12.04.2025
„ja Danaów boję się, nawet kiedy niosą dary”
Wergiliusz, Eneida
„Jeśli uzyska wewnętrzny spokój,
to choćby
cały świat sprzysiągł się przeciw
niemu
ani odrobina smutku w nim
więcej nie zagości"
Stendhal, Lucjan Leuven
[…]
Znacznie później, kiedy Jaime Astarloa, chcąc zebrać w spójną całość rozproszone fragmenty tragedii, usiłował przypomnieć sobie, jak się to wszystko zaczęło, pierwszym obrazem, jaki podsunęła mu pamięć, była postać markiza. I owa galeria wychodząca na ogrody Retiro, do której falami wlewały się przez okna pierwsze letnie upały i promienie światła tak ostrego, że trzeba było mrużyć oczy, ilekroć padały na połyskujące kosze floretów. Markiz nie był w najlepszej formie; sapał niczym zdezelowany miech, a koszula pod plastronem była mokra od potu. Bez wątpienia odpokutowywał jakieś nocne ekscesy, ale Jaime Astarloa, zgodnie ze swoim zwyczajem, wstrzymał się od jakichkolwiek niestosownych uwag. Prywatne życie klientów nie było jego sprawą. Sparował jedynie zasłoną trzecią beznadziejne pchnięcie, jakiego powstydziłby początkujący uczeń i odpowiedział wypadem. Sprężysta broń włoska wygięła się, zadawszy silne uderzenie puntą [tępe zakończenie głowni treningowej – przyp. aut.] w pierś adwersarza. Trafiony, ekscelencjo. Luis de Ayala Velate y Vallespín, markiz de los Alumbres, mełł w ustach jakieś siarczyste przekleństwo, z wściekłością zrywając maskę. Ledwo dyszał, czerwony od gorąca i wysiłku. Grube krople potu spływały mu spod włosów, zalewając brwi i wąsy. A niech to wszyscy diabli - w głosie arystokraty pobrzmiewała nuta upokorzenia. - Jak pan to robi, don Jaime? W niespełna kwadrans już trzeci raz zapędza mnie pan w kozi róg.
[…]
W istocie rzeczy markiz de los Alumbres był jednym z najlepszych szermierzy na dworze i od wielu lat niepotrzebne mu były jakiekolwiek lekcje. Jego związki z don Jaimem były zupełnie innej natury: arystokrata kochał szermierkę równie namiętnie, co hazard, kobiety i konie. Godzinę dziennie oddawał się więc szlachetnym i zdrowym ćwiczeniom szermierczym, które to zajęcia, z uwagi na charakter markiza i jego upodobania, okazywały się nader pożyteczne, gdy przychodziło rozstrzygać sprawy honoru. Chcąc mieć godnego siebie przeciwnika, Luis de Ayala zwrócił się pięć lat temu do najlepszego fechtmistrza w Madrycie, za takiego bowiem uchodził don Jaime, choć niektórzy szermierze, posłuszni nowym modom, uznawali jego styl za zbyt klasyczny i przestarzały. I w taki oto sposób codziennie, prócz sobót i niedziel, stary nauczyciel fechtunku stawiał się punktualnie o dziesiątej rano w pałacu Villaflores, rezydencji arystokraty. Tam w przestronnej galerii szermierczej, wybudowanej i wyposażonej według najbardziej wymagających reguł sztuki, markiz z zażartą wytrwałością stawał do walk szermierczych, choć umiejętności i talent mistrza najczęściej brały w nich górę. Niemniej, jak przystało na rasowego gracza, Luis de Ayala potrafił również z klasą przegrywać. Poza wszystkim zresztą podziwiał wyjątkową sztukę starego fechtmistrza. Z grymasem bólu na twarzy arystokrata zaczął rozcierać sobie tors, wzdychając głęboko. A niech to, mistrzu, ledwo żyję... Będę się musiał natrzeć spirytusem po tej nauczce, i to nie raz. Jaime Astarloa uśmiechnął się skromnie. Powiedziałem już, że ekscelencja nie ma dziś najlepszego dnia. Słów szkoda. Gdyby pański floret miał ostrze zamiast punty, ziemię bym już gryzł. Obawiam się, że dziś w mej osobie nie miał pan, mistrzu, godnego siebie przeciwnika. Za hulanki i swawole trzeba słono płacić.
[…]
Jaime Astarloa przytknął kieliszek do ust. W niczym nie był podobny do swego pełnego wigoru klienta. Liczył już sobie pięćdziesiąt lat z nawiązką; był średniego wzrostu, a jego chuda do granic możliwości postać sprawiała fałszywe wrażenie nader kruchej. Kłam temu zadawały krzepkie członki, suche i węzłowate niczym leciwa wić winna. Ciut orli nos, pogodne i szlachetne czoło, włosy siwe, ale jeszcze gęste, delikatne i wypielęgnowane dłonie - emanowały łagodnym poczuciem godności dodatkowo podkreślonej powagą szarych oczu obrzeżonych siateczką drobnych zmarszczek, które zbiegając się i gęstniejąc z chwilą, gdy na twarzy fechtmistrza pojawiał się uśmiech, przydawały źrenicom figlarności i sympatii. Wąsy nosił starannie wypielęgnowane, według starej mody, i nie był to jedyny anachronizm, jaki można było w nim dostrzec. Środki, jakimi dysponował, wystarczały mu ledwie na skromną w swej elegancji odzież, niemniej nosił ją z dekadenckim szykiem, nie zważając w zupełności na obowiązujące mody. Ubrania, nie wyłączając tych najnowszych, skrojone były według wzorów sprzed lat dwudziestu, co w jego wieku należało nawet do dobrego tonu. Wszystko to razem nadawało staremu fechtmistrzowi wygląd kogoś, kto zatrzymał się w czasie, obojętny wobec nowych obyczajów burzliwej epoki, w jakiej przyszło mu żyć. Trzeba przyznać, że sprawiało mu to sporo wewnętrznej radości, z niejasnych zresztą powodów, których nawet sam zainteresowany nie umiałby wytłumaczyć.
[…]
Smutny uśmiech zagościł przez chwilę na wargach fechtmistrza. Chciałbym bardzo podzielać pańską ufność, ekscelencjo. Ale w moim wieku zbyt wiele rzeczy zawodzi... Nawet w samym człowieku. Zaczynam podejrzewać, że mój Graal nie istnieje. Wszystko głupstwa. Od wielu już lat Jaime Astarloa pracował nad Traktatem o sztuce fechtunku, który - zdaniem wszystkich znających niepospolite umiejętności i ogromne doświadczenie autora - miał z chwilą ukończenia stanowić niewątpliwie jedno z fundamentalnych dzieł w tej materii, porównywalne jedynie ze studiami takich wielkich mistrzów, jak Gomard, Grisier i Lafaugère. Ale w ostatnich latach zaczęły autorem targać poważne wątpliwości, czy aby rzeczywiście potrafi spisać to wszystko, czemu poświęcił całe życie. Z drugiej zaś strony pewna okoliczność dodatkowo potęgowała rozterki. Aby dzieło stanowiło non plus ultra w inspirującej je materii, powinno było znaleźć się w nim arcymistrzowskie pchnięcie, doskonale, nie do sparowania, najczystszy wytwór ludzkiego talentu, wzór natchnienia i skuteczności. Poszukiwaniom owego pchnięcia poświęcił się don Jaime od dnia, w którym pierwszy raz skrzyżował floret z przeciwnikiem. Dotarcie do Graala, jak nazywał ów mistrzowski ruch, nie przyniosło dotąd żadnego rezultatu. A z biegiem lat, wraz z powolną utratą sprawności fizycznej i intelektualnej, stary fechtmistrz czuł, jak dotychczasowy zapał zaczyna wymykać mu się z jeszcze sprawnych rąk, a talent uskrzydlający jego profesjonalne ruchy zanika, przytłaczany brzemieniem lat. Niemal codziennie Jaime Astarloa, w samotności swego skromnego gabinetu, pochylony w świetle lampy naftowej nad pożółkłymi już kartkami, daremnie usiłował natrafić w zakamarkach pamięci na klucz do tajemnicy. Niepojęta intuicja podpowiadała mu, że klucz istnieje, tylko ukrywa się uparcie w miejscu, z którego nie chce być dobyty. Ślęczał tak całymi nocami. Potrafił również zerwać się z łóżka, wyrwany ze snu nagłym olśnieniem, by w samej koszuli, trzymając w dłoni z porywczą desperacją jeden ze swych floretów, stanąć na wprost luster pokrywających ścianę jego maleńkiej galerii. Usiłując uchwycić to, co parę minut temu było zaledwie przelotną iskrą olśnienia w jego śpiącym rozumie, pogrążał się w beznadziejnych, próżnych poszukiwaniach, studiował swoje ruchy i myśli w milczącym pojedynku z własną podobizną, której sarkastyczny uśmiech zdawał się dostrzegać w półmroku.
