07.03.2025
„Nie wszyscy bogowie
muszą być tacy sami.”
„Złota klatka nadal jest klatką.”
„żadnego boga
nie można nazwać
stałym w uczuciach.”
[…]
Kiedy się urodziłam, nie było słowa, które określałoby to, kim byłam. Nazwano mnie nimfą, zakładano bowiem, że okażę się podobna do matki, ciotek i tysięcy kuzynek. Zajmowałyśmy ostatnie miejsce w ostatnim rzędzie boginek, a nasze moce były tak skromne, że ledwo zapewniały nam nieśmiertelność. Rozmawiałyśmy z rybami, opiekowałyśmy się kwiatami i zwabiałyśmy krople deszczu z chmur i sól z morskich fal. Słowo „nimfa” wyznaczało długość i sens naszego bytu. W naszym języku nimfa to nie bogini, lecz panna młoda. Moja matka była jedną z boginek, najadą, strażniczką tryskających źródeł i strumieni. Wpadła w oko mojemu ojcu, gdy przybył w odwiedziny do pałacu jej ojca, Okeanosa. W tamtych czasach Helios i Okeanos często biesiadowali to przy stole jednego, to drugiego. Byli kuzynami, rówieśnikami, chociaż na to nie wyglądali. Ojciec rozsyłał oślepiający blask jak świeżo wykuta z brązu tarcza, podczas gdy Okeanos już się urodził z kaprawymi oczami i brodą do pasa. Byli jednak tytanami, woleli więc swoje towarzystwo niż przestawanie z młodziutkimi, nieporadnymi bogami na Olimpie, którzy nie widzieli stworzenia świata. Pałac Okeanosa był niebywałym cudem, głęboko osadzonym w skale. Komnaty z wysokimi sklepieniami ozdobiono złotem, a stąpające przez wieki stopy bogów wygładziły kamienne posadzki. Wszędzie słyszało się lekki szmer rzek Okeanosa, źródło świeżych wód świata, tak mrocznych, że nie dało się zgadnąć, gdzie kończy się woda, a zaczyna dziewicza skała. Na brzegach rzek rosły delikatne szare kwiaty, trawa, a także niezmierzona liczba dzieci Okeanosa: najady, nimfy i rzeczni bogowie. Lśniący jak wydry, roześmiani, o jasnych obliczach, rozsyłali blask w mrocznym otoczeniu, zabawiali się złotymi pucharami i toczyli niekończące się zmagania, igrając z miłością. Pośród nich, przyćmiewając całe to wiotkie piękno, zasiadała moja matka.
[…]
Następnego dnia ojciec spotkał ją przy tryskającym źródle, które rozlewało się w sadzawkę na powierzchni ziemi. To był piękny zakątek, zasłany bujnymi narcyzami pod baldachimem splecionych konarów dębów. Nie skaziło go błoto, nie pełzały tam oślizgłe ropuchy; czyste, wygładzone kamienie ustępowały miejsca trawie. Nawet mój ojciec, który za nic miał subtelności sztuki nimf, był oczarowany. Matka wiedziała, że się zbliża. Była wątła, ale sprytna i ostra jak drapieżny węgorz. Zdawała sobie sprawę, którędy biegnie droga do władzy dla takich jak ona – na pewno nie przez baraszkowanie na brzegach rzek i płodzenie bękartów. Kiedy mój ojciec prężył się przed nią, pyszny w swojej chwale, roześmiała mu się w twarz. Pokładać się z tobą? A czemu to? Oczywiście brał, co mu się żywnie podobało. Ale też pochlebiał sobie, że wszystkie kobiety – zarówno młodziutkie niewolnice, jak i boginie – przemożnie pragną trafić do jego łoża. Dowodem na to były dymy na poświęconych mu ołtarzach, ofiary ciężarnych matek i uszczęśliwionych bękartów. Małżeństwo albo nic z tego – zapowiedziała mu moja matka. A jeśli małżeństwo, to musisz wiedzieć jedno: na łonie natury będziesz mógł brać każdą dziewkę, która ci wpadnie w oko, ale żadnej nie sprowadzisz do domu; w twoich komnatach będę rządzić tylko ja.
[…]
Umowa stoi – rzekł i przypieczętował ją, dając mojej matce naszyjnik, który sam złożył z najrzadszych bursztynów. Później, kiedy przyszłam na świat, podarował jej drugi sznur i następne za każde z mojego rodzeństwa, a przyszło ich na świat jeszcze troje. Nie wiem, co bardziej ceniła: gorejące blaskiem kamienie czy zazdrość sióstr, kiedy nakładała naszyjnik. Myślę, że kolekcjonowałaby kolejne sznury po wieczność, aż przygięłyby ją do ziemi, jak jarzmo przygniata kark wołu, gdyby najpotężniejsi bogowie jej nie wstrzymali, kiedy się zorientowali, na co stać naszą czwórkę. Możesz mieć jeszcze dzieci, ale nie z nim – oznajmili jej. Tylko że inni nie dawali bursztynów. Tamten jedyny raz widziałam ją płaczącą.
[…]
Kiedy podrosłam, spytałam, jak wyglądają śmiertelnicy. „Można rzec, że mają nasze kształty, ale tylko w tym sensie, w jakim robak ma kształt wieloryba”, odpowiedział ojciec. Matka wyraziła się dosadniej: „Są niczym worki z niewyprawionej skóry, wypchane gnijącym mięsem”. Przecież na pewno wyjdzie za syna Zeusa – upierała się matka. Już wyobraziła sobie, jak ucztuje na Olimpie, siedząc po prawicy królowej bogów, Hery. Nie. Ma włosy rysia. I ten podbródek. Jest tak spiczasty, że aż odpychający. Matka nie spierała się dalej. Jak wszyscy znała opowieści o wybuchach Heliosa, gdy mu się sprzeciwiono. „Lśni złotem, ale jego ogień spala”.
[…]
W tamtych czasach mogłam robić, co chciałam. Zapalałam pochodnię i biegałam, podziwiając ciemne, podążające za mną płomienie. Kładłam się na gładkiej polepie i palcami wierciłam w niej dziury. Nie znajdywałam czerwi ani robaków, ale mi ich nie brakowało. Nikt poza nami nie zamieszkiwał tych rozległych komnat. Gdy nocą ojciec powracał, ziemia falowała jak boki konia i wywiercone przeze mnie dziury się wygładzały. Po chwili pojawiała się matka, pachnąca kwiatami. Biegła go przywitać, a on pozwalał jej wieszać mu się na szyi, przyjmował puchar z winem i zasiadał na wielkim srebrnym tronie. Ja dreptałam mu po piętach. Witaj w domu, ojcze, witaj w domu. Pijąc wino, grał w warcaby, ale tylko i wyłącznie sam przeciwko sobie. Przesuwał bierkę, odwracał warcabnicę i znów zmieniał położenie bierki.
[…]
U stóp ojca cały świat był ze złota. Światło biło z niego całego, ze złocistej skóry, jarzących się oczu, połyskujących brązem włosów. Jego ciało paliło jak rozżarzony kosz z węglem i przytulałam się do niego tak blisko, jak mi na to pozwalał, niczym jaszczurka do skał w południe. Ciotka kiedyś powiedziała, że niektórzy pomniejsi bogowie ledwo potrafią na niego patrzeć, ale ja byłam jego rodzoną córką i wpatrywałam się w niego tak długo, że gdy odwracałam wzrok, jego wizerunek nadal odbijał się od moich źrenic, od podłogi, lśnił na ścianach i inkrustowanych stołach, nawet na mojej skórze. Co by się stało, gdyby śmiertelnik zobaczył cię w całej twojej chwale? – spytałam. Spłonąłby w jednej chwili. A gdyby śmiertelnik zobaczył mnie? Uśmiechnął się. Słyszałam ruch warcabowych bierek, znajome szuranie marmuru po drewnie. Taki śmiertelnik uznałby się za szczęśliwca.
[…]
Pamiętałam, jak ojciec opowiedział, że daleko, na ziemi, są ludzie zwani astronomami, których zadaniem jest śledzenie jego falującej trasy. Śmiertelnicy niesłychanie szanowali tych mężów. Mieszkali w pałacach i służyli radami królom, ale czasem ojciec zabawił dłużej to tu, to tam i wtedy astronomowie wpadali w rozpacz, gdyż ich obliczenia przestawały się zgadzać. Wleczono ich przed oblicza królów, którym służyli, oskarżano o oszukiwanie i zabijano. Ojciec, mówiąc mi o tym, był rozbawiony. Mają to, na co zasłużyli – dodawał. Słońce jest panem swojej woli i nikt nie może mu rozkazywać, co ma czynić. Ojcze, czy jesteśmy tak spóźnieni, że astronomowie stracą głowy? – zapytałam. Tak – odparł, potrząsając lejcami.
[…]
Rozeszła się wieść, że jeden z moich stryjów zostanie ukarany. Nigdy go nie spotkałam, ale w domu wszyscy na okrągło powtarzali zabobonnym szeptem jego imię. Prometeusz. Dawno temu, gdy ludzie jeszcze dygotali, marznąc w jaskiniach, sprzeciwił się woli Zeusa i przyniósł im dar ognia. Z jego płomieni wyłoniły się wszelkie umiejętności i dary cywilizacji, które zazdrosny Zeus miał nadzieję nie dopuścić do ludzkich rąk. Prometeusza za bunt wtrącono do najgłębszego lochu świata podziemi, dopóki nie zostanie skazany na stosowną torturę. Teraz Zeus obwieścił, że czas ogłosić wyrok. Stryjowie i wujowie przybiegli do pałacu ojca, trzęsąc brodami i śliniąc się ze strachu. To była istna zbieranina: rzeczne bożki o mięśniach jak pnie drzew, skąpani w morskiej wodzie bogowie głębin z krabami zwisającymi u bród, żylaste staruchy z kawałkami solonego mięsa w zębach. Większość z nich tak naprawdę nie była ani moimi stryjami, ani wujami; należeli do starszego pokolenia. Byli tytanami jak ojciec i dziadek, jak Prometeusz, reliktami z epoki wojny bogów, których nie złamano i nie zakuto w kajdany, gdyż ugięli się przed piorunami Zeusa.
[…]
Kaźń boga była czymś rzadkim i strasznym, więc nasze komnaty wypełnił chór zmieszanych, niespokojnych głosów. Prometeusz nie mógł zostać zabity, ale są katusze gorsze niż śmierć. Czy to będą noże, czy miecze, a może rozczłonkowanie? Rozżarzone do czerwoności żelaza czy ogniste koło. Najady omdlewały, tuląc się jedna do drugiej. Bogowie rzek prężyli się, podniecenie barwiło im twarze ciemną krwią. Nie macie pojęcia, jak bardzo bogowie lękają się bólu. Nic nie jest im bardziej obce niż ból i jego widoku boją się przeraźliwie. Wyznaczonego dnia drzwi komnaty gościnnej ojca rozwarły się szeroko. Kulisty żar rozpalonych pochodni jaśniał przy ścianach, ukazując zgromadzenie nimf i bogów wszystkich odmian. Szczupłe najady wynurzyły się z lasów, strzegące jaskiń oready wybiegły z górskich rozpadlin. Była moja matka z siostrami najadami; rzeczni bogowie, atletyczni jak rumaki, tłoczyli się obok białych niczym ryby morskich nimf i władców słonych odmętów. Przybyli nawet wielcy tytani; oczywiście ojciec i Okeanos, ale też zmiennokształtny Proteusz i Nereusz z morza; ciotka Selene prowadząca zaprzęg srebrnych koni przez nocne niebo i cztery wiatry pod wodzą lodowatego stryja Boreasza. Tysiąc szeroko otwartych oczu. Brakowało tylko Zeusa i jego olimpijskich braci i sióstr. Pogardzali naszymi podziemnymi zgromadzeniami. Wieść niosła, że w chmurach już zadali własną porcję tortur. Karę oddano w ręce jednej z Erynii, podziemnej bogini zemsty, zamieszkującej pomiędzy zmarłymi. Moja rodzina zajęła jak zawsze prominentne miejsce, a ja stałam przed ogromnym zbiegowiskiem, nie spuszczając oczu z drzwi. Za moimi plecami tłoczyły się i szeptały najady w towarzystwie rzecznych bogów. Słyszałam, że Erynie mają wężowe włosy. Nie, mają skorpionie ogony i z oczu ciecze im krew.
[…]
Szlachetny Prometeuszu? Mój głos odbijał się w komnacie wątłym echem. Prometeusz podniósł głowę. Kiedy otworzył oczy, zobaczyłam, że są piękne: duże, ciemne i otoczone długimi rzęsami. Policzki miał gładkie, pozbawione zarostu, a przecież był w wieku mojego dziada, otaczał go nimb przedwiecznych czasów. Mogę ci przynieść nektaru – zaproponowałam. Nie odrywał ode mnie wzroku. Byłbym ci wdzięczny – rzekł. Jego głos miał bogaty dźwięk starego drewna. Po raz pierwszy go usłyszałam, bo podczas kaźni Prometeusz milczał. Odwróciłam się. Oddychałam szybciej, idąc korytarzami do komnaty biesiadnej wypełnionej roześmianymi bogami. W głębi Erynia spełniła toast, pijąc z ogromnego pucharu, ozdobionego złowrogo uśmiechniętą twarzą Gorgony. Nie zabroniła nikomu się odzywać do karanego, ale to nic nie znaczyło – potrafiła uderzyć znienacka. Miałam wrażenie, że słyszę, jak piekielnym głosem wyje moje imię. Wyobraziłam sobie kajdany na nadgarstkach i spadający z wysoka bat. Ale dalej nie sięgałam wyobraźnią. Nigdy nie poczułam bicza. Nie znałam koloru swojej krwi.
[…]
Nie skarżył się, nie był śmiertelny. My, bogowie, traktujemy jedzenie jak sen; jest jedną z wielkich przyjemności życia, niekoniecznością. Jeśli mamy dość sił, możemy cały dzień nie zważać na żołądek. Nie wątpiłam w siły Prometeusza. Po wszystkich godzinach u stóp ojca nauczyłam się wyczuwać siłę. Niektórzy stryjowie rozsyłali słabszy zapach niż drewno stołków, na których siedzieli, ale dziadek Okeanos pachniał mocno żyznym, rzecznym mułem, a ojciec przeszywającym żarem ognia. Woń zielonego mchu Prometeusza szczelnie wypełniała komnatę. Opuściłam wzrok, zaglądając w głąb pustego pucharu i zbierając się na odwagę. Pomogłeś śmiertelnym – wymamrotałam. Dlatego cię ukarano. Tak. Powiesz mi, jacy oni są? To było dziecinne pytanie, ale skinął głową z powagą. Na to nie ma jednej odpowiedzi. Każdy jest inny. Łączy ich jedynie śmierć. Znasz to słowo? Znam – powiedziałam. Ale go nie rozumiem.
[…]
Poszłam do skarbca ojca, pełnego migocących bogactw: złotych pucharów w kształcie byczych łbów, naszyjników z lapis-lazuli i bursztynu, srebrnych trójnogów i rzeźbionych w kwarcu mis o uchwytach wygiętych jak łabędzie szyje. Moim ulubionym przedmiotem zawsze był sztylet o rękojeści z kości słoniowej w kształcie głowy lwa. Pewien król dał go ojcu, licząc, że tak pozyska jego łaski. „I pozyskał?”, spytałam kiedyś ojca. „Nie”, odparł. Zabrałam sztylet. W mojej izbie ostrze z brązu zalśniło w blasku świecy, a lew obnażał kły. Pod nim leżała moja dłoń, miękka i gładka. Nie było na niej blizn, jątrzącej się rany. Czas nigdy nie miał na niej zostawić swojego piętna. Okazało się, że nie boję się bólu, który miał nadejść. Ogarnęła mnie inna groza; że sztylet wcale mnie nie zrani. Że przeniknie mnie jak zanurzony w dymie.
[…]
Boreasz i Apollo kłócili się o chłopca, dla którego stracili głowy, tak że w końcu biedak postradał życie. Boreasz uśmiechnął się szelmowsko z łoża biesiadnego. Ogień pochodni zadygotał pod jego lodowatym oddechem. Myślicie, że dałbym go Apollowi? Nie zasługuje na taki kwiat. Rzucali dyskiem i tak nim pokierowałem, że trafił chłopca w głowę. Niech sobie nie myśli ten olimpijska mądrala!
[…]
Pazyfae szydziła, że wyglądamy jak kochankowie, i pytała, czy wdamy się w bogów, którzy pokładali się z rodzeństwem. Odparłam, że skoro pyta, pewnie musiała skosztować tych rozkoszy. Zdobyłam się na tę nieporadną ripostę, lecz Ajetes się roześmiał, tak że poczułam się bystra jak Atena, olśniewająca bogini mądrości. Później ludzie mówili, że stał się dziwny z mojego powodu. Nie potrafię udowodnić, że to nieprawda. Dla mnie zawsze był dziwny, inny niż znani mi bogowie. Nawet jako dziecko rozumiał to, czego inni nie pojmowali. Znał imiona potworów zamieszkujących najmroczniejsze morskie rowy. Znał nazwę zioła, z którego napar Zeus wlał do gardła Kronosa. Pharmaka. Miało cudowne właściwości i wyrosło z krwi powalonych bogów.
[…]
W dniu wesela ojciec zawiózł nas złotym powozem na drugi brzeg morza. Ucztę zaplanowano na Krecie, w wielkim pałacu Minosa w Knossos. Ściany powleczono świeżym wapnem i wszędzie wisiały jasne kwiaty; do farb w malowidłach użyto mnóstwa szafranu. Zapowiedzieli się nie tylko tytani. Minos był synem Zeusa, mieli więc przybyć z wyrazami hołdu wszyscy pochlebcy z Olimpu. Salę z długą kolumnadą wypełnili świetni bogowie, podzwaniający ozdobami, śmiejący się i rozglądający się, by sprawdzić, kogo zaproszono. Największy tłok panował wokół mojego ojca; nieśmiertelni wszelkiego rodzaju pchali się, gratulując świetnego sojuszu. Zwłaszcza radowali się stryjowie, bo póki związek się utrzyma, Zeus nie wyda nam wojny. Z Pazyfae stojącej na podeście dla państwa młodych bił blask dojrzałego owocu. Jej skóra miała złotą barwę, włosy – polerowanego brązu, na który padają promienie słońca. Wokół tłoczyła się setka przejętych nimf, pragnących zapewnić pannę młodą, że przepięknie wygląda. Stałam w tyle, poza tłumem. Przede mną paradowali tytani: ciotka Selene, wuj Nereusz ciągnący za sobą wodorosty, Mnemosyne, matka wspomnień, i jej dziewięć lekkostopych córek. Ale to nie oni mnie interesowali.
[…]
Świat bogów i ludzi to wielka drabina strachu. Zeus na szczycie, a mój ojciec na pierwszym szczeblu od góry. Niżej rodzeństwo i dzieci Zeusa, moi stryjowie, pod nimi rzeczni i morscy bogowie wszelkiego rodzaju, Erynie, Charyty i Anemoi – bóstwa wiatru. A na samym dole my, nimfy, i śmiertelnicy, przyglądający się sobie nawzajem. Ajetes zacisnął mi dłoń na ramieniu. Niezbyt imponujący widok, prawda? Chodź, znalazłem bogów z Olimpu. Poszłam za nim, czując, jak gotuje się we mnie krew. Nigdy wcześniej ich nie widziałam, istot rządzących z niebiańskich tronów. Ajetes przyciągnął mnie do okna, które wychodziło na roziskrzony słońcem dziedziniec. Byli tam. Apollo, pan liry i lśniącego łuku. Jego bliźniaczka, jaśniejąca blaskiem księżyca Artemida, bezlitosna łowczyni. Hefajstos, kowal bogów, który wykuł kajdany krępujące Prometeusza. Ponuro zamyślony Posejdon ze swoim trójzębem rządzącym falami i Demeter, pani obfitości, której żniwa karmiły cały świat. Nie mogłam oderwać od nich wzroku; promieniowali mocą, eleganccy, jakby unosili się ponad ziemią. Jakby powietrze rozstępowało się przed nimi.
[…]
Minos, król Krety, syn Zeusa i śmiertelniczki. Półbogowie, tak nazywał się jego gatunek, śmiertelni, ale błogosławieni boskim pochodzeniem jednego z rodziców. Górował nad doradcami, włosy miał gęste jak zmierzwione leśne poszycie, a pierś szerokości okrętowego pokładu. Jego oczy, przypominające mi obsydianowe komnaty ojca, matowo lśniły spod złotej korony. A jednak gdy położył rękę na delikatnym ramieniu mojej siostry, nagle wydał się niczym drzewo w zimie, nagie i przykurczone. Chyba zdał sobie z tego sprawę, bo spojrzał wilkiem wokół, co tylko przydało blasku mojej siostrze. Będzie tu szczęśliwa, pomyślałam. Albo na świeczniku, co dla niej znaczyło jedno i to samo. Patrz tam – powiedział mi do ucha Ajetes, wskazując śmiertelnika, mężczyznę, na którego wcześniej nie zwróciłam uwagi. Nie kulił się jak pozostali. Był młody, twarz miał gładką, a głowę ogoloną na modłę Egipcjan. Podobał mi się. Wino nie zamgliło mu oczu jak wszystkim innym. Wiem, że ci się podoba dodał mój brat. To Dedal. Jeden z cudów świata śmiertelników, mistrz rzemiosł niemal równy bogom. Kiedy będę królem, też zgromadzę wokół siebie takie cuda.
[…]
Ludzie rozprzestrzeniali się po świecie. Minęły lata, od kiedy mój brat znalazł ten opuszczony ląd, żebyśmy mieli się gdzie bawić. Stałam za załomem klifu i obserwowałam sterującego człowieka, gdy omijał skały, obsługując sieci. Zupełnie nie przypominał wymuskanych notabli z dworu Minosa. Włosy miał długie, czarne, posklejane morską pianą. Ubranie znoszone, kark w strupach. Na rękach blizny w miejscach, gdzie pocięły je rybie łuski. Nie poruszał się z nieziemską gracją, ale ciężko jak krypa na falach. Poczułam, jak krew zaczyna we mnie szybciej krążyć. Znów przypomniały mi się opowieści o nimfach napastowanych i dręczonych przez śmiertelnych. Ale twarz tego mężczyzny była młoda i łagodna, a ręce, którymi wyciągał połów, wydawały się zręczne, a nie okrutne. A poza tym w górze był mój ojciec zwany Strażnikiem. Jeśli znajdę się w niebezpieczeństwie, przybędzie. Rybak tymczasem się zbliżył; wpatrzony w wodę, śledził ryby, których nie mogłam dojrzeć. Wzięłam oddech i wyszłam na plażę. Bądź pozdrowiony, śmiertelniku. Mało nie wypuścił sieci, ale zdołał je utrzymać. Bądź pozdrowiona. Jaką boginię witam? W moich uszach jego głos brzmiał łagodnie jak letni wiatr. Kirke.
[…]
Uwielbiałam mu się przyglądać podczas codziennych zajęć, do których potrzebował zwykłych ludzkich umiejętności; naprawiał sieci, szorował pokład, krzesał ogień. Kiedy przystępował do tego ostatniego zadania, zaczynał starannie od kępki suchego mchu, potem dodawał chrust, następnie większe gałęzie i w ten sposób układał coraz wyższe ognisko. Również ta umiejętność była mi obca. Ojciec nie musiał się tak starać, żeby zapalić drewno. Glaukos poczuł na sobie moje spojrzenie i wstydliwie ukrył zrogowaciałe dłonie. Wiem, że w twoich oczach jestem brzydki. Nie, pomyślałam. Komnaty ojca są wypełnione jaśniejącymi nimfami i umięśnionymi bogami rzek, ale ją wolę patrzeć na ciebie, nie na nich.
