Blog

 

05.04.2025

Epepe

„Moje oczy nie były dość

wielkie, żeby szperać

w ciemnościach”

Blaise Cendrars

[…]

To jednak musiało być tak, że Budai zdenerwowany podróżą pomylił wyj­ścia na płytę i wsiadł do samolotu lecącego w inną stronę, a obsługa lotni­ska też jakoś przeoczyła tę omyłkę. Później nie potrafił już ustalić, w jakim kierunku i jak długo leciał, bo kiedy tylko zahuczały silniki, rozparł się w głębokim fotelu i zasnął. Był bardzo zmęczony, w ostatnich dniach pra­wie w ogóle nie odpoczywał, miał mnóstwo pracy i niezależnie od wszyst­kiego musiał jeszcze napisać referat na kongres językoznawców w Helsin­kach, dokąd się właśnie udawał. Podczas lotu obudził się tylko raz, kiedy przyniesiono mu obiad, a potem znów zasnął, może na dziesięć minut, może na dziesięć godzin lub jeszcze dłużej. Nawet nie wziął zegarka, miał zamiar kupić nowy za granicą, a nie chciał po powrocie tłumaczyć się cel­nikom z posiadania dwóch zegarków. W ogóle nie zdawał sobie sprawy, jak daleko oddalił się od kraju. Że nie przyleciał do Helsinek, spostrzegł do­piero znacznie później, już w mieście; w pierwszej chwili nie miał nawet pojęcia, gdzie się znajduje. Podróżnych odwożono z lotniska autobusem; był ciemny, zimny i wietrzny wieczór, czy też może noc, a on był jeszcze odurzony snem. Wóz wielokrotnie przystawał, wysiadało wielu pasażerów; Budai był już w Helsinkach, ale na próżno wypatrywał znajomych budyn­ków i wybrzeża. Potem na jakimś przystanku wszyscy opuścili autobus i kierowca dał znak również Budaiemu. Znalazł się przed jakimś hotelem z oszklonym daszkiem nad drzwiami, na chodniku tłoczyli się przechod­nie, którzy natychmiast rozdzielili go z towarzyszami podróży, i upłynęło sporo czasu, zanim udało mu się przedrzeć przez ten walący z dwóch stron ludzki strumień. Stojący przed wejściem masywny, tęgi portier w futrze i czapce ze złotym sznurem powitał go, salutując uprzejmie, i pchnął przed nim wahadłowe drzwi. Ale kiedy Budai zwrócił się do niego po fińsku, cał­kiem wyraźnie nie zrozumiał, odpowiedział w jakimś nieznanym języku, zaprosił Budaiego gestem do środka i nie miał już dla niego czasu, bo z ulicy napływali nowi goście.

[...]

W tym celu trzeba kompetentnym oso­bom wytłumaczyć, w jaki sposób się tu znalazł, to znaczy najpierw należy odnaleźć te kompetentne osoby, na przykład pracowników towarzystwa lotniczego; tylko wciąż nie wiedział, gdzie ich szukać. Przed recepcją zoba­czył jeszcze dłuższą kolejkę niż przed chwilą. Nie miał ochoty tam wracać. Przy pozostałych okienkach czekało nie mniej ludzi, a poza tym nie mógł się zorientować, jakie sprawy w nich się załatwia i w którym z nich mógłby otrzymać potrzebne informacje. Tu i ówdzie stały wprawdzie na kontuarze tabliczki, ale napisy na nich były tak samo niezrozumiałe, jak napisy na plakatach i obrazkach zdobiących ściany holu oraz tytuły gazet w kiosku. Nie mógł nawet dokładnie przypatrzeć się tym przedziwnym znakom, tak gęsto falował i kłębił się tłum: gdziekolwiek próbował przystanąć, natych­miast pchali go dalej. Dlatego wolał odłożyć swoje kłopoty na później, może wszystko uda mu się załatwić z pokoju przez telefon.

[…]

Przed dziewiątym piętrem dał znak, że chce wysiąść i wraz z innymi przedarł się na korytarz; ich miejsca zajęli natychmiast nowi pasażerowie. Na korytarzu natomiast, kiedy szukał swojego pokoju, nie spotkał nikogo: chodził w wielu kierunkach, błą­dząc po korytarzach, liczył numery do przodu i do tyłu, próbował odnaleźć numer 921, ale ściany przecinały wciąż zakręty lub poprzeczne korytarze. Dwa razy wracał do windy, aż wreszcie na samym końcu bocznego koryta­rza z wielkim trudem odnalazł swój pokój. Malutki, ale urządzony nowo­cześnie i komfortowo; kanapa, szafa, biurko, na nim telefon i lampa z aba­żurem, nocna szafka z lampką do czytania. W małej kabinie prysznic, zimna i gorąca woda, lustra... W obu pomieszczeniach panowało przy­jemne ciepło, choć nigdzie nie było widać grzejnika, musieli ukryć go w ścianie. W oknie firanka i płócienna roleta, po przeciwnej stronie ulicy wysoki budynek, bardzo podobny do tego hotelu, z oświetlonymi i ciem­nymi oknami. Na ścianie jedyny obraz olejny pod szkłem: lekko pofałdo­wany, zaśnieżony krajobraz z dwoma świerkami i skaczącymi w oddali sa­renkami. Przy drzwiach oprawiony w ramki tekst, pewnie inwentarz lub regulamin podany w tym samym języku, co tamte w holu. Nie znał tego al­fabetu, był tylko pewien, że to żaden z tych, o których miał przynajmniej blade pojęcie: ani łaciński, ani grecki, ani cyrylica, ani arabski, ani hebraj­ski, nie były to również znaki japońskie, chińskie, czy nawet ormiańskie – bo w studenckich czasach interesował się tymi językami. Dziwne tylko, że w tym całkiem obcym mu piśmie pojawiały się arabskie cyfry.

[…]

Wziął prysznic, ogolił się przed lustrem, włożył czystą bieliznę, a brudną, jak to miał w zwyczaju, natychmiast przeprał i rozwiesił na kra­nach i sitku prysznica. Potem zaczął eksperymentować z telefonem. Ponie­waż nie było w pokoju książki telefonicznej ani niczego w tym rodzaju, wy­kręcał numery na chybił trafił, wciąż na nowo, czekając, aby po drugiej stronie drutu ktoś odpowiedział na jego wezwanie. Zgłaszało się wiele osób, mężczyźni i kobiety, wszyscy o coś niezrozumiale pytali, i kiedy po­wtarzał w rozmaitych językach, niemal wrzeszcząc: „informacja”, słyszał w odpowiedzi: „ebebe”, „pepepe”, „etyetyety” lub coś w tym rodzaju. A przecież był wyczulony na wychwytywanie najróżniejszych wariantów i odcieni artykulacji; tymczasem do jego uszu dochodził tylko dziwny beł­kot i skrzeczenie.

[…]

Szczególnie zatłoczone były dwa sklepy spożyw­cze, przed którymi przechodził podczas krótkiej wycieczki, to znaczy, przed którymi ledwo udało mu się przejść, bo na chodniku tłum był jeszcze gęściejszy, ci, co nie zmieścili się w sklepie, gromadzili się przy drzwiach lub stawali w zwartych kolumnach. Zdecydował, że nie ma sensu czekać, aby coś kupić. Głód jednak dokuczał mu coraz dotkliwiej, ucieszył się więc, kiedy nieco dalej natrafił na restaurację i za wielkimi oknami ujrzał na­kryte stoły, jedzących ludzi i kelnerów w białych kurtkach. Niestety, tu też trzeba było czekać przy drzwiach, i to nawet długo, bo wpuszczano tylko tyle osób, ile opuszczało restaurację, a prawie nikt nie wychodził. Ukrad­kiem przyjrzał się ludziom, którzy stali w kolejce. Byli biali i kolorowi, przed nim dwóch czarnych jak smoła Murzynów, nieco dalej skośnooka, żółtoskóra kobieta z córeczką, tęgi mężczyzna o wyglądzie południowca, z błyszczącą od potu twarzą, ubrany w jasne palto z wielbłądziej wełny, brunatni Malajowie, Arabowie lub Semici, piegowata rudoblond dziew­czyna w niebieskim wełnianym swetrze, z tenisową rakietą w ręku. Trudno byłoby powiedzieć, jaka dominuje rasa czy kolor skóry, przynajmniej przed restauracją.

[…]

Minął nowy kwadrans, zanim zjawił się kelner. Wołano go jed­nocześnie do tylu stolików, że nawet gdyby chciał, nie mógłby przyjść prę­dzej. Uprzątnął miejsce przed Budaiem, zabrał talerze z resztkami jedze­nia, położył czyste nakrycie, w końcu podsunął mu kartę, ale Budai nie umiał odczytać ani jednej litery. Zaczął tłumaczyć staremu kelnerowi, ale ten tylko wzruszył ramionami, zatrajkotał coś niezrozumiale i odszedł, bo znów go odwołano. Budai zwrócił się więc do ludzi siedzących przy stole. Próbował w sześciu czy ośmiu językach. Bezskutecznie. Sprawiali wraże­nie, jakby nic do nich nie docierało. Właściwie można powiedzieć, że w ogóle nie zwracali na niego uwagi. Był coraz bardziej zdenerwowany, żo­łądek dygotał mu z głodu i ze złości, a na stole nie było nawet chleba. Po dwudziestu chyba minutach kelner wrócił i postawił przed sąsiadem Budaiego ogromną porcję pieczonego kurczaka z jarzynami, on zaś na próżno pokazywał, że jest głodny i chętnie zjadłby to samo, bo kelner znów od­szedł. Budai nie wiedział, czy przyjął zamówienie. Tymczasem przy stole zmieniła się część gości i znów ukazał się kelner z nowymi potrawami i czystymi nakryciami, inkasował też pieniądze; ale na niego nawet nie spojrzał, zaraz zresztą odwołano go do innego stołu. Jednak Budai tak długo psykał, nawet machał ręką, aż wreszcie podszedł i wytrajkotał coś z dezaprobatą, gestykulując przy tym z zapałem: nie wiadomo było, czy prosi o cierpliwość, czy po prostu nie ma ochoty tracić czasu. Budai ledwo mógł się opanować, bezradnie wiercił się na krześle, nie wiedział, czy warto czekać i w ogóle, co robić. Kiedy kelner znów podszedł do stołu i nic mu nie przyniósł, ze złością uderzył dłonią w stół, wykopał spod siebie krzesło i wzburzony wybiegł z sali.

[…]

W pokoju skonstatował, że ma na ciele sporo niebieskich siniaków, które zainkasował na ulicy. Poza tym był rzeczywiście zmęczony. I właściwie nic nie osiągnął. Pomyślał jakby z lękiem: tam, skąd wyjechał, i tam, dokąd miał przybyć, to znaczy w domu i w Helsinkach, może nawet nie wiedzą, gdzie zabłądził. Najdziwniejsze jednak, że na razie on sam tego nie wie, nie stał się ani odrobinę mądrzejszy od chwili przyjazdu. Nie wie nawet, jak mógłby stąd wyjechać, od czego powinien zacząć, co ma zrobić, jakie poczynić kroki... Ogarnęło go nieprzyjemne uczucie, niejasne wyrzuty su­mienia, że coś przeoczył, że nie zrobił czegoś, co należało... W zdenerwo­waniu znów rzucił się do telefonu i zaczął bezładnie wykręcać numery; musiała być już późna noc, słyszał wprawdzie sygnał, ale bardzo rzadko zgłaszał się jakiś rozespany głos, znów tym samym dziwnym, obcym bełko­tem. Budai już choćby z racji swojej pracy miał wyczucie językowe: jego spe­cjalnością była etymologia, czyli nauka o pochodzeniu i pierwotnym zna­czeniu wyrazów. Zajmował się najróżniejszymi językami, spośród ugrofiń­skich – poza fińskim i węgierskim – wogulskimi i ostiackim. Ponadto tu­reckim, nieco arabskim i perskim, starosłowiańskim, rosyjskim, czeskim, słowackim, polskim, serbskim i chorwackim. Ale język, jakim tu mówili, nie przypominał żadnego z nich, nie przypominał też sanskrytu, hindi, staro- ani nowogreckiego, nie miał też nic wspólnego z językami germań­skimi; mówił przecież po niemiecku i angielsku, a nawet jako tako po holendersku. Ponadto znał łacinę, francuski, włoski, hiszpański, zapamiętał co nieco z portugalskiego, rumuńskiego i retoromańskiego, liznął hebraj­ski, ormiański, chiński i japoński. Rzecz jasna, w tych językach umiał prze­ważnie tylko czytać, lepiej czy gorzej, kiedy był do tego zmuszony, badając historię jakiegoś wyrazu, ale to wystarczyło, aby stwierdzić: język, jakiego tu używają, nie jest podobny do żadnego z tamtych i w ogóle nie wiadomo, do jakiej należy grupy; to, co mówili, rozbrzmiewało w jego uszach mniej więcej tak: „edede”, „gyagyagy”.

[…]

W holu stały duże, okrągłe stoły, a dokoła nich fotele; jeden z nich wła­śnie się zwolnił. Usiadł, zamknął oczy: a jeśli to wszystko nieprawda, jeśli jednak znajduje się w Helsinkach lub we własnym kraju, jeśli w ogóle nie wyjechał z domu? A jeśli to prawda, może już o nim wiedzą, przyjdą tu, przeproszą i wszystko wyjaśni się, wróci do normy. Może jeszcze jedna, dwie minuty, może trzeba tylko policzyć do sześćdziesięciu, najwyżej do stu... Ale kiedy znów otworzył oczy, zobaczył ten sam hotelowy hol, ru­chliwe ludzkie mrowie, niezrozumiałe napisy i reklamowe plakaty, powięk­szone fotografie, pejzaże na ścianach i kolumnach, te same gazety o nie­wiadomych tytułach w kiosku, mężczyzn i kobiety, starych i młodych, wszystkie typy i rasy. Właśnie tuż obok niego przedefilowała przez salę osobliwa, egzotyczna grupa, jakaś delegacja władz kościelnych lub coś w tym rodzaju, w większości ciemnoskórzy, brodaci starcy w długich, czar­nych kaftanach, fioletowych mitrach i ciężkich łańcuchach na szyi: tłum rozstępował się z szacunkiem, kiedy tak godnie kroczyli gęsiego, jeden za drugim.

[…]

Restauracji jednak nigdzie nie udało mu się napotkać, choć uważnie zbadał cały hol. Zaczepił więc jakiegoś mężczyznę, powtarzając starannie: „restauracja, bufet, bar”, a ponieważ tamten spoglądał ze zdziwieniem, po­kazał też, że chce jeść, podnosząc rękę do ust. Wysoki, chudy mężczyzna o haczykowatym nosie jakby zrozumiał, o co chodzi, ochryple, głośno, nie­mal na całe gardło zapytał mniej więcej w ten sposób: Patyagyagyabbu? Veve terepléböbö? Przy czym całkiem możliwe, że powiedział to zupełnie inaczej, bo wyma­wiał głoski tak samo dziwnie jak inni. Budai chyba nie umiałby tego zapi­sać, choć dobrze znał i systematycznie stosował w swojej pracy znaki fone­tyczne, którymi językoznawcy oznaczają różne rodzaje głosek i odcienie wymowy. A facet wciąż coś tłumaczył, skrzecząc nieprzyjemnie, niemal wyzywająco, chwycił go nawet za klapę i jednocześnie wskazywał ku górze. Budai chciałby już uwolnić się od jego towarzystwa, ale on nadal nie pusz­czał go, grzmiąc mu w twarz. Budai musiał siłą się oswobodzić.

[…]

Czego on tu szuka i w ogóle, co znaczy tu, gdzie on się znalazł, w jakim mieście, kraju, na jakim kontynencie? Spróbował jeszcze raz przemyśleć całą tę niesłychaną historię, ufał swojej logice, wierzył w rozwiniętą, dzięki pracy naukowej, umiejętność wysnu­wania wniosków i rzecz jasna także w swoje doświadczenia podróżnicze, przecież od czasów studenckich sporo obracał się za granicą. Teraz jednak na próżno analizował wciąż na nowo swoją sytuację, przeżycia ostatniej doby, w żaden sposób nie mógł sobie uzmysłowić, co powinien był zrobić, do kogo miał się zwrócić ani co powinien był uczynić innego. Nie miał wąt­pliwości, że pomyłka, dzięki której przyleciał do tego miasta, zostanie prę­dzej czy później wyjaśniona i zaraz wtedy będzie mógł wyjechać, w tej chwili jednak czuł się zupełnie bezradny: bez przyjaciół, znajomych, nawet bez dokumentów. Zupełnie opuszczony w tym obcym mieście, o którym nawet nie wie, jak się nazywa, gdzie nie rozumie niczyjej mowy i jego też nikt nie rozumie, choć włada wieloma językami; przynajmniej do tej pory nie spotkał nikogo w tej przesłaniającej wszystko, wiecznie mrowiącej się i rozbieganej, nigdy niemalejącej ludzkiej plątaninie, z kim mógłby zamie­nić choćby dwa słowa.

[…]

Miasto jest gęsto zaludnione, to nie ulega wątpliwości, gęściej niż jakiekolwiek, w któ­rym był, ale nie umiałby stwierdzić, jakiej rasy i koloru skóry jest większość jego mieszkańców. Najdziwniejsze, że ci ludzie, jak widać, w ogóle nie znają obcych języków, to znaczy tych, co on; nawet w takim ogromnym ho­telu mówią tylko macierzystym językiem, który brzmi dość osobliwie. Nie można porównać go z żadnym innym, jest całkiem niezrozumiały; a pismo to bezsensowne, niedorzeczne gryzmoły. Pogoda też nic nie mówi: sucha, mroźna, zimowa, jak w kraju luty, kiedy wyruszył. Wiktuały w sklepach spożywczych również nie dają żadnych wskazówek o klimacie, są takie same jak gdziekolwiek: mięso, wędliny, sery, jabłka, cytryny, pomarańcze, banany, konserwy, kompoty, soki owocowe, kawa, słodycze, morskie ryby; nie można ustalić, które z tych produktów są krajowe, a które pochodzą z importu. Moda też nie odbiega od kanonów cywilizowanego świata, kon­fekcja ze sklepów branżowych i domów towarowych różni się tylko jako­ścią, a inne artykuły przemysłowe zarówno kształtem, jak i wykończeniem przypominają spotykane na całym świecie – to wszystko równa się niemal zeru; stanowi równanie z samymi niewiadomymi.

