Blog

 

23.05.2021

Pojedynek

[…]

Łajewski [Wania, główny bohater powieści – przyp. aut.], prowadząc rozmowę, miał zwyczaj oglądania swoich różowych dłoni, gryzienia paznokci i miętoszenia mankietów. Teraz też robił to samo. – Ja przecież wiem, że nie jesteś w stanie mi pomóc – powiedział – ale muszę o tym mówić, bo dla takiego jak ja pechowca i niepotrzebnego człowieka jedyny ratunek to rozmowa. Muszę uogólniać każdy mój czyn, muszę szukać wytłumaczenia i usprawiedliwienia dla mojego nieudanego życia w cudzych teoriach, w postaciach z literatury, w tym, na przykład, że my, szlachta, ulegamy degeneracji i tak dalej... Ubiegłej nocy, na przykład, pocieszałem się w ten sposób, że wciąż myślałem: ach, jaką Tołstoj ma rację, okrutną rację! I przez to było mi lżej. No bo rzeczywiście, bracie, to wielki pisarz! Co tu mówić. Samojlenko [lekarz okręgowy, przyjaciel Łajewskiego – przyp. aut.], który zupełnie nie znał Tołstoja i każdego dnia zamierzał go przeczytać, powiedział zmieszany: – Tak, wszyscy pisarze czerpią z wyobraźni, a on wprost z natury. – Boże – westchnął Łajewski – do jakiego stopnia jesteśmy wypaczeni przez cywilizację. Pokochałem kobietę zamężną, ona mnie również... Z początku były pocałunki i ciche wieczory, i przysięgi, i Spencer, i ideały, i wspólne zainteresowania... Cóż za kłamstwo! Właściwie uciekliśmy od męża, ale okłamywaliśmy się, że uciekamy przed pustką naszego inteligenckiego życia. Przyszłość wyobrażaliśmy sobie tak: na Kaukazie z samego początku, zanim zapoznamy się z miejscowością i ludźmi, włożę mundur i będą pracował w urzędzie, a z czasem kupimy sobie kawałek ziemi gdzieś za miastem, zaczniemy pracować w pocie czoła, założymy winnicę, będziemy uprawiać pole i tak dalej. Gdybyś to ty był na moim miejscu albo ten twój zoolog von Koren, przeżylibyście chyba z Nadieżdą Fiodorówną [mężatka, z którą Łajewski uciekł na Kaukaz w poszukiwaniu idealniejszego życia – przyp. aut.] co najmniej trzydzieści lat, a potomstwu pozostawilibyście w spadku piękną winnicę i tysiąc dziesięcin kukurydzy, ja natomiast od pierwszego dnia czułem się jak bankrut. W mieście nieznośny upał, nuda, pustka, wyjdziesz na pole – tu zdaje się, że pod każdym krzakiem i kamieniem czyhają jadowite falangi, skorpiony, żmije, a za polem już tylko góry i pustynie. Obcy ludzie, obca przyroda, nędzna kultura – to nie tak łatwo, bracie, jak spacerować w futrze po Newskim z Nadieżdą Fiodorówną pod rączkę i marzyć o ciepłych krajach. Tu potrzebna walka na śmierć i życie, a czyż ja jestem bojownik? Nędzny neurastenik, paniczyk...

[…]

[Samojlenko do Łajewskiego – przyp. aut.]

Z osiem lat temu mieszkał tu u nas jeden pośrednik, już staruszek, człowiek o niepospolitym umyśle. Więc on nieraz mówił: w życiu małżeńskim najważniejsza rzecz to cierpliwość. Słyszysz, Wania? Nie miłość, lecz cierpliwość. Miłość nie może trwać długo. Dwa lata żyłeś w miłości, a teraz widocznie twoje małżeńskie życie weszło w ten okres, kiedy dla zachowania, że tak powiem, równowagi powinieneś wykazać jak największą cierpliwość.

[…]

[monolog Wani Łajewskiego – przyp. aut.]

Winić człowieka o to, że zakochał się czy przestał kochać, jest bez sensu – przekonywał sam siebie leżąc i zadzierając nogi do góry, żeby wciągnąć buty. – Miłość i nienawiść nie zależą od nas.

[…]

[smętne wypowiedzi von Korena w rozmowie z diakonem – przyp. aut.]

