Blog

 

09.06.2023

Wymazywanie

„Nie mogę jednak wymazać

 mojej rodziny ze świata tylko

dlatego, że tego chcę.”

„Musimy obserwować ludzi wtedy,

gdy nie wiedzą, że są ofiarami

naszej obserwacji.”

„Prości ludzie wcale nie są

 tacy prości, jak się sądzi,

a skomplikowani nie są wcale

 aż tak skomplikowani.”

„Gdy opisujemy tego samego człowieka,

 każdy z nas widzi zawsze

 kogoś innego niż pozostali.”

[…]

Rzeczywiście, zapłaciłem najwyższą cenę za uniezależnienie się od Wolfsegg, powiedziałem do siebie. Wuj Georg miał rację. Przeciwstawiłem swoje własne nieprzejednanie ich nieprzejednaniu, ale moje było silniejsze, bo bardziej bezkompromisowe. Ile mnie kosztował wyjazd do Wiednia, do tego zbytecznego miasta, jak się o nim wyrażali. Ile mnie kosztował wyjazd do Anglii, a w końcu do Paryża. Ile mnie kosztowało osiągnięcie wewnętrznej wolności, bym mógł osiągnąć zewnętrzną. Swoją niezależność zawdzięczam wujowi Georgowi, powiedziałem na Pincio do Gambettiego, wciskając mu do ręki Proces Kafki, który gdy czytałem go po raz drugi w życiu, wzbudził we mnie jeszcze większy zachwyt niż podczas pierwszej lektury. Są pisarze, powiedziałem do Gambettiego, którzy gdy czyta się ich po raz drugi, zachwycają czytelnika wieszcze większym stopniu niż za pierwszym razem, a z Kafką przytrafia mi się to zawsze. Mam Kafkę w pamięci jako wielkiego pisarza, powiedziałem do Gambettiego, ale podczas ponownej lektury wypełniało mnie niezwykłe uczucie, że czytam jeszcze większego, znacznie większego. Niewielu pisarzy okazuje się w trakcie drugiej lektury ważniejszymi, wspanialszymi, w większości przypadków, gdy czytamy ich po raz drugi, wstydzimy się, że w ogóle ich kiedykolwiek czytaliśmy, doświadczamy tego w odniesieniu do przytłaczającej liczby pisarzy, nie dotyczy to jednak Kafki ani wielkich Rosjan, Dostojewskiego, Tołstoja, Turgieniewa, Lermontowa, ani Prousta czy Flauberta, ani też nie Sartre’a, których zaliczam do absolutnie największych. Nie uważam za najgorszą metody, by pisarzy, których już raz przeczytaliśmy i którzy zrobili na nas wrażenie, przeczytać po raz drugi, wtedy bowiem okazują się albo jeszcze większymi, o wiele ważniejszymi, albo w ogóle nie warto o nich mówić. W ten sposób nasze umysły nie są obarczone przez całe życie balastem literatury, co wreszcie przyprawia te nasze umysły o choroby, o śmiertelne choroby, powiedziałem wtedy do Gambettiego na Pincio. Mój wuj Georg nauczył mnie prawie wszystkiego, co w późniejszym życiu okazało się dla mnie ważne. On był moim nauczycielem, nikt inny. On był moim wychowawcą, nikt inny. Rodzice z tą swoją umysłową tępotą całkowicie mnie aż do dziewiątego, dziesiątego roku życia odkształcali, zamiast mnie ukształtować, i musiał dopiero wkroczyć wuj Georg, żeby powoli, stopniowo naprawić skutki nieomal całkowitego zniszczenia, jakiego dokonali we mnie rodzice; wuj Georg podjął najwyższy trud, powiedziałem do Gambettiego, by z mojego totalnie chaotycznego umysłu zrobić znowu umysł akceptowalny, chłonny i wrażliwy.

[…]

…około drugiej w południe otrzymałem telegram, informujący mnie o śmierci moich rodziców i mojego brata Johannesa. Rodzice i Johannes zginęli tragicznie w wypadku. Caecilia, Amalia. Trzymając telegram w ręku, spokojnie i z jasnym umysłem podszedłem do okna w gabinecie i popatrzyłem w dół na zupełnie pusty Piazza Minerva. Dałem Gambettiemu pięć książek, co do których jestem przekonany, że w ciągu najbliższych tygodni będą mu przydatne i konieczne, i poleciłem, żeby przestudiował te pięć książek jak najuważniej i we wskazanym w jego przypadku wolnym tempie: Siebenkasa Jeana Paula, Proces Franza Kafki, Amrasa Thomasa Bernharda, Portugalkę Musila, Escha, czyli Anarchii Brocha, i pomyślałem teraz, otwarłszy okno, by swobodniej oddychać, że moja decyzja o wręczeniu Gambettiemu właśnie tych, a nie innych, pięciu książek była słuszna, ponieważ w trakcie naszych lekcji zaczną nabierać w jego oczach coraz większej wagi, i że wystarczająco dyskretnie dałem mu do zrozumienia, iż następnym razem zamierzam podyskutować z nim o Powinowactwach z wyboru, nie zaś o Świecie jako woli i wyobrażeniu. Również tego dnia po mozolnych, ciężkich rozmowach z rodziną z Wolfsegg, sprowadzających się do codziennych, całkowicie prywatnych i przyziemnych potrzeb, rozmowa z Gambettim okazała się dla mnie po raz kolejny ogromną przyjemnością. Niemieckie słowa ciążą językowi niemieckiemu jak ołowiane ciężarki, powiedziałem do Gambettiego, i w każdej sytuacji popychają ducha na szkodliwą dla niego płaszczyznę. Niemiecka myśl, podobnie jak niemiecka mowa, zaczyna bardzo szybko kuleć pod niegodnym człowieka ciężarem jego własnego języka, który tłamsi każdą pomyślaną myśl, zanim jeszcze w ogóle zostanie wypowiedziana; myśl niemiecka rozwijała się zawsze z wielkim trudem pod brzemieniem języka niemieckiego i nigdy nie rozwinęła się w pełni, w przeciwieństwie do myśli romańskiej rozwijającej się pod wpływem języków romańskich, czego dowodzi historia wielowiekowych usiłowań Niemców. Chociaż wyżej cenię hiszpański, prawdopodobnie dlatego, że jest mi bliższy, to jednak tego przedpołudnia Gambetti po raz kolejny udzielił mi cennej lekcji na temat łatwości, lekkości i nieskończoności języka włoskiego, który pozostaje w takim samym stosunku do niemieckiego, jak wzrastające w pełnej swobodzie dziecko z zamożnego i szczęśliwego domu do tłamszonego, bitego i dzięki temu nie w ciemię bitego dziecka z domu biednego, najuboższego. O ile wyżej zatem, powiedziałem do Gambettiego, należy cenić dokonania naszych Filozofów i pisarzy. Każde słowo, powiedziałem, niechybnie ściąga ich myśl w dół, każde zdanie ciąży ku ziemi bez względu na to, co ośmielą się pomyśleć, wskutek czego wszystko ciąży zawsze ku ziemi. Dlatego również ich filozofia, a także to, co tworzą, jest jakby z ołowiu. Nagle wygłosiłem do Gambettiego Schopenhauerowskie zdanie ze Świata jako woli i wyobrażenia najpierw po niemiecku, a następnie po włosku, usiłując jemu, Gambettiemu, dowieść, jak ciężko opadła szala wagi na mojej lewej ręce wyobrażającej szalę niemiecką, podczas gdy, by tak rzec, szala włoska, wyobrażana prawą ręką, szybko skoczyła w górę. Ku mojemu i Gambettiego zadowoleniu wygłosiłem kilka Schopenhauerowskich zdań, najpierw po niemiecku, później w swoim własnym tłumaczeniu na włoski, i położyłem je, niejako wyraźnie widoczne dla całego świata, ale przede wszystkim dla Gambettiego, na szalach wag wyobrażanych przez moje ręce, po czym wdałem się w doprowadzoną przeze mnie z biegiem czasu do ostatecznych granic zabawę, która wreszcie skończyła się zdaniami z Hegla i aforyzmem Kanta.

[…]

Okropny klimat, jaki zawsze panował w okolicy Wolfsegg i zawsze wszystko opanowywał, przenosi się na ludzi, którzy są zmuszeni do życia albo dokładniej: do wegetowania w Wolfsegg, i podobnie jak ten klimat charakteryzują się nieomal morderczą bezwzględnością wobec innych. Przy tym jednak wspominałem również o niesłychanych zaletach Wolfsegg, o pięknych jesiennych dniach, o ukochanym przeze mnie, niemającym sobie podobnego zimowym chłodzie i o zimowej ciszy w okolicznych lasach i dolinach. A także o tym, że jest tam wprawdzie bezwzględna, lecz na wskroś nieskalana i wspaniała natura. Ale i o tym, że mieszkający wśród niej ludzie w ogóle nie zauważają owej na wskroś czystej i wspaniałej natury, gdyż nie pozwala im na to ich tępota. Gdyby nie było tam członków mojej rodziny, tylko same mury, w których żyją, powiedziałem wówczas do Gambettiego, musiałbym czuć, że Wolfsegg to szczęśliwe dla mnie zrządzenie losu, gdyż jak żadna inna miejscowość odpowiada mojemu duchowi. Nie mogę jednak wymazać mojej rodziny ze świata tylko dlatego, że tego chcę powiedziałem. Wyraźnie słyszę siebie wypowiadającego to zdanie, a groza, jaka wkradła się w nie teraz wskutek rzeczywistej śmierci rodziców i brata, kazała mi, nadal stojącemu przy oknie i patrzącemu w dół na Piazza Minerva, wypowiedzieć je jeszcze raz głośno. Ponieważ zaś owo zdanie Nie mogę jednak wymazać mojej rodziny ze świata tylko dlatego, że tego chcę wygłoszone wówczas do Gambettiego z najwyższą odrazą wobec ludzi, do których się odnosiło, powtórzyłem teraz dość głośno i nieomal teatralnie, tak jakbym był aktorem, który mając obowiązek wypowiedzenia takiego zdania przed większym audytorium, musi się w tym najpierw wyćwiczyć, momentalnie pozbawiłem je ostrości. Naraz przestało mieć niszczącą siłę. Jednakże to zdanie Nie mogę jednak wymazać mojej rodziny ze świata tylko dlatego, że tego chcę niebawem znów wysunęło się na plan pierwszy i zawładnęło mną. Usiłowałem coś zrobić, żeby zamilkło, ale nie pozwoliło się zdławić. Nie tylko je wypowiadałem, paplałem to zdanie raz po raz pod nosem, by je ośmieszyć, lecz mimo prób zdławienia go i ośmieszenia stawało się z każdą chwilą groźniejsze. Naraz uzyskało taką wagę, jakiej jeszcze nie miało żadne inne moje zdanie. Z tym zdaniem nie możesz się mierzyć, powiedziałem do siebie, z tym zdaniem będziesz musiał żyć. To stwierdzenie momentalnie przyniosło mi ukojenie.

[…]

Od lat otrzymuję takie listy, których, jak początkowo sądziłem, nie piszą bynajmniej wariaci, tylko naprawdę dojrzałe osoby, by tak rzec, bez zarzutu pod względem prawnym, te osoby grożą mi między innymi prześladowaniami i śmiercią za moje publikacje w najrozmaitszych gazetach i czasopismach, nie tylko we Frankfurcie i Hamburgu, lecz także w Mediolanie i Rzymie. Ci ludzie powiadają, że nieustannie obrzucam Austrię błotem, że w najbardziej bezwstydny sposób lżę ojczyznę i gdzie tylko i kiedy mogę, pomawiam Austriaków o podłe i nikczemne katolicko-narodowosocjalistyczne przekonania, mimo iż, jak piszą ci ludzie, w rzeczywistości nie spotyka się już podobno w Austrii takich podłych i nikczemnych katolicko narodowosocjalistycznych przekonań. Austria nie jest podła ani nikczemna, zawsze była po prostu piękna, piszą ci ludzie, a naród austriacki jest zacny. Takie listy zawsze natychmiast wyrzucałem, dzisiaj rano też. Zatrzymałem jedynie list od Eisenberga, zaproszenie od mojego kolegi ze studiów, obecnego rabina Wiednia, na spotkanie w Wenecji, gdzie pod koniec maja, jak pisze, będzie miał różne zajęcia i chciałby wybrać się ze mną do teatru, nie tak jak przed rokiem, jak pisze, nie na coś takiego jak Opowieść o żołnierzu Strawińskiego, lecz na Tankreda Monteverdiego. Oczywiście przyjmę zaproszenie Eisenberga, natychmiast mu odpowiem, pomyślałem, ale natychmiast oznacza po powrocie z Wolfsegg. Przechadzki z Eisenbergiem po Wenecji były dla mnie zawsze ogromną przyjemnością, pomyślałem, podobnie jak w ogóle przebywanie z Eisenbergiem. Zawsze gdy przyjeżdża do Włoch, choćby tylko na kilka dni do Wenecji, zapowiada się, pomyślałem, zaprasza mnie, i to zawsze na, jak sam mówi, wysoce artystyczną ucztę, niewątpliwie Tankred w Fenice jest taką ucztą, pomyślałem. Przysłali mi egzemplarz okazowy „Corriere della Sera”, w którym wydrukowano mój krótki esej o Leoszu Janaczku. Pełen niecierpliwości otworzyłem gazetę, ale ów esej nie był po pierwsze zamieszczony na czołowym miejscu, co natychmiast wprawiło mnie w zły humor, po drugie już podczas pobieżnej lektury odkryłem w nim szereg niewybaczalnych błędów drukarskich, a więc najstraszliwszą rzecz, jaka mogła mi się przytrafić. Rzuciłem „Corriere” w kąt i ponownie przeczytałem, co napisała na kartce Maria. Moja wielka poetka pisze, że w sobotę wieczorem pragnie wybrać się ze mną na kolację, jedynie z tobą, napisała zresztą nowe wiersze, dla ciebie, jak pisze. Moja wielka poetka jest w ostatnim czasie bardzo płodna, pomyślałem i wyciągnąłem szufladę, w której przechowuję kilka fotografii członków mojej rodziny. Bardzo uważnie przyjrzałem się zdjęciu, na którym moi rodzice wsiadają właśnie na londyńskim dworcu Victoria do pociągu do Dover. Zrobiłem im tę fotografię bez ich wiedzy. Przyjechali do mnie, kiedy w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku studiowałem w Londynie, i po dwutygodniowym pobycie w Anglii, który zawiódł ich aż do Glasgow i Bristolu, udali się podróż do Paryża, gdzie oczekiwały ich moje siostry, które z kolei po odwiedzinach u naszego wuja Georga przyjechały do Paryża z Cannes, żeby spotkać się tam z rodzicami. Przynajmniej w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym zachowywałem się jeszcze dość przyzwoicie wobec rodziców, pomyślałem. Pragnąłem studiować w Anglii, a oni w najmniejszym stopniu się temu nie sprzeciwiali, zakładając najwidoczniej, ze po studiach w Anglii wrócę do Wiednia, wreszcie zaś do Wolfsegg, aby spełnić ich pragnienia i wraz z bratem uprawiać ziemię oraz zarządzać gospodarstwem w Wolfsegg. Ale ja już wtedy nie miałem zamiaru wracać, prawdę mówiąc, wyjeżdżałem z Wolfsegg do Anglii, do Londynu, z mocnym postanowieniem, że nigdy więcej tam nie wrócę. Nienawidziłem rolnictwa, pasji mojego brata i ojca. Nienawidziłem wszystkiego, co wiązało się z Wolfsegg, ponieważ chodziło tam zawsze wyłącznie o ekonomiczne korzyści dla rodziny, o nic więcej. W Wolfsegg, odkąd ono istnieje i znajduje się w rękach mojej rodziny, zajmowano się wyłącznie gospodarstwem i tym, jakby tu w przyszłości ciągnąć coraz większe zyski z jego produkcji rolnej, a więc z upraw, nawet jeszcze dzisiaj obejmujących bądź co bądź dwanaście tysięcy hektarów, a także z kopalń. Tylko jedno im było w głowie: jak największa eksploatacja swojej własności. Wprawdzie zawsze udawali, że powoduje nimi coś więcej niż tylko żądza zysków finansowych, udawali, że cenią kulturę, a nawet różne rodzaje sztuki, ale rzeczywistość była zawsze przygnębiająca i zawstydzająca. Mieli wprawdzie tysiące książek w pięciu aż wolfseggskich bibliotekach i z absurdalną regularnością odkurzali te biblioteki trzy czy cztery razy do roku, ale nigdy nie czytali książek ze swoich bibliotek.