[…]
Tamtego lata 1868 roku konspirowali wszyscy. W marcu zmarł stary Narvaez; Gonzalezowi Bravo wydawało się, że potrafi rządzić silną ręką. W pałacu Oriente królowa słała płomienne spojrzenia młodym oficerom swojej gwardii, żarliwie odmawiała różaniec i przygotowywała się do bliskich letnich wywczasów na północy kraju. Inni musieli zadowolić się odpoczynkiem na emigracji. Większość wybitnych mężów stanu, jak chociażby Prim, Serrano, Sagasta czy Ruiz Zorrilla, znajdowała się na wygnaniu, w areszcie bądź pod dyskretnym nadzorem. Wszyscy mimo to wytrwale knuli w ramach spisku określanego mianem „O honor Hiszpanii". Uczestnicy kawiarnianych spotkań zgodnie twierdzili, że dni Izabeli II są policzone. Bardziej umiarkowani opowiadali się za jej abdykacją na rzecz syna Alfonsita, radykałom natomiast roiły się mrzonki republikańskie. Ludzie szeptali, że Juan Prim, hrabia de Reus, przybędzie lada chwila z Londynu, po prawdzie bohater bitwy pod Castillejos, stoczonej w czasie kampanii marokańskiej, zdążył się już kilkakrotnie pojawić, za każdym razem jednak był zmuszony brać nogi za pas. Jak głosiła popularna śpiewka, figa jeszcze nie dojrzała. Inni zauważali z kolei, że figa już dawno zaczęła gnić, wisząc tyle czasu na gałęzi. Cóż, zależało to od punktu widzenia.
[…]
Agapito Cárceles wyglądem przypominał księdza, który zrzucił sukienkę - co zresztą było prawdą. Podczas dyskusji podnosił wysoko palec wskazujący, jakby brał niebiosa na świadka. Zwyczaju tego nabrał w krótkim okresie, kiedy na skutek niewytłumaczalnego zaniedbania (którego biskup tutejszej diecezji wciąż żałował) władze kościelne pozwoliły mu przemawiać z ambony do wiernych. Teraz egzystował, naciągając znajomych na drobne sumki i publikując płomienne, radykalne filipiki w niskonakładowych pismach, które firmował pseudonimem „Utajony patriota", co było przedmiotem niejednej kpiny ze strony partnerów od kawiarnianego stolika. Mienił się republikaninem i federalistą, deklamował spłodzone przez siebie samego grafomańskie, antymonarchiczne sonety, rozpowiadał wszem i wobec, że Narvaez był tyranem, a Espartero strachliwym dudkiem oraz że niepokoi się o Serrana i Prima, cytował sentencje łacińskie bez związku z rozmową i bez ustanku powoływał się na Rousseau, którego nigdy w życiu nie przeczytał. Miał dwie zmory - kler i monarchię - i zajadle przekonywał, jakoby w dziejach Ludzkości liczyły się naprawdę tylko dwa wynalazki: druk oraz gilotyna.
[…]
Sprawa jest jasna - wyrokował Cárceles. Rousseau wyjaśnił już, czy człowiek jest z natury dobry czy zły. A jego argumenty, szanowni panowie, są miażdżące. Miażdżące, don Lucasie, proszę to sobie raz na zawsze zapamiętać. Wszyscy ludzie są dobrzy, a zatem muszą być wolni. Wszyscy ludzie są wolni, a zatem muszą być równi. I teraz najlepsze: wszyscy ludzie są równi, ergo są suwerenni. Tak jest, panowie. Z naturalnej dobroci człowieka wynikają przeto wolność, równość i narodowa suwerenność. Cała reszta - walnięcie w stół - to banialuki.
[…]
Jaime Astarloa uniósł lewą dłoń ku puncie na końcu floretu i lekko wygiął głownię. Teraz, panowie, chciałbym, żebyście poćwiczyli nieco z don Alvarem zasłonę drugą, która tak nam wszystkim spędza sen z powiek - ulitował się nad pryszczatym młodzikiem i wskazał na młodszego Cazorlę. Proszę, don Francisco. Wywołany wystąpił i nałożył maskę. Jak wszyscy ubrany był na biało od stóp do głów. Stanąć w linii. Stojący naprzeciw siebie chłopcy poprawili sobie rękawice. Szermiercza! Pozdrowili się uniesieniem floretu, po czym przyjęli pozycję klasyczną, na lekko ugiętych kolanach, z prawą nogą wysuniętą do przodu. Lewe ramię odciągnięte do tyłu, pod kątem prostym, z dłonią opuszczoną do przodu. Proszę pamiętać o starej zasadzie. Uchwyt musi być delikatny, jakbyśmy trzymali w dłoniach ptaka: z wyczuciem, żeby go nie zgnieść, ale i stanowczo, żeby nam nie wyfrunął... Uwagę tę kieruję zwłaszcza do pana, don Francisco, jako że zdradza pan drażniącą skłonność do tego, by dać się rozbroić. Zrozumiano?
[…]
Don Jaime przemawiał, oparłszy floret o podłogę, dłonie trzymał na rękojeści: Nie mamy zamiaru czarować kogokolwiek kunsztownymi wywijasami ani dokonywać wątpliwych popisów w rodzaju tego, jaki zaprezentował nam właśnie don Alvaro. Podobny wyczyn mógłby go bardzo drogo kosztować, gdyby walka toczyła się na bronie ostre... Naszym zadaniem jest wyłączyć przeciwnika z walki w sposób czysty, szybki i skuteczny, przy jak najmniejszym ryzyku z naszej strony. Nigdy nie zadajemy dwóch ciosów, kiedy wystarczy jeden, bo po drugim może przyjść groźna odpowiedź. Nigdy nie przyjmujemy zbyt dziarskiej ani wytwornej pozy, jeżeli odwodzi nas ona od celu nadrzędnego: uniknąć śmierci i o ile to konieczne, zabić przeciwnika. Szermierka to nade wszystko nauka praktyczna. Mój ojciec mówi, że szermierka jest dobra, bo jest higieniczna - uprzejmie sprzeciwił się starszy Cazorla. Anglicy nazywają to sport. Don Jaime spojrzał na ucznia, jakby właśnie usłyszał herezję.