[…]
Nazywała się Tetyda, wielka opiekunka wód świata, urodzona jak jej mąż o brzasku epok z samej Matki Ziemi. Jej szaty rozpościerały się falami na podłodze, szyję oplatał jak szal wodny wąż. Tkała na złotym krośnie. Twarz miała starą, ale bez jednej zmarszczki. Z jej płodnego łona wyszły niezliczone zastępy córek i synów, a ich potomkowie nadal przybywali przed jej oblicze z prośbą o błogosławieństwo. Ja też kiedyś przed nią uklękłam. Dotknęła mojego czoła czubkami delikatnych palców. Witaj, dziecko. Teraz znów uklękłam. Jestem Kirke, córka Perseidy. Musisz mi pomóc. Jest śmiertelnik, który potrzebuje ryb z morza. Ja nie mogę go błogosławić, ale ty tak. Czy to człowiek szlachetny? – spytała. Z natury – odparłam. Biedny, jeśli chodzi o posiadanie, ale bogaty duchem i odwagą. Bije z niego gwiaździsty blask.
[…]
Tamtej nocy wróciłam do pałacu ojca, uklękłam u jego stóp i spytałam, czy można uczynić boga ze śmiertelnika. Zajęty warcabami Helios z irytacją zmarszczył brwi. Wiesz, że nie, chyba że wcześniej zapisano to w gwiazdach. Nawet ja nie potrafię zmienić praw, których pilnują Mojry.
[…]
Owładnęło mną takie szaleństwo, że nie czułam żadnego wstydu. Tak. Nie tylko wywróciłabym świat do góry nogami, ale rozerwałabym go, spaliła, dopuściła się każdego zła, żeby tylko zatrzymać przy sobie Glaukosa. Ale przede wszystkim miałam przed oczami wyraz twarzy babki, gdy usłyszała z moich ust słowo pharmaka. Wyraz, jaki rzadko pojawiał się na obliczach bogów. Widziałam go jednak u Glaukosa, kiedy mówił o daninie, pustych sieciach i ojcu. Zaczynałam rozumieć, co to strach. Co mogło przyprawić o strach bogów? Na to też znałam odpowiedź. Moc, która ich przerastała.
[…]
Glaukosie – szepnęłam. Jego ramię wydało mi się dziwne pod moimi palcami – twarde, grube i dość chłodne. Potrząsnęłam nim, żeby się obudził. Otworzył oczy. Przez długą chwilę się nie poruszał. Potem zerwał się na nogi, ogromny niczym sztormowa fala, morski bóg, którym zawsze był. Kirke, jestem przemieniony! – krzyknął. Nie było czasu iść z nim w cień drzew, nie było czasu przyciągnąć go do siebie na mchu. Szalał przepełniony nową siłą, parskał jak byk czujący powiew wiosny. Patrz – powiedział, wyciągając ręce. Żadnych zrogowaceń. Żadnych blizn. I nie jestem zmęczony. Po raz pierwszy w życiu nie jestem zmęczony! Mogę przepłynąć cały ocean. Chcę się zobaczyć. Jak wyglądam? Jak bóg – odparłam. Chwycił mnie za ramię i obrócił; białe zęby lśniły w jego niebieskiej twarzy. Potem znieruchomiał; w głowie zaświtała mu jakaś myśl. Teraz mogę z tobą iść. Mogę iść do pałaców bogów.
[…]
Ona jednak ledwo mnie słuchała. Niczego nie podejrzewała. Nikt nigdy o nic mnie nie podejrzewał. Brat! – wykrzyknęła, chwytając go w objęcia. Najmłodszy brat! To czyn Mojr. Jesteś tu mile widziany, dopóki nie znajdziesz sobie własnego pałacu. Skończyły się spacery po wybrzeżu. Każdy dzień spędzałam z bogiem Glaukosem w komnatach bogów albo siedzieliśmy na brzegu cienistej jak zmierzch rzeki dziadka Okeanosa. Przedstawiłam go wszystkim ciotkom, stryjom, wujom i kuzynom, zachłystującym się z podziwu nimfom, chociaż nie wiedziałam, jak się nazywały. Tłoczyły się wokół niego, chórem domagając się opowieści o cudownej przemianie. Umiał się sprzedać: opowiadał o tym, jak zły nastrój i senność przywaliły go niczym głaz, a potem uniosła go moc, jak wyniosłe fale przysłane przez same Mojry. Obnażał niebieskie piersi z boską muskulaturą i wyciągał dłonie gładkie jak muszle wyszlifowane przypływami.
[…]
Piękna Scylla, delikatna jak sarna Scylla, Scylla o sercu żmii. Dlaczego to zrobiła? Nie z miłości; widziałam w jej oczach szyderstwo, kiedy mówiła o jego płetwie. Może dlatego, że kochała moją siostrę i mojego brata, którzy ze mnie szydzili. Może dlatego, że jej ojciec był nic nieznaczącym rzecznym bożkiem, a matka morską nimfą o rekinim pyszczku, więc Scylla rozkoszowała się myślą, że zabierze coś córce Słońca. To nie miało znaczenia. Wiedziałam tylko, że jej nienawidzę. Byłam taka jak wszystkie inne durne oślice, których ukochany pokochał inną. Myślałam tylko o tym, że kiedy ona przepadnie, wszystko się zmieni. Opuściłam pałac ojca między zajściem słońca i pojawieniem się na niebie mojej bladej ciotki Selene. Nikt mnie nie widział. Zebrałam kwiaty prawdziwej istoty i zaniosłam je do zatoczki, w której, jak wiedziałam, codziennie kąpała się Scylla. Połamałam łodygi i kropla po kropli wycisnęłam biały sok do wody. Scylla nie będzie dłużej ukrywać swojej żmijowatej ohydy. Cała jej brzydota wyjdzie na światło dnia. Jej brwi się pogrubią, włosy zmatowieją, nos się wydłuży i zamieni w ryj. W komnatach pałacu zabrzmią odgłosy jej furii i wielcy bogowie przybędą, by mnie wychłostać. Byłam gotowa przywitać ich z radością, bo każdy raz na moim ciele będzie tylko dalszym dowodem miłości do Glaukosa.
[…]
Przeszli tuż obok mnie. Ojciec zajął miejsce na swoim złotym łożu przy dziadku. Glaukos poszedł ku purpurowym łożom. Wysłuchał czegoś, co opowiedział rzeczny bóg, i roześmiał się. Takiego go zapamiętałam: zęby białe jak perły, niebieska skóra. W następnych latach skorzystał z rady mojego ojca. Zlegał z tysiącem nimf i spłodził dzieci o zielonych włosach obdarzone płetwami, uwielbiane przez rybaków, bo często wypełniały im sieci. Czasem je widywałam, skaczące jak delfiny w głębiny fal. Nigdy nie przypływały do brzegu. Czarna rzeka sunęła wzdłuż brzegów. Blade kwiaty chwiały się na łodygach. Byłam ślepa na wszystko. Moje nadzieje gasły jedna po drugiej. Nie miałam dzielić wieczności z Glaukosem. Nie weźmiemy ślubu. Nigdy nie będziemy się pokładać w tamtym lesie. Jego miłość do mnie utonęła, umarła. Nimfy i bogowie mijali mnie, plotki unosiły się w pachnącym, rozjaśnionym pochodniami powietrzu. Ich twarze były jak zawsze żywe, promieniujące blaskiem, lecz nagle wydały mi się obce. Sznury klejnotów dzwoniły głośno, jakby ptaki kłapały dziobami; śmiejąc się, szeroko rozdziawiali czerwone usta. Gdzieś wśród nich śmiał się Glaukos, ale nie potrafiłam odróżnić w tłumie jego głosu. Nie wszyscy bogowie muszą być tacy sami. Przypomniałam sobie słowa Prometeusza.
[…]
Użyłam pharmaka, żeby zamienić Glaukosa w boga, a potem przemieniłam Scyllę. Zazdrościłam jej jego miłości i chciałam, żeby zbrzydła. Popchnęły mnie do tego samolubstwo i gorycz i poniosę konsekwencje. Pharmaka – powtórzył ojciec. Tak. Żółte kwiaty rosnące z rozlanej krwi Kronosa, które nadają każdej istocie jej prawdziwą postać. Zerwałam je i wrzuciłam do kąpieli Scylli. Spodziewałam się, że pojawi się bat, przybędą Erynie. Spodziewałam się miejsca obok Prometeusza na skale. Ale ojciec tylko dolał sobie wina. Te kwiaty nie mają w sobie żadnej mocy, to dawne dzieje. Zeus i ja postaraliśmy się o to. Wpiłam w niego wzrok. Ojcze, zrobiłam to. Własnymi rękami połamałam łodygi, posmarowałam wargi Glaukosa sokiem i został przemieniony. Przywidziało ci się, to częste u moich dzieci. Mówił z niezachwianym spokojem, godnym kamiennego muru. Glaukos miał zapisane w gwiazdach, że w tamtym momencie ulegnie przemianie. Kwiaty nie miały z tym nic wspólnego. Chciałam się przeciwstawić, powiedzieć „nie”, ale nie dopuścił mnie do głosu. Pomyśl, córko. Jeśli śmiertelnicy mogliby tak łatwo przemieniać się w bogów, czyż każda bogini nie podałaby tych roślin ulubieńcowi? Czy połowa nimf nie zamieniłaby się w potwory? Nie jesteś pierwszą zazdrosną dziewczyną w tym pałacu.
[…]
Leżałam bez ruchu na mozaikowej podłodze, rybach i purpurowych owocach. Byłam na wpół ślepa. Straciłam władzę w rękach, jakby się rozpłynęły. Rzeczni bogowie kręcili głowami, wydając dźwięki przypominające szum fal spływających po skałach. Dziwne masz dzieci, Heliosie – mruczeli. Westchnął. To wina Perseidy – oświadczył. Te, które spłodziłem z innymi, były zdrowe.
[…]
W końcu słońce skryło się za drzewami. Przyszła gwieździsta noc. Księżyc był niewidoczny, jak to zawsze, gdy ciotka Selene udawała się do śpiącego męża. Myślę, że to dlatego zdobyłam się na odwagę, by wstać. W innym wypadku nie dałabym rady tego zrobić, wyobrażając sobie, jak opowiada: „Wiecie, że ta głupia dziewczyna naprawdę poszła przyjrzeć się tym kwiatom! Chyba wciąż wierzy, że działają!”. Pod wpływem nocnego powietrza dostałam gęsiej skórki. Trawa była sucha, przyduszona upałem pełni lata. Znalazłam właściwe wzgórze i zatrzymałam się w połowie stoku. W blasku gwiazd kwiatki wydawały się drobne, szare i niewyraźne. Wyrwałam z ziemi jeden i uniosłam na rozpostartej dłoni. Był bez życia, stracił już sok. Co sobie wyobrażałam? Że podskoczy i wrzaśnie: „Twój ojciec się mylił! Przemieniłaś Scyllę i Glaukosa. Nie jesteś niedojdą, ale nowym wcieleniem Zeusa!”.
[…]
Ta umiejętność to pharmakeia, czyli posługiwanie się pharmaka, ziołami mającymi moc przemiany, zarówno takimi, które wyrosły z krwi bogów, jak i powszechnie spotykanymi. Zdolność posługiwania się tą mocą to dar i nie ja jeden go posiadłem. Na Krecie Pazyfae rządzi truciznami, a w Babilonie Perses przywraca ciałom duszę. No i wreszcie Kirke. To, co zrobiła, potwierdza moje słowa. Ojciec patrzył w dal. Jakby jego wzrok mógł sięgnąć za morze i nieboskłon i dotrzeć do Kolchidy. Może to tylko sztuczka ognia na kominku, ale wydało mi się, że blask bijący od jego twarzy zmienił barwę. Zademonstrować, co potrafię? Ajetes wyjął z fałd szaty zapieczętowane puzderko. Zerwał pieczęć i zanurzył w nim palec. Nabrał zielonego płynu, którego ostra woń niosła lekki zapach morza. Przytknął kciuk do mojej twarzy i coś powiedział, ale zbyt cicho, bym mogła usłyszeć. Skóra zaczęła mnie swędzieć, a potem ból zniknął jak zdmuchnięty płomień świecy. Przyłożyłam rękę do policzka; poczułam tylko gładkość skóry pokrytej cieniutką warstwą czegoś w rodzaju oliwy. Niezła sztuczka, prawda? – rzucił mój brat. Ojciec nie odpowiedział. Twarz miał dziwnie nieruchomą. Ja też czułam się jak sparaliżowana. Moc leczenia ciał innych istot posiadali tylko najwięksi bogowie, nie tacy jak my.
[…]
Nie chciałam, żeby Scylla stała się potworem. Chodziło mi tylko o to, żeby jej ukryta brzydota wyjrzała na światło dzienne. I wierzysz, że ona to naprawdę ukrywała? Sześciogłowego potwora, na widok którego robi się słabo? Twarz mi pałała. Czemu nie? Nie znasz jej. Była strasznie okrutna. Wybuchnął śmiechem. Och, Kirke. Była pospolitą wymalowaną dziwką. Jeśli myślisz, że krył się w niej jeden z największych potworów na świecie, jesteś głupsza, niż myślałem. Nikt nie może powiedzieć, co się kryje w kimś innym. Przewrócił oczami i nalał sobie następny puchar. A ja sądzę, że Scylla umknęła przed karą, którą zamierzałaś jej wymierzyć – powiedział. Co masz na myśli? Zastanów się. Co brzydka nimfa miałaby do roboty w naszych pałacach? Ile warte byłoby jej życie? Poczułam się jak za dawnych lat: on stawiający pytania, ja niezdolna na nie odpowiedzieć. Nie wiem. Oczywiście, że wiesz. To byłaby dla niej właściwa kara.
[…]
Nagle komnata się rozjaśniła – przybył ojciec. Jego twarz miała tak zdecydowany wyraz, jakby odlano ją z brązu. Prowadziliśmy go wzrokiem, gdy szedł do podwyższenia na końcu komnaty. Promienie jego korony przeszywały każdy cień. Rozmawiałem z Zeusem – oznajmił, omiatając nas wszystkich spojrzeniem. Udało się nam dojść do porozumienia. Usłyszałam głośny oddech ulgi, jak wiatr nad łanem owsa. Zgodziliśmy się co do tego, że w świecie pojawiły się nowe siły. Że te moce są inne niż wszystko, co było do tej pory. Zgodziliśmy się również, że urosły wraz z moimi dziećmi, które urodziła nimfa Perseida. W komnacie nastąpiło poruszenie, tym razem zabarwione podnieceniem. Moja matka oblizała wargi i uniosła głowę, jakby już trafiła na nią korona. Ciotki spojrzały po sobie, zgrzytając zębami z zazdrości. Poza tym uzgodniliśmy, że nowe moce nie są dla nas niebezpieczne. Perses przebywa poza naszymi granicami i nie jest zagrożeniem. Minos pokaże Pazyfae, gdzie jej miejsce. Ajetes zachowa swoje królestwo, byle tylko nas zapewnił, że zgadza się na kontrolę. Brat skinął z powagą głową, ale w oczach miał rozbawienie. Niemal słyszałam jego myśli: Mogę zakryć nawet niebo. Niech spróbują mnie kontrolować. Poza tym każde przysięgło, że ich moce pojawiły się nieproszone. Nie mieli złych zamiarów i nie chcieli się zbuntować. Trafili na czarodziejskie zioła przypadkiem. Zaskoczona rzuciłam wzrokiem na brata, ale z jego twarzy nie dało się nic wyczytać. Każde poza Kirke. Byliście obecni wszyscy, gdy przyznała, że szukała tych mocy. Udzielono jej ostrzeżenia, że ma się trzymać od nich z dala, lecz nie posłuchała. Oblicze babki siedzącej na tronie z kości słoniowej wionęło lodowatym chłodem. Zlekceważyła moje rozkazy – ciągnął ojciec – i sprzeciwiła się mojej władzy. Zwróciła trucizny przeciwko swojej rasie i popełniła też inne zdrady. Jego płonący wzrok spoczął na mnie. Hańbi nasze imię. Za opiekę odpowiedziała niewdzięcznością. Uzgodniłem z Zeusem, że musi ponieść karę. Zostanie zesłana na samotną wyspę, gdzie nie będzie mogła wyrządzić więcej zła. Odejdzie jutro.
[…]
Podniosłam wzrok. Powiedziałeś, że ojciec rzuciłby mnie za to na pożarcie swoim krowom. Tylko gdybyś była na tyle głupia, żeby się do tego przyznać. Czułam, jak płonie mi twarz. Pewnie powinnam cię wziąć za nauczyciela i wyprzeć się wszystkiego – powiedziałam. Tak. Tak to działa, Kirke. Ja mówię ojcu, że moje czary to przypadek, on udaje, że mi wierzy, Zeus udaje, że wierzy ojcu, i dzięki temu świat zachowuje równowagę. To twoja wina, że się przyznałaś. Nigdy nie zrozumiem, co cię opętało. To prawda, nigdy miał tego nie zrozumieć. Nie było go na świecie, kiedy batożono Prometeusza. Chciałem ci coś powiedzieć. Wczoraj w nocy w końcu wpadłem na tego twojego Glaukosa. Nigdy nie spotkałem większego bufona. Cmoknął. Mam nadzieję, że w przyszłości lepiej wybierzesz. Zawsze byłaś zbyt ufna.
[…]
Przede mną na szczycie wzgórza stała budowla, rozległe domostwo z szerokimi werandami, ścianami z dobrze dopasowanych kamieni, rzeźbionymi drzwiami dwa razy wyższymi niż mężczyzna. Nieco poniżej rozciągały się korony drzew w lesie, a na samym dole dostrzegłam pasemko morza. To las przyciągnął moje spojrzenie. Rosły w nim stare dęby, lipy, drzewa oliwne i miejscami smukłe cyprysy. Biła od niego w górę woń zieleni. Gęstwina drzew kołysała się w morskim wietrze, w cieniach przemykały ptaki. Nawet teraz pamiętam swój zachwyt. Całe życie spędziłam w tych samych mrocznych komnatach lub przechadzając się po wybrzeżu, gdzie rosły przerzedzone, skarłowaciałe krzewy i drzewa. Nie byłam przygotowana na takie bogactwo roślinności i nagle zapragnęłam rzucić się w nią jak żaba do stawu. Zawahałam się. Nie byłam leśną nimfą. Nie potrafiłam znajdywać drogi wśród wykrotów, omijać kłujące jeżyny. Nie widziałam, co się kryje wśród tej cienistej gęstwiny. Może głębokie leje? Może zamieszkują je niedźwiedzie albo lwy? Bojąc się dzikich stworzeń, stałam długo i czekałam z nadzieją, że może ktoś się pojawi i natchnie mnie odwagą, powie: „Tak, możesz iść, nic ci nie grozi”. Rydwan ojca prześlizgnął się nad morzem i zanurzył w falach. Leśne cienie pociemniały i wydawało się, że pnie splotły się jeden wokół drugiego. Jest za późno, żeby tam wejść, uznałam. Jutro.
[…]
Chociaż w pomieszczeniach nie było nikogo, nie zobaczyłam ani pyłku kurzu i wkrótce się przekonałam, że żaden nie może przefrunąć przez próg. Niezależnie od tego, jak często stąpałam po podłogach, pozostawały czyste, podobnie jak lśniące stoły. Popiół znikał z paleniska, talerze myły się same, drwa uzupełniały się przez noc. W spiżarni stały dzbany oliwy i wina, misy serów i ziarna jęczmienia, wszystko zawsze świeże i w obfitości. W tych pustych idealnych izbach czułam się… trudno powiedzieć jak. Zawiedziona. Chyba jakaś część mnie jednak liczyła na poszarpane skały Kaukazu i boskiego orła wyżerającego mi wątrobę. Ale Scylla nie była Zeusem, a ja nie byłam Prometeuszem. Nimfy to istoty niewarte zachodu. Chodziło jednak o coś więcej. Przecież ojciec mógł zostawić mi ruderę, rybacką chatkę albo szałas na pustej plaży. Wróciłam pamięcią do chwili, w której mówił o decyzji Zeusa, i przypomniałam sobie, jaki był wtedy wściekły. Wówczas uznałam, że to wszystko z mojego powodu, ale teraz, po rozmowie z Ajetesem, zaczęłam rozumieć więcej. Zawieszenie broni między tytanami i bogami z Olimpu utrzymywało się tylko dlatego, że jedni i drudzy ograniczali swoje pretensje do własnej sfery. Zeus zażądał zdyscyplinowania potomkini Heliosa. Ten nie mógł się otwarcie przeciwstawić, ale mógł udzielić zawoalowanej odpowiedzi, mógł stawić opór, przywracając równowagę sił.
[…]
Nauczyłam się splatać włosy w warkocz z tyłu głowy, dzięki czemu nie zahaczały o każdą gałązkę; zawiązywać spódnicę na wysokości kolan, by chronić nogi przed rzepami. Nauczyłam się rozpoznawać kwitnące pnącza i jaskrawe róże, wypatrywać lśniące ważki i zwinięte w kłąb żmije. Wspinałam się na skały, na których cyprysy jak czarne włócznie dźgały niebo, i schodziłam do sadów i winnic, gdzie winne grona dojrzewały grube jak korale. Przemierzałam wzgórza, brzęczące łąki, na których rosły lilie i tymianek, zostawiałam ślady stóp na żółtych plażach. Przeszukałam każdą zatoczkę i grotę, znalazłam ciche zakątki, bezpieczne porty. Słyszałam wyjące wilki i żaby kumkające w mule. Gładziłam lśniące, brązowe skorpiony, które pozdrawiały mnie, zadzierając ogony. Ich trucizna nie robiła na mnie wrażenia. Wino i nektar w pałacu ojca nigdy nie doprowadziły mnie do takiego odurzenia, jakie czułam teraz. Nic dziwnego, że byłam taka nierozgarnięta, pomyślałam. Dotychczas żyłam bowiem jak tkaczka bez wełny, jak statek bez morza. Teraz wiedziałam już, dokąd żeglować.
[…]
Pozwólcie, że powiem, czym czarna magia nie jest: to nie boska moc, która przychodzi na zawołanie. To coś, co należy stworzyć, wypracować, zaplanować i odnaleźć, wykopać, wysuszyć, posiekać i utłuc, uwarzyć i odpowiednio wymieszać. Nawet po tym wszystkim może zawieść, w przeciwieństwie do bogów. Jeśliby moje zioła nie były dość świeże, gdybym nie była wystarczająco skupiona, a moja wola by osłabła, mikstura mogłaby stęchnąć i zjełczeć mi w rękach. Na dobrą sprawę nigdy nie powinnam opanować czarnej magii. Bogowie nie cierpią wszelkiego trudu, taka jest ich natura. Udają się nam jedynie tkactwo i kowalstwo, ale to rzemiosła wyzbyte znoju, gdyż wszelkie etapy, które mogłyby być nieprzyjemne, można pokonać dzięki boskim mocom. Wełna jest farbowana nie poprzez zanurzanie w cuchnących kotłach i mieszanie kopyściami – wystarczy pstryknąć palcami. Nie ma mowy o żmudnym drążeniu skał – rudy same wyskakują z gór. Żaden bóg nie doznał stłuczenia, nie naciągnął sobie mięśnia.
