, że to księżyc wydziela tę woń przypominającą zapach wnętrza świątyni. Lecz po chwili zobaczyłem   kwiaty   kaktusa.   Zewnętrzne   osłonki,   przedtem różowe, teraz stały się cynobrowe, jakby na białe płatki wylała się krew. Pamiętam moment, gdy światło księżyca zlało się w jedno ze słupkami kwiatu. Cały kaktus emanował opalizującą poświatą.

Kien Nguyen, Gobelin

Powieść historyczno-obyczajowa Kiena Nguyena została osadzona w realiach środkowego Wietnamu a konkretnie w cesarskim mieście-cytadeli - Hue i w jego wiejskich okolicach czasu pierwszej połowy XX wieku. To zarazem barwna i okrutna opowieść o sensie wieloaspektowej miłości i o nieuchronnej karze oraz zemście, które prawie zawsze działają i kojąco i opalizująco. To także luźna w domiarze poetycka baśń w zwykłej mierze oparta na życiu dziadka autora, hafciarza gobelinów na dworze ostatniego cesarza Wietnamu.



powrót ››