Blog

 

19.03.2022

Pojedynek

„Jego myśli

były szare jak żołnierskie

sukno. Twarz jego

 stała się nieprzenikniona

 jak maska”.

[…]

Słyszałeś, Bek, jak w pewnym pułku jeden z adiutantów kupił cyrkowego konia? Wyjechał na nim podczas przeglądu, a koń nagle przed samym głównodowodzącym zaczął cyrkowym krokiem paradować. Wiesz, tak: nogi do góry i tak z boku na bok. Dopadł wreszcie czołowej kompanii. Zamieszanie, krzyk, rwetes… A koń nic sobie z tego nie robi i dalej paraduje cyrkowym krokiem. Wtedy Dragomirow zrobił z rąk tubę, o tak, i krzyczy: „Poruczniku, tym samym krokiem na odwach na dwadzieścia jeden dni ma-arsz!…”.

[…]

Oficerowie zbliżyli się do glinianego manekina.  Romaszow [podporucznik, główny bohater powieści – przyp. aut.] wyciągnął szablę z pochwy i z zakłopotaniem poprawił ręką okulary. Był to młodzieniec średniego wzrostu, szczupły i mimo że robił wrażenie dość silnego jak na swoją budowę, z powodu wrodzonej nieśmiałości był niezręczny. Fechtować się nie umiał nawet w szkole, a w ciągu półtorarocznej służby całkowicie zapomniał tej sztuki. Uniósłszy broń wysoko nad głową, jednocześnie wysunął instynktownie lewą rękę przed siebie. Ręka! – krzyknął Bek-Agamałow. Ale było już za późno. Koniec szabli lekko tylko drasnął glinę. Spodziewając się większego oporu Romaszow utracił równowagę i zachwiał się. Ostrze szabli, ugodziwszy w wyciągniętą do przodu rękę, zdarło kawałek skóry u nasady wskazującego palca. Trysnęła krew.

[…]

Kapitan Śliwa nie dokończył zdania, machnął ze znużeniem ręką i odwróciwszy się do młodego oficera plecami, powlókł się zgarbiony do domu, do swego brudnego, starokawalerskiego pokoju. Romaszow popatrzył za nim, na jego żałosne, wąskie i długie plecy, i nagle poczuł, że w sercu jego poza goryczą doznanej urazy i publicznej kompromitacji wzbiera współczucie dla samotnego, szorstkiego, przez nikogo nie lubianego człowieka, któremu na całym świecie pozostały tylko dwie namiętności: piękna prezentacja jego kompanii w szyku bojowym i ciche, samotne, codzienne pijaństwo wieczorami – „do poduszki”, jak mawiały w pułku stare zapijaczone gbury. Romaszow miał trochę śmieszne, dziecinne przyzwyczajenie – właściwe często bardzo młodym ludziom – myśleć o sobie samym w trzeciej osobie, słowami oklepanych romansów. Teraz właśnie powiedział sam do siebie i o sobie: „Jego dobre, pełne wyrazu oczy zasnuły się mgłą smutku…”.

[…]

Romaszow dobrą chwilę stał niezdecydowany na szosie. Nie pierwszy już raz w ciągu półtorarocznej służby oficerskiej dręczyło go poczucie samotności i odosobnienia pośród obcych, nieżyczliwych albo obojętnych ludzi, nawiedzało go owo przygnębiające uczucie niezdecydowania na myśl o tym, co ma zrobić z nadchodzącym wieczorem; wspomnienie własnego mieszkania lub kasyna oficerskiego budziło w nim wstręt. W kasynie jest teraz pusto; prawdopodobnie dwóch podchorążych gra na obdrapanym małym stole w bilard; popijają piwo, palą i nad każdą kulą zawzięcie klną, w salach unosi się zastarzały zapach marnego garkuchnianego obiadu. Nuda! „Pójdę na stację – powiedział sam do siebie Romaszow. – Wszystko jedno”.

[…]

Romaszow nie odrywał wzroku od tego czarodziejskiego pożaru. Jak zawsze, od samego dzieciństwa, i teraz roił sobie, że za tą jaskrawą wieczorną zorzą tętni jakieś tajemnicze świetlane życie. Tak jak gdyby gdzieś tam daleko, daleko za chmurami i za horyzontem gorzało w niedostrzegalnym stąd słońcu cudowne, olśniewające, wspaniałe miasto, ukryte przed wzrokiem ludzkim za chmurami nasyconymi wewnętrznym ogniem. Jaśniały tam oślepiającym blaskiem drogi wyłożone złotymi płytkami, wznosiły się niezwykłych kształtów kopuły i wieże o purpurowych dachach, lśniły w oknach brylanty, w powietrzu trzepotały jaskrawe różnobarwne chorągwie. Wydawało się, że w tym odległym mieście z bajki żyją w radości i zachwycie ludzie, którym dni płyną jak czarowna muzyka. Życie to jest tak cudowne, że nawet smętek i żałość są pełne uroku, subtelne i niezwykłe Wybrańcy ci przechadzają się po wspaniałych placach, po cienistych ogrodach, między kwiatami i fontannami, podobni bogom, promienni, pełń nieopisanej radości, nie znający przeszkód w osiąganiu szczęścia i spełnianiu życzeń, nie nękani an żalem, ani wstydem, ani troską…

[…]

„To dziwne – mówił do siebie w myśli Romaszow – gdzieś czytałem, że człowiek nawet przez sekundę nie może nie myśleć. A ja przecież leżę i o niczym nie myślę. Jakże to? Nie, teraz myślałem o tym, że o niczym nie myślę – a więc jednak jakieś tam kółko w mózgu się obracało. Albo na przykład teraz znów kontroluję siebie, czyli jednak znów myślę…” I tak długo analizował te nudne, zawiłe myśli, aż mu się to nagle wydało niemal fizycznie wstrętne, jak gdyby w jego czaszce rozsnuła się szara, brudna pajęczyna, której ani rusz nie można się było pozbyć.