[…]
Przywróciłam do życia zwiędły kwiat. Przepędziłam z domu muchy. Wyhodowałam wiśnie poza sezonem i nadałam ogniowi zielony kolor. Gdyby był ze mną Ajetes, te kuchenne sztuczki przyprawiłyby go o atak śmiechu. Lecz skoro wcześniej nie miałam o niczym pojęcia, cieszył mnie każdy sukces. Moje moce zderzały się ze sobą jak fale. Przekonałam się, że mam zacięcie do magicznych sztuczek; wyczarowywałam okruszki i wywabiałam myszy z norek, kazałam rybkom wyskakiwać z fal prosto w rozwarte dzioby kormoranów. Spróbowałam z większymi stworzeniami: z fretkami, by odstraszały krety, sowami, by odpędzały króliki. Przekonałam się, że najlepszy czas zbiorów to pełnia księżyca, gdy rosa i mrok sprawiają, że sok owoców staje się gęściejszy. Dowiedziałam się, co rośnie najlepiej w ogrodzie, a co musi pozostać w naturalnym leśnym otoczeniu. Łapałam żmije i nauczyłam się uzyskiwać ich jad. Potrafiłam wycisnąć kroplę trucizny z odwłoka osy. Uzdrowiłam umierające drzewo, dotknięciem zabiłam trujący bluszcz. […] Stawałam przed różą i zamieniała się w kosaćca. Mikstura wylana na korzeń jesionu zmieniała go w dąb ostrolistny. Przemieniłam całe drewno na opał na cedrowe, tak że jego zapach co noc wypełniał moje izby. Złapałam pszczołę i przerobiłam ją w ropuchę, a skorpiona w mysz. Wówczas poznałam granice swoich mocy. Niezależnie od tego, jak silna była mikstura, jak doskonałe wypowiadałam zaklęcie, ropucha usiłowała latać, a mysz żądlić. Przemiana obejmowała tylko ciała, nie umysły. Właśnie wtedy przyszła mi na myśl Scylla. Czy „ja” nimfy nadal żyło w sześciogłowym potworze? Czy też zioła, które urosły z krwi bogów, przyczyniały się do prawdziwej przemiany? Nie wiedziałam. Kimkolwiek jesteś, mam nadzieję, że zaspokajasz swoje pragnienia – powiedziałam w powietrze. I teraz wiem, że je zaspokajała.
[…]
Przyglądał mi się młody mężczyzna oparty o róg domu. Włosy miał rozpuszczone i zmierzwione, twarz jasną jak klejnot. Chociaż nie było światła, które odbijałoby się od jego złotych sandałów, lśniły. Wiedziałam oczywiście, kim jest. Z jego twarzy – nie do pomylenia z żadną inną, wyrazistej jak obnażone ostrze – biła moc. Bóg z Olimpu, syn Zeusa i jego wybrany posłaniec. Roześmiane uprzykrzenie bogów. Hermes. Poczułam, że drżę, ale nie dałam tego po sobie poznać. Wielcy bogowie wyczuwają lęk jak rekiny krew i tak jak one mogą pożreć jednym kłapnięciem szczęki. Wyprostowałam się. Czego się spodziewałeś? Och, wiesz – bawił się niedbale cienką laską – czegoś bardziej upiornego. Smoków. Tańczących sfinksów. Krwi kapiącej z nieba. Przywykłam do barczystych wujów i stryjów o białych brodach, a nie do takiej idealnej nonszalanckiej urody. Kiedy rzeźbiarze nadają kamieniom wybrane kształty, mają przed oczami Hermesa. Tak o mnie mówią? – spytałam. Oczywiście. Zeus jest przekonany, że warzycie trucizny przeciwko nam wszystkim, ty i twoi bracia. Wiesz, zgryzoty to jego specjalność. Uśmiechał się swobodnie, konspiracyjnie. Jakby uwaga o gniewie Zeusa była tylko żartem. Więc przybywasz jako jego szpieg? Wolę słowo „wysłannik”.
[…]
Umysł Hermesa był tysiąc razy bystrzejszy. Lśnił jak światło na falach, oszałamiał, oślepiał. Tamtego wieczoru Hermes zabawiał mnie niekończącymi się opowieściami o wielkich bogach i ich głupocie. Lubieżny Zeus zamieniał się w byka, żeby uwieść śliczną pannę. Ares, bóg wojny, uległ dwóm gigantom, którzy przez rok trzymali go w wielkim dzbanie. Hefajstos złowił w pułapkę żonę Afrodytę, omotawszy ją złotą siecią, nagą z kochankiem Aresem, i wystawił ich potem na pokaz wszystkim bogom. Hermes opowiadał i opowiadał – o absurdalnych żartach, pijackich bójkach, małostkowych sprzeczkach – płynnym jak miód, rozbawionym tonem. Czułam rumieńce i zawroty głowy, jakbym łyknęła własną miksturę. Nie zostaniesz ukarany za to, że przybyłeś i przerwałeś moje wygnanie? Uśmiechał się. Ojciec wie, że robię to, na co mam ochotę. A poza tym niczego nie przerywam. To ciebie skazano na odosobnienie. Reszta świata może wpadać na tę wyspę i wypadać z niej, jak jej się żywnie podoba. To mnie zaskoczyło. Ale myślałam… Czy największą karą nie jest samotność? To zależy od odwiedzających, prawda? A wygnanie to wygnanie. Zeus chciał, żebyś nie mogła się stąd ruszyć, i nie możesz. Ale co dalej, o tym już nie chciało im się pomyśleć. Skąd to wszystko wiesz? Byłem przy tym. Przysłuchiwanie się negocjacjom Zeusa i Heliosa to zawsze pyszna zabawa. Są jak dwa wulkany, które deliberują: wybuchnąć czy nie wybuchnąć?
[…]
Podejrzewam, że cię nie poinformowano, bo nikt nie wiedział, że wydajesz dźwięki jak śmiertelnicy. Spędzam z nimi więcej czasu niż z bogami i przywykłem do tego, jak brzmią ich głosy. W moich uszach to tylko inna barwa, jak przyprawa w pożywieniu. Ale jeśli znajdziesz się kiedyś między śmiertelnikami, zauważysz jedną rzecz: nie będą się ciebie bali tak jak innych boskich istot. W jednej chwili ujawnił mi nieznaną do tej pory wielką tajemnicę mojego życia. Uniosłam palce i dotknęłam gardła, jakbym mogła wyczuć znajdującą się tam osobliwość. Bogini z głosem śmiertelniczki, pomyślałam. Doznałam wstrząsu, chociaż jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że zawsze wiedziałam o tym, że jestem inna. […] Znasz nazwę tej wyspy? – spytałam. Byłbym marnym bogiem podróżników, gdybym nie znał całego świata. Zdradzisz mi ją? Nazywa się Ajaja [według starożytnych wyspa u zachodnich wybrzeży Półwyspu Apenińskiego, 100 km na południe od Rzymu – przyp. aut.]. Ajaja. Smakowałam to brzmienie. Było łagodne jak cicho składające się skrzydła w nocnym powietrzu. Musiałaś o niej słyszeć. Przyglądał mi się uważnie. Oczywiście. To miejsce, w którym mój ojciec opowiedział się po stronie Zeusa i dowiódł swojej lojalności. W niebie nad tą wyspą pokonał tytana giganta i skąpał jej ziemię jego krwią. To niebywały zbieg okoliczności, że twój ojciec wysłał cię akurat tutaj – zauważył. Czułam, jak jego moc usiłuje dotrzeć do moich tajemnic. Za dawnych czasów natychmiast podetkałabym mu pod nos cały puchar odpowiedzi, dała wszystko, czego zapragnie. Ale nie byłam taka jak dawniej. Nie byłam mu nic winna. Miał dostać ode mnie tylko to, co chciałam mu dać. Podniosłam się i stałam przed nim. Czułam światło moich oczu, miodowych jak kamienie rzeczne. Powiedz mi, skąd wiedziałeś, że twój ojciec nie ma racji co do moich trucizn? – spytałam. Skąd wiesz, że właśnie teraz cię nie zaczaruję? Nie wiem tego. A mimo to odważyłbyś się tu zostać? Nie ma takiej rzeczy, na którą bym się nie odważył – odparł. I takim to sposobem zostaliśmy kochankami.
[…]
Rozmowy dawały nam przyjemność, cielesne zespolenia również. Urodzisz mi dziecko? – spytał kiedyś. Roześmiałam mu się w twarz. Nie, nigdy, przenigdy. Nie poczuł się zraniony, bo nie sposób było go zranić. Lubił moje cięte odpowiedzi i pytał tylko z ciekawości, poszukiwanie słabych punktów innych istot leżało w jego naturze. Chciał wiedzieć, jak bardzo jestem w nim zadurzona. Tylko że ja utraciłam swoją słabość. Nie leżałam za dnia, marząc o nim, nie mówiłam do poduszki jego imienia. Nie był moim mężem, tylko przyjacielem. On był jednym jadowitym wężem, a ja drugim i na takich warunkach dostarczaliśmy sobie nawzajem rozkoszy. Przynosił wiadomości, które mi umknęły. Podróżując, zaglądał do każdego zakątka świata i zbierał plotki, jak rąbek sukni zbiera muł. Wiedział, na których ucztach pił Glaukos. Wiedział, jak wysoko tryska mleko z fontann Kolchidy. Powiedział mi, że Ajetes ma się dobrze, że nosi płaszcz z barwionej skóry leoparda. Wziął za żonę śmiertelniczkę, która urodziła mu dziecko – było teraz w powijakach – a drugie nosiła w brzuchu. Moja siostra Pazyfae nadal rządziła Kretą, wykorzystując do tego swoje napary, i zdążyła już urodzić mężowi ośmioro dzieci. Perses był teraz w Egipcie, gdzie przywracał życie umarłym wiadrami śmietany i krwi. Matka osuszyła łzy i koląc oczy sióstr, dodała do swoich tytułów Matkę Czarnoksiężników. Śmialiśmy się z tego wszystkiego, a kiedy Hermes się oddalał, wiedziałam, że gdzie indziej opowiada historie na mój temat: o brudzie za paznokciami, lwicy pachnącej piżmem, świniach podchodzących pod drzwi w poszukiwaniu pomyj i pieszczoty. I oczywiście o tym, jak ja, zapłoniona dziewica, wskoczyłam mu do łóżka. No cóż. Płonić się nie płoniłam, ale reszta się zgadzała.
[…]
Powiedz mi, kto składa lepsze ofiary: człowiek smutny i poniżony czy szczęśliwy? Szczęśliwy – odparłam. Mylisz się. Szczęśliwy jest zbyt zajęty swoim życiem, żeby biegać przed ołtarze. Uważa, że nie ma żadnych zobowiązań. Ale zrób z niego kupkę nieszczęścia, zabij żonę, okalecz dzieci, a na pewno się odezwie. Miesiącami będzie głodził rodzinę, żeby ci kupić śnieżnobiałe roczne cielę. Jeśli będzie go na to stać, zarżnie całe stado. W końcu jednak trzeba mu się odwdzięczyć – zauważyłam. Inaczej przestanie składać ofiary. Och, zdziwiłabyś się, wiedząc, jak długo potrafią leżeć plackiem przed ołtarzem. Ale owszem, w końcu najlepiej mu coś dać. Wtedy znów będzie szczęśliwy. A ty znów będziesz mogła go dręczyć. A więc to tak bogowie na Olimpie spędzają czas. Wymyślając sposoby, jak przepełnić ludzkie życie nędzą i rozpaczą.
[…]
I znalazłam swój skarb ukryty wśród próchniejących liści, pod paprociami i grzybami – kwiatek tylko drobinę większy od paznokcia, biały jak mleko. Krew giganta, którego mój ojciec śmiertelnie ugodził w niebie. Korzenie stawiały silny opór, zanim uległy. Czarne, grube, miały woń metalu i soli. Kwiatek nie miał nazwy, więc sięgając do starożytnego języka bogów, nazwałam go szlachetnym zielem2. Och, ojcze, czy wiedziałeś, jaki dar mi przekazujesz? Bo ten kwiatek, tak delikatny, że mógłby się rozpaść pod twoją kroczącą stopą, miał w sobie nieugiętą moc apotrope, odczyniania zła. Niweczenia zaklęć. Ochrona i zapora przed zniszczeniem, czczony jak bóg, tak czysty. Jedyna rzecz na całym świecie, która nie obróci się przeciwko tobie.
[…]
Statek… Statek z gośćmi, którzy wprawili Hermesa w dobry nastój. Kto to mógł być? Przypłynęli w połowie przedpołudnia, wynurzając się z wielkiego pofalowanego zwierciadła. Statek był dziesięć razy większy niż łódź Glaukosa i nawet z dystansu widziałam, jaki jest znakomity: wąski, pomalowany jasnymi farbami, o wielkim dziobie. Ciął leniwe powietrze, zmierzając prosto na mnie; wioślarze pracowali w równym rytmie. Kiedy byli bliżej, poczułam w gardle stare podniecenie. To byli śmiertelnicy. Gdy rzucili kotwicę, jeden z nich wyskoczył za burtę i ruszył do brzegu. Szedł wzdłuż plaży skrajem lasu, aż znalazł ścieżkę – niewielki szlak wydeptany przez dziki, wijący się w górę między akantami i wawrzynami, obok gęstwin kolczastych krzewów. Wtedy zniknął mi z oczu, ale wiedziałam, dokąd prowadzi szlak. Czekałam. Przystanął na widok mojej lwicy, ale tylko na chwilę. Prosty jak trzcina, nie skłoniwszy głowy na przywitanie, ukląkł przede mną na polance. Zdałam sobie sprawę, że go znam. Postarzał się, miał więcej zmarszczek, ale to był ten sam człowiek o ogolonej głowie i czystych oczach. Ziemia nosi nieprzebrane rzesze śmiertelnych, lecz bogowie zapamiętują tylko imiona garstki z nich. Tak każe ich natura. Zanim nauczymy się imion ludzi, umierają. Muszą być wielkimi spadającymi gwiazdami, by przyciągnąć naszą uwagę. Te tylko duże to w naszych oczach kosmiczny pył. Pani, wybacz, że cię niepokoję – powiedział. Jak do tej pory nie zaniepokoiłeś mnie – odparłam. Wstań, proszę, jeśli chcesz. Jeżeli usłyszał, że mam głos śmiertelniczki, nie okazał tego. Powstał – nie powiedziałabym, że wdzięcznie, bo na to był zbyt solidnie zbudowany, ale z łatwością, jak drzwi pracujące na dobrze naoliwionych zawiasach. Spojrzał mi bez wahania w oczy. Pomyślałam, że musi być przyzwyczajony do bogów. I do czarownic. Co sprowadza sławnego Dedala do moich brzegów? Jestem zaszczycony, pani, że mnie znasz. Głos miał spokojny jak zachodni wiatr, ciepły, niezmienny. Przypływam jako posłaniec twojej siostry. Jest brzemienna i zbliża się czas rozwiązania. Prosi, byś udzieliła jej pomocy. Zmierzyłam go wzrokiem. Czy jesteś pewien, że przypłynąłeś we właściwe miejsce, posłańcu? Między mną i siostrą nigdy nie było miłości. Jej nie chodzi o twoją miłość.
[…]
Jestem bardziej osamotniona niż Pazyfae, pomyślałam. Ja płynę do niej, ale do mnie nikt nie przypłynie. Ta myśl mnie otrzeźwiła. Przecież byłam samotna całe życie. Ajetes i Glaukos byli tylko pauzami w długiej pieśni mojej samotności. Klęcząc, wbiłam palce w piasek. Czując drobne ziarenka pod paznokciami, coś sobie przypomniałam. Ojca recytującego Glaukosowi nasze stare beznadziejne prawo mówiące, że żaden bóg nie może cofnąć tego, co uczynił inny bóg. Ale mnie się to udało. Księżyc przepłynął w górze. Fale przyciskały zimne usta do moich stóp. Oman wielki, pomyślałam. Sok jesionu, oliwa i nasiona srebrnej jodły. Lulek czarny z popiołem z kory derenia i baza ze szlachetnego ziela. To złamie zaklęcie, odpędzi złą myśl, która sprowadziła na Scyllę przemianę.
[…]
Przetarłam usta maścią, którą wcześniej przygotowałam – z hiacyntów i miodu, kwiecia jesionowego i tojadu połączonego ze zmiażdżoną korą orzecha. Wcześniej rzucałam uroki na zwierzęta i rośliny, ale nigdy nie na siebie, więc nagle poczułam głębokie zwątpienie. Odpędziłam je. Nic bardziej nie szkodzi zaklęciom niż lęk przed niepowodzeniem. Skupiłam się na Persesie, na jego pociągłej pewnej siebie twarzy, wydatnych kościach policzkowych, grubym karku i gnuśnych dłoniach z długimi palcami. Po kolei wzywałam wszystkie te fragmenty jego ciała, próbując zmusić je, by odcisnęły na mnie swoje piętno. Kiedy podniosłam powieki, Dedal wytrzeszczał na mnie oczy. Niech do wioseł zasiądą najsilniejsi mężczyźni – rozkazałam mu. Mój głos także się zmienił; stał się niski, pełen boskiej wyniosłości. Za nic nie mogą przestać wiosłować. W żadnym razie. Skinął głową. Dzierżył miecz i zobaczyłam, że inni też są uzbrojeni – we włócznie, sztylety i prymitywne maczugi. Nie – powiedziałam. Podniosłam głos tak, że rozległ się na całym statku. Jest nieśmiertelna. Broń na nic się nie zda, a wy musicie mieć wolne ręce, żeby utrzymać statek na kursie.
[…]
Najpierw pojawiła się mgła. Zbliżyła się wilgotna i ciężka, zacierając kontury skały, potem zakrywając nawet niebo. Widzieliśmy niewiele, a uszy wypełnił nam wizg ssącego wiru. To z jego powodu Scylla wybrała tę cieśninę. Uciekając od tego wiru, statki musiały się kierować bliżej przeciwległej skały i wpadały prosto w szczęki Scylli. Sunęliśmy ciężko w gęstym powietrzu. Kiedy wpłynęliśmy w cieśninę, hałas miał głuchy ton; odbijał się echem od kamiennych ścian. Moja skóra, pokład, burty, każda powierzchnia były śliskie od rozproszonej piany. Woda się pieniła, wiosła drapały skały. Nagle rozległ się cichy dźwięk i mężczyźni skulili się, jakby uderzył piorun. Nad nami, ukryta we mgle, była jaskinia, a w niej Scylla. Poruszaliśmy się – tak mi się wydawało – ale w panującej szarości nie dało się ocenić, jak daleko ani jak szybko. Wioślarze dygotali z wysiłku i strachu, a dulki skrzypiały, mimo że zostały naoliwione. Odliczałam czas. Na pewno byliśmy teraz poniżej Scylli. Podczołgała się do krawędzi jaskini i wietrzyła najtłustszych. Pot przenikał tuniki mężczyzn zgarbionych nad wiosłami. Ci, którzy nie wiosłowali, skulili się za zwojami lin, podstawą masztu, każdą możliwą zasłoną. Wytężyłam skierowany w górę wzrok i ujrzałam ją.
[…]
Poczułam w ustach gorycz żółci. Głupcy! – krzyknęłam. To ja stworzyłam tego potwora. Dałam się ponieść dumie i pustemu złudzeniu. I wy mi dziękujecie? Z mojego powodu zginęło dwunastu spośród was i ile tysięcy jeszcze zginie? Podałam jej najmocniejszą miksturę, jaką mogłam stworzyć. Rozumiecie, śmiertelnicy? Moje słowa cięły powietrze. Blask moich oczu przygważdżał ich do pokładu. Nigdy się od niej nie uwolnię. Nie można jej przywrócić do dawnej postaci, ani teraz, ani nigdy. Pozostanie tym, czym jest. Przez wieczność będzie się karmić waszym gatunkiem. Więc powstańcie. Powstańcie, chwyćcie wiosła i nigdy więcej nie chcę słyszeć waszej głupiej wdzięczności, inaczej pożałujecie.
[…]
Od razu dostrzegłam urodę pałacu; wydał mi się jeszcze wspanialszy niż wtedy, gdy byłam tu na ślubie siostry. I rzeczywiście trochę przypominał ul: każdy korytarz prowadził do ozdobnej komnaty, a każda komnata do innego korytarza. W ścianach wycięto okna, przez które wpadały wielkie plamy złotego słońca. Wszędzie widziałam bogate freski: delfiny i roześmiane kobiety, zbierający kwiaty chłopcy, rozrośnięte byki zadzierające łby. Na zewnątrz, w wykładanych mozaikami pawilonach, tryskały srebrne fontanny, a służba biegała między kolumnami czerwonymi od hematytu. Nad każdymi drzwiami wisiały labrys, dwusieczne topory Minosa. Przypomniałam sobie, że w prezencie ślubnym Pazyfae dostała naszyjnik z wisiorkiem w takim kształcie. Trzymała go jak robaka, a gdy rozpoczęła się ceremonia, na szyi miała tylko własny naszyjnik z onyksu i bursztynu. Polidamas przeprowadził nas krętymi pasażami do komnat królowej. Były jeszcze wystawniejsze niż te, przez które przechodziliśmy; malowidła kapały od ochry, niebieskiej miedzi, ale okna zakryto. Paliły się złote pochodnie i kosze z węglami. Zręcznie wpuszczone w sufit świetliki rzucały światło, lecz nieba nie było widać. Przypuszczałam, że to dzieło Dedala. Pazyfae nigdy nie lubiła dociekliwego wzroku ojca.
[…]
Powinnam znaleźć miejsce, w którym moja siostra czyniła swoje czary. Może tam trafię na coś, co mi pomoże, na antidotum, jakąś silną miksturę, która odwróci bieg wydarzeń. Nie musiałam daleko szukać, przy sypialni, za kotarą, było pomieszczenie. Do tamtej pory nie widziałam miejsca pracy innej czarownicy, więc patrząc na półki, spodziewałam się nie wiadomo czego, setki potworności: wątroby krakena, smoczych kłów, skór zdartych z gigantów. Ale znalazłam tylko zioła, i to całkiem zwyczajne: trujące, mak, kilka leczniczych korzeni. Nie wątpiłam, że Pazyfae potrafi dużo z nimi osiągnąć, bo zawsze miała silny charakter. Ale była leniwa, czego dowody miałam przed oczami. Ta garstka ziół była stara i słaba jak wyschłe liście. Zebrano je na chybił trafił, niektóre ledwie kiełkujące, inne po kwitnieniu, ścięte byle jakim nożem o dowolnej porze dnia. I wtedy coś zrozumiałam. Może moja siostra była dwa razy silniejszą boginią ode mnie, ale ja byłam dwa razy silniejszą czarodziejką. Jej rozsypujące się śmieci nie mogły mi pomóc. Niestety, moje zioła z Ajai też nie wystarczały, chociaż były na swój sposób skuteczne. Potwór narodził się na Krecie i jeśli coś mogło mu pomóc, to należało tego szukać na tej wyspie.