[…]

Spróbował rozważyć metodycznie, do kogo mógłby się zwrócić o pomoc. Do dyrekcji? Do informacji? Do tłumacza, do biura podróży, do towarzy­stwa lotniczego? Myślał o każdej z tych możliwości, ale gdzie ma szukać tych instytucji, kogo ma zapytać w tym przerażającym tłumie, w którym nigdy nikt nie ma czasu i każdy się spieszy lub niedorzecznie bełkocze? Na pewno znają języki w jakimś banku, może także w urzędach publicznych, tylko jak je odnaleźć, jak rozpoznać wśród niezliczonych budynków, skoro nie potrafi odczytać napisów? A gdyby tak odszukać ambasadę jakiegoś państwa, własnego lub cudzego? Jak tam trafić, czy zobaczy na bramie go­dło państwowe? Trzeba mieć otwarte oczy: gdy zacznie systematycznie chodzić po mieście, szukać, uważać, być w pogotowiu, musi natrafić na ko­goś, kto mu pomoże. Nieprawdopodobne, zwłaszcza żeby w tym hotelu nie znalazł się nikt, z kim można by porozmawiać. Nie wolno się poddawać, to teraz najważniejsze, trzeba zwalczyć nieśmiałość i niezręczność, otrząsnąć się z fizycznego i psychicznego otępienia, aby w końcu wyplątać się z tej niedorzecznej przygody.

[…]

Na razie zaczął znów telefonować, wykręcał numery, które powinny łą­czyć z miastem, 0, 00, 02, 11, 111, 09, 99 i podobne, ale albo nikt nie podnosił słuchawki, albo słyszał znany już, szybki bełkot. Rozzłościł się, że nie ma w pokoju spisu telefonów, z wściekłością walił w widełki, szarpał i ciskał aparatem, wrzeszczał: „halo!”. W końcu z całej siły rzucił słuchawkę, cud, że się nie rozbiła... Postanowił zdobyć książkę telefoniczną, skądkolwiek. Ubrał się pospiesznie i nie namyślając się długo, wyszedł. Na dole chciał tylko, jak zawsze, wyciągnąć rękę ponad głowami wycze­kujących; recepcjonista wziął wprawdzie klucz, ale kiedy Budai chciał mu podać również kartkę, ludzie zaczęli protestować, nie zgodzili się, odesłali go na koniec kolejki. Zatem znów musiał uzbroić się w cierpliwość, aby przekazać urzędnikowi swoje trzyjęzyczne pismo. Recepcjonista, mrużąc oczy, obracał je w ręku, oglądał, powiedział też coś z pytającym akcentem, Budai jednak nie zostawił mu czasu, odszedł i pospiesznie wmieszał się w tłum.

[…]

Wtedy Budai wpadł na pomysł: wyszedł z budki i zwrócił się prosto do poli­cjanta. Próbował porozumieć się z nim po niemiecku, angielsku, włosku i w jeszcze wielu innych językach, ale w zdenerwowaniu zapomniał, czego chce, jakiej informacji, dokąd chciałby się dostać, do ambasady czy biura obsługi turystów, i jakiej potrzebuje pomocy. Policjant pokiwał głową i wy­mierzył w niego palec: Csetehcse glubglubb? Guluglulubb? Powiedział tak lub jakoś podobnie, potem wyciągnął niewielką ksią­żeczkę w czarnej okładce, długo w niej czegoś szukał, wreszcie zaczął tłu­maczyć i jednocześnie pokazywać. Mówił długo i wolno, wskazywał ręką gdzieś za siebie, niektóre słowa powtarzał jak nauczyciel, aby uniknąć wszelkich nieporozumień – a przecież Budai nie wiedział nawet, dokąd go kieruje. W końcu policjant znów wymierzył w niego palec, jakby chciał za­pytać, czy wszystko jasne. Turubu setyekétyovovo...? Budai z rezygnacją rozłożył ręce, bo co innego mu zostało; wtedy poli­cjant zasalutował uprzejmie i odszedł.

[…]

Kiedy się już odświeżył, zasiadł w piżamie i rannych pantoflach przy biurku z ukradzioną książką telefoniczną. Była to brązowa, sztywno opra­wiona księga z tłoczonymi na okładce nieco jaśniejszymi literami rozma­itej wielkości, umieszczonymi w trzech nierównych rzędach: znane już z widzenia, niezrozumiałe pismo. Na wewnętrznej stronie tytułowej po­dano tłustym drukiem dwadzieścia czy dwadzieścia pięć wyrazów i grup wyrazów, obok nich cyfry, pewnie numery najważniejszych telefonów. Po­tem następował jednolity tekst, jak w gazecie, prawdopodobnie pocztowy regulamin telefoniczny, dalej parę obramowanych tabelek, które sprawiały wrażenie taryfy opłat telefonicznych. Sam spis abonentów mieścił się na ośmiuset czy tysiącu wielkich stron, na każdej po pięć kolumn zadrukowanych tak drobnymi znakami, że Budai musiał wytężać wzrok, żeby je od­czytać. O ile mógł sądzić, wyłącznie na podstawie typografii, nie był to spis alfabetyczny, ale chyba branżowy lub coś w tym rodzaju: zgrupowane pod różnymi tytułami wyrazy i numery, bez końca tytuły, wyrazy i numery. Dziwne, że numery – nie tylko na stronie tytułowej, w środku książki także – były niejednakowej długości: dwu-, trzy- lub czterocyfrowe, pięcio-, sześcio-, a nawet siedmio- i ośmiocyfrowe, przeplatały się niesystematycz­nie, bez żadnego ładu. Spróbował wykręcić kilka podanych tłustym dru­kiem, które, jak sądził, musiały należeć do najważniejszych instytucji pu­blicznych. Z niewielkim powodzeniem, aparat nie łączył albo numer był za­jęty i wtedy rozlegał się urywany sygnał, a jeśli udawało mu się dodzwonić, nikt nie podnosił słuchawki albo słychać było niezrozumiały bełkot; na próżno Budai zadawał pytania we wszystkich znanych mu językach.

[…]

To nie miało sensu; zainteresował się więc drukowanym tekstem. Acz­kolwiek nigdy nie zajmował się zawodowo historią pisma, pamiętał jeszcze co nieco z dawniejszych studiów, na przykład jak Champollion odczytał egipskie hieroglify, a Grotefend staroperskie nacięcia na kamieniu, w jaki sposób odczytano niedawno pismo Majów lub jak rozwiązano zagadkę drewnianych tablic na Wyspach Wielkanocnych. W tych wszystkich przy­padkach naukowcy dysponowali zabytkami dwóch, trzech języków, jak ka­mień z Rosetty lub znaleziska z Persepolis, mieli też transkrypcje dawnych zapisów, dziś już mroczne, ale możliwe do odczytania przy dużym wkła­dzie pracy, cierpliwości oraz inwencji. Metoda była przeważnie jednakowa: wychodząc z różnych przesłanek, zakładano, że pewne znaki lub zespoły znaków odpowiadają pewnym słowom czy nazwom, a więc znanym zespo­łom głosek, a potem, podstawiając poszczególne człony w inne miejsca tek­stu, odgadywano kolejno wartość innych znaków, aż do całkowitego odczy­tania danego systemu pisma. Jakże często naukowcy ponosili porażki, choć mieli do dyspozycji tyle środków pomocniczych. Ci, którym się udało, pła­cili za rezultat gorzkim trudem całych dziesięcioleci. W dzisiejszych cza­sach pomagają filologom w takiej pracy maszyny matematyczne, które przetwarzają skomplikowany labirynt danych.

[…]

Dziwił się, zastanawiał, co to za alfabet: znaki były bardzo proste, skła­dały się z dwóch, najwyżej trzech kresek jak starogermańskie pismo ru­niczne lub prasumeryjskie pismo klinowe, choć wydawało się niedorzecz­nością, aby mogły mieć cokolwiek wspólnego z tymi dawno wymarłymi systemami. Równie ciekawy był brak nad literami znaków diakrytycznych, nie było też dużych i małych liter, to znaczy nie było ich w tej książce: wszystkie były jednakowej wielkości i rodzaju. Zwrócił uwagę, że wyszukał już ponad sto znaków, a wciąż jeszcze znajdował nowe; popijał czerwone wino i zastanawiał się, o czym to właściwie świadczy, jaki można z tego wysnuć wniosek? Czyżby to było pismo ideograficzne, które na każde poję­cie języka używa innego znaku i dlatego jest ich aż tyle? Lub pismo sylabiczne, jak w starożytności cypryjskie lub kreteńskie? A może ma kompleksową konstrukcję tak jak egipskie, które mieszało w hieroglifach różnora­kie elementy: znaki-słowa, znaki-krótsze grupy głosek i znaki-samodzielne głoski? A może rzeczywiście mają tyle głosek, z których każda spełnia własną funkcję? Pytania, same pytania i żadnej odpowiedzi... Tymczasem niepo­strzeżenie wysączył całą zawartość butelki – następnego dnia nawet nie pamiętał, kiedy i jak położył się spać.

[…]

Na chwilę niemal sparaliżowała go nowa porażka; a może to wcale nie porażka, i to, co on uważa za splot nieszczęśliwych wypadków, jest w tym mieście zupełnie normalne? Przynajmniej dla niego, cudzoziemca, który nie zna języka?... Całą siłą woli nakazał sobie spokój: ostatecznie może od­szukać dworzec nawet bez taksówki. Tylko pieniędzy było mu żal, tych dwóch dziesiątek; nie wiedział dokładnie, ile są warte, ale na podstawie do­tychczasowych doświadczeń należało sądzić, że nie tak mało. Sklepy były przeważnie zamknięte, nawet spożywcze, a metro tak zatło­czone jak w dzień powszedni; zanim doszedł do schodów, już sobie obmy­ślił, jak może dotrzeć do celu. Znów przedarł się do wiszącego na ścianie planu. To była na razie jedyna konkretna rzecz, której się mógł uchwycić; trzeba się jakoś zorientować w tym planie i przystąpić do działania. Szukał stacji przesiadkowych, punktów przecięcia linii, otoczonych kółkiem waż­niejszych stacji, przecież metro na całym świecie ma bezpośrednie połą­czenie z koleją. Kombinował, że nazwy stacji w pobliżu kolei mogą być ewentualnie dwu- lub więcej członowe, a jeden wyraz powinien być zawsze taki sam, jak na przykład w Paryżu Gare de l’Est, Gare du Nord, Gare de Lyon i tak dalej. Potrącano go, kiedy tak wpatrywał się w plan, wielokrotnie też odpychano go od ściany, ale on z uporem przedzierał się z powrotem. Z wielkim trudem udało mu się odnaleźć parę napisów, które składały się z dwóch lub trzech wyrazów i których ostatnie człony były podobne, choć nie identyczne, ale przecież mogły to być jedynie różnice przypadków. Za­znaczył je, po kolei przerysowując nieznajome znaki; do najbliższej, którą postanowił obejrzeć jako pierwszą, prowadziła żółta linia.

[…]

Wyszedł wreszcie na przestronny plac; niebo było oło­wiane i nieprzejrzyste, cicho i zimno, siąpił drobny deszcz. Ale na chodni­kach kłębił się nie mniejszy tłum; odczuł to natychmiast, kiedy na oślep ru­szył przed siebie. Znajdował się chyba na jakimś rynku czy placu targo­wym, bo w budkach, na straganach, nawet na bruku, sprzedawano różne przedmioty, głośno zachwalano towary, grała muzyka, chrypiały głośniki. Przeważnie oferowano na sprzedaż starocie. Rozglądał się, pozwalał się unosić prądowi, który opływał plac, patrzył na meble, lampy, odzież, zno­szone futra, naczynia, dywany, antyki, uszkodzone lub wybrakowane fa­brycznie towary, zabawki, piłki, duże kawałki gąbczastego tworzywa, rury o różnych przekrojach i kolorach, opony samochodowe oraz dętki i płyty szklane. W brezentowym namiocie grał adapter, a na ladzie leżał stos płyt; Budai postanowił się tam dostać, przedzierając się przez krąg gapiów, w nadziei, że może usłyszy znajomą melodię albo przynajmniej zobaczy nalepkę, którą będzie mógł przeczytać: to też mogłoby stanowić punkt oparcia, klucz, którym można by otworzyć dalsze zamki. Przerzucił cały stos – inni klienci też szukali ulubionych melodii – same obce napisy i li­tery. Jednocześnie adapter ryczał z taką siłą, a tęgi mężczyzna w marynar­skiej bluzie, który wyglądał na chińskiego kucharza okrętowego, tak zgrzytliwie i nieprzerwanie dął mu nad uchem w trąbę, wciąż te same dwa tony na zmianę – że skapitulował, przestał szukać i odszedł.

[…]

Tym razem szedł za fioletowymi strzałkami, potem, po przesiadce, za zielonymi; te wagony były również zatłoczone. Przyglądając się swoim to­warzyszom podróży, próbował rozpoznawać typy antropologiczne, ustalić, jaka barwa skóry, jakie typy powtarzają się najczęściej. Nawet na tak wą­skim odcinku widziało się wiele odcieni, od czarnego jak smoła poprzez brunatny do mlecznobiałego, niemal wszystkie możliwe warianty, nato­miast czyste rasy, jak skonstatował, występowały zbyt rzadko, aby mogły jednoznacznie wskazywać na, powiedzmy, Europę, Afrykę czy Azję Wschodnią, choć i tych części świata nie można było całkowicie wykluczyć, biorąc pod uwagę rejony zamieszkane przez ludność mieszaną, na przy­kład miasta portowe. W każdym razie większość stanowili mieszańcy, choćby ta kobietka o skośnych jak Japonka oczach, ale o jasnych włosach i przy tym pełnych murzyńskich wargach, która wysiadła z nim z wagonu tak objuczona paczkami i siatkami, że ledwo się zmieścili razem w wąskich drzwiach. Budai postanowił wykorzystać okazję i zwrócił się do niej, a po­nieważ oczywiście nie zrozumiała, zaczął naśladować lokomotywę.

[…]

Skręcił na lewo, jak mu radziła. Ta dzielnica różniła się od tych, które wi­dział, była starsza, bardziej nastrojowa, o węższych ulicach, na których pa­nował nie mniejszy niż koło hotelu ruch. Był chyba w śródmieściu, o ile oczywiście istniało tu coś takiego, przeszedł koło kawałka muru sprawiają­cego wrażenie starego, wbudowanego we fronton nowszego domu; umieszczony nad nim napis głosił zapewne, że jest to zabytek, może pozo­stałość dawnych murów miejskich. Sklepy i tu były pozamykane; wszedł w kręty zaułek; ze starych kamieniczek odpadał tynk, na jezdni walały się śmieci, odpadki, skórki owoców, a wśród przechodniów uwijały się koty, które wymykały się z cuchnących czeluści bram. Znów zaczął siąpić deszcz: ślepe ściany sterczały w górę szare i mokre. Wyszedł na jakiś plac, pośrodku którego stała fontanna wyrzucająca wodę z podniesionej trąby kamiennego słonia. Wokół placu nieprzerwa­nym, niezgłębionym potokiem krążyły pojazdy, jakby płynęły tak od po­czątku do końca świata. Zaraz potem wszedł na inny, podobnie ruchliwy plac; przez szeroką bramę wślizgiwał się nań strumień pojazdów, a nad nim wznosiła się wielopoziomowa baszta z balustradą i otworami strzelni­czymi, i jeszcze kopułą na górze. Ten widok wydał mu się znajomy, nie wiadomo skąd; obejrzał basztę ze wszystkich stron i nagle przypomniał so­bie: widział ją w hotelu, wśród wystawionych na sprzedaż pamiątek, na etui do kluczy. Ale nie umiał stwierdzić, w jakim wieku i stylu została zbu­dowana. Dolna część i ostre łuki okien wskazywałyby na gotyk, kulista ko­puła miała charakter raczej orientalny, mauretański. Musiała kiedyś służyć do celów obronnych, a tego rodzaju budowle ze swoimi ciężkimi bryłami i nieforemnymi blokami surowego kamienia, przynajmniej dla takiego la­ika jak Budai, wszystkie były do siebie podobne: rzymskie bramy miejskie, średniowieczne wieże strażnicze, a nawet chiński mur.

[…]

Potem jeszcze długo snuł się po mieście; znów zapadł wieczór, wszystkie latarnie zapaliły się jednocześnie, a w oddali na szczycie wieżowca zapło­nęły, zmieniające się co sekundę, niebiesko-czerwone litery. Potem zawę­drował do jakiejś dzielnicy rozrywek. Sącząca się z barów, winiarni i kaba­retów muzyka mieszała się na ulicy w dziwny koktajl, iskrzyły się i tańczyły barwne światła, na wystawach były zdjęcia artystów, tancerek, striptizerek. Tu też wszystko oblegały tłumy, w górę i w dół ulicy walili ludzie, tańczyli nawet na chodnikach, w niekończącej się ludzkiej rzece w szybszym tem­pie wirowały białe, żółte, czarne, cygańsko-kreolskie dziewczęta z kwia­tami we włosach. Na ulicy tańczyli też żołnierze i wtedy rzucało się w oczy, jak dużo tu mundurów: tu i ówdzie krążyli w tłumie policjanci z gumo­wymi pałkami; widział ich też na targu, w parku, wokół stadionu. I konduktorzy, konduktorki, tacy jak w metro, strażacy w czerwonych kaskach – jeśli to naprawdę byli strażacy – listonosze czy kolejarze w niebieskich mundurach i nawet dzieci, nawet dziewczynki nosiły mundurki, zielone nieprzemakalne wiatrówki i takie same spodnie lub spódniczki. Najczę­ściej jednak u przedstawicieli obu płci widziało się proste, brązowe kombi­nezony z grubego żaglowego płótna, które przypominały robocze ubrania monterów – czy nosili je tylko ze względów praktycznych, czy też byli członkami jakiejś organizacji?