[…]

Romaszowowi zdawało się, że głos ma jakiś obcy i stłumiony, jakby mu coś utknęło w gardle. „Jaki ja się jednak muszę wydawać godny pożałowania!” – pomyślał, ale natychmiast uspokoił siebie w ów charakterystyczny sposób, do jakiego uciekają się ludzie nieśmiali: „Przecież zawsze, kiedy jesteś zmieszany, wydaje ci się, że wszyscy to widzą, a w rzeczywistości ty jeden to spostrzegasz, a innym ani przez myśl to nie przejdzie”.

[…]

Oczywiście, pan, jak zwykle, nic nie czyta [mówi Szuroczka, małżonka jednego z oficerów garnizonowych, w której Romaszow się podkochiwał – przyp. aut.]. Naprawdę, Juriju Aleksiejewiczu, pan się zaniedbuje. Moim zdaniem ta historia jest zupełnie bezsensowna. Rozumiem, że pojedynki między oficerami to rzecz nieunikniona i rozsądna. – Szuroczka energicznie przycisnęła robótkę do piersi. – Ale co za brak taktu! Niech pan pomyśli: jeden porucznik znieważył drugiego. Zniewaga jest ciężka i oficerski sąd honorowy postanawia, że musi się odbyć pojedynek, ale dalej to już bzdura i bezsens. Warunki przypominają niemal karę śmierci: z odległości piętnastu kroków walczyć do ciężkiej rany. Strzelać tak długo, dopóki przeciwnicy będą trzymać się na nogach. Przecież to rzeźnia, to już… sama nie wiem co. Niech pan poczeka, to jeszcze nic. Na miejsce pojedynku przyjeżdżają wszyscy oficerowie pułku, omal że nie damy pułkowe, i nawet gdzieś w krzakach lokuje się fotograf. Przecież to potworność, Romoczka! Nieszczęsny podporucznik, w dodatku obrażony, a nie ten, który obraził, zostaje po trzecim wystrzale ciężko ranny w brzuch i wieczorem umiera w męczarniach. Okazuje się, że miał matkę staruszkę i siostrę, starą pannę, które z nim mieszkały.

[…]

Nienawidzę, na przykład, służby wojskowej, a mimo to służę. Dlaczegóż więc jestem w wojsku? Diabli wiedzą! Dlatego że od dzieciństwa wmawiano mi i teraz wszyscy wokół mówią, że najważniejsza rzecz w życiu to służyć, być sytym i dobrze ubranym. A filozofia, powiadają, to bzdura, to dobre dla tego, kto nie ma nic do roboty, komu mamusia zostawiła spadek. Robię więc to, do czego zupełnie nie mam przekonania, wykonuję w zwierzęcym lęku przed życiem polecenia, które wydają mi się czasem okrutne, a czasem bezmyślne. Moje istnienie jest jednostajne jak płot i szare jak żołnierskie sukno. Nie śmiem nawet pomyśleć – nie mówiąc już o głośnym rozważaniu – o miłości i pięknie, o moim stosunku do ludzkości, o przyrodzie, o równości i szczęściu ludzi, o poezji, o Bogu. Oni się śmieją: Cha cha cha! To wszystko filozofia!… To śmieszne i niedorzeczne, a nawet niedopuszczalne, żeby oficer piechoty myślał na tematy tak oderwane. To filozofia, niech to diabli, a więc bzdury, czcza, głupia gadanina. Ale to najważniejsze w życiu – w zamyśleniu powiedział Romaszow. Nadchodzi więc dla mnie ów czas, który oni tak okropnie nazywają – mówił dalej, nie słuchając go, Nazański. To jest czas mojej wolności, Romaszow, wolności ducha, woli i umysłu! Żyję wtedy dziwnym może, ale głębokim, cudownym wewnętrznym życiem. Pełnym życiem! Wszystko, co widziałem, o czym czytałem lub słyszałem, wszystko odżywa we mnie, wszystko staje w niezwykle jaskrawym świetle i nabiera niesłychanie głębokiego sensu. Pamięć moja w takich chwilach – to muzeum duchowych odkryć. Rozumie pan, jestem Rotszyldem! Biorę pierwszy lepszy temat, który mi się nawinie, i rozmyślam o nim długo, wnikliwie i z rozkoszą: o postaciach i spotkaniach, o charakterach, o książkach i kobietach – ach, szczególnie o kobietach i o ich miłości!… Niekiedy myślę o nieżyjących wielkich ludziach, o męczennikach nauki, o mędrcach i bohaterach, rozważam ich zdumiewające słowa. Ja nie wierzę w Boga, Romaszow, ale myślę czasem o świętych, pokutnikach, ascetach, męczennikach i odtwarzam w pamięci kanony i wzruszające hymny cerkiewne. Przecież byłem w seminarium, mój drogi, a pamięć mam niesamowitą. Myślę o tym wszystkim i zdarza się, że nagle gorąco odczuję czyjąś radość, albo smutek, albo nieśmiertelne piękno jakiegoś czynu, że chodzę tak sam… i płaczę, namiętnie, gorąco płaczę… Myśl rozwija się wtedy tak swobodnie, barwnie, nieoczekiwanie. Umysł staje się przenikliwy i bystry, a wyobraźnia mknie jak wartki potok. Wszystkie przedmioty i postacie, które wydobywam z przeszłości, stają przede mną tak plastycznie i z tak wspaniałą wyrazistością, jakbym je widział w ciemni optycznej. Wiem, wiem, mój drogi, że to wyostrzenie uczuć, to całe duchowe uniesienie – niestety! – nie jest niczym innym jak tylko fizjologicznym oddziaływaniem alkoholu na system nerwowy. Początkowo, kiedy po raz pierwszy przeżywałem ten cudowny wzlot życia wewnętrznego, myślałem, że to najwyższe natchnienie. Ale nie, nie ma w nim nic twórczego, nie ma nawet me trwałego, jest to zwyczajny proces chorobowy, po prostu raptowne przypływy, które za każdym razem wciąż coraz bardziej przeżerają dno. Tak. Ale mimo wszystko ten obłęd jest upajający i… do diabła ze zbawiennym umiarkowaniem, a także do diabła z idiotyczną nadzieją przeżycia stu dziesięciu lat i dostania się do prasy jako rzadki okaz długowieczności… Jestem szczęśliwy – no i tyle!