[…]
Góra nazywała się Dikte. Niedźwiedzie, wilki czy lwy nie ośmieliły się na nią wstępować; na jej stokach pojawiały się tylko święte kozy o rogach zawiniętych jak konchy. Nawet w najgorętszej porze lasy pozostawały ciemne i chłodne. Powiadano, że te wzgórza nawiedzała polująca ze lśniącym łukiem Artemida, a w jednej z cienistych jaskiń przyszedł na świat sam Zeus i ukrywał się przed pożerającym swoje dzieci ojcem. Rosły tam zioła, które nie występowały nigdzie indziej. Były tak rzadkie, że tylko niewielu nadano nazwy. Czułam, jak nabrzmiewają w swoich kryjówkach, wypuszczając w powietrze macki magii. Żółty kwiatek z zielonym słupkiem. Opadające lilie z pomarańczowo-brązowymi płatkami. A przede wszystkim okryta meszkiem lebioda kreteńska, królowa uzdrowień. Nie szłam ścieżkami śmiertelnych, ale bogów, więc szybko pokonywałam odległość. Gdy dotarłam do stóp wzgórz i rozpoczęłam wspinaczkę, już zapadał zmierzch. Nade mną rozkładały się konary. Głębokie jak wody jeziora cienie łaskotały moją skórę. Cała góra wydawała się szumieć. Czułam uderzenie krwi do głowy. Szłam po mchu, po wznoszących się kopcach i w końcu przy białej topoli znalazłam kwitnący łan lebiody. Jej listki były bogate w czarodziejską moc, więc zerwałam je i przyłożyłam do okaleczonej dłoni. Czar zadziałał w jednej chwili; ręka do brzasku miała wrócić do dawnej postaci. Zebrałam do torby trochę korzeni i nasion, po czym ruszyłam dalej. Wciąż czułam na sobie smród i ciężar krwi, znalazłam więc chłodną czystą sadzawkę karmioną topiącym się lodem. Z rozkoszą przywitałam wstrząs, przeszywający ból, gdy zanurzyłam się w wodzie, spłukując z siebie wszelkie paskudztwo. Odprawiłam drobne oczyszczające rytuały znane wszystkim bogom. Gruboziarnistym piaskiem z brzegu sadzawki starłam z ciała brud.
[…]
Tamtej nocy nie spałam. Zostałam na Dikte, aż niebo poszarzało, i dopiero wtedy ruszyłam z powrotem do Knossos. Zanim dotarłam do pałacu, słońce jasno świeciło na polach. Przemierzyłam dziedziniec, który wcześniej zwrócił moją uwagę, i zatrzymałam się, chcąc mu się lepiej przyjrzeć. Tworzył wielki krąg obrzeżony wawrzynami i dębami, których cień chronił przed słońcem. Wcześniej myślałam, że jest wyłożony kamieniem, ale teraz zobaczyłam, że to drewno, tysiąc drewnianych płytek tak wygładzonych i polakierowanych, że wydawały się tworzyć jeden kawałek. Naniesiono na nie spiralę, która rozwijała się od centrum jak grzbiet fali sunącej ku brzegowi. To musiała być praca Dedala, nikogo innego. Tańczyła tam dziewczyna. Nie słyszałam muzyki, mimo to stopy tancerki idealnie utrzymywały rytm, każdy krok pasował do głosu niesłyszalnego bębna. Poruszała się jak fala, wdzięcznie, w nieustannym, niepowstrzymanym pędzie. Na jej głowie błyszczał diadem księżniczki. Rozpoznałabym ją wszędzie. Była dziewczyną z dziobu okrętu Dedala. Na mój widok otworzyła szeroko oczy, jak postać galionu, i skłoniła głowę. Witaj, ciociu Kirke – powiedziała. Tak się cieszę, że cię widzę. Jestem Ariadna.
[…]
A więc uda się go pohamować. Tak. Sporządziłam miksturę, która w tym pomoże. On pragnie… Przerwałam świadoma obecności Ariadny. Pragnie tego, co zżerał na twoich oczach. Taka jest jego natura. Nie mogę nasycić tego głodu, ale mogę ująć go w karby. To już coś – odparł Dedal. Jestem ci wdzięczny. To nie wszystko. Przez trzy pory roku zaklęcie będzie hamować jego apetyt. Ale z każdymi żniwami powróci i on będzie musiał zostać nakarmiony. Rzucił wzrokiem za mnie, na Ariadnę. Rozumiem – powiedział. Poza tym będzie niegroźny… na tyle, na ile może być niegroźne dzikie zwierzę.
[…]
Chwilę został, paplał o pracy ojca i o tym, jak on mu pomaga. Przyniósł szczypce, którymi lubił pracować, i zademonstrował mi sprawnie, jak trzymać je w ogniu i nie oparzyć się. Kiwałam głową, ale przede wszystkim przyglądałam się ojcu. Twarz Dedala rozpogodziła się jak niebo po burzy; patrzył na synka rozpromienionym wzrokiem. Nigdy nie myślałam o dzieciach, ale obserwując Dedala, przez chwilę wyobraziłam sobie, że ich posiadanie może być miłe. Jakbym zajrzała do studni i zobaczyła błysk wody. Oczywiście moja siostra w jednej chwili zgarnęłaby dla siebie taką miłość. Dedal położył dłoń na ramieniu syna. Ikarze, czas do łóżka – napomniał go. Poszukaj piastunki. Przyjdziesz pocałować mnie na dobranoc? Oczywiście. Odprowadziliśmy go wzrokiem; małe pięty ocierały się o brzeg przydługiej tuniki. Jest piękny – powiedziałam. Wdał się w matkę. Nim zdążyłam spytać, odpowiedział: Odeszła, wydając go na świat. Dobra kobieta, chociaż nie znałem jej długo. To twoja siostra zaaranżowała nasz związek.
[…]
Usiadł i pociągnął łyk wina. Na razie tak. Jest zbyt młody, by zrozumieć, że jest więźniem. Białe blizny na jego rękach wydawały się płonąć. Złota klatka nadal jest klatką. A dokąd byś popłynął, gdybyś mógł uciec? Wszędzie, gdzie by mnie zechciano. Ale gdybym mógł wybierać, to do Egiptu. Mają tam takie budowle, że przy nich Knossos to lepianka z rzecznego mułu. Uczyłem się ich języka od kupców w porcie. Wydaje mi się, że chętnie by nas tam przyjęto. Patrzyłam na jego twarz. Podobała mi się nie dlatego, że była piękna, ale dlatego, że była szczera. Przypominał mi szlachetny metal, hartowany i wytrzymały. Ramię w ramię walczyliśmy przeciwko dwóm potworom i nie zawiódł. Popłyń na Ajaję, chciałam mu zaproponować. Ale wiedziałam, że nie ma tam nic dla niego. Mam nadzieję, że któregoś dnia dotrzesz do Egiptu – powiedziałam.
[…]
W uszach wciąż mi brzmiały słowa Dedala o wolności. Słyszałam w jego głosie tęsknotę, ale też gorycz. Ja przynajmniej zasłużyłam sobie na wygnanie, lecz Dedal był niewinny, więziony tylko dlatego, że moja siostra i Minos w swojej próżności traktowali go jak trofeum. Myślałam o jego oczach, kiedy mówił o Ikarze, o jego czystej, świetlistej miłości. Dla Pazyfae chłopiec był tylko narzędziem, mieczem nad głową Dedala, sposobem na zniewolenie. Pamiętam rozkosz na jej twarzy, gdy kazała mu rozciąć brzuch. Miała taką samą minę wcześniej, gdy weszłam do jej komnaty. Byłam tak zajęta Minotaurem, że nie dostrzegłam rozmiaru jej triumfu. Nie chodziło tylko o potwora i jej nową sławę, ale o wszystko, co za tym szło: Dedal zmuszony do wspólnictwa, Minos przerażony i poniżony, a cała Kreta uwięziona w lęku. Ja też byłam częścią jej triumfu. Mogła wezwać Ajetesa lub Persesa, ale to ja zawsze byłam psem, którego lubiła chłostać. Wiedziała, że będę użyteczna: starannie posprzątam jej bałagan, ochronię Dedala i postaram się, by potwór nie mógł się wyrwać na wolność. I przez cały czas mogła się naśmiewać, leżąc na swojej złotej sofie. Niemal słyszałam: „Podoba się wam moje nowe tresowane zwierzątko? Dostaje ode mnie tylko kopniaki, ale patrzcie, jak przybiega na moje gwizdnięcie!”.
[…]
A potem ojciec oddał mnie temu durniowi Minosowi. No cóż, mogłam przejąć nad nim władzę, więc to zrobiłam. Teraz tańczy, jak mu zagram, ale wiele mnie to kosztowało i nigdy nie odzyskam tego, co musiałam z siebie dać. Więc powiedz mi, siostro, po kogo miałam posłać, jeśli nie po ciebie? Po jakiegoś boga, który nie mógłby się doczekać, żeby mnie wyszydzić i zmusić do błagania o okruchy jego łaski? Czy po nimfę, która bezużytecznie mizdrzyłaby się jak morze długie i szerokie? Znów się roześmiała. Każde z nich uciekłoby z wrzaskiem na widok pierwszego ząbka Minotaura. Żadne nie potrafi znieść bólu. Nie są tacy jak my. Te słowa były dla mnie takim wstrząsem, jakby Pazyfae cały czas pokazywała puste dłonie i nagle błysnął w nich nóż. Poczułam mdłości. Cofnęłam się. Nie jestem taka jak ty – powiedziałam. Przez chwilę na jej twarzy malowało się zaskoczenie. Potem zniknęło jakby zmyte przybrzeżną falą. Tak, nie jesteś – potwierdziła. Wdałaś się w ojca, jesteś głupia i świętoszkowata, zamykasz oczy na wszystko, czego nie rozumiesz. Jak myślisz, co by się działo, gdybym nie rodziła potworów i nie tworzyła trucizn? Minos nie chce królowej, tylko nic niewartej żony, którą mógłby trzymać pod kluczem i zmuszać do rodzenia rok w rok, aż do śmierci. Byłby szczęśliwy, trzymając mnie przez wieczność w kajdanach, i wystarczyłoby mu tylko powiedzieć słowo własnemu ojcu, a dostałby to, o czym marzy. Ale nie zrobi tego, bo wie, jaki los bym mu zgotowała.
[…]
Kiedy niewyraźna postać oderwała się od cieni przy drzwiach, strach sparaliżował mnie do tego stopnia, że nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Szukałam na oślep torby z miksturami, gdy dalekie światło pochodni padło na twarz pod kapturem. Czekałem na ciebie – odezwał się tak cicho, że tylko bogini mogła go usłyszeć. Powiedz słowo i zniknę. Zrozumiałam dopiero po chwili. Nie sądziłam, że jest tak śmiały. Ale był. Artysta, twórca, wynalazca, największy, jakiego znał świat. Nieśmiałość nie jest twórcza. Co powiedziałabym, gdyby przyszedł wcześniej? Nie wiem. Ale jego głos był jak balsam dla mojego ciała. Pragnęłam dotyku jego dłoni, jego całego, mimo że był śmiertelny, daleki i zawsze uległy śmierci.
[…]
Po tym, jak odpłynęłam, Dedal rzeczywiście połączył wielką gmatwaninę komór i korytarzy, tworząc labirynt, którego ściany pochłonęły wściekłość Minotaura. Żniwa mijały i kręte przejścia wypełniły się po kostki u nóg obgryzionymi kośćmi. Służba pałacowa mówiła, że kiedy się nadstawi ucha, słychać, jak stworzenie miażdży je pod stopami. A Dedal bez ustanku pracował. Pociągnął woskiem dwie drewniane ramy i nakładał na nie pióra zrzucane przez wielkie morskie ptaki karmiące się na wybrzeżach Krety, lotki pierwszego rzędu, szerokie i białe. Tak zbudował dwa zestawy skrzydeł. Jeden przymocował do własnych ramion, drugi do ramion syna. Stanęli na najwyższej skale wybrzeża Knossos i skoczyli. Pochwycił ich morski powiew i unieśli się w powietrze. Udali się na wschód, w kierunku wschodzącego słońca i Afryki. Ikar pokrzykiwał radośnie, bo był już młodym mężczyzną i po raz pierwszy zaznawał smaku wolności. Ojciec się śmiał, widząc, jak syn pikuje i krąży. Młodzieniec wzbijał się coraz wyżej, oszołomiony rozległością nieba, żarem słońca bezpośrednio na ramionach. Nie słyszał ostrzegawczych krzyków ojca. Nie zauważył, że wosk się rozpuszcza. Pióra opadły, a on za nimi i pochłonęły go fale. Opłakiwałam śmierć tego słodkiego chłopca, ale jeszcze bardziej opłakiwałam utratę, jakiej doznał Dedal, który poleciał uparcie dalej, unosząc rozpacz i ból. Oczywiście opowiedział mi o tym Hermes, gdy pociągał moje wino, prostując nogi przy palenisku. Zamknęłam oczy, szukając w pamięci twarzy Dedala. Żałowałam, że nie poczęłam z nim dziecka, byłoby mu pocieszeniem. Ale to była niedojrzała, głupia myśl, jakby dzieci były workami ziarna i można by jedno zastąpić innym.
[…]
Wróciłam na Ajaję okrężną drogą. Powrót zajął jedenaście dni, ponieważ omijaliśmy Scyllę. Niebo zakrzywiało nad nami swój łuk, czysty i jasny. Wpatrywałam się w oślepiające fale, w rozżarzone do białości słońce. Nikt mi nie przeszkadzał. Członkowie załogi odwracali wzrok, gdy ich mijałam, i widziałam, że kiedy dotknęłam liny, wyrzucali ją do morza. Nie mogłam mieć do nich pretensji. Mieszkali w Knossos i aż za dobrze poznali czary. Po wylądowaniu na Ajai przenieśli krosna przez las i ustawili je w moim domu przed paleniskiem. Przyprowadzili też owce. Zaproponowałam im wino i posiłek, ale odmówili. Z pośpiechem wrócili na statek i naparli na wiosła, chcąc jak najszybciej zniknąć za horyzontem. Odprowadzałam ich spojrzeniem, dopóki nie zniknęli jak zdmuchnięty płomyk. Lwica w progu piorunowała ich wzrokiem. Biła ogonem, jakby chciała powiedzieć: „Żeby mi to byli ostatni”. Myślę, że twojemu życzeniu stanie się zadość – uspokoiłam ją. Po wielkim pałacu w Knossos mój dom był przytulny jak królicza norka. Przemierzałam czyste izby, wsłuchując się w ciszę przerywaną jedynie szelestem moich stóp. Dotykałam każdej powierzchni, komody, naczynia. I wszystko było takie jak wcześniej. I miało takie pozostać na zawsze.
[…]
Moim ulubionym zajęciem nie była jednak praca przy krosnach, lecz tworzenie barwników. Do utraty tchu szukałam najlepszych farb wyrabianych z korzeni marzanny barwierskiej i szafranu, czerwców dających karmazyn i rozkolców w odcieniu wina, a także ałunu wiążącego barwnik z wełną. Wyciskałam je, ubijałam, wrzucałam do bulgoczących garów, aż cuchnące płyny pieniły się przy brzegach jasne niczym kwiaty – na szkarłatno i żółto jak krokusy lub ciemną purpurą, jaką noszą księżniczki. Gdybym miała zręczność Ateny, utkałabym wielką makatę przedstawiającą Irys, boginię tęczy, ciskającą z nieba swoje kolory. Ale nie byłam Ateną. Zadowalałam się prostymi chustami, opończami i derkami, które leżały niczym klejnoty na moich krzesłach. Jedną z nich okryłam lwicę i nazwałam zwierzę Królową Fenicji. Usiadła i kręciła na boki łbem, jakby chciała zademonstrować, jak jej sierść zestawiona z purpurą nabiera złotego blasku.
[…]
Oczywiście moje opory tylko pobudzały jego pomysłowość. Każde wyzwanie było grą, a każda gra przyjemnością. Gdybym go kochała, zniknąłby, a moja niechęć go przyciągała. Wyłaził ze skóry, zasypywał mnie prezentami i nowinami, niepytany opowiedział całą historię Minotaura. Po tym, jak odpłynęłam z Krety, powiedział, najstarszy syn Minosa i Pazyfae, Androgeos, został zabity w pobliżu Aten. Tymczasem lud Krety zaczął się burzyć na wieść, że w każde żniwa będzie musiał oddawać swoją młodzież na śmierć, i groził buntem. Minos wykorzystał zabicie Androgeosa i w zamian za utraconego syna zażądał od króla Aten siedmiu młodzieńców i siedem dziewcząt, którzy mieli zostać rzuceni na pożarcie Minotaurowi. W razie niespełnienia tego żądania Ateny czekała wojna. Przerażony król zgodził się i jednym z ofiarowanych młodzieńców był jego własny syn Tezeusz. To właśnie on, książę Tezeusz, był śmiertelnikiem, którego widziałam w górskiej sadzawce. Ale moja wizja nie była kompletna; Tezeusz zginąłby, gdyby nie Ariadna. Zakochała się w nim i uratowała mu życie, przemyciwszy mu miecz i zgodnie ze wskazówkami samego Dedala wskazawszy drogę przez labirynt. Niemniej jednak, gdy wyszedł z plątaniny korytarzy z rękami umazanymi krwią potwora, Ariadna zapłakała i nie był to płacz radości. Słyszałem, że kochała tego stwora miłością sprzeczną z ludzką naturą – powiedział Hermes. Często odwiedzała go w klatce, przemawiała czule przez kraty i karmiła smakołykami ze swojego stołu. Raz podeszła zbyt blisko i ugryzł ją w ramię. Uciekła i Dedal zaszył ranę, ale u podstawy jej szyi pozostała blizna w kształcie korony.
[…]
Statek już był blisko, dziób rzucał na falę cień w kształcie igły. Na pokładzie doliczyłam się blisko trzech tuzinów ludzi. Później oczywiście tysiące innych miało się chełpić tym, że się tam znaleźli, lub twierdzić, że na pokładzie byli ich przodkowie. O załodze mówiło się, że to najwięksi bohaterowie swojego pokolenia. Śmiali i nieulękli, mistrzowie setki szalonych przygód. I prezentowali się stosownie do tego: książęcej postawy, wysocy, rozrośnięci w ramionach, w bogatych płaszczach i o gęstych czuprynach, wykarmieni najlepszą strawą, jaką ich królestwa mogły zaofiarować. Nosili broń ze swobodą, z jaką większość ludzi nosi ubiór. Niewątpliwie od kołyski walczyli z najdzikszą zwierzyną i pokonywali gigantów. Jednak twarze przy burcie były wymizerowane i napięte. A woń, którą wcześniej poczułam, teraz była silniejsza i zawisła w powietrzu ciężka jak opadający z masztu całun. Zobaczyli mnie, lecz nie pozdrowili słowem ani gestem.
[…]
W końcu mężczyzna odsunął talerz. Nazywam się Jazon, jestem prawowitym następcą tronu królestwa Jolkos. Ojciec był cnotliwym władcą, ale o miękkim sercu, i kiedy byłem dzieckiem, jego brat zrzucił go z tronu. Powiedział, że zwróci mi koronę, gdy dorosnę, ale muszę udowodnić swoją wartość, dostarczając mu złote runo przechowywane przez czarownika w Kolchidzie. Uwierzyłam, że jest prawdziwym księciem. Mówił jak następca tronu; słowa w jego ustach miały ciężar głazów, gdy opisywał szczegóły swojej historii. Próbowałam wyobrazić go sobie klęczącego przed Ajetesem, pośród tryskających mlekiem fontann i zwiniętych w gigantyczne zwoje smoków. Mój brat pewnie uznał go za nudziarza i do tego aroganta. Szlachetna Hera i szlachetny Zeus pobłogosławili mój cel. Zaprowadzili mnie na statek i pomogli zebrać towarzyszy. Kiedy zjawiliśmy się w Kolchidzie, zaproponowałem królowi Ajetesowi uczciwą zapłatę za runo, ale ją odrzucił. Powiedział, że dostanę je tylko wtedy, gdy wykonam pracę, którą mi poleci. Miałem zaprząc do pługa parę byków i jednego dnia zaorać i zasiać ogromne pole. Oczywiście, byłem chętny i od razu zaakceptowałem te warunki. Jednak… Jednak zadanie było niewykonalne. Głos Medei wśliznął się w jego słowa ze swobodą wodnej strugi. Okazało się wybiegiem, dzięki któremu ojciec miał zachować runo dla siebie. Ani mu było w głowie rozstawać się z tym skarbem, który jest częścią wielkiej legendy i znakiem potęgi. Żaden śmiertelnik, choćby najdzielniejszy i najodważniejszy – przy tych słowach się odwróciła i pogładziła dłoń Jazona – nie mógł samotnie wykonać wymaganej pracy. Byki były owocem czarów ojca: wykute z brązu, o rogach ostrych jak nóż i zionące ogniem. Chociaż Jazon zdołał zaprząc je do pługa, nasiona, które miał zasiać, okazały się kolejną pułapką. Zamieniły się w wojowników, którzy wyrastali z ziemi, gotowi go zabić. Patrzyła namiętnym wzrokiem na twarz Jazona.
[…]
Było w niej coś trudnego do opisania: rozgorączkowanie, żar, który uderzał do głowy. Spodziewałam się urody, gdyż kroczyła jak królowa bogów, była jednak dziwną pięknością, nieprzypominającą mojej matki ani sióstr. Żaden z elementów jej twarzy nie był idealny – nos zbyt ostry, podbródek sterczący i kwadratowy – jednak razem tworzyły całość. Nie dało się oderwać od niej oczu. A przy tym wpijała we mnie wzrok tak, jakby chciała mnie obedrzeć ze skóry. Ty i mój ojciec byliście sobie bliscy w dzieciństwie. Nie miałam pojęcia, jaką wiadomość mógłby ci przekazać o krnąbrnej córce. Miała w sobie siłę, pewność siebie. Powinnam ją rozpoznać od pierwszego spojrzenia, choćby tylko po zarysie jej ramion. Jesteś córką Ajetesa – powiedziałam. Szukałam imienia, które przekazał mi Hermes. Medea, czy nie tak się nazywasz? A ty jesteś ciotką Kirke.
[…]
Opanowało mnie szaleństwo. Złapałam Jazona za ramiona i kazałam mu zabić mojego brata. Potem poszatkowałam trupa i wrzuciłam szczątki do wody. Wiedziałam, że chociaż ojciec był rozwścieczony, będzie musiał się zatrzymać, by wyłowić ciało i wyprawić synowi należyty pogrzeb. Kiedy otrząsnęłam się z obłędu, morze było puste. Myślałam, że to sen, dopóki nie zobaczyłam na rękach krwi brata. Wyciągnęła je do mnie, jakby na dowód. Były czyste. Dzięki mnie. Jazon poszarzał jak nieoczyszczony ołów.
[…]
W takim razie dowiedz się prawdy. Wiesz, jaka jest jego ulubiona rozrywka? Ludzie przypływają na naszą wyspę, chcąc się sprawdzić w pojedynku ze straszliwym czarownikiem. Ojciec lubi wpuszczać kapitanów statków pomiędzy smoki i przyglądać się, jak uciekają. Załogi zniewala i otumania do tego stopnia, że są bezwolne niczym kamienie. Widziałam, jak dla uciechy gości przykłada rozpalone żelazo do ramion ludzi. Niewolnik stoi bez ruchu i płonie, dopóki ojciec nie pozwoli mu odejść. Zastanawiałam się, czy zamienili się w puste łupiny, czy też wiedzieli, co ich spotyka, i w środku wyli z bólu. Jeśli ojciec mnie złapie, dowiem się tego, bo czeka mnie ten sam los. Nie mówiła słodkim głosem, którego używała przy Jazonie. Nie demonstrowała też swojej ostentacyjnej pewności siebie. Każde jej słowo ziało czarnym ogniem głowicy topora, miało jej ciężar i nieustępliwość i każde utaczało miarkę mojej krwi. Przecież nie skrzywdziłby własnego dziecka. Prychnęła drwiąco. Dla niego nie jestem dzieckiem. Robi ze mną, co mu się żywnie podoba, jak zrobił z wojownikami, którzy wyrośli z nasion, czy bykami zionącymi ogniem. Czy z moją matką, którą odesłał, kiedy tylko urodziła mu następcę. Może byłoby inaczej, gdybym się nie znała na czarach. Ale zanim skończyłam dziesięć lat, umiałam wywabiać żmije z kryjówek, jednym zaklęciem zabijałam jagnięta i przywracałam życie drugim. Ukarał mnie za to. Powiedział, że przez to nie pójdę na małżeńskim targu, ale tak naprawdę nie chciał, żebym zabrała jego tajemnicę do męża. Usłyszałam szepczący mi do ucha głos Pazyfae. Ajetes przez całe życie nigdy nie polubił żadnej kobiety. Jego największym pragnieniem było sprzedanie mnie czarownikowi-bogu w zamian za egzotyczne trucizny.