[…]

To była dziwna uliczka z bardzo wąskimi domami, tak wąskimi, że nie­które można by objąć ramionami, o frontonach pomalowanych jaskrawą czerwienią lub zielenią, widział też domy pomarańczowe, nawet w kratkę. Natomiast okna, zwłaszcza parterowe, były stosunkowo duże, szerokie, tu i ówdzie na całą szerokość budynku i we wszystkich siedziały kobiety: wy­zywająco umalowane, w głęboko wydekoltowanych wieczorowych suk­niach lub innych kuszących strojach, odkrywających ramiona i częściowo piersi. Robiły oko do przechodzących mężczyzn, wabiły ich do środka; Budai, rzecz jasna i bez tego wiedział, gdzie się znalazł. I choć od studenc­kich czasów nie był w podobnym miejscu, a poza tym na ogół odstręczały go takie historie, teraz nagle zaświtała mu w głowie myśl: oto okazja, aby być z kimś we dwoje, zamienić parę sensownych słów, pytać i otrzymać od­powiedź lub przynajmniej próbę wyjaśnienia, może wreszcie ktoś go wy­słucha... Niespodziewanie ogarnęło go takie podniecenie, że przepocił ko­szulę; w najbliższej pijalni znów stanął w kolejce po szklankę napoju, żeby dodać sobie odwagi i zwalczyć nieśmiałość. Jak zmienne były kolory budynków, tak samo różne były kobiety w oknach, mlecznoskóre blondynki, skośnookie jak japońskie gejsze z grzebieniami w kokach, hebanowa piękność w ciężkim, srebrnym łańcu­chu na szyi. Potem kobieta w białym tiulu, o długich czarnych rzęsach i perłowej twarzy, z igrającym nieznacznie w kącikach ust uśmieszkiem: ta nie zapraszała nikogo, tylko siedziała i patrzyła na ulicę.

[…]

Dziewczyna patrzyła na rysunek w zamyśleniu, potem skinęła na niego, bo wciąż jeszcze stał w palcie, żeby usiadł. Budai zdjął tylko palto i położył je na krześle: niezdarnie krążył po małym pokoiku, aż kobieta znów dała mu znak, żeby usiadł przy niej, na krytej skórą kozetce. Nie przynaglała go, nie okazywała zniecierpliwienia, choć za drzwiami, sądząc po hałasach i odgłosie odsuwanych krzeseł, zjawili się nowi klienci, bezustannie też wyła muzyka. W całym tym rozgardiaszu i wbrew językowym barierom musiała ją dotknąć i zaboleć samotność tego człowieka, musiała pojąć, że nie przyszedł po to samo, co inni klienci. Budai wyrwał z notesu kartkę i podał jej, wyciągnął też ku niej ołówek, żeby zrobiła podobny rysunek. Nie zrozumiała jednak, złożyła karteczkę i schowała ją do blaszanego pudełka, które wysunęła spod łóżka. Wtedy po­stanowił dowiedzieć się najpierw jej imienia, potem nazw liczebników, podnosząc w górę palce: jeden, dwa, trzy... Wcale nie był przekonany, że odpowiada właśnie na jego pytania, mówiła zbyt długo i wolno, niekiedy śmiała się przy tym z goryczą. Znów wyciągnęła pudełko i zaczęła z niego wyjmować rozmaite drobiazgi, klamry, szpilki, wstążki, pisma, stare listy, zdjęcia, lornetkę teatralną, pierścionek, kolorowe paciorki, szklane perełki: widocznie przechowywała tu swoje pamiątki. Przez cały czas mówiła głę­bokim, ochrypłym głosem, zamykała i znów otwierała pudełko, powtarza­jąc coś, co brzmiało jak: Tevebevedre atyipatitapp! Atyipatyitapp?... Buturü gyebecs atyipaty- itapp?

[…]

Kupił wprawdzie gazetę, mógłby zacząć pracę od nowa, ale w tej chwili nie miał na to najmniejszej ochoty. Zmęczenie głęboko wgryzło się w mięśnie, przecież cały dzień był na nogach, chodził, szukał – znów zmarnował cały dzień; musiał przyznać z autoironią i przerażeniem, że znów nie zrobił na­wet kroku naprzód. Ogarniały go na przemian strach i leniwa, pijacka obo­jętność. W tym stanie rozebrał się, wziął prysznic i wszedł do łóżka, ale nie zgasił jeszcze nocnej lampki. Błąd tkwi w jego charakterze, w jego naturze, której obce jest każde krę­tactwo i przemoc, ta myśl zapłonęła w jego sennym mózgu pełnym świa­tłem. Jeśli nie potrafi przezwyciężyć swojej skromności i przeświadczenia, że dla nikogo nie może stać się ciężarem, nigdy się stąd nie wydostanie, nawet nie zawiadomi nikogo o miejscu swojego pobytu i nikt mu nie po­może. Sam musi o siebie walczyć, inaczej nie osiągnie celu: musi się zmie­nić, i to zupełnie, tylko w ten sposób może jeszcze odnaleźć swoje dawne życie, dawne „ja”. W wybuchu złości z taką siłą uderzył w nocną szafkę, że pękło szkło na blacie i zranił sobie rękę. Krwawiła dość mocno, owiązał ją chustką, potem okręcił ręcznikiem, który zaraz zabarwił się na czerwono: nienawidził, nie­nawidził, nienawidził tego miasta za to, że wciąż go bije i kaleczy, że zmu­sza go, aby się zmienił, i trzyma, nie puszcza, wczepia się i ściąga go w dół.

[…]

A jednak jego wyprawa nie była całkiem zmarnowana, bo nagle przy­szedł mu na myśl – kiedy zobaczył przechodzącego tuż obok policjanta z gumową pałką – najważniejszy i najlepszy ze wszystkich pomysł: genial­nie prosty i prowadzący bezbłędnie do celu. Jeśli pod jakimkolwiek pretek­stem da się zabrać na komisariat, będą go musieli poinformować i wysłu­chać, a jeśli nie zrozumieją, mają obowiązek przywołać tłumacza, któremu wszystko będzie można opowiedzieć... Pospieszył z powrotem do hotelu, aby szczegółowo przemyśleć sprawę i zastanowić się, za co powinni go za­trzymać. Mógłby wszcząć bójkę, zaczepiać przechodniów, rozbić kamie­niami szybę wystawową lub szklane drzwi budki telefonicznej. Mógłby przebić oponę stojącego na czerwonym świetle samochodu, stłuc reflektor albo z gazet i odpadków papieru rozpalić ognisko w parku czy na placu. Czuł jednak wstręt do takich ekscesów i bał się narazić ludziom, którzy przecież mogli go pobić przed nadejściem policjanta. Widział na starym mieście fontannę w kształcie słonia: gdyby tak wykąpać się w jej basenie? A może wystarczy, jeśli rozbierze się na ulicy – to jednak byłoby naprawdę w złym guście. A gdyby odegrać omdlenie, atak epilepsji, rzucić się na bruk ze spienionym na wargach mydłem, jak to robią oszuści?

[…]

Ocknął się w zamkniętym, poruszającym się pudle, do którego przez małe, zakratowane okienko sączyło się trochę światła: był w samochodzie policyj­nym. Szumiało mu w głowie i palcami wymacał na czole dwa rwące i pie­kące guzy wielkości włoskich orzechów. Poza tym był z siebie zadowolony, że jednak udało mu się osiągnąć cel, to znaczy, zaraz go osiągnie... Jechali dość długo, może pół godziny, i Budai kulił się na drewnianej ławce jeszcze nieco oszołomiony po uderzeniach pałki. Na zewnątrz zaczął padać deszcz; słyszał, jak bębni w dach wozu. Zasnął. Obudził się, kiedy stanęli i otworzyły się tylne drzwi. Ukazało się dwóch policjantów – nie było z nimi tamtego z ulicy – którzy dali mu znak, żeby wysiadł. Szli przez wielkie, otoczone ze wszystkich stron szarym murem podwórze, po którym kręciło się wielu mundurowych i cywili. Potem wpro­wadzili go do budynku, na długi, zatłoczony korytarz. Posłusznie kroczył między dwoma policjantami, nie chciał się z nimi wdawać w rozmowę, i tak byłoby to beznadziejne, zresztą zaraz będzie miał znacznie lepszą okazję, to nie ulegało wątpliwości. W gmachu było gorąco, powietrze ciężkie i parne jak w cieplarni wywoływało poty. Nigdzie nie widział otwartego okna.

[…]

Ten chyba naprawdę był pijany, w takim stanie go tu pewnie przywieźli, kto wie za jakie wykroczenie: brodaty wykolejeniec w średnim wieku, ubra­nie brudne i postrzępione, na twarzy pełno szram i sińców, wzrok mętny. Kiedy zobaczył, że Budai otwiera oczy, wymierzył weń palec i odezwał się niskim, bulgoczącym głosem, wydychając odór alkoholu: Csolm bratyibratty? W sytuacji, w jakiej się znaleźli, musiało to mniej więcej mieć sens: „kim jesteś?”. W Budaim co prawda zaledwie tliła się jeszcze poprzednia od­waga, a ból głowy wcale nie zmalał, jednak rozumiał: mądrzej zrobi, jeśli zamiast zupełnie bezcelowego powtarzania swojego nazwiska i opowiada­nia o tym, co go tu spotkało, odpowie pytaniem, tak jak je usłyszał: Csolm bratyibratty? Brodacz chrząknął, machnął ręką, potem zaczął obmacywać swoje ubra­nie. Szukał długo, mrucząc pod nosem, wywrócił dziurawe kieszenie, się­gnął za podszewkę wyciągając różne drobiazgi; brudny grzebień, chustkę do nosa, suchą piętkę chleba, parę pojedynczych zapałek, ogryzek ołówka, gwoździe, zardzewiałe śrubki i w końcu lichego papierosa, z którego wy­kruszył się już niemal tytoń, podniósł go triumfalnie, proponując Budaiemu połowę. Budai, rozkładając ręce, dał mu do zrozumienia, że nie pali... Poprzednie pytanie mogło zatem znaczyć: „masz papierosa?” albo: „chcesz papierosa?”. Zaczął więc – jak zwykle – próbować po niemiecku, holendersku, polsku, portugalsku, a nawet po turecku, persku i starogrecku, ale to­warzysz przygody nie zwracał na niego uwagi; przerwał mu: Seredebe tógyigy hodove gürübülü praccs... Antrapracs, vava ledebedime karicsarapratty...

[…]

Budai z trudem zasnął na twardej pryczy, męczyły go głód, upał i bezrad­ność. I kiedy wreszcie udało mu się zdrzemnąć – całe ciało miał mokre od potu – wydawało mu się, że tamten siedzi przy nim i opowiada, wymachuje mu rękami przed nosem, zionąc w twarz odorem alkoholu. Ale możliwe, że tylko mu się to śniło. Było bardzo gorąco, bolała go głowa i ręka. Rano czarny strażnik przyniósł im dwie pajdy czarnego chleba i me­nażkę lurowatej kawy. Pierwszy napił się brodacz, potem wyciągnął naczy­nie ku Budaiemu, ale ten nie chciał pić... Niebawem znów zjawił się straż­nik i dał znak, żeby Budai poszedł za nim. Prowadzono go tymi samymi korytarzami, co wieczorem i znów weszli do kancelarii grubego oficera o sinej twarzy. Teraz też jadł – miękkiego, przejrzałego arbuza – i wypluwał na podłogę pestki, a pokój i dziś był tak samo duszny i smrodliwy, jakby przez ten czas nie otworzono w nim okna. Oddano Budaiemu zabrane mu wczoraj przedmioty, potem oficer, kiedy już skończył arbuza, wydłubał so­bie resztki jedzenia z zębów i otarłszy wąsy kraciastą chustką, zaskrzeczał: Goroge tututn epetety. Viripij? A on stał przed zachlapanym atramentem stołem, bo cóż innego mógłby zrobić? Oficer spojrzał małymi skośnymi oczkami, posapując sennie i ze znudzeniem. Potem podniósł obydwie ręce i pokazał dłonie, rozpościerając palce, opuścił je i znów podniósł. Budai nie mógł zrozumieć, czego od niego chce, wtedy zadzwonił telefon, oficer podniósł słuchawkę, wolno, niechętnie odpowiadał rozmówcy, szukając przy tym jakichś papierów i drapiąc się w gruby, przekrwiony kark. Kiedy skończył, przez długą chwilę patrzył na Budaiego, jakby chciał zapytać, dlaczego tu wciąż jeszcze sterczy?

[…]

Jeśli w domu spodziewali się go czwartego, piątego, najpóźniej szóstego dnia od daty wyjazdu, jak było umówione, to właśnie powinien był już wró­cić. Jak sobie tłumaczą, że nie napisał, nie zatelefonował, nie dał najmniej­szego nawet znaku życia. Kiedy zaczęli się niepokoić, gdzie go szukają i w jaki sposób? W Helsinkach? Musieli już dostać zawiadomienie od komi­tetu organizacyjnego kongresu, że nie brał udziału w obradach. W biurze towarzystwa lotniczego, w krajach tranzytowych, kolejno na wszystkich możliwych lotniskach, gdzie ewentualnie mógł się zagubić? Czego mogą się uchwycić w rosnącym lęku, co przypuszczają: gdzie tak bez śladu mógł przepaść w świecie? Co sądzą o tej zagadce jego krewni, przyjaciele, a przede wszystkim żona? A jego synek? Jego pies?... Przejmował go ostry, niemal fizyczny ból, kiedy wyobrażał sobie ich zdumienie, niepokój i bez­radność, coraz bardziej rozpaczliwe domysły, że musiało mu się przyda­rzyć coś złego. Jednocześnie przytłaczała go własna niemoc: tego nie można było znieść, to było sto razy gorsze od jego sytuacji, w której się zna­lazł. Trzeba było odpędzać tę myśl, ledwo się pojawiła...

[…]

Na razie miał pilniejsze sprawy do przeanalizowania i niemal nie opusz­czał pokoju, wychodził tylko coś zjeść w samoobsługowym barze lub z oszczędności, kupić coś w sklepie. Wybierał najtańsze rzeczy: chleb, sło­ninę, ogórki... Właściwie po tylu dniach głodówki nie miał wcale apetytu, zaprzątała go bez reszty uciążliwa praca mózgu – wciąż jeszcze nie stracił zaufania do własnego zdrowego rozsądku, jeśli konsekwentnie zmusi się do przemyślenia wszystkiego, co mu się przydarzyło, musi otrzymać jakiś wynik, coś w rodzaju ostatecznej sumy, na samym dole długiej kolumny cyfr. Rysował i bazgrał przy biurku jak w domu, kiedy pracował nad roz­wiązaniem skomplikowanego zadania językoznawczego, układał, przerzu­cał karteczki, na których wypisane były znalezione w różnych źródłach formy wyrazów, dopóki, prędzej czy później, nie ustawiły się nieoczekiwa­nie w jasny, przejrzysty porządek. Jeśli w ogóle się ustawiały... Wierzył w swoją inwencję, bystrość i umiejętność sięgania do sedna sprawy, w nie­zbędne do badań naukowych natchnienie i może także w szczęście, które dotychczas towarzyszyło mu zawsze w jego karierze i pozwalało doprowa­dzać do końca, co zaczął. Przywykł do metodycznego myślenia, to był jego zawód, jego fach, z tego żył. I nawet teraz, kiedy wypisywał w notesie znaki i skróty – ta mimowolna bazgranina pobudzała jego fantazję – znajdował w tym niemal radość jak w logicznej łamigłówce, że przeciwstawia wielu milionom zagadek tego miasta wyłącznie siłę swojej inteligencji. Wszyst­kie doświadczenia, które tu zdobył, magazynuje w mózgu jak dane w kom­puterze, czekając, co wyrzuci po ich przetworzeniu.

[…]

Gwiazd jeszcze właściwie nie widział, niebo przesłaniały przeważnie chmury, ale na szczęście, następnego wieczoru przejaśniło się na godzinę. Budai nie znał się na astronomii, umiał jedynie odróżnić parę konstelacji. Plejady, Oriona, Wielką Niedźwiedzicę... W dzieciństwie nauczył się od­mierzać od niej Gwiazdę Polarną. Odnalazł ją po chwili poszukiwań, a to oznaczało, że znajdował się na północnej półkuli. Wiedział, że z południo­wej nie widać Niedźwiedzicy... No, ale jeśli jest na Ziemi, to na jakim stop­niu długości i szerokości geograficznej? Nigdy w życiu nie zajmował się ta­kimi sprawami i czytał o sposobach określania miejsca pobytu chyba tylko w młodzieżowych powieściach podróżniczych. Wysilał pamięć, żeby sobie przypomnieć, jak to się robi, potem próbował sam coś wymyślić. Wykom­binował, że gdyby tutejsze południe, to znaczy moment, kiedy słońce znajduje się w zenicie, można było porównać z krajowym czasem, to znaczy, gdyby miał ze sobą zegarek i nie przestawiał go na miejscowy czas, mógłby obliczyć długość z różnicy – trzeba byłoby tylko podzielić 24 godziny przez 360°, a różnica każdych czterech minut musiałaby odpowiadać jednemu stopniowi – a więc wiedziałby, jak daleko odleciał od domu na wschód czy zachód. Ale nie miał zegarka, tego niestety nie można było już zmienić. Zdany tylko na siebie, na własny spryt, dopiero po męczącej gimnastyce mózgu zdołał wpaść na sposób obliczania szerokości geograficznej. Naj­prędzej mógłby ją obliczyć, gdyby udało mu się zmierzyć ograniczony płaszczyzną horyzontu kąt padania Gwiazdy Polarnej. Do tego jednak po­trzebne byłyby przyrządy, sekstans czy teodolit, a skąd miał je wziąć? Tak więc mógł oszacować tylko gołym okiem, że mrugająca bladym światłem Gwiazda Polarna, zakładając, że to naprawdę ona, stoi mniej więcej tak wy­soko jak w kraju, a to znaczy, że miasto znajduje się prawdopodobnie na tym samym stopniu szerokości geograficznej – ale gdzie? W Europie? W Azji? W Ameryce? W nieznanej dotąd części świata?

