Blog

 

20.11.2022

Solfatara

Inter arma silent Musae

[…]

Czy ujdę z życiem z tego zamętu? Trzeba być dobrej myśli, chociaż pewności, po prawdzie, nie ma na to żadnej. Nie zdziwiłbym się, gdyby to był już ze wszystkim koniec Neapolu. Cóż, wiadomo, nie ma na ziemi nic wiecznego. Ale przecie chciałoby się, by pozostał po nas jakiś ślad. Dlatego zaklinam cię, kimkolwiek jesteś ty, który trzymasz w ręku te papiery: zanim je ciśniesz do ognia, spróbuj odczytać te moje po omacku gryzmolone zapiski, gdyż oto zawierzam w twoje ręce pamięć o sobie i o wszystkich innych, których zdołam na tych stronach pomieścić w czasie, który będzie mi dany. Mogłoby się zapewne obejść i bez tego, co dotyczy mojej osoby, gdyż ja, Fortunato Petrelli, nikim szczególnym nie jestem ani nie odgrywam w dzisiejszych burzliwych wypadkach żadnej roli. Może jednak, wiedząc, kto do ciebie przemawia, zdołasz łatwiej ocenić, na ile można memu sprawozdaniu zawierzyć. Dowiedz się zatem, że od trzydziestu z górą lat jest moim codziennym zajęciem opisywanie na łamach znanej tu każdemu gazety „Wiadomości Neapolitańskie” wszystkiego, co się w naszym mieście odbywa. Napatrzyłem się więc z bliska na wszelakie zbrodnie, egzekucje, bójki pospólstwa, waśnie rodowe, pożary, byłem nawet u stóp Wezuwiusza w czasie wielkiego wybuchu przed szesnastu laty – jednak czegoś takiego jak to, co wyprawia się teraz, nie widziano w tych stronach chyba nigdy.

[…]

W ostatnich dniach ze szczególnym niepokojem przyglądałem się przygotowaniom do obchodów zbliżającego się Święta Matki Bożej Szkaplerznej i jak się miało okazać, przeczucie mnie nie myliło. Jest zwyczajem w Neapolu, że rokrocznie na placu przed bazyliką Karmelitów lud wznosi zamczysko ze zmurszałych desek, starych papierów i szmat, po czym w dniu święta dochodzi do wielkiej bitwy na kije, którymi jedni twierdzy bronią, a drudzy ją szturmują. Więcej chętnych zaciąga się zawsze pod sztandary napastników, pewnie dlatego, że forteca tak czy owak musi zostać zdobyta, a mało komu chce się walczyć w sprawie z góry przegranej. Do tego neapolitańczycy kochają się w maskaradach, a owa armia napastnicza występuje zawsze przebrana w turbany i fezy, z twarzami uczernionymi sadzą lub rdzawymi od tłuczonej cegły. Tych cudacznych wojaków nazywa się z dawien dawna alarbami, co pewnie pochodzi od Arabów, aczkolwiek do jakich wydarzeń ów zwyczaj nawiązuje i co ma oznaczać, tego nie udało mi się nigdy dowiedzieć, choć mieszkam w Neapolu już prawie lat trzydzieści i cztery. W tym roku zaciąg do armii alarbów zaczął się kilka dni temu, a więc z dużym wyprzedzeniem, bo przecież święto przypada dopiero szesnastego lipca. Wybrałem się w piątek po południu na piazza del Carmine, gdzie się odbywają manewry tego żebraczego wojska, licząc, że natrafię tam może na coś, co zabawi czytelników mojej gazety.

[…]

Cetnar melonów kupiony za półtora dukata musimy więc sprzedać za prawie dwa dukaty, dokładnie dukata, dziewięć karlinów i pięć granów, żeby w ogóle wyjść na swoje. Jeśli jednak za każdy cetnar musimy uiścić jeszcze pięć karlinów cła – wyjaśniał dalej kupiec, choć widać było, że mało kto ze słuchaczy nadąża za jego wyliczeniami – nasza cena na straganie wzrasta do dwóch dukatów, czterech karlinów i pięciu granów za cetnar. To daje jakieś szesnaście tornezów za dwufuntowego melona! Pytam: kto by miał chęć na melona za szesnaście tornezów? Oj, bywają melony warte każdych pieniędzy! – zakrzyknął jakiś żartowniś, a kilku gapiów zarechotało. Kupiec jednak nie dał się zbić z pantałyku. A jakże – przyznał z uśmiechem. Ale ja na moim straganie oferuję melony na sztuki, nie parami. Za to każdy może obejrzeć towar z bliska – ciągnął filuternie – wziąć go do ręki, a nawet lekko pomacać. Tylko że jeśli ma on kosztować takie pieniądze, niejeden będzie się musiał samym macaniem zadowolić. Odpowiedział mu gromki śmiech i dałbym głowę, że wielu było gotowych przyznać mu rację.

[…]

Spoglądanie na świat z wysokości szafotu było czymś zupełnie nowym nawet dla mnie, którym niejednego doświadczył. W istocie, widać było stąd wszystko jak na dłoni. Akurat nieopodal jakaś brzemienna kobieta upuściła na ziemię koszyk zakupów i opadła z jękiem na kolana, a wokół niej rozlała się zaraz kałuża wód płodowych. Biedaczka wyprężyła się do tyłu, podpierając się rękami i przeraźliwie krzycząc, lecz choć widziałem ten krzyk na jej twarzy, wcale go nie słyszałem, gdyż ginął zupełnie w panującym zgiełku. Dopiero po dłuższej chwili zatrzymał się przy niej jakiś ciekawski, potem drugi, trzeci i tak w końcu otoczył ją krąg gapiów, przez których przedarła się nagle i podeszła śpiesznie do rodzącej kobiety jakaś wysoka postać. Rozpoznałem w niej doktora Gioseppe Donzellego; znamy się z nim od dawna, jeszcze z czasów nieodżałowanego mistrza Della Porty, u którego obaj bywaliśmy w młodości częstymi gośćmi. Byłbym podszedł się z nim przywitać, ale jakoś niezręcznie mi było w tej chwili opuszczać podwyższenie, nie powiedziawszy ani słowa wąsaczowi, a ten był akurat zajęty rozmową z jakimiś ludźmi, którzy mu zdawali relację o tym, co się działo na placu przed jego przybyciem. Tymczasem doktor Donzelli, nie zwlekając, zabrał się do urządzania pomocy dla rodzącej. Znalazły się zaraz jakieś deski, na których z pomocą przechodniów ułożył położnicę jak na noszach, po czym kazał ją zanieść do budki z czekoladą. Sam szedł przy jęczącej kobiecie, przemawiając do niej łagodnie, znalazł jednak zarazem po drodze czas, by zwerbować dwie doświadczone jejmoście do pomocy. Wszystkim innym zabronił wstępu do budki, nawet tym, którzy nieśli nosze, ba, bez ceregieli wyrzucił na zewnątrz dwóch kuchcików, którzy tam czekoladę gotowali. Obróciłem znów wzrok na Masaniella [rybak neapolitański, przywódca rebelii ludowej w Neapolu – przyp. aut.] i ujrzałem go w otoczeniu tuzina alarbów, do których coś mówił ściszonym głosem, i choć nie słyszałem ani słowa, to przecież tak wymachiwał przy tym rękami i stroił tak pocieszne miny, iż jasne było, że klaruje swym podkomendnym, co mają teraz robić. Na koniec wszyscy oni kiwnęli naraz głowami, zeskoczyli z podestu i rozbiegli się po całym placu, a za nimi pociągnęły całe watahy uzbrojonych w kije obwiesiów. O ile dobrze widziałem, kierowali się wszędzie tam, gdzie się najbardziej kotłowało.

[…]

Prędzej jednak niż na niego natrafiłem niespodziewanie na mego chrześniaka, Venanzia Barrę, który od jakiegoś czasu służy mi za sekretarza i pomaga w pisaniu „Wiadomości”. Kochany ten chłopak odebrał był w drukarni wiadomość ode mnie, że wybieram się na piazza del Mercato, i tknięty jakimś przeczuciem, z miejsca pośpieszył tam za mną. Dzięki temu mogliśmy teraz rozdzielić między siebie kronikarskie obowiązki. Ustaliliśmy, że Venanzio uda się czym prędzej do Pałacu Wicekrólewskiego i spróbuje się tam zobaczyć z Don Montoyą de Cardenasem, byłym proregentem Sądu Wikarialnego, który ma wiele życzliwości dla jego ojca. W ten sposób uda mu się może czegoś dowiedzieć o zamiarach władz. Ja zaś tymczasem będę się trzymał jak najbliżej imć Masaniella. Mieliśmy się spotkać przed wieczorem w malarskiej pracowni Barry seniora przy via Gesù Nuovo. Venanzio, nie mieszkając, ruszył tedy w prawo, przez vico Santa Maria a Parete na Strada Nuova, by drogą nadmorską jak najprędzej dotrzeć w okolice siedziby wicekróla, podczas gdy ja podążyłem za tłumem przez niewielki przesmyk między dwoma domami na plac przed kościołem Karmelitów. Tu dopiero się okazało, że nawet nie mam co marzyć o dostaniu się w obręb murów bazyliki. Gdy bowiem wszyscy z wielkiego piazza del Mercato ściągnęli na mały piazza del Carmine, a dołączyli do nich inni, nadchodzący z przeciwnej strony, od Porta Nolana, z lewa, od via del Lavinaio, i z prawa, od strony morza, zrobił się taki ścisk, że nie sposób było ruszyć nawet łokciem. Cudem tylko dopchałem się do połowy placu, skąd mogłem widzieć w pewnym skrócie fasadę kościoła, a z jego wnętrza chwilami dobiegały mię urywki wygłaszanych tam słów. Bardziej się ich wszelako domyślałem, niż je słyszałem, do czego przyczyniała się otaczająca mię ciżba, która w ślad za zgromadzonymi w kościele powtarzała nieskładnie: „Renuntio… Renuntio… Credo… Credo… Credo… Amen…”. Trwało       to        wszystko        dość długo, o wiele dłużej niż zwykłe niedzielne nabożeństwo, a przez cały ten czas tłum przed kościołem stał unieruchomiony w nieznośnym skwarze. I ja tkwiłem pośród niego ściśnięty pomiędzy ciałami obcych mi zupełnie ludzi, z których jedne były napuchłe tak samo jak moje (a ich przykry dotyk uświadamiał mi, czym może być dla innych dotyk mego ciała), drugie zaś były kościste i te wpijały się we mnie boleśnie, a wszystkie one jednakowo ostro zalatywały wszelkimi możliwymi zapachami, jakie uznaje się zazwyczaj za niemiłe.

[…]

Jest nią zaś – i nie zdradzam tu żadnej tajemnicy, gdyż wiedzą o tym wszyscy w Neapolu – sławna tutejsza kurtyzana zwana Maltanką. Nie jestem pewien, czy rzeczywiście pochodzi z Malty, bo choć śmiem twierdzić, że jesteśmy w przyjaźni, nigdy nie udało mi się z niej wydobyć w tej mierze żadnych bliższych wiadomości. Trudno mi też wyrokować na podstawie zaśpiewu, gdyż nie znam się zbyt dobrze na odmianach neapolitańskiej gwary, będąc samemu rzymianinem z urodzenia, i to wychowanym pośród przybyszów z Lotaryngii, sądząc jednak po jej urodzie, Maltanka może równie dobrze pochodzić z każdej części Włoch, jak również Grecji, Afryki czy Lewantu. W odróżnieniu jednak od większości mieszkanek krain Południa ząb czasu zdaje się jej wcale nie imać. Mogę tu śmiało powiedzieć, że będąc dobrze po pięćdziesiątce, jest ona wciąż jedną z najpiękniejszych dam tego królestwa i niełatwo byłoby mi wskazać taką, która mogłaby jej wydrzeć palmę pierwszeństwa. Znamy się już ponad trzydzieści lat, prawie od początków mojego pobytu w Neapolu. Przez te lata niejeden raz miałem z nią schadzkę w łożu i mogę zapewnić, że dotknięcie jej ciała równie jest czarowne jak widok jej postaci, jednak mimo łączącej nas zażyłości za każdym razem musiałem za tę przyjemność płacić. „Niech ci wystarczy, że masz u mnie zawsze rabat, Fortunato – powtarzała, gdym się po starej znajomości półżartem domagał darmowych pieszczot. – Ale ty jesteś przecie uczciwym drukarzem, nieprawdaż?”. „Za pozwoleniem, nie drukarzem, tylko redaktorem!” – oponowałem. „Więc dobrze, redaktorem, uczciwym redaktorem. Czyżbyś nagle zapragnął się trudnić stręczycielstwem? Bo my, kurtyzany, oddajemy się za darmo tylko swoim rajfurom. Podczas gdy ja i ty jesteśmy przyjaciółmi – i niech tak zostanie”.

[…]

„Nie żałuj jej grosza; nieszczęsna klepie biedę przy mężu próżniaku, który nie umie jej zapewnić godziwego życia – mówiła mi Maltanka. – Ale nie myśl, że ona przychodzi tu tylko dla pieniędzy: przekonasz się, że naprawdę znajduje w tym upodobanie. Dlatego osobiście wybieram jej gości, żeby się dziewczyna nie zraziła”. Fiammetta, bo pod takim imieniem ją znałem (nie wątpię, że był to pomysł Maltanki, którą sam w swoim czasie zaznajomiłem z dziełami Boccaccia), spotykała się ze mną tylko za dnia – kiedy jej mąż fujara widocznie załatwiał jakieś sprawy na mieście lub przesypiał w domu najskwarniejsze godziny – i zawsze przy zamkniętych okiennicach. Pewnie wyobrażała sobie, że półmrok nie pozwoli mi dobrze sobie przyswoić jej rysów i w razie jakiegoś przygodnego spotkania na mieście nie rozpoznam jej. Pamiętam, że kiedy za pierwszym razem wszedłem do pokoju, w którym na mnie czekała, początkowo rzeczywiście niewiele widziałem. Usłyszałem tylko szelest jedwabiu i po chwili szpary w żaluzjach, przez które sączyło się światło, przysłoniła jakaś niewysoka postać w kapelusiku z podniesionym rondem. Gdy się jeszcze trochę poruszyła, zobaczyłem przez chwilę złocisty błysk światła na okalających jej głowę lokach. Przemówiłem do niej łagodnie i powoli zacząłem się zbliżać, zachodząc ją nieco z boku, aby ją skłonić do obrócenia twarzy w stronę okna. Nieoczekiwanie wybuchnęła perlistym śmiechem. Nic z tego, panie ciekawski – oznajmiła i cofnęła się w mroczny kąt.

[…]

I już po chwili go dopadli. Próbowałem zasłonić Donnie Svevie [księżniczce neapolitańskiej – przyp. aut.] widok na to, co wówczas nastąpiło, lecz ona odsunęła mię stanowczo i patrzyliśmy oboje. Pierwszy dogonił jegomościa w jedwabiach chudy, krościaty młodzian w brudnej, rozwianej koszuli. Widziałem, jak dobiegając, uchyla w krzywym uśmiechu zajęczą wargę, odsłaniając rzadkie, popsute zęby. Rzucił się szczupakiem, chwycił starszego pana za srebrne, falujące loki i szarpnięciem pociągnął do tyłu. Tamten wrzasnął i odwinął się rozpaczliwie, zdecydowany drogo sprzedać swoją skórę. Ale nie miał broni, a w rękach wielu spośród nadbiegających napastników połyskiwały długie albo krótkie klingi. Gdzieniegdzie w głębi ulicy widać było pojedynczych przechodniów, którzy zatrzymali się podobnie jak my, woląc nie zbliżać się do rozszalałej zgrai. W oknach domów, gdzie tylko okiennice nie były zamknięte, widziałem zaciekawionych ludzi. Niektórzy przechylali się przez parapet, ktoś nawet wyszedł na balkon, inni stali cofnięci wstydliwie w mrok izby, też ciekawi, ale zalęknieni. To wszystko zobaczyłem w tej krótkiej chwili, zanim ów pochwycony przez krościatego za srebrne włosy jegomość, odwinąwszy się raptem, pochylił łysiejącą czaszkę i wyrżnął nią napastnika w kaczy nos. Tamten się zachwiał, chwycił się za twarz, a ów starszy człowiek obejrzał się na nas z melancholijnym uśmiechem, jakby chciał powiedzieć: „Wyznam ze wstydem, że mi to sprawiło przyjemność”. Miał miłą, myślącą twarz i dobrze mu z oczu patrzyło; przywodził na myśl jakiegoś florenckiego czy weneckiego humanistę z ubiegłego stulecia, jakich widuje się na portretach Rafaela i Tycjana. Po chwili ci ze szpadami już byli przy nim. Rzucili się na niego wszyscy naraz, skłuli jak sztufadę, aż cali byli zbryzgani jego krwią, ale on wciąż jeszcze żył; krzyczał przeraźliwie i opadłszy na klęczki, chwytał krwawiącymi rękami za ostrza ich szpad. Naradziwszy się naprędce, podnieśli go, wciąż wierzgającego, za ręce i nogi, i z rozbiegu, jak taranem, uderzyli jego głową o najbliższy mur. Usłyszałem trzask pękającej czaszki i krzyk ucichł. Cała banda rzuciła się zaraz na trupa, żeby się nad nim dalej pastwić, a może tylko po to, żeby go obrabować.

[…]

Mówili podniesionymi głosami, ale pomimo mego osłuchania z neapolitańską gwarą niewiele rozumiem, kiedy ktoś mówi bardzo szybko. Przystanąłem w cieniu bramy i pozbierałem z ziemi trochę kamieni, szykując się do obrony. Tamci jednak nagle popędzili co sił w nogach w przeciwnym kierunku, ku via Maddalena, chcąc widocznie na powrót się przyłączyć do swoich kompanów. Miałem ochotę poczęstować ich na pożegnanie kamieniami, ale wstrzymałem się z obawy, że zmienią zdanie i zawrócą, by się ze mną rozprawić. Dopiero gdy zniknęli w wylocie ulicy, zużyłem całą nagromadzoną amunicję, w bezsilnej złości obrzucając kamieniami fontannę. Przekonałem się przy okazji, jak niewiele moich pocisków trafiało do celu. Na tej właśnie dziecinnej zabawie mię przyłapałeś, Fortunato. Wysłuchałem opowieści Amedea [przyjaciela, włoskiego Żyda i przechrztę – przyp. aut.] z niezbyt czystym sumieniem, jasno z niej bowiem wynikało, że jakaś faza rozwoju wydarzeń rozegrała się tymczasem bez mojej wiedzy. Cóż jednak mogłem teraz na to poradzić? Tak czy owak nie zdołałbym przecież być we wszystkich miejscach naraz, zobaczyć wszystkiego na własne oczy i na własne uszy usłyszeć, nie mogłem też wiedzieć, jakie myśli i uczucia skrywają ludzie w głębi swoich dusz i co ich do tego doprowadziło. Coraz dobitniej uświadamiałem sobie, że człowiek, niczym dawny rycerz zakuty w ciężką zbroję, dostrzega zwykle to tylko, co się przeciśnie przez szpary przyłbicy, a całość obrazu ogarnia może jeden Bóg. Czy jednak to mię zwalnia z obowiązku (który sam na siebie nałożyłem), aby dawać świadectwo o wszystkim, czego tylko zdołam się dowiedzieć?