[…]
Ojciec nadal nas ściga. Musimy zaraz odpłynąć i jak najszybciej wracać do Jolkos. Mają tam wojska, których nawet on nie pokona, bo wspiera je Hera. Będzie musiał się cofnąć. Wtedy Jazon zostanie królem, a ja królową u jego boku. Jej twarz jaśniała. Każde jej słowo było jak kamień, na którym budowała swoją przyszłość. Ale po raz pierwszy dojrzałam, że przypomina stworzenie, które rozpaczliwie lgnie do krawędzi przepaści, gdy skała już umyka mu spod łap.
[…]
Mogłam ją uratować od splamionej krwią przeszłości. Czarownicą o niezmierzonej mocy. Która nie musi odpowiadać przed nikim poza samą sobą. Rozumiem. Kimś takim jak ty? Żałosną wygnanką, której samotność widać i czuć z daleka? Zobaczyła, że jestem wstrząśnięta jej słowami. Myślisz, że jak się otoczysz drapieżnikami i świniami, to kogoś oszukasz? Znasz mnie niecałe pół dnia, a już wyciągasz chciwie ręce, żeby zatrzymać mnie dla siebie. Twierdzisz, że chcesz mi pomóc, lecz komu naprawdę pragniesz pomóc? „Och, bratanico, najdroższa bratanico! Będziemy przyjaciółkami od serca i rączka w rączkę będziemy odprawiać czary. Zatrzymam cię u mego boku, żebyś zastąpiła mi córkę”. Wydęła wargi. Nie skażę siebie na taką śmierć za życia. Do tej pory wydawało mi się, że tylko nie mogę znaleźć sobie miejsca. Że tylko nie mogę znaleźć sobie miejsca i że jestem trochę smutna. Ale ona pozbawiła mnie złudzeń i zobaczyłam w jej oczach siebie: zgorzkniałą, porzuconą staruchę snującą intrygę, jak pająk swoją sieć, dzięki której wysysa życie młódki. Z pałającym rumieńcem zerwałam się na nogi i stanęłam z nią twarzą w twarz. Lepsze to niż być żoną Jazona. Jesteś ślepa na jego słabość. On już się od ciebie odsuwa. Ile dni jesteś jego żoną? Trzy? Jaki będzie za rok? Prowadzi go miłość własna, ty byłaś mu przydatna tylko chwilę. W Jolkos twoja pozycja będzie zależeć od jego dobrej woli. Jak myślisz, na jak długo mu jej starczy, kiedy jego ziomkowie przybiegną z krzykiem, że zamordowanie twojego brata sprowadziło przekleństwo na kraj?
[…]
W więzieniu nie rządzą więźniowie. Twarz mi pałała, ale byłam zbyt mądra, by pokazać, co czuję. Powiedz mu, że zrobię im coś potwornego, jeśli one się stąd nie zabiorą. Zamienię je w szczury. Nie wyobrażam sobie, żeby Zeus był tym zachwycony. Czy nie wygnano cię za czyny przeciwko własnemu gatunkowi? Uważaj, żeby nie ukarano cię jeszcze bardziej. Mógłbyś się za mną wstawić. Mógłbyś spróbować go przekonać. Ciemne oczy zalśniły z uciechy. Przykro mi, jestem tylko posłańcem. Błagam. One naprawdę mi przeszkadzają. Nie żartuję. Wprost przeciwnie – rzekł. Jesteś potwornie nudna. Wysil wyobraźnię, one muszą się na coś przydać. Zabierz je do łóżka. Co za absurd! Przestraszą się i wezmą nogi za pas. Zawsze to robią. Ale zdradzę ci sekret: kiedy nimfy biorą nogi za pas, beznadziejnie im się plączą. Podczas uczty na Olimpie taki dowcip zostałby skwitowany salwą śmiechu. Hermes czekał więc, szczerząc zęby. Mnie jednak nie było do śmiechu, czułam tylko lodowatą wściekłość.
[…]
Nie wiem, co robili jego ludzie. Może się przypatrywali. Gdyby moja lwica żyła, rozwaliłaby drzwi, lecz była popiołem rozniesionym wiatrem. Z dworu dobiegały kwiki dzików. Pamiętam, co wtedy myślałam, naga na szorstkich kamieniach: W gruncie rzeczy jestem tylko nimfą i takie właśnie jest nasze życie. Śmiertelniczka zemdlałaby, ale ja byłam cały czas świadoma. W końcu poczułam jego dygot i ucisk na szyi zelżał. Grdykę miałam zmiażdżoną jak zgniły konar. Nie mogłam się ruszyć. Kropla potu spadła z jego włosów na moją nagą pierś i zaczęła spływać niżej. Usłyszałam szepty mężczyzn. Nie żyje? Lepiej, żeby żyła, teraz moja kolej. Nad ramieniem przywódcy zamajaczyła inna twarz. Ma otwarte oczy. Przywódca cofnął się i splunął. Śluzowaty glut zadygotał na podłodze. Kropla potu płynęła i płynęła, znacząc oślizłą ścieżkę. Locha za domem kwiknęła przeraźliwie. Konwulsyjnie przełknęłam ślinę. Gardło mi się otworzyło i poczułam powietrze w płucach. Zaklęcie sprowadzające sen się rozwiało, wyschło, nie potrafiłabym go rzucić, nawet gdybym chciała. Ale nie chciałam. Spojrzałam na pobrużdżoną gębę. Dodane do wina zioła miały jeszcze jeden użytek poza sprowadzaniem snu. Odetchnęłam głęboko i wypowiedziałam zaklęcie. Mgła przesłoniła mu oczy. Nie rozumiał, co się z nim dzieje. Co… Nie skończył. Żebra mu zatrzeszczały i zaczęły się rozszerzać. Rozległo się chlupnięcie i ciało się rozerwało, pękały kości. Nos rósł niepowstrzymanie, nogi się pod nim ugięły, a ciało kurczyło się jak u muchy wysysanej przez pająka. Opadł na czworaki. Wrzasnął przeraźliwie i jego załoga wrzasnęła razem z nim. Długo krzyczeli. Jak się okazało, tamtej nocy jednak urządziłam świniobicie.
[…]
Przypływali, nie wiem dlaczego. Odmiana losu? Zmiany w handlu i powstanie nowych szlaków morskich? Czy może zapach w powietrzu mówiący: „Tu mieszkają nimfy. Same”? Statki spływały na Ajaję jak przyciągane na linie. Żeglarze wychodzili na brzeg i rozglądali się zadowoleni. Świeża woda, zwierzyna, ryby, owoce. I wydało mi się, że widziałem nad drzewami dym z komina. Czy tu ktoś śpiewał? Mogłam rzucić czar i ukryć wyspę. Miałam taką moc. Udrapowałabym wybrzeża na kształt ostrych skał, wirów, najeżonych nieprzystępnych klifów. Popłynęliby dalej i więcej bym ich nie oglądała, nikogo, nigdy. Nie, pomyślałam. Na to za późno. Znaleziono mnie. Niech się przekonają, jaka jestem. Niech się dowiedzą, że świat nie jest taki, jaki im się wydaje.
[…]
Kiedyś zapytał mnie, dlaczego zamieniam ich w świnie. Siedzieliśmy przed paleniskiem, na tych samych krzesłach co zawsze. Lubił siedzisko obite byczą skórą, ze srebrnymi intarsjami na rzeźbieniach. Czasem w roztargnieniu tarł je kciukiem. Dlaczego nie? – odpowiedziałam pytaniem. Posyłał mi nikły uśmiech. To ważne, naprawdę chciałbym wiedzieć. Wiedziałam, że naprawdę chce. Nie był pobożny, ale z nabożną czcią szukał tego, co ukryte. Były we mnie odpowiedzi. Czułam je, rozrastały się głęboko schowane jak zeszłoroczne bulwy. Ich korzenie splatały się z tamtą chwilą, którą spędziłam pod ścianą, kiedy moje lwice sobie poszły, dziki kwiczały na podwórzu, a zaklęcia zatrzasnęły się we mnie w środku. Po przemianie załogi przyglądałam się, jak się szamoczą i płaczą w zagrodzie, wpadają na siebie, ogłupiali ze zgrozy. Nienawidzili tego wszystkiego, nowych obfitych ciał, delikatnych rozciętych raciczek, obrzmiałych brzuchów nurzających się w błocie. Czuli się upokorzeni, poniżeni. Do bólu tęsknili za dłońmi – wypustkami, których mężczyźni używają do karcenia świata. Dajcie spokój – przemawiałam im do rozsądku. Nie jest aż tak źle. Powinniście docenić plusy bycia świnią. Są śliskie od błota i szybkie, więc trudno je złapać. Nie wystają wysoko ponad ziemię, dlatego trudno je przewrócić. Nie są jak psy, nie potrzebują waszej miłości. Wszędzie znajdą pożywienie, odpadki, śmieci. Wydają się nieinteligentne i tępe, ale to usypia ich wrogów, bo są mądre i zapamiętują ich twarze. Byli głusi na moje słowa. Prawdę mówiąc, z mężczyzn są fatalne świnie.
[…]
Nimfy postawiły świeże wino i wymknęły się z izby. Usłyszawszy pukanie, otworzyłam drzwi. Promienie późnopopołudniowego słońca padały na mężczyznę, podkreślając płomiennorudą, starannie uczesaną brodę i przebłyski siwizny we włosach. U pasa nosił miecz z brązu. Nie wyróżniał się wzrostem, ale jak zauważyłam, był silny, o wyrobionych mięśniach. Pani, moja załoga znalazła u ciebie schronienie – zagaił. Mam nadzieję, że znajdzie się tu miejsce także dla mnie. Włożyłam w uśmiech cały blask mojego ojca. Jesteś równie mile widziany jak twoi podwładni. Przyglądałam mu się, gdy napełniałam puchary. Kolejny złodziej, pomyślałam. Ale jego wzrok tylko przemknął po moich wspaniałościach. Natomiast zatrzymał się na przewróconym stołku. Pochylił się i postawił go, jak należy. Dziękuję – powiedziałam. To koty. Zawsze coś przewrócą. Oczywiście – przytaknął. Przyniosłam jedzenie i wino i zaprowadziłam go do paleniska. Wziął puchar i usiadł na wskazanym srebrnym krześle. Kiedy się zginał, dostrzegłam, że trochę się skrzywił, jakby naciągnął świeżą ranę. Od pięty do umięśnionego uda miał poszarpaną bliznę, ale starą, przyblakłą. Wskazał pucharem krosno. Nigdy nie widziałem takiego modelu – powiedział. Ze Wschodu? Tysiące mężczyzn jego pokroju przewinęły się przez tę izbę. Skatalogowali każdy kawałeczek złota i srebra, ale nikt nie zwrócił uwagi na krosno. Na chwilę się zawahałam. Z Egiptu – odparłam w końcu. Ach. Egipcjanie to prawdziwi mistrzowie, prawda? To sprytne użyć drugiej poprzecznej belki zamiast ciężarków. Dużo łatwiej prowadzić wątek. Z chęcią zrobiłbym szkic. Głos miał dźwięczny, ciepły, wciągający jak odpływ oceanu. Moja żona byłaby zachwycona. Te ciężarki doprowadzają ją do szału. Wciąż powtarza, że ktoś powinien wymyślić coś lepszego. Niestety, nie znalazłem czasu, żeby się do tego przyłożyć. Jedno z wielu moich małżeńskich zaniedbań.
[…]
Twoja żona chyba jest mądrą kobietą. Owszem. Pominąwszy fakt, że za mnie wyszła, ale jako że tylko na tym zyskałem, nie wytykam jej tego błędu. Tak mnie zaskoczył, że prychnęłam śmiechem. Jakiego mężczyznę stać na podobną uwagę? Żadnego, którego poznałam wcześniej. A jednocześnie miał w sobie coś, co sprawiało, że wydawał się znajomy. Gdzie ona teraz jest? Na okręcie? W domu, chwała niech będzie bogom. Nie zabrałbym jej na pokład między takich obszarpańców. Prowadzi dom lepiej niż jakikolwiek zarządca. To sprawiło, że nadstawiłam uszu. Zwykli żeglarze nie mają zarządców ani nie przywykli do siedzenia na krzesłach ze srebrnymi intarsjami. On czuł się na nim tak swobodnie, jakby spoczywał na łożu. Nazywasz swoją załogę obszarpańcami? – powiedziałam. Mnie wydali się tacy sami jak inni żeglarze. To uprzejme, co mówisz, ale często boję się, że wylezą z nich zwierzęta. Westchnął ciężko. To moja wina. Jako kapitan powinienem trzymać ich krótko. Ale byliśmy na wojnie i sama wiesz, jak wojna potrafi splugawić nawet najlepszych. A ci, chociaż bardzo ich kocham, nigdy nie zasłużyli na miano najlepszych. Mówił tonem zwierzenia, jakbym go rozumiała. Ale ja o wojnie wiedziałam tyle co z opowieści ojca o tytanach. Pociągnęłam wina. Wojna zawsze wydawała mi się głupim wyborem mężczyzn. Niezależnie od tego, co może im dać, dostaną zaledwie kilka lat, żeby się tym nacieszyć, zanim umrą. Bardziej prawdopodobne jest, że wcześniej zginą.
[…]
Nie obawiaj się, pani, nie będę ci obciążać głowy przydługą opowieścią o wojnie, ale to przez nią moi żołnierze tak wychudli. Dziesięć lat walczyliśmy na wybrzeżach Troi. Teraz nie marzą o niczym innym poza tym, żeby wrócić do domu i zasiąść w cieple paleniska. Dziesięć lat? To musi być dopiero forteca ta Troja! Och, była przepotężna, ale nie jej siła stała się przyczyną wojny, lecz nasza słabość. Tym też mnie zaskoczył. Nie tyle szczerością, ile doborem słów. Jego kwaśna dezaprobata była rozbrajająca.To długo na pobyt poza domem – rzuciłam. I to jeszcze nie koniec naszej podróży. Wypłynęliśmy z Troi dwa lata temu. Powrotna droga do domu okazuje się nieco trudniejsza, niż to sobie wyobrażałem. Więc nie ma potrzeby przejmować się krosnami – powiedziałam. Do tej pory twoja żona albo machnęła na ciebie ręką, albo sama zbudowała lepsze. Nadal miał zuchowatą minę, lecz prawdopodobnie wcale tak się nie czuł. Pewnie masz rację. Nie byłbym zaskoczony, gdyby dwukrotnie pomnożyła nasze ziemie.
[…]
A ty jesteś boginią Kirke, córką słońca. Kiedy wymówił moje imię, coś się we mnie obudziło, coś ostrego i zachęcającego. On jest jak pływ oceanu, pomyślałam. Ani się obejrzysz, a wybrzeże zniknie. Ludzie nie wiedzą, kim jestem – powiedziałam. Z doświadczenia wiem, że większość ludzi to głupcy. Wyznaję, że mało brakowało, a zdradziłbym się wcześniej, kiedy wspomniałaś o krowach swojego ojca. Uśmiechał się, zapraszając mnie do wspólnego śmiechu, jakbyśmy byli psotnymi dziećmi. Jesteś królem? Możnowładcą? Królem. W takim razie, królu Odyseuszu, jesteśmy w impasie. Ty masz szlachetne ziele, a ja twoją załogę. Nie mogę cię skrzywdzić, ale jeśli mnie zaatakujesz, nigdy nie wrócą do dawnej postaci. o się właśnie bałem – przyznał. I, oczywiście, twój ojciec Helios potrafi być zapiekły w zemście. Niespieszno mi oglądać jego gniew. Helios nie kiwnąłby palcem w mojej obronie, ale nie zamierzałam o tym mówić. Musisz zrozumieć, że twoi ludzie złupiliby mnie do gołej skóry. Wybacz, proszę. To głupcy, młodzicy i nazbyt im pobłażałem.
[…]
Jego ciało pachniało ciężką pracą i morzem. Znał opowieści z dziesięciu lat. Poczułam się chętna i głodna jak niedźwiedź na wiosnę. Słyszałam, że wielu znajduje zaufanie w miłości. To go zaskoczyło i spodobał mi się błysk w jego oku, zanim go ukrył. Pani, tylko głupiec powiedziałby „nie” na taki zaszczyt. Ale po prawdzie myślę, że tylko głupiec powiedziałby „tak”. Jestem śmiertelnikiem. Kiedy tylko odstawię szlachetne ziele, by zlec w twoim łożu, będziesz mogła rzucić na mnie urok. Po chwili milczenia dodał: Chyba że przysięgniesz na rzekę zmarłych, że mnie nie skrzywdzisz. Przysięga na Styks powstrzymałaby nawet samego Zeusa. Jesteś ostrożny. Wydaje mi się, że dzielimy tę cechę. Nie, pomyślałam. Nie jestem ostrożna. Jestem nierozważna, działam na oślep. Czułam, że to będzie tylko kolejny nóż. Inny, ale nóż. Nie obchodziło mnie to. Pomyślałam: niech posmakuję tego ostrza. Są rzeczy warte krwi. Złożę tę przysięgę – powiedziałam.
[…]
Jakie nieszczęścia was spotkały? Recytował opowieść, jakby podawał przepis kulinarny. Burze, które gnały ich przez połowę świata. Lądy pełne kanibali i mściwych dzikusów, sybarytów o zatrutej woli. Pułapka przygotowana przez olbrzyma Polifema, dzikiego jednookiego giganta, syna Posejdona. Zjadł pół tuzina wojowników i wyssał ich kości. Żeby uciec, Odyseusz musiał go oślepić i teraz mściwy Posejdon ścigał go przez morza. Nic dziwnego, że Odyseusz kulał i posiwiał. Oto człowiek, który stawiał czoło potworom, pomyślałam. A teraz Atena, moja odwieczna przewodniczka, odwróciła się do mnie plecami. Nie byłam zaskoczona, słysząc jej imię. Mądra córka Zeusa nade wszystko czciła fortele i pomysłowość. Kto bardziej zasługiwał na jej troskę niż on? Co ją obraziło? Nie byłam pewna, czy odpowie. Wojna rodzi wiele grzechów – zaczął, odetchnąwszy głęboko. Nie ja pierwszy i nie ostatni je popełniłem. Kiedy prosiłem o wybaczenie, zawsze mi go udzielała. Ale doszło do złupienia miasta. Zburzenia świątyń, rozlewu krwi na ołtarzach. To było największe świętokradztwo, posoka na świętościach przynależnych bogom. Przyłożyłem do tego rękę jak inni, ale kiedy oni zostali, wznosząc do niej modły, ja ruszyłem przed siebie. Byłem… niecierpliwy.
[…]
Słowa spłynęły mu z ust jak bajarzowi. Achilles, książę Ftyi, najszybszy z Greków, najlepszy z Achajów pod Troją. Piękny, błyskotliwy, zrodzony z budzącej lęk zalotników nereidy Tetydy, pełen gracji i zabójczy jak samo morze. Trojanie kładli się przed nim niczym trawa pod sierpem i sam potężny książę Hektor zginął ugodzony jego jesionową włócznią. Nie lubiłeś go – powiedziałam. Wyraz jego twarzy zdradzał rozbawienie. Na swój sposób zasługiwał na wysoką ocenę. Ale żołnierz był z niego okropny, bez względu na to, ilu wrogów potrafił położyć trupem. Miał tyle szkodliwych wyobrażeń na temat honoru i lojalności. Codziennie trzeba było od nowa walczyć, by go okiełznać i poprowadzić prostą drogą do celu. Potem jego najlepsza część umarła i stał się jeszcze trudniejszy. Ale jak już mówiłem, jego matka była boginią, więc przepowiednie wiązały mu wolę niczym morskie wodorosty. Walczył ze sprawami większymi niż te, które kiedykolwiek udało mi się pojąć. Nie kłamał, ale też nie mówił prawdy. Jak sam powiedział, miał za patronkę Atenę. Kroczył z tymi, którzy mogli zgnieść świat jak skorupkę jajka. Co było jego najlepszą częścią? Kochanek, Patrokles. Niezbyt mnie lubił, ale dobrzy ludzie nigdy za mną nie przepadali. Achilles oszalał, kiedy Patrokles zginął… no, powiedzmy, że prawie oszalał.
[…]
Wodzowie przypisują sobie zasługi i rzeczywiście: ich czyny są warte złota. Ale zawsze przyzywają cię do namiotu i każą składać raporty, zamiast pozwolić zrobić to, co w nich jest. Pieśni opiewają bohaterów. Bohaterstwo to osobna sprawa. Kiedy Achilles nakładał hełm i wyrąbywał krwawy szlak na polu bitwy, prostym wojownikom serca rosły w piersiach. Myśleli o przyszłych opowieściach i pragnęli się w nich znaleźć. „Walczyłem przy boku Achillesa. Stałem tarcza w tarczę z Ajaksem. Czułem powiew, jaki zostawiały za sobą ich wielkie włócznie”. Zwykli wojownicy to następna sprawa, bo chociaż bywają słabi i niepewni, to kiedy wepnie się ich w jeden zaprzęg, zawiozą cię do zwycięstwa. Lecz najważniejsza jest ręka, która musi zebrać wszystkie elementy i uczynić z nich jedność. Umysł, który poprowadzi do celu i nie zadrży przed koniecznościami wojny. To była twoja rola – wtrąciłam. Co oznacza, że jednak jesteś jak Dedal. Tylko że nie pracujesz w drewnie, ale w ludziach.
[…]
Czasem szedł z nimi uśmiechnięty, ale nieraz odpędzał ich krzykiem albo razami. Wcale nie był tak przystępny i zrównoważony, jakiego udawał. Był jak morze, które każdego dnia jest innej barwy, inaczej kształtuje pieniste fale, ale zawsze demonstruje tę samą nieznającą spokoju intensywność ruchu, sięgającą horyzontu. Kiedy na okręcie pękł reling, kopnął go rozwścieczony do morza. Następnego dnia udał się ponury do lasu, zabierając siekierę, a gdy Eurylochos zaofiarował się z pomocą, Odyseusz wilczo obnażył zęby. Nadal potrafił zebrać się w sobie, przywołać na twarz minę, którą musiał pokazywać codziennie, by wziąć w karby Achillesa, ale to go kosztowało i poddawał się nastrojom. Jego ludzie schodzili mu z drogi i widziałam, że są zbici z tropu. Dedal kiedyś mi powiedział: „Nawet najlepsze żelazo skruszeje, gdy będziesz je za długo okładać na kowadle”. Byłam spokojna jak morze, na które rozlano oliwę, cicha jak bezwietrzne wody. Ciągnęłam Odyseusza za język, prosiłam o opowieści z dalekich wypraw, pomiędzy obce ludy. Opowiadał mi o armiach Memnona, syna Eos, króla Etiopów; o dosiadających koni Amazonkach używających półkolistych tarcz. Słyszał, że w Egipcie niektórzy faraonowie to kobiety przebrane w męskie stroje, a w Indiach żyją mrówki wielkości lisów, które potrafią wykopywać złoto na wydmach. Na dalekiej północy z kolei nie brak ludzi, którzy twierdzą, że to nie rzeka Okeanosa okrąża świat, ale otacza go wielki wąż, gruby jak okręt i zawsze głodny. Nigdy nie zaznaje spokoju, bo apetyt każe mu pełznąć przed siebie, pożerać wszystko, kawałeczek po kawałeczku, a pewnego dnia zje cały świat i pożre samego siebie.
