Blog

 

05.05.2024

Klasztor

„Boję się mórz, dla których jeszcze nie sporządzono map”


„jeśli gniazdo bociana zacznie się palić,

ptak raczej w nim spłonie,

niż pozostawi je swojemu losowi”


„Dlaczego tylko ja widzę prawdę?”


„istnieje mnóstwo równoległych światów,

równie nieuchwytnych

 jak świat duchowy”

[…]

Więc kiedy młoda nowicjuszka niespodziewanie weszła do środka, matka przełożona otworzyła oczy i popatrzyła na nią z nieskrywanym rozczarowaniem. Czasami żałowała, że nie jest kartuzką - nie musiałaby wówczas w ogóle mówić. Próbowała wymóc na swoich zakonnicach zobowiązanie do samotności i milczenia, jednak efekty jej nie satysfakcjonowały. Sama złożyła śluby zakonne na przełomie wieków, jeszcze przed pojawieniem się telefonu i radia, kiedy łatwiej było wieść życie w pełni poświęcone Bogu. Od tego czasu była świadkiem, jak ludzka egzystencja staje się coraz bardziej niespokojna i jak coraz bardziej brakuje w niej kontemplacji - nawet tutaj, w klasztorze, mimo że jedynym sposobem komunikacji sióstr zakonnych ze światem zewnętrznym były wyłącznie cotygodniowe wyprawy samochodem do miasta, położonego w odległości wielu mil. Siostra Maria Ines nie miała nic przeciwko postępowi, była jednak przekonana, że gatunek ludzki niepotrzebnie posiadł aż tak wysoki poziom inteligencji. W jej głosie dało się wyczuć jedynie cień wyrzutu, gdy skinęła nowicjuszce głową i zapytała: Czy znowu chodzi o Wędrującego Żyda, Lucio? W ubiegłym roku dziewczyna jakoby widziała go aż pięciokrotnie i za każdym razem biegła do kaplicy, żeby rozkołysać dzwon. I też za każdym razem myliła się. Okazywało się, że natrafiała albo na samotnych myśliwych, którzy zabłądzili w sierrze, albo na nieustraszonych Cyganów, którzy przybywali do klasztoru w celu sprzedaży zakonnicom towarów, których nikt nie chciał kupić w mieście. Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową. Tym razem nie chodziło o Wędrującego Żyda. Siostra Maria Ines podeszła do okna i popatrzyła na schody. Po chwili już tam była. Otworzyła zamki starej walizki, drżącą ręką uniosła pokrywę i zobaczyła nagie niemowlę, leżące na grubej warstwie wilgotnych od potu wełnianych szmat.

[…]

Gdy została sama, usiadła na skraju łóżka i nadal przypatrywała się w milczeniu śpiącemu niemowlakowi. Była to jedna z rzadkich chwil w jej życiu, kiedy nie wiedziała, co robić dalej. Wstąpiła do klasztoru Matki Boskiej Miłosiernej miesiąc po tym, jak mężczyzna, którego zamierzała poślubić, zginął na drugim końcu świata, i od tego dnia nie miała ani chwili zwątpienia, że podjęła właściwą decyzję. Portret przedstawiający jego w białym mundurze wisiał na ścianie w rzędzie świętych Kościoła, których grobowe twarze zdawały się przypatrywać siostrze przełożonej z dezaprobatą. Zdawała sobie sprawę, że umieszczenie go tam ocierało się o bluźnierstwo, jednak nie zdejmowała go nawet wtedy, kiedy do klasztoru przyjeżdżał biskup, żeby raz w miesiącu celebrować z zakonnicami niedzielną mszę. Biskup nie czynił na ten temat żadnych uwag. Poza tą jedyną słabostką siostra Maria Ines była wzorową służebnicą Pańską. Wciąż chodziła w tym samym habicie, który miała na sobie, kiedy składała śluby zakonne. Habit nadal był w dobrym stanie, jeśli nie liczyć śladów nad kolanami, które dowodziły, że siostra przez wszystkie te lata codziennie się modliła. Pod habitem nosiła prostą luźną garderobę, która ani nie grzała jej zimą, ani nie przynosiła ochłody latem, tym niemniej chroniła jej duszę przed próżnymi pokusami. Miękkie skórzane podeszwy butów pozwalały jej zjawiać się w różnych pomieszczeniach jakby znikąd. Umiejętność ta wywoływała u zakonnic zdumienie i sprawiała też, że siostra Lucia myślała o matce przełożonej jak o prawie świętej, posiadającej nadnaturalne moce.

[…]

Kiedy kilka lat temu siostra Beatriz przyszła do klasztoru, tak naprawdę wcale nie chodziło jej o wstąpienie do zakonu i służbę Bogu, ale o ucieczkę przed straszną epidemią grypy, szerzącą się na świecie. Choroba zabiła wówczas więcej ludzi niż Czarna Śmierć w średniowieczu i jeszcze więcej niż Wielka Wojna. Matka przełożona była jednak pod wrażeniem pokory i religijnej gorliwości młodej kobiety. Zatem, gdy trochę później jej rodzice zginęli w epidemii, siostra Maria Ines zasugerowała dziewczynie, aby wstąpiła do zakonu, a ta zgodziła się. Kiedy wkrótce wizytę w klasztorze złożył ksiądz, matka przełożona odbyła z nim rozmowę. I oto pod koniec mszy świętej ksiądz przywołał dziewczynę do ołtarza i zapytał, czy chce umrzeć dla świata, wyrzec się jego przepychu i próżności oraz założyć habit zakonny. Na wszystkie pytania młoda kobieta odpowiedziała twierdząco. Wstała ze stopni ołtarza i główną nawą wyszła z kaplicy, by przywdziać habit. Powróciła ubrana w białą szatę i woalkę nowicjuszki. Powtórzyła słowa ślubowania i otrzymała imię, pod którym od tej chwili miała być znana aż do śmierci: Beatriz.

[…]

Dźwięk, jakiego jeszcze nigdy nie słyszano w murach starego klasztoru. W absolutnej ciszy nie dało się go jednak pomylić z niczym innym. To był płacz niemowlaka. Czas nadał klasztorowi Matki Boskiej Miłosiernej mistycznego wyglądu. Zbudowany w szesnastym wieku jako miejsce ciszy i kontemplacji, stał na szczycie wzgórza w niezamieszkałej części sierry, wśród gęstego lasu sosnowego. Sercem zabudowań był wielki dziedziniec, otoczony wspaniałym krużgankiem, którego charakterystycznymi elementami były strzeliste łuki i bogato zdobione filary. Z jednej strony dziedzińca stała kaplica z wysoką dzwonnicą, na której szczycie w dziewiętnastym wieku zainstalowano zegar, podtrzymywany przez dwa kamienne anioły. Ufundował go owdowiały handlarz ku pamięci swej żony. Wnętrze kaplicy udekorowane było pięknymi, chociaż teraz już mocno wyblakłymi freskami, przedstawiającymi stacje drogi krzyżowej. Po przeciwnej stronie dziedzińca, połączony ocienionym przejściem z klasztorem, które chroniło przed słońcem i deszczem, stał dom matki przełożonej, a także dormitorium i refektarz, w którym zakonnice jadały, zażywały relaksu po nieszporach i przebywały tak długo, aż nie rozbrzmiał dzwon, wzywający na modlitwę wieczorną. Frontem do dziedzińca ustawiona była także stara szkoła dla nowicjuszek. Korzystano z tego budynku przez wiele lat, jednak teraz stał opuszczony i popadał w ruinę. Obecnie jedyną nowicjuszką w klasztorze była siostra Lucia, która pobierała nauki od matki przełożonej w jej biurze. Lucia uczestniczyła we wszystkich godzinach kanonicznych, a poranki, kiedy wszystkie inne siostry zajęte były pracami porządkowymi w klasztorze, spędzała na czytaniu Pisma Świętego. Matka przełożona uczyła ją też łaciny, poddawała ćwiczeniom duchowym i próbom pokory, słuchała jej spowiedzi i podawała jej komunię świętą, wbrew zasadom Kościoła - przecież mogli to czynić tylko kapłani. Kiedy się akurat nie uczyła, młoda nowicjuszką pięknie haftowała religijne szaty i sukna, co dawało klasztorowi dodatkowe, chociaż skromne dochody.

[…]

Zakonnice obserwowały, jak siostra Carlota wychodzi z kaplicy, po czym popatrzyły na matkę przełożoną. Nie ośmieliły się zadać na temat dziecka żadnego pytania. A tymczasem siostra Maria Ines powróciła do modlitwy. Hymny wychwalające Boga nie odwróciły jednak uwagi sióstr od zagadki. Matka przełożona nakazała zamknięcie drzwi, czuła jednak, że zakonnice wcale nie są skupione na modlitwie. Kiedy przebrzmiały słowa ostatniej, kobiety nadal tkwiły w ławkach z nadzieją, że dowiedzą się, dlaczego na terenie klasztoru znajduje się małe dziecko. Matka przełożona nie miała jednak nastroju, żeby im to wyjaśniać. Powiedziała jedynie: Zakończyłyśmy. Idźcie w pokoju Chrystusa. Wyszła z kaplicy przed nimi i pośpieszyła do swojego pokoju. Siostra Carlota siedziała na łóżku z dzieckiem w ramionach. Nie płakało już. Matka przełożona ostrożnie odebrała niemowlę od Carloty.  To mały, grzeczny aniołek - odezwała się stara zakonnica, kiedy już oddała jej dziecko. Ale trzeba go karmić. Siostra Maria Ines zauważyła mały srebrny medalik, przypięty do prześcieradła, w które opatulone było dziecko. To święta Brygida - wyjaśniła siostra Carlota. Będzie się nim opiekowała.

[…]

Siostra Maria Ines potrząsnęła przecząco głową.  Może ktoś nam wskaże jakąś bezdzietną parę? - zasugerowała Carlota. To by było wbrew prawu - zauważyła matka przełożona.  Udajmy się więc z nim do sierocińca. Matka przełożona zbyła tę sugestię niechętnym grymasem twarzy.  Z równym powodzeniem mogłybyśmy oddać dziecko Cyganom - zauważyła i niecierpliwie machnęła ręką. Przepraszam, że z mojej winy opuściłaś modlitwę, Carloto.  Ale teraz zajmij się pieluszkami. I niczym innym. Zwalniam cię z pozostałych obowiązków do końca dzisiejszego dnia. Modlić się będziesz w swojej celi.  Stara kobieta podziękowała skinieniem głowy i wyszła z pokoju, rzuciwszy jeszcze ostatnie długie spojrzenie na dziecko. Matka przełożona zaczęła je kołysać w ramionach, żeby usnęło. Bez jej zezwolenia nikt tutaj nie mógł wchodzić.

[…]

[Siostra Ines – przyp. aut.] Popołudnia poświęcała ulubionej rozrywce: pracy przy samochodzie. Była to druga umiejętność, po opiece nad chorymi, jaką nabyła w czasie pobytu w Afryce. Starego Forda garażowała w szopie za kaplicą, gdzie w niczym niezmąconej ciszy swojego żywota dokonywał także Midas, bardzo stary osioł. Po lunchu siostra Maria Ines nakładała na habit biały kitel i pompowała opony samochodu, uzupełniała płyn w chłodnicy, smarowała silnik i prowadziła z góry skazane na porażkę zmagania z rdzą, która pojawiała się na karoserii. Raz w miesiącu polerowała samochód woskiem, którego zakonnice używały do pastowania drewnianych podłóg w klasztorze. Sama wykonywała wszystkie naprawy, zadowolona, że oszczędza pieniądze, które musiałaby płacić mechanikowi z miasta. Zaczęła też uczyć siostrę Beatriz obsługi samochodu z nadzieją, że pewnego dnia to ona przejmie na siebie odpowiedzialność utrzymywania Forda na chodzie. Spędzała w szopie długie godziny, przerywając pracę jedynie na krótkie medytacje i odmówienie różańca. Wreszcie wracała do pokoju, zawieszała na haku kitel i jeszcze przed wszystkimi siostrami udawała się do kaplicy, żeby przygotować popołudniowe modlitwy. Przygotowanie polegało na chodzeniu wzdłuż jednej z naw i cichej medytacji.