[…]
Jaime Astarloa zmarszczył brwi. Jego szare oczy patrzyły na chłopca wyjątkowo chłodno. Pistolet to nie broń, ale zuchwalstwo. Jeśli trzeba kogoś zabić, należy to robić twarzą w twarz, a nie z daleka, jak nie przymierzając rozbójnicy na drodze. Broń biała ma wymiar etyczny, którego brak wszystkim pozostałym... Jeśli chcecie, to dodam nawet, że także mistyczny. Szermierka to mistyka prawdziwych mężczyzn. A zwłaszcza w obecnych czasach. Paquito Cazorla uniósł dłoń z wahaniem. Mistrzu, w zeszłym tygodniu czytałem artykuł o szermierce w „La Ilustración"... Współczesna broń sprawiła, że broń biała jest bezużyteczna, tak tam mniej więcej pisali. Na końcu było, że florety i szable wylądują kiedyś w muzeum. Don Jaime pokręcił powoli głową, jakby słyszał powtarzaną w nieskończoność śpiewkę. Przyjrzał się własnemu odbiciu w wielkich zwierciadłach galerii: oto stary mistrz otoczony ostatnimi wiernymi uczniami. Jak długo jeszcze?
[…]
Niebawem służąca wróciła, wzięła od niego rękawiczki, laskę i cylinder i zaprosiła go do salonu. Poszedł za nią pogrążonym w półmroku korytarzem. W pokoju nikogo nie było, skrzyżował więc ręce za plecami i zaczął się rozglądać. Ostatnie promienie zachodzącego słońca przemykały pomiędzy wpółotwartymi zasłonami i osiadały miękko na tapecie w dyskretne bladoniebieskie kwiaty. Meble dowodziły znakomitego gustu. Nad angielską sofą wisiał sygnowany olej, przedstawiający scenę rodzajową z poprzedniego wieku: dziewczyna w koronkach huśtała się w ogrodzie, spoglądając wyczekująco przez ramię, jakby spodziewała się rychłego nadejścia ukochanej osoby. W salonie stało też pianino - wieko miało otwarte, na pulpicie znajdowało się kilka partytur. Don Jaime podszedł, żeby rzucić okiem: Polonez fis-moll. Fryderyk Chopin. Właścicielka pianina była z pewnością osobą pełną energii. Na koniec zostawił sobie dekorację nad wielkim, marmurowym kominkiem: panoplię z pistoletami i floretami. Podszedł i okiem znawcy przyjrzał się broni białej. Dwie wspaniałe sztuki, jedna z rękojeścią francuską, druga z włoską, o damasceńskich zdobieniach. Obydwie w doskonałym stanie, bez śladu rdzy, chociaż drobne wyszczerbienia na głowniach świadczyły, że po florety sięgano bardzo często.
[…]
W jej głosie o miłej, lekkiej chrypce pobrzmiewał ledwie zauważalny obcy akcent, tak słaby, że trudny do rozpoznania. Fechtmistrz pochylił się ku podanej ręce i musnął ją ustami. Szczupła dłoń, o smagłej, młodej karnacji, z małym palcem uroczo zagiętym do wewnątrz, zakończona była krótkimi, nazbyt krótkimi paznokciami - niemal jak u mężczyzny - w dodatku nie pomalowanymi. Jedyną ozdobę tej dłoni stanowiła obrączka, wąskie kółeczko ze srebra. Uniósł twarz i spojrzał jej w oczy. Duże, fiołkowe, opalizowały złotymi punkcikami, które rosły, gdy tylko padało na nie więcej światła. Czarne, bujne włosy miała spięte na karku klamerką z masy perłowej w kształcie głowy orla. Jak na kobietę była wysoka, zaledwie parę cali niższa od don Jaimego. Kształty miała regularne, może nieco szczuplejsze niż większość dam, talię wystarczająco wąską i smukłą, by nie musiała uciekać się do noszenia gorsetu. Była ubrana w czarną spódnicę bez ozdób i bluzkę z jedwabnej surówki z koronkowym gorsem. Sprawiała cokolwiek męskie wrażenie, może z powodu drobnej blizny w prawym kąciku ust, przez co wydawało się, że się wciąż zagadkowo uśmiecha. Była w wieku trudnym u kobiety do określenia, między dwudziestką a trzydziestką. Nauczycielowi szermierki przyszło do głowy, że ta twarz bez wątpienia obudzi w nim dawne demony młodości.
[…]
Upiła nieco kawy i znów spojrzała na niego z niezmąconym spokojem. Dowiadywałam się - odrzekła - i wszyscy mówią, że pan jest najlepszym nauczycielem fechtunku w Madrycie. Podobno ostatnim klasykiem. Wiem też, że posiada pan tajemnicę wyśmienitego pchnięcia, które sam pan opracował, i że uczy go pan zainteresowanych za cenę tysiąca dwustu reali. To oczywiście drogo, ale stać mnie na to. Chciałabym zapisać się do pana. Jaime Astarloa sprzeciwił się nieśmiało, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia. Wielmożna pani wybaczy. To... Zaszło chyba drobne nieporozumienie. Istotnie posiadłem sekret tego pchnięcia i nauczam go za wymienioną przez panią sumę. Ale błagam o zrozumienie. Ja... to znaczy, szermierki... Kobieta nigdy. Chodzi mi o to...
[…]
Don Jaime uśmiechnął się życzliwie, słysząc to pochlebstwo. Tak. Być może jestem najlepszy, jak była pani łaskawa powiedzieć. Ale jestem też za stary, żeby zmieniać nawyki. Mam pięćdziesiąt sześć lat, od ponad trzydziestu uprawiam swój zawód. Przez moje galerie przewinęli się uczniowie wyłącznie płci męskiej. Czasy się zmieniają, drogi panie. Fechtmistrz westchnął ze smutkiem. Ma pani rację. Wie pani co?... Może dla mnie zmieniają się za szybko? Dlatego proszę mi pozwolić pozostać wiernym własnym przesądom. One są moim jedynym dziedzictwem, proszę mi wierzyć.
[…]
Stała do niego plecami, gładziła dłonią rękojeść jednego z floretów. Pytam o wynagrodzenie, jakie pobiera pan za zwykłe lekcje. Don Jaime wstał powoli. Od sześćdziesięciu do stu reali miesięcznie od ucznia, za to udzielam czterech lekcji tygodniowo. A teraz, jeśli pani pozwoli... Jeżeli nauczy mnie pan pchnięcia za dwieście eskudów, zapłacę dwa tysiące czterysta reali. Zamrugał powiekami w oszołomieniu. Taka suma równała się czterystu eskudom, czyli dwukrotnie przewyższała kwotę, jaką pobierał za swoje pchnięcie, o ile znalazł kogoś zainteresowanego, co i tak należało do rzadkości. Oznaczała również równowartość trzymiesięcznej pracy.
[…]
Miała na sobie błękitną suknię spacerową z szerokim dekoltem, której rękawy, góra i dół wykończone były białą koronką. Twarz osłaniał jej od słońca kapelusik z cieniutkiej słomki, przyozdobiony bukiecikiem fiołków dobrze pasujących do koloru jej oczu. W dłoniach, na które założyła ażurowe rękawiczki z takiej samej koronki jak wykończenia sukni, trzymała maleńką, niebieską parasolkę. Wyglądała dużo piękniej niż w swoim salonie przy ulicy Riaño. Mistrz szermierki zaniemówił, zaskoczony niespodziewaną wizytą. Naturalnie, proszę pani - odezwał się wreszcie, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia. To znaczy... Oczywiście, że tak. Jestem zaszczycony. Gestem zaprosił ją do środka, aczkolwiek czuł się zakłopotany obecnością młodej kobiety, z którą kilka dni temu zakończył rozmowę raczej szorstkimi słowami. Odgadując być może stan jego ducha, posłała mu ostrożny uśmiech. Dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć, don Jaime - fiołkowe oczy, spoglądające nań spod długich rzęs, przyprawiały fechtmistrza o niepokój. Bałam się, że... Mimo wszystko liczyłam na to. Cieszę się, że się nie omyliłam.