[…]
Potarł kłykcie. Za młodu był łucznikiem, a nic tak nie niszczy dłoni jak wysiłek niezbędny do nałożenia i napięcia cięciwy. Gdy wyruszał na wojnę, łuk zostawił w domu, zabrał jednak ból rąk. Kiedyś mi się zwierzył, że jeśliby miał przy sobie łuk, byłby najlepszym strzelcem obu armii. Więc czemu go nie zabrałeś? Musiał dbać o swój wizerunek, wyjaśnił. Łuk był bronią Parysa. Parysa żonokradcy. Bohaterowie uważali go za tchórza. Żaden, nawet najsprawniejszy, łucznik nie miał szans zostać Najlepszym z Greków. Bohaterowie to głupcy – skwitowałam. Roześmiał się. Co do tego się zgodziliśmy. Miał zamknięte oczy. Milczał tak długo, że myślałam, że śpi. Wreszcie się odezwał: Gdybyś widziała, jak byliśmy blisko Itaki. Czułem zapach ryb smażonych na brzegu.
[…]
Jaka ona jest? – spytałam. Opowiadał mi o jej łagodnym obejściu, o tym, że wystarczy jej jedno słowo wypowiedziane spokojnym tonem, a ludzie natychmiast wykonują jej polecenia, szybciej, niż gdyby rozkazywała krzykiem. Była doskonałą pływaczką. Uwielbiała krokusy i wpinała we włosy pierwsze okazy, bo przynosiły szczęście. Mówił o niej tak, jakby była za ścianą, jakby nie dzieliło ich dwanaście lat i morza. Jest kuzynką Heleny, powiedział. Tysiąc razy sprytniejsza i mądrzejsza, chociaż Helena jest na swój sposób sprytna, ale, oczywiście, kapryśna. Już znałam opowieści o Helenie, królowej Sparty, śmiertelnej córce Zeusa, najpiękniejszej kobiecie świata. Parys, książę Troi, wykradł ją mężowi, Menelaosowi, i tak rozpoczęła się wojna. Odpłynęła z Parysem z własnej woli czy przymuszona? – spytałam kiedyś. Kto wie? Przez dziesięć lat obozowaliśmy pod jej bramami i nigdy nie słyszałem, żeby próbowała uciec. Ale ledwo Menelaos zaatakował miasto, rzuciła mu się naga na szyję, przysięgając, że przeżyła udręki i że chciała tylko jednego: powrotu do małżonka. Nigdy nie wydobędziesz z niej całej prawdy. Jest jak wąż o wielu zwojach, a na oku ma tylko własną korzyść. Nie inaczej niż ty, pomyślałam. Natomiast moja żona jest stała – dodał. Stała we wszystkim. Nawet mądrzy mężowie czasem zbaczają z drogi rozsądku, ale nie ona. Jest jak nieruchoma gwiazda, niezawodny łuk. Zamilkł i wyczułam, że płynie w głębokim nurcie wspomnień. Nic, co mówi, nie jest jednoznaczne, nie wyraża jednej intencji, a jednak jest stała. Zna samą siebie.
[…]
Leżałam obok niego każdej nocy w świetle księżyca. Wyobrażałam sobie, że powiem: „Jeszcze tylko jedna pora roku”. Jeszcze tylko do końca lata, wtedy są najlepsze wiatry. To by go zaskoczyło. Dostrzegłabym drobny błysk zawodu w jego oczach. Złote boginie nie powinny błagać. Tak więc pozwoliłam wyspie, by prosiła zamiast mnie, przemawiając wymownością swojej urody. Skały z każdym dniem traciły lodowy chłód, pąki rozkwitły. Jedliśmy na zielonej trawie. Chodziliśmy po ciepłym od słońca piasku i pływaliśmy w rozjaśnionej zatoce. Zabrałam go w cień jabłoni, żeby opływał go jej zapach, kiedy spał. Rozwijałam przed nim cuda Ajai jak dywan i widziałam, że zaczyna się wahać. Jego ludzie też to spostrzegli. Przeżyli obok niego trzynaście lat i chociaż pokrętne myśli Odyseusza przekraczały ich umysłowe zdolności, wyczuwali zmianę, jak psy myśliwskie wyczuwają nastrój pana. Z każdym dniem byli coraz bardziej niespokojni. Kiedy tylko mogli, mówili głośno: „Itaka”. „Królowa Penelopa”, „Telemach”. Eurylochos kroczył po domu, rzucając gniewne spojrzenia. Widziałam, jak szepcze z innymi po kątach. Gdy przechodziłam, milkli i spuszczali wzrok. Po jednym, po dwóch chodzili ukradkiem do Odyseusza. Oczekiwałam, że ich odeśle, ale on tylko wpatrywał się nad ich ramionami w pełne wirujących pyłków powietrze zachodu słońca. Nie powinnam ich z powrotem przemieniać, pomyślałam. Lepiej, żeby byli wieprzami.
[…]
Jestem tu panią, nie strażniczką więzienia. Wtedy na mnie spojrzał. Wiem, szlachetna pani. Jestem ci bezmiernie wdzięczny. Oczy miał piwne i ciepłe jak ziemia latem. Mówił prosto. Nie silił się na krasomówstwo, co oczywiście samo w sobie było krasomówstwem. Poza tym umiał się pokazać w najlepszym świetle. Poczułam coś w rodzaju mściwej satysfakcji, gdy powiedziałam: Mam dla ciebie wiadomość od bogów. Wiadomość… Na jego twarzy pojawił się niepokój. Powiadają, że dotrzesz do domu. Ale najpierw rozkazują ci rozmówić się z wróżbitą Tejrezjaszem w domu umarłych.
[…]
Wiatry zaniosą cię poza lądy i morza na skraj świata żywych. Na wybrzeże, gdzie rosną czarne topole; jest tam spokojna woda, nad którą pochylają się wierzby. To wejście do świata podziemi. Wykop tam dziurę w ziemi, wielką, jak ci pokażę. Napełnij ją krwią czarnej owcy i czarnego barana i wokół odpraw libację. Przybędą tłumnie głodne cienie rozpaczliwie spragnione dymiących oparów życia po długim pobycie w mrokach. Odyseusz przymykał oczy. Może wyobrażał sobie dusze wysypujące się z szarych komnat. Znał niektórych. Achillesa i Patroklesa, Ajaksa, Hektora. Wszystkich Trojan, których zabił i wszystkich Greków, a także własną pożartą załogę, nadal krzyczącą o sprawiedliwość. Ale nie to miało być najgorsze. Spotkać również dusze, których obecności nie mógł przewidzieć: dusze ziomków, którzy umarli pod jego nieobecność. Może rodziców lub Telemacha. Może samej Penelopy. Musisz odgrodzić ich od krwi, dopóki nie przyjdzie Tejrezjasz – ciągnęłam. Napije się do woli i przekaże ci swą mądrość. Wtedy powrócisz tu na jeden, jedyny dzień, bo być może będę mogła ci jeszcze pomóc.
[…]
Odciągnęłam Odyseusza na bok, w zielone zarośla. Mów – ponagliłam go. Żyją – powiedział. To najlepsze wieści. Mój syn i żona żyją. Ojciec też. Ale nie matka. Czekałam. Wbijał wzrok w pobliźnione kolana. Agamemnon tam był. Jego żona wzięła sobie kochanka i kiedy Agamemnon wrócił do ojczyzny, zarżnęła go w łaźni jak wołu. Widziałem Achillesa i Patroklesa, Ajaksa z raną, którą sam sobie zadał. Zazdrościli mi życia, ale przynajmniej nastąpił kres ich bitew. Twoje też się skończą. Kiedy dotrzesz do Itaki. Widziałam to. Dotrę, lecz Tejrezjasz powiedział, że znajdę mężów oblegających mój dom, wyjadających moje zapasy i uzurpujących sobie prawo do mojego miejsca. Muszę znaleźć sposób, żeby ich zabić. Ale potem, gdy będę kroczył po lądzie, z morza wyłoni się moja śmierć. Bogowie uwielbiają swoje zagadki.
[…]
Może to dziwnie zabrzmi, ale nawet w tak krańcowo żałosnym stanie nie uległam rozpaczy. Przywykłam do nieszczęścia, które – bezkształtne i nieprzejrzyste – rozciągało się na wszystkie strony świata. Ta udręka miała jednak swoje wybrzeża, głębiny, cel i kształt. Była w niej nadzieja, bo miała się skończyć i dać mi dziecko. Syna. Nie wiem skąd – czy za sprawą znajomości czarów, czy krwi proroków w żyłach – ale wiedziałam, że to będzie chłopiec. Rósł, a z nim rosła jego kruchość. Nigdy nie byłam tak zadowolona z mojego nieśmiertelnego ciała otaczającego go niczym zbroja. Szumiało mi w głowie, kiedy czułam pierwsze kopnięcia; mówiłam do niego w każdej chwili, gdy miażdżyłam zioła, szykowałam ubranka, plotłam kołyskę z sitowia. Wyobrażałam sobie, że chodzi obok mnie – dziecko, chłopiec i mężczyzna, którym miał się stać. Miałam mu pokazać wszystkie cudowności, które dla niego zgromadziłam, wyspę i jej niebo, owoce i owce, fale i lwice. Ta idealna samotność nigdy więcej nie miała być samotnością. Położyłam rękę na brzuchu. Twój ojciec powiedział, że chciał więcej dzieci, ale nie dlatego żyjesz, pomyślałam. Jesteś dla mnie.
[…]
Nie był szczęśliwy. To minie, myślałam. Jeszcze trochę, a przestanie się wściekać i płakać w moich ramionach. Ale ta chwila nie nadchodziła. Nie cierpiał słońca. Nie cierpiał wiatru. Nie cierpiał kąpieli. Nie cierpiał być ubrany, nagi, leżeć na brzuszku, na plecach. Nie cierpiał tego ogromnego świata i wszystkiego, co w nim było… i wyglądało na to, że najbardziej nie cierpiał mnie. Myślałam o minionych godzinach spędzonych na przygotowywaniu mikstur, śpiewaniu, tkaniu. Czułam ich utratę, jakby mi wyrwano rękę. Powiedziałam sobie, że brakuje mi nawet zamieniania ludzi w świnie, bo przynajmniej w tym byłam dobra. Chciałam go cisnąć daleko, a tymczasem chodziłam z nim w ciemnościach w tę i we w tę przed falami i z każdym krokiem wzdychałam za dawnym życiem. Kiedy kwilił, myślałam gorzko: Przynajmniej nie muszę się martwić, że nie żyje.
[…]
Zjawiła się niczym piorun, wysoka, wyprostowana, nagła błyskawica, pazur gromu na nocnym niebie. Zwieńczony końskim włosiem hełm ocierał się o sufit. Rozświetlona tarcza rzucała iskry. Włócznia w jej ręce była długa i cienka, ostrze obrysowane światłem paleniska. Była uosobieniem pewności siebie i wszelkie wahania i niedoskonałości świata pierzchały sprzed jej oblicza. Jasna i ulubiona córa Zeusa, Atena. To, czego pragnę, się ziści. Żadna kara nie zostanie złagodzona. Jej głos brzmiał jak pękający metal. Stałam przed wielkimi bogami: moim ojcem, dziadem, Hermesem, Apollinem. Jednakże ich spojrzenia nie przewiercały mnie tak jak jej wzrok. Odyseusz powiedział, że Atena jest jak ostrze wyszlifowane do cienkości włosa, tak idealne, że nawet nie wiedziałabyś, że otrzymałaś cios, podczas gdy krew po każdym uderzeniu serca spływałaby na podłogę. Wyciągnęła znakomicie wyprofilowaną rękę. Daj mi dziecko. Wszelkie ciepło uciekło z izby. Nawet trzaski ognia obok wydawały się tylko namalowane na ścianie. Nie. Jej oczy miały barwę kutego srebra i kamiennej szarości.
[…]
Dlaczego miałoby ci zależeć na śmierci mojego syna, jeśli nie po to, żeby udręczyć Odyseusza? Nie tobie wiedzieć, po co i dlaczego. Ujrzałam, co nastąpi, i mówię ci, że to dziecko nie może żyć. Jeśli stanie się inaczej, pożałujesz tego do końca swoich dni. Darzysz je tkliwością i nie mogę mieć ci tego za złe. Ale nie pozwól, żeby matczyna czułość zaćmiła zdrowy rozsądek. Myśl, córko Heliosa. Czy nie mądrzej dać mi go teraz, kiedy jest dziecięciem, które dopiero co przyszło na świat, kiedy jego ciało i twoje uczucia dopiero nabierają kształtu? Jej głos złagodniał. Pomyśl, o ile będzie to dla ciebie cięższe za rok, dwa, dziesięć, gdy twoja miłość dojrzeje. Lepiej teraz wysłać go bez żalu do domu zmarłych dusz. Lepiej począć nowe dziecko i nowymi radościami zatrzeć pamięć przeszłości. Żadna matka nie powinna oglądać śmierci dziecka. A przecież, jeśliby miało do niej dojść, gdyby nie było innego rozwiązania, możesz oczekiwać rekompensaty. Rekompensaty… Oczywiście. Z jej twarzy padał na mnie blask jak z wnętrza kuźni. Chyba nie myślisz, że żądam ofiary, nie oferując nagrody? Będziesz się cieszyć łaską Pallas Ateny, moją wieczną życzliwością. Wzniosę mu pomnik na tej wyspie. W swoim czasie przyślę ci innego dobrego mężczyznę, aby był ojcem twojego syna. Pobłogosławię jego narodziny, będę go chronić od wszelkiego zła. Będzie przywódcą między śmiertelnikami, darzonym bojaźnią w walce, mądrym w radzie, szanowanym przez wszystkich. Zostawi po sobie potomków i ziści wszystkie twoje matczyne nadzieje. Zapewnię mu to.
[…]
Dzieci nie są workami ziarna, nie zastąpisz jednego drugim, przemknęło mi przez głowę. Pominę to, że traktujesz mnie jak rodną klacz mającą się źrebić na twoje gwizdnięcie – odparłam. Prawdziwa zagadka to pytanie, dlaczego tak ci zależy na śmierci mojego syna. Co takiego szykuje mu przyszłość, że potężna Atena jest gotowa tyle zapłacić, żeby jej uniknąć? Cała jej łagodność zniknęła jak zdmuchnięta. Cofnęła rękę takim gestem, jakby zatrzaskiwała drzwi. A więc zdecydowałaś, że mi się przeciwstawisz. Ty z twoimi chwastami i mizerną boskością. Przygniatała mnie swoją mocą, lecz miałam Telegonosa i nie oddałabym go za nic. Tak – oświadczyłam. Wykrzywiła usta, odsłaniając białe zęby. Nie ustrzeżesz wiecznie syna. W końcu go dopadnę.
[…]
Tamtej nocy zrobiłam dwa czarodziejskie wywary. W jednym była kropla krwi i szlachetne ziele; w drugim szczątki wszystkich części wyspy, od nabrzeżnych skał po słone równiny. Pracowałam jak w gorączce i kiedy słońce się uniosło, miałam przed sobą dwie zakorkowane płaskie buteleczki. Dyszałam z wyczerpania, lecz nie zamierzałam czekać ani chwili. Zabrałam Telegonosa i wspięłam się na najwyższy szczyt nagie pasmo skalne pod nisko wiszącym niebem. Stanęłam tam i krzyknęłam: Atena jest gotowa zabić moje dziecko, więc będę go broniła. Bądźcie teraz świadkami mocy Kirke, czarownicy z Ajai. Rozlałam na skałę wywar z krwią. Mieszając się z wodą, zasyczał jak płynny brąz. Biały opar uniósł się w powietrze. Urósł, tworząc wielką kopułę nad wyspą, zamykającą nas w sobie. Warstwa żywej śmierci. Gdyby Atena się zjawiła, byłaby zmuszona odstąpić od wyspy jak rekin napotykający słodką wodę.
[…]
Nie po raz pierwszy dostrzegł żeglarzy. Często mijali naszą wyspę. Ale pierwszy raz chciał udzielić im pomocy. Dałam się zaciągnąć na przybrzeżną skałę. To prawda, łódź była przechylona i nabierała wody. Widzisz? Rzucisz zaklęcie tylko ten jeden raz? Na pewno będą bardzo wdzięczni. Miałam na końcu języka: „Skąd to wiesz?”. Ludzie w wielkiej potrzebie często są jak najdalsi od wdzięczności i zaatakują cię tylko po to, by znów poczuć się silnymi. Błagam, matko. A jeśli to ktoś podobny do mojego ojca? Twój ojciec jest jedyny w swoim rodzaju. Oni pójdą na dno, matko. Zatoną! Nie możemy stać i patrzeć, musimy coś zrobić! Twarz wykrzywiło mu przerażenie. W oczach miał łzy. Proszę, matko! Nie mogę znieść myśli, że utoną na moich oczach. Raz – powiedziałam. Tylko ten jeden raz.
[…]
Nie potrafił wyobrazić sobie bezwzględnej bogini mierzącej mu włócznią w serce. Nie opowiedziałam mu o jego dzieciństwie, o tym, jaki był niedobry i trudny. Nie opowiedziałam mu o okrucieństwie bogów, o okrucieństwie jego ojca. A trzeba było, pomyślałam. Przez szesnaście lat podtrzymywałam nad nim niebo, a on nie widział tego. Trzeba było go zmusić do pójścia i zrywania ziół, które uratowały mu życie. Trzeba było go zmusić, żeby stał przy piecu, kiedy wymawiałam zaklęcia. Trzeba było opowiedzieć mu o wszystkim, co znosiłam w milczeniu, o wszystkim, co zrobiłam dla jego bezpieczeństwa. Ale teraz co? Był tam gdzieś między drzewami, ukrywając się przede mną. Łatwo wyobraziłam sobie zaklęcia, którymi odcięłabym go od pragnień, jak odcina się korzeń od owocu.
[…]
Żałowałam, że nie ma przy mnie Odyseusza, bo zapytałabym go: „Ale jak ten król nakłonił swego wroga, żeby mu pomógł, skoro ten najpierw zadał mu tak głęboką ranę?”. Odpowiedzi udzieliła mi inna jego opowieść, której słuchałam na moim rozległym łożu. Jak to robiłeś? Kiedy nie mogłeś skłonić Achillesa i Agamemnona, żeby cię słuchali? – spytałam go wtedy. Uśmiechnął się w blasku ognia padającego z paleniska. To łatwe. Wymyślasz taki plan, żeby nie musieli cię słuchać.
[…]
Zaprowadziłam go na ocienioną część plaży. Kiedy jadł resztę gruszek, zaznaczyłam mu trasę, wskazując postoje i niebezpieczeństwa. Nie miał płynąć obok Scylli. Były inne drogi do Itaki. To, że Odyseusz nie mógł z nich skorzystać, było częścią zemsty Posejdona. Jeśli Hermes ci pomoże, to świetnie, ale za nic nie wolno ci się od niego uzależnić. Wszystkie jego obietnice to gruszki na wierzbie. I zawsze, ale to zawsze, wystrzegaj się Ateny. Może ci się pokazać w innej postaci niż zwykle. Może jako piękna panna. Nie daj się jej nabrać ani nie ulegnij innej pokusie, którą ci podsunie. Matko. Był czerwony jak burak. Płynę na poszukiwanie ojca. Tylko to się dla mnie liczy. Nie mówiłam nic więcej. Byliśmy dla siebie czulsi przez te dwa dni niż wcześniej, nawet przed kłótnią. Wieczorami siadywaliśmy przy palenisku i Telegonos wsuwał stopę pod brzuch jednej z lwic. Mieliśmy dopiero jesień, ale noce już były chłodne. Podałam jego ulubioną potrawę: rybę faszerowaną ziołami i serem. Jadł i pozwalał mi wygłaszać kazania.
[…]
Nie byłam samotna na wyspie od… Nie mogłam się doliczyć. Stu lat? Dwustu? Wcześniej mówiłam sobie, że gdy mój syn odpłynie, zajmę się wszystkim, co odkładałam przez szesnaście lat. Będę od brzasku do zmroku robiła mikstury, wykopywała korzenie i zapominała o posiłkach, będę ścinała gałązki wierzbowe i plotła koszyki, aż się spiętrzą do sufitu. Zapanuje spokój, dni będą płynąć leniwie. Nastanie czas odpoczynku. Ale nic z tego. Chodziłam po brzegu, wypatrywałam oczy, jakbym mogła dosięgnąć wzrokiem Itaki. Liczyłam czas, wyobrażając sobie etapy podróży. Teraz zatrzyma się po wodę pitną. Teraz będzie zwiedzał wyspę. Uda się do pałacu i uklęknie przed królem. Odyseusz… Co zrobi Odyseusz? Nie dowiedział się przed opuszczeniem Ajai, że będzie ojcem. Tak mało mu powiedziałam. Co pomyśli o naszym dziecku? Będzie dobrze, zapewniałam siebie. To chłopiec, z którego można być dumnym. Odyseusz doceni jego zalety tak, jak docenił krosna Dedala. Dopuści go do zaufania i nauczy sztuk walki śmiertelników, władania mieczem, łucznictwa, polowania, przemawiania na radzie. Telegonos zasiądzie na ucztach i będzie czarował mieszkańców Itaki, podczas gdy ojciec będzie mu się z dumą przyglądał. Jeszcze zawojuje Penelopę i Telemacha.
[…]
Krzyczałem do niego, ale rzucił się na mnie. Wykrzykiwał, że nie mogę go okradać i napadać na jego kraj. Da mi nauczkę. Wyobrażałam sobie wstrząs Telegonosa. Nigdy o nic go nie oskarżono. Zaatakował mnie. Powiedziałem, że się myli. Że mam pozwolenie jego syna, księcia. To tylko jeszcze bardziej go rozzłościło. „Ja tu rządzę!”, krzyknął. Wiatr smagał nas i Telegonos drżał. Chciałam go objąć, ale równie dobrze mogłabym próbować uściskać dąb. Stanął nade mną. Twarz miał pobrużdżoną i pokrytą zaschniętą solą, ramię obandażowane i opatrunek przesączony krwią. U boku nosił nóż. Wzrok utkwił daleko, jakby znów klęczał na tej plaży na Itace. Przypomniałam sobie pobliźnione ramiona Odysa, poznaczone setkami płytkich cięć. Lubił walkę wręcz. Mawiał, że lepiej dostać nożem w ramię niż w brzuch. Uśmiechał się w ciemnościach pokoju. „Ach, ci bohaterowie! Żebyś widziała ich miny, kiedy biegłem prosto na nich!” Kazał mi odłożyć włócznię. Powiedziałem, że nie mogę tego zrobić, ale on tylko się wydzierał, że mam ją odłożyć… odłożyć. Potem chciał mnie obezwładnić.