[…]

W Wolfsegg, odkąd ono istnieje i znajduje się w rękach mojej rodziny, zajmowano się wyłącznie gospodarstwem i tym, jakby tu w przyszłości ciągnąć coraz większe zyski z jego produkcji rolnej, a więc z upraw, nawet jeszcze dzisiaj obejmujących bądź co bądź dwanaście tysięcy hektarów, a także z kopalń. Tylko jedno im było w głowie: jak największa eksploatacja swojej własności. Wprawdzie zawsze udawali, że powoduje nimi coś więcej niż tylko żądza zysków finansowych, udawali, że cenią kulturę, a nawet różne rodzaje sztuki, ale rzeczywistość była zawsze przygnębiająca i zawstydzająca. Mieli wprawdzie tysiące książek w pięciu aż wolfseggskich bibliotekach i z absurdalną regularnością odkurzali te biblioteki trzy czy cztery razy do roku, ale nigdy nie czytali książek ze swoich bibliotek. Wszystkie te biblioteki były zadbane w najwyższym możliwym stopniu, żeby je mogli bez wstydu pokazywać gościom, chełpić się przed nimi i prezentować drogocenne druki, ale osobiście z wszystkich tych tysięcy, ba, dziesiątków tysięcy drogocennych druków nigdy nie robili użytku, jaki wydawałby się oczywisty. Pięć bibliotek w Wolfsegg, cztery w głównym budynku i jedną w oficynach, założyli już moi praprapradziadowie, rodzice natomiast nie dokupili do tych zbiorów nawet jednego tomu. Mówi się, że wszystkie nasze biblioteki razem wzięte są równie cenne jak światowej sławy biblioteka biskupstwa w Lambach. Ojciec nie przeczytał w życiu ani jednej książki, matka czasem tylko przeglądała stare publikacje przyrodnicze, by napawać się widokiem zdobiących je sztychów o wspaniałych barwach. Siostry w ogóle nie zachodziły do żadnej z bibliotek, chyba tylko po to, żeby pokazać je gościom, gdy ci wyrazili życzenie obejrzenia naszych zbiorów.

[…]

Tak samo jak ja nie jadał dziczyzny i w czasie, kiedy jego rodzina była na polowaniu, zamykał się w jednej z bibliotek, aby pogrążając się w intensywnej lekturze, nie myśleć o łowieckich ekscesach swoich najbliższych, podczas gdy oni odstrzeliwali jelenie, ja siedziałem w bibliotece za dobrze zamkniętymi oknami żeby nie musieć słyszeć strzałów, powiedział kiedyś, i czytałem Dostojewskiego. Wuj Georg, podobnie jak ja, kochał literaturę rosyjską, przede wszystkim Dostojewskiego i Lermontowa, i częstokroć opowiadał wiele mądrych rzeczy o tych rosyjskich pisarzach, zajmował się też równie często dwoma rewolucjonistami - Kropotkinem i Bakuninem, których, co się tyczy tak zwanej literatury pamiętnikarskiej, cenił najwyżej, i to właśnie on wprowadził mnie w literaturę rosyjską jako niesłychanie biegły w niej specjalista, który posługiwał się rosyjskim równie płynnie jak francuskim i któremu ja sam zawdzięczam miłość do literatury rosyjskiej, a później także do francuskiej. Zresztą w ogóle większą część swojego bogactwa intelektualnego zawdzięczam wujowi Georgowi. On, wuj Georg, bardzo wcześnie otworzył mi, by tak rzec, oczy na resztę świata, zwrócił uwagę na to, że poza Wolfsegg i Austrią istnieje jeszcze co innego, coś o wiele wspanialszego, o wiele bardziej niesamowitego, i że świat składa się nie tylko, jak się powszechnie mniema, z jednej jedynej rodziny, lecz z milionów rodzin, nie tylko z jednej jedynej miejscowości, lecz z milionów takich miejscowości, nie tylko z jednego jedynego narodu, lecz z wielu setek i tysięcy narodów i nie tylko z jednego jedynego kraju, lecz z wieluset i wielu tysięcy krain, z których każda jest najpiękniejsza i najważniejsza. Cała ludzkość wydaje się nieskończona ze wszystkimi swymi urokami i możliwościami, mawiał wuj Georg. Jedynie tępak uważa, że świat kończy się tam, gdzie on sam się kończy. Wuj Georg wprowadził mnie jednak nie tylko w literaturę, otwierając ją przede mną jako bezkresny raj, on wprowadził mnie również w świat muzyki i otworzył mi oczy na wszelkie rodzaje sztuki. Dopiero kiedy już dysponujemy należytym pojęciem sztuki, dysponujemy też należytym pojęciem natury, mawiał. Dopiero gdy z pojęcia sztuki umiemy zrobić właściwy użytek, czyli delektować się nią, możemy również zrobić właściwy użytek z natury i delektować się nią. Wielu ludzi nigdy nie dochodzi do pojęcia sztuki, nawet do najprostszego, wskutek czego nigdy nie są w stanie pojąć natury. Idealna kontemplacja natury zakłada istnienie idealnego pojęcia sztuki, mawiał. Ludzie, którzy udają, że widzą naturę, ale obce jest im pojęcie sztuki, postrzegają naturę niezwykle powierzchownie, nigdy idealnie, a to znaczy, że nie widzą jej nigdy w jej całej nieskończonej wspaniałości. Człowiek duchowy ma szansę, najpierw, przez naturę, dotrzeć do idealnego pojęcia sztuki, by poprzez idealne pojęcie sztuki dotrzeć do idealnej kontemplacji natury. Podczas naszych podróży włoskich wuj Georg nie biegał za inną, jak mój ojciec, od jednej kolumny do drugiej, od jednego pomnika do drugiego, od jednego kościoła do drugiego, od jednego Michała Anioła do drugiego, w ogóle nie prowadzał mnie do żadnych dzieł sztuki. Swoje rozumienie sztuki zawdzięczam wujowi Georgowi właśnie dlatego, że mnie nie popychał, jak rodzice, od jednego arcydzieła do następnego, lecz zawsze zostawiał ze wszystkimi tymi arcydziełami samego, ciągle tylko zwracając mi uwagę na to, że istnieją i gdzie można je znaleźć, a nie postępował tak, jak robili to ze mną rodzice, którzy co chwila popychali mój umysł ku jakiejś kolumnie lub rzymskiej bądź greckiej ruinie. Wskutek tego, że członkowie mojej rodziny, z wyjątkiem wuja Georga, już od wczesnego dzieciństwa popychali mój umysł ku tak zwanym słynnym zabytkom świata starożytnego, z właściwą tejże rodziny członkom prostacką bezwzględnością, bardzo wcześnie doprowadzili do tego, iż mój umysł nader szybko stał się całkiem niewrażliwy na jakikolwiek rodzaj sztuki; nie zbliżyli mnie do niej, tylko mi ją zohydzili. Musiałem poświęcić wiele lat na to, żeby doprowadzić do porządku swój umysł, otępiały od popychania go przez nich ku setkom i tysiącom dzieł sztuki.

[…]

Ciasnota horyzontów mieszkańców Europy Środkowej, którzy, jak się wszakże mówi, żyją, aby pracować, zamiast pracować, aby żyć, przy czym jest całkowicie obojętne, co należy rozumieć przez pracę, już od dawna denerwowała wuja Georga, toteż wyciągnął wnioski ze swoich rozmyślań. Dreptanie w miejscu to nie była rzecz dla niego. Człowiek musi wietrzyć głowę, powtarzał zawsze, co znaczy, że bez ustanku, dzień w dzień, musi wpuszczać do głowy świat. W Wolfsegg nigdy nie wietrzono głów, a więc i nie wpuszczano do nich świata. Wszyscy trwali nieustępliwie na swojej ojcowiźnie, tak jak byli do tego stworzeni, jedynie po to, by pilnować, żeby ta ojcowizna, czyli gigantyczna bryła majątku, umacniała się jeszcze bardziej i bardziej i żeby się nie rozpadła. Z czasem zaczęli stopniowo przejmować od tej bryły majątku jej bezruch, stałość i absolutną twardość, sami tego nie zauważając. Zawsze byli stopieni z tą bryłą majątku w budzącą grozę i obrzydzenie jedność, czego jednak nie dostrzegali. Ale wuj Georg to dostrzegł. Nie chciał mieć nic wspólnego z tą bryłą majątku. Czekał tylko na stosowny, przypuszczalnie nawet idealny moment, żeby wyrwać się z tej wolfseggskiej bryły majątku. Zaproponowali mu, jak mi wiadomo, żeby nie wycofywał swojego spadku z Wolfsegg, lecz w mniejszym lub większym stopniu zadowolił się swego rodzaju rentą. Przenikliwość ustrzegła wuja Georga przed popełnieniem tego głupstwa. Tacy ludzie jak członkowie mojej rodziny są, gdy co do czego przychodzi, najbardziej pozbawieni skrupułów przede wszystkim w stosunku do swoich najbliższych. W ostateczności nie cofną się przed żadną nikczemnością. Pod płaszczykiem chrześcijańskich uczuć, wspaniałości i towarzyskości są po prostu chciwi i idą, jak to się mówi, po trupach. Wuj Georg od samego początku nie pasował do ich planów. W głębi duszy bali się go, bo wcześnie ich przejrzał. Już jako dziecko przyłapywał ich na okropieństwach i zawsze, nieustraszenie, zwracał im na nieuwagę, dzielnie wytykał im te okropieństwa, był podobno, jak mówią, dzieckiem, którego najbardziej obawiano się w Wolfsegg. Z natury przenikliwy, wcześnie rozbudził w sobie namiętność do kompromitowania swoich najbliższych. Już jako małe dziecko szpiegował ich i konfrontował z ich ohydztwami. Ponoć żadne dziecko w Wolfsegg nie zadawało tylu pytań, nie żądało tylu odpowiedzi. Mnie samemu członkowie mojej rodziny zarzucali zawsze, że upodabniam się do wuja Georga. Jakby chodziło o najbardziej odstraszającego ze wszystkich ludzi, mówili do mnie co chwila: robisz się jak wuj Georg. Ale te ostrzeżenia przed wujem Georgiem w ogóle nie poskutkowały, od samego początku bowiem nikogo bardziej od niego w Wolfsegg nie kochałem. Twój wuj Georg to potwór! mawiali często. Twój wuj Georg to pasożyt! Twój wuj Georg przynosi nam wstyd! Twój wuj Georg to przestępca! Lista tych strasznych inwektyw, jakie zawsze mieli w pogotowiu na określenie wuja Georga, nigdy nie odnosiła w moim przypadku pożądanego przez nich skutku. Co kilka lat wuj Georg przybywał do nas z Cannes z kilkudniową wizytą, rzadko na kilka tygodni, i wtedy byłem najszczęśliwszym z ludzi. Gdy wuj Georg przyjeżdżał do Wolfsegg, przeżywałem wielkie dni. Nagle Wolfsegg przestawało być powszednie. W jednej chwili robiło się światowe. Naraz wietrzono biblioteki, książki wędrowały tam i z powrotem, muzyka wypełniała pokoje, które zazwyczaj były zimnymi, ponurymi, całkiem niemymi jaskiniami. Te pokoje, w wyobrażeniu wszystkich odpychające, stawały się ni stąd, ni zowąd przytulne i swojskie. Głosy, których ton był w Wolfsegg zwykle opryskliwy, opryskliwy lub stłumiony, zaczynały naraz rozbrzmiewać całkiem naturalnie. Wolno się było śmiać, nawet podczas rozmów wolno było mówić z naturalną głośnością, nie tylko wtedy, gdy chodziło o wydawanie poleceń służbie. Dlaczego zawsze przy służbie rozmawiacie po francusku, strofował wuj Georg moich rodziców, to przecież śmieszne.

[…]

Dzięki wujowi Georgowi poznałem nie martwe, lecz żywe miasta, nie odwiedzałem martwych narodów, lecz żywe, nie czytałem martwych, lecz żywych poetów i pisarzy, nie słuchałem martwej muzyki, lecz żywą, nie oglądałem martwych obrazów, lecz żywe. To on, nikt inny, przyklejał do wewnętrznych ścianek mojego mózgu wielkie w dziejach nazwiska nie pod postacią nudnych kalkomanii równie nudnej historii, lecz przedstawiał mi zawsze żywych ludzi na żywej scenie. Podczas gdy rodzice dzień w dzień ukazywali mi świat jako absolutnie nudny, co stopniowo paraliżowało mój umysł, jako świat, w którym w istocie nie opłaca się wcale żyć, wuj Georg przedstawiał mi ten sam świat zupełnie inaczej, czyli jako nieustannie i o każdej porze w najwyższym stopniu intrygujący. W ten to sposób już jako małe dziecko miałem zawsze do wyboru dwa światy, świat rodziców, który zawsze odbierałem jako nudny i wyłącznie uciążliwy, oraz świat wuja Georga, składający się w ogóle — jak się zdawało — z samych niesamowitych przygód, w którym to świecie człowiek nigdy nie mógł się nudzić i w którym w istocie zawsze miało się ochotę żyć wiecznie, w którym oczywistością było pragnąć, żeby się nigdy nie kończył, a wynikającą z tego konsekwencją było znów automatycznie pragnienie, by żyć w nim wiecznie, czyli w nieskończoność. Moi rodzice, mówiąc w uproszczeniu, zawsze wszystko cierpliwie znosili, wuj Georg natomiast nigdy niczego nie znosił cierpliwie. Rodzice od urodzenia żyli wyłącznie według zasad ustalonych przez przodków i nigdy nie przyszło im do głowy, że mogliby ustanowić dla siebie własne, nowe zasady, wedle których to nowych, przez siebie ustanowionych zasad mogliby żyć, wuj Georg natomiast żył wyłącznie według swoich własnych, przez siebie ustanowionych zasad. I co chwila obalał te ustanowione przez siebie zasady. Moi rodzice zawsze kroczyli wyłącznie wyznaczonymi wcześniej drogami i nigdy nie przyszłoby im do głowy, żeby choć na chwilę z tych dróg zboczyć, wuj Georg natomiast kroczył wyłącznie swoją własną drogą. Rodzice, by przytoczyć jeszcze jeden przykład przeciwieństwa w stosunku do wuja Georga, nienawidzili tak zwanego nieróbstwa, nie potrafili sobie bowiem wyobrazić, że człowiek duchowy wcale nie zna nieróbstwa i wcale nie może sobie na nie pozwolić, że człowiek duchowy żyje w najwyższym napięciu i z największym zainteresowaniem właśnie wtedy, gdy, by tak rzec, jest niewolnikiem nieróbstwa, oni bowiem w ogóle nie wiedzieli, co począć ze swoim faktycznym nieróbstwem, ponieważ faktycznie w ich nieróbstwie w ogóle nic się nie działo, ponieważ tak naprawdę w ogóle nie byli w stanie myśleć, a co dopiero zdobyć się na dłuższy proces myślowy. Tak zwane nieróbstwo jest dla człowieka duchowego w ogóle niewyobrażalne.