[…]

Kiedy była młoda, modliła się do Boga o to, aby dał jej jakikolwiek znak swego miłosierdzia. Kontynuowała tę modlitwę jeszcze przez wiele lat po złożeniu ślubów zakonnych, ale Bóg zdawał się jej nie słuchać. W końcu zrezygnowała z modlitw o miłosierdzie, nie przyznając przed sobą, że Bóg ją rozczarował. Dopiero po wielu latach zaczęła się modlić o przebaczenie, że zwątpiła w Jego mądrość, czasami głośno płakała w łóżku; jej płacz można było usłyszeć nawet w dormitorium. Dziecko znowu zasnęło i ułożyła je na łóżku. Następnie postawiła walizkę w najciemniejszym kącie dwudrzwiowej szafy na ubrania i uklękła przed posążkiem Marii Dziewicy, aby w modlitwie chwalić Boga. W refektarzu trzy zakonnice dzieliły na małe kawałeczki świeżo wypieczone opłatki, główne źródło dochodów klasztoru. Opłatki należało podzielić przed udaniem się do łóżek. Raz w miesiącu, bardzo wcześnie rano, przyjeżdżał po nie furgonetką piekarz z miasta. Przez całe popołudnie zakonnice rozmawiały tylko o dziecku i z pracą były mocno opóźnione. Obecnie dochodził już prawie wieczór i pracowały w wielkim pośpiechu, już ze sobą nie rozmawiając. Kiedy do refektarza weszła siostra Carlota, popatrzyły na nią z oczekiwaniem. Tymczasem ona bez słowa udała się do magazynku i po chwili wróciła z czystym białym obrusem i nożyczkami. Usiadła przy stole i zaczęła dzielić obrus na małe kwadraty. Siostra Teresa wreszcie nie wytrzymała jej milczenia. Odezwała się:  Dowiedziałaś się czegoś o dziecku? Stara zakonnica wzruszyła ramionami.  Nie wolno mi nic mówić. Zapytaj matkę przełożoną. Ale ona chyba wie niewiele więcej.

[…]

Siostra Maria Ines nie lubiła Any, jednak akceptowała jej świeckie umiejętności. Często prosiła ją o pomoc przy korespondencji, chociaż miała ambiwalentne odczucia w kwestii maszyny do pisania. Podejrzewała, że urządzenie to wynaleziono, żeby ludziom łatwiej było kłamać. Jej rozumowanie było proste: wierzyła, że pismo odręczne zawsze ujawnia prawdziwe znaczenie słów, niezależnie od tego, jak bardzo ktoś chciałby ukryć prawdę w zapisanych dwuznacznościach, wybiegach i zwyczajnych kłamstwach. Uważała się za grafologa-amatora. Twierdziła, że po otworzeniu jakiegokolwiek manuskryptu z klasztornej biblioteki potrafi na podstawie charakteru pisma średniowiecznego kopisty powiedzieć, czy był on pobożnym chrześcijaninem, czy straconą duszą, która teraz smaży się w piekle. Siostra Ana uważała te teorie za brednie, jednak nigdy nie ośmieliła się tego ogłosić w obecności matki przełożonej. Wycięła kolejny opłatek i powiedziała:  Uważam, że kwestię dziecka powinnyśmy omówić dzisiaj wieczorem. Nie ma takiej potrzeby - zareagowała siostra Beatriz. Matka przełożona i tak sama podejmuje decyzje.  Ale nie może podjąć decyzji o zatrzymaniu dziecka. Byłoby to ogromnym naruszeniem zasad życia w klasztorze. Matka przełożona zna wszystkie zasady równie dobrze, jak ty. A my musimy być posłuszne wszystkim jej decyzjom. Nie mów mi nic o posłuszeństwie - powiedziała siostra Ana i powróciła do pracy. Po chwili jednak odezwała się znowu: Weź pod uwagę, że na tym świecie są władze wyższe od matki przełożonej. Mam nadzieję, że przynajmniej poinformuje o tym dziecku Guardię [władze zwierzchnie zakonne – przyp. aut.]. Jest także biskup - zauważyła siostra Carlota.

[…]

Siostra Ana powiedziała szorstko: Moim jedynym pragnieniem jest wypełnianie obowiązków tak dobrze, jak pozwalają mi moje ciało i umysł, siostro Tereso. Nie uchylam się od obowiązków. Nie, oczywiście, że nie. Ale czasami należy trochę zwolnić, żeby się zastanowić nad własnym postępowaniem. Odpowiedzieć sobie, czy takiego właśnie postępowania spodziewa się Bóg. To miejsce jest zbyt małe, abyśmy mogły nawzajem się ignorować - powiedziała Beatriz. Musimy żyć we wspólnocie, czy to nam się podoba, czy nie. Nie brzmi to zbyt szlachetnie - stwierdziła siostra Ana. Ale przynajmniej jesteś szczera. Dziecko powinno zostać u nas - odezwała się siostra Beatriz. Ktokolwiek je nam przyniósł, mógł je przecież równie dobrze podrzucić do sierocińca albo do kościoła w mieście. Skoro zostawił je nam, na pewno chciał, żebyśmy je zatrzymały. Powinniśmy uszanować wolę tej osoby. Ktokolwiek zostawił dziecko na schodach, nie dbał o jego dalszy los - powiedziała siostra Ana. Nikt nie porzuca dzieci, które kocha.  Niektórzy ludzie są po prostu zbyt biedni, żeby wychowywać dzieci. Tacy ludzie po prostu nie powinni mieć dzieci - zadecydowała siostra Ana.

[…]

Kiedy stawałyśmy się zakonnicami, zgadzałyśmy się na zerwanie wszystkich więzów, jakie łączyły nas z tym światem. Dotyczyło to także posiadania dzieci.  Tego dziecka żadna z nas nie urodziła - zauważyła siostra Maria Ines. W tę i z powrotem przemierzała posadzkę refektarza. A zatem, jeśli postanowimy je zatrzymać, postanowimy też je kochać, i to miłością znacznie czystszą i bardziej autentyczną niż miłość macierzyńska, której się wszystkie wyrzekłyśmy.  To jest oszukiwanie samych siebie, a nie teologia - powiedziała inna z sióstr. Rezultat decyzji o zatrzymaniu dziecka byłby taki sam, jak gdyby urodziła je jedna z nas: dziecko znajdowałoby się w klasztorze. A ja mówię: zatrzymajmy je - odezwała się siostra Teresa. Dziecko mogłoby się dla nas okazać błogosławieństwem. Przecież przez cały czas jedynie uprawiamy warzywa i kwiaty. Zgadzam się - poparła ją siostra Beatriz. Nie rozumiem, w jaki sposób opieka nad dzieckiem mogłaby zakłócić naszą misję. Rozumiem, że to dziecko jest płci męskiej - powiedziała siostra Ana. To kolejny powód, aby go tutaj nie zatrzymywać. Nasz klasztor jest odosobnieniem dla kobiet. Wychowywanie tutaj chłopca byłoby świętokradztwem.

[…]

Matka przełożona stanęła przy krótszym boku stołu i oparła o niego ręce. Cóż, dziękuję wam - powiedziała. Wszystko, co należało, już sobie powiedziałyśmy. Jeszcze będę się nad tym wszystkim zastanawiała. Możecie odejść. Spijcie spokojnie. Prawda była taka, że decyzję o zatrzymaniu niemowlęcia podjęła na długo przed tym, zanim przedstawiła sprawę zakonnicom. Tym niemniej była zadowolona, że wszystkie, z wyjątkiem jednej, poparły ją. Kiedy siostra Ana mijała ją, chcąc wyjść z refektarza, matka przełożona dotknęła jej ramienia. Rozumiem twoje zastrzeżenia, Ano - powiedziała. Ja sama nie mam jednak wątpliwości, że to sam Pan Bóg życzy sobie, abyśmy zatrzymały dziecko.

[…]

Kiedy była dziewiętnastoletnią dziewczyną [Siostra Ines – przyp. aut.] i wciąż nosiła imię Isabel, odpowiedziała na dyskretne ogłoszenie w gazecie. Po kilku dniach otrzymała odpowiedź. Po jej otrzymaniu niemal natychmiast wsiadła w pociąg i pojechała do innego miasta w poszukiwaniu adresu, który okazał się dość trudny do odnalezienia. Dwupiętrowa willa w stylu art-nouveau, o dwuspadowym dachu, stała daleko od centrum, przy końcu bardzo długiego bulwaru, po którego obu stronach rosły wysokie palmy. Chociaż Isabel wcześniej umówiła spotkanie, zastała w willi zamknięte okiennice na wszystkich wysokich oknach o łukowym sklepieniu; budynek nie nosił żadnych widocznych śladów życia. Zadzwoniła do drzwi i czekała tak długo, że zaczęła już żałować swojej decyzji, jednak w końcu usłyszała z wnętrza domu jakiś nieprzyjazny głos. Głos ten szybko wyzwolił dziewczynę z narastających w niej wątpliwości. Jakaś stara kobieta w czarnej sukni wpuściła ją do środka, nawet nie skinąwszy głową na powitanie, po czym wskazała jej drogę do salonu. Chociaż okiennice w oknach wychodzących na ulicę były zamknięte, przez otwarte drzwi do pomieszczenia wpadało dość światła z wewnętrznego dziedzińca. Podłogę salonu wyłożono ładnymi kafelkami. Stały tu drogie meble i pachniało pszczelim woskiem. W donicach ustawionych w rogach rosły, jakby zupełnie pozbawione ludzkiej opieki, tropikalne rośliny, zdające się zagrażać obrazom na ścianach, ale to właśnie dzięki nim w środku piekielnego lata powietrze w pokoju było przyjemnie chłodne i świeże. Kobieta, która wprowadziła Isabel do domu, przez chwilę jeszcze uważnie przyglądała się jej bez słowa, po czym gdzieś poszła. Cisza, która zapadła, sprawiła, że Isabel zadrżała. W latach, które dopiero miały nadejść, stopniowo przywykła do ciszy i samotności - polubiła je nawet ponad towarzystwo ludzi - jednak w młodym wieku zdawały się jej przedsionkiem nieuchronnej śmierci. Czekając, aż ktoś do niej przyjdzie, wyszła na dziedziniec. Tam znacznie uspokoiły ją ptaki śpiewające głośno, ale skryte w gęstym bluszczu. W pokoju na piętrze ktoś zaczął grać na fortepianie i ptaki zamilkły. Isabel usiadła na ławeczce, zaczęła słuchać. Po jakimś czasie muzyka umilkła, otworzyły się drzwi po przeciwnej stronie dziedzińca i do dziewczyny podeszła wysoka kobieta ubrana w czarną suknię z chińskiej krepy. Kim jesteś? - zapytała. Isabel wstała. Przyjechałam uczyć się gry na fortepianie, proszę pani. Naprawdę? Na szyi kobiety wisiał złoty łańcuszek zakończony parą pince-nez. Kobieta przyłożyła szkła do oczu i uważnie przyjrzała się swojemu gościowi. Jesteśmy umówione - powiedziała Isabel. Czyżby? Nie widziałam cię jeszcze nigdy w życiu. Ja- Mów głośniej.  Napisałam do pani. Odpowiedziała mi pani przed tygodniem.  Pokaż mi list. Isabel sięgnęła do torebki. Kobieta znów uniosła szkła do oczu i w ciszy przeczytała list. A więc wszystko jasne - powiedziała w końcu. Tylko że przyjechałaś zbyt wcześnie. Spotkanie ze mną masz dopiero po południu. Bardzo przepraszam. Przyjechałam wcześniejszym pociągiem na wypadek, gdyby następny miał opóźnienie. Kobieta podarła list i odezwała się: Nie opowiadaj mi tu o rozkładach jazdy pociągów. Nie jestem przecież kolejarzem. Przyjmuję tylko wcześniej umówione wizyty, jak rozumiesz, nie bez powodu. To ja przyjdę później. Zostań. Tak się składa, że akurat jestem wolna.