[…]
Miałam tę scenę przed oczami: Odyseusz o barach niedźwiedzia i potężnie umięśnionych nogach rzuca się na mojego syna, któremu jeszcze nie urosła broda. Nagle przypomniałam sobie wszystkie opowieści, które ukrywałam przed Telegonosem. O Odyseuszu bijącym do nieprzytomności kłótliwego Tersytesa. O tych wszystkich razach, po których krnąbrny Eurylochos miał podbite oko albo rozkwaszony nos. Odyseusz okazywał niekończącą się cierpliwość Agamemnonowi mimo jego kaprysów, lecz wobec tych, którzy stali niżej, był ostry jak zimowe sztormy. To przyprawiało go o znużenie, o obojętność na cały świat. Iluż opornych musiał zaprzęgać w nieskończoność do realizacji swoich celów, iluż głupców musiał odwodzić od ich nadziei, żeby zrealizowali jego plany. Nie a na świecie takich ust, które potrafiłyby perswadować tak jak on. Szukał skrótów i je znajdował. Pewnie nawet odczuwał jakąś przyjemność w braniu pod but biedaków, którzy ośmielili się stanąć na drodze Najlepszemu z Greków. Co widział tamten Najlepszy, patrząc na mojego syna? Łagodnego, pozbawionego lęku młodzieńca, który nigdy w życiu nie nagiął się do czyjejś woli.
[…]
Ogon Trygona [potwora morskiego, płaszczki o jadowity ogonie – przyp. aut.]. Śmierć, którą włożyłam synowi do ręki. Jego twarz tylko zastygła. Upadł. Chciałem wytrzeć truciznę, ale nawet nie znalazłem rany. Powiedziałem, że zabiorę go do mojej matki, która mu pomoże. Usta mu zbielały. Trzymałem go za ramiona. „Jestem twoim synem, nazywam się Telegonos, urodziła mnie bogini Kirke”, powiedziałem. Usłyszał. Myślę, że usłyszał. Popatrzył na mnie, zanim… wyzionął ducha. Nie mogłam wydobyć słowa. W końcu wszystko stało się jasne. Rozpacz groźnej Ateny, jej napięte rysy twarzy, gdy mówiła, że pożałujemy, jeśli Telegonos będzie żył. Bała się, że zrani osobę, którą kochała. A kogo Atena ukochała najbardziej? Zakryłam ręką usta. Odyseusz… Skulił się na to słowo jak na dźwięk klątwy. Próbowałem go ostrzec. Próbowałem… Zamilkł. Mężczyzna, z którym pokładałam się tyle nocy, zabity bronią, którą mu wysłałam, nieżywy w ramionach mojego syna. Mojry śmiały się ze mnie, z Ateny, z nas wszystkich. To był ich ulubiony, gorzki żart: ci, którzy walczą przeciwko proroctwu, tym mocniej zaciskają sobie na szyi pętlę. Pętla się zadzierzgnęła i mój biedny syn, który nigdy nikogo nie skrzywdził, nie miał drogi ucieczki. Płynął do domu sam przez wiele godzin z miażdżącym ciężarem na sercu.
[…]
Wokół nas zatrzęsły się drzewa. Wiatr zmieniał kierunek. Boreasz tchnął zimnem na świat. Kraina podziemi – powtórzył Telegonos. Nie myślałem o tym. On tam będzie. Kiedy umrę, spotkam go tam. Wtedy będę mógł go błagać o wybaczenie. Będziemy mogli spędzić całą resztę czasu razem, prawda? Energia nadziei przepełniła jego głos. Widziałam ten obraz w jego oczach: wielki wojownik kroczący ku niemu przez pole złotogłowów. On klęka na utkanych z mgły kolanach i Odyseusz gestem każe mu powstać. Zamieszkają jeden obok drugiego w domu umarłych. Jeden obok drugiego tam, gdzie mnie nigdy nie będzie dane wkroczyć. Smutek podszedł mi do gardła, grożąc, że połknie mnie całą. Dla syna byłam gotowa dotknąć przynoszącej kalectwo trucizny. A teraz nie mogłam powiedzieć prostych słów niosących jakieś pocieszenie?
[…]
Czekali na pokładzie. Za nimi blady dysk słońca odbijał się od zimnego nieba, kryjąc w cieniu twarze przybyszów. Zadałam sobie w duchu pytanie, czy to zaplanowali. Odyseusz powiedział mi, że połowa starcia polega na znalezieniu takiej pozycji, żeby światło słońca kłuło wroga w oczy. Ale w moich żyłach płynęła krew Heliosa i żadne światło nie mogło mnie oślepić. Widziałam ich wyraźnie. Penelopę i Telemacha. Co knują? – zastanawiałam się, czując lekkie zawroty głowy. Uklękną? Jak należy przywitać boginię, która urodziła syna twojemu mężowi? A ten syn przyczynił się do jego śmierci? Penelopa skłoniła głowę. To dla nas zaszczyt, bogini. Dziękujemy ci za schronienie. Głos miała gładki jak miód, twarz spokojną niczym lustro jeziora. Świetnie, pomyślałam. A więc tak to przeprowadzimy. Znam tę śpiewkę. Bądź moim honorowym gościem – rzekłam. Jesteś tu mile widziana.
[…]
Czułam, jak moc przenika moje ciało niczym niebo przed burzą. Wiem, że planujesz zabić mojego syna. Poruszyły się tylko płomienie paleniska. Skąd to wiesz? – spytał. Bo jesteś księciem i synem Odyseusza. Bo szanujesz prawa bogów i ludzi. Bo twój ojciec nie żyje, a za jego śmiercią stoi mój syn. Może zamierzasz zabrać się też za mnie. Chyba że tylko chcesz rozegrać to w mojej obecności? Widziałam go w blasku moich własnych oczu. Pani, nie życzę źle tobie ani twojemu synowi – powiedział. Co za uprzejmość! Jestem całkowicie uspokojona. Nie miał napęczniałych mięśni wojownika. Nie widziałam u niego blizn ani stwardniałej skóry na rękach. Ale był mykeńskim księciem, perfekcyjnie wyćwiczonym i giętkim, od kołyski sposobionym do walki wręcz. Penelopa z pewnością zadbała o jego wyszkolenie. Jak mogę udowodnić, że mówię prawdę? W jego głosie słyszałam powagę. Pomyślałam, że sobie ze mnie żartuje. Nie możesz. Wiem, że na synu ciąży obowiązek pomszczenia ojca. Temu nie zaprzeczam. Patrzył na mnie bez drgnienia powieki. Ale ten obowiązek jest wiążący tylko wtedy, gdy ojciec został zamordowany.
[…]
A jednak przyniosłeś do mojego domu broń. Spojrzał na nóż, jakby zaskoczony, że go ma. Służy do krojenia mięsa. Pewnie tak. Już to sobie wyobrażam. Dobył go zza pasa i cisnął na stół. Ostrze zadźwięczało. Byłem na plaży, kiedy ojciec umarł – powiedział. Słyszałem krzyki i bałem się starcia. W ostatnich latach ojciec nie był… gościnny. Zjawiłem się za późno, ale widziałem koniec. Wyrwał włócznię. Umarł nie z ręki Telegonosa. Większość mężczyzn nie szuka powodów do wybaczenia śmierci ojca. Nie mogę się wypowiadać w imieniu większości. Upieranie się przy winie twojego syna byłoby niesprawiedliwe. Niesprawiedliwe… Dziwne było słyszeć to słowo w jego ustach. Było jednym z ulubionych jego ojca. Tamten krzywy uśmiech, uniesione ręce. Świat to niesprawiedliwe miejsce. Przyjrzałam się mężczyźnie stojącemu przede mną. Mimo że wzbudzał we mnie gniew, miał w sobie coś pociągającego. Nie demonstrował dworskiej ogłady. Gesty miał proste, nawet niezgrabne. Okazywał ponure zdecydowanie jak okręt szykujący się walczyć ze sztormem.
[…]
Ale potem Odyseusz wrócił. Dziesięć lat żeglował po opuszczeniu Troi, siedem po wypłynięciu z Ajai. Zjawił się w przebraniu żebraka i ujawnił tylko garstce naszych. Znaleźliśmy sposób na zalotników: turniej. Ten kto naciągnąłby wielki łuk Odyseusza, miał dostać rękę mojej matki. Zalotnicy próbowali jeden po drugim i nie dawali rady. W końcu wystąpił ojciec. Jednym ruchem napiął łuk i przeszył strzałą gardło najgorszego z całej czeredy. Tak długo się ich bałem, a padali przed nim jak trawa przed sierpem. Zabił ich wszystkich. Człowiek wojny, wyćwiczony dwudziestoma latami walk. Najlepszy z Greków po Achillesie, znów zbrojny w swój łuk. Oczywiście, że nie mieli żadnej szansy. Byli żółtodziobami, spasionymi i zepsutymi. Powstała z tego całkiem ciekawa historia: leniwi, okrutni zalotnicy oblegający wierną żonę, grożący prawowitemu następcy tronu. Zgodnie ze wszystkimi prawami – boskimi i ludzkimi – zasłużyli na karę. A Odys jawił się w tej opowieści jak uosobienie śmierci, skrzywdzony bohater przywracający światu porządek. Nawet Telegonos uznałby takie zakończenie za właściwe. Mimo to ta wizja wywoływała we mnie mdłości: Odyseusz brodzący po kostki w krwi w domu, o którym marzył tak długo.
[…]
Przeżyłam wstrząs, dowiadując się, że powiedział coś takiego ojcom, którzy stracili synów. Z jednej strony, chciałam zaprzeczyć, powiedzieć, że to do niego niepodobne. Z drugiej – potrafiłam sobie wyobrazić Odyseusza, jak rozkłada ręce i wzdychając, mówi: „Taki los dowódcy. Ludzie są szaleni. Czyż to nie tragedia rodzaju ludzkiego, że niektórzy muszą, jak osły skosztować kija, zanim przejrzą na oczy?”. Jedyna różnica polegała na tym, że Telemach wyraził się bez ogródek. Potem trzymali się z dala od pałacu – kontynuował – ale ojciec wciąż był podejrzliwy. Był pewien, że tamci spiskują przeciwko niemu. Rozkazał wartom strzec pałacu dzień i noc. Mówił o tresowanych psach i wykopaniu rowów, by wyłapać złoczyńców, którzy przyjdą nocą. Planował zbudować wielką palisadę. Jakbyśmy byli oblężoną twierdzą. Powinienem wtedy coś powiedzieć. Wciąż jednak miałem nadzieję, że mu to minie.
[…]
Nie ma takiego człowieka, który przewidziałby czyny mojej matki. Teraz jego głos nie był już bezbarwny, stał się gorzki. Czekałam. Dostrzegłam, że milczenie bardziej popycha go do mówienia niż słowa. Był czas, kiedy zwierzaliśmy się sobie ze wszystkiego – powiedział. Co noc ustalaliśmy razem strategię przeciwko zalotnikom, decydowaliśmy, czy powinna do nich zejść, czy nie, przemówić wyniośle czy ustępliwie, czy ma podać dobre wino, czy powinniśmy doprowadzić do konfrontacji. Gdy byłem dzieckiem, spędzaliśmy razem każdy dzień. Zabierała mnie, żebym popływał, a potem siadywaliśmy pod drzewem i przyglądaliśmy się mieszkańcom Itaki zajmującym się swoimi sprawami. Znała historię każdego, kto nas mijał, i opowiadała mi ją, bo uważała, że należy rozumieć przyszłych poddanych.
[…]
Głos mu nie zadrżał, był niemal pozbawiony emocji, ale Telemach tak mocno zacisnął ręce na poręczach krzesła, że zbielały mu kłykcie. Powiedziałem mu, że to on zhańbił nasz dom. Pysznił się wojną, ale nam przywiózł tylko śmierć. Jego ręce nigdy nie będą czyste i moje też nie, bo wszedłem za nim w jezioro krwi, którą rozlał, i będę tego żałował po kres moich dni. Po tym byłem skończony. Zostałem wykluczony z narad. Nie mogłem przekroczyć progu wielkiej sali. Słyszałem, jak krzyczał do matki, że wykarmiła węża.
[…]
Widywałam Odyseusza w takim nastroju. Każda ludzka wada doprowadzała go do gniewu: marnotrawstwo, głupota, powolność. Nawet przedmioty i przyroda wywoływały w nim wściekłość: bzyczące muchy, wypaczające się drewno czy ciernie, które rozrywały mu tunikę. Kiedy żył ze mną, usuwałam to wszystko, otulając go magią i boskością. Może dlatego był tak szczęśliwy. Nazywał nasz czas idyllą. Nie wiem, czy „iluzja” nie byłaby lepszym słowem. Wypływał na te łupieżcze wypady każdego miesiąca – ciągnął Telemach. Dochodziły nas wieści, w które trudno było uwierzyć. Wziął sobie nową żonę, królową jednej z wysp. Rządził tam w szczęściu między krowami i jęczmieniem. Nosił złoty diadem, ucztował do brzasku, pochłaniał całe dziki i zaśmiewał się do rozpuku. Spłodził kolejnego syna. Miał oczy Odyseusza. Kształt, barwę, nawet intensywność spojrzenia. Tylko nie wyraz: spojrzenie jego ojca zawsze było nastawione na pozyskanie rozmówcy, przymilenie się. Wzrok Telemacha nie wyrażał niczego.
[…]
Byłam wtedy rozgrzana winem i ogniem, połechtana jego zainteresowaniem. Weźmy na przykład taką załogę okrętu – zaczęłam. Niewątpliwie między nimi jedni są lepsi, drudzy gorsi. Niektórzy rozkoszują się gwałtem i piractwem, a inni dopiero świeżo zakosztowali takiego życia i są jeszcze żółtodziobami. Niektórym nie śniłoby się rabować, chyba że ich rodziny umierałyby z głodu. Są tacy, którzy wstydziliby się po fakcie, inni dopuściliby się zła tylko z rozkazu kapitana albo uważaliby, że skoro wszyscy wokół je czynią, to ich postępki zginą w tłumie. A więc których przemieniasz, a których puszczasz wolno? – spytał. Przemieniam wszystkich – odparłam. Przybyli do mojego domu. Czemu miałoby mnie obchodzić, co przynoszą w sercach? Uśmiechnął się i podniósł kielich do ust. Pani, jesteśmy jednakiej myśli.
[…]
Odyseusz z wielkim upodobaniem udawał człowieka, który jest jak wszyscy, lecz nie było nikogo takiego jak on i gdy odszedł, nikt jemu podobny nie kroczył po ziemi. Lubił powtarzać, że wszyscy bohaterowie to głupcy, podczas gdy tak naprawdę mówił: „Wszyscy poza mną”. Więc kto miał go poprawić, kiedy popełniał błąd? Na plaży popatrzył na Telegonosa i dojrzał w nim pirata. W wielkiej sali patrzył na Telemacha i widział w nim spiskowca. Ale może żaden rodzic nie potrafi ocenić charakteru swojego dziecka. Patrząc na nie, widzi tylko własne błędy.
[…]
Słowa lały mu się z ust niepowstrzymanym potokiem. Po co te wszystkie lata bólu i błąkania się po świecie? Dla chwili dumy. Wolał już być przeklętym przez bogów niż Nikim. Gdyby po wojnie wrócił do domu, zalotnicy ani myśleliby się zjawić. Matka nie miałaby zmarnowanego życia. Ani ja. Tyle się naopowiadał o tęsknocie za nami i domem! Ale to były kłamstwa. Kiedy wrócił do Itaki, nigdy nie był zadowolony, zawsze spoglądał na horyzont. Gdy nas odzyskał, chciał czegoś innego. Jeśli to nie jest marne życie, to jak wygląda marne? Wabienie innych do siebie, a potem odwracanie się od nich? Otworzyłam usta, by powiedzieć, że to nieprawda. Lecz przecież tyle razy leżałam obok niego, czując ból, bo wiedziałam, że myśli o Penelopie. To był mój wybór. Telemach nie zaznał takiego luksusu. Jest jeszcze jedna historia, którą powinnam ci opowiedzieć – rzekłam. Zanim do was wrócił, bogowie zażądali, by udał się w podróż do świata podziemi i przemówił do wieszcza Tejrezjasza. Tam napotkał wiele dusz tych, których poznał za życia. Ajaksa, Agamemnona, a z nimi Achillesa, kiedyś Najlepszego z Greków, który wybrał wczesną śmierć w zamian za wieczną sławę. Twój ojciec ciepło przemówił do bohatera, sławiąc go i zapewniając o chwale pośród ludzi. Lecz Achilles uczynił mu wyrzuty. Powiedział, że żałuje dumnego życia i wolałby, aby było cichsze, wtedy byłby naprawdę szczęśliwy.
[…]
Nie widziałam jego najgorszych cech. Przyłapałam się na tym, że starannie dobieram słowa. Nawet w najlepszym humorze nie był łatwym człowiekiem. Ale był moim przyjacielem w okresie, kiedy potrzebowałam kogoś takiego. To dziwne, że bogini potrzebuje przyjaciół. Wszystkie stworzenia, które nie są szalone, ich potrzebują. Myślę, że on więcej na tym zyskał. Nie przemieniłam jego załogi w świnie. Nie uśmiechnął się. Był jak strzała, która leci do końca przypisanego jej toru. Wszyscy bogowie, wszyscy śmiertelnicy, którzy mu pomagali, mówią o jego fortelach – powiedział. Jego prawdziwy talent polegał na tym, że znakomicie umiał brać od innych.
[…]
Powstała. Wyznasz mi całą prawdę i wtedy zdecyduję – oświadczyłam. Stałyśmy twarzą w twarz w zacienionej izbie. W powietrzu czuło się smak gromu. Rozmawiałaś z moim synem. Przypuszczał, że jego ojciec zginął na wojnie. Potem Odyseusz wrócił zmieniony, zbyt głęboko przesiąknięty krwią i smutkiem, by żyć jak zwykły człowiek. Przekleństwo wojowników. Czy tak? Coś w tym rodzaju. Mój syn jest lepszy ode mnie i lepszy od swojego ojca. Nie widzi jednak wszystkiego. A ty widzisz? Jestem ze Sparty. Tam wiemy, co trapi starych wojowników. Drżą im ręce, zrywają się ze snu. Są tacy, którzy rozlewają wino na każdy głos trąbki. Ręce mojego męża były spokojne jak ręce kowala, a kiedy rozlegało się buczenie trąby, był pierwszy w porcie i patrzył na horyzont. Wojna go nie złamała, tylko obnażyła jego naturę. Pod Troją w końcu zmierzył się z czymś, co dorównywało jego możliwościom. Na każdym kroku nowy plan, nowa intryga, nowa katastrofa, którą należało odwrócić. Próbował uniknąć wojny – wtrąciłam. Och, ta stara historia… Szaleństwo, pług… To też była intryga. Złożył przysięgę bogom, wiedział, że się nie wywinie.
[…]
Nie było narad wojennych, armii do pobicia ani dowodzenia. W miejsce żywych, ludzi z jego załóg i moich zalotników, były trupy. A do tego nie było dnia, żeby nie docierały świeże wieści o dalekich wspaniałościach. Menelaos wzniósł nowy złoty pałac. Diomedes podbił królestwo w Italii. Nawet Eneasz, trojański uchodźca, założył miasto. Mąż wysłał gońca do Orestesa, syna Agamemnona, oferując się jako doradca, lecz Orestes odpowiedział, że ma już doradców, jakich potrzebuje, a poza tym nie chciałby burzyć odpoczynku tak wielkiego bohatera. Potem Odyseusz wysłał gońców do potomków Nestora, Idomeneusa i tak dalej, ale wszyscy odpowiadali w tym samym duchu. Nie chcieli go. I wiesz, co sobie powiedziałam? Że tylko potrzebuje czasu. Że w każdej chwili może sobie przypomnieć rozkosze domowego ogniska. Rozkosze mojej obecności. Znów będziemy razem snuć plany. Wykrzywiła usta, uśmiechając się szyderczo. Tylko że takie życie mu nie odpowiadało. Schodził na plażę i krążył po niej. Przyglądając mu się z okna, przypomniałam sobie opowiedzianą przez niego historię, w którą wierzą ludzie Północy: o wielkim wężu pragnącym pożreć cały świat. Też pamiętałam tamtą historię. W końcu wąż zjadał sam siebie.
[…]
Pamiętam jednak chciwość w jej oczach, gdy mówiła o Odyseuszu… sowa z ofiarą w szponach. Jej ulubieńcowi nigdy nie miało być dane zgrzybieć w domowych pieleszach. Musiał żyć w centrum wydarzeń, jasny i świetny, zawsze niestrudzony i nienasycony, wciąż zachwycający nowymi przebłyskami sprytu, geniuszu, który brał się nie wiedzieć skąd. Na dworze drzewa zmagały się z wiatrem na tle mrocznego nieba. W nierealnym świetle twarz Penelopy była delikatna niczym oblicza posągów, które wyrzeźbił Dedal. Zadawałam sobie w duchu pytanie, dlaczego przestała być o mnie zazdrosna. Teraz wiedziałam. Nie ja byłam boginią, która zabrała jej męża. Bogowie udają, że są rodzicami – odezwałam się – ale tak naprawdę są dziećmi, które klaszcząc, domagają się więcej. A teraz, kiedy Odyseusz nie żyje, kto jej da to „więcej”? Ostatni kawałek mozaiki trafił na swoje miejsce i w końcu ukazał się pełny obraz. Bogowie nigdy nie rezygnują ze swoich ulubieńców. Atena szykowała się przybyć po drugiego w szeregu po Odyseuszu. Po jego potomka.
[…]
Telemach mi się przyglądał. Poznałam Dedala – potwierdziłam. Co jeszcze kryłaś przede mną? – dopytywał się natarczywie Telegonos. Minotaura i Trygona, i jeszcze kogo? Chimerę? Lwa nemejskiego? Cerbera i Scyllę? Uśmiechałam się, widząc jego szeroko otwarte oczy i oburzenie, i nie spodziewałam się ciosu. Gdzie usłyszał jej imię? Od Hermesa? Na Itace? To nie miało znaczenia. Lodowate ostrze włóczni wkręcało się w moje wnętrzności. Co sobie wyobrażałam? Moja przeszłość nie była zabawą, opowieścią o przygodach, lecz ohydnym wrakiem, który sztormy wyrzucił na skały, żeby tam gnił. Była równie wstrętna jak przeszłość Odyseusza. Nic więcej nie usłyszysz. Nie pytaj mnie. Wstałam i wyszłam, zostawiając ich zdumionych. W swojej izbie położyłam się na łóżku. Nie towarzyszyły mi lwice ani wilczyce, zostały z moim synem. Gdzieś z góry Atena obserwowała nas błyszczącymi oczami. Czekała, by włócznią ugodzić mnie w słaby punkt. Czekaj dalej – powiedziałam w ciemnościach. I chociaż byłam pewna, że nie zasnę, zasnęłam.
[…]
Światło ukosem padało przez okno, rozkładając się u naszych nagich stóp. Gdy spytałam ją o Helenę, opowiedziała mi, jak w dzieciństwie spędzały czas u króla Sparty: pływały w rzekach i bawiły się na dworze Tyndareosa. Rozmawiałyśmy o przędzeniu i najlepszych odmianach owiec. Podziękowałam jej, że nauczyła Telegonosa pływać. Powiedziała, że to dla niej przyjemność. Przypominał jej kuzyna, Kastora, jego energię i dobry humor, umiejętność rozbawiania otoczenia. Odyseusz przyciągał świat do siebie – dodała. Telegonos biegnie za światem, równocześnie go kształtując, jak rzeka, która żłobi koryto. Jej pochwały sprawiły mi niewysłowioną przyjemność. Gdybyś wiedziała, jaki był w dzieciństwie…. Nie było bardziej szalonego stworzenia. Chociaż tak szczerze mówiąc, z nas dwojga ja byłam bardziej szalona. Zanim go urodziłam, myślałam, że macierzyństwo to łatwizna. Taka była córka Heleny, Hermiona – powiedziała Penelopa. Darła się przez pierwsze pięć lat, a potem wyrosło z niej najsłodsze stworzenie świata. Martwiłam się, że Telemach nie dość krzyczy. Że za wcześnie stał się zbyt dobrze wychowany. Zawsze byłam ciekawa, czy moje drugie dziecko różniłoby się od niego. Ale kiedy Odyseusz wrócił, było już chyba za późno. Mówiła rzeczowym tonem. W późniejszych pieśniach opisywano ją jako lojalną. Wierną, szczerą i ostrożną. Marne określenia dla kogoś takiego jak ona. Pod nieobecność Odyseusza mogła sobie wziąć drugiego męża, urodzić mu dziecko i jej życie stałoby się lżejsze. Kochała go jednak niezłomnie i nie zaakceptowałaby innego mężczyzny.