[…]

Przeciągły wrzask nie umilkł jeszcze na dobre, gdy raptem wokół mnie coś się ruszyło i porwało mię z sobą w głąb placu. Wszyscy zmierzali teraz w stronę kościoła św. Eligiusza, krocząc na tyle szybko, na ile się dało w takiej ciasnocie. Od czasu do czasu pohukiwali chórem: „Par-te-nope Li-be-rata!” [Partenope – obecnie Neapol – przyp. aut.] wznosząc nad głową, co tam kto miał. Ja nie miałem nic, ale nie byłem jedyny, więcej tam było takich z gołymi rękami i ci unosili nad głowami zaciśnięte pięści. Rad nierad poszedłem ich śladem, czując, że są w tej chwili gotowi zatłuc na śmierć każdego, kto im się wyda nieżyczliwy ich sprawie. Nie należę do ułomków, zwłaszcza na tle neapolitańskiego pospólstwa, które jest zazwyczaj bardzo mizernej postury, ale przecie nie jestem wielkoludem, toteż niewiele mogłem zobaczyć ponad głowami stojących przede mną ludzi, z których wielu nosiło wysokie kapelusze. Aż tu niespodziewanie tuż nad nimi zakołysała się maleńka figurka jeźdźca, w pomiętej białej koszuli i czerwonej czapce rybackiej. Chuderlawa postać, falujące złote włosy i wielkie, zakręcone wąsiska sterczące w bok. Masaniello, któż by inny! Zgadywałem to z dużą dozą pewności, lubo był do mnie odwrócony tyłem. Koń, na którym siedział, był siwy, rasy chyba lipickiej, jak konie z zaprzęgu Donny Svevy, co rzecz jasna, nie musiało wcale znaczyć, że to jeden z nich. Jeździec dzierżył w jednej ręce chorągiew z Matką Boską, którą wskazywał kierunek marszu. Głosu jego nie słyszałem, być może był za daleko albo po prostu milczał. Miałem wrażenie, że otacza go piesza grupa alarbów, lecz by rzec prawdę, niewiele ze swego miejsca widziałem. Mnie fala ludzka poniosła w lewo, ku morzu. Na nabrzeżu usłyszałem głośne pomstowania na kogoś, kto jak mówiono, zdołał czmychnąć na jakąś barkę i odpłynąć. Barkę było jeszcze widać, jak oddala się chyżo w stronę latarni morskiej, za którą majaczyła poprzez błękitną mgiełkę rozpylonej wody kamienna bryła Zamku na Jaju.

[…]

I czegóż ci ludzie chcą? – zadawałem sobie pytanie, idąc z nimi jednym krokiem, wznosząc wraz z nimi pięści i udając, że wtóruję im w ich zuchwałych okrzykach. Po co, myślałem, drażnią Hiszpanów? Z Hiszpanami przecież nie ma żartów, wiadoma rzecz. Oni się na żartach nie znają. Ponuracy to, jakich mało, wyniośli, gwałtowni, nieznający litości ani dla innych, ani dla siebie samych. A przy tym bezczelne z nich rzezimieszki, co to im nie wstyd podwędzić naszemu szlachcicowi sakiewkę albo jego damie sznur pereł podczas balu, a jak ich ktoś próbuje przy tym złapać za rękę, od razu wyzywają na pojedynek, dufni w swoją w ręku przewagę. Cóż z tego, że mamy we Włoszech wielu tęgich fechtmistrzów, którym żaden Hiszpan nie dorówna, kiedy w pojedynkach, wiadomo, nie ten odnosi zwycięstwo, kto lepiej włada bronią, tylko ten, kto z większą zawziętością dybie na życie drugiego. Chociaż prawda i to, że im dłużej przyglądam się neapolitańczykom, tym bardziej widzę, jak łatwo hiszpańskie narowy udzielają się ludom, które z Hiszpanami obcują. (Nie myśl jednak, czytelniku, żem jest z tych, dla których każdy Hiszpan to okrutnik i pyszałek, każdy Francuz – trzpiot i hipokryta, każdy Genueńczyk – oszust i wydrwigrosz, a każdy Niemiec to tępak i opój. O, nie, mam ja przecie swój rozum i znam osobiście wielu przemiłych Hiszpanów, nie mówiąc już o tym, że mój ulubiony autor, Don Miguel de Cervantes, to też Hiszpan. Tyle że przecie nikt inny, a właśnie on wyszydza w swej księdze tę ich obłąkaną szlachetczyznę, bez której, przyznaję, byliby oni ludźmi całkiem do rzeczy. Inna rzecz, że świat, mam wrażenie, zgoła opacznie pojął Don Miguela nauki). Tak czy inaczej, pod zamkiem nie było widać ani jednego Hiszpana. Brama była zamknięta, w otworach strzelniczych czerniły się wyloty dział, a ze szczytów baszt błyszczały hełmy i kirysy krążących wzdłuż murów żołnierzy z muszkietami.

[…]

„To on!”, a cały tłum rzucił się ku niemu. I tu zdarzył się pierwszy cud. Otóż pierwsi znaleźli się przy księciu przyzwoici neapolitańczycy, mężowie i niewiasty, którzy przypadali do jego kolan i całowali go po rękach, z narażeniem własnego życia nie dopuszczając do jego osoby cisnącej się wokół wzburzonej czerni. Ta zza ich pleców obsypywała wicekróla gradem najplugawszych wyzwisk i najokropniejszych pogróżek, na dodatek okraszonych gestami tyleż obelżywymi, co przerażającymi. Patrzyłem na to wszystko z bliska, gdyż traf chciał, że znalazłem się w pierwszym szeregu napastników. Widziałem więc, jak rozjuszona horda pośród ogłuszających ryków, wrzasków i skowytów starła się z garstką otaczających księcia wiernych poddanych, rwąc na nich odzienie, szarpiąc za włosy, tłukąc pałkami, łomami i butelkami, aż krew tryskała na wszystkie strony. I za chwilę nastąpiło kolejne niewytłumaczalne zdarzenie, bo oto raptem w kłębowisku walczących ciał pojawiła się kareta. Elegancka hebanowa kareta zaprzężona w czwórkę bułanych koni. Skąd się wzięła na placu i w jaki sposób przedarła się aż do miejsca, gdzie stał jak wryty nieszczęsny książę de Arcos, pozostaje dla mnie zagadką. Ze środka wyskoczył zaraz rosły Hiszpan w białym płaszczu ze szkarłatnym krzyżem św. Jakuba wyhaftowanym na ramieniu. Bez chwili zwłoki podał ramię wicekrólowi i wprowadził go do powozu. Drzwi zatrzasnęły się, lecz widocznie niebiańskie moce wolały pozostawić dalszy rozwój wypadków naturalnemu rzeczy biegowi, gdyż karoca żadną miarą nie była w stanie ruszyć z miejsca. Żądna krwi zgraja, coraz liczniejsza i coraz bardziej zbita – jako że wieść o pojawieniu się wicekróla na placu doszła już do szturmujących pałac i wielu z nich zawróciło, żeby przypadkiem nie ominęło ich najlepsze – otóż owa, powiadam, zionąca żądzą krwi nieprzeliczona ciżba ze wszystkich stron napierała na powóz do tego stopnia, że koła nie dotykały już ziemi, a pudło karocy kołysało się jak łódź, przechylając się to do przodu, to do tyłu, to na jeden bok, to na drugi i coraz bardziej pogrążając się w tym ludzkim trzęsawisku.

[…]

Na chwilę odebrało mi mowę. Zwinąłem artykuł Venanzia w rulon i schowałem do kieszeni. No widzisz, mój chłopcze, nie możemy tego zamieścić – oznajmiłem stanowczo. – I nie masz co się dąsać. Pojmujesz chyba, że narazilibyśmy w ten sposób Don Montoyę na poważne niebezpieczeństwo. I zdradzilibyśmy zaufanie, jakie ci okazał. Myślę wręcz przeciwnie – odparł Venanzio z niezmąconą pewnością siebie. Ten wywiad może mu ocalić skórę. Przecież widzisz, wuju, co się dzieje. Zatoczył ramieniem, wskazując za siebie. Można by pomyśleć, że on sam nie tylko widzi, ale i wie, co się dzieje. Ja natomiast, muszę się przyznać, wciąż jeszcze nie zdołałem połączyć sobie kluczowych zdarzeń dzisiejszego dnia w taki sposób, aby wyłonił się z tego jakiś czytelny zarys całości. Żeby rzec prościej, w głowie miałem mętlik. Minęło mi już podniecenie, jakie zwykle odczuwam, gdy coś się zaczyna dziać. Zobojętniała mi zupełnie kiełkująca w mej głowie myśl o szansie na naprawę naszego królestwa. Nie czułem już nawet tej grozy, jaka ogarniała mię wcześniej, gdym słuchał opowieści Amedea o hordach szumowin krążących po mieście i wypatrujących, komu by tu roztrzaskać czaszkę. Patrzyłem na tłum falujący przed klasztorem Minimów, słyszałem okrzyki: „Na targ wieprza!”, i oczywiście docierało do mnie jak przez mgłę, że wszelki respekt dla władzy, dla prawa, dla porządku społecznego ulotnił się całkowicie. Że ludzie mogą się teraz w każdej chwili poważyć na dowolny, najbardziej nawet odrażający czyn, jaki przyjdzie im do głowy.

[…]

Jako mały chłopiec rosłem w przekonaniu, że mam trzech braci o imionach Gaston, Hervé i Blaise, oraz dwie siostry, Nicole i maleńką Armande. Z całego rodzeństwa ja byłem najstarszy, choć Gaston był ode mnie młodszy tylko o niespełna dwa miesiące. Nie widziałem w tym nic szczególnego, tak samo jak w tym, że moi bracia i siostry mają imiona francuskie, a ja włoskie, tym bardziej że w domu mówiło się obydwoma tymi językami na równi. Zdaje się, że ojciec i matka starali się zwracać do mnie wyłącznie po francusku, a do młodszych dzieci po włosku. Z czasem zaczęło do mnie docierać, że włoszczyzna mych rodziców, choć dość poprawna, nie jest przyrodzona, i każdy rzymianin od pierwszych słów zauważa ich cudzoziemski zaśpiew. Do mego ojca – jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to jeno ojciec przybrany – sąsiedzi i klienci zwracali się Monsù Niccolò albo Monsù Romeo. Nazywał się właściwie Nicolas Romains. W swoim czasie przybył do Rzymu z miasta Verdun w Lotaryngii, aby terminować w rzemiośle szewskim u najlepszych włoskich trzewikarzy. Wkrótce jednak prześcignął swych nauczycieli i już jako samodzielny mistrz szewski rychło zdobył sobie liczną klientelę w rzymskim towarzystwie. Gdybym rzeczywiście był jego synem, Monsù Niccolò musiałby mię spłodzić, mając lat szesnaście, a jego żona Geneviève, aby być moją matką, musiałaby mieć z nim sprawę jako czternastoletnia dziewczynka. Takie rzeczy, oczywiście, zdarzają się niekiedy.

[…]

Historia François de Nomé. Jak już wspomniałem, wychowałem się bez ojca. Wiem od matki tyle, że był on żołnierzem czy nawet oficerem w służbie księcia Karola III i że zginął wkrótce po tym, jak przyszedłem na świat. Co do tego, czy był szlachcicem, czy też nie, nie mam pewności, w domu bowiem niewiele i niechętnie się o nim mówiło. Za to dziadek, za każdym razem, gdy zdarzyło mi się jakąś psotą wywołać jego gniew, wrzeszczał, że jestem „sale bâtard15”. Gdy tylko się dowiedziałem, nie pomnę już skąd, że bękart to dziecko nieznanego ojca, zacząłem sobie roić, że jestem pewnie synem jakiegoś księcia albo kardynała i któregoś dnia podjedzie pod nasz dom poszóstna kareta poprzedzona paradnym orszakiem konnych, która mnie, uprzykrzonego wnuka kapelusznika Cofiré, zawiezie do wspaniałego pałacu mojego ojca. Nocami śniłem o tym pałacu, który wyłaniał się przede mną, to wąski i strzelisty jak wieża kościoła św. Marcina, to znów raczej niski, ale rozległy, ciągnący się nieskończenie w dal, pełen galerii, balustrad, krużganków kolumnowych, posągów, płaskorzeźb i ozdóbek. Czasem bielał trupio w świetle księżyca, kiedy indziej rozbłyskał feerią sztucznych ogni albo czerwienił się od płomieni pochodni. Niekiedy zdawało mi się, że jestem w jego wnętrzu, gdzie czułem się jeszcze mniejszy, niż byłem, zagubiony w ogromie jego sal, pogrążonych w półmroku i ciszy. W końcu ta myśl o moim ojcu jako magnacie zaczęła napawać mię lękiem, więc dla odmiany jąłem snuć przypuszczenia, że może raczej jest on hersztem zbójców i dlatego właśnie dziadek tak go nie lubi. Obiecywałem sobie, że jak dorosnę, odnajdę gdzieś w lasach mego tatę, padniemy sobie w ramiona i ja przejmę po nim dowództwo bandy. Wszystkim chłopakom z sąsiedztwa i szkolnym kolegom opowiadałem niestworzone rzeczy o wesołym rozbójniczym życiu, jakie będziemy z ojcem pędzić, co im ogromnie imponowało, zwłaszcza że, jak zapowiadałem, zbudujemy sobie tajne podziemne przejścia z naszych obozowisk w lesie do różnych miejsc w Metzu, Nancy i innych miastach Lotaryngii, dzięki czemu będziemy pojawiać się niespodziewanie za każdym razem, kiedy kogoś spotka jakaś krzywda, by broniąc uciśnionych, bez litości zaprowadzać sprawiedliwość.

[…]

Na imię miał Simone, co brzmiało mile dla moich uszu, gdyż, o ile mi wiadomo, takie samo imię nosił był mój nieznany mi ojciec, tyle że po francusku. Pan Simone był przyjacielem pana Antinoriego, podobnie jak pan Arcangelo, jednak szczęśliwie w niczym tamtego nie przypominał. Miał miły, trochę smutny uśmiech i orzechowe oczy, którymi spoglądał uważnie i z troską zza okularów w złotej oprawie. Przez to gdy się śmiał, igrały mu w źrenicach małe, złote iskierki. Nosił zabawną, okrągłą haftowaną czapeczkę z granatowego aksamitu, która z trudem utrzymywała mu się na czubku głowy. Był to bowiem Żyd, podobnie jak i wszyscy inni mieszkańcy owej dzielnicy Wenecji, znanej pod nazwą Ghetto. Dotychczas nie miałem z Hebrajczykami styczności i cała moja wiedza o nich brała się z tego, co nieraz słyszałem od mego dziadka, kapelusznika Cofiré. Nie można się więc dziwić, iż gdy tylko stało się dla mnie jasne, że mam przepędzić jakiś czas sam jeden wśród Żydów, zdrętwiałem z przerażenia jeszcze bardziej niż przedtem, kiedy to sądziłem, że będę mieszkał z demonami. Na próżno poczciwy pan Giorgio zaklinał się, że moi nowi gospodarze to najlepsi ludzie, jakich zna, na próżno pan Simone i jego przemiła żona Ricca zapewniali, że będą mię codziennie wozić gondolą do mojej jezuickiej szkoły przy calle de la Madonna, na próżno ich dzieci recytowały dla mnie wierszyki w moim ojczystym języku – ja nie odzywałem się ani słowem, w każdej chwili spodziewając się, że zostanę związany i wrzucony do beczki najeżonej od środka gwoździami. Przez pierwszą noc w tym domu nie zmrużyłem oka, nasłuchując, czy już po mnie nie idą, i obmyślając sposoby ucieczki.

[…]

Posłuchaj mnie teraz dobrze, mój François, albowiem chcę ci dać ważną wskazówkę na całe życie. – Uniósł wskazujący palec i dotknął nim czubka nosa. Oceniaj ludzi raczej podług tego, co ci mówi twój nos, niż podług tego, co ci ktoś nagadał do ucha. A jeśli się okaże, że mię mój nos zwodzi? – spytałem po chwili zastanowienia. A i owszem, zwiedzie cię, i to nie raz, to nieuniknione! Lecz i tak lepszego probierza od własnego nosa nie znajdziesz nigdzie. Nosa i oczu. O, właśnie! Ty masz dobre oko, chłopcze. Spróbuj trochę temu swojemu oku zawierzyć.

[…]

Płakałem nieraz z tęsknoty za mamą, ale z czasem jej twarz zaczęła się w mej pamięci zacierać. Czułem się za to coraz swobodniej w domu Coppiów. Tak jak mi zalecił pan Antinori, zaufałem własnemu nosowi i z wolna wyzbyłem się wszelkich uprzedzeń wobec moich gospodarzy. Często bawiłem się z Sarą, ową dziewczynką starszą ode mnie o rok, która za pierwszym razem otworzyła nam była drzwi. Pobłażliwi rodzice pozwalali jej dotrzymywać mi towarzystwa, gdy tylko liczne zajęcia domowe oraz lekcje z nauczycielami pozostawiały jej choć trochę czasu. Pewnie chcieli, żeby przy okazji podciągnęła się we francuszczyźnie, w każdym razie nalegali, żebyśmy w poniedziałki, środy, piątki i niedziele rozmawiali po francusku, a we wtorki, czwartki i soboty po włosku, co było z kolei z korzyścią dla mnie. Sara uwielbiała bawić się w teatr. Stale wymyślała jakieś historie, które musieliśmy razem odgrywać, ja, ona i jej młodsze rodzeństwo – Izacchino i Diana, która tak naprawdę miała na imię Rachel. Najczęściej wcielaliśmy się w bohaterów przeczytanych przez Sarę włoskich książek, z czego najbardziej lubiłem zabawę w wojnę dwóch rodów, Capellettich i Montecchich, dlatego że przecież znałem Weronę, gdzie się to wszystko działo – zatrzymaliśmy się tam byli na dwa dni z mamą i panem Giorgiem w drodze do Wenecji – więc lepiej od Sary wiedziałem, że najlepszym miejscem do walk jest tam rzymski amfiteatr, wiedziałem też, jak wygląda rynek, Corso, Stary Zamek, wszystko, o czym pisał w swej noweli pan Bandello, ulubiony autor Sary. W tej zabawie ja byłem to starym Capellettim, to jego synem Tebaldem, a znowuż Sara była Marcucciem od Montecchich, którego ja zabijałem, a potem dobrym księdzem Lorenzem, który chciał nas wszystkich pogodzić, ale nic mu z tego nie wyszło. Izacchino, młodszy ode mnie o rok, musiał grać najmłodszego z Montecchich, Romea, więc ja jako Tebaldo w końcu ginąłem z jego rąk, bo tak było w tej historii. Na szczęście potem byłem dożą i mogłem przemówić na pogrzebie tegoż Romea oraz Giulietty, najmłodszej z Capellettich, którą była sześcioletnia Diana. Próbowaliśmy też odgrywać różne sceny ze Starego Testamentu, aleśmy się przy tym szybko pokłócili, bo ja nie chciałem być Abrahamem.