[…]

Mój brat zawsze, od samego początku, obdarzał wszystkich ludzi zaufaniem, a potem zwykle czuł się urażony, gdy niemal bez wyjątku zawodzili jego zaufanie, ja odwrotnie, na samym początku prawie nikogo nie obdarzałem zaufaniem, dzięki czemu rzadko doznawałem zawodu. Od tego ciągle zawodzonego zaufania brat bardzo wcześnie popadł w stan zgorzknienia i już niebawem przybrał, nie, przejął, muszę powiedzieć, rysy twarzy swojego zgorzkniałego i, ogólnie rzecz biorąc, rozczarowanego życiem ojca, tak jak człowiek przejmuje po kimś majątek. W ogóle niezwykłe szybko zaczął się we wszystkich szczegółach upodabniać do ojca. Jakże często myślałem sobie, twój brat chodzi przecież tak samo jak ojciec, siedzi jak ojciec, wstaje jak ojciec, je jak ojciec i w swoich długich, rozwlekłych zdaniach zestawia słowa zupełnie jak ojciec. Za trzydzieści lat, myślałem często, będzie całkiem jak ojciec. W ogóle przejął wszystkie nawyki swojego, czyli również mojego ojca. Stał się, jak jego i mój ojciec, bardzo szybko wygodnickim człowiekiem, który jedynie udawał, że jest aktywny, gdy w istocie był uosobieniem nieaktywności, popisywał się jako ktoś, o kim należało mówić, iż jest nieustannie aktywny, pracuje bez wytchnienia, ani przez chwilę nie pozwala sobie na odpoczynek, a wszystko to oczywiście wyłącznie dla rodziny, która zawsze pragnęła widzieć go takim, jak się przedstawiał, rodzina jednak brała poważnie te jego przedstawienia i nie widziała, a może po prostu nie chciała widzieć, że ogląda wyłącznie aktora i ani przez chwilę kogoś, kto jedynie z tym swoim wrodzonym wygodnictwem okopał się za postacią aktora, w rzeczywistości mój brat pracował równie mało jak ojciec, odgrywał tylko z zacięciem aktorskim tak przez wszystkich podziwianą nieustanną pracę i nieustanny zapał do pracy, który ich satysfakcjonował i który w końcu satysfakcjonował również jego samego, jako że od pewnego momentu mój brat sam już przestał zauważać, iż tylko odgrywa przed rodziną ten swój zapał do pracy dla niej, chociaż w rzeczywistości wcale go w sobie nie czuje. Mój ojciec przez całe życie grał rolę niesłychanie zapracowanego, chociaż niezapamiętałego w pracy gospodarza wiejskiego, który nigdy ani na chwilę nie usiądzie spokojnie, nie może bowiem w ogóle pozwolić sobie na taki spokój z powodu poczucia odpowiedzialności za rodzinę, i dokładnie tak samo mój brat, który doskonale i w sposób naturalny przejął te zagrania po ojcu, obaj bowiem szybko zrozumieli, że wystarczy udawać, iż się pracuje, w rzeczywistości nie wykonując żadnej pracy. Prawdę mówiąc, nie robili nic więcej, poza tym że doprowadzali do możliwie największej perfekcji swoje zagrania, które przedstawiali jako pracę, przez całe życie, i obaj osiągnęli wysoki stopień mistrzostwa w tej dziedzinie, by nie powiedzieć, w tej sztuce. Przytłaczająca większość ludzi, przede wszystkim w Europie Środkowej, udaje, że pracuje, gra nieustannie, tylko pozorując pracę, i aż do podeszłego wieku doskonali ową odgrywaną pracę, która z prawdziwą ma równie mało wspólnego, co prawdziwe i rzeczywiste przedstawienie z prawdziwym i rzeczywistym życiem.

[…]

Nienawidzimy, jak wiemy, swoich żywicieli, z tego też więc powodu właściwie nienawidzę Wolfsegg, powiedziałem do Gambettiego, bo przecież Wolfsegg mnie żywi, bez względu na to, czy mam do tego prawo, czy nie, to obojętne. Nienawidzimy wszakże tylko wtedy, gdy nie mamy racji, i tylko dlatego, że jej nie mamy. Weszło mi w nawyk nieustanne myślenie (i mówienie!), że moja matka jest wstrętna, siostry również wstrętne i głupie, ojciec to słabeusz, brat nieszczęsny błazen, a wszyscy razem wzięci są głupcami. Ten nawyk to broń, polegająca w gruncie rzeczy na odsądzaniu od czci, co prawdopodobnie służy tylko rozgrzeszeniu własnego nieczystego sumienia. Równie dobrze, powiedziałem do Gambettiego, oni mogliby rzucać się na mnie, nieustannie stawiać mnie pod pręgierzem, robić ze mnie złego człowieka, podobnie jak ja z biegiem czasu robiłem z nich złych ludzi. Bardzo łatwo i szybko przyzwyczajamy się nienawidzić, potępiać, nie zastanawiając się, czy nasza nienawiść i potępienie okażą się po jakimś czasie choćby w najmniejszej mierze uzasadnione. Ogólnie rzecz biorąc, mamy przecież do czynienia z biednymi ludźmi, którym, znając sami siebie, powinniśmy przede wszystkim współczuć, ponieważ oni, podobnie jak my, żyją w sposób godny ubolewania i muszą wieść ten swoje politowania godny żywot, czy tego chcą, czy nie. Muszą się z nim uporać, powiedziałem do Gambettiego. Dlaczego gdy chodzi o innych, wolimy raczej czepiać się, by tak rzec, coraz bardziej ich nieudolności i wad, zamiast widzieć zalety? powiedziałem wtedy do Gambettiego. Jednakże wpatrywanie się w fotografie sprawiło, że natychmiast odezwały się we mnie wcześniejsze uczucia, siostry wydały mi się całkiem po prostu śmieszne, i takie zresztą są. Nie wątpiłem w ich śmieszność. Czy jednak zasługują na to, żebyś nazywał je wstrętnym? zapytałem siebie.

[…]

Nie czuję już żadnego związku z Wolfsegg. Czuję wstręt do wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z Wolfsegg. Historia Wolfsegg obciąża mnie W niszczący sposób i nie chcę się już na to w przyszłości narażać. A tu raptem muszę wrócić do Wolfsegg. I to w jakich okolicznościach! W jakich strasznych okolicznościach! powiedziałem do siebie. Nie minęły jeszcze cztery godziny, odkąd powiedziałem do Gambettiego, że najchętniej nigdy więcej nie pojechałbym do Wolfsegg. Już nie mogę. Wszystko tam jest kłamstwem, Gambetti, powiedziałem, panuje tam nieznośna sztuczność, jakiej nie potrafi pan sobie wyobrazić, Gambetti. Ci ludzie są głusi na wszystko, co dla mnie tak wiele znaczy, na naturę, sztukę, na wszystko, co istotne. Nie czytają książek, nie słuchają muzyki, całymi dniami gadają tylko o sprawach absolutnie zbędnych, najbanalniejszych. Jakakolwiek pożyteczna rozmowa jest z nimi niemożliwa, co najwyżej najbardziej przygnębiająca. Kiedy coś mówię, nie rozumieją tego, co mówię. Wyjaśniam im coś, a oni patrzą na mnie tępo i z całkowitą obojętnością. Nie mają najmniejszego poczucia smaku. Kiedy mówię o Rzymie, który wszakże jest centrum świata, powiedziałem do Gambettiego, są znudzeni. Kiedy mówię o Paryżu, kiedy mówię o literaturze, o malarstwie. Nie mogę wspomnieć żadnego ważnego dla siebie nazwiska w obawie, że oni jeszcze nigdy go nie słyszeli. Wszystko tam jest paraliżujące i nawet latem zimne w taki sposób, iż nieustannie marznę. Pan nie wie, że ci ludzie mają w głowach wyłącznie najbardziej przyziemne rzeczy. Pieniądze, polowania, Gambetti, warzywa, zboże, kartofle, drewno, węgiel, nic poza tym. Moja matka nieustannie mówi o swoich akcjach, które, jak bez przerwy powtarza, ulokowała w najbardziej pechowy sposób, z ust mojego ojca może pan nieustannie usłyszeć słowo magazyn, brat sądzi, że pępkiem świata jest jego żaglówka i jego jaguar.

[…]

Rzym sprawił, że Wolfsegg mi obrzydło. Już Londyn obrzydził mi Wolfsegg, później Oksford, później Paryż, ostatecznie jednak Rzym. Zupełnie nie rozumiem, jak mogłem kiedykolwiek mieć wyrzuty sumienia, iż tylko dlatego nie jeździłem do Wolfsegg, że właśnie oni sobie życzyli, abym tam jeździł, oni bowiem w ogóle nie zasługują na to, żebym jeszcze kiedykolwiek pojechał do Wolfsegg. Poleciał samolotem, powiedziałem, poleciał, aby mogli wystawić mnie na pośmiewisko. Samo moje pojawienie się w Wolfsegg było zawsze z mojej strony wystawieniem się na pośmiewisko. Przyjeżdżałem, a oni wystawiali mnie na pośmiewisko. Przekraczałem bramę Wolfsegg i od razu byłem wystawiony na pośmiewisko. Tam wszystko jest nikczemne, powiedziałem, i podłe, jeśli pominąć te kilka chwil, które mogę nazwać znośnymi. Na oczach Gambettiego doprowadziłem się do stanu niesłychanego wzburzenia z powodu Wolfsegg, naraz to wzburzenie, wynikające z wyszydzenia Wolfsegg, wydało mi się istotnie wręcz perwersyjne, nieznośne, ale już nie mogłem go uniknąć, musiałem więc pozostawić rzecz własnemu biegowi; byłem tak szczęśliwy z powrotu do Rzymu, powroty do Rzymu nigdy wcześniej mnie tak bardzo nie uszczęśliwiały i nie emocjonowały, nie mogłem się opanować i uczyniłem Gambettiego bezbronną ofiarą wyszydzenia Wolfsegg; w rzeczywistości stało się to wyszydzeniem wszystkiego, co austriackie, a w końcu jeszcze, na dodatek, wszystkiego, co niemieckie, ba, w ostateczności wszystkiego, co środkowoeuropejskie. Północ stała się dla mnie w ogóle nie do zniesienia, Gambetti, powiedziałem, im dalej jadę na północ, tym bardziej staje się to dla mnie nieznośne, a Wolfsegg leży w moim mniemaniu już na Dalekiej Północy, w strefie największej nieznośności. Te niekończące się, nudne wieczory, powiedziałem, to niesmaczne jedzenie, te nienadające się do picia wina i te uciążliwe rozmowy, których udręki w ogóle nie jestem w stanie panu opisać, jestem do tego niezdolny, mój drogi Ganibetti. Być znowu w Rzymie, pan nie wie, co to dla mnie znaczy, być znowu na Pincio, w parku Palazzo Borghese, spoglądać tu z góry na mój ukochany Rzym. Na mój uwielbiany Rzym. Na mój cudowny Rzym!

[…]

Podobnie jak deptane jest w ogóle wszystko, co piękne. A w dodatku robi się to z najobrzydliwszą obłudą, jaką można sobie wyobrazić, w imię socjalizmu. Każda rzecz, która choćby w najmniejszym stopniu ma cokolwiek wspólnego z kulturą, jest podejrzana i tak długo kwestionowana, póki się jej na zawsze nie wymaże. Do dzieła zabrali się wymazywacze, mordercy. Mamy do czynienia z wymazywaczami i mordercami, dokonują swego morderczego dzieła wszędzie, we wszystkich zakątkach. Wymazywacze i mordercy mordują miasta i wymazują je, mordują krajobrazy i wymazują je. Siedzą na swoich tłustych tyłkach w tysiącach i setkach tysięcy urzędów we wszystkich zakątkach państwa i nie mają w głowach nic poza wymazywaniem i mordowaniem, myślą wyłącznie o tym, jakby tu bezpowrotnie wymazać i wymordować wszystko między jeziorami Neusiedlersee a Bodensee. Wiedeń jest już prawie zamordowany, Salzburg, wszystkie te wspaniałe miasta, powiedziałem do Gambettiego, których pan nie zna, a które naprawdę należą do najpiękniejszych na świecie. Krajobrazy, które przesuwają się przed naszymi oczyma, gdy jedziemy z Wiednia przez całą Austrię, powiedziałem, też już zostały zamordowane, wymazane, jedno okropieństwo goni drugie, jedno obrzydlistwo za drugim wpycha się nam po drodze przed oczy, toteż perwersyjnym kłamstwem jest ciągłe mówienie o Austrii jak o pięknym kraju, bo w istocie jest to tylko od dawna już zniszczony, zuchwale spustoszony i zeszpecony kraj, który padł ofiarą perfidnych interesów i w którym prawie nie sposób znaleźć jakiś nietknięty zakątek. To kłamstwo, że ten kraj jest piękny, bo tak naprawdę został zamordowany. Czy to było konieczne, spytałem Gambettiego, żeby ludzkość w tym stuleciu targnęła się na ten najpiękniejszy ze wszystkich światów, po to by go zamordować i wymazać?

[…]

Koniec końców rodzice, zamiast ukształtować stosownie mnie i moje rodzeństwo, tylko nas zniekształcili, wyrządzając jedynie szkody w naszych umysłach. Rodzice, naturalnie przede wszystkim katolicy, powiedziałem do Gambettiego, zrujnowali nasze umysły stosowaniem owych zgubnych katolickich metod. Kościół katolicki wyrządza tyle szkód w młodych umysłach, że trudno to sobie nawet wyobrazić, o ile rodzice są katolikami niemal automatycznie podporządkowującymi się katolicyzmowi. To, że wychowano nas w wierze katolickiej, oznaczało, że zostaliśmy gruntownie zniszczeni, Gambetti. Katolicyzm jest największym niszczycielem dziecięcej duszy, wielkim napędzaczem strachu, wielkim burzycielem charakteru dziecka. Taka jest prawda. Miliony, a wreszcie miliardy ludzi zawdzięczają Kościołowi katolickiemu to, że zostali gruntownie zniszczeni i zrujnowani dla świata, że z ich natury uczyniono nienaturalność. Kościół katolicki ma na sumieniu zniszczonego człowieka, pogrążonego w chaosie i w ostateczności nader nieszczęśliwego, taka jest prawda, a nie coś przeciwnego. Albowiem Kościół katolicki toleruje wyłącznie katolików, nikogo innego, taki jest jego plan i nieustanny cel. Kościół katolicki przemienia ludzi w katolików, tępogłowe stworzenia, które zapominają, co to takiego samodzielne myślenie, i zdradzają je dla religii katolickiej. Taka jest prawda, powiedziałem wtedy do Gambettiego na wzgórzu Pincio. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że zwyczaje katolickie budziły zawsze nasz dziecięcy zachwyt i początkowo nie były dla nas na wsi wyłącznie bajkami, Gambetti, naszym niewątpliwie najpiękniejszym widowiskiem, a dla dorosłych ich jedynym, największym i dożywotnim widowiskiem, to jednak te bajki i to widowisko rujnowały w ludziach całą naturalność, z biegiem czasu ich niszcząc. Kościół katolicki z tymi swoimi bajkami dla dzieci i z tym swoim widowiskiem dla dorosłych dążył wyłącznie do całkowitego uwiedzenia ludzi, którzy dostali się w jego szpony, dzięki tym bajkom i temu widowisku uczynił ich uległymi, wymazał dla siebie jako ludzi, aby uczynić z nich bezwolnych i bezmyślnych katolików, jak sam bezecnie mówi, wiernych, powiedziałem do Gambettiego. Wiara katolicka jest, jak każda wiara, fałszowaniem natury, chorobą, którą miliony ludzi pozwalają się całkiem świadomie zarazić, ponieważ stanowi dla nich jedyny ratunek, dla słabego człowieka, całkowicie niesamodzielnego, który nie ma własnego rozumu, który musi jakiemuś innemu, by tak rzec, wyższemu umysłowi kazać za siebie myśleć; katolicy pozwalają, by myślał za nich Kościół katolicki i przez to również za nich działał, ponieważ tak jest im wygodniej, ponieważ, jak sądzą, nie mają innej możliwości. A katolicka głowa katolickiego Kościoła myśli straszliwie, powiedziałem do Gambettiego. Myśli tylko o sobie i przeciw naturze ludzkiej, myśli tylko o własnych celach, o żadnych innych, myśli ku swojej chwale, Gambetti, a nie czyjejś innej.