[…]

Przyroda, jak we wszystkim, tak i tu rozporządziła genialnie. Rzecz w tym, że dla porucznika Dietza następstwem miłości jest wstręt i przesyt, a dla Dantego wszystko, co jest miłością, to piękno, czar, wiosna! Nie, nie, niech pan tak nie myśli: ja mówię o miłości w najprostszym cielesnym znaczeniu. Miłość jest udziałem wybrańców. Ma pan przykład. Wszyscy ludzie posiadają słuch muzyczny, ale jest wśród nich parę milionów tak muzykalnych jak sztokfisze albo jak sztabskapitan Wasilczenko, a na te miliony jeden Beethoven… Tak jest we wszystkim. W poezji, sztuce… I miłość, powiadam panu, ma swoje szczyty dostępne tylko dla jednostek spośród milionów.

[…]

Z wyjątkiem nielicznych zarozumialców i karierowiczów wszyscy oficerowie traktowali służbę w wojsku jak nieuniknioną, przykrą, przebrzydłą pańszczyznę, iście znienawidzoną udrękę. Młodsi oficerowie zupełnie po sztubacku spóźniali się na zajęcia i po cichu uciekali z nich, gdy tylko mieli pewność, że nic im za to nie grozi. Dowódcy kompanii, ludzie przeważnie obarczeni rodziną, skołatani niesnaskami domowymi i romansami żon, przytłoczeni dotkliwą biedą i życiem nad stan, uginali się pod brzemieniem wydatków i weksli. Jedną łatę przykrywali drugą, pożyczając pieniądze w jednym miejscu, żeby oddać dług w drugim; wielu z nich decydowało się, najczęściej pod naciskiem żon, pożyczać pieniądze z funduszów kompanijnych albo z wynagrodzeń należnych żołnierzom za pracę na ochotnika; niektórzy miesiącami, a nawet latami przetrzymywali żołnierskie listy z pieniędzmi, które wolno im było otwierać. Inni żyli tylko z winta, sztosa i landsknechta. Niektórzy oszukiwali w grze. Wiedziano o tym, ale patrzono przez palce. Poza tym wszyscy tęgo popijali, zarówno w kasynie, jak i w gościnie jedni u drugich, a zdarzali się i tacy jak Śliwa, którzy pili w samotności. W tym stanie rzeczy oficerowie nie mieli nawet czasu, aby poważnie traktować swe obowiązki. Cały wewnętrzny mechanizm kompanii zazwyczaj puszczał w ruch i regulował feldfebel; on prowadził całą księgowość i dowódcę kompanii trzymał niedostrzegalnie, ale mocno w swoich żylastych, doświadczonych rękach. Dowódcy kompanii chodzili na służbę z taką samą niechęcią jak i niżsi oficerowie i tylko dla zachowania prestiżu, a rzadko kiedy z żądnej władzy pyszałkowatości „dawali szkołę młodszym oficerom”.

[…]

A równocześnie przypomniało mu się, jak we wczesnym dzieciństwie, jeszcze przed korpusem kadetów, matka karała go przywiązując cieniutką niteczką za nogę do łóżka, a sama wychodziła. I malutki Romaszow siedział potulnie całymi godzinami. W innych okolicznościach ani przez sekundę nie wahałby się uciec na cały dzień z domu, choćby się nawet musiał spuszczać po rynnie z okna na drugim piętrze. Często, umknąwszy w ten sposób, wędrował na drugi koniec Moskwy za orkiestrą wojskową albo za pogrzebem, odważnie wykradał matce cukier, konfitury, papierosy dla starszych kolegów. Ale nitka! Nitka wywierała nań dziwny, magiczny wpływ. Bał się nawet pociągnąć ją trochę mocniej, żeby przypadkiem nie pękła. Nie był to strach przed karą i oczywiście nie była to lojalność ani skrucha, lecz właśnie hipnoza, coś w rodzaju zabobonnego strachu przed władczym i niepojętym postępowaniem dorosłych, coś w rodzaju pełnego szacunku przerażenia dzikusa przed magicznym kręgiem szamana.