[…]

Wszystko rozpoczęło się popołudniowym spacerem do ogrodu botanicznego. Słońce świeciło tak mocno, że musiała poszukać schronienia w ocienionej altance. Usiadła w niej i otworzyła książkę. Altana była okrągła, otoczona stalową barierką, zwieńczona spadzistym dachem. W środku stała jedyna ławka, otoczona orientalnym arboretum, a na zewnątrz wysokimi wierzbami. Skoncentrowana jedynie na lekturze, Isabel czytała przez długi czas; zawsze pochłaniała lektury w taki sposób - niezależnie od tego, czy miała do czynienia z najnowszą powieścią, czy też z manuskryptem religijnym z biblioteki klasztornej. Realny świat dookoła przestawał wtedy dla niej istnieć. Wynurzyła się z transu dopiero wtedy, gdy usłyszała czyjeś kroki. Do altanki zmierzał młody mężczyzna w białym mundurze. Kiedy zorientował się, że miejsce jest zajęte, przez chwilę się wahał, ale w końcu odważnie wszedł po schodkach do środka, zdjął czapkę i przetarł mankietem spocone czoło. Isabel zamknęła książkę i sięgnęła po torebkę. Nie musisz uciekać - powiedział mężczyzna w mundurze. Jestem nieuzbrojony. I tak miałam już iść.  Wcale nie. Ale jeśli moja obecność w jakikolwiek sposób ci wadzi, to raczej ja sobie stąd pójdę. Nie ma takiej potrzeby - odparła Isabel cichym głosem. Jest tu dość miejsca dla nas dwojga. Mężczyzna skinął głową i usiadł na ławeczce, tak daleko od dziewczyny, jak tylko było to możliwe. Dziękuję - powiedział. Przyda mi się chwila odpoczynku. Spacerowanie o tej porze dnia jest bardzo niemądre.

[…]

Popołudnia Isabel i młody kadet spędzali w pokoju. Młodzieniec rozkładał wtedy na kolanach wielką mapę i opisywał dziewczynie swoje szkolne wyprawy dookoła świata. Pierwszego dnia opowiedział jej, jak jego okręt cumował na Sycylii, gdzie nastąpiło potężne trzęsienie ziemi; wszyscy kadeci wysłani zostali wtedy do wyciągania z gruzów ludzkich zwłok. Kiedy skończył tę przerażającą opowieść, odłożył mapę, rozpiął szelki i zaczął się rozbierać. Isabel powstrzymała go wtedy i powstrzymywała jeszcze przez dwa dni. Ale ostatniego dnia ich wakacji, opanowana i w pełni świadoma tego, co robi, rozebrała się razem z nim. Przez długi czas leżeli nadzy obok siebie, wsłuchując się w odgłosy wentylatora na suficie, powozów przejeżdżających pod balkonem i zasłon, powiewających w otwartym oknie. Kiedy młodzieniec położył się na niej, odepchnęła go, ponieważ w jednej chwili przez głowę przebiegło jej mnóstwo okropnych rzeczy. Ale był to z jej strony tylko chwilowy zanik odwagi, taki, jaki charakteryzuje dobrego żołnierza przed pierwszą bitwą. Musimy być ostrożni - powiedziała. Wtedy pokonała strach i kochali się razem po raz pierwszy i ostatni w życiu, powoli, kierowani instynktem, z otwartymi oczyma, dopóki krew jej niewinności nie zwilżyła wymiętego prześcieradła, nie przesiąkła przez materac i nie spadła kilkoma gęstymi kroplami na podłogę. Powróciwszy do domu z wizyty u kobiety, która ogłaszała swoje usługi w gazecie, Isabel bardzo długo się kąpała, chcąc pozbyć się zapachu środków antyseptycznych, a potem - co było efektem działania eteru - spała bez przerwy przez dwa dni. Matce powiedziała, że ma gorączkę. O niczym nie śniła i nie czuła żadnego bólu. Oddychała spokojnie, leżąc na plecach, z dłońmi złożonymi na kołdrze. Wyglądała jak leżący posąg nagrobny. Spała tak głęboko, że kiedy się wreszcie obudziła, była przekonana, iż nigdy nie odwiedziła kobiety i nie poddała się zabiegowi. Odrzucała prawdę, dopóki nie skończyło się działanie eteru, a ból nie zadał kresu jej fantazji. Połknęła dwie pigułki z fiolki, którą otrzymała od kobiety, ale po chwili przypomniała sobie, że powinna cierpieć za to, co zrobiła. W kościele słyszała, iż ból, jaki towarzyszy rodzeniu dzieci, jest karą za grzech, jaki Ewa popełniła w Ogrodzie Edenu, a teraz wiedziała przecież, że sama zasługuje na coś znacznie gorszego. W akcie skruchy wyrzuciła więc wszystkie pigułki i wkrótce ból, jak się należało spodziewać, powrócił. Przez kilka dni nie mogła ani spać, ani wyjść z łóżka. Leżała bez ruchu, skulona pod kołdrą, z twarzą wciśniętą w poduszkę. Najgorsze w tym wszystkim było to, że musiała cierpieć w absolutnej ciszy, ponieważ bała się, iż rodzice przyprowadzą do niej lekarza, który ją zbada i od razu odkryje prawdę.

[…]

W końcu przemówił młodzieniec: Proszę, daj mi przynajmniej znak, że żyjesz. Zastukała w deskę drewnianej ławeczki. Dzięki Bogu - powiedział mężczyzna. Bo już myślałem, że jesteś duchem. Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Boisz się?  Boję się Boga. Wiatr, który zawiał jakby znikąd, przyniósł zapach jaśminu. Nie bój się - powiedział mężczyzna. Bóg powinien być po stronie tych, którzy cierpią. Ale nie po stronie grzeszników. Grzesznicy potrzebują jego pomocy jeszcze bardziej niż wszyscy inni. Bo to oni cierpią najmocniej. Bóg pomoże nam przetrwać. Isabel nawiązała do ich beztroskiej przeszłości: Boję się mórz, dla których jeszcze nie sporządzono map, kapitanie Kolumbie. Nie ma powodu do obaw, moja pani. Tam, dokąd zmierzamy, czekają na nas niewyobrażalne bogactwa. Ale mnie brak odwagi... I nie potrafię pływać.  Nasza karawela jest niezatapialna. Nic złego już się nam nie przydarzy. I znowu zaczęli spotykać się w niedziele po kościele, niezależnie od pogody, nie tylko w ogrodzie botanicznym, ale i w innych miejscach, o których nie wiedzieli rodzice Isabel i ich znajomi. W dniu, w którym kadet wypływał w morze na ostatni rejs szkoleniowy przed promocją, Isabel poszła do portu i pomachała mu chusteczką. Dostrzegł ją w tłumie i także do niej pomachał. Nagły podmuch wiatru wyrwał z dłoni dziewczyny haftowany skrawek materiału i chusteczka wpadła do niespokojnej wody portowej. Isabel zignorowała ten zły znak i długo jeszcze machała ręką - tak długo, dopóki statek nie opuścił portu, orkiestra nie przestała grać, a tłum żegnających się rozchodzić. Nigdy więcej go nie zobaczyła. Wiele miesięcy później dowiedziała się od innego kadeta, że zmarł na tyfus na południowym Pacyfiku i że ocean stał się jego grobem.

[…]

Pewnego dnia poszła do kościoła i zaczęła się żarliwie modlić, prosząc Boga o szybką śmierć. Jednak mimo autentycznych, ciężkich łez, jakie towarzyszyły jej modlitwie, nic się nie wydarzyło. W końcu musiała przyznać się do porażki. Dobrze - powiedziała, ocierając łzy. Nie chcesz, żeby to się stało teraz. Chyba nie widzisz w tym sensu. Ale proszę cię, Panie Boże, niech to nastąpi jak najszybciej. Miała właśnie wyjść z kościoła, kiedy do środka przez okno wleciał gołąb. Latał we wszystkie strony, rozpraszając promienie światła, wpadające przez szyby i oświetlające ławki, posadzkę i czarną suknię Isabel. To właśnie wtedy dziewczyna doznała natchnienia, bez wątpienia zainspirowana przez Ducha Świętego. Powinna zostać zakonnicą, aby udowodnić swoją skruchę i to w stanie zakonnym musi cierpliwie czekać na dzień, w którym Bóg postanowi ją ukarać. Ponad trzydzieści lat później wciąż czekała. Lecz nagle, zamiast śmierci, której się spodziewała, Bóg posłał siostrze Marii Ines sierotę w walizce.

[…]

Nie teraz, bo śpi. Ale możecie przyjść później, kiedy będę je karmiła. Wygląda jak aniołek - powiedziała siostra Lucia. Nie zdziwię się, jeśli pewnego dnia urosną mu skrzydła. Zakonnice wytarły stół, umyły naczynia i pozamiatały podłogę. Miały teraz czas wolny, aż do popołudniowej modlitwy. Chociaż siostra Maria Ines nie rozumiała, dlaczego przez tak wiele lat Bóg trzyma ją jeszcze przy życiu, było prawdą, że nic tak bardzo jak towarzystwo tych sióstr i innych, które przebywały już w Niebie, nie pomagało jej pozostawać przy zdrowych zmysłach i nie powstrzymywało przed odebraniem sobie życia. Myśl o samobójstwie po raz pierwszy wkradła się do jej umysłu w dniu, w którym usłyszała wiadomość o śmierci kadeta. Zinterpretowała ją wtedy jako naturalną reakcję na straszną informację, jednak po kilku miesiącach pomysł skończenia ze sobą wciąż dominował w jej głowie. Było to coś więcej niż chęć ukarania siebie śmiercią za młodzieńczą fascynację. Była to raczej tęsknota za wiecznym spokojem, mimo że przecież wiedziała, iż śmierć, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie będzie dla niej oznaczała końca cierpień. Jej umysł na krótki czas uwolnił się od myśli o samobójstwie, kiedy w odstępie kilku lat poumierali jej rodzice. Nie uczestniczyła w ich pogrzebach, utrzymując, że telegramy docierały do niej za późno, by mogła wyruszyć w długą i trudną podróż, a tymczasem prawda była taka, że - mimo miłości do nich - nigdy nie przestała myśleć o swoich rodzicach jako o ostatnich szczątkach poprzedniego życia, które przecież już nie istniało. Nie było już Isabel.