[…]

Kościół katolicki zdławił myślenie w tym tysiącleciu, można to spokojnie powiedzieć, brutalnie i w sposób doskonały. A cały naród umościł się wygodnie pod władzą głowy Kościoła katolickiego, która w zastępstwie tego narodu zawsze wszystko myślała po swojej myśli, powiedziałem do Gambettiego. Katolicyzm i Habsburgowie w tym tysiącleciu mieszali naszemu narodowi w głowie, wywierali niszczący wpływ, zabójczy, jak wiemy, czego dowodzi w Austrii wszystko, czemukolwiek bliżej się przyjrzymy. W tym tysiącleciu, można powiedzieć, katolicyzm wyłączył myślenie w naszym narodzie, doprowadzając do rozkwitu muzykę jako najmniej groźną ze wszystkich sztuk. Krajem muzyki staliśmy się wyłącznie dlatego, że przez całe stulecia absolutnie tłamszono u nas ducha, powiedziałem do Gambettiego. Staliśmy się na wskroś umuzykalnionym narodem, ponieważ staliśmy się na wskroś nieuduchowionym w stuleciach katolickich, powiedziałem do Gambettiego, w takiej mierze, w jakiej katolicyzm wygnał z nas ducha, pozwoliliśmy rozkwitnąć muzyce, bądź co bądź zawdzięczamy tej sytuacji Mozarta, Haydna i Schuberta, powiedziałem. Jednakże absolutnie nie jest po mojej myśli, powiedziałem do Gambettiego, że mamy wprawdzie Mozarta, ale nie mamy własnego umysłu, mamy Haydna, ale oduczyliśmy się myśleć, nieomal całkowicie zaniechaliśmy posługiwania się umysłem, mamy Schuberta, ale, ogólnie rzecz biorąc, umysły uległy otępieniu. Żaden inny kraj nie dopuścił do tego, powiedziałem do Gambettiego, żeby Kościół katolicki bez skrupułów pozbawił go zdolności myślenia, żeby katolicyzm, by tak rzec, skazał go na ścięcie głowy. Nie mamy Montaigne’a ani Kartezjusza, ani Woltera, powiedziałem do Gambettiego, tylko samych piszących wiersze mnichów i samych piszących wiersze arystokratów z ich katolickim niedołęstwem umysłowym.

[…]

Im więcej zajmuję się pismami tych ludzi, powiedziałem do Gambettiego, tym bardziej staję się bezradny, tylko powodowany manią wielkości mógłbym powiedzieć, że ich pojąłem, podobnie jak sam o sobie tylko powodowany manią wielkości mógłbym powiedzieć, że pojąłem siebie, chociaż tak naprawdę aż do dzisiejszego dnia nigdy siebie nie pojąłem, im więcej zajmuję się sam sobą, tym bardziej oddalam się od własnej prawdy, tym bardziej zaciemnia się wszystko, co mnie dotyczy, powiedziałem do Gambettiego, to tak jak z tymi filozofami, myślę, że ich zrozumiałem, powiedziałem do Gambettiego, a przecież nic nie pojąłem, i prawdopodobnie tak jest ze wszystkim, czym się dotychczas zajmowałem. Jednakże od czasu do czasu pozwalam sobie, powiedziałem do Gambettiego, twierdzić, że w swojej megalomanii coś z tych filozofów i ich dzieł pojąłem. Wszystkie te nazwiska i ich dzieła są w ogóle nie do pojęcia, powiedziałem do Gambettiego, ani Pascal, ani Kartezjusz, ani Kant, ani Schopenhauer, ani Schleiermacher, żeby wymienić tylko tych, którzy zaprzątają mnie w obecnej chwili. Z którymi w obecnej chwili obcuję. Z największą bezwzględnością wobec nich, jak i wobec samego siebie, powiedziałem do Gambettiego. Z największą śmiałością i zarazem bezczelnością. Kiedy bowiem zajmujemy się którymś z tych filozofów, Gambetti, powiedziałem do niego, przejawiamy bez czelność, ośmielając się brać za nich i, by tak rzec, żywcem wyrywać im wnętrzności. Zawsze przejawiamy bezczelność, kiedy zabieramy się do jakiegoś filozoficznego dzieła, ale bez tej bezczelności nigdy się do niego nie zbliżymy, z filozoficznego punktu widzenia nie posuniemy się do przodu. Do tych pism filozoficznych i ich objawicieli, których zawsze powinniśmy wyobrażać sobie jako swoich wrogów, jako swoich najstraszliwszych przeciwników, Gambetti, musimy w gruncie rzeczy podchodzić zawsze z najwyższą brutalnością i ordynarnością. Muszę występować przeciw Schopenhauerowi, jeśli pragnę go pojąć, przeciw Kantowi, przeciw Montaigne’owi, przeciw Kartezjuszowi, przeciw Schleiermacherowi, rozumie pan. Muszę być przeciwko Wolterowi, jeśli chcę wdać się z nim w najrzetelniejszą dyskusję, która ma mieć jakiekolwiek widoki na powodzenie. Jednakże moje dotychczasowe spory z filozofami i ich produktami pozostawały do tej pory dość bezowocne. Niebawem moje życie minie, moje istnienie zostanie wymazane, powiedziałem do Gambettiego, a niczego nie osiągnąłem, wszystko pozostało przede mną dość mocno zamknięte. Podobnie jak spór z sobą samym pozostał do dzisiaj dość bezowocny. Jestem swoim własnym wrogiem, występuję przeciw sobie jak filozof, powiedziałem do Gambettiego, podchodzę do samego siebie ze wszystkimi możliwymi wątpliwościami, i zawodzę. Nie osiągam najmniejszych efektów. Umysł muszę traktować jak wroga i występować przeciw niemu w sposób filozoficzny, powiedziałem do Gambettiego, by istotnie móc się nim rozkoszować. Na to jednak mój czas jest prawdopodobnie zbyt krótki, podobnie jak im wszystkim przypadł w udziale zbyt krótki czas, to największe nieszczęście człowieka, że jego czas zawsze, w każdym przypadku, jest zbyt krótki, to zawsze uniemożliwiało poznanie.

[…]

Jeśli myślimy i nie przestajemy myśleć, które to czynności nazywamy filozofowaniem, dochodzimy wreszcie do wniosku, że cały czas myśleliśmy błędnie. Wszyscy oni do tej pory myśleli błędnie, choćby nosili nie wiem jakie nazwiska, choćby napisali nie wiem jakie dzieła, ale niczego sami z siebie nie zaniechali, powiedziałem do Gambettiego, nie dobrowolnie, tylko z woli natury, przez chorobę, szaleństwo, a na ostatek z powodu śmierci. Nie chcieli przestać, choćby kosztowało ich to nie wiem ile wyrzeczeń, choćby stało to — w sposób straszny i okrutny - w sprzeczności z wszelkimi regułami i wszelkimi ostrzeżeniami. Ale oni wszyscy zawsze opowiadali się tylko za błędnymi wnioskami, powiedziałem do Gambettiego, a na końcu za Niczym, niezależnie od tego, czym owo Nic jest, powiedziałem do Gambettiego, Nic, o którym wiem, że wprawdzie jest Niczym, ale przecież równocześnie nie może istnieć, czymś, o co wszystko się rozbija, z powodu czego wszystko ustaje, a w końcu się kończy.

[…]

Oranżeria była dla nas dzieci najulubieńszym miejscem, przede wszystkim spędzałem w niej nieraz pół dnia z wujem Georgiem, prosząc go o wyjaśnianie pochodzenia roślin, co zawsze sprawiało mi ogromną przyjemność, w oranżerii usłyszałem pierwsze łacińskie słowa, powiedziałem do Gambettiego, łacińskie określenia mnóstwa kwiatów, hodowanych i pielęgnowanych we wszystkich możliwych małych i dużych doniczkach, kwiatów, którymi opiekowali się trzej ogrodnicy, jakich zawsze mieliśmy w Wolfsegg. I jakich mają tam nawet jeszcze dzisiaj, co, jak pan może sobie wyobrazić, Gambetti, powiedziałem, jest w dzisiejszych czasach w Europie dużym luksusem. Mój pierwszy kontakt z tak zwanymi innymi ludźmi był kontaktem z ogrodnikami, obserwowałem ich, jak tylko, jak często i jak długo mogłem. Ale już od samego początku nie zadowalałem się wyłącznie przepysznymi kolorami roślin, powiedziałem do Gambettiego, zawsze chciałem od razu wiedzieć, skąd bierze się ten przepych barw, z czego powstaje i jak się go precyzyjnie określa. Ogrodnicy w Wolfsegg byli zawsze najcierpliwszymi ludźmi, promieniowali największym spokojem i żyli życiem uregulowanym i pełnym prostoty, którą podziwiałem jak nic innego na świecie. Ogrodnicy zawsze najbardziej mnie pociągali, ich ruchy były zawsze absolutnie niezbędne, uspokajające, zawsze pożyteczne, ich język był najprostszy, najbardziej zrozumiały. Gdy tylko zacząłem samodzielnie chodzić, moim najbardziej ulubionym miejscem stała się oranżeria, podczas gdy mój brat Johannes większość czasu spędzał w budynkach folwarcznych, z końmi, krowami, świniami i kurami; ja byłem, by tak rzec, człowiekiem roślinnym, mój brat zaś człowiekiem zwierzęcym, całą moją radością były rośliny, jego zaś zwierzęta na folwarku. Przede wszystkim zimą, gdy naturę na dworze pokrył śnieg, gdy panował ziąb i wszystko było ogołocone, powiedziałem do Gambettiego, oranżeria przeżywała swoje wielkie dni. Od samego początku wolno mi było przebywać z ogrodnikami i przyglądać się im, a wreszcie razem z nimi pracować. Odczuwałem wielkie szczęście, powiedziałem do Gambettiego, gdy w oranżerii, z małej ławeczki przy azaliach, moich ulubionych kwiatach, mogłem obserwować ogrodników. Już samo słowo oranżeria zawsze mnie fascynowało, powiedziałem do Gambettiego, było to najbardziej ulubione ze wszystkich ulubionych przeze mnie słów. Oranżeria była tak zbudowana na skale opadającej stromo ku miejscowości Wolfsegg, że łagodne słońce nad nią najbardziej sprzyjało wszelkim roślinom, dawniejsi budowniczowie, powiedziałem do Gambettiego, byli mądrzy, mądrzejsi niż współcześni. A zdumiewające jest to, że nawet jednego jedynego budynku nie budowali tak długo jak dzisiaj, latami, tylko bardzo krótko, zamek na wiele stuleci, powiedziałem do Gambettiego, wznosili budowle mające wszystkie możliwe zalety, ba, subtelności, kilka miesięcy i gotowe.

[…]

Nasze pokoje na drugim piętrze ogrzewano wyłącznie w ostatecznym przypadku, dopiero przy dziesięciu stopniach mrozu, chociaż w Wolfsegg mieliśmy zawsze olbrzymi zapas drewna; wtedy sami musieliśmy palić tym drewnem, które, powiedzmy otwarcie, własnoręcznie trzeba było wnosić na drugie piętro, bo służba miała zakaz przynoszenia nam drewna opałowego na drugie piętro. Takie polecenie wydał mój ojciec, który chciał nas wychować na zahartowanych ludzi. Gambetti nie rozumiał słowa zahartowany, więc starałem się mu je wyjaśnić. W rzeczywistości jednak te hartujące metody, które nasz ojciec sam nazywał wychowaniem hartującym, w ogóle nas nie zahartowały, lecz uczyniły szczególnie podatnymi na wszystkie możliwe choroby, choć nie byliśmy aż tak podatni jak siostry, dorastające w pokojach od północnej strony. Metody wychowawcze ojca, metody hartujące, w ogóle nas nie zahartowały, tylko uczyniły wrażliwymi, powiedziałem do Gambettiego. Ojciec tą swoją hartującą metodą osiągnął efekty przeciwne do założonych, byliśmy zawsze bardziej chorzy niż ci, których nie poddawano tym tak zwanym hartującym metodom, bardziej chorzy niż wszystkie wiejskie dzieci na dole, które naturalnie miały ogrzewane pokoje, chociaż były ubogie lub bardzo biedne i, jak to się mówi, nie posiadały nic w przeciwieństwie do nas, którzyśmy w porównaniu z nimi, co można spokojnie powiedzieć, dławili się bogactwem. W Wolfsegg, powiedziałem do Gambettiego, panowało też zawsze straszliwe skąpstwo.

[…]

W dziecięcej willi przechowuje się setki kostiumów z tego dziecięcego teatrzyku. Dzisiaj dziecięca willa jest zamknięta, sądzę, że od wielu lat nikt już do niej nie zaglądał. Wiele okien jest wybitych, prawdopodobnie przez miejscową dzieciarnię, powiedziałem do Gambettiego, ale dach jeszcze nie przecieka, Gambetti. Właśnie dziecięcą willę chciałem zawsze urządzić, powiedziałem do Gambettiego, ale moja rodzina nigdy nie dopuściła do tego, żeby wydawać pieniądze na taką bzdurę. Moje rodzeństwo i ja bawiliśmy się tam jeszcze dość często w teatr, póki wreszcie nam tego nie zabroniono, ponieważ mieliśmy się więcej uczyć a mniej bawić w teatr. Szkoda, powiedziałem do Gambettiego, że dziecięca willa jest martwą budowlą, właśnie dziecięca willa, najpiękniejsza budowla w całej tej krainie, jak okiem sięgnąć; ma tyle uroku, nie wyobraża pan sobie tego, Gambetti, w okolicy, która nie obfituje w takie sympatyczne budowle, w takie ujmujące domy, w radosną architekturę. Być może kiedyś uda mi się jednak przekonać moją rodzinę, powiedziałem do Gambettiego, do ponownego otwarcia właśnie dziecięcej willi, odnowienia jej, urządzenia i dokonania otwarcia przedstawieniem komediowym zagranym przez miejscowe dzieciaki. Sprawiłoby mi to ogromną radość, powiedziałem do Gambettiego, spektakl zagrany przez miejscowe dzieciaki, w kostiumach sprzed stuleci, tak kolorowych, tak fantazyjnych, Gambetti, tak wysoce artystycznych, prawdę mówiąc, poetyckich. Ale jak zwykle, powiedziałem do Gambettiego, prawdziwą poezję lekceważy się bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Jakby prawdziwa poezja na nic nikomu nie była potrzebna. Zamknięta i doprowadzona do upadku dziecięca willa jest absolutnie smutnym, choć interesującym rozdziałem naszej wolfseggskiej historii, powiedziałem do Gambettiego, może w ogóle najsmutniejszym ze wszystkich.

[…]

Gdy wuj Georg był po raz ostatni w Wolfsegg, przypomniał mojemu ojcu pod koniec sporu, w trakcie którego w mniejszym lub większym stopniu chodziło o wszystko, co się dzieje na świecie, przede wszystkim jednak o radziecko-amerykańską równowagę sił, że kiedyś, i to wcale nie tak krótko, był członkiem partii. Na to ojciec zerwał się i rozbił o blat stołu talerz z zupą, po czym wypadł z jadalni. Matka rzuciła jeszcze w kierunku wuja Georga słowo podlec i podążyła za swoim mężem. W taki to smutny sposób skończył się ostatni pobyt wuja Georga w Wolfsegg. Ale narodowy socjalizm prawie zawsze, powiedziałem do Gambettiego, prowokował pod koniec pobytu wuja Georga gwałtowne spory w Wolfsegg, zawsze w najohydniejszej formie. Ledwo odeszli naziści, powiedziałem do Gambettiego, moja rodzina rzuciła się w ramiona Amerykanów i znowu czerpała wyłącznie same korzyści z tego ohydnego aliansu. Członkowie mojej rodziny zawsze byli oportunistami, ich charaktery można spokojnie określić jako nikczemne. Zawsze dostosowywali się do danej sytuacji politycznej i każda metoda ciągnięcia korzyści ze związków z każdym dowolnym reżymem była dobra. Zawsze trzymali ze znajdującymi się akurat u władzy i jako rodowici Austriacy opanowali sztukę oportunizmu jak żadną inną, politycznie nigdy nie ponieśli klęski. Ich brakowi charakteru, muszę powiedzieć, Wolfsegg zawdzięcza to, że do dzisiaj zostało oszczędzone, mam na myśli majątek, budynki i należącą do tego majątku ziemię, żaden wróg nigdy go nie ostrzeliwał ani nie spalił. To wprost nieprawdopodobne, że Wolfsegg w latach panowania nazistów było zarówno ostoją narodowego socjalizmu, jak i ostoją katolicyzmu. Arcybiskupi i gauleiterzy wymieniali się tu w weekendy, przekazując sobie klamkę z ręki do ręki.