[…]

A w ogóle: czy znajduje się na Ziemi czy też na innej planecie? W dobie podróży międzyplanetarnych, w dobie literatury science fiction pytanie wcale nie wydawało się takim nonsensem. Rozumując jednak nieco spokoj­niej, przyjął pierwszą hipotezę za pewnik. Poza innymi oznakami wskazy­wała na to zdecydowanie ziemska roślinność; drzewa, trawy i kwiaty, jakie widział w parku, a także fauna, którą tu spotkał, psy, koty, gołębie, wróble, owady czy choćby te angorskie króliki w hotelowym pokoju, do którego kiedyś wszedł. Ryby na targu, kanarki, papugi, żółwie, choć była tam rów­nież sześcionożna jaszczurka, a o takiej nigdy dotąd nie słyszał. Ziemski był też zapach i zgęszczenie powietrza. A zwłaszcza przede wszystkim obecność ludzi, i to w bezprzykładnej masie, budynki, ulice, hotel, pojazdy, metro. Wszystko dokładnie takie samo jak wszędzie lub bardzo podobne. Cała forma życia i jego rytm, sklepy, bary, gospodarka pieniężna oraz fakt, że wymieniono mu czeki; stosowanie arabskich cyfr i dziesiętnego sys­temu liczb. Podział czasu na tygodnie, wolna od pracy niedziela i tak dalej, i tak dalej.

[…]

Pewnego razu, kiedy jechali na dziewiąte piętro, położyła mu rękę na ra­mieniu i w ten sposób zatrzymała go w windzie; Budai zrozumiał, że chce go gdzieś zaprosić. Został w kabinie, która, w miarę jak jechali w górę, pu­stoszała; na tablicy nad drzwiami ukazywały się kolejno cyfry, informujące o piętrze, jakie mijali. Na samej górze było osiemnaste, wtedy byli już tylko we dwoje. Wysiedli. Tu wyglądało zupełnie inaczej niż na dole, chyba nie było już pokoi, przynajmniej dla gości. Zobaczył pomalowane białą farbą pojemniki i naj­różniejsze rury – najpewniej urządzenia ogrzewcze budynku – obudowy silników dźwigów, ślimaki, liny skręcone z drutów. I jeszcze jakąś kawiar­nię czy restaurację, w tej chwili nieczynną, otwartą pewnie tylko w lecie lub cieplejszych porach roku, ekskluzywny lokal nad miastem otoczony tara­sem, jeśli dobrze widział przez zamknięte, oszklone drzwi. Dziewczyna wyjęła papierosy, zapaliła, częstując również Budaiego. Od­mówił, tłumacząc na migi, że nie pociąga go nikotyna. Za to dziewczyna była namiętną palaczką, chciwie i zachłannie zaciągała się dymem, w win­dzie nie wolno jej było palić. Przy tym uśmiechała się do niego, jakby pro­sząc o wybaczenie. Była teraz gładka i wypoczęta, bez śladu zmęczenia na twarzy, z bezbłędną fryzurą i starannym makijażem. Nie wysilała się na rozmowę, widocznie już wiedziała, że nic jej z tego nie przyjdzie, rzuciła tylko miękko parę słów, coś takiego: Jejé tlehuatlan... Muula tlalalli?

[…]

Znów zaczął zaczepiać przechodniów. Kolejno w różnych językach wy­pytywał o morze, pokazywał je nawet, naśladując odwróconymi dłońmi ruch fal i wymachując ramionami jak pływak. Wielekroć powtarzał słowo „morze”, w jakim tylko znał języku, nawet po grecku: Thálassa! Thálassa! Nie rozumieli go, nikt spośród nich. Wszyscy spieszyli się do własnych interesów, każdy zajęty tylko sobą i obojętny wobec jego zagmatwanych, prywatnych spraw. Po pewnym czasie stracił cały rezon, przestał wypyty­wać, porażka wywołała w nim opory, język miał jak kołek. Ale przepychał się do przodu w tłumie, gnany instynktem silniejszym niż wszystkie świadome zamiary: jeśli już postanowił, że nie podda się w tej grze, musi wal­czyć do końca całą parą, niezależnie od wyniku. Na ulice opadła zimna i kłująca mgła, miejscami tak gęsta, że na dwa metry nic nie było widać. Pojazdy zapaliły reflektory, jechały powoli, two­rzyły zatory, słychać było koncert klaksonów i warkotu silników. Teraz Budai specjalnie uważał, żeby zapamiętać wszystko, co charakterystyczne, przecież w drodze powrotnej będzie musiał jakoś trafić do metra. Z roz­dzielającej się niekiedy mgły wyłaniała się wielka, biała, brezentowa kopuła namiotu cyrkowego, żeby po chwili zniknąć. Nie wzbudziła jego zaintere­sowania, nie była mu teraz potrzebna, brnął przed siebie w wilgotnej, szaro-fioletowej masie. Nieco dalej ujrzał oświetlony portal: ciekawe, co to może być? Nagle zorientował się, że nie ma już w pobliżu samochodów, a dokoła migają drobne, chwiejne światełka. Błyskały tajemniczo w zapadłym nagle mlecznym półmroku: gwiazdy? błędne ognie? – nie potrafił oceniać ich od­ległości. I dopiero gdy co krok zaczął potykać się o pagórki, lub wpadać na jakieś marmurowe czy kamienne figury, zrozumiał, że zabłądził na cmen­tarz i że te małe płomyki to świeczki i znicze na grobach i w rękach ludzi, którzy przyszli odwiedzić swoich zmarłych. Wypełniali tak tłumnie żwiro­wane alejki i każdy najmniejszy skrawek miejsca między mogiłami a gro­bowcami, że Budai zaczął się zastanawiać, czy to dziś przypadkiem nie święto zmarłych. Choć oczywiście nie wiedział, kiedy je tu obchodzą. Może włączył się w orszak żałobny, może zmarł jakiś sławny człowiek, że odpro­wadza go taka masa ludzi? Albo może w tym mieście zawsze przychodzą na cmentarz takie tłumy?... Z oddali słychać było muzykę, chyba organową lub może inną tylko podobną, ciężką i zwięzłą. Rozlegał się śpiew powolny i przeciągły, ale mógł płynąć zarówno z góry, jak i spod ziemi. Nagrobki, te które widział w gęstej mgle, były różnych kształtów i rozmiarów, niektóre z pomnikami i zdjęciami zmarłych, z kwiatami doniczkowymi i ciętymi, takie same jak wszędzie, brak było tylko krzyży, może po prostu nie było ich na tych paru grobach, które obejrzał z bliska; napisy wyryto niezna­nymi literami. Do dłuższych badań nie miał okazji, wciąż go szturchano i popychano dalej, strumień ludzki musiał mieć jednak swoje główne nurty: tak samo niepostrzeżenie, jak wszedł, znalazł się za bramą cmentarza.

[…]

W tej okolicy również nie spostrzegł śladu dworca ani mostu kolejo­wego, ani nasypu, który mógłby go doprowadzić na miejsce. Bez skutku szukał też lotniska i choć niekiedy słyszał warkot samolotów, nie udało mu się zauważyć, gdzie zniżały się do lądowania ani skąd startowały. Gdyby miasto leżało nad brzegiem morza, mógłby odnaleźć port, szedłby po pro­stu wzdłuż brzegu, aż do chwili, w której ujrzałby okręty. Morzem wszę­dzie można dopłynąć, to otwarta brama na cały świat. A tu nie widział na­wet rzeki ani żadnej bieżącej wody, która mogłaby go, prędzej czy później, doprowadzić do morza. Minął tylko kilka sztucznych basenów z brudną, stojącą wodą; takie zbiorniki budowano w jego kraju podczas wojny. Wi­dział też okrągły mały, ozdobny staw w zaniedbanym parku, przez który przechodził, ale staw też nie miał odpływu, na jego powierzchni leżały nie­ruchomo papiery, butelki, plamy smaru.

[…]

Wszędzie wisiały tabliczki, nawet klatki obwieszone były dłuższymi i krótszymi napisami. Co się tyczy Budaiego, wolałby, żeby ich było mniej i żeby napisy składały się z mniejszej ilości znaków. Wtedy mógłby sądzić, że informują tylko o nazwach gatunku zamkniętych w klatkach małp, ewentualnie podają też nazwy łacińskie, jak się to zwykle widzi w ogrodach zoologicznych. Nie sprawiłoby mu specjalnej trudności, gdyby łacińska na­zwa była napisana tymi niezrozumiałymi znakami, przeciwnie, mógłby to być klucz do odczytania całego pisma. Jeśli się wie, jak brzmi na przykład łacińska nazwa pawiana – przypadkowo pamiętał: papio – można już łatwo wywnioskować, jakiej głosce lub zespołowi głosek odpowiada dany znak, a potem podstawiając znaki do coraz nowych wyrazów, można stopniowo odczytać cały alfabet... No tak, ale tu było mnóstwo tablic i zawierały na pewno różne zakazy i nakazy; na przykład odnośnie do karmienia zwie­rząt, mogły też informować o miejscach występowania danego gatunku, trybie życia i innych ciekawostkach. Niektóre podawały może do publicz­nej wiadomości nazwisko wykonawcy klatki, a inne zabraniały palenia ty­toniu i rzucania śmieci. Z całego potoku znaków całkiem beznadziejne wy­dawało się wyłowienie nazwy gatunku zamieszkującego klatkę, zwłaszcza łacińskiej, jeśli w ogóle ktoś znał tu łacinę.

[…]

Kiedy wreszcie zataczając się, wyszedł z rzeźni, znalazł się w jednym z narożników podwórza. Tu były warsztaty przetwórcze, szpryce do robie­nia kiełbas, maszyny, które mieliły mięso. I choć coraz bardziej oddalał się od topora, a masowe morderstwo było już tylko przemysłem i wielozakła­dową produkcją, nie umiał się wyzwolić od tego, co widział. Dygotały mu kolana i czuł się tak osłabiony, że musiał trzymać się parkanu, aby nie upaść. W osamotnieniu i po doznanym wstrząsie, wyobraził sobie dziew­czynę z windy, kiedy na najwyższym piętrze paliła papierosa: teraz na­prawdę była mu bardzo bliska, chciał się jej mocno uchwycić, choćby w my­ślach. A przecież nie tylko nie może z nią podzielić tego koszmarnego prze­życia, w braku elementarnego porozumienia, ale nie wie nawet, jak ma ją w duchu nazywać: Bebe, Tetete, Epepe?

[…]

Na placu, wciśnięty między okoliczne domy wznosił się ponad dachami wysoki, szeroki kościół. Sprawiał wrażenie starej katedry, zabytku, choć z licznymi wieżami, ogromną paraboloidą kopuły, łukami ścian i sklepie­nia, kolumnami, gzymsami, fryzami, posągami, kamiennymi ozdobami i spiralami był tak wielowarstwowy, eklektyczny, że trudno byłoby ustalić, kiedy go budowano, możliwe, że przez całe stulecia jak inne katedry. Przy głównym wejściu w bardzo długiej kolejce stali parami wierni, ludzki wąż zakręcał wzdłuż bocznej nawy, znikał za kościołem... Teraz, kiedy już tu był, miał wrażenie, że powinien poświęcić trochę czasu; odszukał gdzieś daleko koniec kolejki i stanął. Gołębie dreptały, fruwały gęstymi stadami, pchały się bezczelnie i gdy zobaczyły u kogoś okruchy chleba, nie czekały, aż im rzuci, dosłownie wy­rywały mu z ręki, siadały na głowie, ramionach, trzepocąc skrzydłami, gru­chając i zanieczyszczając wszystko dookoła. Budai próbował wdać się w rozmowę ze stojącą obok starszą panią, w wytartym futrzanym kołnie­rzu, która również karmiła ptaki, ale widocznie mówił zbyt nieśmiało, lub kobieta miała przytępiony słuch; po prostu nie reagowała, dalej rzucała okruchy, pieszczotliwie przywoływała gołębie, pozwalała im siadać sobie na głowie... I nie wiedział, czy ci wszyscy ludzie chcą wejść do kościoła z wewnętrznej potrzeby modlitwy, czy są tylko ciekawi, jak wygląda w środku.

[…]

. Na pierwszy rzut oka nie mógł nawet ogarnąć szczegółów. Starał się stwierdzić, jaki przeważa styl w tym roziskrzonym nieładzie, ale właściwie nie mógł rozpoznać żadnego – prawda, niewiele się na tym znał – ani romańskiego, ani renesansu, ani baroku, choć nie mógł wykluczyć ich wpływu. Prawdę mówiąc, nie mógł się nawet zorientować, z jakiej religii, z jakich legend czerpią tematy znajdu­jące się tu obrazy, rzeźby i ornamenty: przedstawiały kobiety i mężczyzn, starych i młodych, przeważnie w starodawnych szatach przypominających komże, lub w habitach; widział sceny myśliwskie, jelenie, sarny, wyżły, lwy, żołnierzy z kopiami i łukami i rycerza w zbroi, który walczył z wężem. Choć nie znał się na ikonografii, nie miał jednak wątpliwości, że nie jest to świątynia chrześcijańska ani żydowska, bo przecież nie było tu ani ołtarza, ani krzyża, ani gwiazdy Dawidowej; mahometańska także nie, bo Koran nie uznaje posągów. Gdyby znalazł się w jakiejś wschodniej pagodzie, po­znałby ją natychmiast po charakterystycznej figurze siedzącego Buddy czy Sziwy o wielu ramionach... Widniejące na ścianach napisy przypominały pismo runiczne, tylko może znaki były bardziej ozdobne, bardziej archa­iczne. Czy to możliwe, że język liturgiczny ma się tak do żywego jak na przykład łacina do włoskiego, a staro-cerkiewno-słowiański do rosyj­skiego?

[…]

Chłopcy w czerwonych albach ustawili wokół zmarłej płonące świece, ale zebrani i teraz nie zwrócili uwagi na tę, dla której tu przyszli. Wpatrywali się w kapłana, który z rozpostartymi rękami, aż rękawy togi zsunęły mu się do łokci, zamknął oczy i z uduchowioną, szczęśliwą, niemal lubieżną miną, głośno wypowiedział dwukrotnie te same słowa. Zresztą może nie te same, tylko podobne: „Zömöbö, pröbödö. Türidümi mödölnö...!”. I wtedy nagle słuchaczy ogarnęło niepohamowane podniecenie, nawet ci, którzy dotąd stali w milczeniu, zapłakali lub wydawali okrzyki i już pra­wie wszyscy rzucili się na podłogę, gniotąc się wzajemnie w tłoku. Wysoki, chudy starzec zerwał z siebie płaszcz, rozdarł go, a potem zaczął zdejmo­wać kolejno pozostałe części ubrania, kamizelkę, koszulę, spodnie i buty, aż został tylko w długich, kraciastych kalesonach; nagą pierś miał pokrytą siwą szczeciną, przewracał oczami jak w napadzie szału. Choć było zimno, inni też zaczęli się rozbierać jak w opętaniu, nawet ko­biety, nawet młode dziewczęta, jakby ofiarowując swą nagość... W Budaim ten widok nie wzbudził ani zdziwienia, ani zgorszenia; coraz bardziej za­rażał się nabożną atmosferą. Przyłapał się na tym, że i on ma chęć rzucić się na marmurową posadzkę, zdjąć obuwie, podrzeć krawat i kołnierzyk. Ogarnęła go dziwna, ekstatyczna radość, że tu przyszedł i że mógł się wto­pić w tę wielką wspólnotę wiernych.

[…]

Postanowił, że nie pójdzie już dalej. I to nie z powodu zmęczenia, jeśli o to chodzi, mógłby kontynuować wędrówkę: był wytrzymały i zawzięty, w domu hartował ciało różnymi ćwiczeniami sportowymi i nie zwykł się pieścić czy oszczędzać, gdy wytyczył sobie jakiś cel. Ale wiedział, że od tej świątyni jeszcze trafi jakoś do hotelu, gdyby poszedł dalej, może mieć kło­poty: nie uda mu się zachować w pamięci ani naszkicować w notatniku wszystkich znaków, które mogą mu się przydać. Na dodatek, jeśli na­prawdę znalazł się w innym mieście, nie ma gwarancji, że łatwiej mu się będzie w nim zorientować. Przecież język, pismo i wszystko inne jest tu tak samo niezrozumiałe, taka sama jest też ilość przechodniów, ich po­spieszne przepychanie się w tłumie i obojętność. Trzeba by zaczynać od nowa, od samego początku poznawać komunikację, i aby zaspokoić pod­stawowe potrzeby, należałoby też zrezygnować z tego bardzo skromnego i ubogiego trybu życia, który prowadził. Nie ma tu nawet pryczy, na której mógłby się wyciągnąć. Kogo i jak ma prosić o nocne schronienie, któż go przyjmie? Stopniowo zapalały się lampy, wszystkie naraz przy danej ulicy czy kom­pleksie domów; powoli układała się i wyłaniała z niebieskiej szarzyzny wie­czorna mapa świetlna miasta. Nigdzie nie było widać końca. Budai przez całe życie mieszkał w mieście, to była dla niego jedynie znośna atmosfera do pracy i rozrywki. Zawsze pociągały go wielkie metropolie. I aczkolwiek przerażały go rozmiary tego miasta, które go uwięziło, nie mógł jednak nie dostrzec jego niezwykłej piękności.