[…]

„Ja… to coś wewnątrz mnie – myślał Romaszow – a reszta, to wszystko jest obce, to nie Ja. Ten pokój, ulica, drzewa, niebo, dowódca pułku, porucznik Andrusiewicz, służba, sztandar, żołnierze – to wszystko nie Ja, nie, nie, to nie Ja. Oto moje ręce i nogi – tu Romaszow ze zdziwieniem popatrzył na swoje ręce, podniósłszy je blisko do twarzy, jakby oglądał je po raz pierwszy. – Nie, to wszystko nie Ja. A teraz uszczypnę się w rękę… tak, o tak… to Ja. Widzę rękę, podnoszę ją do góry… to Ja. To, co teraz myślę, to też moje Ja. I jeżeli zechcę wyjść, to też będę Ja. A oto zatrzymałem się… to Ja.

[…]

Siedzę w pokoju. Nie zamknięty. Chciałbym i nie śmiem wyjść. Dlaczego nie śmiem? Czy popełniłem jakieś przestępstwo? Kradzież? Zabójstwo? Nie! Rozmawiając z innym, obcym mi człowiekiem, nie stałem na baczność i coś powiedziałem. Może powinienem był stać na baczność? Ale dlaczego, czy to takie ważne? Czyż naprawdę to jest najważniejsze w życiu? Oto minie jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat – jedna sekunda w czasie, który był przede mną i będzie po mnie. Jedna sekunda! Moje Ja zgaśnie jak lampa, w której przykręcono knot. Ale lampę zapalą znowu, a mnie już nie będzie. I nie będzie ani tego pokoju, ani nieba, ani pułku, ani całego wojska, ani gwiazd, ani kuli ziemskiej, ani moich rąk i nóg… dlatego że nie będzie Mnie…

[…]

To wszystko trwa tak długo, jak długo istnieje moja świadomość. Ale gdyby znikły i ojczyzna, i honor, i mundur, i wszystkie te wielkie słowa, moje Ja pozostałoby nietknięte. Z tego wniosek, że moje Ja jest ważniejsze od wszystkich pojęć o obowiązku, o honorze, o miłości? Przypuśćmy, że jutro, dajmy na to, w tej samej sekundzie, myśl taka przyjdzie do głowy wszystkim Rosjanom, Niemcom, Anglikom, Japończykom… Otóż nie ma już więcej wojny, nie ma oficerów i żołnierzy, wszyscy rozeszli się do domów. Co wtedy będzie? Cóż będzie? Ja wiem, Szulgowicz na to odpowie: «Wtedy wtargną do nas znienacka, zabiorą nam ziemie i domy, zdepczą nam pola uprawne, uprowadzą nasze żony i siostry». A buntownicy? Socjaliści? Rewolucjoniści?… Ależ nie, to nieprawda, przecież cała ludzkość powiedziała: nie chcę przelewu krwi. Któż wtedy wyruszy z bronią i zastosuje przemoc? Nikt. Cóż się wtedy stanie? A może wszyscy się pogodzą? Ustąpi jeden drugiemu? Podzielą się? Odpuszczą sobie winy? Boże, Boże, cóż wtedy będzie?”

[…]

Pojedynek to dobre w gwardii… dla różnych tam próżniaków i wałkoni – mówił ordynarnie Arczakowski – ale nie u nas… No, dobrze… jestem kawalerem… przypuśćmy, że z Wasilijem Wasilewiczem Lipskim upiłem się w kasynie i po pijanemu dałem mu w ucho. Cóż nam pozostaje? Jeśli on nie zechce się ze mną strzelać, wypędzą go z pułku. Ciekawe tylko, co jego dzieci będą żarły? A znów jeśli stanie do pojedynku, ja mu wpakuję kulę w brzuch… i wtedy dopiero bachory nie będą miały co żreć… Wszystko to bzdura.

[…]

Nie, proszę mi powiedzieć, po co mnie pani [Raisa Peterson – garnizonowa uwodzicielka – przyp. aut.] oszukiwała? – ze złością wołał Romaszow. – Pani oddała się tylko dlatego, żebym nie odszedł od pani. O, gdyby pani to zrobiła z miłości albo przynajmniej z namiętności! Potrafiłbym to zrozumieć. Ale pani uprawiała to tylko z wyuzdania i przyziemnej próżności. Czyż nie przeraża pani myśl, że byliśmy ohydni oboje, należąc do siebie bez miłości, z nudów, dla rozrywki, nawet bez ciekawości, zupełnie tak… jak służba gryzie w święto ziarnka słoneczników. Proszę zrozumieć, to gorsze niż oddawanie się za pieniądze. Tam motorem jest bieda i pokusa… Niech pani spróbuje zrozumieć, że mi wstyd, że ze wstrętem myślę o tej zimnej bezcelowej rozpuście, której nic nie może usprawiedliwić.