[…]
Szerokie czoło i pełna godności powaga, jaką emanowała cała postać, zdradzały wyraźne podobieństwo do Jaimego Astarloi. To mój ojciec. Adela de Otero zaczęła porównywać ojca i syna, patrząc to na obraz, to na don Jaimego, jakby chciała potwierdzić jego słowa. Konfrontacja wypadła chyba pomyślnie. Przystojny mężczyzna - rzekła z tą swoją lekką, miłą chrypką. Ile miał lat, kiedy go namalowano? Nie mam pojęcia. Zginął w wieku trzydziestu jeden lat, podczas walk z wojskami Napoleona, dwa miesiące przed moim urodzeniem. Był wojskowym? - historia ta wydawała się ją żywo interesować. Nie. Był jednym z tych aragońskich szlachciców o sztywnym karku, których strasznie denerwuje, kiedy ktoś im mówi „zrób to czy tamto"... Opuścił Jakę z grupą ludzi, poszedł w góry i zabijał Francuzów do czasu, aż oni jego zabili - w głosie fechtmistrza pobrzmiewała daleka nutka dumy. Wieść niosła, że zginął sam, osaczony jak zwierzę, lżąc czystą francuszczyzną żołnierzy idących na niego z bagnetami.
[…]
Od chwili, gdy stanęła w drzwiach, Jaime Astarloa postanowił, że niezależnie, jakie przybyła wytoczy argumenty, będzie trwał przy odpowiedzi odmownej. Kobiety - nigdy. Spodziewał się błagań, typowo kobiecego potoku słów, subtelnych forteli, z jakich słynie płeć piękna, odwoływania się do określonych uczuć... Na nic się to nie przyda - przyrzekł sam sobie. Dwadzieścia lat temu być może byłby, z osobistych względów, bardziej elastyczny, może uległby nieodpartej fascynacji tą damą. Teraz jednak był już za stary, żeby podobne okoliczności zdołały wpłynąć na jego decyzję. Ta piękna interesantka nie mogła mu nic zaoferować. W jego wieku emocje, jakie wzbudzała w nim jej bliskość, owszem, mąciły nieco umysł, ale z pewnością można było nad tym zapanować. Jaime Astarloa postanowił pokazać, że jest człowiekiem światłym, ale i stanowczym wobec, jak mniemał, dziecinnego kaprysu kobiety. Zupełnie jednak nie oczekiwał pytania, jakie w tym momencie usłyszał: Jak odpowiedziałby pan, don Jaime, gdyby podczas walki pański przeciwnik wykonał podwójny atak w trzeciej linii? Fechtmistrz miał wrażenie, że się przesłyszał. Wyciągnął ręce przed siebie, jakby chciał prosić o wybaczenie i zaskoczony, zmieszany zastygł w pół ruchu, po czym przesunął dłonią po czole. Oparł ręce na kolanach i w tej pozycji wpatrywał się w Adelę de Otero, jakby domagał się wyjaśnień. To zakrawało na kpiny. Słucham? Patrzyła na niego rozbawiona, w oczach grały jej iskierki złośliwości. Odezwała się niepokojąco opanowanym głosem: Chciałabym, don Jaime, poznać pańską miarodajną opinię.
[…]
Zgadza się - Adela de Otero mówiąc poruszała prawą dłonią, jakby rzeczywiście trzymała w niej floret. - Sparować czwartą i odpowiedzieć flankonadą. Chyba zgodzi się pan ze mną, że szybciej i skuteczniej jest uderzać w tym samym kierunku, w którym się parowało. Obydwa ruchy winny tworzyć jedność. Flankonada nie jest łatwa - tym razem don Jaime nie musiał już ukrywać zainteresowania. Gdzie się jej pani nauczyła? We Włoszech. Kto szkolił panią w szermierce? Jego nazwisko nie ma znaczenia - uśmiech przybyłej złagodził nieco kategoryczność tej odpowiedzi. - Ograniczmy się tylko do stwierdzenia, że uchodził za jednego z mistrzów europejskich. On mi wpoił dziewięć uderzeń, ich rozmaite warianty i sposoby parowania. Był człowiekiem cierpliwym - ostatnie słowa podkreśliła wymownym spojrzeniem - i nie uważał, by uczenie kobiety było dla niego dyshonorem. Don Jaime wolał nie dać się wciągnąć w tę dyskusję. Jakie jest główne niebezpieczeństwo przy wykonywaniu flankonady? - spytał patrząc jej prosto w oczy. Odpowiedź w drugiej. Jak się temu zapobiega? Wykonując pchnięcie w niskiej linii. Jak bronimy flankonadę? Niską zasłoną drugą i czwartą. Czuję się jak na egzaminie, don Jaime. To jest egzamin, pani de Otero.
[…]
Spodziewał się okrzyku radości, klaskania czy czegoś w tym rodzaju, jakiejś reakcji typowej dla rodzaju niewieściego. Czekało go jednak rozczarowanie. Adela de Otero patrzyła na niego uważnie i w milczeniu, z tak zagadkowym wyrazem twarzy, że nie wiedzieć czemu po plecach fechtmistrza przebiegł niezrozumiały dreszcz. Cienie na ścianach drgały w skąpym świetle lampki naftowej. Jaime Astarloa podkręcił nieco knot, aż w pokoju zrobiło się trochę jaśniej. Ołówkiem nakreślił na papierze kolejne dwie linie tworzące kąt, a końce jego ramion połączył łukiem. Mniej więcej siedemdziesiąt pięć stopni. W takim polu powinien poruszać się floret. Zanotował tę wartość i westchnął. Pchnięcie w czwartej linii bez okolenia - może tu kryje się rozwiązanie? A co dalej?... Przeciwnik, to logiczne, obroni się też w czwartej. Na pewno? Cóż, istnieje aż nadto sposobów, żeby go do tego zmusić. Następnie trzeba natychmiast powrócić do czwartej, może wykonać pchnięcie ze zwodzonym atakiem... Nie, to zbyt oczywiste. Odłożył ołówek na stół i zaczął dłonią naśladować ruchy floretem, jednocześnie obserwując własny cień na ścianie. Rozczarowany doszedł do wniosku, że to absurd, bo wciąż rozstrzygał rzecz w ruchach klasycznych, dobrze przecież znanych, które łatwo przewidzieć i ominąć. Pchnięcie doskonałe musi być inne, celne i szybkie jak grom, nieoczekiwane, niemożliwe do sparowania. A zatem jakie?