Rozgryzłem Łajewskiego już w pierwszym miesiącu naszej znajomości – ciągnął [von Koren – zoolog, behawiorysta – przyp. aut.] zwracając się do diakona [wysłanego przez popa na wywczas na Kaukaz – przyp. aut.]. – Przyjechaliśmy tu w tym samym czasie. Tacy ludzie jak on ogromnie cenią przyjaźń, bliskość, solidarność, ponieważ im stale jest potrzebne towarzystwo do picia, jedzenia i kart; na dobitkę są oni gadatliwi i potrzebują słuchaczy. Zaprzyjaźniliśmy się, co oznacza, że on każdego dnia przyłaził do mnie, przeszkadzał mi w pracy i wynurzał się na temat swojej utrzymanki. Od pierwszej chwili uderzyło mnie w nim jakieś niezwykłe zakłamanie, od którego aż mdliło. Jako przyjaciel łajałem go, że za dużo pije, że żyje nad stan i zaciąga długi, że nic nie robi i nie czyta, że jest mało kulturalny i mało umie, a on w odpowiedzi na wszystkie moje zarzuty uśmiechał się cierpko, wzdychał i mówił: „Jestem pechowcem, niepotrzebnym człowiekiem” albo: „Czego można się spodziewać po nas, skarłowaciałych potomkach feudałów?”, albo: „Jesteśmy zdegenerowani do cna...” Albo zaczynał pleść jakieś androny na temat Oniegina, Pieczorina, Byronowskiego Kaina, Bazarowa, o których mówił: „To nasi ojcowie z krwi i kości”. Należało to tak zrozumieć: on nie jest winien, że listy urzędowe tygodniami leżą nawet nie rozcięte, że on sam pije i rozpija innych, bo winę za to ponoszą Oniegin, Pieczorin i Turgieniew, który wynalazł pechowca i niepotrzebnego człowieka. Przyczyna tego plugastwa i popuszczania sobie cugli, uważa pan, tkwi – nie w nim samym, lecz gdzieś na zewnątrz, w powietrzu. A poza tym – jaki zręczny kawał – to nie on osobiście jest rozpustny, zakłamany i plugawy, tylko my... „my, ludzie lat osiemdziesiątych”, „my, apatyczne, nerwowe pokolenie popańszczyźniane”, „my, spaczeni przez cywilizację...” Słowem, należy sądzić, że tak wielki człowiek, jak Łajewski, jest wielki nawet w upadku; że jego rozpusta, niechlujstwo i brak wykształcenia stanowią zjawisko bio-historyczne, uświęcone koniecznością, wynikające z przyczyn żywiołowych, kosmicznych, i że Łajewskiego trzeba na ołtarzu ustawić, ponieważ to niewinna ofiara epoki, prądów, dziedziczności i temu podobne. Urzędnicy i damy, słuchając go, zamierali z podziwu, ja natomiast długo nie mogłem zrozumieć, z kim mam do czynienia: z cynikiem czy też z cwanym filutem? Takie typy jak on, na oko inteligentne, jako tako wychowane i wciąż rozprawiające o własnej szlachetności, potrafią stworzyć pozory niezwykle skomplikowanej organizacji duchowej. […] Szkodliwość Łajewskiego polega przede wszystkim na powodzeniu u kobiet, co grozi potomstwem, czyli sprezentowaniem światu tuzina Łajewskich, równie cherlawych i zdeprawowanych jak on sam. Po drugie, zaraża on wszystkich dookoła siebie. Już wspominałem o wincie i piwie. Jeszcze rok, jeszcze dwa, a Łajewski podbije całe wybrzeże kaukaskie. Wiecie chyba, jak dalece ogół ludzi, zwłaszcza warstwy średnie, zważa