[…]

Który z tych panów najlepiej maluje? – zapytał mię pan Giorgio. Ba, żebym to ja wiedział. U jednego plac Świętego Marka wygląda, jakby płonął w świetle zachodzącego słońca, drugi bardzo udatnie uchwycił śpieszących w różnych kierunkach ludzi, trzeci spowił cały widok mgłą, w której zdawały się rozpływać bardziej oddalone przedmioty, czwarty bezbłędnie wypracował nawet najdrobniejsze szczegóły, tak że nawet można było rozróżnić, które budynki mają tynk bardziej chropowaty, a które gładszy w dotyku; u jednych wszystkie linie zbiegały się tak gwałtownie, że aż się w głowie kręciło, u drugich prawie niewidocznie; a byli też tacy, o których obrazach nie umiałbym powiedzieć nic określonego – poza tym, że wydawały mi się szczególnie piękne. Każdy maluje inaczej… – pisnąłem cichutko.

[…]

François stał się częstym gościem w naszym domu, a w zamian ja mogłem od czasu do czasu odwiedzić go w pracowni pana Lauwersa na via Imperione. Jakoś przypadliśmy sobie nawzajem z kędzierzawym Lotaryńczykiem do gustu, a raczej, co ważniejsze, ja, ośmiolatek, przypadłem do gustu jemu, który był już prawie wyrostkiem. Znalazł we mnie kompana do przegadywania się najcudaczniejszymi fantazjami. Plotąc bez ustanku, co tylko nam ślina na język przyniosła, we francuszczyźnie dowolnie zmieszanej z włoszczyzną, wymyślaliśmy razem niestworzone rzeczy; niejedno też do spółki spsociliśmy. Którejś niedzieli na przykład, gdy nieopatrznie pozostawiono nas samych w mieszkaniu moich przybranych rodziców, zabraliśmy z kuchni mosiężny rondelek, na pobliskiej budowie nabraliśmy do niego suchego piasku, po czym, wróciwszy do domu, obaj w ten piasek nasikaliśmy, a powstałe stąd błotko postawiliśmy w rondelku na płycie paleniska i prażyliśmy wytrwale, mieszając cały czas patykiem, aby się nie przypaliło. François słyszał gdzieś bowiem, iż jest to niezawodna metoda na otrzymanie magicznego proszku, z którego w każdej chwili można z łatwością wydobyć płomień. W miarę podgrzewania mieszanina zmieniła stopniowo kolor z żółtozielonego na rdzawy, co François uznał za oznakę, iż jesteśmy na dobrej drodze do wytworzenia czerwonej odmiany owej substancji, o którą nam chodzi, a z niej powinniśmy już bez trudu otrzymać najcenniejszą odmianę białą. Nie udało nam się jednak doprowadzić tej transmutacji do szczęśliwego końca, gdyż zanim wilgoć całkowicie odparowała z naszego odwaru, niespodziewanie zjawił się w domu Monsù Niccolò i aż zachwiał się w drzwiach, krztusząc się od buchających z mieszkania kłębów cuchnącej pary.

[…]

Czas wprowadzić tego młodzieńca do Akademii. Akademia okazała się dużym pokojem bibliotecznym, gdzie wzdłuż trzech ścian wnosiły się pod sufit dębowe półki ciasno wypełnione książkami. Na czwartej ścianie, pod oknami, na postumentach ustawione były rozmaite przybory matematyczne czy też astronomiczne – tego nie wiem do dzisiaj, gdyż jak już wspominałem, do nauk ścisłych zupełnie nie mam głowy. Pod regałami bibliotecznymi stały wyściełane ławy. Na jednej z nich siedziało dwóch panów, jeden mocno szpakowaty, z bródką, drugi młody, przystojny, w biskupiej szacie. Pani Sarocchi ku memu zawstydzeniu przedstawiła mię tym panom jako młodego człowieka wielkich zdolności, a oni zaraz zaczęli mię przepytywać z łaciny (którą posługiwałem się wcale sprawnie), greki (o której nie miałem i do dziś nie mam najmniejszego pojęcia), z nauk przyrodniczych (gdzie takoż miałem okazję wykazać się swym osielstwem), a gdy z kolei popisałem się swą francuszczyzną, gospodyni sprowadziła rozmowę na literaturę włoską. Na tym gruncie poczułem się bezpieczniej, gdyż odkąd opanowałem sztukę czytania, żarłocznie pochłaniałem każdą książkę, która wpadła mi w ręce, a trzeba tu dodać, że w domu Romainsów natrafiałem jakimś cudem (a raczej, jak teraz wiem, za sprawą Donny Margherity) na Dantego, Petrarkę, Boccaccia, Ariosta, Tassa, a nawet tego samego Bandella, w którym rozczytywała się wenecka przyjaciółka François, mała Sara Coppio. Przysłuchując się więc dyskusji, odważyłem się od czasu do czasu wtrącić cichutko jakąś własną uwagę, co, jak mi się wydaje, zostało przyjęte z pewnym uznaniem przez ogół towarzystwa.

[…]

Nie pomnę dziś, co w końcu namalował wtedy pan Lauwers, natomiast rysunek François zapadł mi w pamięć na całe życie. Zdaje mi się, że nigdy później nie stworzył już niczego podobnego. Jeśli przypadkiem zdarzy ci się, czytelniku, natknąć na jego obrazy, zauważysz pewnie, że postaci ludzkie są na nich zawsze maleńkimi figurkami zagubionymi wśród monumentalnej architektury. Tę skłonność widać było już w jego pierwszych pracach, nawet kąpiącą się Madame Lauwers na jego rysunku można było wziąć za jeden z wielu znajdujących się w jej pokoju bibelotów. Lecz wtedy, u Donny Margherity, François podszedł do tematu nieco inaczej. Nie odmówił sobie wprawdzie ukazania perspektywy sklepienia, ożywionej grą świateł i cieni na jego wklęsłościach, rzędów ksiąg zbiegających się gdzieś w jednym punkcie, który ginął w półmroku, albo też rytmu oddalających się okien oraz ustawionych wzdłuż nich przyborów naukowych, które wyglądały jak dziwaczne rzeźby. Rytmy te były atoli tylko oprawą dla rytmu przewodniego, zbudowanego z pięciu postaci ludzkich. Pierwszą z nich była bardzo udatnie przedstawiona mała Margherita. Śpiewała, łagodnie zapatrzona gdzieś w dal, skłaniając oplecioną czarnym warkoczem głowę ku główce wielkiego lironu, którego szyjkę ściskała lewą ręką. W prawej dzierżyła smyczek, którym przeciągała po strunach instrumentu, półsiedząc na wysokim stołku, przez co jej jasna sukienka (pamiętam ją, była z łagodnie połyskującego bławatu) spływała po niej jak górski strumień. Zza Margherity wyłaniała się wysoka, pełna blasku postać Pięknej Adriany, zanoszącej się śpiewem niczym menada; dalej Vittoria w hiszpańskich koronkach, z włosami zebranymi w kok, z brodą opuszczoną na piersi dla wydobycia którejś z najniższych nut i z tym swoim szelmowskim uśmieszkiem w oczach; Lelio, zagarniający struny arfy długimi jak u pająka rękami i z cierpiętniczym grymasem na twarzy cedzący przez zęby swoją partię; na koniec Muzio Baroni, narzeczony Adriany, skulony nad trzymaną na kolanach teorbą, odwrócony prawie tyłem do patrzących.

[…]

Dopiero po wszystkim uświadomiłem sobie, że zwariowana muzyka, która narastała mi w owej chwili w głowie, brała się stąd, że do przeraźliwego pisku Donny Svevy przyłączały się kolejno głosy innych białogłów, nawarstwiając się w sekundowych interwałach, co dało efekt podobny do najbardziej drażniących współbrzmień, jakie spotykamy w madrygałach Don Carla (tym bardziej że rychło pojawiły się dalsze jeszcze kontrapunkta, zbudowane z ostrych, podniesionych głosów męskich). Okazało się, że szczury budzą w prostych mieszczkach taki sam strach jak w nawykłych do wszelkich wygód wielkich damach. A zatem zachowanie Donny Svevy nie powinno właściwie wzbudzić niczyich podejrzeń. Lecz zanim zdołałem w pełni uświadomić sobie ten wniosek, jeden z owych nieszczęsnych stworów skoczył na księżniczkę i wczepił się pazurami w jej zapaskę. Wówczas jej krzyk urwał się nagle, a zarazem gwałtownie wzmogło się wycie głosów towarzyszących. Donna Sveva zwaliła się na ziemię, podobna ściętemu toporem cyprysowi, a szczur, pewnie nie mniej od niej samej wystraszony, uskoczył w bok i pognał za swymi towarzyszami w głąb vico dei Zuroli. Zabrałem się zaraz do cucenia księżny, klepiąc ją nie śmiele po policzkach i przemawiając do niej łagodnym tonem, lecz te moje starania nie przynosiły żadnego rezultatu, dopóki nie przykucnęła przy mnie jakaś jejmość w przekrzywionym czepcu, która podsunęła zemdlonej pod nos flaszkę anyżówki i lekko nią potrząsnąwszy, strąciła kilka kropel likworu na wargi mej towarzyszki.

[…]

Ribera też tam był, ale mówię o Velázquezie. Piliśmy razem prawie do rana. Bardzo przystępny był z niego młodzieniec. Tamci trzej nie odstępowali go na krok, ale na szczęście Battistello, jak przystało na pilnego ucznia Caravaggia, schlał się zaraz jak świnia, Spagnoletto, chcąc nie chcąc, dzielnie stawał za tłumacza, a Corenzio… prawda, że on wszystkich tępił, ale mnie, nie wiedzieć czemu, był zawsze życzliwy. Często powtarzał, że nikt tak nie maluje architektury jak Monsù Desiderio i bądź co bądź, załatwił mi parę niezłych zamówień. No więc to on zapoznał mię z tym Velázquezem, przedstawiając go jako młodego, obiecującego malarza z Sewilli.

[…]

Dobra sceneria – przyznałem. Midas mający rozstrzygnąć muzyczny pojedynek Apolla z Marsjaszem jest u Didiera nieomal już starcem – chudym, poczerniałym, z głębokimi bruzdami biegnącymi od policzków w górę, aż do miejsca, gdzie skroń przechodzi w zwieńczone królewską koroną sklepienie łysej czaszki. Obrócony plecami do Apolla, z dziwnym grymasem na obwisłych wargach, kieruje swój wzrok ku drobnemu, nagiemu Marsjaszowi, osłaniając dłonią ucho, jakby nie chciał uronić ani jednego dźwięku z jego muzyki. Bardzo zręcznie oddał Didier kształt tego ucha, które właśnie się przeobraża w ośle. Della Porta – stwierdziłem kategorycznie, wskazując z uśmiechem na Midasa. Didier zachichotał. Ale niech to zostanie między nami – rzekł. – Taki sobie żarcik, tylko dla wtajemniczonych. Chociaż, z drugiej strony, czyż nie ma w tym pewnej racji, skoro marzyło mu się to samo co tamtemu? Powstrzymałem się od głośnego wyrażania dalszych myśli, które mi się nasuwały, gdym patrzał na ten obraz. Spostrzegłem mianowicie, że gniewny Apollo rzucający klątwę na Midasa (namalowany tak, by zdawał się ożywionym posągiem z ruin rzymskiego portyku), jest prawie jawnym wizerunkiem własnym malarza (tyle że mocno wyidealizowanym), zaś ledwie widoczna zza chmury ciemnych loków rezolutna twarzyczka Marsjasza dziwnie mi przypomina naszego nieodżałowanego François. Wydało mi się, że rysy tego ostatniego rozpoznaję także w bohaterze drugiego z obrazów. Jeśli się nie omyliłem, nasz wspólny przyjaciel użyczył tam swego młodzieńczego oblicza dla odmiany samemu królowi Midasowi. Widziany przez okno zamkowej komnaty władca, ubrany w czapkę frygijską, która zakrywa częściowo jego uszy, kładzie swą złotą koronę na wadze aptecznej, podczas gdy na jej drugiej szali spoczywa jakaś bezkształtna dymiąca masa. W głębi komnaty widać okrytego kowalskim fartuchem tłuściocha, który rozdmuchuje miechem żar w palenisku potężnego atanora, a całe pomieszczenie jest gęsto zastawione kolbami, retortami, wężownicami i innymi przyborami alchemicznymi. Wszystko to, jak już powiedziałem, widać przez okno w wieży zamku górującego nad kraterem Solfatary. Jeśli zachodzisz teraz w głowę, mój czytelniku, gdzież wedle Solfatary może stać jakiś zamek, to dodam, że nie chodzi tu bynajmniej o owo ciężkie zamczysko wzniesione pod koniec piętnastego stulecia przez Aragonów w niedalekiej Bai, lecz o wyśnioną budowlę z rodzaju tych, jakie stwarzał był na swych obrazach François. I, jak to miał nieraz tamten w zwyczaju, Didier zmieścił w swej kompozycji tylko fragment całego gmachu – narożną basztę z wykuszami, reszty trzeba się domyślać gdzieś poza prawą krawędzią płótna. Pozostałe zaś w lewej części obrazu wolne pole zajmuje perspektywa zasnutej oparami Solfatary, w której głąb podąża biegiem jakaś maleńka, samotna figurka. Ukucnąłem nad płótnem, by przyjrzeć się tej postaci z bliska. Zobaczyłem, że jest przepasana sznurem, a za pas ma zatknięte nożyce, grzebień i brzytwę. A więc to fryzjer; pędzi powierzyć Midasową tajemnicę czeluściom Solfatary.

[…]

Schodząc sześć pięter po ciemnych schodach, rozmyślałem nad tym, co zdążyłem zobaczyć na owych rysunkach, których miałem nie oglądać. Otóż przynajmniej te, com miał w ręku, najwyraźniej nie odnoszą się do jakiegoś nowego tematu, lecz są świadectwem pracy nad obrazem, który jest już gotowy – tym z Midasem w oknie zamku nad kraterem Solfatary. Tylko że na szkicach scena owa przedstawiona jest z odmiennej perspektywy: na pierwszym planie widać fryzjera, przykucniętego przy jednej z bulgocących kałuż, zaś w głębi – zamek z jednym malutkim rozświetlonym oknem, a w tym oknie filigranową sylwetkę z oślimi uszami sterczącymi ponad koronę. Fryzjer, dodajmy, rzuca w błota Solfatary naręcze czarnych, kręconych loków, jednocześnie z przejęciem coś szepcząc, zapewne o oślich uszach Midasa. I ma ten fryzjer podłużną, jajowatą głowę Didiera, jego ciemne, lekko pofalowane włosy, przerzedzone nad czołem, jego grube wargi i nieco wypuczone oczy. Ech, Didier, biedaku, żebyś ty miał ten dar co François… Wszystko to nie jest przecie źle namalowane, zamysł niepospolity, pal nawet licho tę twoją „mowę symboli” – a jednak, jak by tu powiedzieć… muzyki w tym nie ma.

[…]

Niby chrześcijanin, a Hyd. Tacy są właśnie, mój Fortunato, najgorsi; czyż nie wiesz tego? Zaczynali się już zbierać w kościele pierwsi wierni na nabożeństwo wieczorne, a jeden z nich w drodze na swoje miejsce przeszedł nawet tuż koło nas, pokręciłem więc tylko z nieukontentowaniem głową na te słowa i pozostawiłem je bez odpowiedzi. Otóż i masz, czytelniku, przykład bezzasadnej idiosynkrazji, którą Amedeo najwidoczniej dzieli z większością swych współplemieńców. Wystarczy, że byle głuptas wyskoczy gdzieś z jakimś nieprzyjaznym słówkiem, oni w tym od razu widzą zapowiedź nowych masowych rzezi i gwałtów albo też urzędowych prześladowań i publicznych kaźni. Stale też wątpią w ochronę, jaką im zapewnia chrzest, przypominając zaraz, gdy się im o tym mówi, sprawę doktora Rodrigo Lopeza, chociaż to było przed pół wiekiem gdzieś w Anglii, albo też przywołując okropną hiszpańską formułę: limpieza de sangre [z hiszp. czystość krwi], jakby to miało jakikolwiek wpływ na położenie uczciwych przechrztów tu, na włoskiej ziemi.

[…]

To tylko koń – odrzekłem cicho. – Wielce urodziwy biały dzianet. Węgierski – orzekła księżniczka ze znawstwem. – Jezu Chryste, w pierwszej chwili zlękłam się, że to ów rumak z brązu z pałacu Carafów. Mimo dość ponurych okoliczności nie mogłem na te słowa powstrzymać uśmiechu. Wiele krąży po Neapolu bajd na temat owej ogromnej starożytnej końskiej głowy, którą w piętnastym stuleciu Don Diomede Carafa, najbliższy doradca króla Alfonsa Aragońskiego, otrzymał w darze od władcy Florencji, Wawrzyńca Wspaniałego, gdy ten przybył do Neapolu w celu zażegnania wojny. Otóż powiadają, że jest to ten właśnie koń, pod którego postacią Neptun wydobył był z topieli i złożył na tutejszym brzegu ciało syreny Partenope, gdy ta rzuciła się do morza, nie mogąc znieść nieczułości Ulissesa na swój śpiew. Stąd zapewne bierze się to, że wielu prostych neapolitańczyków przypisuje owej rzeźbie czarodziejską moc, przydatną na przykład przy leczeniu różnych chorób. Ale żeby tak wielka pani jak księżniczka di Gesso była skłonna ulegać tego rodzaju zabobonom, tego bym się po niej nie spodziewał.