[…]
Medea rzeczywiście uciekła Ajetesowi. Udała się z Jazonem do Jolkos i urodziła mu dwóch synów, lecz mąż odwrócił się od jej czarów, a lud ją znienawidził. Z czasem Jazon postarał się o nową małżonkę, słodką, uwielbianą w ojczyźnie księżniczkę. Medea pochwaliła jego mądrość i wysłała pannie młodej dary: diadem i suknię, którą sama utkała. Kiedy dziewczyna nałożyła jedno i drugie, żywcem spłonęła. Potem Medea zawlokła na ołtarz własnych synków i poderżnęła im gardła, przysięgając, że Jazon nigdy nie będzie się nimi cieszyć. Ostatni raz widziano ją, jak wzywała zaprzężony w smoki rydwan, który miał ją zabrać z powrotem do Kolchidy. Pieśniarze niewątpliwie dobrze utkali tę opowieść, bo słuchając Penelopy, widziałam jasne, płonące oblicze Medei. Raczej podpaliłaby świat, niż zgodziłaby się na przegraną. Ostrzegałam ją, że to małżeństwo przyniesie jej smutek – powiedziałam. Nie cieszę się, słysząc, że miałam rację. Małżeństwo rzadko jest powodem do radości – odezwała się cichym głosem Penelopa. Może myślała o zamordowanych dzieciach Medei. Tak jak ja. A zaprzężony w smoki rydwan oczywiście należał do mojego brata, choć wydawało się nieprawdopodobne, że po wszystkim, co między nimi zaszło, miałaby do niego wrócić. Dostrzegałam w tym jednak jakiś sens. Ajetes chciał następcy, a nikt nie był mu bliższy charakterem niż Medea. Dorastała wyćwiczona w jego okrucieństwie i w końcu okazała się niezdolna pójść inną drogą.
[…]
Podczas następnych dni mijałam go, jakby był stołem w wielkiej izbie. Penelopa spoglądała na mnie, z nią jednak też nie rozmawiałam. Teraz tych dwoje często przebywało razem, naprawiając to, co wcześniej zostało zepsute. Nie obchodziło mnie to. Zabrałam Telegonosa nad morze, żeby mi pokazał, jak pływa. Wprawnie ciął umięśnionymi ramionami fale. Wydawał się starszy – nie szesnastolatek, ale dorosły mężczyzna. Dzieci bogów zawsze osiągają pełnię sił szybciej niż śmiertelnicy. Wiedziałam, że będzie tęsknił za Telemachem i Penelopą, kiedy odpłyną. Ale mogłam znaleźć zajęcia, które mu pomogą. Szykowałam się do tego, by uświadomić mu, że niektórzy ludzie są jak konstelacje, które ukazują się tylko o jednej porze roku. Przygotowywałam kolację, potem brałam okrycie i szłam w ciemność. Wyszukiwałam najwyższe wzniesienia, ostępy zamknięte dla śmiertelników. I śmiałam się w duchu, że to robię. Bo które z nich miałoby mnie szukać? W myślach przebiegałam te wszystkie historie, których nie opowiedziałam Odyseuszowi: o Ajetesie, Scylli i wiele innych. Nie chciałam, żeby historia mojego życia służyła mu tylko do rozrywki, za ziarno mielone nieustannie pracującym młynem jego inteligencji. Ale tylko on by je zniósł, ich brzydotę, moje błędy. Przegapiłam szansę, by się nimi podzielić; teraz było za późno.
[…]
W miejscu, w którym stanęłam, skały – od szesnastu lat polewane moimi miksturami – pociemniały. Pochyliłam się i potarłam ślady we wgłębieniach. Tyle razy tam przychodziłam. Tyle godzin tam spędziłam. Zamknęłam oczy, poczułam nad głową czar kruchy jak szkło i odczyniłam urok. Dał się słyszeć trzask tak cichy, jakby pękła przeciążona cięciwa. Czekałam, aż stary ciężar spadnie z moich ramion, a tymczasem przetoczyło się przeze mnie dziwne zmęczenie. Wyciągnęłam rękę, by znaleźć podparcie, ale trafiłam tylko na pustkę. Zachwiałam się, kolana się pode mną ugięły. Nie było jednak czasu na słabość. Zostaliśmy pozbawieni obrony. Atena przybywała – spadała ku mojej wyspie jak pikująca orlica. Zmusiłam się do opuszczenia góry. Idąc, zahaczałam stopą o każdy korzeń, wykręcałam kostki na kamieniach. Dyszałam. […] Jej wzrok spoczął na mnie. Powiedziałam ci, że pożałujesz, jeśli on będzie żył. Głos miała ciemny jak ruda w skale. Myliłaś się – odparłam. Zawsze byłaś nieposłuszna, tytanko. Ostrym ruchem, jakby chciała zadać mi ranę swoją precyzją, skierowała wzrok na Telemacha, który klęczał tak jak jego matka. Synu Odyseusza – przywitała go Atena. Jej ton się zmienił; była rozzłoszczona. Zeus przepowiedział, że na zachodzie powstanie nowe cesarstwo. Eneasz uciekł z garstką Trojan, którzy przeżyli, a ja muszę wyznaczyć im granice podbojów, żeby zadbać o równowagę, i potrzebuję do tego Greków. Ziemia jest tam żyzna i bogata, pełna zwierząt, pól i lasów, wszelakiego rodzaju płodów. Znajdziesz tam zamożne miasto, wzniesiesz mocarne mury i ustanowisz prawa, które stawią tamę napływowi barbarzyństwa. Pod twymi rządami wyrośnie dzielny lud, który będzie rządził przez przyszłe wieki. Zebrałam znakomitych mężów z naszych lądów i zaokrętowałam ich. Dziś przybędą i zabiorą cię ku przyszłości. Izba płonęła złotymi skrami jej wizji. Telemach też płonął. Wydawało się, że ramiona mu się poszerzyły, kończyny spotężniały. Bogini szarooka i mądra – odezwał się niskim głosem. To zaszczyt dla śmiertelnika niezwykły. Łaska niczym niezasłużona. Uśmiechnęła się jak świątynny wąż nad miską śmietany. Okręt przybędzie o zmierzchu. Bądź gotów.
[…]
Jego spokój chyba ją rozjuszył. Nie powstanie o tobie żadna pieśń. Żadna opowieść. Rozumiesz? Twoje życie minie w zapomnieniu. Historia nie wspomni twojego imienia. Będziesz nikim. Biła każdym słowem jak młotem w kuźni. Ugnie się, pomyślałam. Oczywiście, że się ugnie. Śmiertelnicy marzyli o sławie, którą opisała. To była ich jedyna nadzieja na nieśmiertelność. Wybieram taki los – powiedział. Na zimnym, pięknym obliczu Ateny lśniło nieukrywane niedowierzanie. Ile razy przez wieczność usłyszała „nie”? Nie potrafiła pojąć jego zachowania. Miała wygląd orlicy, która chciała porwać zająca, a wylądowała w błocie. Jesteś głupcem – prychnęła. Masz szczęście, że nie zabiję cię na miejscu. Oszczędzę cię z miłości do twojego ojca, ale już nie jestem twoją patronką. Chwała, która dodawała Telemachowi blasku, zniknęła. Bez niej wydawał się szary, wysuszony i powykrzywiany jak kora oliwki. Byłam tak samo wstrząśnięta jak Atena. Co on zrobił? I tak się zagłębiłam w myślach, że nie dostrzegłam drogi, na którą zostaliśmy wepchnięci, aż było za późno.
[…]
Helios nie należał do bogów, którzy zjawiali się na gwizdnięcie, ale byłam jego krnąbrną córką, która zdobyła ogon Trygona. Już wam mówiłam, że bogowie uwielbiają nowinki. Są ciekawscy niczym koty. Zstąpił z nieba. Na głowie miał koronę, a jego promienie zamieniły plażę w złoto. Purpura jego szat była ciemna niczym głęboka kałuża krwi. Minęły setki lat, a nie zmienił się ani trochę. Miałam przed sobą taki sam obraz, jaki od chwili, gdy się urodziłam, trwał wyryty w mojej pamięci. Przybywam – oznajmił. Jego głos potoczył się jak fala żaru bijąca od wielkiego ogniska. Chcę końca wygnania – powiedziałam. Twoje wygnanie nie ma końca. Jesteś ukarana po wieczność. Proszę, żebyś udał się do Zeusa i przemówił w moim imieniu. Przekaż mu, że jeśli mnie uwolni, uznasz to za przysługę. Na jego twarzy malowało się więcej zdumienia niż gniewu. Dlaczego miałbym zrobić coś takiego? Mogłam mu podać wiele powodów. Bo przez cały czas byłam twoją kartą przetargową. Bo widziałeś tych wszystkich mężczyzn i wiedziałeś, do czego są zdolni, a mimo to pozwoliłeś im wylądować na mojej wyspie. Bo potem, kiedy byłam kupką nieszczęścia, nie zjawiłeś się. Bo jestem twoją córką i będę wolna. Jak zawsze nieposłuszną i nadto śmiałą. Wzywającą mnie dla swoich błazeństw.[…] Pamiętasz, jak Prometeusz został wybatożony w twojej wielkiej sali? Zmrużył oczy. Oczywiście. Zostałam w niej, kiedy wszyscy wyszli. Zatroszczyłam się o niego i rozmawialiśmy. Przepalał mnie wzrokiem. Nie odważyłabyś się. Jeśli wątpisz, możesz go spytać. Albo Ajetesa. Chociaż to byłby cud, gdybyś wydobył z mojego brata choć odrobinę prawdy. Skóra zaczęła mnie piec od jego żaru; oczy mi łzawiły. Jeśli zrobiłaś coś takiego, popełniłaś największą zdradę. Tym bardziej zasługujesz na wygnanie. Zasługujesz na największą karę, jaką mogę ci zgotować. Dla głupiego kaprysu naraziłaś nas na gniew Zeusa. Tak – powiedziałam. A jeśli się nie postarasz zakończyć mojego wygnania, narażę cię znowu. Powiem Zeusowi, co zrobiłam. Jego twarz przebiegł skurcz. Pierwszy raz w życiu przyprawiłam go o prawdziwy wstrząs. Nie zrobisz tego. Zeus cię zniszczy. Może zniszczy. Sądzę jednak, że najpierw wysłucha. A winnym tak naprawdę będziesz ty, bo trzeba było lepiej pilnować córki. Oczywiście opowiem mu też inne rzeczy. O tych wszystkich pokątnych, zdradzieckich planach, które snujesz. Myślę, że Zeus z przyjemnością wysłucha, jak głęboko sięga bunt tytanów, nie sądzisz? Śmiesz mi grozić? Ach, ci bogowie! Wciąż to samo. Tak – odparłam. Skóra rozżarzyła mu się do oślepiającej jasności. Jego głos przepalał mi ciało. Doprowadzisz do wybuchu wojny. Mam nadzieję. Bo zanim dla twojej wygody spędzę choć dzień dłużej na wygnaniu, zobaczę, jak giniesz, ojcze. Jego wściekłość doszła do stanu takiego wrzenia, że powietrze wokół falowało. Mogę skończyć z tobą jedną myślą. To był mój najstarszy lęk: że rozpadnę się w białym żarze. Znów mnie przeniknął i zadrżałam. Miałam jednak wszystkiego dość. Możesz – przyznałam. Ale zawsze byłeś ostrożny, ojcze. Wiesz, że stawiłam czoło Atenie. Pokonałam najczarniejsze głębie. Nie potrafisz zgadnąć, jakie zaklęcia rzuciłam, jakie trucizny zgromadziłam, żeby się przed tobą zabezpieczyć, jak własna moc może ci rykoszetem spaść na głowę. Kto wie, co jest we mnie? Jak się tego dowiesz? Te słowa zawisły w powietrzu. Jego oczy były dwoma dyskami rozpalonego złota, lecz nie odwróciłam wzroku. Jeśli to zrobię, nie licz na nic więcej z mojej strony – powiedział. Nic więcej nie wybłagasz. Nie będę cię o nic więcej błagać, ojcze. Jutro opuszczę wyspę. Nie spytał, dokąd popłynę, nawet nie był tego ciekawy. Jako dziecko spędziłam tyle lat, patrząc na jego jasną twarz i dopatrując się myśli, które mi poświęca. Ale był jednostrunową harfą grającą na jedną nutę. Jego własną. Zawsze byłaś moim najgorszym dzieckiem – dodał. Ale przecież mnie nie zhańbisz. Mam pomysł. Zrobię, co mi się podoba, a ty już nie będziesz mnie zaliczał do swoich dzieci. Zesztywniał z gniewu. Wyglądał, jakby połknął kamień, który utkwił mu w gardle i nie dawał się wykrztusić. Pozdrów ode mnie matkę – powiedziałam. Zacisnął szczęki i zniknął.
[…]
Wyciągnęłam linę spomiędzy zapasów, podałam mu, a on owinął nią rumpel i starał się przeprowadzić łódź wokół wiru. Ciało Scylli unosiło się nad nami na podwójną wysokość masztu. Macki nadal spadały i gigantyczny tułów z każdą chwilą był coraz niżej. Dziesiąta, policzyłam. Jedenasta. Musimy płynąć! – zawołałam. Telemach już naprowadził dziób na kurs. Unieruchomił rumpel i rzuciliśmy się do wioseł. Wściekłe fale pod skałą miotały łodzią jak liściem na wietrze. Woda pożółkła. Ostatnia sprawna macka wisiała napięta na skalnej ścianie, groteskowo naprężona. W końcu puściła i potężny tułów uderzył w wodę. Fala wyrwała nam z rąk wiosła, lodowata woda zalała mi głowę. Nasze zapasy spadły z pokładu i zniknęły w białej kipieli, a z nimi włócznia Trygona. Ta strata była jak cios w pierś, nie miałam jednak czasu się nad nią zastanawiać. Trzymałam Telemacha za ramię, spodziewając się, że lada chwila pokład załamie się pod nami. Ale mocne deski i lina na rumplu wytrzymały. Ostatnia wielka fala wypchnęła nas z cieśniny. Łoskot Charybdy ucichł i morze otworzyło się przed nami. Dźwignąwszy się na nogi, obejrzałam się za siebie. U podstawy klifu, gdzie dawniej czekała Scylla, rozciągała się mielizna. Nad nią nadal górował zarys sześciu wężowych szyi, ale teraz nieporuszony. Nigdy więcej nie miał się poruszyć. Scylla zamieniła się w kamień.
[…]
Zostaliśmy na tamtym brzegu trzy dni. Nie strugaliśmy wioseł i nie łataliśmy żagla. Łowiliśmy ryby, zbieraliśmy owoce i nie szukaliśmy niczego, co było poza zasięgiem naszych rąk. Kładłam mu dłoń na brzuchu i czułam, jak wznosi się i opada wraz z oddechem. Ramiona miał powęźlone muskułami, kark spalony słońcem. Opowiedziałam mu swoje życie. Przy ognisku, w świetle przedpołudnia, kiedy robiliśmy sobie przerwę w naszych rozkoszach. Niektóre z opowieści okazały się łatwiejsze do przekazania, niż myślałam. Doznałam czegoś w rodzaju radości, opisując mu Prometeusza, znów ożywiając Ariadnę i Dedala. Ale inne fragmenty nie były tak łatwe i czasem, gdy mówiłam, dochodził do głosu gniew, a słowa napełniały usta goryczą. I wtedy irytowała mnie ta cierpliwość, z jaką wysłuchiwał mnie Telemach, kiedy mówiłam o tym, jak przelewałam krew. Byłam dojrzałą kobietą. Boginią, starszą od niego o setki pokoleń. Nie potrzebowałam jego litości, uwagi, niczego. No i? – pytałam porywczo. Dlaczego nic nie mówisz? Słucham. Widzisz? – mówiłam po skończeniu opowieści. Bogowie to paskudne stworzenia. Macie inną krew – odpowiadał. Słyszałem to od pewnej czarownicy.
[…]
Wróciłam o zachodzie. Telemach poszedł złowić ryby na kolację, a ja i Penelopa usiadłyśmy przy stole. Palce miała zabarwione na zielono; w powietrzu czułam zapach zaklęć. Od dawna się nad czymś zastanawiam – powiedziałam. Gdy spierałyśmy się co do Ateny, skąd przyszło ci do głowy uklęknąć przede mną? Myślałaś, że to mnie zawstydzi? Hm. Zgadywałam. Odyseusz kiedyś coś mi powiedział na twój temat. Co mianowicie? Że nigdy nie spotkał bogini, która przywiązywałaby mniejszą wagę do swojej boskości. Uśmiechnęłam się. Potrafił zaskoczyć mnie nawet po śmierci. Pewnie to prawda – przyznałam. Mówiłaś o nim, że kształtował swoje królestwo, ale też kształtował umysły ludzi. Przed nim wszyscy bohaterowie byli Herkulesami i Jazonami. Teraz dzieci bawią się w podróże, podboje wrogich lądów fortelami i słowami. To by mu się spodobało – zauważyła.
[…]
Czułam lęk lśniący jak woda. Te kwiaty sprawiły, że Scylla przemieniła się w potwora, chociaż całe jej zło sprowadzało się do szyderstw. Glaukos też stał się na swój sposób potworem, ponieważ boskość wyparła z niego całą dobroć. Przypomniałam sobie grozę, która ogarniała mnie podczas rodzenia Telegonosa: jaki stwór czeka wewnątrz mnie? Wyobraźnia podsuwała mi koszmarne obrazy. Wyrosną mi śliniące się łby i żółte kły. Zejdę w dolinę i rozerwę na strzępy Telemacha. Ale może wcale tak nie będzie, rozważałam w duchu. Może wszystkie moje nadzieje się ziszczą i popłyniemy z Telemachem do Egiptu i do tamtych wszystkich miejsc. Będziemy pływać po morzach, żyjąc z moich czarodziejskich umiejętności i jego stolarskich, a kiedy zjawimy się gdzieś po raz wtóry, ludzie będą wychodzić nam na powitanie. On będzie łatał ich łodzie, ja będę rzucała zaklęcia przeciwko muchom i gorączce i będziemy czerpać przyjemność, zwyczajnie naprawiając świat. Ta wizja rozkwitła, wyrazista jak chłodna trawa pode mną, jak ciemne niebo nad głową. Odwiedzimy Lwią Bramę w Mykenach, gdzie rządzili następcy Agamemnona, mury Troi chłodzone wiatrami z odzianej w lodową czapę Idy. Będziemy jeździć na słoniach i nocą przemierzać pustynię pod okiem bogów, którzy nigdy nie słyszeli o tytanach ani boskich mieszkańcach Olimpu, więc nie poświęcą nam więcej uwagi niż bawiącym się na piaskach u naszych stóp chrząszczom. On powie, że chciałby mieć dzieci, na co ja odpowiem: „Nie wiesz, o co prosisz”, a on na to: „Tym razem nie będziesz sama”. Mamy córkę, potem drugą. Penelopa pomaga mi w połogu. Zjawia się ból, ale mija. Kiedy dzieci są małe, mieszkamy na wyspie, a potem często ją odwiedzamy. Penelopa tka i czyni czary, podczas gdy wokół przemykają nimfy. Niezależnie od tego, jak bardzo jest siwa, nigdy się nie męczy, ale czasem widzę, że kieruje wzrok ku horyzontowi, gdzie czeka dom zmarłych i zamieszkujące go dusze. Córki, które sobie wymarzyłam, różnią się od Telegonosa i jedna od drugiej. Pierwsza nieustannie bawi się z lwicami, podczas gdy druga siedzi w kącie, patrzy i niczego nie zapomina. Mamy bzika na ich punkcie, stoimy nad nimi, gdy śpią, szepczemy, co która powiedziała, co zrobiła. Wieziemy je w odwiedziny do Telegonosa, który rządzi pośród złotych sadów. Mój syn zeskakuje z biesiadnego łoża, żeby nas wszystkich uściskać, i przedstawia nam dowódcę gwardii, wysokiego, ciemnowłosego młodzieńca, który nigdy nie opuszcza jego boku. Mówi, że nie jest jeszcze żonaty, może nigdy nie będzie. Uśmiecham się, wyobrażając sobie zawód i bezradność Ateny. Jest niezwykle uprzejmy, a jednocześnie zdecydowany i niewzruszony jak mury jego miasta. Nie muszę się o niego martwić.
Madeline Miller, Kirke
Druga, „prawie" sfilmowana w mini-serialu powieść mitologiczna Madeline Miller – amerykańskiej pisarki przenosi akcję opowiadania na starożytne wyspy greckie, takie jak Kreta czy Itaka i w otchłanie morskie, które według mitologii greckiej są wiecznie zamieszkiwane przez przedolimpijskich i olbrzymich bogów z pokolenia tytanid oraz ich potomstwo, także przez nimfy morskie i nereidy, a przenosi narrację przede wszystkich w czasy ahistoryczne, czasem również w wydarzenia mające swoje ramy czasowe. Osią tej narracji w pierwszej osobie liczby pojedynczej są losy nimfy Kirke, kolejnej córki boga słońca Heliosa i Perseidy, potem też czarownicy mieszkającej na „zesłaniu” na wyspie Ajaja, "zagubionej" wyspy, która według starożytnych wynurzała się z Morza Tyrreńskiego niedaleko Rzymu. Kirke to niezwykła po wsze czasy bogini. Rodzi się wśród plejady bogów olimpijskich i tytanid, lecz jest dla nich i zbyt mało potężna, i niezbyt piękna, zbyt mało też okrutna, ale przede wszystkim za mało próżna. Za to jest nobliwie wrażliwa i wyrozumiała oraz uczynna może jak żadne inne wcielenie boskości, którym się przez jakiś czas otacza, przez co wydaje się wszystkim nie niebezpieczna. Lecz kiedy spotyka pierwszego śmiertelnika rybaka Glaukosa, staje się dla niej jasne, że ma jednak niestworzone moce, która mogą doprowadzić każdego z bogów do zguby, o czym namacalnie przekonuje się nimfa Scylla zamieniona przez Kirke w potwora morskiego. Nie bacząc na konsekwencje wyjawia publicznie swoje sekrety, które wśród bogów budzą jedynie strach i żądzę kary, choć w rezultacie ona wcale nie wpędzą nimfy w wieczną samotność. Na wyspie bowiem pojawiają się kolejni podróżnicy i przypadkowi żeglarze, których najczęściej zamienia w świnie, ale też i tacy jak Medea i Jazon, bóg Hermes, czy w końcu sam sprytny Odyseusz, którzy z kolei widzą w niej samotną kobietę, którą należy niechybnie wykorzystać do swoich celów. Kirke ma dwie możliwości: poddać się losowi, albo też sięgnąć do swoich czarodziejskich mocy i zawalczyć o swą niezależność bycia-w-świecie. Aby ochronić samą siebie, będzie musiała zdecydować raz i na zawsze, czy należy do świata bogów, z których się rodziła, czy może do świata śmiertelników, których szanuje i kocha.