na wykształcenie uniwersyteckie, inteligencję, szlachetne pozory i literacką gładkość języka. Jakiekolwiek paskudztwo zrobiłby Łajewski, wszyscy i tak będą uważali, że to słuszne, że tak być powinno, bo to człowiek inteligentny, liberalny, z wyższym wykształceniem. A w dodatku pechowiec, niepotrzebny człowiek, neurastenik, ofiara epoki, co oznacza, że mu wszystko wolno. To swój chłop, szczera dusza; on tak wyrozumiale traktuje ułomności ludzkie, jest tak ustępliwy, zgodny, łatwy, niezarozumiały, z nim można i popić, i poplotkować, i poświntuszyć... Ogół ludzi, zawsze skłonny do antropomorfizmu w religii i moralności, najbardziej wielbi te bóstwa, które mają podobne wady, co on. Zważcie więc, jak szerokie pole do zarazy leży przed Łajewskim. W dodatku to niezły aktor i zręczny hipokryta, dobrze wie, co w trawie piszczy. Przypomnijcie sobie jego wybiegi i sztuczki, na przykład choćby jego stosunek do cywilizacji. Ani jej nawet liznął, a mimo to: „Ach, jak jesteśmy zepsuci przez cywilizację! Ach, jakże zazdroszczę dzikusom, tym dzieciom natury, co nie znają cywilizacji”. To ma oznaczać, proszę panów, że on kiedyś w dalekiej przeszłości był oddany cywilizacji całym sercem, służył jej, zgłębił ją do dna, ale znużyła go, zawiodła, rozczarowała; on, uważacie, to Faust, to drugi Tołstoj... A Schopenhauera i Spencera traktuje jak młokosów, protekcyjnie klepie ich po ramieniu: no jak tam, Spencerze, co słychać, bracie? Spencera naturalnie nie czytał, ale z jakim wdziękiem, z jak lekką, niedbałą ironią mówi o swojej damulce: „Ona czytała Spencera!” A wszyscy go słuchają i nikt nie chce zrozumieć, że ten szarlatan nie tylko nie ma prawa mówić o Spencerze takim tonem, ale nawet ucałować buta Spencera. Podkopywać się pod cywilizację, pod autorytety, pod cudze ołtarze, opryskiwać je błotem, błazeńsko mrugać do nich jedynie po to, żeby usprawiedliwić i ukryć swoje cherlactwo i ubóstwo moralne, może tylko zwierzę bardzo samolubne, nędzne i nikczemne. […] A mówiłem, że to makaki... – zawołał von Koren, okrywając się peleryną i mrużąc oczy. – Słyszałeś: ona nie mogłaby zajmować się owadami i robakami, bo lud cierpi. Tak sądzą o ludziach naszego pokroju wszystkie makaki. To niewolnicze, obłudne plemię, od dziesięciu pokoleń straszone batem i pięścią, drży, czuli się i przypochlebia tylko w obliczu przemocy, ale wpuść makakę do jakiejkolwiek wolnej dziedziny, gdzie nikt jej nie trzyma za kark, a zaraz rozeprze się i da się poznać. Spójrz, jak czelna jest makaka na wystawach obrazów, w muzeach, w teatrze albo wtedy, gdy rozprawia o nauce: nadyma się, staje dęba, urąga, krytykuje... Zawsze krytykuje – to cecha niewolnictwa. Zauważ: częściej odsądza się od czci i wiary ludzi o wolnych zawodach aniżeli łotrów – to dlatego, że społeczeństwo w trzech czwartych składa się z niewolników, z takich właśnie makak. Nie zdarza się, żeby niewolnik podał ci rękę i szczerze podziękował za to, że pracujesz.