[…]

Kiedy siostry zjawiły się na wieczorną modlitwę, stała już przed ołtarzem, z niemowlakiem w rękach. Skinęła, żeby zasiadły w ławkach, i powiedziała: Powinniśmy podziękować Panu Bogu za cud, jakim jest zesłanie nam tego dziecka. Siostra Ana nie usiadła. Stanęła samotnie w przejściu, z rękami zaciśniętymi w pięści i opuszczonymi wzdłuż ciała. Tak być nie powinno - powiedziała. Jeśli się nie zgadzasz, możesz odbyć modlitwę w swojej celi - odpowiedziała jej matka przełożona. Popełniasz grzech. Zupełnie nic nie wiesz o tym dziecku. To, co wiem, jest pomiędzy Bogiem a mną. Nonsens. Jesteś zdesperowaną bezdzietną kobietą, która straciła rozum. Siostra Ana popatrzyła po pozostałych siostrach. Chcę, żebyście wszystkie poszły za mną, zanim popełnicie wielki grzech. Kobiety spoglądały na nią z dezorientacją, jednak żadna się nie poruszyła. Siostra Ana uklękła więc, przeżegnała się i wyszła z kaplicy. Drogę oświetlało jej słabe żółte światło świec z kaplicy. Była już w połowie dziedzińca, kiedy zdała sobie sprawę, że zapomniała swojej lampki, a przecież bała się ciemności. Była jednak zbyt dumna, żeby się cofnąć. Pośpieszyła do celi, mrucząc coś cicho do siebie, tymczasem siostry w kaplicy zaczęły odmawiać litanię. Siostra Ana szła krużgankiem, co chwilę przystając przed posągami świętych, stojących w zagłębieniach muru. Była sama i nie słyszała żadnego dźwięku poza odgłosem własnych butów na wyłożonej kamiennymi płytami posadzce, a jednak co chwilę oglądała się przez ramię. Poza kolumnadą rozpościerał się dziedziniec, a po jego drugiej stronie stała kaplica. Siostra Ana prawie już nie miała wątpliwości, że do ostatnich wydarzeń w klasztorze znacząco przyczynił się Szatan.

[…]

Kiedy wyszła z budynku, podbiegł do niej, machając ogonem, jeden z bezpańskich psów, którymi opiekowała się siostra Carlota. Pozwoliła, żeby poszedł za nią. Była zaledwie dzieckiem, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Szatana, przebranego za wysokiego mężczyznę w długim czarnym płaszczu, z brodą, chociaż bez wąsów, i w cylindrze na głowie. Był ulicznym skrybą. Otoczony przez tłum ludzi, siedział przy stoliku w wesołym miasteczku i za drobne pieniądze sprzedawał zapisane na karteluszkach przepowiednie. Poprosił jej ojca o monetę i wrzucił ją do kubka, który stał przed nim na stoliku. Popatrzył na dziewczynkę, potem na jej ojca, wziął ze sterty kartkę papieru i zanurzył pióro w pełnym gęstej cieczy kałamarzu. Mogła to być jedynie krew. Zapisawszy coś purpurowymi literami, wyciągnął spod kapelusza kopertę, wsunął do niej papier, starannie zakleił kopertę i wręczył dziewczynce, wykrzywiając usta w złośliwym uśmiechu. Brakowało mu trzech przednich zębów. Później, w domu, dziewczynka otworzyła kopertę i wyciągnęła kartkę, na której widniało proste zdanie: Jeden rok, sześć miesięcy i jedenaście dni.  Wówczas te słowa nic dla niej nie znaczyły, ale następnego roku - dokładnie w dniu, który zapisał skryba - jej ojciec zmarł przy stole w jadalni. Siostra Ana szła przed siebie, wciąż głęboko zamyślona.

[…]

Siostra Maria Ines nie była jednak przekonana, czy biskup pomoże zakonnicom w kwestii dziecka. Uważała go za człowieka rozważnego i bała się, że nie będzie w stanie przekonać go, że pojawienie się dziecka jest cudem... chyba że opowie mu o grzechu, który popełniła w młodości. A wtedy także on z całą pewnością nabierze przekonania, że najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem nagłego pojawienia się dziecka jest cud. Ale nie udzieli jej przebaczenia: wyznanie tak poważnego grzechu śmiertelnego, po tak wielu latach ukrywania go nawet w czasie spowiedzi, z całą pewnością zakończy się wydaleniem jej z zakonu. Jedyną nadzieją siostry Marii Ines była tolerancja, z której znano biskupa w całej diecezji. Czasami nawet wykraczał w swoich wypowiedziach poza to, co wolno nawet najbardziej postępowemu kapłanowi. Kiedyś podczas lunchu w ogrodzie powiedział zakonnicom, że „nadszedł już czas, abyśmy kanonizowali starego, dobrego Darwina".

[…]

Z ulgą podała więc dziecko zakonnicy. Tylko hipnotyzer mógłby sprawić, że zamknie oczy - powiedziała. Teraz to jest niemożliwe. Siostra Teresa zaczęła kołysać dziecko w ramionach i śpiewać. Uczyła się śpiewu kościelnego i śpiewała w kaplicy głosem, który wzbudzał podziw innych sióstr. Jednak jej prawdziwą pasją była muzyka popularna. Potrafiła naśladować głosy słynnych współczesnych śpiewaków flamenco w taki sposób, że siostry nie widziały różnicy pomiędzy jej śpiewem a wykonaniem oryginalnym. Potrafiła także śpiewać argentyńskie tanga, kubańskie sons [mieszanka rytmów afro-kubańskich i gitarowej muzyki hiszpańskich rolników – przyp. aut.],  portugalskie fados [z portug. los; melancholijne, nastrojowe pieśni – przyp. aut.],  a nawet amerykański jazz i angielskie utwory taneczne, mimo że nie miała pojęcia, co właściwie znaczą śpiewane przez nią słowa. Bez sprzeciwów ze strony siostry Any pożyczyła gramofon i odtwarzała płyty, które w tajemnicy siostra Beatriz kupowała dla niej w mieście. W niedziele, zazwyczaj po południu, kiedy inne siostry przebywały w ogrodzie, a matka przełożona czytała w bibliotece, znikała w swojej celi, nakręcała gramofon i nakładała skarpetę na jego tubę, żeby stłumić trochę dźwięki. Następnie śpiewała razem z odtwarzaną płytą, niezbyt głośno, ale z wielkim zaangażowaniem, przez cały czas wpatrując się w drzwi. Gdyby matka przełożona wiedziała, co ona robi, srodze by ją ukarała.

[…]

Siostra Maria Ines popatrzyła na listy, nie wstając z krzesła. Sądzę, że znasz ich źródło - kontynuowała przełożona generalna. Informuję cię, że na żaden z nich nie odpowiedziałam. Nie cierpię intryg. Przypomnij mi jeszcze raz, kto to taki, ta siostra Ana? Kilka słów wystarczyło, żeby sobie skojarzyła. - Ach, tak. Zdaje się, że sprawiała kłopoty już wcześniej, prawda? Przybyła do nas z klasztoru Serca Jezusowego - powiedziała siostra Maria Ines. Jej zdaniem była tam prześladowana. Znam sprawę. Informowano mnie swojego czasu, że siostra Ana ma wygórowane ambicje. To się nie zmieniło - potwierdziła siostra Maria Ines. Granica pomiędzy służeniem Bogu a próbą zajęcia jego miejsca jest dość cienka. Nie bierz sobie do serca zachowań siostry Any. Prawdopodobnie uważa, że modlitwa to zbyt mało. Pragnie zaoferować naszemu Panu praktyczne wsparcie. I wielce wierzy w swoje umiejętności oraz talenty - przełożona generalna westchnęła. Innowatorka, Panie Boże, taka jak budowniczowie wieży Babel.

[…]

Jej [Siostry Any – przyp. aut.]cela znajdowała się na górnym piętrze części mieszkalnej, na samym końcu loggii, z której widoczny był dziedziniec. Żeby się do niej dostać, należało minąć kilka innych cel, których od dawna nikt nie zajmował. Sama ją dla siebie wybrała, poszukując spokoju i ciszy w miejscu, w którym trudno przecież o jeszcze większy spokój. Na sztaludze przy oknie stał mały obraz, przedstawiający Przemienienie, z niedokończonym Jezusem unoszącym się w powietrzu ponad figurami świętych Piotra, Jakuba i Jana. Na stoliku obok sztalugi leżała paleta oraz mnóstwo pędzli i szpachli do impastu [z wł. ugniatam; technika stosowana w malarstwie olejnym lub akrylowym czasem temperowym, polegająca na nakładaniu farby grubą, wypukłą warstwą przy pomocy pędzla lub szpachli – przyp. aut.]; wszystkie były czyste i ułożone według wielkości. Siostra Ana zaczęła malować zaledwie przed kilkoma miesiącami i przygotowywała już swój drugi obraz. Miała nadzieję skończyć ten i dwa inne do końca roku. Tematami wszystkich miały być sceny z życia Jezusa. Najlepszy zamierzała sprezentować biskupowi. Zwinęła zakrwawiony materiał i wsunęła go pod materac, ale po chwili zastanowienia zmieniła zdanie i zamknęła go w pudełku, a to włożyła do szuflady.

[…]

Dopiero po wielu godzinach, wczesnym wieczorem, siostra Beatriz poszła do celi siostry Any. Ta stała przed sztalugami, pracując nad obrazem, który miał przedstawiać Przemienienie. Beatriz podeszła bliżej. Masz talent, siostro. Powinnaś namalować coś na ścianie w refektarzu. Masz na myśli fresk? Matka przełożona twierdzi, że wyglądałoby tam wtedy jak na wiejskim odpuście - odparła Ana. Wzięła do ręki kolejny pędzel i wróciła do pracy. Malując, była bardzo skoncentrowana. Miała pewną rękę a nosem niemal dotykała płótna. Siostra Beatriz stała i patrzyła, tymczasem na dworze robiło się coraz ciemniej. Sowy na dachu zaczęły pohukiwać. Po długim czasie siostra Ana odłożyła paletę i terpentyną wyczyściła pędzle. Teraz - powiedziała - coś ci pokażę. Wyjęła ze skrytki zakrwawione prześcieradło i rozwinęła je na podłodze. Matko Boska - wyszeptała siostra Beatriz i przeżegnała się. To było zakopane w trudno dostępnym miejscu. Znalazłam przez przypadek. Siostra Beatriz wskazała palcem na plamy. Krew, oczywiście - druga zakonnica potwierdziła jej przypuszczenia. Bez najmniejszej wątpliwości.

[…]

Jeżeli wierzysz w Boga, nie powinnaś wątpić w istnienie zła. Chodzi mi o to, że podobne przypadki diabelskich wizyt na tym świecie są bardzo rzadkie - powiedziała siostra Beatriz. A poza tym wątpię, by Szatan ośmielił się wejść do klasztoru. Przecież to jest miejsce, którego strzeże sam Bóg! W rzeczy samej - zgodziła się siostra Ana. Ale czyż nie dlatego kościoły i klasztory są dla Szatana obiektami największego pożądania? Demoralizowanie ludzi, takich jak my, jest dla niego o wiele intratniejszym zajęciem i większym zwycięstwem niż zdemoralizowanie tych, którzy nie poświęcili ciał i dusz samemu Bogu.  Boże, pomóż nam - westchnęła siostra Beatriz. Dookoła może być jeszcze więcej dowodów na obecność Szatana, ale nie zdołałam ich znaleźć - powiedziała siostra Ana. W każdym razie - dodała i postukała palcem w pudełko, w którym znajdowało się zakrwawione płótno - to z pewnością wystarczy dla biskupa.