[…]

Po owym muzycznym wieczorze, o którym wspomniałem w pierwszej części tych zapisków, zostałem stałym gościem w domu Donny Margherity Sarocchi. Przez cztery lata – aż do marca 1610 roku – zjawiałem się tam dwa razy w tygodniu zaraz po szkole, aby przy ciasteczkach i lemoniadzie ćwiczyć umysł pod okiem pani domu i stałych bywalców jej Akademii. Spośród nich najwięcej miałem do czynienia z owymi dwoma mężami, którzy przepytywali mię byli już pierwszego wieczoru. Starszy z nich, pan Luca Valerio, starał się mię wprowadzić w tajniki matematyki, fizyki i astronomii – w czym odniósł tylko bardzo mierny sukces – a także, z nieco lepszym skutkiem, retoryki i greki. Młodszy zaś, pan Scipione Pasquali, prowadził ze mną długie łacińskie konwersacje, a nade wszystko nauczał mię historii. […] To, że ci dwaj nie wzięli się nigdy otwarcie za łby, można po części przypisać tej przyczynie, iż należąc obaj do stanu duchownego, siłą rzeczy byli zmuszeni trzymać nieco swe uczucia na wodzy. Trudno im było nadto znaleźć podstawy do wzajemnych uszczypliwości, skoro wszystkie rozmowy w domu Donny Margherity toczyły się wokół spraw, co do których własne zdecydowane zdanie miała zawsze sama gospodyni, a żaden z nich nigdy by się nie ośmielił jej przeciwstawić. Mówili więc zawsze obydwaj jednym głosem, tyle że każdy z nich starał się jak mógł ubiec drugiego w wypowiedzeniu swej opinii – a właściwie opinii Donny Margherity ubranej we własne słowa – w miarę możności próbując tylko czasem z góry odgadnąć jej myśli. Nie było to takie trudne, gdy się ją trochę znało, z jej umiłowaniem antycznej prostoty i głęboką pogardą dla wszystkiego, co sztuczne, wydumane i zanadto ozdobne. Może cię to zdziwi, czytelniku, jeśli zwróciłeś uwagę na jej kwiecisty sposób wysławiania się, wierz mi jednak, że najbardziej nienawidziła ona w poezji i sztuce tych właśnie przywar, które były przyrodzoną plagą jej stylu, z czego zresztą nie zdawała sobie zupełnie sprawy. W dziedzinie nauk przyrodniczych była z kolei bezkrytyczną admiratorką Galileusza i dam głowę, że to głównie dzięki swej starej z nim przyjaźni był dla niej taki cenny Don Luca Valerio. Marzeniem pani Sarocchi było ściągnięcie wielkiego pizańczyka do swej Akademii, co za rekomendacją Don Luki prawie jej się udało, tyle że Galileusz, wciąż zajęty pracą nad kolejnymi odkryciami naukowymi, stale odkładał swój przyjazd do Rzymu, musiała więc na razie zadowalać się uprzejmościami, które słał jej w listach. Nie posiadała się zwłaszcza z radości i dumy, kiedy w odpowiedzi na przesłane mu do oceny fragmenty dzieła jej życia, Skanderbeidy – epopei opiewającej chwalebne czyny Skanderbega, króla Epiru – uczony napisał jej parę bardzo pochlebnych słów. Tylko nieliczni goście Akademii pani Sarocchi odważali się nie zgadzać ze stanowiskiem Galileusza. Do tych wyjątków należał pan Alessandro Tassoni, modeńczyk, człowiek wielkiego dowcipu i równie wielkiej złośliwości. Pamiętam, jak natrząsał się z padewskiego uczonego, że przyjmuje za dobrą monetę niedorzeczne wywody Kopernika. Doktor Galilei każe nam wierzyć, że wraz z całą Ziemią nieustannie wirujemy w przestworzach, pokonując codziennie sto tysięcy stajań! – grzmiał tubalnym basem. – Złapcie się czegoś, drodzy przyjaciele, abyście zdołali ustać na nogach! Czujecie ten wiatr we włosach? – zapytywał szyderczo, zarzucając głową. – Widzicie, jak pęd zrywa wam kapelusze z głów, a z oceanów wodę wylewa? – Przy tych słowach wykonał niespodziewany piruet, a że trzymał w ręku kielich, wino wychlapało się na podłogę. – O, o, o, właśnie! I jedna tylko, jedna tylko rzecz jest stała w tym szalonym młynie. – Uniósł palec wskazujący i zamarł na chwilę, wpatrzony gdzieś w dal. – Słońce! Wskazał pustym kielichem w stronę okna, wytrzeszczając oczy w wielkim zadziwieniu. – Ono jedno stoi w miejscu, wyobrażacie sobie? A ja, nieuk, całe życie myślałem, że jest na odwrót. – Pacnął się w czoło, po czym jął, mrucząc coś pod nosem i kręcąc głową, przypatrywać się własnym stopom. Widać było, że to jeszcze nie koniec przedstawienia. – Jedno tylko mię dręczy – wyznał po chwili słabym głosem. – Skoro Słońce pozostaje w bezruchu – podjął crescendo – a to nasze okno pędzi po okręgu dziesięć razy szybciej niż najszybszy rumak wyścigowy, to czemuż, na miłość boską, nadal widzimy w oknie tę świetlistą tarczę?! – ryknął na koniec. – Ja mówię, mówię i mówię, a ona wciąż tam jest! Czyż nie powinna raczej w jednej chwili zniknąć nam z pola widzenia? Całe towarzystwo zaśmiało się pod wrażeniem trafności tego wywodu i nawet Donna Margherita biła Tassoniemu brawo.

[…]

Uśmiechając się znacząco, wskazała ręką za siebie, jakby można było z tego miejsca zobaczyć, przez ścianę pałacu i znajdującą się za nią nadmorską skarpę, oparzeliska Solfatary. Odwzajemniłem ten uśmiech, rozbawiony w duchu odkryciem, iż w jej prostym umyśle przechowało się powszechne niegdyś wśród starożytnych przekonanie, że gdzieś na Polach Flegrejskich, najprawdopodobniej w samym kraterze Solfatary, znajduje się wejście do piekieł. Rozważywszy całe położenie, doszedłem do wniosku, że lepiej będzie nie szukać teraz na chybił trafił jakiegokolwiek lekarza, gdyż mogłoby to niepotrzebnie ściągnąć na naszą kryjówkę uwagę rozbestwionego tłumu. Przywoławszy więc wszystko, co mi po latach zostało w głowie z nauk wielkiego Della Porty (a raczej z tej niewielkiej ich części, która dotyczyła zagadnień medycznych), zarządziłem leczenie według własnego uznania. Kolano księżniczki kazałem ochmistrzyni dokładnie przemyć grappą, a następnie natrzeć ałunem i przewiązać czystym płótnem. Tymczasem poszperałem w domowej apteczce i ku swemu zadowoleniu znalazłem w niej starty korzeń kolcowoju. Sporządziłem z niego napar. Skosztowałem; nie był miły w smaku, toteż po chwili wahania dosłodziłem go miodem. Gorący jeszcze płyn zaniosłem do łoża Donny Svevy. Zanim po niego sięgnęła, dopilnowałem, by wypiła wpierw nieco grappy.

[…]

Gdym nieco złapał dech po pierwszym przestrachu, zacząłem się rozglądać za Donną Svevą. Nigdzie jednak nie było widać ani jej, ani kucyka. W ogóle niewiele co widać było, gdyż wciąż jeszcze nad całym polem bitwy unosiła się gęsta kurzawa. Nie wiem, skąd wziąłem w sobie odwagę, by w końcu opuścić mą cichą kryjówkę i zbliżyć się do tego młyna, co ludzi żywcem w swoich żarnach mielił. Nie byłem jednak na tyle szalony, by się pomiędzy owe żarna pchać. Szedłem sobie jak gdyby nigdy nic skrajem pola, ot, chłopek, co za swoimi wieśniackimi sprawami podążając, łypnie czasem z ciekawości okiem na miastowych hece. Idąc, napotykałem rozweselone gromadki buntowniczej jazdy; wielu już zsiadło ze swych wierzchowców i prowadziło je za uzdę, niektórzy nawet po dwa konie naraz jednego zdobycznego, a jednego swojego (jeśli tak można powiedzieć, bo pewnie i ów swój nie na targu był kupiony). Z głębi pola nadal dochodziły odgłosy piekielnej młócki. Zdaje się, że część rajtarów została otoczona i ci wciąż się jeszcze bronili, pozostałym być może udało się wyrwać gdzieś na zbocza Solfatary, gdzie, miałem nadzieję, rozsypanym w pogoni napastnikom nie chciało się już pojedynczo zapuszczać. Za to ja coraz bardziej skłaniałem się ku myśli, że nie gdzie indziej, ale tam właśnie muszę skierować swe kroki. Co prawda nie mogłem wykluczyć, że Donna Sveva nie zdołała się wymknąć z pola bitwy i teraz leżała gdzieś ranna lub może martwa pomiędzy trupami rajtarów. W takim razie powinienem był raczej zaczekać, aż kurz opadnie, i wówczas przeszukać pobojowisko, szczerze jednak mówiąc, wolałem nie dopuszczać do siebie takiej myśli.

[…]

Świat mógłby opacznie zrozumieć to, co ich łączy, we wzniosłym związku ich dusz dopatrując się niskich, zwierzęcych popędów. Pokręciłem głową nieprzekonany. Pani – powiedziałem, skłaniając głowę w stronę pani de Lalène – przyznaję, że mając lat ledwie czternaście, niewiele jeszcze mogę wiedzieć czy to o wzniosłej, czy o zwierzęcej stronie miłości. Całą swą znajomość rzeczy czerpię z przeczytanych książek. Spostrzegłem przecie, że ich autorowie nieraz zdają się skłaniać do przekonania, iż obie te siły są niby dwa brzegi jednej rzeki, która, gdyby ją jednego z nich chcieć pozbawić, rzeką by już być nie mogła. A zatem czy warto człowiekowi robić sobie cokolwiek z tego, co o jego miłości powiedzą postronni? W czymże zresztą są gorsze zwierzęce popędy od odoru cuchnących zwłok, które dźwigał w swych ramionach ten dzielny młodzieniec, jak rozumiem, najwznioślejszymi wiedzion uczuciami? Hrabianka wytrzeszczyła oczy, a francuska dama przybrała surowy wyraz twarzy, choć zdawało mi się, że dostrzegłem w kącikach jej szarozielonych oczu srebrzyste iskierki skrywanego rozbawienia. Poczułem, że muszę natychmiast iść za ciosem. Mam tu akurat strofy zapisane własną ręką jednego z największych poetów dziś żyjących – podjąłem. Pisze on: „Jeśli to miłość jest, co mię tak dusi, miłość być, wierę, grzeczną rzeczą musi”.

[…]

Wcześniej, w drodze z Orvieto, będąc bez reszty pogrążony w lekturze Upiorów zamków Italii, nie zauważyłem, jak przejeżdżaliśmy mimo owych starożytnych basenów z wodą gorącą jak rosół świeżo na stół wydany. Gdyśmy się na godzinę przed zachodem słońca wybrali tam wszyscy, ujrzeliśmy z daleka unoszący się nad tym miejscem opar, w którym snuły się leniwie jasne figury ludzkie niczym zagubione dusze w zaświatach. Niebawem i nasze towarzystwo, zrzuciwszy z siebie odzienie, zanurzyło się w tym parującym bulionie, z którego unosił się smrodliwy zapaszek, podobny temu, co wydobywa się z bulgocących błot Solfatary – choć nie tak duszący. Bodaj czy nie po raz pierwszy w życiu zakosztowałem wówczas przyjemności kąpieli w czym innym niż w balii i choć wciąż nie uwolniłem się od melancholii z powodu nieprzychylności doznanej tego dnia od Donny Fausty, czułem zarazem, jak wszystkie moje członki ogarnia rozkoszna błogość. Jednocześnie w moim sercu zagościło niespodzianie sekretne uniesienie, które nie było wyłącznie zasługą ciepłej wody, lecz nade wszystko widoku hrabianki Savelli zażywającej kąpieli po drugiej stronie kamiennej grobli, która dzieliła ocembrowany basen na dwie części. Mogłem patrzeć do woli, jak pluska się w wodzie pośród gromadki innych kobiet odziana jeno w cienkie, płócienne giezełko, które, zmoczone, ściśle przylegało do jej wiotkiego, bladoróżowego ciała.

[…]

A tym oprawcą był człowiek, z którym niespełna godzinę wcześniej rozmawiałem – Michele De Santis, rzeźnik, wnuk mojej dobrodziejki! Zdyszany, błyszczący na bladej twarzy, wielce z siebie zadowolony, wsunął teraz nóż za pas i przełożywszy trzymaną w górze obciętą głowę z lewej ręki do prawej, obrócił się z wolna na pięcie, aby każdy na placu mógł napaść oczy widokiem tego odrażającego trofeum. W tejże chwili jakiś mały, kudłaty jegomość, podobny z oblicza do szczura czy może królika, przypadł do niego z dłuższą tyradą, z której zrozumiałem tylko wielokrotnie           powtarzane słowo sfèrra, czyli nóż. Michele kiwnął          głową i sięgnąwszy znów za pas, dobył noża i podał szczurkowatemu gnomowi, ów zaś, gdy go tylko pochwycił, natychmiast przykucnął obok trupa i z zapałem zabrał się do obrzynania mu stopy. Teraz dopiero się okazało, jak ostry jest ten wysłużony nóż, przekazywany pewnie w rodzinie De Santisów z ojca na syna. (Ja sam widywałem go – tak mi się przynajmniej wydaje – w rękach signory Cateriny przed z górą czterdziestu laty).   Zanim ktokolwiek uprzytomnił sobie, co ów rozgorączkowany człowieczek chce zrobić, prawa stopa Don Giuseppa została całkowicie oddzielona od goleni, tuż poniżej kostki. Kilku rosłych mieszczan, którzy zbiegli się na ten widok, jęło gnoma ostro besztać, indagując, co też ma ten jego postępek oznaczać, na co on z furią zakrzyknął: Tylko tyle, że zaraz to sobie zjem!

[…]

„Nie było dnia, żebym nie wspominał naszej wycieczki”. A ona: „Ech, dajmy temu spokój, proszę, monsieur Barra. Szaleństwa młodości”. Nie poddawałem się. „Młodości?! – wołam. Ależ ciebie, pani, czas się nie ima! To istne czary: słusznie nazywałem panią w myśli moją Circe”. „Circe? – Zaśmiała się. – Zgoda, przyjmuję to miano. Ciesz się wobec tego, że tak jak Ulissesowi pozwoliłam ci zachować twoją piękną ludzką postać. – Powtarzam tylko jej słowa. – Jeśli zaś koniecznie chcesz wiedzieć… – Tu przerwała, zaglądając mi kpiąco w oczy, by dopiero po chwili milczenia podjąć: – Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, sprawiłeś się wtedy dzielnie, o ile dobrze pamiętam. Ale dość na tym. Pomówmy lepiej o rzeczach mniej nas dwojga dotyczących”. I od razu zaczęła mię wypytywać o François: czy rzeczywiście miał taki talent, jak twierdzi Amedeo, czy lubił muzykę, jak tam u niego z kobietami, co ja sądzę o jego śmierci – czy to był nieszczęśliwy wypadek, czy może celowo odebrał sobie życie, i co go mogło do tego skłonić. Opowiedziałem jej, jak było, nie wdając się w spekulacje.

[…]

Po paru chwilach, gdym już całkiem do siebie doszedł, dowiedziałem się, komu życie zawdzięczam. Ów jeździec wspaniały, co wyrósłszy jak spod ziemi, przyszedł nam był z odsieczą, okazał się polskim szlachcicem, który podążając wierzchem tym samym co i my szlakiem, przypadkiem nadjechał był chwilę po tym, gdyśmy zostali napadnięci. Ujrzawszy, co się dzieje, zaraz dobył szabli i nie zsiadając z konia, włączył się do walki. Szczęśliwym dla mnie trafem pan Ligęza – tak się to nazwisko po polsku pisze, z cedillą pod „e”, co wymawiać należy, jakby się chciało po francusku przeczytać: „Liguin-Za” – zatem, jak mówię, na moje szczęście zacny ów pan Stefan Ligęza zaczął właśnie od tego obwiesia, który się był na mnie zamierzył buławą. Z podziwu godną zręcznością ciął zbójcę pod pachą, aż mu buława z ręki wypadła, więc chociam nią trochę mimo wszystko oberwał, przecie czaszki mi nie rozbiła. Grunt jednak, że z pomocą Polaka udało się przegonić wszystkich brygantów. Niestety nie obeszło się przy tym bez strat z naszej strony. Zginął od postrzału z krócicy jeden z naszych woźniców; także któryś z chwatów.

[…]

Zatrzymaliśmy się tam wygodnie i niedrogo w oberży Pod Skałą, położonej w istocie u stóp największego z owych trzech skalistych wzniesień, a dokładnie tego, które na swym szczycie dźwiga zamek Manfredich. Podczas kolacji, z której po dziś dzień mam w pamięci smak delikatnych jak kwiat lwiej paszczy pierożków nadziewanych pokrzywą, uwagę całego towarzystwa skupiał na sobie pan Ligęza. Wypytywany przez kapitana, wielce ciekawego spraw publicznych obcych krajów, ze swadą i widoczną znajomością rzeczy opowiadał o wojnach toczonych w owym czasie przez Polaków – ze Szwedami, w której to kampanii nasz nowy znajomy uczestniczył był osobiście, z Turkami i z Moskwą. Później, gdy przy wetach rozmowa zeszła na politykę światową, okazało się, że jest również znakomicie wprowadzony w takie zawiłości stosunków niemieckich, w których i sami Niemcy już się w owym czasie byli pogubili. Rozmawiało się także o Hiszpanów kłopotach w Niderlandach i o tym, jak król Henryk z Nawarry nadludzką jakąś mocą zdołał pogodzić Francuzów. Wszyscy podziwiali przy tym nie tylko wiedzę i zdrowy osąd naszego gościa, ale i jego nienaganną włoszczyznę, a zwłaszcza wyszukane wtręty łacińskie, którymi zręcznie umiał okrasić swe perory, w czym górował nie tylko nad większością z nas (z wyłączeniem, nie chwaląc się, piszącego te słowa), ale i nad innymi znanymi nam cudzoziemcami, w tym także jego rodakami. Gdy kapelan głośno dał wyraz tym odczuciom, przez nas wszystkich podzielanym, pan Ligęza zaśmiał się i odrzekł niedbale, że łaciny bynajmniej sobie za zasługę nie poczytuje, gdyż w jego kraju każdy, najtępszy nawet szlachcic od pacholęctwa jest ćwiczony w tym języku za pomocą rózgi, którym to sposobem, jak się wyraził, i małpę można nauczyć w szachy grać; co zaś do włoszczyzny, nie ma, jak zapewniał, dla Polaków łatwiejszej do opanowania mowy od naszej, gdyż dźwięki, z których jest złożona, prawie się nie różnią od tych, którymi oni się na co dzień posługują. Po tych słowach jął zaraz deklamować z zapałem jakieś polskie wiersze, jeśli jednak chciał tym dowieść powinowactwa naszych języków, to celu chybił – nie słychać tam było bowiem nic oprócz spiętrzonych trzasków, szelestów, poświstów i zgrzytów, powiązanych gęgającymi samogłoskami, jeśli już, to bardziej francuski język niźli włoski przywodzącymi na myśl. Dobrze chociaż, że rymy dało się z tej kakofonii wyłowić, w dystychy ułożone. Widząc tedy nasze zbaraniałe miny, pan Ligęza zwiesił głowę nad stołem, pokiwał nią melancholijnie, ręką machnął i uniósłszy swój kielich, zaczął z kolei po włosku Ariosta z pamięci odmawiać, tak pięknie przy tym myśl poety podając, że wzbudził powszechny aplauz.