[…]

Dowódca kompanii, porucznik Wietkin, Łbow i sierżant stali pośrodku placu i wszyscy jednocześnie zwrócili się marzą do nadchodzącego Romaszowa. Nawet żołnierze odwrócili głowy w jego stronę. W tej chwili Romaszow wyobraził sobie swoją własną osobę, zakłopotaną i speszoną minę, swój niezręczny krok pod ostrzałem spojrzeń. Zrobiło mu się jeszcze bardziej Nieprzyjemnie. „A może to jednak nie jest taki straszny wstyd? – próbował sam siebie pocieszyć, jak to zwykli czynić ludzie nieśmiali. – Może tylko mnie się to wydaje takie przykre, a innym jest to obojętne. Wyobrażam sobie, na przykład, że to nie ja się spóźniłem, ale Łbow, ja zaś stoję na swoim miejscu i obserwuję, jak on się zbliża. No i nic osobliwego… Łbow jak Łbow… Wszystko to są głupstwa – zdecydował wreszcie i od razu się uspokoił. – Powiedzmy, że to wstyd… Ale przecież nie będzie to trwało miesiąc ani tydzień, a nawet nie dzień. Całe życie jest tak krótkie, że wszystko w nim ulega zapomnieniu”.

[…]

Znieważają dowódcę przy podwładnym, a potem mówią o dyscyplinie. Cóż to, u diabła, za dyscyplina? A uderzyć kanalii nie wolno. Nie…e…e. Zmiłujcie się, przecież to osoba, to człowiek. Nie, dawniej żadnych osobów nie było i tłukli ich, bydlaków, ile wlazło. A mieliśmy i Sewastopol, i kampanię włoską, i różne inne rzeczy. Żeby mnie nawet mieli zwolnić, ale jeżeli na to łajdak zasłużył, potrafię mu dać bobu. Bić żołnierza to nikczemność – głucho zaprotestował milczący dotychczas Romaszow. Nie wolno bić człowieka, który nie tylko nie może oddać, ale nawet nie ma prawa podnieść ręki do twarzy, żeby się zasłonić przed ciosem. Nie ma prawa nawet głowy uchylić. To [prawdziwy – przyp. aut.] wstyd!

[…]

Ale po co nam wojna? Może to wszystko jest jakąś powszechną pomyłką, jakimś wszechświatowym nieporozumieniem, szaleństwem? Czyż zabijanie jest naturalnym odruchem? E-e, też pan filozofuje. Po kiego diabła! A jeżeli nas nagle napadną Niemcy? Kto będzie bronił Rosji? Ja przecież nic nie wiem i nie mówię, Pawle Pawłowiczu – z łagodnym wyrzutem powiedział Romaszow – ja nic nie wiem. Ale na przykład wojna północnoamerykańska albo też oswobodzenie Włoch, a za czasów Napoleona gerylasi albo szuanie podczas rewolucji. Bili się przecież, kiedy zachodziła potrzeba. Prości rolnicy, pastuchy… To Amerykanie… ale też pan porównał! To zupełnie co innego. Według mnie, jeśli mamy tak myśleć, to lepiej wcale nie być w wojsku. A w ogóle w naszym zawodzie myśleć nie należy. Tylko pytanie, gdzie ja albo pan się podziejemy, jeżeli nie będziemy służyć w wojsku? Do czegóż my się nadajemy? Cała nasza wiedza to: lewa, prawa, a poza tym ani be, ani me, ani kukuryku. Potrafimy umierać, to prawda.

[…]

Dowodził nimi kapitan Stiełkowski. Był to bardzo dziwny człowiek. Kawaler, dość bogaty jak na warunki pułkowe, otrzymywał od kogoś co miesiąc około dwieście rubli, charakter miał niezależny, sposób bycia oschły, nie spoufalał się z kolegami. Ponadto był rozpustnikiem. Zwabiał do siebie w charakterze posługaczek młodziutkie, często niepełnoletnie dziewczęta ze wsi, które po miesiącu zwalniał i odsyłał do domu, hojnie je wynagradzając. Trwało to i powtarzało się co roku ze zdumiewającą regularnością. Żołnierzy w kompanii jego nie bito i nawet nie łajano, chociaż nie roztkliwiano się specjalnie nad nimi. Jednakże kompania ta nie ustępowała swoją postawą i wyszkoleniem żadnej jednostce gwardii. Stiełkowski miał w wysokim stopniu rozwiniętą cierpliwość, opanowanie i wytrwałość, które umiał przekazywać swoim podoficerom. To, co w innych kompaniach osiągano za pomocą bicia, kar, wrzasku i rozgardiaszu w ciągu tygodnia, Stiełkowski bez trudu osiągał w jeden dzień. Poza tym nie trwonił słów i rzadko podnosił głos, ale kiedy mówił, żołnierze zastygali w bezruchu. Koledzy odnosili się do niego nieprzychylnie, żołnierze zaś lubili go naprawdę. Był to prawdopodobnie jedyny wypadek w całej armii rosyjskiej.

[…]

Brwi generałowi drgnęły groźnie, ale usta się uśmiechnęły, co nadało całej jego twarzy dobrotliwy i miły wyraz. No, panie kapitanie, zdaje się, że pan tym razem przeholował… któregoś z nich chyba pan karał? Ani jednego, ekscelencjo. Przez pięć lat ani razu. Generał ociężale pochylił się w siodle i wyciągnął do Stielkowskiego pulchną rękę w białej niezapiętej rękawiczce. Bardzo panu dziękuję, mój drogi – powiedział drżącym głosem i oczy jego nagle zalśniły łzami. Jak i wielu innych zdziwaczałych bojowych generałów, lubił sobie czasem popłakać. Dziękuję, uradował pan starego. Dziękuję wam, zuchy! – energicznie krzyknął kompanii. Dzięki dobremu wrażeniu, które wywarł Stiełkowski, przegląd szóstej kompanii wypadł stosunkowo pomyślnie.