[…]

Kiedy ponownie została sama, zajęła się swoim codziennym rytuałem wspominania narzeczonego. Dolała oliwy do lampy, która wisiała obok jego portretu, wymieniła wypalony knot i zapaliła. Następnie uklękła i przeżegnała się z taką pobożnością, że ktoś, kto jej nie znał, mógłby uznać, iż wcale nie przywołuje w pamięci wspomnień po kadecie marynarki, ale że modli się do obrazów świętych, otaczających z obu stron jego portret. Przez te wszystkie lata dręczyła ją myśl, że jest odpowiedzialna za jego śmierć, bo to jej pomysłem było przedwczesne przerwanie ciąży. Zaproponowała to niepewnym głosem, drżąc ze strachu, ale też z nadzieją, że odpowie jej słowami, których brakowało jej podczas nocy bezsennych i pełnych gorzkich rozmyślań, z nadzieją, że jego słowa pozwolą im obojgu pokonać problem bez konieczności popełniania grzechu. Jednak jego pełna ulgi reakcja, kiedy usłyszał jej propozycję, przekonała ją, że właśnie tak należy postąpić, iż jest to jednak jedyne rozwiązanie. Nie wiedziała, co by się stało, gdyby nie ta propozycja. Chociaż najprawdopodobniej wtedy on sam by ją o to poprosił, dzisiaj wolała wierzyć, że jednak nie zażądałby tego od niej i w konsekwencji uważała, że jej wina za to, co się stało, jest znacznie większa niż część przypadająca na niego. Tymczasem to właśnie on zapłacił za ten grzech własnym życiem. Była to zarazem bardzo wyszukana kara dla niej, bo w ten sposób ogromnie cierpiała zarówno z poczuciem winy z powodu własnej decyzji, jak i z powodu jego śmierci.

[…]

Widziała rozwój tej choroby mnóstwo razy, chociażby u pacjentów, którzy zdołali dotrzeć z nią do szpitala. Ale dopiero kiedy sama leżała przykuta do łóżka, miała czas, aby rozważać, czym naprawdę jest udręka tropikalnej gorączki, i doszła do wniosku, że to jest właśnie długo oczekiwana przez nią kara za śmiertelny grzech. Próbowała namówić lekarza, żeby jej nie kurował, żeby Bogu pozostawił decyzję o jej dalszym losie. Machała ręką, żeby sobie poszedł, wyrywała mu z ręki strzykawkę, owijała się szczelnie prześcieradłami, nie miała jednak siły powiedzieć, dlaczego tak bardzo pragnie się poddać wyłącznie boskiemu wyrokowi. Lekarz interpretował jej zachowanie jako objawy delirium i wciąż ją zapewniał, że nie umrze, nawet jeśli jej samej się zdaje z powodu ogromu cierpienia, że stoi u progu śmierci. Tego wieczoru, kiedy jej życie nie było już zagrożone i gdy odzyskała nawet trochę sił, głośno i wyraźnie powiedziała mu, że chce umrzeć. Doktor wreszcie jej uwierzył. Cóż, siostro, rozumiem - powiedział, mocno wstrząśnięty. Ale dlaczego pragniesz swej śmierci? Mam swoje powody, doktorze. Pomyśl o pracy w szpitalu. Czynisz wiele dobrego, przecież wiesz. Och, szpital jest bardzo ważny, oczywiście. Ale ja osobiście wcale nie. Zastąpi mnie kolejna siostra i będzie równie dobra, o ile nie lepsza. Czy to nie jest grzech? - zapytał lekarz. Czyż nie jest grzechem pragnienie własnej śmierci? Nie jest, jeśli tego samego chce Bóg. Bóg? Z tego, co wiem, Bóg nigdy nie chce niczyjej śmierci - lekarz podrapał się po głowie. A może oboje wierzymy w różnych bogów? Zakonnica zmarszczyła czoło. A w jakiego Boga pan wierzy, doktorze? W Hipokratesa. Tego, który ocalił twoje życie. Wybaczam panu brak wiary - powiedziała siostra Maria Ines - tak długo, jak długo nie zamieni się on w cynizm.

[…]

Obie zakonnice wyglądały bardzo podobnie w białych habitach i czarnych welonach, z czarnymi różańcami przypiętymi do pasków. Dziecko drgnęło we śnie i kołyska nieznacznie się poruszyła. Siostra Maria Ines popatrzyła na nie z troską. Całe życie poświęciła miłości, jednak o wiele łatwiej jest kochać cały świat niż jedną ludzką istotę. Ta druga miłość w gruncie rzeczy była zakonnicom zabroniona. Śluby czystości wykluczały nawet miłość platoniczną. Dobrze - powiedziała. Będziesz odpowiadała za przygotowywanie mu mleka. Pokażę ci, jak to robić. Będziesz musiała bardzo starannie trzymać się moich instrukcji. Wszystkie naczynia muszą być czyste. Higiena jest bardzo ważna. Bakterie, które nie mają wpływu na funkcjonowanie żołądków osób dorosłych, bardzo poważnie mogą zagrozić zdrowiu niemowlaka.

[…]

Jej spojrzenie powędrowało ku bocianowi unoszącemu się znad gniazda; obserwowała, jak odlatuje w siną dal. Potrzebował do tego zaledwie kilku machnięć skrzydłami. Bociany wkrótce odlecą do Afryki. W średniowiecznym bestiariuszu, który znalazła w bibliotece klasztornej, przeczytała, że jeśli gniazdo bociana zacznie się palić, ptak raczej w nim spłonie, niż pozostawi je swojemu losowi. Nie wątpiła, że to prawda, i często zastanawiała się, czy ona sama miałaby dość odwagi, by w krytycznej sytuacji zachować się tak samo, jak ten bocian. Pragnęła rozwiać tę wątpliwość jednoznacznym stwierdzeniem, że tak, że wystarczyłoby jej tej odwagi. Jednak wybór, jakiego dokonała za młodu i który od tego czasu jak cierń tkwił w jej świadomości, nie pozwalał jej mieć pewności, że jest zdolna do tak wielkiego osobistego poświęcenia.

[…]

Biskup odwrócił wzrok i zacytował Terencjusza: Jestem człowiekiem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce. […] Biskup Estrada zaskoczył wszystkich, kiedy ogłosił, że sam zostanie spowiednikiem zakonnic z klasztoru Matki Boskiej Miłosiernej, zamiast obarczyć tym zadaniem któregoś z kapłanów swej diecezji. Stanowisko to zwolniło się, gdy starszy ksiądz, który raz w tygodniu przyjeżdżał do zakonnic, zmarł z wyczerpania w trakcie pielgrzymki do katedry w Santiago de Compostela. Mijały miesiące, a tymczasem zakonnice ani nie uczestniczyły w mszach świętych, ani nie spowiadały się ze swoich grzechów. Siostra Maria Ines pisała w tej sprawie do biskupa kilka razy, jednak na próżno czekała na odpowiedź. Wreszcie, wyczerpana kościelną biurokracją, sama zaczęła odprawiać mszę w każdą niedzielę, wbrew prawu kanonicznemu. Ze swojej strony biskup był zbyt zajęty innymi sprawami i prośby, kierowane z klasztoru w głębi sierry, po prostu umknęły jego uwadze. Przedłożywszy mu kilka pierwszych pilnych listów od matki przełożonej, jego sekretarz zrezygnował ze zwracania jego uwagi na problem, będąc w głębokim przekonaniu, że biskup już sprawę doskonale zna i podejmie decyzję we właściwym czasie. Diakon odkładał więc korespondencję siostry Marii Ines do przepastnych szuflad, do których później nikt nie zaglądał - taki zresztą był los bardzo wielu innych listów, ponieważ z wszelkich zakątków diecezji nadchodziły ich po prostu sterty: z zaproszeniami, prośbami, informacjami o nagrodach, groźbami, prośbami o kanonizację i apelami o hojność dla potrzebujących. Na każdy z nich po prostu nikt nie był w stanie odpisywać. Kiedy po wielu miesiącach listy od matki przełożonej nadal przybywały, diakon pozwolił sobie w końcu na zuchwałość i przypomniał o nich swojemu przełożonemu. Biskup Estrada przyznał się do błędu, skrytykował sekretarza za nadmierną uniżoność i zarządził, aby natychmiast znaleziono księdza, który jeździłby do klasztoru. Tymczasem sam znalazł czas, żeby odwiedzić klasztor i osobiście przeprosić zakonnice za zwłokę.

[…]

Była niedziela, kiedy przyjechał do klasztoru Fordem model T, tym samym, którego później sprezentował zakonnicom. Do tej pory odwiedził klasztor tylko raz, w czasie swych regularnych, ale pobieżnych pielgrzymek po diecezji. Zatrzymał samochód przed bramą, strzepał pył z sutanny, zdjął rękawiczki, gogle i skórzany hełm, który bardziej nadawał mu wygląd lotnika niż osoby duchownej, i, przemierzywszy dziedziniec, powoli zaczął wchodzić po schodach wiodących do kaplicy. Miał właśnie zapukać do drzwi, kiedy z wnętrza świątyni dobiegły go śpiewy. Odgadłszy, że zjawił się w porze modłów, postanowił nie przeszkadzać zakonnicom. Pchnął natomiast nieznacznie ciężkie drzwi i ukradkiem wszedł do środka. Postanowił, że zaczeka, nie przeszkadzając i nie ujawniając swojej obecności, dopóki siostry nie skończą. W czasie swojej poprzedniej, bardzo krótkiej wizyty, prawie nic nie zapamiętał. Teraz zrozumiał, że znalazł się w nadzwyczajnym miejscu. Czas i wilgoć zniszczyły posągi świętych i wnęki w kaplicy tak mocno, że trudno je było rozpoznać. Przetarte kamienie posadzki świeciły tysiącami stóp, które kroczyły po nich na przestrzeni wieków. Drewniane schody skrzypiały pod ciężarem człowieka. Gnieżdżące się na wysokich kominach bociany uważnie obserwowały klasztor i okolicę. Biskup wyszedł z kaplicy, jednak nie odważył się wkroczyć do opuszczonych budynków, które wydawały się mu w tak złym stanie, że w każdej chwili mogły runąć. Zaglądał tylko do środka przez powybijane okna i czuł chłód opuszczonych pomieszczeń oraz wiatr hulający w środku, unoszący z podłogi kurz i miejscami układający go w najbardziej dziwaczne kształty. W ogrodzie natrafił na kwietniki, pachnące powietrze i latające insekty, które co chwilę z impetem uderzały o jego smaganą przez wiatr sutannę. Wszystko, nawet ruiny, odpowiadały jego własnemu wizerunkowi klasztoru. Powinno to być miejsce nie związane ani z ziemią, ani z niebem, ale umiejscowione gdzieś dokładnie pośrodku. Z tą myślą zaczął wracać w kierunku klasztoru i przeszedł przez dziedziniec, żeby napić się wody ze studni. I kiedy pił, posługując się jedynie złączonymi dłońmi, zwrócił uwagę na głosy dobiegające z kaplicy. Rozpoznał wówczas słowa nie porannej modlitwy, jak początkowo przypuszczał, lecz właściwej mszy niedzielnej: Gloria in excelsis Deo, et in terra pax hominibus bonae voluntatis...  Biskup Estrada wytarł ręce i wszedł do kaplicy. Stanął w szeroko otwartych drzwiach, a jego smukła sylwetka rzuciła na posadzkę długi cień. Matka przełożona rozpoznała go natychmiast i zamilkła w połowie hymnu. Proszę, siostry - powiedział. Nie przerywajcie.

[…]

Biskup powiedział wtedy to, co chodziło mu po głowie od chwili wędrówki po klasztorze. Już to uczyniłem, siostro. Ten kapłan stoi przed tobą. Wasza ekscelencja? Czy dobrze słyszę? Niestety, prawdopodobnie będę mógł odprawić tylko jedną mszę w miesiącu. No, mniej więcej. W takim razie, czy pozostałe msze niedzielne będziemy mogły sprawować same? Biskup przez chwilę zastanawiał się. Nie powinienem tego akceptować - powiedział. Ale jeśli obiecasz mi, że nie będziesz więcej konsekrować hostii, dojdziemy do porozumienia. I w ten sposób zaczął regularnie odwiedzać klasztor.