[…]

Od czasu, gdy przyjechał do tego miasta, Budai miał w ręku parę takich tek­stów, które mogłyby się przydać do studiowania tutejszego języka. Przede wszystkim ten regulamin, czy coś w tym rodzaju, na ścianie hotelowego pokoju. Poza tym gazeta, którą kupił pierwszego niedzielnego wieczoru w dzielnicy rozrywkowej i dotąd nie wziął jej nawet do ręki. Teraz skoncen­trował całą uwagę na zapłaconym rachunku hotelowym. Na razie było to jedyne pismo, którego treści mógł się choćby domyślać. Wiedział, że wszystkie pozycje wpisane są tylko cyframi, a jednak sądził, że warto się nimi staranniej zająć. U góry kartki rzucała się w oczy liczba 921, wpisana między niezrozu­miałe dla niego znaki. Pewnie adres; 921 to przecież numer jego pokoju, ale czy reszta oznacza jego nazwisko, jeśli je tu w ogóle znają? Znów tylko hi­poteza, której nie można ani udowodnić, ani odrzucić, przynajmniej na podstawie dotychczasowych badań. Próbował odgadnąć, co zawierają po­szczególne rubryki i z czego składa się suma 35,80. Główna pozycja to oczy­wiście cena pokoju, do niej dochodzą pozostałe koszty, pewnie telefon, może ogrzewanie, podatek i tym podobne. Bez skutku szukał znaczniej­szych sum, największa wynosiła 5,40, potem 3,80, 2,70 i tak dalej. A prze­cież gdzieś musiało znajdować się mnożenie, otrzymał ten rachunek do­kładnie po tygodniu, a więc dzienna stawka powinna być pomnożona przez siedem. Nigdzie jednak nie udało mu się odkryć tego działania, choć powtórnie przestudiował cały rachunek i sprawdził nawet wypisaną u dołu sumę. Wtedy zaczął szukać daty, u dołu i u góry kartki: nic takiego nie znalazł. Wydawało się niemożliwe, żeby jej nie było – może kryje się w części zapi­sanej literami, może datę piszą słownie? Dlaczego, czy taki tu zwyczaj?... Potem znów wpadło mu na myśl co innego i zajął się rubrykami, w których widział tylko drukowane znaki i które nie były wypełnione atramentem. Pomyślał, że muszą w nich występować usługi, z których nie korzystał, i dlatego ich nie policzono, na przykład śniadanie, pranie, prasowanie i tak dalej. W braku innych punktów zaczepienia starał się wywnioskować z po­szczególnych zespołów znaków, który znak odpowiada jakiejś głosce, oczy­wiście robiąc to na oślep i bezskutecznie; przecież, żeby osiągnąć rezultaty, musiałby znać brzmienie choćby niektórych wyrazów w tutejszym języku. Zwrócił uwagę, że wyrazy są bardzo krótkie, przeważnie składają się z jed­nego lub dwóch znaków, i rzadko są trochę dłuższe. Może to skróty? Jeśli tak, muszą być zapewne skrótami powszechnie używanych wyrazów, jakie w wielu miejscach pisze się na rachunkach za światło i gaz – utrudni to, niemal uniemożliwi rozwiązanie zadania.

[…]

Powrócił więc do gazety, oglądał ją, przewracał strony, zastanawiając się, co mógłby z niej wyłuskać. Spotkała go dziwna i przykra niespo­dzianka. Do tej pory był mianowicie przekonany, że znaki są tu pisane od lewej do prawej, a wiersze następują po sobie z góry na dół, jak w łacinie i innych europejskich pismach. Na to wskazywał rachunek, regulamin i przyniesiona z recepcji książka telefoniczna, która potem zniknęła z jego pokoju. Po dokładnym obejrzeniu gazety zaczął mieć wątpliwości. Bo tytuł złożony znacznie większą i grubszą czcionką umieszczono nie tylko na gó­rze pierwszej strony, ale również na dole ostatniej. Dokładnie taki sam. Skąd zacząć czytanie? Od początku? Od końca? Z góry czy z dołu? A może tę gazetę należy czytać tam i z powrotem jak archaiczne greckie pismo, gdzie wiersze biegły najpierw od prawej do lewej, potem na zasadzie ob­razu odwróconego od lewej do prawej? A może gazeta wydrukowana jest w innym języku, innymi znakami niż druki, które widział? Zrobił badanie wyrywkowe, przerysował z gazety i re­gulaminu parę znaków. I już pośród pierwszych znalazł identyczne. Coraz mniej rozumiał... Zauważył, że gazeta także nie miała daty, przynajmniej cyfrowej, i daremnie szukał, który wyraz czy zespół wyrazów, zawiera na­zwę tego miasta lub miasta, gdzie gazetę wydrukowano. Zawarta jest w ty­tule? Nad nim? Pod nim? Prawdopodobnie musi być gdzieś blisko, co by­łoby logiczne, ale blisko którego tytułu, tego na pierwszej czy na ostatniej stronie?

[…]

Wtedy wpadł na nowy pomysł, wyjął pozostałe pieniądze i ułożył je we­dług wartości. Były na nich wizerunki twarzy nieznanych mu osób, pejzaże i perspektywiczne rysunki nigdy niewidzianych budynków, figury alego­ryczne, ornamenty, słowem to, co wszędzie na banknotach. Monety też nie różniły się niczym szczególnym od bilonu innych krajów: kobiece głowy, kłosy, kwiaty, ptaki. Próbował wykombinować z napisów umieszczonych przy liczbach i u dołu nazwy liczebników, które powinny się tam znajdować. Ale napisów było dużo i rozmaitych, wydrukowano je znakami o róż­nych kształtach i wielkości i pełno ich było na wszystkich banknotach, były nawet faksymilia ręcznych podpisów. Mogły zawierać wszystko: nazwę banku lub instytucji, która wypuściła pieniądze, nazwę samego państwa, a także numer ustawy, na podstawie której zostały wydrukowane. Może także zwyczajową formułę, że w zamian za ten banknot należy wypłacić okazicielowi tyle i tyle, że fałszowanie jest zabronione i jeszcze parę innych wyrazów, które zwykło się umieszczać na banknotach – w każdym razie za dużo, żeby się w tym połapać. Większe nadzieje rokowała analiza tekstu na bilonie: na monetach – jak pamiętał z innych krajów, które odwiedził – poza cyframi znajduje się przeważnie tylko nazwa jednostki monetarnej i kraju, w którym je wybito. Potrząsnął monetami: miał pięćdziesiątki, dwudziestki i dziesiątki. Napisy jednak na wszystkich biegły dookoła, wzdłuż całego brzegu monety bez przerwy. Nie można było dowiedzieć się nie tylko nazwy pieniądza, ale na­wet gdzie właściwie zaczyna się, a gdzie kończy ten napis.

[…]

Wtedy i on zaczął szukać na półkach, licząc, że może trafi na jakiś słow­nik, na jakieś dwu, może trzyjęzyczne wydawnictwo, przewodnik dla tury­stów, albo cokolwiek w znanym mu języku, aby naprowadzić sprzedawcę na myśl, że potrzebuje słownika. Ale widział tylko książki pisane tutej­szymi znakami przypominającymi pismo runiczne; przeważnie były to stare egzemplarze w rozmaitych formatach i oprawach, niektóre wystrzę­pione, inne całkiem nowe, nierozcięte. Próbował sprawdzić, czy tekst bie­gnie w nich od lewej do prawej czy odwrotnie, co zaczął podejrzewać przy oglądaniu gazety. Naprędce jednak nie udało mu się tego wyjaśnić, jedne strony wyglądały tak, drugie inaczej. Zdarzało się też, że w niektórych książkach były dwie strony tytułowe, jedna na początku, druga na końcu, lub zewnętrzna strona tytułowa na przodzie, wewnętrzna od tyłu. Tu też panowała obniżka, wydrukowane na okładkach ceny przekre­ślono i wypisano atramentem nowe. Ale dla Budaiego i tak były zaskaku­jąco wysokie. Najtańsze były po 3, inne po 4 lub jeszcze droższe po 10, 15, a nawet po 25 – w ogóle nie miał już tyle pieniędzy. Długo szukał, ponad godzinę i przerzucił wiele książek. Tomy wierszy, powieści, ozdobne ama­torskie wydania, egzemplarze seryjnych wydań w miękkich oprawach, dru­kowane na lśniącym papierze prace naukowe i zawodowe z najróżniej­szych dziedzin wiedzy, nawet zadania matematyczne i chemiczne z sa­mymi wzorami i rozwiązaniami – ich część tekstowa mogłaby mu zapewne pomóc, gdyby nie był tak rozpaczliwie mało obeznany z tymi przedmio­tami. Zauważył też czasopisma o niewiadomej treści, nawet całe opra­wione roczniki, katalogi z numerami porządkowymi i niekończącymi się wykazami oraz tablicami nie wiadomo czego, albumy rysunków i karyka­tur nigdy niewidzianych twarzy z niemożliwymi do odczytania podpisami, nawet wierszykami, program występów jakiejś nieznanej aktorki, którą sfotografowano w różnych pozach i kostiumach, książki dla młodzieży i bajki, coś w rodzaju podręczników szkolnych i dużo innych... Ale nie zna­lazł żadnej, którą napisano by w innym języku, choćby tylko częściowo. Mógłby przecież skorzystać nawet z podręcznika gramatyki, ale wśród wielu tysięcy tomów znajdujących się w księgarni nic takiego nie było.

[…]

Spojrzał na okładkę. Było na niej sporo tekstu wydrukowanego znakami o różnych barwach i rozmiarach i trudno się było zorientować, gdzie jest tytuł czy nazwa miasta. Bo rzecz jasna wyrazy złożone nawet najwięk­szymi znakami mogły podawać do wiadomości wiele rzeczy, na przykład „nowy”, „najnowszy”, „plan”, nazwę instytutu kartograficznego, firmy wy­dawniczej, ulicy, numer domu lub choćby: „życzymy przyjemnego pobytu”, „szczęśliwego Nowego Roku” i całą masę innych rzeczy, jakie zwykło się w tym miejscu drukować. Mogły to być również ogłoszenia, reklamy piwa, wermutu, czekolady lub jakiegokolwiek innego artykułu, a także restaura­cji i hoteli... Na samym zaś planie znajdowała się masa mikroskopijnych napisów: mógłby je wyłowić tylko przy pomocy lupy. Przestraszył się, po­stanowił zrezygnować.

[…]

Wprawdzie, czego bezustannie żałował od chwili przyjazdu do tego mia­sta, nigdy nie zajmował się zawodowo historią pisma, a jeszcze mniej od­czytywaniem pisma, jako że terenem jego pracy była etymologia, to znaczy badanie pochodzenia wyrazów – ale pamiętał z dzieciństwa, że na przykład w powieściach Verne’a często jest mowa o odczytywaniu tajemniczych tek­stów. W Mathiasie Sandorfie udaje się to za pomocą rusztu, a w Podróży do wnętrza Ziemi przestawia się rzędy znaków według określonej zasady. Ostatnio słyszał również, że organizacje szpiegowskie i kontrwywiadow­cze podczas obu wojen światowych opracowały tak doskonałe metody od­czytywania zaszyfrowanych wiadomości wroga, stosując nawet metody matematyczno-statystyczne, że praktycznie mogły rozszyfrować każde pi­smo, nawet najtrudniejsze. Ludzie ci jednak po znalezieniu klucza odczy­tywali oryginalny tekst, który powstał w znanym im języku, a potem zaszy­frowany. Budai natomiast miał przed sobą nieznane pismo nieznanego ję­zyka: gdyby nawet potrafił je odczytać i tak nic by nie zrozumiał. Prawda, inwencja i cierpliwość pomagały już nieraz językoznawcom rozwiązywać podobne zadania, i to nie tylko wtedy, gdy jak we wspomnia­nych przypadkach dysponowali wielojęzycznymi znaleziskami. Na przy­kład dwa wielkie odkrycia naukowe wieku: pismo klinowe Hetytów i pismo linearne „B” z Krety: oba niemal zupełnie nieznane pisma nieznanych do­tąd starożytnych ludów. Właśnie to n i e m a l stanowiło punkt wyjścia, impuls do postawienia pierwszych kroków. Na hetyckich tabliczkach było parę znaków, które można było zidentyfikować z odczytanymi już dawniej ideogramami babilońskimi. A odkrywca pisma linearnego „B” z Krety – An­glik M. Ventris mógł wykorzystać pokrewieństwo tego języka – zapewne na podstawie paru zbieżności – z cypryjskim pismem klinowym. Tak więc jedno wypływało z drugiego i te pierwsze znaki o znanej wartości fonetycz­nej umożliwiły dzięki spekulacjom i kombinacjom wyjaśnienie pozosta­łych. Poza tym uczeni mieli powody, aby zakładać występowanie w tek­stach imion własnych, na przykład na tabliczkach z Krety nazw starożyt­nych miast Knossos i Amnisos, co również w decydującym stopniu przy­czyniło się do ich sukcesu.

[…]

Zajął się więc znów wypisywaniem, jak przed kilkoma dniami, spotyka­nych w posiadanych drukach rodzajów znaków. Szybko przekroczył setkę bez nadziei, że to już koniec... Więc pismo sylabiczne? Zbyt długie jednak są poszczególne grupy znaków. A może pismo ideograficzne? Kontynu­ował pracę, ale szła mu coraz gorzej. Opadły go wątpliwości: może kilka razy wypisywał to samo? Przy dwieście trzydziestym siódmym znaku, nie widząc końca, prze­rwał. Teraz, robiąc próby wyrywkowe i prowizoryczne obliczenia, starał się określić, które znaki występują częściej, a które rzadziej. Wychodził z zało­żenia, że samogłoski, ponieważ jest ich mniej, muszą występować częściej niż spółgłoski. Na przykład w węgierskim, jak udowodniono, najczęściej występują litery „e” i „a” oraz „t”, „s”, „n” i „l”, a najrzadziej „x”, „q” i „w”. W innych językach oczywiście proporcje są inne. Tylko jeśli tu rzeczywiście wchodzi w grę pismo sylabiczne, a więc każdy znak odpowiada stałemu związkowi przynajmniej jednej spółgłoski i samogłoski, cały trud na próżno, nic mu z tych badań nie przyjdzie. Zaczął się zastanawiać, czy istnieją w tym piśmie przedimki? Jak w starogreckim, arabskim, hebrajskim, angielskim, włoskim, hiszpańskim i podobnych. Bo jeśli istnieją, mogłyby również stanowić punkt wyjścia. Wię­cej, mógłby je łatwiej wyłowić z pisanego tekstu niż z żywej mowy, gdzie ewentualnie zlewają się z rzeczownikiem. Przypomniał sobie, jak dziew­czyna z windy wymawiała na górze, na osiemnastym piętrze swoje imię; kiedy powiedziała je po raz drugi, zabrzmiało wyraźnie dłużej, Etyetye, Pepepe, czy jakoś podobnie. Może to „e”, „pe” czy „tye” to coś w rodzaju przedimka? Jak się go zapisuje? Gdyby to wiedział, miałby już pierwsze li­tery jako tako znane. Szukał zatem krótkich, jednakowych lub podobnych do siebie słów, które stoją przed dłuższymi zespołami znaków lub na początku zdań czy akapitów. Na próżno przewracał strony gazety i nowo nabytej książki – nie mógł znaleźć, i choć wyszukał parę identycznych wyrazów, miały przynaj­mniej po pięć, sześć znaków. Skąd mógł wiedzieć, czy to przedimki? Wy­raz, który mógł pełnić rolę przedimka, jako że występował nieco częściej i składał się z dwóch identycznych znaków, znajdował się tylko na końcu zdań, co więcej na końcu zawartych w tomie opowiadań, a nawet na końcu całej książki. Wtedy przypomniał sobie, że w rumuńskim, albańskim, buł­garskim i mordwińskim rolę przedimków spełnia rodzajnik postpozycyjny – może tu jest tak samo? A może tu w ogóle nie ma rodzajników jak w ła­cińskim, fińskim, grupie języków słowiańskich czy chińskim? Krótkie koń­cowe słówko jest może tylko akcentem zamykającym zdanie lub myśl, jak łacińskie dixi lub zapamiętane z indiańskich powieści uff! Jeżeli w jakimś języku istnieją słowa „tak” i „nie”, to całkiem oczywiste, że „nie” występuje znacznie częściej. W podobny sposób również „że” oraz „i”, choć mogą występować jako osobne wyrazy lub mogą być dopisane do wyrazu poprzedniego jak łacińskie – que. Czytał kiedyś, że najczęściej uży­wane w węgierskim wyrazy to „duży”, „lud”, „mieszkanie”, „kraj” i tak da­lej. Czy tu jest tak samo? Jeśli tak, w jaki sposób odnaleźć je i wyłowić z tego tekstu, co mogłoby go naprowadzić na jakiś ślad? A gdyby spróbować wedrzeć się do tej językowej dżungli od strony składni? W tym celu musiałby znaleźć takie zespoły znaków, które są do siebie podobne, ale nie identyczne. Poświęcił cały dzień, żeby je wyszukać i wynotować: wypisywał starannie jedne pod drugimi, dla większej przej­rzystości w kolumnach. Znajdował przeważnie takie, w których identyczne były tylko dwa lub trzy pierwsze znaki. Oczywiście nie wykluczał, że są to całkiem inne wyrazy, i aliteracja może być dziełem przypadku, „bar” i „barka” też zaczynają się jednakowo, albo choćby angielskie „six” i „si- ster”. Ale jeśli wyraz podstawowy jest naprawdę taki sam, jak zakładał, to ileż możliwości może kryć zmieniająca się końcówka? Postać rzeczowni­kową lub czasownikową, przyrostek, cechę, poimek [nieodmienna część mowy, która łączy się z wyrazem i zmienia jego sens – przyp. aut.]? Może różnicę rodzaju męskiego i żeńskiego, jak we francuskim „directeur” i „directrice”? Poza tym to, co on uważa za rdzeń, może być przedrostkiem czasownikowym, pierwszą częścią złożenia lub zgoła czymś innym. Jeśli natomiast zgadza się ostatni człon – studiując książkę spotkał się z takimi przypadkami – można założyć, że są to wyrazy z takim samym przyrostkiem. Na przykład: „pokojem”, „miastem”, „domem” lub: „poko­jowi”, „domowi”, „człowiekowi”, lub innych, zależnie od tego, ile przypad­ków rozróżnia ten język – ale skąd miał się dowiedzieć, czemu w rzeczywi­stości odpowiadają sufiksy, i jakie jest ich brzmienie? A jeśli to wcale nie sufiksy, tylko po prostu zgodność brzmienia jak „kamień” i „rzemień” lub ten sam element różnych składów, jak choćby „autostrada” i „nartostrada”. Tym ostatnim członem może być również czasownik poprzedzany przez jakikolwiek przedrostek czasownikowy, na przykład: „wchodzi”, „wycho­dzi”, „przechodzi”, a jest jeszcze mnóstwo innych możliwości, wie o tym ze studiów nad trzydziestoma paroma językami, które zna lepiej czy gorzej. Tylko znowu nasuwa się pytanie: w jaki sposób ma się dowiedzieć, czym to wszystko jest? Niestety, sprawa jest zbyt sterylna, same hipotezy i dosłownie żadnego pewnika.