[…]

Tej nocy przychodziły mu do głowy dziwne oderwane myśli, to smutne, to straszne, to znów błahe, dziecinnie śmieszne. Najczęściej jednak wydawało mu się nagle, kusząco realnie, jak się to zdarza niedoświadczonemu graczowi, który w jeden wieczór przegrał cały majątek, że w ogóle nie zaszło nic nieprzyjemnego, że piękny podporucznik Romaszow wspaniale przedefilował paradnym krokiem przed generałem, zasługując na ogólne pochwały; że siedzi teraz razem z kolegami w widnej jadalni kasyna oficerskiego i śmiejąc się pije czerwone wino. Za każdym razem marzenia te urywały się jednak na wspominaniu obraźliwych słów Fiedorowskiego, zjadliwych słów dowódcy kompanii, rozmowy z Nikołajewem, i Romaszow znów czuł się skompromitowany [nieudanymi wybrykami na defiladzie przed generałem – przyp. aut.] do końca życia i nieszczęśliwy.

[…]

Romaszow położył się na wznak. Białe lekkie obłoki tkwiły nieruchomo, a ponad nimi toczył się szybko okrągły księżyc. Pusto, przestronnie i chłodno było w górze i zdawało się, że cała przestrzeń od ziemi aż do nieba wypełniona jest wiecznym strachem i wiecznym smutkiem.

[…]

Ktoś na wpół stłumionym głosem, zaciągając, opowiadał bajkę: – Otóż posyła ten sam diabeł do tego żołnierza swego najgłówniejszego czarownika. Otóż przychodzi ten czarownik i powiada: „Żołnierzu, wiesz, że ja ciebie zjem”. A żołnierz mu na to odpowiada: „Jeszcze by też, nie możesz mnie zjeść, dlatego że ja sam jestem czarownik”. Romaszow znów podszedł do wykopu. Przytłaczała go świadomość, że życie jest bez sensu, zawiłe i niezrozumiałe. Zatrzymał się na skarpie i podniósł oczy w górę, do nieba. Wciąż rozpościerał się tam chłodny przestwór i czaił bezgraniczny strach. Prawie nieoczekiwanie dla siebie samego Romaszow podniósł pięści nad głową i potrząsając nimi, zawołał z wściekłością: Ty stary oszuście! Jeżeli możesz cośkolwiek i masz czelność, to… spraw… na przykład, żebym zaraz złamał sobie nogę. – Zamknąwszy oczy zbiegł na łeb, na szyję ze stromej skarpy w dół, dwoma skokami przeskoczył szyny i nie zatrzymując się, jednym tchem wbiegł na górę. Nozdrza mu się rozdęły, pierś gwałtownie falowała. W sercu wezbrała nagle dumna, zuchwała i zła odwaga.

[…]

Ze zdziwieniem, smutkiem i przerażeniem zaczynał Romaszow rozumieć, że los co dzień styka go blisko z setkami tych szarych Chlebnikowów [bitych przez oficerów – przyp. aut.], z których każdy boleje nad swoim nieszczęściem i cieszy się radościami. Ale wszyscy oni wyzuci są ze swej osobowości i przytłoczeni własnym nieokrzesaniem, ogólną niewolą, obojętnością zwierzchników, ich samowolą i przemocą. A najstraszniejsza ze wszystkich była myśl, iż żaden oficer, jak dotychczas i sam Romaszow, nie podejrzewa nawet, że ci szarzy Chlebnikowowie ze swymi jednakowo pokornymi i bezmyślnymi twarzami to naprawdę żywi ludzie, a nie jednostki wojskowe zwane kompanią, batalionem, pułkiem… Romaszow uczynił coś niecoś dla Chlebnikowa, żeby zdobyć dlań niewielki bodaj zarobek. W kompanii zauważono tę niezwykłą opiekę oficera nad żołnierzem.  Teraz, kiedy Romaszow miał więcej czasu i częściej przebywał w samotności, raz po raz przychodziły mu do głowy niezwykłe, dziwaczne i skomplikowane myśli, w rodzaju tych, które tak wstrząsnęły nim miesiąc temu, w dzień jego aresztu. Zdarzało mu się to zwykle po służbie, o zmierzchu, kiedy w ciszy snuł się po ogrodzie. Ukryty w cieniu gęstych kołyszących do snu drzew, samotny i smutny, przysłuchiwał się buczeniu chrabąszczy i spoglądał na spokojne, różowe, ciemniejące niebo.