[…]

Czy ty nie wierzysz w cuda, Beatriz? - zapytała. Nieważne jak rzadko, ale one wciąż się dzieją. Widzisz... Siostra María Inés zamilkła jednak, ponieważ poczuła, że to, co chce powiedzieć o Bogu i boskiej opatrzności jest zbyt ważne, aby zostało wyartykułowane w środku lasu. Dlaczego tylko ja widzę prawdę? - pomyślała. Było tak prawdopodobnie dlatego, że tylko ona w całym klasztorze naprawdę wierzyła w Boga. Wszystkie zakonnice, oczywiście, podporządkowywały się regułom swojego zakonu i spełniały dobre uczynki, jednak prawdziwa wiara czasami bywa czymś zupełnie innym. Gdyby María Inés mogła tylko wyjaśnić to wszystko młodej zakonnicy... Ruszyły w drogę powrotną do klasztoru, ponieważ był już prawie czas modlitwy. Szły przez las, a ich stopy tonęły w głębokim dywanie igieł sosnowych. Strach odszedł i siostra María Inés znowu rozmyślała o swoim cudownym macierzyństwie.

[…]

Matka przełożona popatrzyła na siostrę Beatriz. W gruncie rzeczy była równie mocno zmartwiona sytuacją jak młoda zakonnica. Dla Renato nie ma miejsca w sierocińcu - powiedziała. Przysięgam ci to i przysięgam to Bogu. Właściwie nie wiedziała, kiedy chłopiec stał się jej dzieckiem, naprawdę jej własnym dzieckiem, ale kiedy w dniu jego chrztu stała obok kapłana i siostry Beatriz przy ołtarzu, uwierzyła ponad wszelką wątpliwość, że sama je urodziła. Uwierzyła w to z absolutną pewnością, pomimo niedorzeczności tego przekonania, mimo że poza nią nie wierzył w to nikt inny na świecie. Żadne argumenty przeciwne tej wierze nie mogły już do niej dotrzeć. Wiedziała, oczywiście, że nie spała z nikim po to, żeby go począć. Wiedziała też, że narodzin chłopca nie poprzedziła dziewięciomiesięczna ciąża. Dziecko było cudowną nagrodą za wyrzuty sumienia, które gnębiły ją przez te wszystkie lata. Karmiła je, kiedy było głodne. Ogrzewała, kiedy było mu chłodno. Ocaliła, kiedy znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. I będzie tak postępowała do końca swoich dni. Ułożyła niemowlę w kołysce i powiedziała, odwrócona tyłem, do siostry Beatriz: Jutro ty będziesz opiekować się Renato. Ja muszę pojechać do miasta. Miasto zbudowano w czasach rzymskich wzdłuż brzegów rzeki, która wpada do oceanu jakieś sto mil dalej, za błotnistym estuarium [z łac.  aestuarium, „droga morska"; poszerzone, lejkowate ujście rzeki - przyp. red.], gdzie każdej jesieni przed odlotem do Afryki gromadzą się bociany. Minarety i inne ruiny imperium, dawno zagubione w annałach historii, wyrastają tu ponad brukowanymi placami, wśród starych pałaców i cudownych ogrodów, którymi opiekują się godni potomkowie babilońskich ogrodników; bo ci przecież przysięgali, że swoje sekrety przekażą tylko uprawnionym następcom. W mieście przetrwał także meczet pamiętający początki trzynastego wieku, jednak już dawno zamieniono go w katedrę o gigantycznych sklepieniach, kolumnach z jaspisu i marmuru, popękanej błękitnej kopule i dziedzińcu, na którym rosły drzewka pomarańczowe. Jedyną prawdziwą i wciąż żywą pamiątką po czasach Maurów była pachnąca para, wydobywająca się ze starych łaźni, które zamknięto bezpośrednio po tym, jak chrześcijanie odbili miasto, ale - za zgodą Kościoła - później otwarto je znowu.

[…]

Sierociniec Świętego Rafaela Uzdrowiciela stał na skraju miasta. Zbudowany został przy wsparciu biskupa Estrady, który był jego pomysłodawcą - stanowił dla niego priorytet od momentu, w którym objął urząd. Jego wybudowanie było ważniejsze od wznoszenia w diecezji kolejnych kościołów. W imieniu Kościoła ofiarował ziemię pod budowę placówki, zapłacił za umeblowanie, opowiadał o nim w każdej parafii w diecezji i co roku organizował kiermasz dobroczynny, z którego dochód przeznaczano na jego utrzymanie. Początkowo decyzja o budowie placówki wywołała skandal wśród najbardziej pobożnych członków lokalnej społeczności, którzy interpretowali jego hojne wsparcie dla sierot jako otwartą zachętę do grzechu cudzołóstwa. Jednak Watykan stanął po jego stronie, a list poparcia, wystosowany przez samego papieża Piusa XI, odczytano w każdej parafii diecezjalnej, aby udobruchać przeciwników sierocińca. Tym niemniej wiele osób po prostu wątpiło jeszcze w autentyczność pieczęci papieskiej i wykonanego czerwonym atramentem podpisu papieża. Od tego czasu minęło kilka lat i do tej pory wszyscy zaakceptowali miłosierdzie i dalekowzroczność biskupa Estrady, jednak pieniądze na sierociniec, zbierane co roku na kiermaszu, nie wystarczały. Placówka cierpiała na chroniczny brak pieniędzy, a jej sytuacja pogarszała się w miarę, jak w mieście - i to w szybkim tempie - przybywało sierot. Siostra Maria Ines przyszła tu po raz pierwszy. Od razu uderzyło ją symboliczne podobieństwo pomiędzy walizką znalezioną przy schodach w klasztorze a nocnym depozytariuszem dla niemowląt.

[…]

Zaskoczyła siostrę Marię Ines niezrozumiałym powitaniem: Miło znów siostrę widzieć. Nie znam pani - zauważyła Maria Ines. Spotkałyśmy się w zeszłym roku. Obawiam się, że to pomyłka. A ja ciągle pamiętam naszą dyskusję o instytucji i dzieciach. Rozmawiała pani z kimś innym. Nigdy wcześniej mnie tutaj nie było, proszę pani. Pielęgniarka zmarszczyła czoło. Przepraszam. Cóż, to całkiem możliwe. Chodzi o habit i welon siostry. Wszystkie jesteście do siebie bardzo podobne. Z nami, pielęgniarkami, jest ten sam problem. W zeszłym roku odwiedziła was zakonnica? - zapytała siostra Maria Ines. Taka jak ja, w białym habicie? Pielęgniarka wzruszyła ramionami. Chyba tak, owszem. Ale nie powiedziała mi swojego imienia. Siostra Maria Ines musiała się jeszcze nad tym zastanowić.

[…]

Zakonnica zaczęła śpiewać cichym głosem. Kiedy płyta skończyła się, poprosiła siostrę Anę o zgodę na ponowne jej odtworzenie. Później słuchała tej samej melodii jeszcze kilkakrotnie. Za każdym razem śpiewała coraz lepiej, jednak czerwieniła się z zakłopotania. Z zamkniętymi oczyma udawała swoich muzycznych idoli, których fotografie chowała pomiędzy kartami książek religijnych. Nigdy dotąd nie śpiewała przy nikim muzyki popularnej, jedynie psalmy w kaplicy, wkrótce jednak jej zakłopotanie minęło i była nawet zadowolona, że ma publiczność, chociażby jednoosobową. Poprosiła o odrobinę wody, zmieniła płytę i rozpoczęła kolejną piosenkę. Wierzyła, że jej głos jest darem od Boga i niekorzystanie z niego byłoby grzechem, nawet jeśli teksty jej ulubionych utworów były - co przyznawała - zbyt śmiałe, aby mogła je powtarzać zakonnica. Wiedziała, że nigdy nie przekona matki przełożonej, aby pozwoliła jej śpiewać. Cieszyła się jednak, że przynajmniej siostra Ana jest po jej stronie. Polubiła ją za to, mimo że starsza zakonnica nie miała poczucia humoru, bywała złośliwa no i z maniackim uporem czepiała się niewinnego dziecka, które przecież nie miało nikogo na świecie. Siostra Teresa zapomniała się w swoim śpiewie, śpiewała najlepiej jak potrafiła, bez trudu sięgając wysokich rejestrów i z wielką łatwością przechodząc od nastrojowych bulerías [szybki rytm andaluzyjskiego tańca flamenco – przyp. aut.] do uroczystych malagueñas [z hiszp. to wspólna nazwa określająca trzy typy muzyki hiszpańskiej pochodzące z Malagi – przyp. aut.].

[…]

Na środku pokoju stało wielkie łóżko w stylu rokoko, wykonane z brazylijskiego mahoniu, który wciąż pachniał dżunglą. Na tym łóżku został poczęty, w tym łóżku się urodził i w tym łóżku spokojnie, ze starości, umierali jego rodzice, w odstępie kilku lat. Motywowany mniej sentymentalizmem, a bardziej desperacką nadzieją wyleczenia się z udręki codziennych sjest, biskup Estrada kazał przywieźć to łóżko z domu rodzinnego i kładł się spać pod jego jedwabnym baldachimem, ozdobionym herbem rodziny, której linia miała wygasnąć wraz z nim. Jednak szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa, zachowane pod wieloma warstwami lakieru, nie pomagały mu. Nie zażywszy wcześniej cudownych pigułek nasennych, przewracał się i rzucał po tym wspaniałym łóżku przez całe popołudnia i wstawał do pracy jeszcze bardziej zmęczony niż przed udaniem się na sjestę. W tajemnicy przed wszystkimi, na wszelki wypadek zaczął w stolicy odwiedzać hipnotyzera, który starał się hipnotyzować go wahadełkiem, jednak biskup Estrada wierzył raczej we współczesną naukę i wszelkie próby hipnotyzera spaliły na panewce. Zatem kiedy zaczął jeździć do klasztoru Matki Boskiej Miłosiernej, cieszył się z możliwości opuszczania miasta swych popołudniowych mąk i oddychania czystym, górskim powietrzem. Nie spodziewał się jednak, że w gruncie rzeczy niedziele w klasztorze będą odpowiedzią na jego modlitwy. Wkrótce, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, odkrył, że sypia o wiele spokojniej, dobrze wypoczywa, a w jego snach wszelkie demony zastąpiły obrazy tak niewinne i optymistyczne, jakich nie widywał od lat. Opuściło go przygnębienie. Przestał zażywać pigułki nasenne i ze zniecierpliwieniem oczekiwał comiesięcznych wizyt w klasztorze. Stały się one dla niego fontanną młodości. Jeździł tam nowym Fordem model T, jednym z pierwszych, jakie przetransportowano na kontynent z Ameryki. Matka przełożona i pozostałe zakonnice zawsze czekały na niego przed bramą, uprzedzane o jego przyjeździe przez przestraszone ptaki, nienawykłe do hałasu silnika samochodowego. Kobiety miały dla niego dzban lodowato zimnej wody, z którego zawsze wypijał najpierw kilka szklanek.