[…]

Mój umysł zaś stał się umysłem nieprzejednanym przede wszystkim wobec siebie. Najbardziej nieubłaganym, powiedziałem do Gambettiego. A wie pan, powiedziałem do Gambettiego, zostało mi już bardzo niewiele czasu, jeśli niebawem nie zacznę pisać tej relacji, może być za późno. Nie wiem, ale czuję to, powiedziałem do Gambettiego, że nie mam już wiele czasu. A taka relacja wymaga jednak, żeby ktoś, kto ją pisze, zajmował się nią latami, może nawet nie tylko przez kilka lat, ale i dłużej, powiedziałem do Gambettiego. Nie wystarczy jej naszkicować, powiedziałem do Gambettiego. Jedyne, co ostatecznie mam w głowie, powiedziałem do Gambettiego, to tytuł Wymazywanie, gdyż moja relacja będzie służyła wyłącznie temu, by to, co w niej opisane, wymazać, ostatecznie skazać na zagładę wszystko, co rozumiem przez Wolfsegg, i wszystko, czym jest Wolfsegg, rozumie pan, Gambetti, rozumie mnie pan, naprawdę i rzeczywiście wszystko. Po spisaniu tej relacji wszystko, czym jest Wolfsegg, musi zostać wymazane, zgładzone. Moja relacja będzie wyłącznie wymazywaniem, powiedziałem do Gambettiego. Moja relacja całkiem po prostu wymaże, zgładzi Wolfsegg.

[…]

Nie uwierzy pan, powiedziałem do Gambettiego, lecz na Piazza Minerva stałem się nowym człowiekiem. Dopiero tutaj na powrót odnalazłem siebie, po tym, gdy przez tyle lat zatracałem się we wszystkich innych możliwych miejscach, tracąc siebie, czyli wszystko, czym jestem. I przez tyle lat nie wierzyłem już w jakiekolwiek ocalenie, nieustannie widziałem swoją zagładę, swój własny kres, to, jak schodzę, Gambetti, powoli, przez długie lata widziałem tylko wszędzie, jak idę na zatracenie i jak schodzę z tego świata, a mój kres jest nie do powstrzymania, gdyż wszystko we mnie naprawdę straciło jakiekolwiek znaczenie. Ani w Pa ryżu, ani w Lizbonie nie znalazłem tego, czego przez tyle lat szukałem, nowego punktu zaczepienia, nowego początku. Znalazłem go w Rzymie. A przecież niczego się po Rzymie nie spodziewałem, myślałem zawsze, że będzie dobry zaledwie na kilkutygodniową zabawę, na nic więcej. Co najwyżej na trwającą kilka miesięcy rozrywkę, na nic więcej. To zresztą, że z Lizbony, którą kocham, pojechałem w końcu do Rzymu, było pomysłem wuja Georga; Lizbona, chociaż wspaniała, powiedział wuj Georg, jest jednak miastem prowincjonalnym, Rzym natomiast to metropolia, tak zwana metropolia, powiedział, poprawiając się, przyjechałem więc do Rzymu tylko po to, by odwlec dokonujący się we mnie niepowstrzymanie upadek, prawie bez nadziei na ocalenie. I wtedy okazało się, że decyzja o przyjeździe do Rzymu przyniosła mi odnowienie życia, by tak rzec, zwrot duchowy.

[…]

To było tak przygnębiające, iż wreszcie poruszałem się tylko między podle niebezpiecznymi i żądnymi pieniędzy lekarzami a pocztą w Lizbonie i Madrycie, przez jakiś czas również w Neapolu, powiedziałem do Gambettiego, Neapol jednak źle na mnie działał, ma bowiem klimat, jakiego nie znoszę, i jest absolutnie najgłębszą prowincją. Musi mi pan wybaczyć, powiedziałem do Gambettiego, że Neapol to dla mnie absolutnie najgłębsza prowincja, w ogóle nie mogę określić go inaczej, spojrzenie na Wezuwiusz jest dla mnie katastrofą, gdyż rzucało je już tyle milionów, a może nawet miliardów ludzi. Wciągu tych dziesięciu lat poprzedzających moje zamieszkanie w Rzymie koncentrowałem się wyłącznie na samym sobie, wskutek czego zaniedbałem siebie w najbrutalniejszy i najbardziej niewybaczalny sposób. Pozwoliłem sobie przede wszystkim na duchowe, ale także fizyczne zmarnienie. Stałem się człowiekiem na wskroś zmarniałym. Nieustannie chorym, niecierpliwym, nieznośnie podejrzliwym, jak nikt poza mną, byłbym się prawie udusił przez tę ciągłą samoobserwację i samokontemplację. Całkiem zapomniałem, iż poza moim strasznym światem istnieje jeszcze inny, który nie jest wyłącznie straszny. Przede wszystkim zaś zapomniałem, że istnieje życie duchowe. Zapomniałem o swoich filozofach, o swoich poetach, o wszystkich twórcach sztuki, Gambetti. W ogóle, mogę powiedzieć, zapomniałem o swoim umyśle, uczepiłem się swojego schorowanego ciała i przez nieustanne czepianie się tego chorego ciała doprowadziłem się prawie do ruiny. Póki nie przyjechałem do Rzymu.

[…]

Wyszukaliśmy sobie Pustelnie, gdyż wydawało nam się, że nic innego nie wchodzi w rachubę jako miejsce przeprowadzenia naszego przedsięwzięcia, czyli przeciwstawienia wierszy Marii dziełu Schopenhauera Świat jako wola i wyobrażenie. Właściciel Pustelni, grożąc, że nas pozabija, nakrył stół, ponieważ miał zwyczaj nakrywania stołu do śniadania, niezależnie od okoliczności, powiedziałem do Gambettiego, musiał go nakryć, bo takie polecenie otrzymał od żony, powiedziałem do Gambettiego, zagroził nam więc naprawdę, że nas pozabija, i równocześnie nakrył do stołu. I na dodatek nawet państwo nie zapłacili! wykrzyknął właściciel Pustelni, podczas gdy my, ciągle jeszcze przerażeni, przyciskaliśmy do piersi swoje książki i papiery, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Musicie państwo natychmiast zapłacić! wykrzyknął właściciel Pustelni jeszcze kilka razy, zanim skończył nakrywać do stołu. Nie byliśmy zdolni wydobyć z siebie słowa, wiedzieliśmy jednak, że za kuchennymi drzwiami Pustelni czyha jego żona. W każdym razie ja to wiedziałem, zdawało mi się, że zza drzwi kuchennych słyszę jej oddech. Na widok naszych książek i papierów właściciel Pustelni nie mógł się uspokoić i nawet gdy już nakrył do stołu, nadal miotał groźby pod naszym adresem. Takich ludzi należy wsadzać pod klucz, wykrzyknął nagle, pod klucz i zamknąć na kłódkę, takich ludzi jak państwo, powiedział do nas cały zziajany, co to obnoszą się z takimi książkami i takimi papierzyskami, i co to noszą takie ubrania, po czym wskazał najpierw na strój Marii, a następnie na długi czarny chałat Eisenberga [naczelny rabin gminy żydowskiej w Wiedniu – przyp. aut.], o brodzie Eisenberga powiedział zaś, że takie brody noszą tylko ludzie, których powinno się powywieszać. Właściciel Pustelni wmanewrował się w straszną scenę, powiedziałem do Gambettiego, krzycząc kilkakrotnie, że taką hołotę jak państwo (czyli jak my) powinno się wytępić Kilkakrotnie wykrzyczał nam słowo wytępić prosto w twarz. A później wyglądało na to, że dostał jakiegoś ataku, gdyż nagle chwycił się za pierś i oparł o stół. Wykorzystaliśmy ów atak słabości właściciela Pustelni, żeby błyskawicznie opuścić jadalnię i uciec z pensjonatu. Przyciskając do piersi dzieło Schopenhauera i wiersze Marii, powiedziałem do Gambettiego, wybiegliśmy z doliny, zupełnie jakbyśmy biegli ocalić swoje życie. Marię wzięliśmy w środek. W dolinie hulała taka śnieżyca, że już w ogóle nic nie widzieliśmy, ponieważ jednak dolina nie była rozległa, udało nam się dotrzeć do jej krańca.

[…]

Maria, która chce być rzymianką, a równocześnie wiedenką, i pod wpływem tego niebezpiecznego stanu emocjonalnego i intelektualnego pisze swoje wielkie wiersze, pomyślałem. Myśl o niej nasunął mi sen o Pustelni, który przecież swego czasu wywarł na Marii ogromne wrażenie, teraz więc delektowałem się tymi rozmyślaniami, stojąc przy oknie i patrząc na Piazza Minerva w dole. Czym naprawdę byłby dla mnie Rzym bez niej? pomyślałem. Jakie to szczęście, że wystarczy mi przejść zaledwie kilka kroków, aby odżyć w jej obecności, jakie szczęście, że Maria istnieje. Wszakże rozmowy z nią przynoszą zawsze największe efekty, a równocześnie są w ogóle najprzyjemniejsze. Z Marią jest zawsze podniecająco, tak, zawsze podniecająco, jej obecność prawie zawsze mnie uszczęśliwia, pomyślałem. Maria ma zawsze najlepsze pomysły i rzeczywiście jest też zwykle dla Gambettiego, jak on mawia, przeżyciem. Ona nie cofa się przed niczym w swoich myślach, pomyślałem. W wierszach daje z siebie wszystko, pomyślałem, podczas gdy jej towarzyszkom, zawsze przeciw niej intrygującym, o czym wiem, rywalkom, choćby były nie wiem jak sławne, nigdy się to nie udaje. Maria jest cała w każdej linijce, którą pisze, wszystko jest z niej. Dopiero od Spadoliniego nauczyłem się naprawdę widzieć i obserwować, powiedziałem do Gambettiego, od Marii zaś słyszeć Oboje ukształtowali mnie takim, jaki jestem teraz. Później rozmawiałem z Gambettim o tym, że Spadolini [arcybiskup, bliski przyjaciel rodziny z Wolfsegg – przyp. aut.] nigdy nie wahał się przyjmować pieniędzy od mojej matki, nawet na swoje całkiem osobiste wydatki, te pieniądze pozwalały mu zaspokajać własną próżność, powiedziałem do Gambettiego, moja matka kilka razy do roku przekazywała Spadoliniemu wysokie kwoty pieniężne, pochodzące niewątpliwie z wolfseggskich kapitałów. Być może, powiedziałem do Gambettiego, nawet za wiedzą ojca, który robił wszystko, żeby ułagodzić matkę i ze swej strony nie zawahał się, by tak rzec, we trójkę, a więc razem z matką i Spadolinim, pojechać do Włoch, by tak rzec, w charakterze świadka koronnego tego nadzwyczajnego związku, przy czym, co byłoby wszakże prostsze do zrozumienia, w roli widza nie występował Spadolini, lecz mój ojciec. Ojciec jednak był zawsze równie zachwycony Spadolinim jak ja, nie chciał się go wyrzekać, pod żadnym pozorem, powiedziałem do Gambettiego. Spadolini nie należy do ludzi, których łatwo się wyrzec, bez względu na to, jak postrzegamy takiego człowieka, nie wyrzekamy się go, niezależnie od tego, co ten człowiek wyczynia, powiedziałem do Gambettiego. Wtedy przyszło mi naraz do głowy, że to przecież w najwyższym stopniu dziwne iż mam przybliżyć Gambettiemu akurat literaturę niemiecką, właśnie niemiecką, austriacką i szwajcarską, tak zwaną niemieckojęzyczną, jak strasznie niefortunnie wszyscy to zawsze formułują, tę literaturę, której w gruncie rzeczy wcale nie mogę kochać, którą zawsze ceniłem niżej niż rosyjską, francuską, a nawet włoską i czy nie jest z mojej strony błędem nauczać akurat nielubianej literatury tylko dlatego, że sądzę, iż umiem mówić o niej lepiej niż o jakiejkolwiek innej? Literatura niemiecka, powiedziałem do Gambettiego, nawet w swoich absolutnie szczytowych momentach nigdy nie mogła równać się z ukochanymi przeze mnie innymi literaturami: rosyjską, francuską czy hiszpańską, ani nawet z włoską.

[…]

Co chwila podejrzewała, że oddaję się niedorzecznym myślom, sama prawdopodobnie nie wiedząc, co to są owe niedorzeczne myśli, ale podejrzewała mnie o nie z przyzwyczajenia, nawet w towarzystwie nie mogłem czuć się pewnie, mówiła to również w obecności obcych osób, bywających u nas na kolacjach; nawet w obecności tych, co budzili we mnie najwyższy wstręt, tych tak zwanych ludzi z klasy średniej z okolicznych małych miasteczek, których znała od dzieciństwa i z którymi zawsze utrzymywała regularne kontakty, mówiła, że oddaję się niedorzecznym myślom. Muszę powiedzieć, że matka kochała mojego brata Johannesa przede wszystkim dlatego, iż nigdy nie czuł potrzeby zajrzenia do bodaj jednej z bibliotek, co chwila powtarzała też, że Johannes nie chodzi do bibliotek, aby oddawać się niedorzecznym myślom, on chodzi do domku myśliwskiego, gdzie jest wesoło. Wesołość w domku myśliwskim była jednak, w moim pojęciu i wedle mojego doświadczenia, zawsze dość podła i nikczemna, wesołość łowczych była podłego i nikczemnego rodzaju, składało się na nią bowiem bezustanne opowiadanie nudnych i na wskroś pospolitych dowcipów, które nigdy nie wydawały mi się wesołe i przy których zawsze towarzyszyło mi poczucie, że babrzę się w błocie, co zresztą było też zwykle głównym powodem, dla którego brzydziłem się domkiem myśliwskim, podczas gdy te nudne, na wskroś pospolite i bezgranicznie prymitywne dowcipy rodem z domku myśliwskiego zawsze podobały się mojej matce; niczym nie zachwycała się tak jak tymi dowcipami, za każdym razem wychodziła z domku myśliwskiego, zaśmiewając się do łez, co nawet ojciec nazywał perwersją. Chodzisz do pawilonu ogrodowego, mówiła zawsze do mnie, gdzie panuje taka nuda, to jest znamienne. Ale wyśpiewywanie z łowczymi przez pół nocy idiotycznych piosenek, wysiadywanie z łowczymi na ławce, przysuwanie się do nich i pozwalanie na to, by nie tylko mówili do niej w dwuznaczny sposób, lecz także o późnej godzinie molestowali ją i szczypali w tyłek, nigdy nie wydawało się mojej matce, co muszę powiedzieć, zbyt głupie. Kiedy brat miał już odrobione prace domowe i pokazywał je rodzicom, mówili zawsze, że dobrze wykonał swoją pracę, gdy ja robiłem to samo, zawsze przyczepiali się przynajmniej do jakiegoś szczegółu, tu zauważyli błąd, ówdzie nieprawidłowość, i nieustannie karcili mnie z powodu, jak zawsze mówili, nieczytelnej bazgraniny.

[…]

Naturalnie sam Spadolini zatajał przede mną spotkania z moją matką w Rzymie; chociaż bowiem bardzo często spotykam Spadoliniego, a spotykam się z nim chętnie i prawie co tydzień odwiedzam go w jego mieszkaniu albo w biurze, nigdy dotąd choćby słowem nie wspomniał o tym, że spotyka się z moją matką, ten kościelny dostojnik po prostu milczał na ten temat. Nie jestem pewien, czy on mimo wszystko nie wiedział, że ja jestem poinformowany o jego spotkaniach z moją matką. Pewnego dnia spotkaliśmy się wszyscy razem, Spadolini, matka i ja, i poszliśmy do Rocca di Papa, dokąd Spadolini, jak zawsze wspaniałomyślnie, zaprosił nas na obiad. Spadolini jest jednym z najwspanialszych gospodarzy, jakich znam. Matka i Spadolini objawili mi się przy tej okazji w Rocca di Papa jako doskonali aktorzy, nic tego popołudnia nie wskazywało na to, że od poprzedniego wieczoru byli ze sobą całą noc, równie niewiele wskazywało też na to, że zdążyli się już umówić na spotkanie nazajutrz wieczorem. Jak można sobie wyobrazić, moje położenie między tą dwójką kłamców i obłudników, między zakłamaną matką i obłudnym dostojnikiem Kościoła, nie było miłe. Uporałem się z tym jednak, nie dałem po sobie niczego, ale to niczego poznać, udawałem, że co się tyczy tych dwojga, jestem najgorzej zorientowanym człowiekiem na świecie. Matka pożegnała się ze Spadolinim w Rocca di Papa tak, jakby miała widzieć go po raz ostatni, podczas gdy przecież już wcześniej umówiła się z nim na spotkanie. Spadolini wrócił taksówką do Rzymu, jaz matką również, ta osobna jazda, jedno po drugim, wydała mi się wyłącznie ohydną groteską, która głównie dlatego uczyniła całą tę sytuację tak wyrazistą, że była doskonale zainscenizowana, nie umiem powiedzieć, przez które z tych dwojga z większą zręcznością, czy przez Spadoliniego, czy też przez matkę. Mam jednak prawo założyć, iż w takich sytuacjach moja matka okazuje się osobą szczególnie wyrafinowaną. Spadolini to tylko prowadzony przez nią za rękę wykonawca jej sztuki maskowania się, pomyślałem, powiedziałem do Gambettiego.