[…]
Wojsko. Jakże odmiennie potoczyłoby się jego życie! Młody oficer z zagwarantowanym stanowiskiem z uwagi na to, że osierocił go bohater wojny o niepodległość... Skierowany od razu do Królewskiej Gwardii w Madrycie, do tej samej formacji, w której służył Ramón Maria Narvaez... Obiecującą karierę porucznika Astarloi niemal na progu przerwało szaleństwo wieku młodego. Oto pojawiła się bowiem mantylka, pod którą dwoje oczu błyszczało jak agaty, a jasna, smukła dłoń z wdziękiem poruszała wachlarzem. I tak młody oficer zakochał się po uszy, a zaraz potem, jak zwykle w takich historiach, pojawił się też ten trzeci, rywal, który zuchwale zastąpił mu drogę. I nadszedł zimny, mglisty poranek, zaszczękały szable, rozległ się jęk, a czerwona plama na spoconej koszuli powiększała się tak szybko, że nikt nie mógł już tego powstrzymać. Pobladły młodzieniec w oszołomieniu przyglądał scenie, a otaczający go towarzysze z ponurymi twarzami doradzali mu, żeby uchodził i ratował swą wolność, zagrożoną w obliczu rozegranej właśnie tragedii. A później, pewnego deszczowego wieczoru, pojawiła się granica, pociąg mknący na północny wschód poprzez zielone pola rozciągające się pod ołowianym niebem. I wreszcie lichy pensjonat nad Sekwaną, w szarym, nieznanym mieście zwanym Paryż. Przypadkowo poznany rodak, wygnaniec ustosunkowany tu i tam, zarekomendował go jako ucznia Lucienowi de Montespan, podówczas największemu mistrzowi szermierki w całej Francji. Zaintrygowany historią młodego kawalera i jego pojedynku monsieur de Montespan przyjął go do siebie, dostrzegając w nim szczególny talent szermierczy. Zatrudniony jako pomocnik Jaime Astarloa zrazu miał za zadanie podawać tylko ręczniki klientom, dbać o należyte utrzymanie broni i załatwiać drobne sprawy, zlecane mu przez mistrza. Później, wraz z postępami w nauce, powierzano mu zadania wprawdzie drugorzędne, ale ściśle związane z fachem. Po dwóch latach, kiedy to Montespan przeniósł się do Austrii i do Włoch, wziął ze sobą w drogę swego pomocnika. Młodzieniec skończył właśnie dwadzieścia cztery lata, zakochał się w Wiedniu, Neapolu, Mediolanie i przede wszystkim w Rzymie, gdzie obydwaj dużo czasu spędzili w jednym z najznamienitszych salonów nadtybrzańskiej metropolii. Prestiż Montespana rychło dał o sobie znać w tej obcej stolicy, gdzie jego oszczędny, klasyczny styl, wywodzący się w prostej linii z najczystszych wzorców dawnej szkoły francuskiej, stał w jaskrawym kontraście z pełnym fantazji i anarchicznej nieco swobody stylem, któremu hołdowali włoscy nauczyciele szermierki. […] Tak minęły trzy lata, które Jaime Astarloa wspominał później ze szczególną przyjemnością, aż nagle zimą 1839 roku Montespan dostrzegł pierwsze objawy dolegliwości, jaka parę lat później miała wpędzić go do grobu i postanowił wracać do Paryża. Jaime Astarloa nie chciał opuszczać swego mentora, tak więc obydwaj przedsięwzięli podróż do francuskiej stolicy. Po powrocie sam mistrz zachęcił ucznia, żeby rozpoczął własną praktykę, przyrzekając, że zaproteguje go w zamkniętym kręgu nauczycieli fechtunku. Po upływie rozsądnego czasu Jaime Astarloa, mając zaledwie dwadzieścia siedem lat, przeszedł pomyślnie egzaminy w paryskiej Akademii Sztuki Szermierczej, w owej epoce najwyżej cenionej szkole i otrzymał dyplom, który pozwalał mu w przyszłości uprawiać bez przeszkód wybrany zawód. W ten sposób stał się jednym z najmłodszych mistrzów w Europie - i choć budziło to opory wśród wysoko urodzonej klienteli, skłonnej korzystać z usług profesorów, których wiek zdawał się gwarantować większą wiedzę, to jednak jego umiejętności oraz serdeczne rekomendacje ze strony monsieur de Montespan szybko przysporzyły mu wielu prominentnych uczniów. W salonie powiesił stary herb rodu Astarloa: srebrne kowadło na zielonym polu i dewiza: Do mnie. Był Hiszpanem, nosił dźwięczne, szlacheckie nazwisko, miał więc powody po temu, by chlubić się szlacheckimi insygniami. Poza tym władał floretem z iście diabelską wprawą. Przy tak sprzyjających okolicznościach paryski sukces młodego nauczyciela był właściwie w owym czasie gwarantowany.
[…]
Jesteś moim najlepszym uczniem, z floretem w dłoni stajesz się chłodny i opanowany. W czekającym cię starciu wiem, że nie zhańbisz imienia swego ani mego. Ograniczaj się do prostych pchnięć, prostych zasłon i kontra-zasłon, szczególnie przeciw-czwartej i podwójnej przeciw-czwartej... Nie wahaj się przerzucać floretu do lewej dłoni, gdy uznasz, że obrona tego wymaga. Różne franty odradzają takiego wariantu, bo to podobno psuje wdzięk. Ja twierdzę, że w pojedynkach, gdzie gra idzie o życie, nie wolno pominąć niczego, co służy obronie, o ile nie stoi w sprzeczności z regułami honoru.
[…]
Wszystko to wydarzyło się niemal trzydzieści lat temu. Jaime Astarloa spojrzał na własne odbicie w lustrze galerii. Pochylił się, wziął do ręki lampę i zaczął z uwagą studiować swoją twarz, zmarszczka po zmarszczce. Montespan zmarł, mając pięćdziesiąt dziewięć lat, czyli zaledwie trzy lata więcej niż on sam liczy sobie obecnie. Ostatni obraz mistrza, jaki zachował, to widok staruszka skulonego przy ogniu. Przesunął dłonią po siwych włosach. Nie żałował tego, co przeżył. Kochał, zabijał, nigdy jednak nie przyniósł ujmy samemu sobie. Zgromadził wystarczająco dużo wspomnień, które usprawiedliwiały jego życie, chociaż były może jego jedynym dziedzictwem... Przykre było jedno: że nie mógł, jak Lucien de Montespan, przekazać komukolwiek swojej broni w chwili śmierci. Pozbawiona ramienia, które by ją ożywiło, staje się bezużyteczna. Trafi Bóg wie, gdzie, do ciemnego kąta jakiegoś małego antykwariatu, będzie się pokrywać kurzem, rdzewieć, zamilknie na wieki. Umrze na podobieństwo jej właściciela. I nikt nie położy floretu na jego grobie. Pomyślał o Adeli de Otero i poczuł niepokojące ukłucie. Ta kobieta pojawiła się w jego życiu stanowczo za późno. Jego wyschłe wargi zdolne były co najwyżej do kilku słów powściągliwej czułości.
[…]
Rzecz jasna nie spodziewał się po tym spotkaniu żadnych dwuznacznych konsekwencji. Za dobrze zdawał sobie sprawę z okoliczności, by mieć jakiekolwiek idiotyczne złudzenia. A przecież nie mógł odpędzić myśli, że to spotkanie ma szczególny charakter. Ze pierwszy raz w życiu będzie uczył kobietę, i to kogoś takiego jak Adela de Otero, co sprawiło, że w głębi duszy przypisywał wydarzeniu dodatkową wymowę estetyczną, chociaż właściwie nie wiedział do końca, dlaczego. Zdążył już oswoić się z faktem, że jego nowy klient należy do płci przeciwnej, zwalczył w sobie początkowe opory, uprzedzenia zapędził w najdalsze zakamarki duszy, skąd ledwie je było słychać, ich miejsce zajęło bowiem miłe przeczucie, że oto w jego jednostajnym życiu dzieje się coś nowego. Fechtmistrz z radością poddawał się teraz czemuś, co sam uznał za późną, nieszkodliwą fanaberię, za niewinną igraszkę rozbudzonych na nowo zmysłów, w której będzie jedynym świadomym protagonistą [głównym bohaterem – przyp. aut.].