[…]

Polak z pewnym wahaniem skłonił głowę w uznaniu jego racji. Mimo wszystko jednak jakieś tam niepokorne myśli musiały młodemu Tassowi chodzić po głowie – podjął po chwili. – Przecieżeś sam dobrodziej wspominał o błędach jego młodości, o pysze i tak dalej. To właśnie mię tu szczególnie ciekawi: czy te myśli zrodziły się wyłącznie z jego niespokojnego geniuszu, czy też podjął on pytania, które zadawali przed nim już inni? A obchodzi mię to żywo z tej przyczyny, że jeszcze w Polsce poznałem historię pewnego waszego rodaka, który u nas do wielkich doszedł zaszczytów, choć ojczystą Italię opuszczał jako banita, uchodząc przed katowskim toporem, a może i straszniejszą jakąś karą. Było to na sto lat przed Tassem, w połowie piętnastego stulecia. Człowiek, o którym mówię, należał był w Rzymie do sekretnej akademii, której członkowie zamierzali kontynuować dziedzictwo starożytnych mędrców i w swych dysputach doszli podobno do przekonania, że ani Boga, ani diabła wcale na świecie nie ma; nie wierzyli też w życie przyszłe. Akademicy owi spotykali się w katakumbach św. Sebastiana, gdzie spędzali czas na rozmowach o poezji albo filozofii, a także na bardzo ponoć wyuzdanych obrzędach wtajemniczenia. Snuli przy okazji plany zamachu na życie panującego wówczas papieża, którym był, jeśli dobrze pamiętam, Paweł II. Te zamiary, niestety, wyszły na jaw, zanim oblekły się w ciało, przez co… Niestety? – przerwał mu kapelan. Jak to: niestety? Ach, niestety w tym tylko sensie – odrzekł Ligęza, w geście przeproszenia bijąc się w pierś – że przez to człowiek ów, Filippo Buonaccorsi zwany Kallimachem, został bezdomnym tułaczem. Szczęściem w mej ojczyźnie znalazł bezpieczne schronienie i pole do spożytkowania swych talentów.

[…]

Pod koniec trzeciego dnia mej wędrówki ujrzałem przed sobą rozległą połać wody, zza której, niczym malowana dekoracja zza sceny, wyłoniła się panorama grodu Gonzagów. Wstąpiwszy na most św. Jerzego, przeszedłem środkiem jeziora i znalazłem się raptem w sercu najbardziej czarownego miasta, jakie mi się do owego czasu widzieć zdarzyło. Z każdego domu, a nieraz i z każdego okna dobiegała inna muzyka, toteż w miarę jak przechodziłem ulicą, różne rytmy i tonacje mieszały się swobodnie w powietrzu, lecz to, rzecz dziwna, nie sprawiało mym uszom najmniejszej przykrości. Tłumy ludzi pięknie wystrojonych na niedzielę przechadzały się bez celu po ulicach skąpanych w złocistych promieniach chylącego się ku zachodowi słońca, tu i ówdzie zbierając się w małe grupki na żarty i ploteczki, a nawet wspólne przyśpiewki i pląsy, nie zważając na trwający Wielki Post. Zatrzymałem się przy jednej z takich grupek i zapytałem o Rio i via Della Pescheria. Zagadnięci spojrzeli najpierw po sobie, ale zaraz chętnie wskazali mi drogę, dzięki czemu po niedługim czasie ujrzałem przed sobą, tak jak mi zapowiedziano, świeżo wzniesione ceglane ogrodzenie otaczające całą dzielnicę, a w nim bramę, przez którą przeszedłszy, stanąłem nad kanałem zwanym Rio. W jego zastygłej w bezruchu żółtawozielonej tafli przeglądały się okoliczne domy. Łatwo było rozpoznać Żydów w większości przechodniów w tej dzielnicy, po tym choćby, że mieli naszyte na ubraniu żółte łaty. Z szeroko otwartych okien domu numer dziesięć przy via Della Pescheria – dwupiętrowego, porządnie utrzymanego, pokrytego tynkiem o barwie żółtawej ochry – dobiegał dźwięczny śpiew trzech dobrze zgranych męskich głosów, które zaplatając się w wymyślne figury, wzlatywały tam i z powrotem nad Rio jak klucz ptaków wodnych.

[…]

Powiadają, że dawniej była Mantua obok Ferrary najbezpieczniejszą dla Żydów przystanią. Przynajmniej tak się zazwyczaj uważa, aczkolwiek to tu właśnie przed niespełna stu laty spłonął na stosie Salomo Molcho, maran sławny z tego, że z wielkim hałasem powrócił był do wiary ojców. Skoro jednak już o nim mówimy, to trzeba przyznać, że w jakimś sensie sam się prosił o los, który mu na koniec zgotowano. Można by natomiast przywołać pewną znacznie późniejszą historię, która pozostawała jeszcze w żywej pamięci ludzkiej, gdym był małym chłopcem, a dotyczyła spalenia pewnej starej Żydówki tutejszej pod zarzutem czarów. W mojej rodzinie nie uważało się jednak tego przypadku za świadectwo jakiejś szczególnej zawziętości przeciw naszemu plemieniu, wychodząc z założenia, że owa Giuditta Franchetti ani bardziej nie zasługiwała na stos ani mniej niż każda inna rzekoma czarownica – żydowska czy chrześcijańska. I dopiero gdym doszedł do twojego mniej więcej wieku, zdarzyło się coś, co istotnie zmieniło moje spojrzenie na wszystkie te kwestie.

[…]

Imię owego fra Bartolomea już od jakiegoś czasu powtarzano z trwogą we wszystkich żydowskich domach w Mantui. Mówiono, że na kazania, które wygłasza w bazylice św. Andrzeja, dzień w dzień ściągają tłumy mantuańczyków, by z pokorą wysłuchiwać gniewnych połajanek, w których piętnował haniebną bezwolność, z jaką znoszą oni panoszenie się w mieście żydowskiej zarazy. Nawet samego księcia Wincentego nie wahał się ów braciszek napominać z ambony, że zaniedbuje swe powinności, pozwalając przeklętej rasie mieszać się swobodnie z bożym ludem. A boży lud, posłyszawszy to, wysypywał się wzburzony z kościoła i maszerował na piazza San Pietro, pod Pałac Książęcy, gdzie pokrzykiwał: „Basta! Basta!”, by potem grupkami rozsypywać się po mieście, tu i ówdzie obrzucając kamieniami żydowskie domy. Wielu naszych krewnych i przyjaciół rodziny bardzo się tym niepokoiło, ale mój ojciec powtarzał, że był tu już niejeden taki, co sąsiadów przeciw Żydom podburzać próbował, a przecież żadnemu się to nie udało; a jeśli nawet dziś kogoś tam świerzbi głowa, to jest jeszcze książę, i książę wnet zrobi z takimi porządek. Pewności tej nie podzielał jednak ów duży chłopak, który przegonił moich prześladowców – może dlatego, że lepiej niż najmędrsi Żydzi rozumiał, co może myśleć i czuć taki chrześcijański władca, gdyż sam był głęboko wierzącym chrześcijaninem. Nazywał się Ruggiero Fiori i od roku przebywał w nowicjacie u jezuitów, najszczerszym bowiem jego pragnieniem było poświęcić życie służbie bożej. Dlatego nasza znajomość, rozpoczęta w tak znaczący sposób, nie potrwała długo – Ruggiero wkrótce złożył śluby zakonne, po czym zaraz popłynął z misją do Nowego Świata. Ostatni list, jakim w rok po jego wyjeździe od niego otrzymał, datowany był kilka miesięcy wcześniej w jakiejś hiszpańskiej warowni u ujścia rzeki Orinoko. Lecz w czasie tych dwóch, trzech miesięcy, kiedy towarzyszył mi na każdym kroku, a jego sukienka zakonna oraz groźna postura chroniły mię przed stale zagrażającymi napaściami jego współwyznawców, zdołał mię wyprowadzić z błędnego przekonania, iż istota waszej wiary sprowadza się do sponiewierania naszej.

[…]

Wilhelm, ojciec panującego nam dziś Wincentego, wprowadził obowiązek noszenia na ubraniu żółtych odznak w kształcie gwiazdy Dawida, ażeby można nas było odróżnić od prawdziwych Włochów. I ja taką łatę miałem wtedy na kaftanie; szczęściem przyszła właśnie moda na luźne, fałdziste okrycia, nauczyłem się tedy ukrywać odznakę w fałdach materii. W razie gdyby zaczepił mię jaki strażnik, który by mię znał jako Żyda, zawsze mogłem jak gdyby nigdy nic fałdy wygładzić, wydobywając gwiazdę na światło dzienne. Trzeba ci bowiem wiedzieć, Fortunato, że chodzenie bez niej grozi w najlepszym razie chłostą, a czasem nawet wydaleniem z granic księstwa. Ruggiero oprócz swej potężnej postury i duchownej sukienki miał jeszcze jeden powód, by nic sobie nie robić z komoszącego się po mieście łajdactwa – ten mianowicie, że jego ojciec był nie byle jaką figurą na dworze. Doktor Marcello Fiori zawiadował kancelarią heraldyczną księstwa i choć mało kto z mantuańczyków o nim słyszał, to właśnie do niego musieli się zwracać wszyscy ci, którzy chcieli uzyskać potwierdzenie praw do jakiegoś tytułu czy nazwiska. W sprawach tego rodzaju doktor Fiori prowadził w imieniu księcia korespondencję ze Stolicą Apostolską i dworami monarszymi całej Europy. Miałem okazję poznać go osobiście, gdyż Ruggiero przyprowadził mię raz do swego domu i przedstawił rodzicom, opowiadając ze wzburzeniem, w jakich okolicznościach zawarliśmy znajomość.

[…]

Pewnego razu przechodziłem koło jakiegoś remontowanego domu, którego elewację ozdabiano freskami. Przystanąłem i zacząłem się przyglądać tej robocie, aż w końcu zapytałem zajętych przy niej ludzi, czy nie przydałby im się ktoś do pomocy. Zapytali, co umiem; odpowiedziałem rezolutnie, że nic, ale mam nadzieję przy nich się czegoś nauczyć. I tak na kilka miesięcy zostałem uczniem malarskim. A trzeba ci wiedzieć, mój Fortunato, że choć pochodzę z rodziny samych muzyków, tancerzy i aktorów, duszę moją trawi nieprzeparty pociąg do sztuk pięknych. Od dziecka najchętniej spędzałem czas na rysowaniu, tworząc na przykład galerię portretów szóstki naszych kotów, a z czasem próbując też oddać na papierze najbardziej charakterystyczne spośród twarzy znajomych mi ludzi. Niektórzy z odwiedzających nasz dom przyglądali się tym moim zajęciom nieco podejrzliwie, gdyż, jak ci może wiadomo, w tradycji żydowskiej sztuki przedstawiające nie cieszą się dobrą reputacją. Być może nawet rodzice moi uznaliby za stosowne zabronić mi tego rodzaju rozrywek, lecz zanim to uczynili, poradzili się rabina, ten zaś przypomniał dobrotliwie, iż owo przykazanie boskie, które zakazuje sporządzania wizerunków ludzi i zwierząt, a zwłaszcza oddawania takowym podobiznom czci, wyszczególnia wyraźnie, że chodzi o rzeźby, o rysunkach natomiast nic nie wspomina. Niemniej kiedy rodzice moi zwiedzieli się, iż pomagam w pracach malarskich i spodziewam się wyuczyć tego zawodu, byli wielce nieukontentowani.

[…]

Zwykle oczekuje się chociażby, że muzyk będzie się poruszał w obrębie obranej gamy, jak szachista, który musi przestrzegać dozwolonych dla danej figury ścieżek ruchu – z tą różnicą, przyznajmy, że muzyk tu i ówdzie za podszeptem natchnienia może sobie pozwolić na pewne od nich odstępstwa. U Gesualda [wybitny kompozytor włoskiego manieryzmu – przyp. aut.] jednak owe odstępstwa stają się regułą, przez co powszechnie respektowane prawidła muzyczne całkowicie tracą w jego utworach obowiązującą moc. Podobnie ma się rzecz ze sposobem, w jaki traktuje on dysonanse, to jest owe szczególne pary dźwięków, które gdy się je ze sobą zderzy, wytwarzają bolesne napięcie domagające się pilnego rozładowania. Wszyscy kompozytorzy chętnie sięgają po ten środek jak po drażniącą przyprawę, bez której muzyczna tkanka mogłaby się niekiedy wydać nieco mdła – lecz Gesualdo lubi przyrządzać potrawy z samych, rzec można, przypraw złożone, budując długie, ciągnące się w nieskończoność łańcuchy coraz to ostrzejszych dysonansów; a co gorsza, z upodobaniem piętrzy je w stosy, każąc im współbrzmieć w tym samym czasie! Wszystko to było niewątpliwie czymś nowym na tle tego, czego się zwykle w owym czasie słuchało, z drugiej jednak strony odniosłem nieprzeparte wrażenie, którego i dziś nie mogę się pozbyć, że mimo wszystko muzyczny świat księcia Venosy bliższy jest gustom ubiegłego stulecia niż naszego. Monteverdi [wybitny kompozytor włoski – przyp. aut.], który się nigdy na aż takie jak Gesualdo ekstrawagancje nie puszczał, widać trafnie przeczuł, że stopniowo coraz bardziej w cenie będzie chwytliwa melodia. W naszych bowiem czasach muzyka coraz skwapliwiej zabiega o względy zwykłego słuchacza, daleko bardziej, niż to bywało na początku wieku i wcześniej. Z tej przyczyny także i słuchacz dawniejszy był może mniej od dzisiejszego rozleniwiony i bardziej skłonny odnajdywać piękno również tam, gdzie nie narzuca się ono z całą oczywistością.

[…]

Piekarzom pewnie nie bardzo się uśmiecha sprzedawać tak tanio, gdy wszystko wokół szybko drożeje i nie wiadomo, co jutro przyniesie, ale radzi nieradzi robią, co im każą, i tylko ten właśnie, którego wiążą teraz do łopaty, niejaki Scarrafone – scarrafone w tutejszym narzeczu znaczy „karaluch”, więc to pewnie tylko przezwisko – w każdym razie ten jeden piekarz wybrał się do Masaniella, by przedłożyć mu swe żale. Ledwie zaczął mówić, Naczelnik zapytał: „Gdzie masz tę swoją karaluszarnię?” Powiedział: scarraforno, łącząc w ten sposób scarrafone z forno, czyli „piekarnią”, co dało kalambur raczej niskich lotów. „Moją piekarnię? Na Montesanto”, odrzekł Scarrafone. „Na Montesanto, aha. No to zabrać go na Montesanto – zwrócił się Masaniello do swoich przybocznych – napalić porządnie w tym jego piecu i wsadzić tam zdrajcę! I żeby mi skórka była chrupiąca!”. Tak się też stało. Wciąż nie mogę się uwolnić od obrazu wybałuszonych oczu tego człowieka, gdy go nieśli na tej łopacie, odgłosu jego rozdzierającego krzyku, stłumionego raptem przez ciasnotę niszy chlebowej i przechodzącego w niej w bezdźwięczny charkot, w miarę jak gardło nieszczęśnika kruszało w żarze.

[…]

Amedeo nic o całej sprawie nie wiedział. Opowiedziałem mu więc pokrótce, jak wyglądał koniec Don Peppa. Czyli przeczucia mnie nie zwodziły – rzekł widocznie zasępiony po wysłuchaniu mojej opowieści. – Całe szczęście – dodał, ożywiając się nieco – żem wpadł na to, by ich nie tylko straszyć karą, ale i próbować skusić spodziewaną nagrodą. Niby przypadkiem naprowadziłem rozmowę na bogatych krewnych, których mamy gdzieś w Polsce. I których, oczywiście, zmyśliłeś. – Uśmiechnąłem się. Nie, nie, oni istnieją, tyle że ja nie mam z nimi wiele wspólnego. Jacyś kuzyni mego ojca. Podobno wspaniale im się wiedzie tam, w Polsce. Sprowadzają drogą morską tkaniny z Turcji czy nawet z Persji, do Białogrodu, a stamtąd przewożą je taborami przez niezmierzone pustkowia rozciągające się pomiędzy tamtejszymi rubieżami imperium sułtana a zamieszkaną częścią Polski. Tak słyszałem. Oczywiście, ze mną żadnych stosunków nie utrzymują i od czasu mojej apostazji nie mam o nich żadnych wiadomości, ale przecież De Santisowie nie muszą tego wiedzieć. Nabujałem im, że mi ci polscy Bardinowie chcą dać swoje przedstawicielstwo na wszystkie włoskie kraje, i obiecałem, że jeśli się to powiedzie, także ich wciągnę do spółki. Nie wiem, czy uwierzyli, ale widać na wszelki wypadek woleli mię pozostawić przy życiu – a nuż by sobie potem w brodę pluć musieli? Koniec końców zamienili mi moje uszargane, ale wciąż jeszcze pańskie ubranie na to, które na mnie widzisz, po czym narzuciwszy mi na plecy naręcze surowych świńskich skór, poprowadzili do składu, który mają za Santa Maria la Nova, jakieś półmili w górę.