[…]

Oto prawda o Austrii. Tak zwany człowiek austriacki jest z natury na wskroś narodowosocjalistyczno-katolicki, choćby się przed tym nie wiem jak bronił. Katolicyzm i narodowy socjalizm zawsze się w tym narodzie i w tym kraju równoważyły, toteż raz kraj był bardziej narodowosocjalistyczny, kiedy indziej znów bardziej katolicki, ale nigdy tylko taki albo taki, jedno z dwóch. Umysł austriacki myśli zawsze i wyłącznie w sposób narodowosocjalistyczno-katolicki. Także austriaccy myśliciele zawsze tylko tak myśleli, tymi swoimi odrażającymi narodowosocjalistyczno-katolickimi umysłami. Jeśli wyjdziemy na ulicę w Wiedniu, zobaczymy koniec końców wyłącznie narodowych socjalistów i katolików, którzy raz podają się raczej za narodowych socjalistów, kiedy indziej znowu raczej za katolików, przeważnie jednak za jednych i drugich równocześnie, co ostatecznie przy bliższym zetknięciu i wnikliwej obserwacji strasznie mierzi, czy chcemy się do tego przyznać, czy też nie, powiedziałem do Gambettiego. Jeśli czytamy cokolwiek w austriackich gazetach, to jest to albo katolickie, albo narodowosocjalistyczne; jest to, musimy tak powiedzieć, austriackie, powiedziałem do Gambettiego. Jeśli przez pewien czas rozmawiamy z jakimś Austriakiem, już po chwili mamy wrażenie, że rozmawiamy z katolikiem, a nie z wolnym i niezależnym człowiekiem, Gambetti, albo też mamy wrażenie, że rozmawiamy z narodowym socjalistą, wreszcie zaś mamy wrażenie, iż rozmawiamy z kimś, kto jest na wskroś katolikiem i narodowym socjalistą i kto nader szybko budzi w nas odrazę. Ten duch katolicko-narodowosocjalistyczny, skoro w tym kontekście, bo nie mogę inaczej, jestem zmuszony tak sprofanować słowo duch, powiedziałem do Gambettiego, panował w Austrii zawsze i zawsze będzie tu panować.

[…]

Folgujemy swoim nader perwersyjnym pobudkom, powiedziałem do siebie. W gruncie rzeczy zajmuję się właśnie rozkładaniem Wolfsegg i swojej rodziny, rozbieraniem jej na czynniki pierwsze, wymazywaniem, skazywaniem na zagładę, a przy tym sam się rozkładam, rozbieram siebie na czynniki pierwsze, skazuję na zagładę i wymazuję. Ta myśl jednak, powiedziałem do Gambettiego, sprawia mi z kolei przyjemność, ten autorozkład i to autowymazywanie. Przez całe życie nie miałem przecież innych zamiarów. I jeśli się nie mylę, Gambetti, ów autorozkład i owo autowymazywanie nawet mi się udają. W rzeczywistości nie robię nic innego, tylko rozkładam się i wymazuję; moja pierwsza myśl, gdy budzę się o świcie, każe mi z całym zdecydowaniem zabrać się do auto-rozkładu i autowymazywania. Rodzice prowadzili nas, dzieci, zawsze tylko na skraj przepaści, jej samej tak naprawdę nam nie pokazując, nie pozwalali nam spojrzeć w głąb, zawsze w odpowiednim momencie odciągali nas do tyłu, tak więc nieustannie dążyli wyłącznie do ciągłego doprowadzania swoich dzieci na skraj przepaści, nie pokazując im, co w rzeczywistości stało się powodem tej ruiny.

[…]

Ale rzeczywiście wracał mi spokój, wracała jasność umysłu. Całkiem świadomie odizolowałem się od moich bliskich, przyznawszy się wobec nich do winy, by tak rzec, sam pozbawiłem się praw, powiedziałem do siebie i pospacerowałem w odwrotną stronę. Przez tyle lat nie kazałem malować mieszkania. ponieważ zupełnie już nie mogę znieść rzemieślników, powiedziałem do siebie, przyglądając się rysom na plafonie. Musiałem wprowadzić się do renesansowego pałacu, żebym wreszcie mógł poczuć się sam, odizolować się od wszystkich, powiedziałem do siebie, gdyż prawda jest przecież taka, że odizolowałem się od wszystkich, nie tylko od mojej rodziny z Wolfsegg Gambetti, Zacchi, Maria, moje towarzystwo skurczyło się do tych paru osób, a wkrótce również to skurczone towarzystwo przestanie istnieć, powiedziałem do siebie i ruszyłem znowu w przeciwną stronę. Jak się dobrze zastanowić, to okazuje się, że nagle jesteśmy całkiem sami i żyjemy całkiem sami bez jednego jedynego człowieka, powiedziałem do siebie. Założyłem ręce za plecy, ten zwyczaj przejąłem od dziadka ze strony ojca, powiedziałem do siebie. W ogóle od dziadka ze strony ojca przejąłem nie tylko wiele, lecz prawie wszystko. Gdyby wuj Georg wiedział, jaki w rzeczywistości jestem teraz samotny. Przez cały czas tęsknię do samotności, a przecież jestem sam, jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem. Nie znoszę samotności i nieustannie o niej mówię, głoszę chwałę samotności, a nienawidzę jej do głębi, gdyż ona unieszczęśliwia jak nic poza tym, co wiem, co już teraz odczuwam, na przykład głoszę Gambettiemu chwałę samotności, wiedząc bardzo dobrze, że samotność jest najstraszliwszą ze wszystkich kar. Mówię do Gambettiego, Gambetti, samotność to najwyższa wartość, ponieważ gram rolę jego filozofa, ale przecież wiem bardzo dobrze, że samotność jest najstraszliwsza ze wszystkich kar. Tylko szaleniec propaguje samotność, a całkowita samotność to koniec końców nic innego jak całkowite szaleństwo, pomyślałem i znowu ruszyłem w drugą stronę.

[…]

Tak zaprzątnięty myślą dotyczącą krajobrazu i mieszkańców, nawet przez chwilę, co uświadomiłem sobie dopiero, gdy wysiadłem z taksówki, nie zamieniłem ani słowa z taksówkarzem, który był mi znany, jak to się mówi, zwidzenia, nie wiedziałem jednak, jak się nazywa, i nawet nie spytałem go o nazwisko, chociaż zazwyczaj na samym początku wypytuję wszystkich ludzi z okolicy, jakie noszą nazwiska, jak się nazywają, jest to nawyk, który przejąłem od wuja Georga, wielkiego znawcy i, co muszę powiedzieć, wielkiego przyjaciela ludzi. Nikt nie potrafił nawiązywać równie dobrych kontaktów z ludźmi jak wuj Georg, przede wszystkim z tymi prostymi i pozbawionymi sztuczności. To od niego, i tylko od niego, dowiedziałem się, w jaki sposób z nimi postępować i jak rozmawiać, a także jak zachowywać równowagę między nimi a ludźmi mojego pokroju, żeby obu stronom wydawało się to właściwe. Wuj Georg najlepiej rozumiał się z prostymi ludźmi, kochał ich, to samo mogę też bez wahania powiedzieć o sobie.

[…]

Jeśli ludzie mnie zobaczą, pomyślą: ten człowiek zawsze był dziwny, zanim jeszcze zdążył przywitać się ze swoją rodziną na górze w Wolfsegg, idzie najpierw przez wiejski plac, niewychowany, odszczepieniec, niekochany. Zaraz potem jednak pomyślałem, że ludzie ze wsi nie pomyślą sobie o mnie tak jak moja rodzina, która zawsze tak o mnie myślała. w taki sam niesłychany sposób przeciw mnie, jak teraz ja przeciw nim, a także iż przecież oni w odróżnieniu od mojej rodziny na górze, która mną pogardza, poważają mnie, w odróżnieniu od rodziny na górze, która mnie w mniejszym lub większym stopniu nienawidzi, kochają. Ludzie ze wsi zawsze mnie kochali, podobnie jak ja ich, przede wszystkim górnicy, większość mieszkańców wsi to górnicy, którzy pracowali w naszych kopalniach węgla brunatnego i po dziś dzień jeszcze tam pracują, chociaż już w niewielkiej liczbie. Wszakże to oni, ludzie ze wsi, byli zawsze moją jedyną pociechą, powiedziałem do siebie, idąc przez wiejski plac.

[…]

Bezwstydna ciekawość, którą nagle w sobie odkryłem, kazała mi w końcu pobiec aleją w górę, zatrzymałem się jednak przed dużą murowaną bramą obok folwarku i spomiędzy olbrzymich gałęzi dwu rosnących przy bramie kasztanowców zapuściłem wzrok w głąb parku oraz ku oranżerii, gdyż to właśnie w oranżerii, odkąd sięgnąć pamięcią, zawsze składa się na katafalku zmarłych z Wolfsegg. Oranżeria była istotnie otwarta, a ogrodnicy z wieńcami i bukietami kwiatów kręcili się przed nią tam i z powrotem. Postanowiłem, że nie pójdę od razu do oranżerii, nie chciałem jeszcze oglądać zmarłych rodziców ani zmarłego brata. Tę chwilę ociągania się wykorzystałem do tego, żeby dokładniej poobserwować wszystko, co dzieje się przed oranżerią, miałem tę możliwość, gdyż jeszcze nie zostałem zauważony, jeszcze nikt mnie nie dostrzegł. Natychmiast uderzył mnie spokój ogrodników, którzy bez słowa, wykonując charakterystyczne dla siebie ruchy, wynosili wieńce z folwarku i wnosili je do oranżerii. Dźwigali ze stajni do oranżerii wiadra z wodą. Pojawił się jeden z łowczych, jakby z zamiarem wejścia do oranżerii, zawrócił jednak tuż przed nią i zniknął, kierując się w stronę folwarku. Przycisnąłem się do muru bramy, żeby mieć jeszcze bardziej idealny punkt obserwacyjny. Musimy obserwować ludzi wtedy, gdy nie wiedzą, że są ofiarami naszej obserwacji, pomyślałem. Ogrodnicy wychodzili z folwarku i wchodzili do oranżerii, ciągle z wieńcami i bukietami kwiatów, z kubłami pełnymi wody i deskami. Przed oranżerią ustawiono wielkie drewniane donice, w których rosły cyprysy oraz palmy, a także agawa, jedna z tych, co to ogrodnicy zawsze hodowali je w oranżerii i nader troskliwie pielęgnowali. Z jakim trudem pielęgnuje się i pieści tutaj na północy takie południowe gatunki, pomyślałem, przywarłszy do muru, z nieczystym, jak to się mówi, sumieniem, a jednocześnie z największą, płynącą z obserwacji rozkoszą. Mogłem w spokoju przyglądać się ogrodnikom, spodziewając się, że zapewne wkrótce zobaczę również przynajmniej jedną z sióstr albo któregokolwiek z krewnych, lecz nie odczuwałem pilnej potrzeby nieodzownego i natychmiastowego obejrzenia leżących na katafalku rodziców ani też leżącego na katafalku brata, czego by niewątpliwie wymagało choćby najmniejsze poczucie przyzwoitości.

[…]

Ponieważ zawsze byłem wnikliwym widzem i jeszcze bardziej wnikliwym obserwatorem, co z biegiem czasu pozwoliło mi uczynić z oglądania oraz obserwacji jedną ze swoich najwyższych cnót, było dla mnie całkiem oczywiste, że stoję teraz przy murowanej bramie, oglądam i obserwuję; poza tym ogrodnicy idealnie się do tego nadawali, uspokajali mnie bowiem, gdyż przecież zawsze chętnie ich oglądałem i obserwowałem, również z tego miejsca, w takich momentach, które, co muszę wyznać, z największą pieczołowitością przeciągałem w czasie, wydłużając je i pomnażając o setki, ba, koniec końców o tysiące chwil. Oglądanie lub obserwowanie, gdy oglądany lub obserwowany nie wie, że jest oglądany lub obserwowany, to jedna z największych przyjemności. Zarazem jednak, jak pomyślałem, jest to całkowicie zakazana sztuka, której, gdy już w niej zasmakujemy, nie potrafimy się mimo wszystko wyrzec.

[…]

Przeszło mi przez głowę, że przez całe dziesięciolecia, w ciągu których robiłem wszystko, aby uwolnić się i uniezależnić od Wolfsegg, i nie tylko od Wolfsegg, lecz od wszystkiego, nie uwolniłem się i nie uniezależniłem, lecz wręcz przeciwnie, okaleczyłem siebie w najbardziej przygnębiający sposób. Jestem okaleczonym człowiekiem, pomyślałem. Zaraz potem jednak podszedłem do ogrodników i uścisnąłem im dłonie. Nie byli zaskoczeni moją nagłą obecnością. Zwróciłem się do każdego po imieniu, uścisnąłem im dłonie, powiedziałem, że przyszedłem pieszo ze wsi tu na górę do Wolfsegg, że przez pewien czas ich obserwowałem, stojąc przy murowanej bramie, powiedziałem, patrząc w jej stronę. Nie zrozumieli tego, ale w ogóle nie przypisali tej mojej uwadze znaczenia, wraz ze mną zwrócili wzrok ku murowanej bramie, nie mając pojęcia, czemu miałoby to służyć.

[…]

Bezsensem byłoby mówić że członkowie mojej rodziny to ludzie z innego świata. Inną kwestią jest, że Są to ludzie żyjący w najosobliwszy sposób, że wiodą nadzwyczaj osobliwy żywot, czyli taki, który nie przyjmuje do wiadomości zmiany świata i ludzkości, ale są oni naturalnie ludźmi tego czasu. Byłoby absolutnym nonsensem twierdzić, że są z innego czasu lub z innego świata, gdyż bardziej niż miliony innych są z tego czasu i z tego świata i jak zwykłe w nim panują, taka jest prawda. Być może jest to też ich osobliwa sztuczka, że stwarzają pozory, jakby byli z innego czasu i z Innego świata, pomyślałem, którą to sztuczką się posługują i dzięki której, jak to się mówi, nieźle się mają, gdyż oni w gruncie rzeczy nieźle się mają, powodzi się im o wiele lepiej niż milionom innych, którzy twierdzą o sobie, że są ludźmi tego czasu i tego świata, czego moja rodzina, być może z wrodzonego lepszego, a nie tylko dobrego wyczucia relacji między tym światem i tym czasem nigdy nie twierdziła. Nawet ja sam twierdzę, że moja rodzina, niezależnie od tego, jaka jest, by tak rzec, jest bardziej na czasie niż większość znanych mi ludzi, tak pomyślałem w kaplicy, nie mogąc się w ogóle zdecydować na jej opuszczenie i pójście na górę do rodziny. Uzurpujemy sobie prawo, pomyślałem, do wykluczania z tego świata i z tego społeczeństwa takich ludzi jak członkowie mojej rodziny oraz do mówienia, że nie są oni z tego świata, nie z tego czasu, że są przedwcześni, ponieważ doskonale czujemy, że nie mamy racji, dokładnie tacy ludzie jak członkowie mojej rodziny, co teraz z dnia na dzień widzę wyraźniej, żyją na czasie. Nie uznaję ich sposobu życia, ale to przecież nie znaczy, iż mówię, że nie należą do tego czasu, że są przedwcześni. Właśnie oni, mógłbym powiedzieć, są na właściwej drodze, nie na drodze, która wszystko burzy i unicestwia, lecz która spaja wszystko i chroni, choćby nie podobał się nam rodzaj okoliczności, w jakich dążą do osiągnięcia swoich celów, pomyślałem. Nie mam nic wspólnego z tymi ludźmi, co jednak nie znaczy, że należy ich zlikwidować, jak się często myśli, jak myśli się prawie zawsze, jak myśli się prawie zawsze i w konsekwencji tak działa. Pomyślałem też, że ja, chociaż myślę inaczej, sam z biegiem czasu wyznaczyłem siebie na ich likwidatora i wymazywacza, myślę więc podobnie jak ci inni, którym zarzucam niekompetencję i niedopuszczalność takiego myślenia. Nie dlatego są na czasie, że stanowią większość, pomyślałem, jak się wierzy i jak się w tej wierze działa, niezwykle często na niekorzyść swojego czasu, także jedna osoba lub mniejszość może być na czasie, i to o wiele bardziej na czasie niż większość, i nawet prawie zawsze jest, również jednostka może być bardziej na czasie niż większość i w gruncie rzeczy jest niezwykle często najbardziej na czasie.