[…]

Lekko drżąc pod zbyt cienkim płaszczem, biskup Estrada długo przypatrywał się młodej kobiecie. Wreszcie odezwał się: Przypomnij mi swoje imię, siostro. Beatriz, wasza ekscelencjo. Skąd pochodzisz? Z bardzo daleka. Wszystko jest stąd bardzo daleko - powiedział biskup wesołym głosem. Czy tam jest zimniej niż tutaj? Tak. A więc pochodzisz chyba z Bieguna Północnego. Milczeli już do samego przybycia do klasztoru, co nastąpiło późno po południu. Zakonnice powitały biskupa eksplozją radości. Całowały jego pierścień i pytały, co mu się przytrafiło. Podawały szklanki z wodą, talerze z owocami, chusteczki skropione wodą kolońską, zimne kompresy na czoło - na wypadek, gdyby miał zaznać udaru cieplnego, mimo że przecież był zimny, kwietniowy dzień. Zmęczony podróżą, biskup Estrada powiedział wreszcie: Dosyć, siostry, bardzo was proszę. Chyba pomyliłyście mnie z Mesjaszem, ale to pewnie dlatego, że przybyłem na ośle [po awarii samochodu po drodze do klasztoru – przyp. aut.]. Wtedy przypomniał sobie, że podczas podróży ani na moment nie ustąpił miejsca siostrze Beatriz. Dziękuję ci za twoje drobne oszustwo, siostro - odezwał się do niej. Ale jeśli w przyszłości znowu zawrzemy jakieś porozumienie, obiecaj mi, że będziesz je honorowała. Jego cela była gotowa, biskup jednak nie zamierzał wypoczywać i od razu - dopóki jeszcze było jasno - poszedł do kaplicy, aby słuchać spowiedzi. Dużo wcześniej zasugerował zakonnicom, żeby losowały kolejność podchodzenia do konfesjonału. System, który wymyślił, powodował, że nigdy nie wiedział, która z nich znajduje się po drugiej stronie kraty, dzięki czemu siostry wyznawały swoje grzechy bez zahamowań, bez strachu i wstydu. Jedyny głos, jaki - tak mu się przynajmniej wydawało - rozpoznawał, należał do matki przełożonej.

[…]

Mimo że był bardzo zmęczony, spał tej nocy niewiele. Leżał w łóżku, obserwując przez okno księżyc, słuchając sowy ukrytej gdzieś na dachu i myśląc o młodej zakonnicy. Pożałował, że nie wozi już ze sobą tabakiery z pigułkami nasennymi. Krótko przed świtem odpłynął wreszcie w sen i śniło mu się, że do pokoju wchodzi młoda zakonnica. Ubrana była w luźną koszulę nocną, którą rozpięła, stojąc na środku jego sypialni. Pozwoliła koszuli opaść jak piórko na podłogę, a potem wsunęła się obok niego pod kołdrę. Wkrótce obudziły go pierwsze promienie słoneczne. Pełen wyrzutów sumienia z powodu nieczystego snu, biskup uklęknął i długo modlił się z zamkniętymi oczyma, mając nadzieję, że dzięki modlitwie raz na zawsze oddali od siebie senną pokusę. Jednak najbardziej głębokimi i sekretnymi zakamarkami umysłu - tymi, w których może ukrywać się tylko prawda - bezbłędnie odgadywał, że to dopiero początek. Biskup Estrada dawał sobie radę z pokusą przez długi okres czasu i wiedział o niej wystarczająco dużo, by w końcu przyznać przed sobą, że wcześniej czy później jej ulegnie. Doskonale rozumiał ironię całej sytuacji. Chociaż przymykał oko na przypadki, gdy księża z jego diecezji sypiali z kobietami (o ile kobieta była zawsze ta sama, niezamężna i zarówno ksiądz, jak i ona zachowywali dyskrecję), żył w przekonaniu, że jego własna duchowa zbroja jest nieprzenikniona dla wszelkich uciech ciała. Kiedy wrócił z klasztoru do miasta, jeszcze raz przeczytał świętego Augustyna, którego pism nie brał do ręki od lat młodzieńczych. Wówczas uważał go za swojego inspiratora, a teraz za mędrca, który pozwoli mu wyrwać się z rozterki. Obecnie, będąc w średnim wieku, czytał go i odbierał bez młodzieńczego idealizmu, bez absolutnego przekonania o jego racji, nie oczekując już niecierpliwie na udrękę celibatu, lecz ze smutną mądrością starszego człowieka, od dawna niezdolnego do takich bezdusznych emocji. W tej sytuacji nie znalazł w jego pismach niczego, co mogłoby mu pomóc. Niezdolny do wyrzucenia młodej kobiety ze swych myśli, odbywał długie spacery po ogrodach swojego pałacu. Rąbki jego sutanny bezustannie zahaczały o ciernie róż i obrywały płatki kwiatów, które upadały na ścieżkę, nieuchronnie pozostawiając pachnący ślad, którym po kilku godzinach podążał diakon. Znajdował biskupa zamyślonego, jakby nieobecnego na tym świecie, siedzącego na kamiennej ławce. Sprawiał wtedy wrażenie, jakby się modlił. Przez cały ten czas siostra Beatriz nie miała najmniejszego pojęcia o cierpieniach biskupa.

[…]

Biskup nigdy więcej nie stracił głowy w konfesjonale ani nie rozmawiał o tym zdarzeniu z Beatriz. Spotykał się z nią w swojej celi w domku gościnnym, w którym zaczął spędzać noce podczas comiesięcznych wizyt, niezmiennie wyjaśniając matce przełożonej, że jest zmęczony po długiej podróży przez góry. Zamknąwszy się w celi, zawsze czekał na nią, nie rozbierając się. Jakiś czas później - wydawało mu się, że trwa to wieczność - rozlegało się umówione pukanie do drzwi i biskup natychmiast gasił światło. Bez butów, żeby w ogóle nie hałasować, Beatriz wślizgiwała się do pokoju biskupa jak kotka, po czym w całkowitym milczeniu szukała w ciemności jego cienia i zaczynała go rozbierać. Najpierw zdejmowała mu z szyi pektorał, lśniący w świetle księżyca, w tym momencie wydający się biskupowi ogromnie ciężkim, ciężkim jak jego grzech. Następnie rozwiązywała purpurową szarfę, a potem rozpinała wszystkie trzydzieści trzy guziki jego sutanny. Pewnego razu niemal ich przyłapano. W środku nocy siostra Beatriz właśnie wychodziła z pokoju biskupa, kiedy warknął na nią jeden z psów, śpiący przypadkiem przy drzwiach. Szybko zamknęła drzwi i usłyszała czyjeś kroki. Rozległo się bicie dzwonu, wzywającego na nokturn; zapomniała, że właśnie nadchodził czas modlitwy. Stanąwszy za nią, biskup - równie przerażony jak ona - westchnął z ulgą. Przynajmniej Bóg nas nie potępia - powiedział.  Nie - odparła siostra Beatriz. To psy są po naszej stronie.

[…]

Siostra Beatriz uszyła sobie habit o kilka rozmiarów większy niż ten, który dotąd nosiła, aby ukryć w ciągu kolejnych tygodni rosnący brzuch. Kupiła też starą walizkę, którą wyłożyła watą. Na ten pomysł wpadła, kiedy obejrzała nocny depozytariusz dla niemowlaków, znajdujący się w sierocińcu. Jako miejsce narodzin dziecka w sekrecie wybrała starą szkołę dla nowicjuszek, ponieważ nikt tam nie chodził ze strachu, że budynek może się zawalić. Wysprzątała i przygotowała kąt jednego z pomieszczeń na piętrze, a potem już tylko modliła się o łatwy poród. Kiedy jej czas prawie nadszedł, musiała poprosić o zwolnienie z obowiązku jeżdżenia Fordem do miasta, a kiedy nastał jej dzień, w ostatniej chwili poszła do zrujnowanego budynku i w krótkim czasie urodziła dziecko. Przez cały czas najbardziej bała się tego, że ktoś je usłyszy. Wreszcie, skrajnie zmęczona, wykąpała niemowlę, otuliła je w koc, posprzątała podłogę i w jakimś zapomnianym miejscu pod murem klasztornym zakopała zakrwawione prześcieradło, na którym leżała podczas porodu. Bardzo wcześnie rano, kiedy pozostałe siostry się modliły, ułożyła niemowlę w starej walizce i pozostawiła je na schodach, gdzie znalazła je siostra Lucia śpiesząca do samochodu.

[…]

[Siostra Ines – przyp. aut.] Natychmiast zrozumiała, że musi zabrać Renato jak najdalej od klasztoru, jeszcze zanim pojawią się ludzie z sierocińca. Odprowadziła biskupa do samochodu, pomachała na pożegnanie, mimo że wprost kipiała z oburzenia, a potem poszła do kuchni, żeby przygotować mleko dla chłopca. Z każdą chwilą raz podjęta decyzja, aby odejść z klasztoru, poprawiała jej nastrój. Po ponad trzydziestu latach służenia Bogu i pielęgnowania w sobie smutku, który aż do tej pory uważała za nieuleczalny, była gotowa stanąć twarzą w twarz ze światem, dla którego miała tylko pogardę. To w tym świecie przeszła w tajemnicy bolesny zabieg, to w nim odseparowana została od narzeczonego, tam, pracując na misji, codziennie obserwowała ludzkie cierpienie. Był to świat zdolny do największych okrucieństw i najgorszego zła. Gdyby nie wstąpiła do klasztoru,  rozmyślała, nigdy nie znalazłaby drogi wyjścia ze swego trudnego położenia, za to nadal funkcjonowałaby w skomplikowanym labiryncie okropnego współczesnego świata, aż po kres życia. Nie miała wątpliwości, iż to Bóg chce, aby powróciła do tego świata. Wiedziała, że będzie tęsknić za pobudkami przed świtem, kiedy po ciemku wychodziła z łóżka i ubierała się z ostrożnością ślepca: najpierw w białą tunikę i szkaplerz, później skórzany pas, czarną pelerynę i czarny welon. Na każdej sztuce garderoby, zanim ją ubrała, składała pocałunek. Następnie klękała i odmawiała różaniec, twarzą do ściany, na której wisiały portrety świętych oraz portret młodego kadeta marynarki. Wiedziała, że będzie brakowało jej chłodu małego pokoju, jego wilgotnych ścian, chwiejnych desek podłogowych, po których czasami bała się chodzić, chmury puchowych białych piór z bocianich gniazd na kominach, które wiatr nawiewał do pokoju przez okno. Wróciła do pokoju z miską mleka, nakarmiła dziecko, a potem, kołysząc je w ramionach, poszła na spacer dookoła klasztoru. Była gotowa odejść stąd następnego ranka, nikomu o niczym nie mówiąc, nawet siostrze Beatriz, która przez cały czas trwała po jej stronie. Decyzja, z którą musiała się zmierzyć, dotyczyła wyłącznie jej przyszłości. Miała nadzieję, że pod nowym nazwiskiem znajdzie pracę pielęgniarki w szpitalu, gdzieś bardzo daleko. Po raz ostatni spojrzała na klasztorne posągi o enigmatycznych twarzach, na dzwonnicę, na cmentarz wyściełany jesiennymi liśćmi, na nieodwracalne zniszczenia, widoczne dosłownie wszędzie i przez cały czas jej pobytu w klasztorze wzbudzające poczucie winy. Kiedy weszła do szopy, zawiesiła torbę z obrokiem na szyi Midasa i sprawdziła samochód. Dolała wody do chłodnicy i sprawdziła poziom oleju, uzupełniła bak z paliwem, a kanister z resztą zapasu położyła na tylnym siedzeniu. Pracowała spokojnie, przy otwartych drzwiach, żeby do szopy wpadało światło, nie obawiając się wcale, że ktoś ją zobaczy. Siostry nie miały prawa niczego podejrzewać, ponieważ wiedziały, że obsługa Forda jest jej ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu.