[…]

Właściwie mógłby się uczyć języka od wszystkich mieszkańców tego miasta, kolejno wydobywając od nich wyrazy, prawidła i tak dalej, zakłada­jąc oczywiście, że zgodziliby się poświęcić mu odpowiednią ilość czasu. A tego właśnie najbardziej tu ludziom brak, tej odrobiny uprzejmości, ofiarności. W bezustannym pośpiechu i ścisku nie można znaleźć czło­wieka, któremu można by wytłumaczyć, o co mu chodzi, kogoś, kto choć raz zainteresowałby się, że mówi na migi, jak głuchoniemy. Na to nigdy nikt nie ma czasu i dlatego od przyjazdu aż do tej chwili nie potrafił nawią­zać żadnego osobistego kontaktu. To znaczy raz może mu się udało... Zaczął od tego, że na kartce z notesu wypisał kolejno dziesięć pierw­szych cyfr, pospieszył do windy, zaczekał na Pepe i przywoławszy ją na osiemnaste piętro podsunął jej kartkę, celując palcem w jedynkę. Odpo­wiedź dziewczyny zabrzmiała niejasno, pewnie w pierwszej chwili nie zro­zumiała, o co ją pyta, bo śmiała się tylko, paliła papierosa, wzruszała ra­mionami, powtarzając coś takiego: Tuuli ulumulu alaulp tleplé... To nie mógł być liczebnik. Budai jednak nie zrezygnował, podniósł do góry kciuk, potem pokazał jeszcze jedynkę na banknocie, z uporem wracał do tematu. Na to Bebe odpowiedziała krócej, jednym, jednosylabowym sło­wem: Dütt!

[…]

Odtąd często wychodził przed windę i czekał, kiedy ukaże się Gyegyegye – wciąż jeszcze, choć wciąż pytał, nie udało mu się ustalić jej imienia – i kontynuowali naukę języka. Dziewczyna oczywiście musiała pracować, wozić w górę i na dół tłumy pasażerów, a pewnie ktoś kontrolował, czy na­leżycie spełnia swoje obowiązki. Mogli więc spotykać się na osiemnastym piętrze rzadko i na krótko, bo z dołu bezustannie wzywano windę, i to na­tarczywie. Budai niekiedy towarzyszył dziewczynie w pracy, nie mając nic innego do roboty. Jeździł w górę i na dół w nieustannie zapełniającej się, opróżniającej i znów zapełniającej klatce. Dziewczyna była zajęta, obsługi­wała dźwig i co pewien czas konferowała z kimś przez telefon, pewnie wy­dawano jej jakieś polecenia; tylko niekiedy rzucała mu znaczące spojrzenie: wie, że tu jest, nie zapomniała... Jedyny wentylator nie rozwiązywał sprawy wietrzenia w stale przepełnionej windzie. Budai, już choćby dla­tego, ledwie mógł się doczekać, kiedy wyrwą chwilę odpoczynku, żeby za­czerpnąć świeżego powietrza i znów dowiedzieć się od dziewczyny tego czy innego słowa.

[…]

Przed recepcją o każdej porze wyczekiwały niezmiennie długie kolejki, a w nich nowo przybyli goście z walizkami. Przyszło mu na myśl, że dotąd widział tylko walizki, które przynoszono do hotelu, wynoszonych nigdy. Gdzie może być bagaż wyjeżdżających? Przecież gdyby poszedł w ślad za nim... A może wynoszą go przez inne drzwi? Gdzie one są? Czy to możliwe, że ludzie wciąż przybywają i nigdy nikt nie wyjeżdża? Ponownie zobaczył delegację egzotycznych duchownych, których wi­dział pierwszego ranka po przyjeździe. Dziwna, kolorowa grupa brodatych starców o ciemnej, lśniącej skórze, w kaftanach, łańcuchach i mitrach prze­ciągnęła w niemej wyższości między rozstępującym się z szacunkiem tłu­mem – ale kim oni byli, z której części świata tu przyjechali, jaką reprezen­towali religię, nie zdradzał żaden znak ani szczegół. Wyszedł na ulicę, prześliznął się obok grubego portiera w futrze, który, jak zawsze, powitał go, podnosząc rękę do czapki. Doszedł tylko do drapa­cza chmur, żeby zobaczyć, ile ma teraz pięter. Nawet o tej porze wrzała tu praca, na ścianach uwijały się zastępy robotników, błyskały ognie spawa­czy, w świetle reflektorów ślizgały się w górę i w dół dźwigi towarowe. Cie­kawe jednak, że od ostatniego liczenia dom urósł tylko o jedno piętro – bu­dowali właśnie siedemdziesiąte, a przecież minęło już sporo czasu. Nocą życie na ulicach toczyło się tak samo jak w dzień. Schody przed metrem bezustannie wyrzucały i pochłaniały tłumy ludzi, zmęczone sze­regi wracających z pracy i tych, którzy z zapuchniętymi od snu oczami wy­ruszali teraz w stronę dalekich dzielnic fabrycznych na pierwszą zmianę. Inni tylko snuli się bez celu, zbijali w grupy na rogach i placach, wdając się w ogólne dyskusje: może omawiali jakieś wydarzenia sportowe lub czekali na poranną prasę. Sprzedawano też słodki alkoholowy napój, którym już raz się upił. Dobrze by mu teraz zrobił alkohol, ale chciał dotrzymać danej sobie obietnicy. Poza tym żałował pieniędzy, tych resztek, jakie mu jeszcze zostały.

[…]

Znów spostrzegł wysoko w oddali zmieniające się co sekundę niebiesko- czerwone świetlne litery; ciekawe, co one głoszą?... Ze znajdującego się w suterenie lokalu, który dotychczas uszedł jego uwagi, sączyła się na ulicę muzyka, perkusja, hałas. Zajrzał z ciekawości: wielka sala była doszczętnie wypełniona, musiał to być jakiś nocny bar. W dymie i gwarze tłumu, który wypełniał gęsto wszystkie zakamarki, nie bardzo mógł stwierdzić, gdzie jest parkiet, bo ludzie tańczyli między stolikami, przy barze, pod ścianami, a nawet na prowadzących z ulicy schodach. Przede wszystkim oczywiście młodzi, w modnych na całym świecie barwnych i zwariowanych lub wyzy­wająco obszarpanych strojach. Tańczyli nie tylko chłopcy z dziewczętami, również dziewczyny z dziewczynami i chłopcy z chłopcami. Właściwie nie było tu par, każdy tańczył z każdym, a jednak samotnie, każdy sobie, w po­wszechnym wirowaniu i zgiełku. Prawda, zatarły się nawet różnice płci, niektórzy chłopcy mieli długie damskie fryzury, a sporo dziewcząt nosiło spodnie. Ponadto Budai miał wrażenie, że reprezentowane są tu wszystkie rasy, wszystkie odcienie skóry spotykane na ziemskim globie: tłumnie po­drygiwali i wili się, wymachiwali rękami i nogami w takt muzyki.

[…]

Wciąż jeszcze byli przy liczebnikach. Pomyślał: może dlatego jej odpo­wiedzi na zadawane pytania brzmiały tak odmiennie, że pomyliła liczeb­niki główne z porządkowymi. Na pewno są między nimi różnice, tak jak „jeden” i „dwa” różnią się od „pierwszego” i „drugiego”, „one” i „two” od „first” i „second” ... Po męczącej grze cierpliwości i wielokrotnych denerwu­jących pytaniach udało mu się jednak dojść do tego, że umiał już powie­dzieć – oczywiście tylko w przybliżeniu i pełen wątpliwości dotyczących wymowy – pierwsze dziesięć liczebników. A więc: jeden – dütty, dwa – klóz albo gróz, trzy – tös względnie bar, cztery – dżedirim, pięć – bar lub tös; wyda­wało mu się, że trzy i pięć mają dwa jednakowe brzmienia, może tylko nie umiał ich rozdzielić? Sześć – kusz, siedem – rogy albo dogy, osiem – bodogy, dziewięć – dobodogy, dziesięć – ecrec. Wszystkie te liczebniki razem i każdy z osobna nie przypominały żad­nego martwego ani żadnego żywego języka, które znał. Prawda, dżedirim (cztery) przy pewnej fantazji można było przyrównać do rosyjskiego czetiri, kusz (sześć) do fińskiego kuusi, ecrec (dziesięć) do arabskiego asr. Mogły to być jednak przypadkowe zbieżności. Zaskakująca była harmonia brzmie­nia siódemki, ósemki i dziewiątki, choć mógł tu odegrać rolę fakt, że źle usłyszał. Na ogół największe kłopoty sprawiały mu głoski: nigdy nie był zupełnie pewien, co usłyszał. A przecież w domu zyskał dzięki swojej pracy spore doświadczenie w poznawaniu i dokładnym określaniu odcieni fonetycz­nych. Tylko że mieszkańcy tego miasta wymawiali słowa tak dziwnie, tak dziwnie jak nigdzie dotąd. Inaczej tworzyli słowa, mniej czysto, mniej wy­raźnie, nie według przyjętych – przynajmniej w krajach cywilizowanych – norm wymowy. Mówili gardłowo, ale nie jak Chińczycy, Japończycy czy Arabowie. Ich samogłoski były mrukliwe, o wahającej się barwie, spółgłoski bardziej chrapliwe. Co wskazywałoby na Afrykę, na języki hotentocko-buszmeńskie, natomiast częste połączenie „tl” na środkowoamerykańskich Azteków. Mnogość liter „ö” i „ü” była zaś charakterystyczna dla turec­kiego... Wszystko to jednak tylko impresje, zbyt mało dla poznania języka. Badacze twierdzą, że na świecie jest niemal 3000 języków, z którym może porównać tutejszy na podstawie tak skąpych wiadomości? Następnym krokiem była próba wyłowienia z mowy sposobów zwraca­nia się do ludzi nie tylko z tego, co mówiła Tyetye: wytężając słuch starał się zwracać uwagę wszędzie i na wszystkich. Ale jakkolwiek nastawiał uszu, udało mu się uchwycić tylko jeden zwrot. Jeśli dobrze zrozumiał, brzmiał on jak klött czy klütt – teraz przypomniał sobie, że szofer, który w pierwszą niedzielę wziął go pod halą targową za tragarza i wołał go do wyładunku, tak właśnie do niego powiedział, jakby mówił: „hej, ty...”. Tylko że tu, jak zauważył, jest to powszechna forma zwracania się do ludzi, za­miast stosowanych gdzie indziej: „ty”, „wy”, „pan”, „pani”, „panna”, „wu­jek”, „ciocia”, „towarzysz”, „kolega” i tak dalej. Co oczywiście nie ułatwia mu pracy. Bo jeśli tak samo mówi się do mężczyzn, kobiet, dzieci i starców we wszystkich społecznych relacjach, to z punktu widzenia Budaiego jest to niewiele więcej niż nic: nie ma się po co do tego brać, nie uda mu się z tego wysnuć żadnego wniosku, nie prowadzi stąd droga w żadnym kierunku.

[…]

Dotąd nigdy o tym nie myślał, teraz z goryczą zauważył, jak wielo­znaczna może być ta sama sytuacja. I jak trudno układać role w sytuacjach tak, żeby można było zareagować w jeden jedyny sposób. Odpowiedzi otrzymywał albo zbyt długie i nie potrafił wyłowić z nich sensu, albo gdy słowami czy na migi powtarzał pytanie, brzmiały za każdym razem ina­czej. Często zamiast odpowiedzi otrzymywał tylko gesty. Ileż treści mogły one zawierać! Zachodni Europejczycy, gdy przeczą, potrząsają poziomo głowami, Grecy odrzucają głowy w tył, zaś Bułgarzy kiwają głowami, a przywołują, robiąc rękami gest od siebie. U Eskimosów pocałunek to po­cieranie się nosami i tak dalej. Kto mógłby mu wytłumaczyć, co wyrażają tutejsze gesty? Pracował jednak niestrudzenie, wciąż płodził nowe metody. Spośród do­tychczasowych najowocniejsza okazała się następująca: wszędzie, gdzie tylko był, odszukiwał napisy, których znaczenie było oczywiste i niezaprze­czalne. Choćby wyraz wypisany na taksówkach, tu chyba nie mogło być żadnych wątpliwości. Albo ten, który można było przeczytać na żółtej porę­czy przegradzającej prowadzące do metra schody: jakkolwiek by brzmiał w tutejszym języku, nie podlegało dyskusji, że oznacza metro.

[…]

Gdy nie działała któraś z wind i na drzwiach naklejona była kartka, nie miał wątpliwości, że napisano na niej: „nieczynna”. Tak samo jak na zepsu­tych aparatach telefonicznych. Kiedyś chciał z takiej budki ukraść książkę telefoniczną, ale przeszkodził mu policjant. Wywieszki na zamkniętych sklepach musiały zapewne oznaczać: „zamknięte” ... Spisał, poza tym wy­razy: „restauracja” (albo „gospoda”, „jadłodajnia”, „garkuchnia”?), „bar” („bar samoobsługowy”, „bar szybkiej obsługi”?) i „pralnia” (względnie „pralnia chemiczna”, „pralnia parowa”, „pralnia ekspresowa”).

[…]

Co do słów niemal międzynarodowych spotkał go zawód, żadne z nich nie miało w tym mieście oczekiwanej ani nawet podobnej postaci. „Tak­sówka”, „autobus”, „metro”, „hotel”, „bar”, „pomarańcze”, „banany”, „ka­kao” itp.: wszystkie brzmiały tu zupełnie inaczej. Świadczyło to, że miej­scowi – to znaczy językoznawcy, prasa, szkoły – z surowym purytanizmem strzegli swojej mowy przed obcymi naleciałościami. A może byli tak bardzo odizolowani od innych ludów zamieszkujących kulę ziemską, że nie mu- sieli się obawiać żadnych wpływów? Sporządził w ten sposób zestaw słówek i zwrotów zawierający 30–40 po­zycji, z dopisaną do każdego wymową i prawdopodobnym znaczeniem, w przypadkach dyskusyjnych także z wariantami. Sam był zdziwiony, że tak dużo zdobył. Nabrał życia, pogwizdując, porządkował w pokoju swoje papiery, a wieczorem wynagrodził się wyjątkowo szklanką słodkiego na­poju. Zdecydował nie szukać na razie dalszych materiałów, wolał systema­tycznie przeanalizować i opracować te, które już posiadał. Jednak rano, kiedy próbował namówić dziewczynę, żeby rozbiła słowa na znaki, względnie na głoski, przynajmniej dłuższe wyrażenia na poje­dyncze słowa, okazało się ku jego zdumieniu, że nic się w ogóle nie zgadza: utykali, zaczynali od nowa, znów utykali. Ilekroć pytał, za każdym razem litery brzmiały inaczej, dłużej lub krócej, niekiedy nawet całkiem niepo­dobnie. Na ponowne pytania otrzymywał coraz mniej zgodne odpowiedzi, obraz gmatwał się. Czy ten sam znak można odczytywać w różny sposób, zależnie od tego, czy występuje oddzielnie czy w słowie? Jak na przykład we francuskim czy w angielskim? I na odwrót: czy tę samą głoskę mogą oznaczać w poszczególnych wypadkach różne znaki?

[…]

Lepsze wyniki dała analiza tekstów ogłoszeń reklamowych; na schodach i korytarzach metra, i wszędzie na ulicy, znajdowały się niezliczone ilości plakatów, niektóre wręcz olbrzymich rozmiarów, przesłaniające całe płasz­czyzny ścian. Większość z nich znał aż do znudzenia: jasnowłosego, ru­mianego mężczyznę, który pił piwo, a po brodzie ściekała mu piana, tęgą czarnoskórą kucharkę, która mrugając i szczerząc białe zęby, podnosiła do ust wielką chochlę, rycerza w zbroi z otwartym nad głową parasolem, liczną rodzinę zgromadzoną dokoła dużego szaflika, w którym wszyscy moczyli nogi i tak dalej; nie spotykał tylko reklamy żadnego z artykułów znanych w innych częściach świata. W tekstach afiszów, z dużym wysił­kiem, udawało mu się oddzielić nazwę firmy od nazwy samego towaru. Przypuśćmy, że czytał: „żarówki Tungsram”, tylko nie wiedział, które słowo oznacza żarówki, a które Tungsram. Wbrew temu udało mu się zi­dentyfikować parę haseł: „proszek do prania”, „opony samochodowe”, „ta­bletki przeczyszczające”, „gilzy do papierosów”, „sekator”, „zupa w proszku”. Niestety nie miały dla niego praktycznego zastosowania.

[…]

W następnej chwili znów ogarniała go rozpacz i gorycz. Nie i nie, nigdy nie mógłby się przyzwyczaić, żeby nawet nie wiadomo jak długo musiał tu zostać – nie mógłby przywyknąć do jedzenia i napojów ani do powietrza – było zakopcone, słodkawe, ziarniste, ciężkie i duszące, jakby zawierało mniej tlenu – do wiecznego tłoku, rozpychania się, szturchania łokciami, kopania, tego nieznośnego, oszalałego rytmu. Budai lubił słoneczne prze­strzenie, place o przejrzystej perspektywie, jak włoskie piazze. Co miał po­cząć w tym wciąż zatłoczonym, sprawiającym wrażenie gigantycznego przedmieścia, aglomeracie cegły i betonu, który gdziekolwiek spojrzeć, wy­dawał się tak samo bezkresny?... I coraz bardziej tęsknił do żony, do ro­dziny, do pracy, do kolegów, do domu. Siłą musiał odpędzać od siebie wciąż skradającą się, powracającą z uporem, najboleśniejszą myśl: co sądzą w kraju o jego doskonałym zniknięciu, o tym, że tak zaginął bez śladu.

[…]

Podsumowując wielokrotnie rozmyślania, zastanawiał się, do czego do­szedł. Znał przypuszczalny sens paru wyłapanych z żywej mowy wyrazów, dziesięć liczebników, jeden sposób zwracania się do ludzi i jedno pozdro­wienie. Znał, poza tym prawdopodobne znaczenia przepisanych do notesu zespołów znaków oraz plus minus ich postać dźwiękową, na podstawie tego, jak wymawiała je Dede. Były to głównie nazwy artykułów handlowych i dwa lub trzy dłuższe zwroty. Umiał jednak odczytywać tylko całe wyrazy, ilekroć chciał je rozbić na mniejsze elementy językowe, ponosił porażkę. Dotąd nie udało mu się zidentyfikować wartości fonetycznej żadnego znaku ani znaku literowego, żadnej głoski czy grupy głosek, nie miał na­wet pojęcia, jakiego się tu właściwie używa pisma. Przerażająco mało. Nie tylko nie pozwalało to posunąć się naprzód, ale nie starczało do sformułowania jednego samodzielnego sądu. Kiedy jednak robił próby z tymi znanymi już wyrazami, kiedy na przykład chciał zapytać, gdzie mógłby znaleźć jakiś bar czy stację metra, widział ze zdziwieniem, że nikt go nie rozumie. Czyżby źle wymawiał? Nie byłoby w tym nic dziw­nego, przy ich osobliwej artykulacji...