[…]

Dziecięca willa to mój ukochany budynek, powiedziałem. Pamiętasz jeszcze, jak graliśmy Konfucjusza, któregośmy sami wymyślili i sami napisali? Nie wiedzieliśmy wcale, kim jest czy co to jest Konfucjusz, ale słowo Konfucjusz zainspirowało nas do przygotowania przedstawienia. Gdzie zresztą podziały się te sztuki, które napisaliśmy? spytałem Caecilię [rodzoną siostrę – przyp. aut.]. Nie wiedziała. Muszą być na poddaszu dziecięcej willi, powiedziałem. Ostatnio widziałem je na poddaszu dziecięcej willi. Do Konfucjusza namalowałaś swoją najpiękniejszą scenografię, powiedziałem. Natomiast Amalia była znakomitą Konfucją. Trzeba otworzyć biblioteki, powiedziałem. Wszystkie książki muszą odetchnąć świeżym powietrzem, powiedziałem. Przecież nawet nie wiemy, jakie kryją się tam skarby, nie wietrzone, zakurzone, powiedziałem. Wolfsegg powinno się znowu stopniowo ożywić, tak jak ja to sobie wyobrażam, powiedziałem. Caecilia milczała.

[…]

Na korytarzu, by tak rzec, w połowie drogi między pokojem ojca a moim, spotkałem Amalię, która przeraziła się, widząc mnie całkiem nagiego, dopiero co zarzucony ręcznik kąpielowy odłożyłem w ojcowskiej łazience, a potem o nim zapomniałem, stałem więc całkiem nagi przed Amalią [druga rodzona siostra – przyp. aut.], która, wykorzystując półmrok, wlepiła we mnie wzrok wcale nie w siostrzany sposób, jak pomyślałem. Ponieważ zatrzymała się na mój widok i w ogóle nie zamierzała odejść, postąpiłem kilka kroków do przodu i, całkiem nagi, stanąłem przed nią, pytając, czy jeszcze nigdy w życiu nie widziała nagiego mężczyzny. No to teraz widzisz, powiedziałem, jak wyglądam, nieźle, prawda, i wytknąłem język, na co ona odwróciła się na pięcie i szybko zbiegła na dół do westybulu. Od trzydziestu lat nie pokazałem języka mojej siostrze Amalii, teraz znów to zrobiłem i nawet mnie to dość rozbawiło.

[…]

O Schermaierze [sąsiad skazany za czasów Hitlera na obóz koncentracyjny – przyp. aut.] napiszę tylko tyle, że narodowosocjalistyczne społeczeństwo przypisywało sobie prawo do tego, aby absolutnie bezkarnie go zniszczyć, wręcz unicestwić na całe życie. W drodze do dziecięcej willi przyrzekłem sobie, że w Wymazywaniu zwrócę Schermaierowi, co mu należne — jeśli nie wręcz odebrane przez to społeczeństwo prawa, to przynajmniej, na swój sposób, zwrócę na niego uwagę. Wymazywanie, jeśli kiedykolwiek będę w stanie przelać to wszystko na papier, da mi po temu najlepszą sposobność, pomyślałem. Wspomnienie o Schermaierze pozwoliło mi zapomnieć o potworności otwarcia trumny z matką, przy dziecięcej willi powiedziałem do otwierających ją sióstr, że Schermaierowie, których one też dobrze znają, nie chcą mi wyjść z głowy, że właśnie na nich, których nie waham się nazwać najlepszymi ludźmi, jakich znam, narodowy socjalizm wyładował całą swoją potworność, upiorność Najlepszy przyjaciel szkolny na niego doniósł, powiedziałem, gdy Caecilia otwierała dziecięcą willę, w najpodlejszy sposób go zadenuncjował, wsadził do obozu koncentracyjnego, nie mogę o tym zapomnieć, w Rzymie bardzo często leżę na łóżku, rozmyślając o tym, że nasz naród dopuścił się tysięcy, ba, dziesiątków tysięcy takich podłych zbrodni i do tej pory pokrywa je milczeniem. Milczenie naszego narodu o tych tysiącach i dziesiątkach tysięcy zbrodni jest największą ze wszystkich zbrodni, powiedziałem do sióstr. Milczenie tego narodu jest niesamowite, powiedziałem. Milczenie tego narodu jest straszne, owo milczenie jest jeszcze straszniejsze niż same zbrodnie, powiedziałem. I pomyśleć, że ja muszę przyjąć tych morderców, powiedziałem. Wzdragam się przed podaniem im ręki, powiedziałem. Nie mogę ich wykluczyć z udziału w pogrzebie, powiedziałem, ale ręki im nie podam. Wtedy bowiem również ja popełniłbym zbrodnię. Właśnie w dziecięcej willi, w moim ukochanym budynku z dzieciństwa, rodzice ukrywali tych podłych zbrodniarzy, zapewnili im nawet luksusowe życie, właśnie w czasie największej biedy. I nigdy się tego nie wstydzili, powiedziałem. Wręcz przeciwnie, jeszcze się tą niegodziwością chełpili, powiedziałem. Siostry przez cały czas nie odzywały się ani słowem. Rodzice dopuścili się winy, powiedziałem, udzielając tym podłym ludziom schronienia i ukrywając ich, zbrodniarzy, którzy powinni byli stanąć przed sądem i zostać skazani. Naturalnie na karę śmierci, powiedziałem. Co musi się dziać w duszach takich ludzi jak Schermaierowie, powiedziałem, kiedy widzą, jak traktuje się ich morderców, kiedy widzą, że ci tysiąckrotni mordercy chodzą na wolności i na domiar złego mogą wieść podłe, nikczemne życie w luksusie, podczas gdy oni sami, Schermaierowie, muszą odgrywać rolę zapomnianych, do tego jeszcze rolę zapomnianych w najżałośniejszy sposób. To państwo jest jak moja rodzina, wręcz stworzona do narodowosocjalistycznych zbrodni. A Kościół katolicki, dodałem jeszcze, też nie jest lepszy. Zawsze działa tylko na własną korzyść, milczy tam, gdzie należałoby mówić, powiedziałem, a czując zagrożenie, okopuje się za nadużywanym od tysięcy lat Jezusem Chrystusem.

[…]

Redaktorzy gazet to sami niechluje, powiedziałem. Zaraz potem jednak: którzy swój własny brud ciskają nam w twarz. W gruncie rzeczy świat, jaki ci gazetowi niechluje pokazują nam w swoich gazetach, jest prawdziwy, powiedziałem. Świat wydrukowany w gazetach jest naszym światem. Znowu powiedziałem: to, co wydrukowane, jest rzeczywiste, a to, co rzeczywiste, jest wyłącznie rzekomą rzeczywistością. Nie mogłem wymagać, żeby szwagier mnie zrozumiał. Prawdopodobnie nawet mnie nie słuchał, w ogóle bowiem nie zareagował na to, co właśnie powiedziałem, patrzył jedynie na zdjęcie, na którym głowę matki, oddaloną o przynajmniej trzydzieści centymetrów od tułowia, widać na stole sekcyjnym z białego marmuru. To przecież absurd, powiedziałem, że zmarłych odtransportowuje się karetkami pogotowia.

[…]

Spadolini bywał też często w Cannes, pewnego razu pojechał z wujem Georgiem do Senegalu, gdzie we dwóch zorganizowali wystawę malarzy południowofrancuskich i równocześnie całymi tygodniami rozmawiali w stylu filozoficznym, jak mówił wuj Georg. Spadolini jest także artystą, pomyślałem, siedząc na krześle, artystą wysokiej miary, chociaż nie maluje ani nie oddaje się muzykowaniu. Bardzo często odbywałem z nim spacery po Rzymie, dzięki którym potrafił mnie wyprowadzić z każdego złego nastroju, ze wszystkich możliwych rozpaczy, przede wszystkim w moim pierwszym okresie rzymskim, kiedy to niezbyt dobrze wiedziałem, co ze sobą począć, tonąłem w rozmyślaniach i popadłem w wielomiesięczną bezsenność, a nawet miewałem myśli samobójcze. Aż dopiero Spadolini pomógł mi się ocknąć, a przede wszystkim z powrotem otworzyć na pracę naukową, i to w końcu właśnie Spadolini podesłał mi Gambettiego. Z rodziną Gambettich Spadolini jest zaprzyjaźniony od kilkudziesięciu lat. Spadolini odbył ze mną wiele spacerów po wzgórzu Pincio, tylko po to, żeby poprzez ćwiczenia intelektualne, jak je zawsze nazywa, wydobyć mnie ze stanu duchowego zamętu. To on przypomniał mi o moich zdolnościach, o, by tak rzec, kapitale intelektualnym, o którym ja sam już dawno zapomniałem; w jakim celu bowiem przyjechałem do Rzymu, spytał, jeśli nie w celu intelektualnym. Moje pasje intelektualne już całkiem zmarniały, nieomal zupełnie obumarły i dopiero Spadolini je we mnie ponownie rozbudził, nikt inny. Wspólnie przeprowadzaliśmy owe ćwiczenia intelektualne i bardzo często chadzaliśmy na dobre kolacje na Zatybrze, pomyślałem, z jednej strony, żeby dobrze zjeść z drugiej żeby dobrze pomyśleć, to były częstokroć słowa Spadoliniego, które wbijał mi do głowy. I które mnie niewątpliwie ocaliły.

[…]

Marii musiało to być nie do zniesienia; spotkałem się z nią tam, aby omówić jej wiersze, zwłaszcza tak zwany czeski Ingeborg Bachmann, Bohmen liegt am Meer (Czechy leżą nad morzem), który tymczasem zdobył światową sławę i jest z pewnością jednym z najlepszych, a równocześnie najpiękniejszych wierszy w naszej literaturze. Wówczas powiedziałem do Marii, napisałaś najpiękniejszy i najlepszy wiersz, jaki jakakolwiek poetka napisała kiedykolwiek w naszym języku, nie miał to być komplement, powiedziałem prawdę, którą również reszta świata już dawno przyjęła do wiadomości. Zawsze lubiłem wiersze Marii, ponieważ są takie austriackie, równocześnie zaś tak bardzo przeniknięte całym światem i wszechświatem, który otacza ten świat, jak żadne inne. A także dlatego, że napisała je najinteligentniejsza poetka, jaką kiedykolwiek mieliśmy, włączając w to wszystkie inne w dziejach. Wiersze Marii, pomyślałem teraz, są całkowicie antysentymentalne, zupełnie różne od wierszy innych autorów, mówiących wyłącznie o austriackim sentymentalizmie, choćby były nie wiem jak dzikie i nieokiełznane, natomiast wiersze Marii są antysentymentalne i klarowne, a pod względem wartości dorównują wierszom Goethego, i to właśnie tym jego wierszom, które cenię najwyżej.

[…]

Wolfsegg go zafascynowało, czegoś takiego jeszcze nigdy wcześniej w życiu nie widział, budowle będące uosobieniem austriackiej elegancji i wielkości, pańskości, a równocześnie naturalności, tacy mili ludzie i takie wyborne jedzenie. Matka powitała go jak syna, powiedział Spadolini. Ojciec wraz z Johannesem odwiedzili go w Rzymie przy okazji podróży do Palermo, oprowadził więc obu po mieście, nie mogąc jednak nie myśleć jednocześnie o Wolfsegg, o jego wspaniałości. Kiedy Włosi wymawiają niemieckie słowo Herrlichkeit, wspaniałość, brzmi to jak Ehrlichkeit, uczciwość, więc Spadoliniemu wydawało się kilkakrotnie, iż mówi wspaniałość, a zawsze mówił uczciwość, co mnie, jak również siostry rozbawiło, nie żeby nas to śmieszyło, lecz było to miłe, szarmanckie. Poza tym Spadolini mówi niezwykle muzykalnie, myślę. Charakteryzował ojca jako rozważnego człowieka, który dla swoich bliskich był uosobieniem dobroci, nigdy nie wysuwał siebie na pierwszy plan, wszystko robił zawsze i wyłącznie dla rodziny i wszędzie, gdzie tylko się pojawiał, zyskiwał powszechną sympatię. Konie, mówił Spadolini, były jego najbardziej ulubionymi zwierzętami. Z końmi wasz ojciec był najszczęśliwszy, gdy tylko mógł być razem ze swoimi zwierzętami. A polowania, mówił Spadolini. Często wybierał się z ojcem na polowania, chociaż wasza matka zawsze bardzo się tego bała, powiedział. Myśliwi są nieobliczalni, unberechenbarrr, powiedział Spadolini z podwójnym lub wręcz potrójnym r na końcu. Ojciec był prawdziwym księciem, prawdziwym arystokratą. I mądrym człowiekiem. Bardzo wykształconym. Spadolini widział innego ojca niż ja, również innego niż moje siostry. Gdy opisujemy tego samego człowieka, każdy z nas widzi zawsze kogoś innego niż pozostali, pomyślałem. Ilu opisujących, tylu widzących, każdy patrzy na tę samą osobę z innej strony, pod innym kątem, a więc tyle oglądów jednego i tego samego człowieka, powiedziałem do siebie, toteż i Spadolini prezentuje inny niż my, skądinąd niezwykły, pomyślałem, nadzwyczajny ogląd, który stawia ojca w obliczu śmierci niewątpliwie wyżej, niż to mogło się Spadoliniemu wydawać, nawet podczas tego opowiadania.

[…]

Do Goethego, filozoficznego drobnomieszczanina, do Goethego, życiowego oportunisty, o którym Maria zawsze mówiła, że nie postawił świata na głowie, lecz wetknął głowę do niemieckiego ogródka działkowego. Do Goethego, rachmistrza kamieni, astrologa, ssącego kciuk filozofa Niemców, który na wszelki wypadek i na w razie czego napełniał ich domowe słoiki duchową marmoladą. Do Goethego, który robił Niemcom paczki z oklepanych prawd i kazał je Cotcie sprzedawać jako najwyższe dobro duchowe, a nauczycielom gimnazjalnym wsmarowywać je w uszy Niemców aż do tychże uszu ostatecznego zatkania. Do Goethego, który niemieckiego ducha zdradził ni mniej, ni więcej tylko na stulecia i stawiał na średniactwo Niemców z ową pilnością; którą w rozmowie z Gambettim nazwałem pilnością Goethowską. Do Goethego, filozoficznego demagoga, jak ostatnim razem powiedziałem do Gambettiego. Goethe jest Niemcem do codziennego użytku, powiedziałem do Gambettiego, Niemcy zażywają Goethego jak lekarstwo i wierzą w jego skuteczność, w jego moc leczniczą; Goethe jest w gruncie rzeczy wyłącznie felczerem Niemców, powiedziałem do Gambettiego, pierwszym niemieckim homeopatą ducha. Zażywają, by tak rzec, Goethego i zdrowieją. Cały naród niemiecki zażywa Goethego i czuje się zdrowy. Ale Goethe, powiedziałem do Gambettiego, jest szarlatanem, ponieważ felczerzy są szarlatanami, a jego poezja to największa szarlataneria Niemców. Niech pan będzie ostrożny, Gambetti, powiedziałem do niego, niech się pan ma na baczności przed Goethem. Wszystkim psuje żołądki, tylko nie Niemcom, oni wierzą w Goethego jak w cudotwórcę. A przy tym ten cud świata jest jedynie filisterskim działkowiczem filozoficznym. Gambetti roześmiał się głośno, gdy mu wytłumaczyłem, co to jest ogródek działkowy. Nie wiedział tego. Ogólnie rzecz biorąc, powiedziałem do Gambettiego, dzieło Goethego jest filisterskim ogródkiem działkowego filozofa. Goethe w niczym nie osiągnął najwyższych wyżyn, powiedziałem, wszystko, co stworzył, to zaledwie średniactwo. Nie jest największym lirykiem, nie jest największym prozaikiem, powiedziałem do Gambettiego, a jego sztuki teatralne są na przykład w porównaniu ze sztukami Szekspira tym, czym rosły owczarek szwajcarski wobec zabiedzonego jamnika z frankfurckich przedmieść. Faust, powiedziałem do Gambettiego, co za megalomania! Absolutnie nieudana próba pismaka chorego na manię wielkości, powiedziałem do Gambettiego, chorego, któremu cały świat uderzył do tego frankfurckiego łba. Goethe, owładnięty manią wielkości frankfurtczyk i weimarczyk, owładnięty manią wielkości patrycjusz na Frauenplan. Goethe, który poprzekręcał Niemcom w głowie, mający ich już od stu pięćdziesięciu lat na sumieniu i robiący z nich błaznów. Goethe jest grabarzem ducha niemieckiego, powiedziałem do Gambettiego. Jeśli przeciwstawimy mu na przykład Woltera, Kartezjusza, Pascala, powiedziałem do Gambettiego, Kanta, ale naturalnie również Szekspira, to Goethe robi się straszliwie malutki. Książę poetów, śmiechu warte, na dodatek jeszcze rdzennie niemieckie pojęcie, powiedziałem do Gambettiego. Holderlin jest wielkim lirykiem, powiedziałem do Gambettiego, Musil jest wielkim prozaikiem, a Kleist wielkim dramaturgiem, Goethe po trzykroć nimi nie jest.