[…]
Don Jamie też rozejrzał się po lustrach, po starych szpadach, po pomoście i wzruszył ramionami. Ot, galeria do szermierki - odparł skrywając dumę. Potrząsnęła głową, patrząc na własne odbicie. Nie, jest tu coś więcej. To światło, te stare panoplie, zasłony, wszystko razem - utkwiła wzrok w jego oczach, odrobinę zbyt długo, więc wstydliwie je spuścił. - Chyba przyjemnie tu pracować, don Jaime. Wszystko jest takie... Prehistoryczne? Skrzywiła usta, jakby nie spodobał jej się ten żart. Nie w tym rzecz - jej lekko ochrypły głos szukał odpowiedniego słowa. Raczej... dekadenckie - powtórzyła to słowo, jakby odczuwała przy tym jakąś szczególną przyjemność. - Dekadenckie w pozytywnym znaczeniu, jak uschły kwiat w wazonie. Jak dobra, stara rycina. Kiedy pana poznałam, pomyślałam, że pański dom musi właśnie jakoś tak wyglądać.
[…]
Gdy tylko skrzyżowali florety, pojął, że Adela de Otero pobierała nauki u znakomitego nauczyciela. Zrobił kilka zwodów, żeby sprawdzić reakcję przeciwniczki i spostrzegł, że odpowiada mu spokojnie, utrzymuje dystans, uważa na obronę wiedząc, że ma naprzeciw siebie człowieka nadzwyczaj doświadczonego w szermierczych zmaganiach. Fechtmistrzowi zazwyczaj wystarczał rzut oka na pozycję, jaką przyjmuje oponent, i zbadanie pewności uchwytu, by zaliczyć go do konkretnej kategorii - nie wątpił, że ta dziewczyna umie walczyć. W jej zachowaniu, o dziwo, spokój walczył o lepsze z agresją: widać było, że jest gotowa do wypadu, ale przytomny umysł podpowiada jej, by uważała na groźnego przeciwnika, choć ten prowokuje nieustannie sytuacje, kiedy pozornie można zadać mu z wypadu rozstrzygające pchnięcie. Dlatego właśnie Adela de Otero trzymała rozważnie czwartą zasłonę, starając się bronić mocną częścią głowni, gotowa wycofać się, gdyby mistrz zmienił taktykę i skrócił zanadto dystans. Wzorem wytrawnych szermierzy nie patrzyła na głownie floretów, tylko prosto w oczy rywala. Don Jaime zaznaczył pchnięcie w trzecią, traktując je jako zwodzony atak przed natarciem w czwartą - wyłącznie dla przetestowania dziewczyny, nie zamierzał bowiem na razie upokarzać jej trafieniem. Ku jego zdumieniu Adela de Otero nie ugięła się, a on sam chwilę później ujrzał puntę jej floretu dosłownie kilka cali od własnego brzucha, kiedy dziewczyna niespodziewanie wykonała pchnięcie niskie w drugą, wydając jednocześnie z zaciśniętych ust ochrypły okrzyk bojowy. Fechtmistrz zrobił unik, zresztą nie bez pewnego wysiłku. Był wściekły na siebie, że tak się odsłonił. Przeciwniczka cofnęła się o dwa kroki, dała jeden naprzód, ponownie w czwartej i w absolutnym skupieniu, z zaciśniętymi ustami, wpatrywała się w oczy mistrza spod półprzymkniętych powiek. Doskonale - mruknął don Jaime na tyle głośno, żeby mogła go usłyszeć, ale nie dała po sobie poznać, że ta pochwała sprawiła jej przyjemność.
[…]
Fiołkowe oczy popatrzyły na niego z uwagą, jakby ich właścicielka odczuwała swego rodzaju lekką satysfakcję, że udało jej się wydobyć ze starego mistrza nostalgiczne wspomnienia. Może zatęsknił pan za ojczyną. Znam to uczucie. Nie odpowiedział od razu. Wyczuwał doskonale, że młoda kobieta zmusza go do wyznań, czemu niechętnie się poddawał. A jednak z Adeli de Otero emanował jakiś dziwny urok, który łagodnie, ale zwodniczo kazał mu otwierać się coraz bardziej. Coś było i z tego, racja - powiedział w końcu, poddając się czarowi swego gościa. W gruncie rzeczy jednak sprawa była znacznie bardziej... złożona. Można by to nazwać ucieczką. Ucieczką? Nie wygląda pan na kogoś, kto by uciekał. Don Jaime uśmiechnął się nerwowo. Czuł, że wspomnienia gorączkowo wypływają na powierzchnię. Wcale nie miał ochoty powierzać ich Adeli de Otero. Mówiłem w przenośni - jakby się ocknął. No, powiedzmy, częściowo. W ostatecznym rozrachunku może rzeczywiście była to zwykła ucieczka... Zagryzła w zaciekawieniu usta. Musi mi pan to opowiedzieć, mistrzu. Może później, droga pani. Możliwe, że później...
[…]
Rozmowa przyjęła zajmujący obrót, ale widać było, że dziewczyna nie żartuje. W tym stuleciu począwszy od pewnego wieku coraz trudniej jest umrzeć należycie. Ogromnie chciałabym się dowiedzieć, co uważa pan za należytą śmierć, mistrzu. Nie sądzę, by mogła to pani zrozumieć. Jest pan pewien? Nie, nie jestem. Możliwe, że zrozumiałaby pani, ale jest mi to obojętne. Nie są to rzeczy, o których można rozmawiać... Z kobietą? Z kobietą. Adela de Otero zamknęła wachlarz i uniosła go aż do blizny w kąciku ust. Pan jest chyba strasznie samotny, don Jaime. Mistrz fechtunku popatrzył na nią z uwagą. W jego szarych oczach nie było już rozbawienia, ich blask przygasł. Owszem - odparł zmęczonym głosem. Ale nikogo za to nie winię. W rzeczywistości chodzi o swego rodzaju fascynację: o stan egoistycznej łaski, bardzo prywatnej, stan, który można osiągnąć, pełniąc tylko służbę na zapomnianych, nie uczęszczanych szlakach... Uważa mnie pani za dziwacznego starca? Pokręciła głową. Jej oczy promieniowały teraz słodyczą. Nie. Jedynie poraża mnie pański brak zmysłu praktycznego.
[…]
Nie wiedzieć czemu mistrz fechtunku poczuł, że ogarnia go melancholia. Z natury lepiej czuł się, rozpamiętując przeszłość niż teraźniejszość, wolał też przeżywać swoje tęsknoty w samotności. Zazwyczaj stany takie przebiegały bez zgrzytów, nie powodowały goryczy, wręcz przeciwnie, przypominały raczej sen, który mógłby określić jako przyjemnie smutny. Poddawał się mu całkowicie świadomie, a jeśli przypadkiem usiłował nadać konkretny kształt swoim urojeniom, widział w nich swój skromny dobytek, jedyne bogactwo, jakie zdołał zgromadzić w ciągu życia, bogactwo, które zabierze ze sobą do grobu, by ulotniło się wraz z jego duszą. To był cały jego świat, cały żywot pełen przeżyć i troskliwie przechowywanych wspomnień. Stąd Jaime Astarloa brał swoją pogodę ducha, czyli coś, co określał jako spokój, jako jedyny przejaw mądrości, o jakim mogła marzyć niedoskonała natura ludzka. Widział przed sobą swoje życie, ciche, bogate i teraz już spełnione, majestatyczne i niewzruszone jak rzeka przy ujściu. I mimo wszystko wystarczyła para fiołkowych oczu, żeby to poczucie ładu wewnętrznego ujawniło całą swą kruchość. Należało jedynie sprawdzić, czy da się ograniczyć rozmiar klęski, skoro jego dusza dawno już zapomniała smak wielkich uniesień - teraz bowiem czuł wewnątrz coś na kształt późnej tkliwości, otulonej welonem smutku. „A więc tylko tyle?..." - pytał ni to z ulgą, ni to z rozżaleniem, gdy tak stał oparty o balustradę i podziwiał spektakl cieni na firmamencie. „A więc tylko tyle mogę jeszcze wykrzesać ze swych uczuć?"... Uśmiechnął się na myśl o sobie samym, o swojej posturze, o uchodzących zeń siłach. O duchu jak on starym i zmęczonym, który nagle opiera się jednak niedołęstwu, wymuszanemu przez powoli obumierające ciało. Fechtmistrz nie miał już wątpliwości - w owym doznaniu rozkosznej niepewności odzywał się spóźniony, patetyczny bunt, istny łabędzi śpiew jego wciąż dumnego ja.