[…]

Cóż; my, zwykli śmiertelnicy, winniśmy, jeśli mamy takie możliwości, służyć pomocą wielkim ludziom naszych czasów. Widocznie można było po mnie poznać, iż zaskoczyło mię takie postawienie sprawy, gdyż spojrzawszy na mnie, roześmiała się serdecznie, aż się echo poniosło po całym kościele. Potem, rozejrzawszy się wokół, postąpiła parę kroków ku mnie i zapytała przyciszonym głosem: Mój Boże, wiesz pan, czym jest to, co się nazywa szlachetnym urodzeniem? Niczym! Pustka to i ułuda; wiem, co mówię. Bohaterskie czyny przodków – parsknęła – paradne, doprawdy! A jeszcze z im bardziej zamierzchłych czasów się datują, tym większy dzisiejsi dziedzice czerpią z nich tytuł do chwały, jak gdyby w tym była jakaś ich zasługa. Co do mnie – oznajmiła na koniec – jeśli gotowa jestem kogoś podziwiać, to tylko za jego przymioty i zasługi, i to takie, które mogę ocenić własnym okiem. To mówiąc, wskazała na obraz Caravaggia przedstawiający świętego Franciszka otrzymującego stygmaty. Rzecz dziwna: nigdy wiele nie czytała, a już na pewno nic mądrego, a przecie przyrodzony dowcip naprowadzał ją często na tego rodzaju obserwacje. (Tym samym, być może, nieco podważając ich trafność). W moim przekonaniu była wówczas szczera. Zauważ, że wkrótce potem przeszła od słów do czynów, bez żalu zrzekając się odziedziczonego po dziadku tytułu księżniczki di Montesarchio na rzecz Don Giovanniego d’Avalos, kuzyna należącego do innej gałęzi rodu. Co prawda, gdy została z kolei księżniczką di Gesso, już jej ten tytuł nie wadził.

[…]

Opowieść Stefana Ligęzy. Pewnego pięknego majowego dnia wybrałem się na przechadzkę po mieście. Idę sobie spokojnie ulicą, aż tu naraz słyszę krzyk: „To Polak! Łapać Polaka!”. Nie miałem przy sobie broni, i całe szczęście, bo gdy naraz opadł mię tłum ludzi, szturchając i szarpiąc na wszystkie strony, mógłbym łacno pogorszyć swoje położenie, jeślibym wypadkiem kogoś skaleczył. Wloką mię przed sędziego. Sędzia, usłyszawszy z mych ust, że się ubiegam o przyjęcie do osobistej obstawy króla, natychmiast wtrąca mię do ciemnicy. Dopiero kiedym wyszedł stamtąd po tygodniu, dowiedziałem się, że w dniu mego zatrzymania król Henryk został zakłuty na ulicy i mówiono, że za sprawcą tego czynu, pochwyconym na miejscu zbrodni, mogli stać jacyś Polacy. Szczęśliwie imć Ravaillac uczynił mi tę uprzejmość, że nie potwierdził takiej wersji na mękach, utrzymując uparcie, że działał sam, na osobisty rozkaz Najświętszej Panienki, w drodze objawienia otrzymany. Wyszedłszy tedy na wolność, snułem się bez celu po cichym, okrytym żałobą Paryżu, nie bardzo wiedząc, co mam z sobą począć. Przekonałem się, że ludzie mi życzliwi zostali po śmierci króla odsunięci od wpływów, wobec czego nie mogłem już liczyć na wcielenie do królewskich szwoleżerów.

[…]

Baron Turbolo wyszedł na moje spotkanie uśmiechnięty, trzymając przed sobą w wyciągniętej ręce anulowany weksel, i przywitał się ze mną jak ze starym przyjacielem, co mię, jeśli mam być szczery, trochę zdziwiło, tym bardziej że znałem go dotąd jako człowieka raczej powściągliwego w okazywaniu uczuć. Być może Spinola opowiedział mu o naszej rozmowie i o tym, żeśmy się w pół słowa dogadali co do oceny bieżących wydarzeń, a że ostatnio prawie wszyscy wokół dostają małpiego rozumu, przeto ci nieliczni, którzy w tych warunkach zachowali trzeźwość, z utęsknieniem wypatrują wokół podobnie myślących, a gdy już na kogoś takiego trafią, doznają znienacka uczucia bliskiej z tym kimś zażyłości, bez względu na wszystko inne, co może ich z nim dzieli. Podobnie ongiś pierwsi chrześcijanie po pewnych, czytelnych tylko dla siebie oznakach rozpoznawali się w tłumie i lgnęli do siebie; tak samo jak i później ostatni poganie. Muszę tu wyznać, że ta niespodziewana serdeczność ze strony barona sprawiła, iż mimo woli uległem obezwładniającemu wzruszeniu – trochę tak, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy wpadłem w matczyne objęcia przezacnej gospodyni traktierni Pummarola. Chętnie też zgodziłem się towarzyszyć memu bankierzowi z przyjacielską wizytą u jego sąsiada konsula. Tym razem kaffa [kawa wówczas znana za pośrednictwem państwa tureckiego – przyp. aut.], którą nas swoim zwyczajem podjął Genueńczyk, już nieco łatwiej przechodziła mi przez gardło. Trzeba przyznać, że specyfik ten roztacza wcale przyjemny aromat, a smak naparu, gdy się go tylko porządnie dosłodzi, przypomina trochę czekoladę, choć jest cokolwiek bardziej gorzki. A że za przyczyną właśnie owej goryczki, jak również z powodu gorącości płynu, popija się kaffę bardzo małymi łykami, czynność ta sprzyja pouczającej rozmowie. Dowiedziałem się między innymi, że choć banki otworzyły swe kantory, obroty pieniężne na wielką skalę nie są obecnie możliwe wskutek ograniczonych środków. Okazuje się, że większa część zaksięgowanych zasobów złota i srebra przechowywana jest w tej chwili poza bezpośrednim zasięgiem banków, w dobrze strzeżonych kryjówkach, i pozostanie w nich, dopóki jakaś odpowiedzialna, godna zaufania władza nie zapewni zgromadzonym kapitałom bezpieczeństwa. W ukryciu złożone są również zaprzysiężone odpisy ksiąg bankowych – na wypadek gdyby komuś zachciało się zniszczyć oryginalne dokumenty. Obaj bankierzy nie ukrywali przede mną, iż te wszystkie środki ostrożności wypływają z obawy, że motłoch, niezaspokojony łupami rzeczowymi zdobytymi podczas plądrowania domów bogaczy, będzie chciał w następnej kolejności sięgnąć po ich złoto.

[…]

A czy wiesz, Donno Vittorio, że gdyby nie pani, być może nigdy bym się nie   wziął do wydawania gazety? Spojrzała ze zdziwieniem, więc objaśniłem: – Pani mi pierwsza powiedziałaś w oczy, że nie mam czego szukać w muzyce. A, tak! – wpadła mi w słowo. Przypominam sobie; mówiłam, że masz pan skórę za cienką, by znosić te wszystkie podłe intrygi pomiędzy muzykami, jak też i tępą głuchotę słuchaczy. I co, nie miałam racji? Rację miałaś pani zupełną, aczkolwiek nie to mi mówiłaś, a co innego, mianowicie, że choćbym doszedł do najwyższej biegłości, i tak pozostanę muzyczną miernotą.

[…]

Jeśli chodzi o Didiera, to zawsze zastanawiałem się, czemu u licha pomimo niezaprzeczalnych zdolności w malarstwie nie udało mu się nigdy wznieść ponad rzemieślniczą poprawność, co rzuca się w oczy zwłaszcza w porównaniu z François. Otóż widzi mi się, że musi to mieć coś wspólnego z ową jego właściwością, która choćby dziś objawiła się mym oczom tak jaskrawo. Zawsze, jak go tyle lat znam, skłonny był przytakiwać, a nawet nadskakiwać każdemu, kto się wyróżniał pewnością swego. Mogłoby to wskazywać, iż jemu samemu tej pewności brakuje, jednak z drugiej strony umie on z łatwością dochodzić do konfidencji z tymi, którzy mu imponują, i być z nimi za pan brat. Nie widziałbym w tym wszystkim nic niepokojącego, gdyby Didier naprawdę znał się na ludziach. Niestety, często zdarzało mu się brać za wybitne osobistości figury całkiem mierne albo i wręcz spod ciemnej gwiazdy; przyklejał się wtedy do nich i pod ich wpływem zmieniał prawie nie do poznania. Przez to niekiedy oddalaliśmy się od siebie na długie lata, przez ten czas nie widując się wcale, dopóki w końcu przypadek nie stykał nas ze sobą ponownie, w jakiejś innej epoce życia każdego z nas, kiedy znowu mogliśmy odnaleźć wspólny język. Tak było już dwa razy, a jeśli dobrze liczyć, może i trzy.

[…]

W czasie, kiedy tam bywałem, nie był on jeszcze co prawda taki stary – brodę miał wprawdzie białą, ale czuprynę niezupełnie. W swej poezji dążył do ideałów klasycznego umiaru; być może to właśnie pod jego wpływem pani domu powściągała jeszcze wówczas swą skłonność do przesadnie ozdobnej wymowy. Owszem, przypominam sobie, że z upodobaniem mówiła obrazami, nieraz bardzo rozbudowanymi, posługiwała się nimi jednak z takim wdziękiem i lekkością, że nie mogły one nikogo razić. Jeśli miałbym porównać jej sposób wysławiania się z tyradami pani Sarocchi, to jakkolwiek jedna i druga w najzwyklejszej rozmowie zdawała się przemawiać wierszem, to przecie u Donny Margherity wynikało to głównie z muzyczności jej fraz, podczas gdy u Arthénice – z nagromadzenia kunsztownych metafor. Wyznam, że przez cały czas mego pobytu w Paryżu nie udało mi się odegrać w Hôtel Pisany żadnej roli – wicehrabina, jak się zdaje, trzymała mię w odwodzie, czekając stosownej chwili; stale mię jednak zapraszała z niezmienną serdecznością. Korzystałem z tych zaproszeń tym skwapliwiej, że dobrze dawali tam jeść, co było rzeczą nie do pogardzenia w obliczu moich szybko topniejących środków.

[…]

Fabert był hugenotą, jak wielu meceńczyków, ale w drukarni swej nie czynił między wyznaniami różnicy. Pan Toussaint jak i starszy łamacz pan Muller byli rzymskimi katolikami, tak samo jak wieczny czeladnik, rudowłosy Jean-Marie, którego nazwisko wypadło mi z głowy. Z hugenotów patron nasz wyróżniał tylko Didiera Barrę. Do niego zawsze zwracał się o radę, gdy trzeba było rozstrzygnąć, jakim krojem i stopniem czcionki coś złożyć, jak złamać stronę tytułową etc. Do obowiązków Didiera należało przede wszystkim sporządzanie winiet i inicjałów, czasem rycin. Wcześniej uczył się trzy lata u pana de Lassusa, uważanego w mieście za niedoścignionego mistrza w malowaniu ozdobnych tarcz herbowych, dlatego też w drukarni uczeń jego cieszył się reputacją skończonego artysty. Był wówczas młodym człowiekiem lat dwudziestu jeden, słusznego wzrostu i obdarzonym huczącym głosem w sam raz odpowiednim do hałaśliwych żartów, w których celował.

[…]

Mój mistrz też tam czasem zachodzi, żeby sobie pogadać po flamandzku. Pełno tu malarzy z Niderlandów, poznałem ich już z pół tuzina albo więcej. Kiedyś, jeszcze w dzieciństwie, znałem trochę niemiecki, oni co nieco po niemiecku rozumieją, niektórzy znają francuski, a też starają się mówić po włosku – no i lepiej, gorzej, jakoś się ze sobą dogadujemy. Polubiłem zwłaszcza jednego Holendra, niejakiego van Swanenburgha, Jacob mu na imię, który maluje najchętniej różne sceny piekielne. Dwa lata temu musiał się nawet gęsto tłumaczyć przed sądem arcybiskupim za obraz wyobrażający czarownice zlatujące się na sabat wśród antycznych ruin. On jest przekonany, że to inni tutejsi malarze na niego donieśli. Szczęściem udało mu się jakoś przekonać dostojny trybunał, że jeno ku przestrodze maluczkim starał się jak najdosadniej przedstawić całą ohydę zadawania się ze złymi mocami – i po namyśle go wypuścili. Obraz widziałem – dałoby się to namalować lepiej, ale w pomyśle ciekawe bardzo. Swanenburgh wyobraża sobie, że będzie drugim Boschem; do tego mu daleko, a poza tym od Boscha minęło sto lat, widzieliśmy przez ten czas Michała Anioła, widzieliśmy Tintoretta, El Greca, Caravaggia i pewnie chciałby Jacob ich wszystkich w swych diabelskich fantazjach uwzględnić, tylko nie bardzo wie jak. Wyznam Ci w zaufaniu, że po kryjomu troszkę go ostatnio podrabiałem. Nie wstydzę się tego, każdy dziś kogoś podrabia; cała sztuka w tym leży, żeby naśladownictwo przewyższyło oryginał. Tutaj akurat prawie wszyscy podrabiają Caravaggia, którego, nawiasem mówiąc, wiele razy widywałem w Cerriglio, zanim stąd wyjechał, po czym wkrótce doszły nas wiadomości o jego śmierci. Nie mogę sobie darować, żem do niego nigdy nie zagadał, ale nie było to łatwe. Stale otaczał go wianuszek wyznawców, którzy nie dopuszczali do niego nikogo, a już broń Boże Carla Sellitta, więc siłą rzeczy i mnie też. Oni nie znoszą Carla, bo to on pierwszy w Neapolu zaczął malować w manierze ich bożyszcza, co więcej, podobno malował w ten sposób jeszcze na długo przed pierwszym pojawieniem się Caravaggia w mieście, i do niedawna ci sami ludzie, którzy teraz padają przed Lombardczykiem na twarz, wybrzydzali na takie samo ostre światło na obrazach Carla. Carlo zresztą bynajmniej nie przypisuje sobie autorstwa tego stylu: twierdzi, że podpatrzył go u jakiegoś młodego Sycylijczyka, który przed laty zatrzymał się na krótko w Neapolu w drodze powrotnej z Rzymu – podejrzewam, że był to któryś z uczniów Caravaggia.

[…]

Starszy zecer nie przepuścił odtąd żadnej okazji, by sobie podworować z mojej jazdy na łyżwach, ale niewiele sobie z tego robiłem, albowiem po Święcie Trzech Króli całkowicie pochłonęło mię wielkie zadanie, któreśmy sobie z Didierem postawili – własna czcionka: moselle. Sam jej krój był w zasadzie dziełem Didiera, ale ja w dużej mierze poczuwam się do jego współautorstwa, gdyż po pierwsze, pomysł wyszedł ode mnie, a po drugie, wszystkie szkice Didier rysował w mojej obecności – ja stałem nad nim i zaglądałem mu przez ramię, a on oglądał się na mnie co chwila, szukając aprobaty. Nie mogę powiedzieć, żebym kierował jego ręką, ale twierdzę, że miałem pewien wpływ – nie rozstrzygam: dobry czy zły – na końcowy rezultat. Za wiedzą i zgodą pana Faberta wieczorami, gdy drukarnia pustoszała, zostawaliśmy w niej do późnej nieraz nocy, by nad moselle popracować. Gdyśmy już uzyskali zadowalający nas krój, jeszcze kilka tygodni zajęło nam przygotowanie kompletów papierowych szablonów nowej czcionki w kilku podstawowych stopniach. Dopiero gdzieś w Wielkim Poście zabraliśmy się do prac nad sporządzeniem stalowych matryc. Didier kilkakrotnie zajmował się już tym wcześniej, to jest za każdym razem, kiedy nasz patron zjawiał się w drukarni, niosąc pod pachą teksty drukowane nowymi, modnymi czcionkami – takimi, jakich jeszcze nie mieliśmy. Didier sporządzał z nich wówczas szablony, a następnie pomagał przy wytwarzaniu na ich podstawie matryc.

[…]

Kiedy moselle była wreszcie gotowa, samodzielnie złożyłem nią pierwszych pięć rozdziałów Gargantui i Pantagruela, książki, którą wówczas świeżo dla siebie odkryłem, a której autor, o czym mi powiedziano, wiele lat spędził w Metzu, pełniąc w tym mieście posługę lekarską. Złożony tekst przemyślnie złamałem, odbiłem na dobrym papierze, nadto wytłoczyłem skórzaną okładkę i z całości sporządziłem foremny tomik według wszelkich reguł sztuki. Pan Fabert, uważnie książeczkę obejrzawszy, ujął mię za ramiona i oznajmił ze wzruszeniem, że jest ze mnie dumny. Przywołał nawet swojego syna, ładnego chłopca lat gdzieś dwunastu, pokazał mu moje dzieło i rzekł: Modlę się, Abrahamie, abyś i ty umiał zrobić równie dobry użytek z nauk swoich mistrzów. Abraham zamierza – objaśnił mnie, gładząc syna po głowie – poświęcić się rzemiosłu wojennemu. W przyszłym roku, o ile nic nie stanie na przeszkodzie, wstąpi w szeregi gwardii francuskiej. Muszę tu dodać, co czynię z przyjemnością, że młodszy Fabert jest dziś jednym ze znaczniejszych wodzów swego kraju.

[…]

Tak, François! François de Nomé! Znałaś go pani? Czy go znałam?… – Opadła głową na poduszkę i westchnęła. – Może i znałam. Chociaż – skrzywiła wargi – czy jego w ogóle kto znał? – Przełknęła ślinę. To był człowiek… – szukała właściwego słowa – nie do zgłębienia. Ja bym go tak nie określił – zaoponowałem ze zdziwieniem. – Znałem go jako bardzo przystępnego, wesołego kompana, z sercem na dłoni. A kochałeś go waćpan? – zakrakała. Czym go kochał? – powtórzyłem zdziwiony. – No, ma się rozumieć; byliśmy serdecznymi przyjaciółmi. Ja go kochałam. Osłupiałem na dźwięk tych słów – ledwie słyszalnych, ale przecie popartych wyrazem uroczystej powagi na twarzy. Jakże to: ona kochała? Ona? Jego? Nie, nie bardzo chciało mi się w to wierzyć. Zarazem jednak rozumiałem, że skoro księżniczka otwiera przede mną duszę in articulo mortis, wypada mi przynajmniej tymczasowo udzielić jej pewnego kredytu zaufania. Czułem przy tym, że jestem bliżej niż kiedykolwiek znalezienia odpowiedzi na dręczące mię pytania z przeszłości.