[…]

Wrócił do hotelu. W windzie natknął się na Bebe. Dziewczyna natychmiast spostrzegła jego spuchnięty policzek i dała mu oczami znak, żeby nie wysiadał. Na osiemnastym piętrze próbował jej wytłumaczyć, że wyrwano mu ząb, i pokazywał który. Veve tymczasem stanęła tak blisko niego, że jej ja­sne włosy łaskotały mu czoło, czuł jej skórę, jej oddech: później nie umiał sobie przypomnieć, zresztą było mu to obojętne, czy on pogłaskał ją i poca­łował, czy ona podsunęła mu z czułym oddaniem najpierw policzek, potem usta. Wargi Budaiego były jeszcze odrętwiałe od tego znieczulającego środka albo od zranionego dziąsła, sztywne i niezręczne. Nie czuł właści­wie tego pocałunku, był jeszcze oszołomiony, jakby pływał we mgle. Jedno­cześnie też odezwał się dzwonek, przywoływał windę, trzeba było zjeżdżać: w szybko wypełniającej się kabinie, abstrakcyjne wydawało się to, co zaszło na górze i nierealne. Poza tym zdał sobie sprawę, że musi pracować, obojętne jak, żeby zdo­być pieniądze, tylko gdzie znajdzie pracę, kto mu pomoże? Przecież nie umiał wydostać od mieszkańców tego miasta znacznie prostszych infor­macji, zresztą im dłużej tu jest, tym trudniej mu pytać. Nic na to nie pora­dzi, wie: ten krok do tyłu, to zamknięcie się w sobie to prawidłowa reakcja na stałe niepowodzenia i rozczarowania, naturalna samoobrona intelektu. Stawał się coraz bardziej zakłopotany, nieśmiały i coraz rzadziej miał od­wagę zaczepiać przechodniów. Niemal tracił mowę, był jak sparaliżowany. A może to prawidłowa, może jedyna reakcja w wypadku jego osobowości?

[…]

Budai nie bał się fizycznej pracy. W studenckich czasach, gdy potrzebo­wał pieniędzy, często brał się do podobnej roboty i harował choćby całą noc w paryskich Les Halles czy na londyńskim targu w Covent Garden. Był silny i zdrowy, tylko dobrze mógł mu zrobić ruch na świeżym powietrzu. Martwił się jedynie, że worki brudzą mu sweter i ręce. Upłynęło chyba pół­torej godziny, zanim wnieśli wszystko na wagę. Potem kierowca im zapła­cił, wcisnął każdemu do ręki po najmniejszym papierku, po jedynce. Póź­niej trzeba było nosić wieprzowinę, mięso było mrożone, wilgotne, zmarzły mu od niego plecy, a dłonie stały się tłuste i lepkie. Następnie podawał z ciężarówki wielkie klatki z wypasionymi angorskimi królikami; już po­dobne widział w hotelu. Tego dnia zarobił w sumie osiem pojedynczych banknotów i jeszcze trochę drobnych. Czuł przyjemne zmęczenie i pewną dumę, że oto, proszę, jeśli trzeba, może się utrzymać z pracy własnych rąk. Ledwie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się w łazience i stanie pod gorą­cym prysznicem. Od tej pory, ilekroć szedł do hali targowej, prawie zawsze znajdował pracę. I nigdy nikt nie zapytał go o personalia. Gdy pracował wieczorem lub w nocy, zauważył, że tragarze, którzy skończyli już robotę, przeważnie nie wracali do domu, szli do pobliskiego baru. A niektórzy kładli się między belami na pustych workach albo szukali sobie miejsca w większych skrzy­niach, w jakimś spokojnym zakątku. Musieli być bezdomni, wskazywała na to ich brudna, obszarpana odzież, niechlujna powierzchowność: oto spadł między nich.

[…]

Pewnego razu, wracając z targu do hotelu, zjeżdżali wysokimi ruchomymi schodami, a po drugiej stronie poręczy wyjeżdżał na górę rwący strumień tych, co wychodzili na ulicę. Dość późno zorientował się, że po tamtej stro­nie widzi w ręku jakiegoś mężczyzny czasopismo z węgierskimi słowami. Nie ulegało wątpliwości, to nie była pomyłka, mężczyzna trzymał w ręku egzemplarz „Szinházi Élet”, wyraźnie widać było tytuł. Nawet przedsta­wiona na zdjęciu aktorka wydawała się znajomą z przeszłości: w kostiumie kąpielowym w pasy, jasnowłosa i wysmukła stała na schodkach prowadzą­cych do basenu na Wyspie Małgorzaty i podnosiła w górę lewą rękę... To było tak niespodziewane i niezwykłe, że zanim Budai zdołał się otrząsnąć, człowiek z tygodnikiem, starszy szpakowaty mężczyzna w okularach i zno­szonym palcie z zielonego lodenu, już go minął, już był za jego plecami. W pierwszej chwili nawet nie wiedział, jak go zaczepić, potem krzyknął za nim z zapartym tchem: Proszę pana!... Hej, panie! Ale mechanizm schodów huczał i skrzypiał tak głośno, a w krętym tu­nelu panował taki gwar, że człowiek w lodenowym palcie zapewne nie usłyszał. Wtedy Budai przerażony, że ostatecznie straci go z oczu, krzyknął najgłośniej, jak tylko umiał: Halo! Niech się pan odwróci! Tamten odwrócił się w taki sposób, z taką miną, jakby zawołał go głos z zaświatów. Wyciągnął z daleka rękę i niepewnie, jakby chciał się przeko­nać, czy to nie złudzenie, odkrzyknął: A więc i pan dziedzic też...

[…]

Z drugiej zaś strony, gdy znów zaczął analizować tę krótką i dziwną scenę, dostrzegł w niej nad wyraz niepokojące elementy. Choćby fakt, że nieznajomy trzymał w ręce „Szinházi Élet”. To pismo, jak pamiętał, prze­stało się ukazywać dobre trzydzieści lat temu – chyba ten człowiek nie spę­dził tu aż tyle czasu? A jeśli tak, to czy osiedlił się w tym mieście dobrowol­nie? Czy może znalazł się tu wbrew swojej woli, jak on? W jaki sposób, ja­kim środkiem lokomocji? Może wziął to ilustrowane pismo jako lekturę na drogę, może to właśnie numer z tygodnia, kiedy wyjeżdżał z kraju? I od tej pory go przechowuje?... Może właśnie o tym świadczyło jego niedowierza­jące, zdumione spojrzenie, kiedy się odwrócił na okrzyk Budaiego. No i fakt, że tytułował go panem dziedzicem, archaicznym, niemodnym, dziś już nieużywanym zwrotem. I co miało znaczyć to: „A więc i pan dziedzic też?”. Pełne zdumienia pytanie zaliczające ich obu do jednej kategorii? Su­gerowało po prostu, że są rodakami, czy – i tego przestraszył się najbar­dziej – że tamten, tak jak on, wbrew wszelkim staraniom nie może się stąd wydostać, już trzydzieści, może nawet więcej lat?

[…]

Najbardziej brak mu było lektury: w domu pół życia, może więcej, spę­dzał w bibliotece wśród książek, niekiedy nawet osiemnaście godzin na dobę – nie mógł, nie umiał z tego zrezygnować. Zmartwiony znów wycią­gnął tom nowel, który kupił w antykwariacie. Przerzucił kartki, choć i tym razem nie zrozumiał ani słowa, zamyślił się nad okładką, nad lazurową za­toką morską, palmami i połyskliwie białymi willami na stoku. Potem obej­rzał zdjęcie autora na skrzydełku obwoluty: mężczyzna o pełnej twarzy, w białym golfie, z ostrzyżonymi na jeża włosami: teraz też wydały mu się znajome jego zmrużone oczy i nieco kpiące spojrzenie. Zastanowił się, gdzie mógł go widzieć, kogo mu przypomina, co go tak do niego pociąga? Ta ironia? Aż wreszcie pewnego wieczoru, kiedy wrócił zmęczony pracą na targu, tłumiąc ziewnięcie, spojrzał na swoje odbicie w lustrze i zrozumiał: mężczyzna ze zdjęcia podobny był do niego. A więc dlatego wydał mu się tak sympatyczny, dlatego wybrał tę książkę spośród wielu innych? Tak bar­dzo spodobała mu się własna twarz?

[…]

Co za niesłychany pech? Dlaczego właśnie jemu musiało się to przydarzyć? Dlaczego właśnie jemu? Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Potem, nieco uspokojony, zastanawiał się, nie wiadomo który już raz, nad wiszącym nad biurkiem olejnym obrazem z ośnieżonymi świerkami i pełnymi gracji sarenkami. Znał już na pamięć nawet najdrobniejsze szczegóły, a jednak obrazek był jedynym oknem na świat istniejącym, poza tym miastem, które trzymało go w niewoli. Tylko czy ten świat nie istniał wyłącznie w jego wyobraźni?

[…]

Budai w ciemności odnalazł prawą dłoń Epepe, potem lewą, kolejno ob­macał długie palce, czy nie ma na nich obrączki. Oczywiście nie było, prze­cież zauważyłby w windzie. Zrozumiała, czego szuka, zapaliła zapalniczkę i przy jej płomieniu wyjęła z leżącej na nocnej szafce torebki jakiś pierścio­nek. Wtedy i on poprosił o światło i na ile mu pozwalał wątły płomień, oglą­dał, obracał w palcach pierścionek. Wyglądał na złoto, miał kształt zwykłej obrączki, ale w środku nie było żadnego napisu. Od zewnętrznej strony był natomiast żłobkowany cienkimi, niebieskimi liniami. Mogła to być ślubna obrączka, chyba nawet ostatnio widywał takie nowe wzory. Dlaczego za­tem nosi ją w torebce? A może tu właśnie tkwi klucz do jej osobliwego zachowania? Na wszystko starała się cierpliwie odpowiadać, nie chciała tylko mówić o so­bie, o swoim domu i stosunkach rodzinnych? Czy to jest wytłumaczenie? Nieudane małżeństwo, którego nie chce dłużej znosić? Dlatego trzyma symbol w torebce? Spróbował tak interpretować jej słowa i oto nagle wszystko stało się ja­sne. Wydawało mu się, że rozumie, co ona mówi, przynajmniej istotę; de­tale są i tak bez znaczenia... Opowiadała o swoim domowym życiu, że jest takie nieznośne, że tyle osób gnieździ się razem w jednym mieszkaniu: rozmaici krewni jej i męża, ciotki, wujowie i jeszcze dwoje dzieci męża z pierwszego małżeństwa. Poza tym współlokatorzy i sublokatorzy i ci, co podnajmują tylko łóżko na noc, a od których nie można się uwolnić, niedo­łężni starcy i chorzy, krzykliwi neuropaci, kłótliwi pijacy, kobiety o niedwu­znacznej profesji z dziećmi, a wszyscy stłoczeni w jednym mieszkaniu. Stały hałas, bijatyki, sprzeczki, nigdy ani minuty spokoju, ale nie mają się, dokąd wyprowadzić. Cała kamienica jest podobnie przeludniona. Nie można dostać lepszego mieszkania, chyba że za grube pieniądze lub przy wyjątkowych stosunkach. Gdyby im się nawet udało, z kim zostawią tych niedołężnych starców? W tym piekle zepsuło się ich małżeństwo, mąż pije, cieszy się, gdy może znaleźć zapomnienie w alkoholu, stał się ordynarny. Mają się dość, właściwie już nawet ze sobą nie żyją. I ona też ucieka, jak może, w porównaniu z tym domem wariatów nawet ta paskudna, cuch­nąca winda jest wypoczynkiem...

[…]

Najdziwniejsze ze wszystkiego, że jedyny człowiek, który go tu trzyma, może mu pomóc w ucieczce. Właściwie w tej chwili sam nie był zupełnie pewien: chciałby stąd teraz odjechać czy nie? Próbował przeanalizować tę myśl, ale zanadto czekał na wieczorne spotkanie, żeby mógł logicznie rozu­mować. Postanowił poprosić Dede, żeby go zaprowadziła w odpowiednie miejsce, a gdy będzie dokładnie wiedział, jak można je odnaleźć, zdąży się zastanowić, kiedy wyjedzie. Zaniepokoił się: a jeśli źle zrozumiał i dziewczyna zapowiedziała się na wcześniej, może go już nawet szukała? Pospieszył do hotelu, bo przecież i tam można kupić upominek. Najpierw jednak chciał zajrzeć do pokoju, a w tym celu, jak zresztą zawsze, musiał stanąć w kolejce po klucz. Stał już przed kontuarem i zgodnie ze swoim zwyczajem wyciągnął kar­teczkę z numerem 921, recepcjonista zerknął za siebie, potem rozłożył ręce, że nie ma. Rzeczywiście, klucza nie było. Przegródka była pusta. Nic po­dobnego jeszcze mu się nigdy nie przydarzyło. Może przez pomyłkę powie­szono klucz gdzie indziej? Albo pokojowa zabrała na górę do sprzątania? Nigdy tego nie robiła, zresztą pokój był już sprzątnięty. Nie miał zamiaru rezygnować, znów podsunął swoją karteczkę. Siwy urzędnik w ciemnym uniformie wydawał się znajomy. Widział ich już tylu, że poplątali mu się w pamięci. Może to ten sam, który miał dyżur pierwszego wieczoru, kiedy przyjechał z lotniska autobusem i wysiadł przed tym hotelem? Ktokolwiek to był, w tej chwili dość obcesowo potraktował Budaiego. Potrząsnął głową, mówiąc coś bez sensu, pewnie, że nic nie poradzi.

[…]

Tuluplubru klött apalapala gróz paratléba... Klött, klött, klött! Budai wyłuskał z tego tylko słowo klótt”, które, jak zdołał ustalić, ozna­czało sposób zwracania się do ludzi. Zaś „gróz”, jeśli się nie mylił, znaczyło dwa... Patrzył na leżące przed nim kartki: tę na wierzchu znał, szybko zro­zumiał, że to kopia jego ostatniego rachunku, który wręczono mu w zeszły piątek, a on go do dziś nie uregulował. Obok podobny blankiet z podob­nymi rubrykami i wpisami; inna była tylko suma, nieco mniejsza: 31, 20. Zapewne rachunek za ostatni tydzień. W związku z tym wszystkim wygłoszona przed chwilą tyrada musiała oznaczać mniej więcej coś w tym rodzaju: „proszę najpierw uregulować dwa rachunki, panie, panie, panie!...”. Przez co należy rozumieć, że zatrzy­mują jego rzeczy, a także paszport jako zastaw, dopóki nie zapłaci. Oczywi­ście, jeśli prawidłowo rozumował i urzędnik nie powiedział czegoś cał­kiem innego. Budai nie miał tyle pieniędzy, nawet w przybliżeniu; po przedpołudnio­wych zakupach została mu tylko garść drobnych. Niespodziewanie pojął, że w takim razie nie spotka się także wieczorem z Devebe. Najbardziej drażniła go myśl, że kobieta zastuka do drzwi, żeby spędzić z nim wieczór, i przerazi się na widok nowych lokatorów. Nie może jej nawet zostawić wiadomości...

[…]

Dopiero na następnym rogu, gdzie odrobinę odsapnął, zrozumiał, dla­czego się tak przestraszył. Zapewne gwizd wskrzesił w jego refleksach poli­cyjną przygodę, a nie miał najmniejszej ochoty znów mieszać się w po­dobną historię. Było bowiem całkiem prawdopodobne, że ten kretyn na­prawdę wzywał policję. Stwierdził nie bez satysfakcji, że solidnie go kopnął i do pewnego stopnia wyładował złość... Był bardzo śpiący, ledwo trzymał się na nogach, a jeszcze gorsze było uczucie głodu. Nie miał najmniejszej nadziei, że jeszcze dziś zdoła się dostać do hotelu. Gdyby nawet, i tak nie mógłby się wprowadzić do swojego pokoju, żeby się spokojnie przespać, innego też by nie dostał, widział to z zachowania portiera. Włóczyłby się po korytarzu albo siedział w holu. Bar, w którym się zazwyczaj stołował, był otwarty. Pospiesznie zjadł parę kanapek. Co ma teraz robić? Dokąd iść? Do tej pory miał przynajmniej wy­godny, własny kąt, gdzie mógł się schronić, wykąpać, odpocząć, choćby po­siedzieć. Gdzie teraz znajdzie nocleg, skoro nie ma rzeczy, a większość jego majątku została pod butem portiera? Gdyby nawet znalazł inny hotel – choć w tej chwili nie miał nawet pojęcia, gdzie go szukać – nie przyjmą go bez dokumentów. I Gyegye, gdzie on ma szukać Egyegye?

[…]

Tak nisko jeszcze nie zaszedł, odkąd przyjechał do tego miasta. Zupełnie opuszczony, bez lekarstw i lekarza. Nie był zdolny powlec się do tej kliniki, gdzie wyrwano mu ząb. W tym kącie nawet pies o niego nie zadba, prawda, nikt też nie będzie go niepokoił. Zresztą nie chciał nikogo widzieć: chciał się skryć jak chore zwierzę, żeby nikt nie widział jego cierpienia. Zapadł się i został w sobie, błąkając się na samym dnie świadomości. Choroba sparaliżowała go na ciele i duszy; męczył się w gorączce. W tym odurzonym półistnieniu zmniejszyły się również jego potrzeby fizjologiczne. Sam zresztą chciał je powstrzymać – jeśli w ogóle jeszcze czegoś chciał – skoro nie miał możności ich zaspokoić. Nie czuł głodu. Na wyschnięte gardło i nieprzyjemny smak w ustach dobrze zrobiłaby mu szklanka herbaty, ale skąd miał ją wziąć, lepiej o tym nie myśleć... Bardziej naglące były inne potrzeby i nie można już ich było odkładać. Dawniej, kiedy przychodził tu do pracy, widział, że za halą znajduje się brudny ustęp, niektórzy chodzili po prostu za budynek. Ale wstać i dojść w tamto miejsce, było na razie ponad jego siły. Pomimo to nie miał ochoty brudzić pod siebie, nie umiałby, dopóki tliła się w nim choć odrobina świadomości.