[…]
Stała przed nim piękna i zagadkowa, trzymała floret w dłoni i uważnie śledziła ruchy mistrza. To bardzo proste, proszę spojrzeć - Jaime Astarloa uniósł broń i przytknął głownię do jej floretu tak delikatnie, jakby chodziło o metaliczną pieszczotę. - Pchnięcie za dwieście eskudów zaczynamy od manewru zwanego akcją pozorowaną, natarcia ze zwodem, które odsłania nas w czwartej, zachęcając przeciwnika do uderzenia... O, właśnie. Proszę mi odpowiedzieć w czwartej. Doskonale. Ja paruję kontra-trzecią, widzi pani?... Robię wyzwolenie i nacieram, wciąż odsłonięty, co ma panią nakłonić do kontra-trzeciej i natychmiastowego pchnięcia w czwartą... Znakomicie. Jak pani widzi, na razie nie ma w tym żadnej tajemnicy. Adela de Otero zatrzymała się pogrążona w myślach. Nie spuszczała oczu z floretu fechtmistrza. Czy to nie ryzykowne dwukrotnie odsłonić się przed przeciwnikiem? Don Jaime pokręcił głową. Skądże znowu, droga pani. O ile opanowało się przeciw-trzecią, tak jak pani... Oczywiście moje pchnięcie zawiera w sobie pewien element ryzyka, ale tylko dla kogoś, kto nie jest zbyt zaawansowany w naszej sztuce, kto jej nie opanuje doskonale. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się uczyć mojego pchnięcia początkujących szermierzy, bo wiem, że stosując je, wystawiliby się na pewną śmierć... Rozumie teraz pani moją wstępną niechęć, kiedy prosiła mnie pani o tę przysługę?
[…]
W szermierce najprostsze ruchy wynikają z natchnienia. Sama technika jest za to złożona. Uśmiechnęła się z wyrazem szczęścia na twarzy. Posiadłam sekret pchnięcia, które nie figuruje w traktatach o szermierce - mruknęła z niejaką rozkoszą. Ile osób go zna? Don Jaime zrobił niewyraźną minę. Nie wiem. Dziesięć, może dwanaście... Może trochę więcej. Z tym, że niektórzy mogą go udostępnić kolejnym szermierzom i po jakimś czasie pchnięcie straci swą skuteczność. Jak pani widzi, bardzo łatwo je sparować, kiedy się je zna. Zabił pan kogoś w ten sposób? Fechtmistrz popatrzył na nią zaskoczony. Damie nie wypadało zadawać podobnych pytań. Droga pani, nie sądzę, żeby ta kwestia miała tu znaczenie... Z całym szacunkiem, nie sądzę, żeby ta kwestia miała jakiekolwiek znaczenie - urwał widząc w pamięci odległy obraz nieszczęśnika broczącego na łące, któremu nikt nie potrafił zatamować krwi chlustającej z przekłutego gardła. A nawet gdyby tak było, nie widzę w tym niczego, co mogłoby mnie napawać jakąś szczególną dumą.
[…]
Powoli mijały dni skwarne i gwarne. Juan Prim zawiązywał swój spisek nad brzegami Tamizy, a tymczasem sznur więźniów ciągnął przez spalone słońcem pustkowia ku afrykańskim koloniom. Jaimego Astarloę niewiele to zajmowało, nie mógł jednak uciec od skutków ubocznych. Szczególnie przy stoliku w Progreso, gdzie dosłownie wrzało. Agapito Cárceles wywijał swoją flagą w postaci egzemplarza „La Nueva Iberia" sprzed paru tygodni. W głośnym wstępniaku pod tytułem Ostatnie słowo redakcja ujawniała pewne szczegóły porozumienia zawartego w Bajonnie pomiędzy wypędzonymi z kraju przywódcami partii lewicowych a Unią Liberalną, mającego na celu obalenie monarchii i wyłonienie Konstytuanty w wyborach powszechnych. Sprawa nie była pierwszej świeżości, ale „La Nueva Iberia" wywołała prawdziwą burzę. W całym Madrycie wrzało. Lepiej późno niż wcale - zapewniał Cárceles, machając wyzywająco gazetą przed nastroszonym wąsem Lucasa Rioseco. Któż to opowiadał, że takie pakta są przeciw naturze? No, kto? - tu trzepnął pięścią w zadrukowany papier, już i tak dość wymiętoszony przez resztę uczestników spotkania. Dni starych wsteczników są policzone, panowie. Nowy płomień tuż-tuż.
[…]
Zresztą pan nigdy nie należał do zwolenników postępu... Nigdy. Przez całe życie staram się jedynie nie zepsuć własnego wizerunku, ot co. Należy zachować cnoty, którym czas nie zaszkodzi. Cała reszta zaś to chwilowe mody, ulotne, niepewne sytuacje, jednym słowem: błahostki. Markiz spojrzał na niego z uwagą. Lekki ton rozmowy gdzieś się zapodział. Don Jaime, pańskie królestwo nie jest z tego świata. Mówię to panu z najwyższym szacunkiem, jaki pan we mnie wzbudza... Już od pewnego czasu mam zaszczyt obcować z panem, a przecież wciąż mnie pan zaskakuje tą swoją obsesją na punkcie poczucia obowiązku. Obowiązku, który nie jest natury dogmatycznej ani religijnej, ani też moralnej... W naszych czasach, kiedy wszystko można kupić za pieniądze, niezwykłe jest to, że poczuwa się pan do obowiązku wobec samego siebie, że narzucił go pan sobie z własnej woli. Czy pan wie, co to dzisiaj oznacza?
[…]
Nigdy nie pytałem pana, don Jaime, czy jest pan monarchistą. Mam tu na myśli pewną abstrakcję monarchii, a nie naszą ponurą farsę. Dopiero co mówił pan, don Luisie, że moje królestwo nie jest z tego świata. Ale z tamtego też nie, nie mam żadnych wątpliwości. Prawdę mówiąc, szczerze podziwiam pańską zdolność do życia na uboczu. Fechtmistrz podniósł głowę i długo patrzył na płynące w oddali chmury, jakby rozpoznawał w nich znajome kształty. Możliwe, że jestem nadmiernym egoistą - powiedział. Starym egoistą. Arystokrata skrzywił się. Często płaci się za to, przyjacielu. I to wysoką cenę. Jaime Astarloa zrezygnowany uniósł dłonie. Do wszystkiego można przywyknąć, szczególnie gdy nie ma się wyboru. Skoro trzeba płacić, to się płaci. Jest to wyłącznie kwestia nastawienia. W pewnym momencie życia człowiek przyjmuje określoną postawę, może błędną, ale przecież ją przyjmuje. Postanawia być taki czy inny. Pali za sobą mosty i nagle okazuje się, że musi wytrzymać za wszelką cenę. Klamka zapadła.