[…]

Przypominam sobie, jak któregoś dnia wymyślił taką zabawę, że mieliśmy własne królestwo. On, ja, moja siostra Diana i Izzachino, mój braciszek, błogosławionej pamięci… – Posmutniała, umilkła na chwilę, lecz po krótkiej chwili podjęła swą opowieść. – François był królem, ja królową, Izzachino wodzem naczelnym, a Diana, o ile pamiętam, kanclerzem. Terytorium królestwa był jego pokoik w naszym domu, taki zupełnie malutki. Zdaje się, że ogłosiliśmy akt oderwania naszej krainy od królestwa moich rodziców po jakiejś połajance, którą uważaliśmy za niesprawiedliwą. Przemyciliśmy ze spiżarni zapasy żywności i okopaliśmy się z nimi w granicach naszej monarchii, zdecydowani bronić obcym wstępu na jej terytorium. I oto już ładnych parę godzin warowaliśmy razem na tej piędzi ziemi, pojadając różne łakocie i zwracając się do siebie w bardzo wyszukanych słowach, gdy w końcu wódz naczelny Izzachino pisnął, że chce mu się siusiu. Król François wyciągnął spod łóżka naczynie i Izzachino skorzystał, lecz po chwili tę samą potrzebę zgłosiła Diana, a zaraz potem sam monarcha, bo i koronowane głowy czasem je miewają. Co powiedziawszy, muszę tu ujawnić, że na koniec i królowa poczuła przemożny zew natury. Poddani kornie odwrócili głowy, także i mój królewski małżonek poszedł w swej delikatności za ich przykładem, i już miałam siadać, kiedy zerknąwszy w dół, spostrzegłam, że naczynie jest niemal pełne: wolnego miejsca zostało w nim może na palec. Nie usiadłam więc, tylko ukucnęłam… – Zachichotała. – Koniec końców wyszło na to, że to ja byłam wszystkiemu winna. Bo ostatecznie kto zrobił kałużę? Ja! A przecież byłam wtedy już dużą dziewczynką, miałam dziewięć lat.

[…]

W tymże liście François po raz pierwszy wspomniał o Don Giambattiście Della Porta. Jak wszędzie, tak i do niego wprowadził mego przyjaciela wspomniany Carlo Sellitto. Prawie wszyscy neapolitańscy malarze odwiedzali wówczas willę Della Porty w Due Porte, żeby posłuchać jego wykładów o perspektywie, o naturze światła i koloru, a nieraz i na tematy mniej oczywiście z ich rzemiosłem związane, lecz zawsze pasjonujące. „Ten człowiek to drugi Leonardo – pisał mi François. Co prawda nie maluje, ale kto wie, może by i malował, i to dobrze, gdyby tylko zechciał, bo choć jest w zasadzie człowiekiem nauki, nie brak mu polotu ani fantazji dla odprężenia po trudach swych badań raz po raz strząsa od niechcenia na papier komedie, które, wystawiane w teatrze, ściągają tłumy. Dlaczego? Bo są naprawdę śmieszne! Powiadam ci, geniusz Della Porty nie zna żadnych granic – mało, że skupia on w swym umyśle wiedzę całej ludzkości ze wszystkich możliwych dziedzin, to jeszcze wyrabia rozmaite przemyślne machiny i aparaty własnego wynalazku, i one działają niezawodnie! Są wśród nich i takie, po które zapisują się u niego w kolejce tutejsi malarze, bo już bez nich nie potrafią pracować. Nie mówię tu o sobie – jakoś jeszcze, chwała Bogu, daję sobie bez tych cudeniek radę – ale przyznam, że diabelnie mi się one podobają. Spodobają się i Tobie, zobaczysz”.

[…]

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to szerokie płaszczyzny mieniące się wszystkimi odcieniami złota, poprzedzielane pionowymi pasmami głębokiej czerni. Potem zobaczyłem kolumny i rzeźby – zwłaszcza ten największy i najjaśniejszy posąg, w samym środku obrazu, wyobrażający chyba Apolla, w każdym razie jakąś wysmukłą postać męską spowitą w greckie szaty i w wieńcu laurowym na czole, namalowaną ulubioną przez François techniką modelowania postaci cieniutkimi nitkami bardzo gęstej białej farby, często nakładanymi nie włosiem, a trzonkiem pędzla (nie raz widziałem, jak to robi). Nad głową posągu świeciło coś, co zrazu wziąłem za księżyc w pełni, lecz przyjrzawszy się, spostrzegłem za Apollinem jego cień rzucony na rozjarzoną płaszczyznę, z której ów rzekomy księżyc się wyłaniał, czyli że płaszczyzna ta przedstawiała nie wycinek przestworzy, a litą ścianę skąpaną w ostrym świetle, kolisty zaś kształt osadzony w jej górnej części nie księżycem był, tylko rzeźbioną ozdobą – rodzajem rozety, której ramiona tworzyły wpisany w koło kształt podobny do pięciolistnej koniczyny. Czy ten znak niesie jakieś ukryte przesłanie, trudno mi powiedzieć. Cały krajobraz namalowany był na czarnym podkładzie rozmaitymi odcieniami bieli w taki sposób, że budowle i posągi w dalszych planach stopniowo coraz bardziej roztapiały się w zasnuwającej widnokrąg złocistej łunie. Z przodu zaś, u stóp białego posągu, można było rozróżnić pięć kolorowo ubranych kobiet pochylonych nad czymś maleńkim, co się wynurzało z czarnej wody. Z bliska można było w tym czymś rozpoznać leżące w wyplatanym koszyku dzieciątko, z jedną rączką wyciągniętą w górę. Było oczywiste, że tej grupy figuralnej François nie zdążył wykończyć – w wielu miejscach przez postacie ludzkie prześwitywało tło. Zastanawiałem się, która z namalowanych kobiet miała być córką faraona – czy ta, która przykucnąwszy tuż nad małym Mojżeszem, stara się go uspokoić delikatnym ruchem wyciągniętej dłoni, czy może podchodząca dopiero do brzegu wody najbardziej zwiewna, najbardziej z tych wszystkich postaci dziewczęca i zarazem najbardziej niedokończona, ledwie co maźnięta pędzlem, przez co wyglądająca prawie jak duch. Stawiałbym raczej na nią, a to z tego powodu, że mi czemuś przypomina Sabellę. Mogłem czynić takie spostrzeżenia dzięki temu, że jak na François, postacie w scenie z Mojżeszem były stosunkowo duże i czytelne, takie mniej więcej jak w jego Ucieczce Lota z Sodomy, aczkolwiek wciąż mniejsze niż u większości innych malarzy. Nawet go kiedyś zapytałem, dlaczego nigdy w swoich pracach nie pokazuje ludzi z bliska. W pierwszej chwili zdawał się być tym pytaniem nieco urażony, nie od razu odpowiedział, ale po chwili namysłu sięgnął do swojej kolekcji rycin i przewertowawszy cały ich plik, wydobył jedną, przedstawiającą nadmorski krajobraz z oraczem. „Żałuję, że nie mogę ci tego pokazać w kolorze – rzekł. W oryginale jest to obraz olejny, a jeden mój tutejszy kolega, Niemiec nazwiskiem Gotfried Wals, ma jego piękną kopię. Spójrz tu. Wskazał mi prawy dolny róg ryciny, gdzie widać były wystające z morza gołe nogi, maleńkie jak ogon kijanki. Wiesz, czyje to nogi? Nie wiedziałem. No, jak to, Ikara! François się zaśmiał. Właśnie spadł. A tam, o, za tym oraczem, masz tego drugiego wieśniaka, wpatrzonego w niebo. Co on tam może widzieć?”. „Dedala?” – zgadłem, na co François z tryumfem przytaknął: „Właśnie! Widzi Dedala, ale my go nie widzimy, bo poleciał dalej! – Schował rycinę i podniósł na mię wzrok. – Jak uważasz, Fortunato, czy to, że z Ikara mamy tu tylko te nóżki, a Dedala nie ma wcale, to dobrze robi obrazowi czy źle?”. Odrzekłem, że dla mnie dobrze. „Cieszę się – westchnął z ulgą i dodał z naciskiem: – Cieszę się, bo ten obraz wiele dla mnie znaczy. Namalował go wielki, wielki mistrz. Jeden z największych. Stary Bruegel”.

[…]

Podoba się pani? – zapytałem jejmość Sancię, wskazując na Mojżesza. Mnie? Wzdrygnęła się, zaskoczona. No, podoba się. Ładny obrazek, nie powiem. Trochę tylko taki… dziwny. A dziwny, dziwny – przytaknąłem z uśmiechem. A jak pani myśli, co to dziwo może przedstawiać? Zawahała się. To… Solfatara? – rzuciła niepewnie. Teraz ja spojrzałem na nią z zaskoczeniem. Solfatara? Skąd ten pomysł? Chociaż… Faktycznie: te opary, te mętne wody, ten siarczany koloryt… Tylko budowle nie pasują, bo wokół Solfatary nie ma żadnych, zupełne pustkowie. Mogłyby się najwyżej komuś przyśnić. Ale przecież François był malarzem snów. Tak właśnie – on był malarzem snów.

[…]

Pewnego razu zastałyśmy go w Due Porte zajętego w swej pracowni ucieraniem różnych składników na jednolitą masę. Powiedział, że właśnie udało mu się odtworzyć recepturę pewnej cudownej maści znanej starożytnym, która może w przyszłości oddać wielkie usługi nam, ludziom dzisiejszym, jak też i naszym potomkom. I ni stąd, ni z owąd zapytał nas, czy chcemy spróbować, jak ona działa. No, my, obie smarkule – bo Sulpizia była starsza ode mnie ledwie o rok, może dwa – byłyśmy zwyczajnie zaciekawione. Nawet nie pytałyśmy, na co ta maść ma pomagać, tylko dałyśmy się zaprowadzić do osobnego pokoiku, gdzie nie było żadnych mebli prócz dwóch łóżek. Della Porta wręczył nam po słoiczku maści, klucz i dzwonek. Miałyśmy się zamknąć na klucz, lekko posmarować maścią na całym ciele, zwłaszcza tam, na dole, potem położyć i czekać, co będzie. Gdyby nas coś zaczęło niepokoić, miałyśmy zadzwonić. Pewnie liczył się z tym, że może nam nie starczyć sił na to, by wstać z łóżek i otworzyć drzwi. Zostawił nas same, a my, zebrawszy się na odwagę, uczyniłyśmy obie jak powiedział. Zaledwie zaczęłam się tą maścią smarować, gdy poczułam, że się zataczam, lecz nie tak jak to bywa po winie, bo nie ściągało mnie w dół, ale w górę unosiłam się w powietrzu jak w morskiej wodzie, raz po raz kołysana jakby podmuchami wiatru. Na razie jeszcze dotykałam stopami podłogi, ale było oczywiste, że wystarczy mi lekko się od niej odepchnąć, aby mię wyniosło ku górze. Tak też zrobiłam. I nie żałuję. Wybacz, messère, chętnie bym ci opisała szczegółowo przebieg tej niepodobnej do niczego innego eskapady, ale po prostu brak mi słów dla oddania owych doznań. Było to coś niewypowiedzianie wzniosłego; jakieś najwyższe wtajemniczenie – mistyczne, można powiedzieć, tak, mistyczne! – które było zarazem wcale ziemskie, wręcz cielesne. Dość, że gdym się po wielu godzinach przebudziła z tego stanu, byłam już kobietą spełnioną, i to na wiele sposobów, aczkolwiek żaden mężczyzna spotkany w świecie rzeczywistym jeszcze mnie nawet nie był dotknął. To ja sama się zaraz dotknęłam, żeby się przekonać, czy jestem cała – owszem, wszystko było na swoim miejscu. […] Wręcz przeciwnie, powtarzało się wielokrotnie. Ale to już kiedyśmy mieszkali ze sobą jak mąż z żoną. Bo on stale tę recepturę udoskonalał i sprawdzał rozmaite sposoby aplikacji. Nazwał ten specyfik maścią czarownic. Chciał przez to dowieść, że to nie żaden diabeł unosi te kobiety w przestworza, by tam z nimi spółkować, lecz owe ich podniebne swadźby są jeno przywidzeniem wynikającym z użycia maści, która wnika w ich ciała, gdy ujeżdżają swoje kije od mioteł nią posmarowane. Skoro jego dociekania prowadziły do takich konkluzji, tym bardziej się nie dziwię, iż wolał nie ściągać znów na siebie uwagi inkwizycji. Tak pan myślisz? No, ja to wtedy inaczej widziałam. Ale rozumiałam tyle, żeby o tych naszych zabawach nikomu nie mówić.

[…]

Na Malcie po raz pierwszy zobaczyłam roześmiane kobiety w powabnym dezabilu, które przez otwarte drzwi swoich domów kiwały zapraszająco na przechodzących rycerzy. U Maurów widok taki byłby nie do pomyślenia i dlatego zjawisko to wydało mi się czymś ze wszech miar chrześcijańskim i nad wyraz wytwornym. A trzeba ci wiedzieć, że my, repatrianci z Tunisu, żyliśmy na Malcie w strasznym ubóstwie, obozowaliśmy pod gołym niebem, na garnuszku zakonu, bez niczego własnego ani żadnego zajęcia. Miano nas zawieźć na Lampedusę, żebyśmy ją ponownie zasiedlili, ale z jakichś powodów ten plan ciągle nie dochodził do skutku i nasz pobyt na Malcie przedłużał się w nieskończoność. Pewnego dnia, przechadzając się po ulicach La Valetty, wdałam się w pogawędkę z jedną z owych śmieszek stojących na progach domów i dowiedziałam się, na czym polega ich praca. Niewiele jeszcze się na tych sprawach rozumiałam, ale dobra ta kobieta stopniowo mi wszystko wyłuszczyła, niczego przede mną nie tając, a moja dziewczęca wyobraźnia i budzący się przyrodzony popęd dokonały reszty. Niebawem powróciłam do niej, zapytując, czy i ja nie mogłabym spróbować swoich sił w tym szlachetnym rzemiośle. Cóż, wzięła mię do terminu i wprowadziła do cechu z taką delikatnością, że doprawdy nie mogłam się na nic uskarżać. Z miejsca było dla mnie jasne, że jestem do tego stworzona. Moi rodzice, gdym im z dumą przyniosła pierwsze zarobione pieniądze, zalali się łzami i obrzucili mię stekiem wyzwisk. Ale złoto wzięli. Tak samo było za drugim i za trzecim razem. Ale czwartego razu już nie było, bo dość już miałam odsądzania mnie od czci i wiary, więc bez pożegnania wsiadłam na galerę i popłynęłam do Palermo, by tam rozpocząć życie na własną rękę, bez oglądania się na nic. I tak narodziła się Maltanka, kurtyzana.

[…]

Pieniądze zapisane mi przez Don Carla otrzymałem w postaci obligu płatnego w neapolitańskim banku Zwiastowania Najświętszej Marii Panny. W Gesualdo nie było jak tego spieniężyć, a potrzebowałem sprawić sobie jakiegoś wierzchowca. Na szczęście pozostało mi jeszcze sporo z gotówki, w którą zaopatrzyłem się wcześniej w Benewencie. Kupiłem za nią mulicę, załadowałem na nią moje biesagi i sam jej dosiadłszy, wyruszyłem na zachód. Mógłbym teraz rozpisać się szeroko o komicznych perypetiach wynikłych z mego zupełnego braku umiejętności jeździeckich (zdecydowałem się na muła za radą Don Antonia Gesualdo, głównie z tego względu, że muły miały być mniej narowiste niż konie – co niezupełnie się potwierdziło), lecz że mam wiele ważniejszych rzeczy do opowiedzenia, pozostawię wyobraźni czytelnika zadanie odtworzenia sobie kilku mrożących krew w żyłach scen, jakie się rozegrały w trakcie owej dwudniowej podróży. Gorzej, że będąc skupionym na kwestii utrzymania się w siodle, na drugi dzień nie zapanowałem należycie nad nawigacją, przez co tuż przed Neapolem zboczyłem nieco zanadto na zachód. Czując, że coś jest nie tak, zacząłem napotykanych ludzi rozpytywać o drogę. Nàpule? A tamuj. – Jakiś wieśniak, mówiący dziwnym narzeczem, wskazał mi brodą kierunek. – Jak pan dojedziesz do Solfatary, to potem ino nad morzem w lewo i jesteś, pan w domu.Aha, aha, rozumiem – rzekłem. – A w razie czego jeszcze w tej Solfatarze kogoś zapytam. Spojrzał jakoś dziwnie spod oka, a mnie przeszedł dreszcz. Dziś rozumiem już, że on tylko wątpił, czy kogolwiek „w tej Solfatarze” spotkam, ale w tamtej chwili, nie mając pojęcia, ki diabeł owa Solfatara, byłem przekonany, że dostrzegam w spojrzeniu wieśniaka jakiś niepokój, jakąś chęć ostrzeżenia mnie – tylko przed czym? Pojechałem jednak dalej i Solfatara po niedługim czasie wyłoniła się po mojej lewej ręce, podobna wielkiej, okrągłej brytfannie z niedopieczoną frittatą, gdzieniegdzie wciąż płynną i wzbierającą bąblami. Powoli okrążałem tę dymiącą nieckę, wsłuchany w chrzęst gruntu osypującego się spod kopyt mej mulicy, nienaturalnie głośny wobec panującej wokół trupiej ciszy, gdy wtem dostrzegłem przed sobą sylwetkę człowieka. Gdy podjechałem bliżej, spojrzeliśmy po sobie i każdy z nas lekko się skłonił. Skorzystałem z okazji, by się upewnić, czy to, co mamy przed sobą, to właśnie Solfatara. Padła odpowiedź twierdząca, wygłoszona osobliwym cudzoziemskim akcentem, którego w pierwszej chwili nie umiałem zaszeregować. Przyjrzałem się nieznajomemu – był to krzepki mężczyzna w sile wieku o jasnych, prawie białych brwiach i rzęsach, odbijających od opalonej na złoty brąz twarzy. Uśmiechał się mile, lecz powściągliwie, bardzo po cudzoziemsku. Za chwilę okazało się, że szczególnym zrządzeniem losu ten właśnie jedyny człowiek, na którego natrafiłem na tym pustkowiu, to malarz i dobry znajomy François, który mi o nim dawno temu pisał – Jacob van Swanenburgh. Jak mi tłumaczył, specjalnie wybrał się tego dnia w to miejsce, żeby zobaczyć, jak się przedstawia Solfatara przy takiej pochmurnej pogodzie. Przyznałem mu się, żem właśnie przed godziną po raz pierwszy usłyszał tę nazwę, a teraz widzę, że kryje się za nią to coś, co mamy przed oczami, wciąż jednak nie wiem, co to właściwie takiego. Swanenburgh bardzo chętnie mię oświecił w tym względzie. Solfatara to jest, miły panie, wulkan, tak samo jak Wezuwiusz – tłumaczył. – Tyle że jest dużo mniejsza, niższa i dawno nie wybuchała – tłumaczył. – Ale widzisz pan, cały czas tam się coś pod spodem pichci. A one oba, te wulkany, gdzieś tam muszą się łączyć. Bo co je rozdziela? Neapol! Neapol stoi jakby na moście, pod którym przepływa rzeka buzującej lawy. To się w tym mieście czuje, przekonasz się pan.