[…]

[ad vocem Łajewskiego o zoologu von Korenie wobec Samojlenki – przyp. aut.]

Opowiadał mi kiedyś na statku jeden uczony, że Morze Czarne jest ubogie w faunę, bo na głębinie wskutek nadmiaru siarkowodoru życie organiczne nie istnieje. Wszyscy poważni zoologowie pracują na stacjach biologicznych w Neapolu czy Villefranche. Ale von Koren jest uparty i samodzielny: pracuje tutaj, nad Morzem Czarnym, bo nikt inny tego nie robi; zerwał z uniwersytetem, nie chce znać uczonych ni kolegów, bo jest przede wszystkim despotą, a dopiero później zoologiem. I zobaczysz, że z niego będą ludzie. Już teraz marzy o jednym: że po powrocie z ekspedycji wykurzy z naszych uniwersytetów zarówno intrygę, jak i wszelką przeciętność, a uczonych weźmie w karby. Despotyzm w nauce jest równie potężny jak na wojnie. Von Koren spędza już drugie lato w tym śmierdzącym miasteczku, bo woli być pierwszą osobą na wsi niż drugą w mieście. Tutaj może uchodzić za króla i orła; trzyma miejscowych obywateli krótko i przytłacza ich swoim autorytetem. Wziął wszystkich w ryzy, wtrąca się do cudzych spraw, wszystko go obchodzi i wszyscy się go boją. Ja jeden wymykam mu się spod łapy, on to czuje i nienawidzi mnie. Czy ci nie mówił, że mnie należy zabić albo skazać na ciężkie roboty? – Owszem – zaśmiał się Samojlenko. Łajewski też zaśmiał się i łyknął wina. – A jego ideały są również despotyczne – powiedział śmiejąc się i przegryzając brzoskwinię. – Zwykli śmiertelnicy, jeżeli już pracują dla dobra ogółu, mają na względzie swoich bliźnich: ciebie, mnie, słowem człowieka. Dla von Korena ludzie to pędraki, to zera zbyt nędzne, aby miały stanowić cel jego życia. On przecież pracuje, pojedzie na ekspedycję i skręci tam sobie kark nie w imię miłości bliźniego, lecz dla takich abstrakcji, jak ludzkość, przyszłe pokolenia, idealna rasa ludzi. Zaprząta sobie głowę poprawieniem rasy ludzkiej i pod tym względem my wszyscy jesteśmy dla niego tylko niewolnikami, mięsem armatnim, pociągowymi końmi; jednych skazałby na śmierć czy katorgę, innych omotałby żelazną dyscypliną, kazałby jak Arakczejew wstawać i kłaść się na komendę, wyznaczyłby eunuchów, żeby pilnowali czystości obyczajów, kazałby strzelać do każdego, kto przekroczy ramy ciasnej, konserwatywnej moralności, a wszystko w imię poprawienia rasy ludzkiej... A co to takiego – rasa ludzka? Iluzja, fatamorgana... Despoci zawsze hołdowali iluzjom.

[…]

[rozmowa Samojlenki z von Korenem – przyp. aut.]

Jak tu żyć i pracować z takimi ludźmi – powiedział zoolog i w oburzeniu kopnął nogą jakiś papierek. – Zrozum, że to nie dobroć, nie miłosierdzie, ale małoduszność, mazgajstwo, trucizna! Co zbuduje rozum, to zburzą wasze ślamazarne, do niczego niezdolne serca! Kiedyś, jeszcze jako uczeń, chorowałem na tyfus brzuszny, a moja ciotunia z nadmiaru współczucia uraczyła mnie marynowanymi grzybkami, i o mały włos nie umarłem. Zrozumcie oboje z ciotunią, że miłość do człowieka powinna tkwić nie w sercu, nie w krzyżach i nie w żołądku, ale tu! Von Koren stuknął się ręką w czoło. […] Nauki humanistyczne, o których pan mówi, tylko wtedy sprostają potrzebom ludzkiej myśli, gdy w swoim rozwoju zespolą się z naukami ścisłymi i pójdą tą samą drogą. A czy to zetknięcie nastąpi pod mikroskopem, czy w monologach nowego Hamleta, czy w nowej religii, tego nie wiem, lecz sądzę, że prędzej ziemia pokryje się skorupą lodową, niż to się stanie. Rzeczą najbardziej trwałą i żywotną w całej wiedzy humanistycznej jest oczywiście nauka Chrystusa, lecz zważ pan, jak nawet ona różnorodnie jest pojmowana. Jedni uczą, że powinniśmy kochać wszystkich naszych bliźnich, ale robią wyjątek dla żołnierzy, zbrodniarzy i wariatów: tych pierwszych pozwalają zabijać na wojnie, tych drugich – izolować lub skazywać na śmierć, a tym trzecim bronią zawierania małżeństw. Inni interpretatorzy każą kochać wszystkich bez wyjątku, nie uwzględniając żadnych plusów ni minusów. Ci głoszą, że jeśli do pana zwróci się suchotnik, morderca czy epileptyk i zażąda pańskiej córki za żonę, masz pan się zgodzić; jeśli kretyni wypowiedzą wojnę ludziom zdrowym umysłowo i fizycznie, nadstaw pan głowę. Gdyby ta nauka miłości dla miłości, jak sztuka dla sztuki miała dostateczną moc, doprowadziłaby w końcu ludzkość do kompletnej zagłady i w ten sposób popełniono by zbrodnię najpotworniejszą ze wszystkich, jakie działy się kiedykolwiek na ziemi. […] Kultura ludzka osłabiła już i wciąż usiłuje sprowadzić do zera walkę o byt i dobór naturalny; stąd szybkie rozmnożenie słabych i przewaga ich nad silnymi. Wyobraź sobie pan, że uda nam się nauczyć pszczoły idei humanizmu w jego nieudoskonalonej, rudymentarnej formie. Co z tego wyniknie? Trutnie, które należy niszczyć, zostaną przy życiu, zaczną pożerać miód, demoralizować i dusić pszczoły, a w rezultacie przewaga słabych nad silnymi, degeneracja silnych. To samo dzieje się obecnie z całą ludzkością: słabi gnębią silnych. U dzikusów, jeszcze nie tkniętych przez kulturę, najsilniejszy, najmądrzejszy, najbardziej etyczny osobnik wysuwa się na czoło; jest wodzem i władcą. A myśmy z całą naszą kulturą ukrzyżowali Chrystusa i krzyżujemy nadal. To znaczy, że czegoś nam brak.