[…]

Kiedy zastanawiał się głębiej, zdumiewało go również, że ogromna większość zawodów inteligenckich wynika wyłącznie z niewiary w uczciwość ludzką i służy w ten sposób ludzkim wadom i brakom. Gdyby ludzkość była doskonała, po cóż by potrzebni byli tak niezbędni wszędzie biuraliści, buchalterzy, urzędnicy, policja, celnicy, kontrolerzy, inspektorzy i nadzorcy? Myślał także o duchownych, lekarzach, pedagogach, adwokatach i sędziach, o wszystkich tych ludziach, którzy z racji swoich zajęć muszą stale się stykać z życiem wewnętrznym, myślami i cierpieniami innych ludzi. Romaszow ze zdumieniem dochodził do wniosku, że ludzie owej kategorii prędzej od innych kostnieją wewnętrznie i gnuśnieją, pogrążając się w niedbalstwie, w zimnej i martwej formalistyce, w zwykłej, haniebnej obojętności. Wiedział też, że istnieje jeszcze inna kategoria – twórców zewnętrznego, ziemskiego dobrobytu; są to inżynierowie, architekci, wynalazcy, fabrykanci i przemysłowcy. Ale ci, którzy mogliby wspólnymi siłami uczynić życie ludzkie przedziwnie pięknym i wygodnym – służą tylko bogactwu. Wszystkich ich przytłacza obawa o własną skórę, zwierzęca miłość do swego potomstwa i przywiązanie do legowiska, strach przed życiem, a stąd – lękliwe przywiązanie do pieniądza. Któż wreszcie odmieni los zahukanego Chlebnikowa, nakarmi, wyuczy go i powie: „Podaj mi rękę, bracie”.

[…]

Poszedł przez podwórze do jednego z pokoi, które nazywano „numerami oficerskimi” i gdzie znajdowała się zwykle umywalka. Była to pusta, zimna komórka o jednym oknie. Pod ścianami stały dwa łóżka rozdzielone po szpitalnemu szafką nocną. Pościeli nigdy się na nich nie zmieniało, jak również nigdy nie zamiatano w tym pokoju podłogi i nie otwierano okien. Na skutek tego w „numerach” panował zawsze stęchły, nieprzyjemny zapach brudnej bielizny, zastarzałego dymu tytoniowego i smarowanych szuwaksem butów. Pokój ten przeznaczony był na miejsce czasowego pobytu dla oficerów, którzy przyjeżdżali z dalekich samodzielnych jednostek do sztabu pułku. Zazwyczaj jednak umieszczano tam w czasie zabawy bardzo pijanych oficerów – po dwóch, a nawet po trzech na jednym łóżku. Dlatego też komórka nosiła również nazwę „pokoju nieboszczyków”, „trupiarni” i „kostnicy”. W określeniach tych kryła się podświadoma, ale straszliwa ironia życia, ponieważ odkąd pułk stacjonował w tym mieście, w „numerach oficerskich”, właśnie na owych dwóch łóżkach, zastrzeliło się już kilku oficerów i jeden ordynans. Zresztą nie było prawie roku, żeby w pułku N. któryś z oficerów nie palnął sobie w łeb.

[…]

Podpułkownik Migunow zakończywszy czytanie zdjął okulary i schował je do futerału. Pozostaje panom [Nikołajewowi, mężowi Szuroczki i Romaszowowi – przyp. aut.] – powiedział z kamienną i uroczystą powagą – wybrać sobie po dwóch sekundantów i przysłać ich na dziewiątą wieczór tu do kasyna, gdzie razem z nami ustalą warunki pojedynku. Zresztą – dodał powstając i chowając okulary do tylnej kieszeni – ogłoszony przed chwilą wyrok sądu nie ma dla panów mocy obowiązującej. Każdy z panów ma do wyboru albo pojedynek, albo… – rozłożył ręce i zrobił pauzę – albo podanie się do dymisji. A więc jesteście wolni, panowie… Jeszcze dwa słowa. Już nie jako przewodniczący sądu, ale jako starszy kolega, radziłbym wam, panowie oficerowie, aż do czasu pojedynku wstrzymać się od bywania w kasynie. Może to tylko wywołać powikłania… Do widzenia!

[…]