[…]

W dziecięcej willi szukałem dzieciństwa, ale naturalnie go nie znalazłem. Wchodziłem do wszystkich pokojów w poszukiwaniu dzieciństwa, ale naturalnie go nie znalazłem. Po co właściwie, pomyślałem, chcę odrestaurować dziecięcą willę? Skoro nie ma już nikogo, kto umiałby się nią cieszyć i z niej korzystać, pomyślałem, a w chwilę później, że przecież byłoby bez sensu urządzać ten budynek tak, jak zamierzałem to zrobić aż do tej chwili, czyli przekształcić go ponownie w dziecięcą willę, jaką niegdyś była dla nas, dzieci, pomyślałem jednak, że sama myśl na ten temat jest doprawdy absurdalna, gdyż nie da się odtworzyć dzieciństwa, odtwarzając dziecięcą willę, pomyślałem; wydawało mi się, że odtwarzając dziecięcą willę od podstaw i każąc ją odnowić, odtworzę ponownie dzieciństwo, odnowię je, by tak rzec, od podstaw. Dzieciństwo jest teraz równie spustoszone jak dziecięca willa, pomyślałem. Pokoje dziecięce są teraz tak samo ogołocone, zmarnowane i ograbione jak dziecięca willa, chociaż moje dzieciństwo jednak nie tak samo jak dziecięca willa przez matkę, lecz przeze mnie samego, to ja ograbiłem i zmarnowałem swoje dzieciństwo z jeszcze większą bezwzględnością niż matka dziecięcą willę, przede wszystkim roztrwoniłem najpiękniejsze rzeczy z dzieciństwa, dokładnie tak samo jak moja matka najpiękniejsze rzeczy z dziecięcej willi, i teraz nie pomoże już otwarcie na oścież okien dzieciństwa, to byłoby wręcz śmieszne, podobnie jak otwieranie na oścież okien dziecięcej willi, pomyślałem. Dzieciństwo zostało przeze mnie absolutnie wykorzystane i zużyte, pomyślałem, sprzedane za bezcen, pomyślałem. Dzieciństwo wyzyskałem do ostatka. Wszędzie szukamy dzieciństwa i wszędzie znajdujemy tylko słynną ziejącą pustkę, pomyślałem, sądzimy, że wchodząc do jakiegoś domu, w którym przeżyliśmy niezwykle szczęśliwe godziny lub nawet dni dzieciństwa, spojrzymy w głąb niego, ale spoglądamy jedynie w głąb tej sławnej i osławionej ziejącej pustki, pomyślałem. Wejście do dziecięcej willi oznacza przecież wyłącznie wejście w ziejącą pustkę, dokładnie tak samo jak wejście do lasu, w którym w dzieciństwie byłem taki szczęśliwy, oznacza wyłącznie wejście w słynną ziejącą pustkę, to tak, jakbym wchodził wszędzie tam, gdzie jako dziecko byłem szczęśliwy, a ukazywała mi się jedynie ziejąca pustka. Trwonimy swoje dzieciństwo, jakby było niewyczerpane, ale ono nie jest niewyczerpane, pomyślałem, ono wyczerpuje się niezwykle szybko, pozostawiając jedynie ową słynną ziejącą pustkę. Jednakże tak dzieje się nie tylko ze mną, pomyślałem, tak dzieje się ze wszystkimi, więc fakt, że to doznanie nie zostaje oszczędzone nikomu, wydał mi się natychmiastową pociechą, w tym momencie życzyłem tego doznania wszystkim ludziom. Odszukanie dzieciństwa, kiedy jesteśmy starsi lub już w ogóle się zestarzejemy, oznacza wyłącznie wejrzenie w głąb owej ziejącej pustki, która jak nic innego na świecie przejmuje nas zgrozą.

[…]

Częstokroć sami do tego stopnia zapędzamy się w przerysowywaniu, powiedziałem później do Gambettiego, że owo przerysowywanie uważamy potem za jedyny logiczny fakt i przestajemy w ogóle dostrzegać właściwe fakty, jedynie to przerysowywanie wywindowane bez miary na same szczyty. Zawsze zadowalałem się fanatyzmem przerysowywania, powiedziałem do Gambettiego. Niekiedy, gdy ów fanatyzm przerysowywania czynię sztuką przerysowywania, staje się on jedyną możliwością wydobycia się z marności własnego nastroju, przesytu umysłowego, powiedziałem do Gambettiego. Tak dalece wyszkoliłem się w sztuce przerysowywania, że spokojnie mogę nazwać siebie największym artystą przerysowywania, jakiego znam. Nie znam żadnego innego. Nikt nigdy nie doprowadził sztuki przerysowywania aż do takiej ostateczności, powiedziałem do Gambettiego, a potem, że gdyby ktoś kiedyś chciał wprost zapytać, kim właściwie i tak naprawdę jestem, mógłbym tylko odpowiedzieć: największym artystą przerysowywania spośród wszystkich, jakich znam. Na to Gambetti znowu wybuchnął tym swoim Gambettiowskim śmiechem, zarażając mnie nim, i śmialiśmy się obaj tego popołudnia na Pincio tak, jak nie śmialiśmy się jeszcze nigdy wcześniej. Ale również to zdanie jest naturalnie przerysowane, myślę teraz, gdy je piszę, i charakterystyczne dla mojej sztuki przerysowywania. Wówczas powiedziałem do Gambettiego, że sztuka przerysowywania to sztuka przekraczania, przekraczania życia w moim rozumie-mu, powiedziałem do Gambettiego. Aby dzięki przerysowaniu, a wreszcie dzięki sztuce przerysowywania wytrzymać to życie, powiedziałem do Gambettiego, i uczynić je możliwym. Im jestem starszy, tym bardziej uciekam w swoją sztukę przerysowywania, powiedziałem do Gambettiego. Wielcy przekraczający życie byli zawsze wielkimi artystami przerysowywania, wszystko jedno, kim byli, co tworzyli, Gambetti, byli nimi w końcu wyłącznie dzięki swojej sztuce przerysowywania. Malarz, który nie przerysowuje, jest złym malarzem, muzyk, który nie przerysowuje, jest złym muzykiem, powiedziałem do Gambettiego, podobnie też pisarz, który nie przerysowuje, jest złym pisarzem, przy czym może być tak, że właściwa sztuka przerysowywania polega na tym, by niczego niedorysowywać, wtedy jednak musimy powiedzieć, że ów pisarz przerysowuje niedorysowanie, czyniąc w ten sposób przerysowane niedorysowanie swoją sztuką przerysowywania, Gambetti.

[…]

Tacy jesteśmy, powiedziałem kiedyś do Gambettiego, udajemy, że jesteśmy zdolni do wszystkiego, nawet do najwyższych i największych rzeczy, a potem nie dajemy rady nawet wziąć do ręki pióra, by przelać na papier choćby jedno słowo z tej zapowiadanej przez nas niesłychaności i wyjątkowości. Wszyscy wpadamy w megalomanię, powiedziałem do Gambettiego, żeby nie musieć płacić za swoją nieustanną niegodziwość. Wymazywanie, pomyślałem, ale, prawdę mówiąc, jeszcze po latach, miałem o nim zaledwie niejasne pojęcie, nie myślę przy tym o czymś niesłychanym, powiedziałem do Gambettiego, ani o niczym wyjątkowym, jednakże o czymś więcej niż tylko szkic, o czymś więcej niż tylko naszkicowanie życia, o czymś, co da się oglądać. Wyłącznie o czymś, co da się oglądać i czego nie będę musiał się wstydzić, powiedziałem do Gambettiego. Uważam się za zdolnego i kompetentnego, żeby napisać coś, co wydaje mi się warte tego, by o tym napisać, ponieważ jest dla mnie tak ważne, a ponadto jeszcze sprawia mi ogromną przyjemność, jak myślę. Nie jestem właściwie pisarzem, powiedziałem do Gambettiego, tylko pośrednikiem literatury, na dodatek niemieckiej, to wszystko. Swego rodzaju literackim pośrednikiem rzeczywistości, powiedziałem do Gambettiego, prowadzę, by tak rzec, pośrednictwo nieruchomości literackich. I chociaż dzisiaj każdy piszący kartki pocztowe nazywa siebie pisarzem, powiedziałem do Gambettiego, to ja sam nie nazywam siebie pisarzem nawet po setkach artykułów, które próbowałem napisać i które już napisałem. Zresztą nienawidzę większości pisarzy, powiedziałem do Gambettiego, kocham bardzo niewielu, ale tych za to najżarliwiej, jak umiem. Pisarzy, protokolantów, jak myślę, że trzeba ich nazwać, przede wszystkim niemieckich, powiedziałem do Gambettiego, unikałem przez całe życie, przez całe życie nie siadałem z nimi przy jednym stole, gdyż, powiedziałem do Gambettiego, poznawanie pisarza i siadanie z nim przy jednym stole wydaje mi się czymś najobrzydliwszym na świecie. Dzieło tak, powiedziałem do Gambettiego, ale jego wytwórcy nie, powiedziałem do Gambettiego. Większość z nich ma kiepskie, wręcz kuriozalnie obrzydliwe charaktery i bez względu na to, kim są, w każdym przypadku w trakcie osobistego spotkania niweczą swój wytwór, unicestwiają go, powiedziałem do Gambettiego. Ludzie cisną się, by poznać ulubionego, uwielbianego lub nawet znienawidzonego pisarza, całkowicie niszcząc w ten sposób jego dzieło, powiedziałem do Gambettiego.

[…]

To fotografie, powiedziałem do Gambettiego, uruchomiły ów proces ogłupiania, który osiągnął tę w gruncie rzeczy zabójczą dla ludzkości prędkość w chwili, kiedy obrazy fotograficzne stały się ruchome. Ludzkość, zarówno dzisiaj, jak i od kilkudziesięciu już lat, wpatruje się wyłącznie w te zabójcze obrazy fotograficzne i jest przez nie jak sparaliżowana. Na przełomie tysiącleci ludzkość nie będzie już wcale potrafiła myśleć, Gambetti, a zapoczątkowany przez fotografię proces ogłupiania, czego skutkiem jest to, że ruchome obrazy stały się ogólnoświatowym przyzwyczajeniem, osiągnie punkt szczytowy. Życie w takim świecie, opanowanym wyłącznie przez tępotę, przestanie być w ogóle możliwe, Gambetti, powiedziałem wtedy do niego, pomyślałem teraz nad otwartym grobowcem, i dobrze będzie, jeśli popełnimy samobójstwo, zanim ten proces ogłupiania bez reszty ogarnie cały świat. Toteż będzie zupełnie logiczne, jeśli ci, którzy żyją z myślenia i dzięki myśleniu, popełnią samobójstwo jeszcze przed przełomem tysiącleci. Myślącemu człowiekowi mogę udzielić tylko takiej rady, żeby popełnił samobójstwo jeszcze przed przełomem tysiącleci, Gambetti, takie jest naprawdę moje przekonanie, powiedziałem do Gambettiego, pomyślałem teraz nad otwartym grobowcem.

[…]

Wszystko, co austriackie, jest pozbawione charakteru, powiedziałem wtedy do Gambettiego, pomyślałem teraz. Powrót do Austrii powoduje za każdym razem totalny efekt zbrukania, pomyślałem nad otwartym grobowcem. Nosiciele Orderu Krwi, obersturmbannfuhrerzy SS, wsparci na laskach i kijach narodowosocjalistyczni bohaterowie, nie zaszczycili mnie ze swojej strony, jak to się mówi, nawet spojrzeniem. Żałobnicy, z wyjątkiem arcybiskupów, biskupów i absolutnie najbliższych krewnych, zostali zaproszeni do gospód Brandl i Gesswagner Tam przygrywała im orkiestra, odkomenderowana przez moją siostrę Caecilię osobno do Brandla i osobno do Gesswagnera. Arcybiskupów, biskupów oraz krewnych poproszono do stołu, jak to się mówi, tu na górze w naszym domu. Większość z nich została aż do późnego popołudnia. Spadolini odjechał jeszcze wieczorem do Rzymu, najpierw pomyślałem, że pojadę od razu z nim, ale ta myśl była jednak, co natychmiast zrozumiałem, najbardziej bezsensowna. Zobaczymy się za kilka dni w Rzymie, powiedziałem do niego. Zniknął całkiem niepostrzeżenie.

[…]

Miałem już w głowie plan dotyczący przyszłości Wolfsegg i wszystkiego, co do niego należy również w Dolnej Austrii, w Burgenlandzie i w Wiedniu, gdy do godziny drugiej nad ranem rozmawiałem z siostrami o przyszłości Wolfsegg, nie dopuszczając szwagra do udziału w tej rozmowie, o co wyraźnie poprosiłem. Pod koniec rozmowy, chociaż już w tym momencie wiedziałem, co stanie się z Wolfsegg, nie umiałem powiedzieć tego siostrom, im, które podczas całej tej rozmowy nie miały mi nic do powiedzenia, ale ciągle obrzucały mnie tymi swoimi szyderczymi, zgorzkniałymi spojrzeniami, powiedziałem, że nie wiem, co się stanie z Wolfsegg, że nie mam najmniejszego wyobrażenia na ten temat, choć równocześnie byłem już całkowicie zdecydowany, iż zgłoszę się w Wiedniu do Eisenberga na rozmowę, podczas której ofiaruję mu całe Wolfsegg, w całej jego okazałości, i wszystko, co do niego przynależy, jako absolutnie bezwarunkową darowiznę dla Izraelickiej Gminy Wyznaniowej w Wiedniu. Tę rozmowę przeprowadziłem już w dwa dni po pogrzebie z Eisenbergiem, moim bratem duchowym, a Eisenberg w imieniu Izraelickiej Gminy Wyznaniowej przyjął mój dar. Z Rzymu, gdzie teraz znowu jestem, gdzie napisałem to Wymazywanie i gdzie pozostanę, pisze Murau (urodzony w roku 1934 w Wolfsegg, zmarły w roku 1983 w Rzymie), podziękowałem mu, że zechciał ten dar przyjąć.

Thomas Bernhard, Wymazywanie

Psychologiczno-obyczajowa powieść Thomasa Berharda – skandalizującego, ale i utalentowanego austriackiego pisarza oraz dramaturga przenosi nas zarówno do serca Włoch, czyli do samego Rzymu i jego okolic jak również do miejscowości Wolfsegg w kraju związkowym Górnej Austrii, gdzie też odbywa się ostatni pogrzebowy zrąb akcji, w czasie pogrzebanym w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Franz Murau, spadkobierca austriackiej fortuny w stylizowanym monologu rozprawia się z własnym życiem, w którym wspomnienia z dzieciństwa i austriacko-włoskiej młodości odgrywają pierwsze skrzypce. Na sposób bezkompromisowy zadaje kłam stereotypom każącym wierzyć w utarte od pokoleń prawdy, które w jego oczach przybierają monstrualne wymiary: groteski w tępej obłudzie, głupoty w rasowych przekonaniach i nieludzkiego zakłamania w życiu codziennym. Dążąc do trwałego wymazania ich ze swej pamięci, ale i ogólniej z pamięci międzyludzkiej decyduje się na krok, który staje się zadośćuczynieniem za krzywdy co najczęściej nie mają i we współczesnych oczach ani prostolinijnego ojca ani też urodziwej matki.  



powrót ››