[…]

Przyjechałem do tego miasta z pewnym planem i niebawem zabrałem się do jego urzeczywistniania. Zacząłem od tego, że zaopatrzyłem się w zapas papieru nutowego, piór oraz inkaustu, po czym na wiele tygodni zamknąłem się w czterech ścianach, by tam pracować nad moją muzyką. Wychodziłem z domu tylko dla rozprostowania nóg i zaopatrzenia się w niezbędne rzeczy. Nie odwiedzałem nawet François, chciałem bowiem dopiero wtedy pokazać się znów jemu i Sabelli, kiedy będę miał już czym się przed nimi pochwalić. Pracowałem tedy usilnie od rana do wieczora, przekonany, że prędzej czy później uda mi się wysnuć z mej leniwej muzycznej wyobraźni jakiś wątek – następstwo choćby trzech, czterech dźwięków – zdatny do rozwinięcia w wartościową kompozycję. Nie bardzo wiedziałem jednak, jak mam się do tego zabrać. W poszukiwaniu metody spędziłem najpierw ładnych kilka dni na wertowaniu nut kompozytorów, których dzieła trafiały mi do serca, w nadziei, że gdy się im uważnie przyjrzę, odkryję w nich coś ponad mniej czy bardziej nowatorskie sposoby zaplatania nut – że mianowicie zdołam przeniknąć sekret, który tym wybrańcom otwierał głowy na firmament nieznanych muzycznych konstelacji. Bo gdy już znajdę ścieżkę do owego tajemnego uniwersum, myślałem sobie, wtedy będę mógł tak jak oni sięgać swobodnie po ten czy ów z owych niepowtarzalnych klejnotów, od których się tam roi, i przenosić go do naszego świata, gdzie nadam mu ziemską formę wedle swych najlepszych umiejętności. Studiowałem więc dzieła geniuszów i oczywiście znajdowałem w nich owe niezwykłe, niewytłumaczone piękności połączone zwykle całkiem pospolitymi, z dawna uświęconymi formułami, a nieraz nawet bardzo starannie w ich gąszczu ukryte, choć ten gąszcz i tak rozświetlony ich blaskiem przemieniał się w ogród Hesperyd. Śledząc tę grę mistrzów, tę żonglerkę, tak wymyślną, a tak naturalną zarazem, raz po raz klaskałem w dłonie i wybuchałem triumfalnym śmiechem w przekonaniu, że jestem już bardzo blisko odkrycia tajemnicy, że prawie wiem, o co chodzi – ale za chwilę trop gubiłem i wiedziałem tylko tyle, co i wprzódy. Chwytałem więc za lutnię i całymi godzinami improwizowałem. Improwizowałem – to może za wielkie słowo; ot, tak, brząkałem sobie na chybił trafił, bez żadnej premedytacji, choć palce, nauczone pewnych gotowych schematów, mimo wszystko podążały wciąż utartymi ścieżkami; na próżno więc nasłuchiwałem pilnie, czy się co z tego brząkania wyłoni, bo cokolwiek się wyłaniało, było mi już skądś znajome – aż nadto znajome! – więc w końcu, zdjęty furią, zmuszałem moje palce do tego, by zboczyły z wytyczonych szlaków, ale w ten sposób uzyskiwałem tylko nic nieznaczący bełkot, albo, co gorsza, te same co wcześniej wyświechtane zagrywki, tyle że przeniesione do nowych, trudniejszych dla ręki tonacji. W końcu wpadłem na nieco bardziej owocną metodę. Najpierw wygrywałem na lutni rozmaite akordy, poszukując sekwencji, która wydałaby mi się interesująca, a gdy taką w końcu znalazłem, zapisywałem ją natychmiast w postaci generałbasu, by mi nie umknęła, po czym odgrywając ją w kółko i wsłuchując się w nią, starałem się coś do niej zaśpiewać. I tu wreszcie coś mi się zaczynało udawać. Nie od razu i nie zawsze, lecz w kilku przypadkach naprawdę uzyskałem w ten sposób melodię, może nie jakąś wyjątkowo odkrywczą, ale wcale miłą dla ucha i jak mi się wydawało, dotychczas nieznaną. Ha, jestem genialny! – powiedziałem sobie i z zapałem zabrałem się do rozpisywania mych tematów na zespół instrumentów. Zajęło mi to niemało czasu, lecz później, spoglądając na partyturę, mogłem stwierdzić z dumą, że wygląda ona wcale dostojnie, a jak się przypatrzeć, można w niej odnaleźć niemało muzycznych niespodzianek zdolnych zadziwić słuchaczy.

[…]

Choć, jak powiedziałem, był już listopad, zastaliśmy uczonego męża w ogrodzie warzywnym, zajętego zbieraniem niewielkich, zielonkawych owoców z jakiegoś żółknącego już ziela. Ach, nie ma na co patrzeć, panowie, niedojrzałe – zastrzegł od razu. Dojrzałe są takie, o, takie! Pokazał między zgiętym palcem wskazującym a kciukiem przestrzeń wystarczającą do pomieszczenia cytryny.  I czerwone! O tej porze roku już nie zdążą dojrzeć, ale na nasiona się nadadzą, taką przynajmniej mam nadzieję. To owoc z Nowego Świata; nadałem mu nazwę pummarola; prawda, że pasuje? Hiszpanie mówią na nie tomates, ale pummarola dla mnie ładniej brzmi. Pan szanowny tu po raz pierwszy, nieprawdaż? – zwrócił się nagle do mnie. Pozwoli pan? Bezceremonialnie obrócił mię twarzą do słońca, po czym jął mię obchodzić dookoła, uważnie mi się przyglądając. Nie, nie – zaprotestował gwałtownie, gdy obróciłem głowę na stronę, gdzie się akurat znajdował – pan będziesz łaskaw patrzeć przed siebie, to potrwa tylko chwilę, obiecuję. Wyciągnął z kieszeni notes, coś tam naskrobał ołówkiem i poprosił, bym zechciał mu dać do obejrzenia swoje dłonie. Znów coś zanotował i oznajmił pogodnie: Nie masz pan skłonności do zbrodni. Ja? – wyrwało mi się w zaskoczeniu. A, bo trzeba ci wiedzieć – pośpieszył z wyjaśnieniem François, że Don Giambattista jest autorem wnikliwego dzieła poświęconego fizjonomice. Tak, tak – przerwał mu Della Porta – owszem, ukazało się w swoim czasie po łacinie, ale… hm… nie uzyskałem zgody na publikację przekładu włoskiego, toteż… – machnął ręką – nie ma właściwie o czym mówić. Po tych słowach znów zwrócił się wprost do mnie: Ale pan masz fizjonomię nietuzinkową, przyznam. Muszę zapisać pańskie nazwisko – dodał, spoglądając na mię wyczekująco. Natychmiast przedstawiłem się, zawstydzony, żem nie uczynił tego już na wstępie. A po chwili dorzuciłem: Może też okaże się dla pana przydatne to, czegom się ostatnio o sobie dowiedział. Tak? – uniósł wyczekująco brwi. Jestem naturalnym synem Donny Beatrice Cenci. O! To zrobiło na nim wrażenie. Któż jest pańskim ojcem? – zapytał po chwili z troską w głosie. Olimpio Calvetti. Ha! Aż się złapał za głowę. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w grządkę pummaroli, lecz w końcu podniósł na mnie wzrok i zapytał niewinnie: To chyba jesteś pan kontent z mej diagnozy? Parsknąłem na to śmiechem, co zapoczątkowało wybuch ogólnej wesołości, po czym Della Porta ujął mię za ramię i poprowadził do domu.

[…]

Zamknął okiennice i zaciągnął na nich kotary z grubej czarnej materii. Pozostawił niezasłonięte tylko okno w ścianie, pod którą wszyscyśmy siedzieli. Niebawem także i to okno zakrył dobrze dopasowaną okiennicą z wprawioną w środku miedzianą płytką i wówczas jedynym źródłem światła stał się mały otwór w tej płytce wywiercony. Camera obscura, w którą przeobraziło się w tej chwili nasze obserwatorium – rozległ się w ciemności głos uczonego – to nic nowego i zapewne mieli już państwo okazję tu i ówdzie ten fenomen podziwiać. Przypomnijmy sobie jednakże, jak to może wyglądać. Usłyszeliśmy szuranie i nagle w strumieniu światła ukazał się arkusz białego papieru przypięty do krosien ustawionych na sztaludze, której nogi ginęły w mroku. Na papierze tym migotały jakieś nieokreślone barwne kształty, rozlane niby akwarela. Della Porta zaczął przesuwać sztalugę to do przodu, to do tyłu, aż w końcu można było rozpoznać, że obraz, który się przed nami wyłania, przedstawia widok zza okna – drzewa, skały, dachy domów i dalekie morze. Morze połyskiwało na dole, jeszcze pod nim widać było pasek nieba, natomiast domy i drzewa zwieszały się z góry. Jak widzimy, jest już trochę wyraźniej – mówił Della Porta – chociaż chciałoby się widzieć lepiej. Istnieje i na to sposób. Mam tu inną blachę, z otworem dużo większym, który jednak wypełnia wypukła soczewka. Zastąpię teraz jedną blachę drugą… Jak powiedział, tak uczynił, po czym jeszcze trochę przysunął sztalugę do okna. I po chwili zobaczyliśmy na papierze widok z zaciemnionego okna tak wyraźny, tak prawdziwy, jakbyśmy sami stali w owym oknie otwartym na oścież, tyle że musielibyśmy stać na rękach, głową w dół. I nagle prawie cały krajobraz przesłoniła ludzka postać, a właściwie tylko zwieszająca się z góry głowa z ramionami, zwrócona w lewo i oświetlona żółtawym blaskiem listopadowego późnego popołudnia. O, chwileczkę! – zawołał Della Porta i nieco przesunął sztalugę, a wówczas dopiero ujrzeliśmy wyraźnie rysy tej osoby: pełne uroku rysy Vittorii Basile. – Poprosiłem Donnę Vittorię, aby nam się ukazała przed tym szkiełkiem, po to byśmy zjawisko to podziwiać mogli w całej jego sile i krasie. Sądzę, że ludzie obdarzeni talentami malarskimi, tak jak tu obecny nasz przyjaciel Monsù Francesco, mogliby teraz z łatwością nakreślić na tym papierze portret naszej znakomitej aktorki, z Wezuwiuszem w tle, ale że słońce już zaraz zajdzie, a chciałbym państwu zdążyć dziś pokazać jeszcze jedną ciekawostkę, nie możemy zwlekać z następną odsłoną naszego przedstawienia. To rzekłszy, zabrał się do pokazania nam, jak można uzyskać bardzo wyraźny obraz świata rzeczywistego zza okna za pomocą zwierciadła wklęsłego o niewielkiej krzywiźnie (w tym wypadku otworzył okno na oścież, a obraz rzutował na nieduży arkusz papieru przypięty do czarnego obicia obok tegoż okna). Snuł przy tym rozważania o naturze światła, wciąż niezbadanej, gdyż jakkolwiek – mówił – zaczynamy rozumieć geometryczne zasady, którym ono podlega, nadal przecież nie wiemy, czym właściwie ono jest.

[…]

Kiedy wreszcie mogłem już wracać do Neapolu, podążyłem tam najkrótszą drogą, przez Pontecorvo, snując w dyliżansie śmiałe plany ulepszenia mej gazety w stosunku do tej, którą pan Bassanio wydawał w Wenecji. Obmyśliłem na przykład, że w każdym numerze będę zamieszczać co najmniej jedną rozmowę z kimś, kto może moich czytelników zaciekawiać, ujętą w formie pytań i odpowiedzi, jak protokół sądowy. Oprócz tego w przypadkach, gdy w okolicy będzie się działo coś ciekawego, zamierzałem poświęcać takim zdarzeniom dłuższe artykuły zawierające drobiazgowe z nich relacje, pełne malowniczych szczegółów, jakie może dostrzec tylko naoczny świadek, i okraszone krótkimi wypowiedziami napotkanych na miejscu ludzi. Trzecią nową formą, którą zamierzałem na próbę wprowadzić, było coś w rodzaju krótkiego listu do czytelnika, utrzymanego w swobodnym, a nawet żartobliwym tonie, choć poruszającego nieraz tematy zasługujące na poważniejsze ujęcie. Po przyjeździe zabrałem się z całym zapałem do urzeczywistnienia tych planów. Wynająłem lokal przy vico San Guido, zatrudniłem Beppa, którego mi zgodnym chórem polecili poeci spotykający się w Cerriglio (tamże umówiłem się na współpracę z kilkoma rytownikami), wspólnie z Beppem wytargowaliśmy za dobrą cenę sprzęt z pewnej porządnej drukarni, której właściciel zmarł niedawno, nie pozostawiając następców, i wreszcie zakupiłem zapas papieru oraz składników do wyrobu farby drukarskiej. Potem, tak jak sobie wymarzyłem, usiadłem przy stole we własnym pokoju redakcyjnym i przystąpiłem do planowania pierwszego numeru. Temat przewodni narzucał się sam – miała przyjechać do miasta Adriana Basile ze swoją Basilerią – nie całą, gdyż jak wiemy, Vittoria już od dawna nie występowała z siostrami, a poza tym i ona, i najstarszy brat Giambattista, poeta, od dłuższego czasu przebywali w Neapolu na stałe. Zanosiło się jednak na triumfalny powrót do miasta uwielbianej Syreny z Posillipo i była to dla mnie doskonała okazja, by podsunąć neapolitańczykom gazetę w chwili, gdy będą najbardziej złaknieni wiadomości, których może im ona dostarczyć. Dzięki znajomości z Vittorią wiedziałem w porę, kiedy dokładnie Basileria przyjechała i że zatrzymała się u Don Luigiego Carafy, księcia di Stigliano.

[…]

Niestety wypadki kolejnych dni tak się ułożyły, że w żaden sposób nie mogłem w tej sprawie nic zrobić. Wbrew bowiem temu, co się mogło w dniu śmierci Masaniella wydawać, powstanie już nazajutrz wybuchło z nową siłą i trwało jeszcze do kwietnia następnego roku. Wszystko jednak wskazuje na to, że mój chrzestny nie miał okazji się o tym przekonać. Losy jego od chwili, gdy 16 lipca postawił ostatnie słowo w swych zapiskach, pozostają nieznane i najprawdopodobniej nigdy nie dowiemy się nawet, czy zdołał, jak to miał w planie, dotrzeć do Gaety. Mimo to życzeniu jego stało się zadość, choć bez mojego ani też najprawdopodobniej bez jego udziału. Darowano Bernardinie Pisie życie ze względu na błogosławiony stan, w jakim się znajdowała. Nie oszczędzono nikogo więcej z Masaniella rodziny – nawet jego matki, która próbowała go przywieść do opamiętania; nawet brata Bernardiny, Pizzicarola, który już 14 lipca zaparł się był szwagra i oddał pod opiekę wicekróla. Miał zupełną słuszność wuj Fortunato, obawiając się, że rząd może zaprzepaścić odprężenie powstałe po usunięciu tyrana. Gdy nazajutrz okazało się, że wzrosły ceny pieczywa, wzburzone tłumy znów wyległy na ulicę i od razu zatęskniły za Masaniellem. Odnaleziono jego głowę, porzuconą poprzedniego dnia na kupie plew koło miejskiego spichlerza, pieczołowicie przyszyto do ciała wyciągniętego z rowu za Porta Nolana, po czym, ułożywszy zwłoki Naczelnika w ozdobnej trumnie wyściełanej pikowanym jedwabiem, poniesiono je na czele wielotysięcznego konduktu przez całe miasto, aż na koniec złożono uroczyście do grobu w bazylice Karmelitów. I jak się okazało, nie był to wcale koniec rewolucji, a dopiero jej początek. Przez dziewięć kolejnych miesięcy mogliśmy się przekonać, że dziesięciodniowe rządy na wpół obłąkanego Masaniella to było jeszcze nic w porównaniu z nieustanną zawieruchą, która po nich nastąpiła. Przez ten czas codziennie na naszych oczach ulice spływały rzekami krwi, Bóg jeden raczy wiedzieć, w imię czego przelanej. W mieście zapanował zupełny chaos – nikt nie pracował, ale gdy ktoś szukał ludzi do pracy, też ich nie mógł znaleźć; nikt nic nie miał albo jeśli coś miał, to bał się do tego przyznać; nigdzie też nie można było nic kupić, a przynajmniej kupić jawnie; coraz to słyszało się o upadku kolejnych przywódców rozmaitych stronnictw, które pojawiały się wciąż nowe, tak jak młoda trawa wyrasta wiosną ze spulchnionej ziemi. Do tego jeszcze w listopadzie wylądowali w Neapolu Francuzi, którzy ogłosili utworzenie Republiki Partenopejskiej, zupełnie od Madrytu niezależnej – ale kilkumiesięczne francuskie rządy nie bardzo się neapolitańczykom spodobały, a zresztą nowi panowie w końcu się wynieśli i wrócili starzy. A gdy już opadł pył na pobojowiskach, okazało się, że w ostatecznym rozrachunku wszystko zostało w Neapolu po staremu. Tyle tylko, że nie powróciły już dawne drakońskie akcyzy.

Maciej Hen, Solfatara

Powieść historyczna Macieja Hena, polskiego pisarza, tłumacza i scenarzysty przenosi nas przede wszystkim do Neapolu, ale i do kilku kluczowych miast w północnej Italii oraz Sabaudii, a nawet w retrospekcjach narratora do samego Paryża i lotaryńskiego również Metzu, przenosi w czasy neapolitańskiej rewolty ludowej w mniej więcej połowę siedemnastego stulecia. Nie-do-kończony rękopis to historia życia Fortunata Petrelliego, zdolnego lutnisty, potem też nie mniej udanego neapolitańskiego drukarza, w której oprócz światłocieni drastycznych niepokojów społecznych króluje manierystyczna ciżba artystyczna pełgająca artyzmem o względy możnych tamtego świata. Czy zatem warto czy nie warto poświęcać się sztuce w świecie samemu będąc jak ten primus inter pares?   

 



powrót ››