[…]

Wspomnienia z tego miasta mieszały się z dawnymi, domowymi przeży­ciami. A przecież gdyby go teraz szukali, nie znajdą, bo nie ma już ani mieszkania, ani adresu, bo on też stał się bezdomnym włóczęgą. Kto mógłby udzielić o nim jakichkolwiek informacji?... Jedyne, co jeszcze mo­gło go rozczulić, to jego zagubienie w świecie, kiedy patrzył nań cudzymi oczyma. Płakał na starych workach, za stosem pustych skrzyń. Czułby się znacznie lżej, gdyby nie miał zobowiązań wobec rodziny, instytucji, w któ­rej pracował, przyjaciół i psa. Tęsknił za żoną, to uczucie było w nim najsil­niejsze, największe, od tylu lat byli razem, że stała się niemal częścią jego osoby. Nawet tu bolał go jej ból. Gdyby zależało od niego, chętnie wyrzu­ciłby ją z serca. Nie, nie wolno mu się nad sobą litować, pamiętał o tym nawet w go­rączce z zamroczonym umysłem. Litość nad sobą do niczego nie może do­prowadzić, przecież poza nim samym nikt go tu nie żałuje: to stawia go w gorszej sytuacji, daje fory przeciwnikowi... I, rzecz jasna, doszedł w swo­ich rozmyślaniach do skrajności, która właściwie cały czas czaiła się na dnie mózgu. W jego sytuacji nie musiałby niemal nic robić, wystarczy tylko opuścić ręce, pofolgować sobie, pozwolić, aby wyśliznęła się ta cienka nić, która go jeszcze trzyma. Natychmiast runąłby w dół, w szczęśliwą nicość. Byłoby to najłatwiejsze...

[…]

Budaiego bawiły drobne incydenty, przynajmniej miał czym zabijać czas. Przeważnie stał tu i pił, dopóki starczało mu pieniędzy, czasem oszo­łomiony i ogłupiały, z przytępionymi myślami i chaosem w głowie wlókł się do swego legowiska, gdzie natychmiast zapadał w sen. Nazajutrz budził się skacowany, z bólem głowy, ohydnym smakiem w ustach i zgagą, ale wie­czorem i tak szedł na jednego. Stan jego nerwów był natomiast coraz gorszy, żył w stałym napięciu, jak naładowany energią elektryczną. Każdy napotkany przechodzień byle bła­hostką, po prostu samym wyglądem mógł wprawić go w niepohamowaną złość i choć resztkami rozsądku wiedział, że to idiotyczne i nonsensowne, nie mógł się opanować. Świat ciemniał mu w oczach, nienawidził, klął i wymyślał tej osobie, wyobrażał sobie, że ją bije, kopie lub wali z rozkoszą w twarz. Na przykład upatrzył sobie na targu przystojnego, smukłego, nieco lalusiowatego chłopca o kreolskiej cerze, z łańcuszkami na szyi i przegubach rąk; żuł gumę, czego można się było domyśleć po rytmicznym ruchu jego policzków. Ten drobnokościsty paniczyk w sportowej bluzie, który z roztargnioną miną poruszał wargami, obudził w Budaim taką złość, że gdyby nie bał się konsekwencji, zdzieliłby go pięścią w twarz, może nawet zabił. I jeszcze po paru dniach, gdy go sobie przypomniał, nie­mal dygotał z wściekłości. Jego szczególny gniew wzbudzali starzy, chorzy i słabi. Czuł, że to głupie i niesprawiedliwe, jednak nie mógł się opanować. Pewnego razu zastał za­jętą swoją norę za skrzyniami. Spał tam jakiś chudy, mały człowieczek, siwy, niewiele większy od dziecka, w poplamionych, niebieskich płócien­nych spodniach. Nagła fala krwi napłynęła Budaiemu do mózgu, dusząc się niemal ze złości wyszarpał i powlókł dalej niepróbującego się nawet bronić człowieczka... Później zaczął odczuwać jakieś wyrzuty sumienia i szukał go w pobliżu, aby w nagrodę za ból postawić mu jednego, ale po tamtym zagi­nął wszelki ślad jak po tylu innych, których widział w tym mieście. I gdziekolwiek się znalazł, z całą świadomością przechodził jezdnię przy czerwonym świetle, rzucał śmiecie na chodnik, wchodził na klomby w parku i starał się łamać wszystkie zakazy z instynktownym buntem, że jego one nie dotyczą, on tu jest obcy, jest wrogiem. Gdy ktoś go w tłoku po­pchnął, co oczywiście często się zdarzało, podstępnie oddawał kopniaka i walił pięścią, gdzie popadło, jeśli nie miał właśnie okazji, z uporem szedł za winowajcą i nie rezygnował, dopóki go nie dogonił i nie pomścił swojej krzywdy.

[…]

Budai poczuł nagle, że przestaje mu bić serce: wydawało mu się, że na przeciwległym chodniku widzi Epepe. To była zaledwie sekunda, kiedy w skłębionej rzeszy zobaczył ją jasnowłosą, w niebieskim uniformie... A może zmylił go tylko kolor włosów i ubrania i może tylko wyobraził sobie znajomą sylwetkę? Dziewczyna ukazała się i zaraz zniknęła, i na próżno starał się przedrzeć w tamtą stronę, więcej jej nie zobaczył, nawet podob­nej; prawda, przez ten czas musieli ją odepchnąć znacznie dalej. Tym razem nie rozgoryczyła go porażka, choć nie dała mu nadziei, że przypadek pozwoli im się jeszcze spotkać. Przeciwnie, napełniła go opty­mizmem, chęcią czynu, pragnieniem, żeby wziąć we wszystkim udział: iść tam, gdzie inni, robić to, co oni, dzielić ich los, uznać ich sprawę za swoją i ugrzęznąć w niej aż po szyję. Próbował nawet nauczyć się pieśni manifestantów. Śpiewali przeważnie ognisty, rytmiczny marsz i Budai słyszał go już tyle razy, że zapamiętał nie tylko melodię, ale i słowa, które, o ile w tym powszechnym wrzasku dobrze zrozumiał, brzmiały mniej więcej tak:

Cse tety topa de bette

Etek glő csri fefé

Bügy üti ny eme lága Pe ty itye!...

[…]

Wtedy już słychać było strzelaninę, pojedyncze strzały i dłuższe serie. Kto zaczął, ci z ulicy czy tamci z szarego budynku, nie można było ustalić z miejsca, gdzie stał. Może z domu oddano ostrzegawcze strzały, a napast­nicy odpowiedzieli ostrymi nabojami lub odwrotnie. Teraz nie miało to niemal znaczenia. Tyle było wszędzie broni i taka gorąca była atmosfera, że prędzej czy później i tak musiało do tego dojść. Nie ulegało wątpliwości. Strzelano też z dachów, potem w terkot kul wdarł się bas głębokich detona­cji: zapewne działa czołgów. Kawałek szarego muru oderwał się i runął na bruk, została po nim duża, okrągła dziura. Ze środka odpowiedziały karabiny maszynowe, jak grad omiotły ulicę. Powstała panika, zamęt, tłum znów zafalował, w przerażeniu każdy ucie­kał, gdzie mógł, krył się po bramach, za stojącymi samochodami, śmietni­kami, słupami ogłoszeniowymi, niektórzy kładli się we wnękach, przy drzwiach zamkniętych sklepów. Kiedy jezdnia opustoszała, zostało na niej wiele nieruchomo leżących ciał, ranni czołgali się z jękiem, starając się znaleźć schronienie. Jakaś ranna kobieta z płaczem błagała o pomoc. Wtedy z góry puszczono nową serię. Mała grupka, do której przyłączył się Budai, ukryła się wśród czarnych, wypalonych kikutów zburzonego domu. Dygotał na całym ciele, szalały w nim wściekłość i rozpacz, i bezsilne pragnienie zemsty, podchodziła pod gardło nienawiść i z zapartym tchem wraz z innymi urągał niewidzialnym wrogom, krzyczał, że mordercy, krwawi oprawcy... Po następnej serii opa­nował go jednak taki strach, że straciwszy głowę wpadł między wypalone, zygzakowate ściany, szukając wyjścia, przez które mógłby uciec, jak najda­lej stąd, żeby już nie słyszeć terkotu broni. Ruiny budynku wskazywały na jakąś dawniejszą tragedię, to nie był tylko pożar, bo na zakopconym tynku widać było ślady kul i odłamków. Ten dom zniszczono bombami i działami, a dopiero potem spłonął. Przy jakiej okazji? Co tu było, oblężenie? Wojna? Rewolucja? I kto z kim walczył? Kiedy, o co?

[…]

Budai tego ranka był świadkiem jeszcze trzech podobnych egzekucji. Ostatnia już go nawet nie wzburzyła, mógł na nią patrzeć, zobojętniał. Był zmęczony i głodny. Włóczył się po zatłoczonych ulicach; lud falował w rosnącym podnieceniu gęściej niż normalnie, ciekawy dalszych wyda­rzeń, zbijając się tu i ówdzie w dyskutujące grupy lub otaczając przygod­nych mówców. Na niebie huczały samoloty, z oddali słychać było bezu­stanny, wolny i głęboki grzmot, jakby na miasto szły czołgi. Co chwila prze­jeżdżały wyładowane uzbrojonymi ludźmi ciężarówki. W wielu miejscach śpiewano, rozdawano ulotki, a gdy ukazywali się gazeciarze, ludzie do­słownie bili się o prasę. Mury oblepione były afiszami, obok drukowanych widać było również ręcznie pisane kartki; czytały je tysiące, niektórzy coś dopisywali lub przyklejali nowe apele. Zobaczył doszczętnie zburzone osiedle, domy zwalone, na jezdni pię­trzyły się sterty gruzu, gdzieniegdzie dymiły jeszcze zgliszcza: toczyły się tu widocznie zaciekłe walki. Ludzie chodzili z tobołkami, rodziny, które zo­stały bez dachu nad głową, ciągnęły ręczne wózki z resztkami uratowa­nego dobytku. Jakiś obdarty, długowłosy wariat o brodzie patriarchy, przewracając oczami i podnosząc w niebo ręce, szedł środkiem jezdni i tragicz­nym głosem wykrzykiwał wciąż to samo: Tohore! Muhare!... Tohore, muhare!...

[…]

Z drugiej strony wjeżdżały tam właśnie oddziały zmotoryzowane, a plac nawet w deszczu pełen był ludzi. Budai dopiero potem zauważył, że dokoła były same ko­biety, stare i młode, matrony i dziewczyny, wiele pod parasolkami; kiedy wszedł między nie, co najmniej dziesięć razy był przekonany, że widzi Bebe. Kobiety otoczyły żołnierzy, mówiły wszystkie naraz, gestykulując z zapa­łem. Żaden nie odpowiadał; patrzyli tylko w deszcz sztywni jak posągi, z nieprzeniknionymi twarzami, a ulewa bębniła w ich szturmowe hełmy. Budai nie wiedział, czy milczą dlatego, że nie rozumieją języka kobiet, gdyż ich język macierzysty brzmi całkiem inaczej, czy tylko zabroniono im wszelkich rozmów... Potem kobiety zaintonowały ten znany mu już marsz:

Cse tety topa de bette

Etek giő csri fefé

Bügy üti ny eme lága

Pe ty itye!...

Ostatnie słowo wykrzykiwały wyzywająco, z żalem, rzucając je żołnierzom w białych drelichach prosto w twarz; ci nawet teraz nie zareagowali. Tym­czasem obraz tłumu zmieniał się z wolna: pojawiało się w nim coraz więcej mężczyzn. Pozornie niewinnie, jakby tylko przez ciekawość zbliżali się do czołgów. Budai jednak zauważył, że większość z nich kryje pod płaszczami broń. Wymieniali znaczące spojrzenia i coraz liczniej roili się na placu. A kobiety, jakby działając według ustalonego planu taktycznego, ostrożnie wycofywały się w stronę domów.

[…]

Ocknął się przy wtórze tych samych odgłosów, co zasnął: przy dalekim, niezmordowanym chrypieniu megafonu. Tu, na dole, nie było dnia ani nocy, ludzie przychodzili i wychodzili, spali, snuli się po korytarzach, scho­dach i peronach. Powlókł się na górę, bramę pawilonu zamknięto żelazną kratą, trzymało przed nią straż paru uzbrojonych żołnierzy w białych dreli­chach. Przez kratę widać było w szarzyźnie – co to było? zmierzch? świt? – że owalny plac i odchodzące od niego ulice są wyludnione, a na rogach ustawiono posterunki: widać zakazano wychodzenia z domów. Wrócił więc spać pod ziemię. Kiedy się obudził po raz drugi, usłyszał, że w głębi znów dudnią pociągi, czuł też znajomy podmuch powietrza. Brama na ulicę była już otwarta: świeciło słońce, wiał wiatr i wszędzie tyle przechodniów i samochodów jak zwykle. Ciała zabitych zniknęły, robotnicy usuwali ślady walk, zasłaniając je rusztowaniami i świeżą farbą. Budai w skłębionej ludzkiej rzeszy prze­spacerował się do sklepu z naczyniami, w którym się wczoraj schronił. Wy­stawy były zabite deskami, ale sklep już otwarto, choć jego asortyment, jak zauważył, był nieco skromniejszy. A na sąsiednim domu, który ostrzelano z dział, przez ten wywieszony sztandar, dziury zakryte były już rogożami [mata upleciona z sitowia – przyp. aut.].

[…]

Dopiero po minucie czy dwóch zauważył, że papierowa kula odpłynęła nieco dalej. W pierwszej chwili sądził, że odepchnął ją wiatr, ale nie: liście na stawie, kawałki trzciny czy sitowia pod wodą płynęły w tym samym kie­runku. T a w o d a r u s z a ł a s i ę! Wolno, bardzo, bardzo wolno, ale jed­nak wyraźnie płynęła. Znów zrobił próbę, tym razem wrzucił niewielką ga­łązkę: porwał ją prąd. Odkrycie poruszyło go do głębi, odrodziło. Jeśli się nie pomylił, ta woda musi mieć ujście... Ruszył wzdłuż brzegu, aby obejść staw dookoła. Miał kształt nieregularnego kręgu o średnicy nie większej niż dwieście, trzysta metrów. Po jednej stronie strzelała weń marmurowa fontanna, nieco dalej widniał szeroki taras, z wysokiej, masywnej kolumny wspinał się w bez­chmurne niebo jeździec na koniu. Płaskodenne, lekkie, barwne łódki z plu­skiem kołysały się na wodzie, siedzieli w nich przeważnie młodzi, dziew­częta i chłopcy, wiosłowali po całym stawie, nawoływali się wesoło. Na ujście trafił naprzeciwko marmurowej fontanny. Spinał je łukiem mały, drewniany mostek: cichy strumyczek, potoczek, skręcający ku za­drzewionej części parku. To cicha, płytka woda, można ją przejść dwoma krokami, ale żeby ten potoczek był nawet najmniejszy, najskromniejszy, prędzej czy później musi wpadać do jakiejś rzeki, a ta z kolei kiedyś do mo­rza. A tam jest port, są okręty, stamtąd otwiera się droga na cały świat!

[…]

Nie chciał nawet myśleć o sobie sprzed pięciu minut, to przecież w ogóle nie był on. Teraz musi już iść tylko za tą wodą, iść wciąż wzdłuż brzegu, żeby nie stracić jej z oczu. Może wynająć łódkę, choćby ukraść, wytrzasnąć spod ziemi! Niemal słyszał szum morza, czuł jego ostrą, słoną woń, wi­dział, jak granatowe pieni się, burzy i skrzy, rysując wciąż nowe obrazy na zawsze niespokojnym, ruchliwym zwierciadle i jak opadają nań mewy... Bóg z tobą, Epepe, pomyślał. Bardzo wierzył, że niebawem wróci do domu. 

Ferenc Karinthy, Epepe

Metaforyczna, a zwłaszcza surrealistyczna powieść science-fiction Ferenca Karinth’ego – węgierskiego pisarza i reportażysty, z zawodu również lingwisty przenosi akcję tej zadziwiającej opowieści do nieskończonego w swej wielkości i linearności „miasta bez przyszłości”, generalnie w lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku. Budai, etymolog leci samolotem rejsowym na konferencję do Helsinek, żeby wygłosić swój referat o podłożu naukowym. Przez nieuwagę czy może raczej złośliwy przypadek ląduje w miejscu, które do złudzenia przypomina wielkomiejskie skupisko ludzkie, aczkolwiek w tej nowej metropolii nie umie, wręcz nie może znaleźć wspólnego języka z tamtejszą wielorasową kulturą ludzką posługującą się przede wszystkim niezrozumiałym dla niego językiem ideograficznym. W toku usilnych starań, bizarnych paradoksów i pokrętnych sposobów uniemożliwiających nawiązanie jakiejkolwiek komunikacji werbalnej z „zapędzonym” światem głośnej metropolii, zaprzyjaźnia się jedynie z windziarką, której imię czasem spłaszcza do obrazoburczego wyrazu Epepe. Jeśli do końca wierzyć w posłowiu Nicholasowi Grospierre, że „na tle wszystkich surrealnych absurdów, z którymi Budai nieustan­nie się zmaga, miłość jest jedyną rzeczą, która naprawdę ma w tej książce sens.”, że też „dziwną fascynację można by interpretować jako re­akcję psychologiczną na okoliczności, formę akceptacji, a może nawet ka­pitulacji wobec niezrozumiałego świata, w którym utknął. Zamiast dalej opierać się miastu lub gardzić nim, Budai zaczyna obejmować jego obcą, monumentalną piękność, zdając sobie w pewnym sensie sprawę, że oto stało się ono częścią niego.” to jednak nowym otwarciem kończy się opowieść Ferenca Karinth’ego. Czy w zagubieniu Budaia co chce znaleźć ucieczkę z matni to wciąż nowe nadzieje są właśnie tym wybawieniem?



powrót ››