Tak, nadejdzie, a nawet już nadchodzi czas wielkich rozczarowań i straszliwego przewartościowania. Pamięta pan, mówiłem panu kiedyś, że od wieków istnieje ukryty, bezlitosny geniusz człowieczeństwa; prawa jego są jednoznaczne i nieubłagane. A im mądrzejsza staje się ludzkość, tym bardziej i głębiej je przenika. Pewny więc jestem, że zgodnie z tymi niewzruszonymi prawami wszystko na świecie wcześniej czy później osiąga równowagę. Jeżeli niewolnictwo przetrwało wieki, to rozpad jego będzie straszny. Im większy był ucisk, tym krwawsza będzie rozprawa. Jestem głęboko i niezachwianie przekonany, że nadejdzie czas, kiedy nas, patentowanych pięknisiów, czarujących uwodzicieli, wspaniałych elegantów, kiedy nas, panów oficerów, będą bić po twarzy w zaułkach, w ciemnych korytarzach, w klozetach, kiedy będą się nas wstydziły kobiety i kiedy wreszcie przestaną nas słuchać nawet wierni żołnierze. A nastąpi to nie dlatego, że biliśmy do krwi bezbronnych ludzi, nie dlatego, że w imię godności munduru uchodziło nam bezkarnie znieważanie kobiet, nie dlatego, żeśmy po pijanemu siekli w knajpach na oślep każdego, kto się nawinął, a także nie dlatego, że my, dowódcy-darmozjady, we wszystkich krajach i na wszystkich polach walki okrywaliśmy hańbą oręż rosyjski, a żołnierze nasi musieli bagnetami wypędzać nas z kukurydzy. Oczywiście, i za to, i za tamto, ale przede wszystkim dlatego, że ciąży na nas najstraszniejsza wina, teraz już nie do naprawienia, polegająca na tym, żeśmy ślepi i głusi na wszystko. Od dawna już gdzieś daleko od naszych brudnych, cuchnących miejsc postoju rodzi się wielkie, nowe, świetlane życie. Zjawili się nowi, śmiali, dumni ludzie, zapalają się płomienne, wolne myśli. Jak w ostatnim akcie melodramatu… walą się stare wieże i lochy, spod których wyziera już oślepiający blask.  Właśnie to. Powiadam więc, że miłość do ludzkości wypaliła się i ulotniła z naszych serc. Zamiast niej przychodzi nowa, boska, nieśmiertelna wiara, która przetrwa do końca świata. To miłość do siebie, ukochanie swego pięknego ciała i swego wszechmocnego rozumu, a wreszcie bezgranicznego bogactwa swoich uczuć. No, niech pan pomyśli, niech się pan zastanowi, któż jest panu droższy i bliższy niż pan sam? Nikt. Pan jest władcą świata, jego dumą i ozdobą. Pan jest Bogiem wszelkiego stworzenia. Wszystko, cokolwiek pan widzi, słyszy i czuje, należy wyłącznie do pana. Niech pan robi, co tylko pan zapragnie. Proszę brać wszystko, co się panu podoba. Niech się pan nikogo nie lęka w całym wszechświecie, bo nad panem nikogo nie ma i nikt nie jest panu równy… Nadejdzie czas, że potężna wiara w swoje Ja nawiedzi, jak ogniste języki Ducha Świętego, umysły wszystkich ludzi i wtedy nie będzie już ani niewolników, ani panów, ani kalek, ani złości, ani smutku, ani zazdrości. Wtedy ludzie będą bogami. Niech pan więc pomyśli, czy ośmielą się wówczas znieważyć, odepchnąć oszukać człowieka, w którym będą czuli równego sobie, świetlanego boga? Wtedy życie będzie wspaniałe! Na całej ziemi wzniesione zostaną lekkie, jasne gmachy, nic wulgarnego, ordynarnego nie obrazi naszych oczu, życie stanie się przyjemną pracą i niezależną nauką, dziwną muzyką, wesołym, wiecznym i pogodnym świętem. Miłość, uwolniona od ciemnych więzów własności, stanie się świetlaną religią świata, a nie tajonym haniebnym grzechem, ukradkiem, ze wstrętem popełnianym w ciemnym kącie. A nasze ciała staną się jasne, silne i piękne, odziane w olśniewające, wspaniałe szaty. Tak jak wierzę w to wieczorne niebo nade mną – krzyknął Nazański, uroczyście podniósłszy do góry rękę – tak samo niezachwianie wierzę w owo przyszłe boskie życie!

[…]

W panu coś jeszcze jest, jakieś wewnętrzne światło. Sam nie wiem, jak to nazwać. Ale w tej naszej nędznej norze zagaszą je. Po prostu pluną na nie i zagaszą. Przede wszystkim niech się pan nie boi życia… jest wesołe i ciekawe. Życie to cudowna rzecz! No, dobrze, a jeżeli się panu nie poszczęści – upadnie pan, zniży się pan do roli włóczęgi albo pijaka. Ale słowo panu daję, mój drogi, przecież każdy opryszek żyje dziesięć tysięcy razy pełniej i ciekawiej niż Adam Iwanowicz Zegrżt albo kapitan Śliwa. Człowiek chodzi po ziemi i tu, i tam, widzi miasta, wsie, poznaje mnóstwo dziwnych, niefrasobliwych kpiarzy, patrzy, wącha, słyszy, śpi na zroszonej trawie, marznie na mrozie, do niczego się nie poczuwa, nikogo się nie boi, wielbi swobodne życie każdą cząsteczką serca… Ach, jak ludzie w ogóle, mało rozumieją! Czyż to nie wszystko jedno, czy jeść wędzoną ukleję, czy też sami comber z truflami, upijać się wódką czy szampanem, umrzeć pod baldachimem czy w cyrkule? Wszystko to detale, drobne wygody, szybko mijające przyzwyczajenia, które tylko zaciemniają, zmniejszają wartość głównego i wielkiego sensu życia. Często obserwuję wspaniałe pogrzeby. Leży w srebrnym pudle pod idiotycznymi pióropuszami zdechła małpa, a inne żywe małpy kroczą za nią z rzewnymi minami, naczepiwszy na siebie z przodu i z tyłu śmieszne gwiazdy i brzękadła. A wszystkie te wizyty, raporty, posiedzenia… Nie, mój drogi, jest tylko jedna rzecz niezaprzeczalna, piękna i niezastąpiona – to wolna dusza, a obok niej twórcza myśl i wesoła żądza życia.

Aleksander Kuprin, Pojedynek

Głośna powieść Kuprina przenosi nas na zachodnie rubieże Carstwa Rosyjskiego do „Przywiślańskiego Kraju” na początek dwudziestego wieku. Młody a na dodatek i wrażliwy oraz świeżo upieczony oficer Romaszow trafia w domorosłe, oficerskie środowisko garnizonowe, które dla kariery, tudzież z nudów a i w dotkliwym nieudacznictwie pastwi się nad sobą nawzajem i nad swymi podwładnymi. W bezdusznej, nabrzmiałej prochami i przestraszonej do żywego atmosferze zawodzi naturalna przyjaźń, która w roztrzaskanym życiu oznacza jedynie pustą jak rozkaz niehonorową śmierć… 



powrót ››