[…]

Wyszła z szopy, wciąż niepogodzona z faktami, ale już nie zdziwiona. Czuła, że spełniła się przepowiednia, którą przez długi czas ignorowała. W nocnym powietrzu jej oddech zamieniał się w białą parę. Martwiła się o dziecko, które musiało podróżować w taką zimną noc. Słabe światło księżyca nie sięgało pod sklepienie krużganka, kiedy wracała do dormitorium. Próbowała sobie przypomnieć, czy siostra Beatriz kiedykolwiek uczyniła coś, co ostrzegłoby ją przed porwaniem, jednak nic nie przychodziło jej do głowy. Co się teraz ze mną stanie,  rozmyślała. Nie podołała kolejnej próbie wiary i zdolności służenia Bogu. Być może nawet pojawienie się dziecka wcale nie oznaczało dla niej szansy na odkupienie grzechów, ale było kolejną częścią kary, która nigdy nie miała się skończyć. W każdym razie było teraz dla niej jasne, że skazana jest na wieczne potępienie. Nie rozumiała, dlaczego Beatriz, jej ulubiona siostra zakonna, ukradła dziecko. Uczucie nienawiści do Beatriz rosło w jej żołądku i doprowadzało niemal do wymiotów, jednak w pewnej chwili błyskawicznie przeszło. Trudno było z głębi serca ją potępiać - to uczucie całkowicie wyczerpała dla siostry Any. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek znajdzie Beatriz i zdała sobie sprawę, że nawet nie zna jej prawdziwego nazwiska. Zakon nie żądał żadnych informacji o przeszłości sióstr. Mogły występować pod dowolnymi nazwiskami, a po złożeniu ślubów nadawano im imiona religijne. Wróciła do celi młodej zakonnicy i przeszukała ją starannie, lecz bez wielkiej nadziei. Nie znalazła żadnych wskazówek, które mogłyby wyjaśnić jej poczynania, jedynie ślady uporządkowanego i spokojnego życia.

[…]

Spojrzała przez okno i po raz kolejny zadała sobie pytanie, czy nie powinna jednak udać się w pościg za Beatriz i dzieckiem. Musiała jednak pogodzić się z faktem, iż taki pościg byłby bezsensowny - nigdy ich nie znajdzie. Niespodziewanie pożałowała, że otruła psy. Psy mogłyby przecież wytropić osła. Ja odpowiadałam za to dziecko - rzuciła w przestrzeń. Gdyby nie ty, dziecko byłoby teraz bezpieczne w sierocińcu. Ale czego by nie powiedzieć, jeśli chodzi o klasztor, sprawa jest ostatecznie załatwiona. Reszta należy do Guardii. Postępowałaś wbrew prawu. Chrześcijanie nie powinni przejmować się ziemskimi prawami. Zawsze podejrzewałam, że coś z tobą jest nie tak, ale nie potrafiłam dojść, co to takiego - powiedziała siostra Ana. Teraz odnoszę wrażenie, że skrywasz jakąś tajemnicę z przeszłości. Może popełniłaś przestępstwo? Wciąż próbujesz uciec od tego wspomnienia. Musi być z tym związana twoja obsesja na tle dziecka. Dziecko jest w niebezpieczeństwie. Beatriz nie potrafi przeprowadzić go przez góry. Zimno w nocy jest zabójcze. Nie martw się o nią i dziecko. Guardia bardzo szybko się nimi zajmie. Mam nadzieję, że nie. Dla dobra Renato. Dla dobra zakonu - powiedziała siostra Ana z naciskiem. W przeciwnym wypadku wszyscy się dowiedzą, co się tutaj stało. Ty także będziesz miała kłopoty z Guardią. Uczyniłam to, czego chciał ode mnie Bóg - stwierdziła matka przełożona bez złości w głosie. I nie ma już znaczenia, co się teraz ze mną stanie.

[…]

Czuła się słabo i na odchodnym poprosiła jeszcze siostrę Anę, żeby poprowadziła za nią wszystkie modlitwy tego dnia. Była zmęczona i koniecznie chciała się położyć do łóżka. Jeszcze nigdy nie oglądała chwil po wschodzie słońca przez okna klasztoru. Zawsze o tej porze przebywała w kaplicy, przygotowując się do modlitwy. Pomyślała, że istnieje mnóstwo równoległych światów, równie nieuchwytnych jak świat duchowy, a człowiek w ogóle sobie z tego nie zdaje sprawy. A potem, pewnego dnia, następuje niespodziewane wydarzenie... Roześmiała się do swoich absurdalnych myśli…

[…]

Było to jakby pożegnanie z kimś, kto się znajduje w odjeżdżającym pociągu. Powróciły do niej wspomnienia z dalszej przeszłości - tym jaśniejsze, im bardziej odległe. Przypomniała sobie czas, kiedy była misjonarką w Afryce; w głębi serca chciała wtedy zachorować na jakąś nieuleczalną chorobę i umrzeć jak święta. Zupełnie nie zdawała sobie wtedy sprawy, że Bóg ma wobec niej zupełnie inne zamiary. Zanim wyszła z pokoju, wspomniała też moment, kiedy dowiedziała się o śmierci narzeczonego, wspomniała wizytę u kobiety w obcym mieście i koniec ciąży w malutkim pokoju w pięknej willi. Jej ostatnim wspomnieniem były chwile, kiedy kochała się, pierwszy i ostatni raz w życiu. Temu wspomnieniu nieodłącznie towarzyszył zapach krwi. Wyszła ze szkoły dla nowicjuszek tylko w cienkiej tunice i zaraz zaczęła drżeć, mimo że na dworze było ciepło. Zakonnica, która napełniała wiadro przy studni, nie podniosła głowy. Siostra Maria Ines szybko przeszła do kaplicy i wspięła się na szczyt dzwonnicy. Chwyciła za linę dzwonu, sięgającą niemal ziemi, podciągnęła ją i zawiązała sobie pętlę wokół szyi. Wtedy dotarła do niej świadomość potworności tego, co zamierzała zrobić, zawahała się. Ale pragnęła tego. - Nie bój się - powiedziała. Nie zabijam ciebie, lecz zło, które żyje w tobie, niezależnie od twojej woli. Przepędzenie demona nie jest grzechem. Jakby chcąc wesprzeć tę argumentację, zaczęła odmawiać egzorcyzmy. Uniosła głowę i spojrzała na gęsty sosnowy las i góry u stóp klasztoru. Z miejsca, w którym stała, widziała także cmentarz. Wiedziała, że nie zostanie na nim pochowana, ponieważ według Kościoła to, co zamierzała uczynić, było grzechem śmiertelnym. Już miała dać krok w pustkę, kiedy zobaczyła, że ktoś podąża drogą na ośle lub innym zwierzęciu, zmierzając w kierunku klasztoru. Przyszło jej do głowy, że to siostra Beatriz wraca razem z dzieckiem i ona, siostra Maria Ines, nie będzie mogła zrealizować swojego planu. Wkrótce jednak zrozumiała, że to tylko ojciec Mateo na mule. Jej serce niemal przestało bić po tym ostatecznym rozczarowaniu. Przeżegnała się. Nadszedł czas. Długi skok, zimne powietrze owiewające twarz i nagłe szarpnięcie liny. Przestała cokolwiek widzieć, usłyszała jednak bicie dzwonu. Najpierw słyszała tylko dzwon, a potem także czyjeś krzyki i piski. Czy to możliwe? Przez moment jej serce biło nadzieją, że przechodzi do życia wiecznego, że w ostatniej chwili uzyskała przebaczenie. Ale dzwon wkrótce zamilkł, lina na jej szyi zacisnęła się bardzo mocno i poczuła się lekka jak piórko. W ostatnim przebłysku świadomości uznała, że właśnie następuje w jej życiu moment, w którym przekracza się próg i dołącza do zastępu dusz - zarówno dobrych, jak i złych, tylko błądzących w ciemnościach i nie trapionych już żadnymi wspomnieniami.

[…]

Siostra Beatriz zaczęła więc uważnie ją obserwować, udając, że wierzy jej zapewnieniom i starając się ukryć nieufność, aż wreszcie zrozumiała, iż matka przełożona planuje uciec z klasztoru razem z dzieckiem. Wróciła na chwilę do swojego pokoju i od razu postanowiła działać. Wyszli z lasu sosnowego i zaczęli przecinać płaskowyż czerwonej ziemi, upstrzonej pojedynczymi skałami, otoczony ze wszystkich stron szczytami sierry. Podróżując powoli przez nagi teren, poczuła się nagle bardzo zmęczona i osamotniona. Nawet samotny drapieżny ptak, krążący wysoko nad ziemią, wzbudził w niej obawę, że ściągnie na nią i dziecko prześladowców. Kiedy dotarła do skraju płaskowyżu, zatrzymała osła i spojrzała wstecz, w kierunku, z którego przybyła. Stwierdziła, że nikt nie podąża jej śladem. Wmawiała sobie, iż nie powinna się obawiać pościgu: siostry nie mogły przecież gonić jej na piechotę, nie były też w stanie pojechać do miasta po pomoc. Forda zniszczyła tak, że nie sposób go było naprawić narzędziami dostępnymi w klasztorze. Te myśli uspokoiły ją i zaczęła się rozglądać za miejscem na odpoczynek. Przed opuszczoną kopalnią zostawiła Midasa, aby sobie poskubał krzaki głogu, a ona razem z dzieckiem schroniła się w środku przed deszczem.

[…]

Beatriz wstała i podeszła do drzwi. Zrobiło się już popołudnie i powietrze ociepliło się, była jednak zadowolona, że nie będzie musiała więcej podróżować na ośle. W mieście, do którego miał ją zawieźć autobus, znajdowała się stacja kolejowa. Pomyślała o matce przełożonej i przez chwilę zastanawiała się, co starsza kobieta zrobi po nagłej utracie dziecka. Lecz przecież Renato nie należał do niej. Będzie po prostu musiała ze wszystkim się pogodzić i powrócić do dotychczasowego życia. Kiedy usłyszeli nadjeżdżający autobus, ojciec Mateo zerwał się na równe nogi i potulnie oddał dziecko kobiecie. Potem poszedł za nią na plac, gdzie garstka ludzi wsiadała już do pojazdu. Jesteś dobrym człowiekiem, ojcze - powiedziała Beatriz. Och, sam nie wiem. Staram się robić to, co kapłan... Wszystko zależy od czasu i miejsca, prawda? Nie zawsze. Beatriz czekała na swoją kolej przy drzwiach autobusu. Jeszcze jedna rzecz, siostro, jeśli mogę - odezwał się ojciec Mateo. Słucham? Matka przełożona... Odnoszę wrażenie, że bardzo polubiła Renato, prawda? Jeden Bóg wie, co musi teraz przeżywać... Sądzę, że poznanie prawdy bardzo by jej pomogło. Chcesz, żebym do niej napisała? A uczyniłabyś to, siostro? Bądź tak dobra. Pozwól jej zrozumieć, że sprawy przyjęły dla dziecka najlepszy obrót. Sama nie wiem. A jeśli... Och, nie śpiesz się z tym listem. Napiszesz go, kiedy ułożysz sobie życie. I wyślij list z innego miasta, nie z tego, w którym będziesz mieszkała. Dzięki temu nikt cię nie znajdzie. Muszę jeszcze o tym pomyśleć, ojcze. Wsiadła do autobusu i zajęła miejsce przy oknie.

Panos Karnezis, Klasztor

Powieść obyczajowa Panosa Karnezisa – greckiego pisarza przenosi akcję tej nietypowej opowieści do południowej Hiszpanii, do oddalonego od siedzib ludzkich klasztoru żeńskiego w andaluzyjskiej sierrze, generalnie rzecz ujmując w lata międzywojenne dwudziestego wieku. W zrutynizowane życie kilku mniszek „z wyboru” wkrada się krzykliwy jak zwykle niepokój w postaci noworodka płci męskiej pozostawionego umyślnie na schodach starego opactwa. Siostra Maria Ines – przełożona klasztorna pozostawiając chłopca w murach klasztornych, wywołuje tąpnięcie we wspólnocie, a następnie i lawinę interakcji wśród pozostałych sióstr zakonnych, które jedynie uwypuklają rysy na osobowościach jak i skryte historie z ich zaprzeszłego życia świeckiego. W rezultacie okazuje się, że swobodna natura ludzka znowu odnosi spektakularne zwycięstwo nad metafizycznym samo-gwałtem, jaki czasem człowiek zadaje sobie w imię tego, co nazywa się w religijnej nomenklaturze wiekuistą pokutą, niezmazywalną winą czy dozgonnym grzechem.  



powrót ››