[…]

[monolog Łajewskiego w długą noc przed pojedynkiem z von Korenem – przyp. aut.]

Przypomniało mu się, jak w dzieciństwie podczas burzy wybiegał z gołą głową do ogrodu, a za nim pędziły pod deszczem dwie białowłose dziewczynki z niebieskimi oczami; wszyscy troje śmieli się z zachwytu, ale kiedy huczał piorun, dziewczynki ufnie tuliły się do chłopca, a on żegnał się i zaczynał szeptać: „Święty Boże, Święty Mocny...” O, początki czystego, pięknego życia, gdzieście odeszły, w jakim morzu utonęłyście? On już nie boi się burzy, nie kocha przyrody, nie wierzy w Boga, wszystkie ufne dziewczynki, które znał kiedykolwiek, już są zgubione czy to przez niego, czy przez jego rówieśników, w rodzinnym dworze nie wyhodował przez całe życie ani jednego drzewka, ani źdźbła trawy, a żyjąc z żywymi nie poratował nawet muchy, tylko niszczył, psuł i kłamał, kłamał...[…]  Prawda nie była mu potrzebna, on jej nie szukał, jego sumienie, omamione przez grzech i kłamstwo, nie odzywało się, spało; on jak obcy, jak ściągnięty z innej planety nie brał udziału w życiu ludzi, żył obojętny dla ich cierpień, idei, religii, wiedzy, poszukiwań walk, nie powiedział ludziom ani jednego dobrego słowa, nie napisał ani jednego pożytecznego, niebanalnego zdania, w ogóle palcem dla ludzi nie kiwnął, tylko jadł ich chleb, pił ich wino, uwodził ich żony, korzystał z ich myśli i żeby usprawiedliwić wobec nich i samego siebie swoją nędzną, pasożytniczą egzystencję, wciąż starał się udawać, że jest lepszy i wyższy ponad wszystko. Kłamstwo, kłamstwo i jeszcze raz kłamstwo...

[…]

[monolog Łajewskiego, po nierozstrzygniętym pojedynku i przemianie duchowej – przyp. aut.]  

„Istotnej prawdy nikt nie zna” – myślał Łajewski podnosząc kołnierz u płaszcza i wsuwając dłonie w rękawy. […] „Łódką rzucają fale – myślał – posuwa się o dwa kroki naprzód i znów cofa się o krok, ale wioślarze są zawzięci, wytrwale poruszają wiosłami i nie boją się wielkich fal. Łódka wciąż sunie naprzód, już jej nie widać, minie pół godziny i wioślarze zobaczą statek, a za godzinę znajdą się przy schodni okrętowej. W życiu tak samo... Goniąc za prawdą ludzie idą dwa kroki naprzód i znów cofają się o krok. Cierpienia, błędy i nuda życia rzucają ludzi do tyłu, ale tęsknota za prawdą i niezłomna wola pędzą ich ciągle naprzód. I kto wie? Może się dopłynie do istotnej prawdy...”

Antoni Czechow, Pojedynek

Powieść Czechowa czyta się „jednym tchem”. W niej niczym w zwierciadle jako żywo odbijają się „siarczyste” charaktery postaci, wielkie i małe osobowości odzwierciedlające także nurty i zdobycze „społeczno-filozoficzne” dziewiętnasto-wiecznego człowieka opisywanego przez Czechowa z nie byle jakim talentem literackim. Czechow pozostaje jednak moralistą, ponieważ niedociągnięcia natury ludzkiej i ambiwalentne doświadczenia swych pospolitych bohaterów przekuwa na lemiesze przyszłego czynu jednostkowego mającego odtąd-dotąd już aż nadto mieć zwierciadlany charakter  „pracy dla dobra ludzkości” u podstaw...



powrót ››