[…]
Mnie chodzi raczej o ostatnią walkę na progu wiecznej ciemności, bez żadnych świadków oprócz samego siebie. Zapomina pan o Bogu. On mnie nie interesuje. Bóg toleruje rzeczy, których nie sposób tolerować. Jest nieodpowiedzialny i niekonsekwentny. Nie jest dżentelmenem. Markiz popatrzył na don Jaimego ze szczerym szacunkiem. Zawsze utrzymywałem, mistrzu - odezwał się po chwili milczenia - że Natura jest tak doskonała, by z ludzi światłych zrobić cyników, dzięki czemu uda im się przeżyć... Pan tymczasem jest jedynym znanym mi wyjątkiem, zaprzeczającym mojej teorii. I chyba właśnie to cenię w panu najwyżej, wyżej nawet niż pański talent szermierczy. Pan mi udowadnia, że nadal żywe są wartości, które podobno pogrzebano w książkach. W pewnym sensie jest pan moim uśpionym sumieniem. Umilkli obydwaj, wsłuchując się w szmer fontanny. Słabe podmuchy znów zaczęły chwiać gałęziami wierzb. Nagle fechtmistrz pomyślał o Adeli de Otero, spojrzał z ukosa na Luisa de Ayala i poczuł, jak w nim samym szorstko odzywają się wyrzuty sumienia.
[…]
W zasadzie Adela de Otero ograniczała się teraz do stawiania don Jaimemu rozmaitych pytań dotyczących zagadnień szermierczych, na które on odpowiadał z największą przyjemnością i wręcz z pewną ulgą. Sam z pozorną łatwością powstrzymywał swoją ciekawość w odniesieniu do szczegółów prywatnego życia klientki. Nawet jeśli raz czy drugi napomknął coś o tym, ona albo udawała, że nie słyszy, albo udzielała zręcznych, wymijających odpowiedzi. Zdołał raptem wywnioskować, że mieszkała sama, że nie ma bliskich krewnych i że z sobie tylko wiadomych powodów woli pozostawać na marginesie życia publicznego, na jakie jest chwilowo skazana w Madrycie. Na pewno posiada sporą fortunę, choć w domu przy ulicy Riaño nie zajmuje głównej rezydencji, a tylko mieszkanie na piętrze. Bez wątpienia też spędziła sporo lat za granicą, najprawdopodobniej we Włoszech, o czym wnosił z kilku szczegółów i wyrażeń, na jakich przyłapał ją podczas rozmów. Skądinąd nie potrafił rozstrzygnąć, czy jest panną, czy wdową, choć sądząc z jej stylu bycia skłaniał się ku tej drugiej ewentualności. Śmiałość i sceptycyzm, z jakimi Adela de Otero formułowała opinie o rodzie męskim, pasowały raczej do osoby mającej doświadczenia małżeńskie. Było jasne, że ta kobieta w swoim życiu kochała i cierpiała. Z wyżyn swojego wieku Jaime Astarloa umiał ocenić, że tak niezłomne sądy rodzą się, nawet u młodego człowieka, tylko po przezwyciężeniu niezwykle silnych przeżyć osobistych. Współcześni gotowi byliby ją pewnie określić modnym słowem „awanturnica", słusznie czy też nie - tu don Jaime gubił się w domysłach. Może rzeczywiście była awanturnicą, okazywała bowiem tak ogromną niezależność, że z trudem mógłby zaliczyć ją w poczet kobiet przeciętnych. A przecież coś w głębi duszy mówiło mu, że taki sąd byłby obarczony nadmiernym uproszczeniem.
[…]
Jaime Astarloa powstał i przeszedł się po pokoju, przyglądając się rzeczom, o których mówiła: staremu dyplomowi Akademii Paryskiej, wyrżniętemu w drewnie herbowi z dewizą Do mnie, dwóm zabytkowym pistoletom do pojedynków, zamkniętym w kryształowej urnie, dystynkcjom porucznika Gwardii Królewskiej, umieszczonym w ramkach na tle z zielonego aksamitu... Przejechał dłonią po grzbietach książek ustawionych na dębowym regale. Adela de Otero patrzyła na niego z wpółotwartymi ustami, jakby chciała wyłowić najlżejszy szmer przedmiotów otaczających starego mistrza. Pan nie chce zapomnieć, i to jest piękne - rzekła po chwili. Na jego twarzy malowało się bezradne przekonanie, że nikt nie wybiera własnych wspomnień. Nie jestem pewien, czy „piękne" to właściwe słowo - powiedział pokazując ręką przedmioty i książki. Czasami zdaje mi się, że znajduję się na cmentarzu... Wrażenie jest podobne: wokół symbole i milczenie - zadumał się nad swoimi słowami, po czym uśmiechnął się smutno. Milczenie wszystkich widm, które człowiek zostawia za sobą. Niczym Eneasz uchodzący z Troi.
[…]
Jaime Astarloa stracił jednego klienta: Adela de Otero przestała przychodzić na zajęcia z szermierki. Widywano ją na ulicach Madrytu w nieodłącznym towarzystwie markiza de los Alumbres. Spacerowała z nim po parku Retiro, jeździła kolaską do Prado, chadzała do teatru Rossiniego, zasiadała w loży w Zarzueli. Za zasłoną wachlarzy, wśród poszturchiwań, socjeta madrycka mełła językami próbując dociec, kim jest nieznajoma, która taki parol zagięła na Ayalę. Nikt nie potrafił odgadnąć, skąd się wzięła, nieznane były jej koligacje ani pozycja społeczna. Pewne było tylko, że zadaje się z markizem. Najostrzejsze stołeczne jęzory przez kilka tygodni roztrząsały zaciekle ową kabałę, ale w końcu i one dały za wygraną. Zdołano ustalić jedynie, że niedawno przybyła z zagranicy i że, zapewne z powyższego powodu, zachowywała się czasem w sposób nie przystojący damie. Niektóre echa tych plotek, choć znacznie już słabsze, docierały także do don Jaimego, on jednak przyjmował wszystko z właściwym sobie stoicyzmem. Sam starał się też zachować maksymalną rozwagę podczas codziennych spotkań z Luisem de Ayala. Nigdy nie dopytywał się o dalsze losy Adeli de Otero, markiz również nie spieszył się, żeby go o tym informować. Raz tylko, gdy po paru starciach smakowali obowiązkowy kieliszeczek jerezu [hiszpańskie wino wzmocnione alkoholem do 20% - przyp. aut.], arystokrata objął go przyjaźnie ramieniem i rzekł z konfidencjonalnym uśmiechem: Mistrzu, zawdzięczam panu moje szczęście.
[…]
Kochać znaczy popaść w niewolę. Niewolnikiem jest ten, co oczekuje czegokolwiek od innych - fechtmistrz spojrzał na swojego rozmówcę takim wzrokiem, że tamten zamrugał zmieszany oczami. Być może tu tkwi błąd. Ten, kto od nikogo niczego nie potrzebuje, pozostaje wolny. Jak Diogenes w beczce. Pianista pokręcił głową. Nie mógł się z tym zgodzić. Świat, w którym nie oczekiwalibyśmy niczego od innych, to piekło, don Jaime... Wie pan, co jest najgorsze? Każdy ma własne poglądy na temat najgorszego. Co jest najgorsze dla pana? Dla mnie brak nadziei, świadomość, że oto wpadło się w pułapkę i... To znaczy, uważam, że są chwile koszmarne, z których nie sposób znaleźć wyjście. Z niektórych pułapek rzeczywiście go nie ma. Proszę tak nie mówić. Przypominam panu jednak, że żadna pułapka nie może się udać bez nieświadomego współudziału ofiary. Nikt nie każe myszy dobierać się do sera w łapce.
[…]
Pianista spuścił oczy. Rozczarowuje mnie pan, don Jaime - odezwał się po krótkim milczeniu, dłubiąc laską w piachu alejki. Nigdy bym nie przypuszczał, że podziela pan poglądy Agapita Carcelesa. Nie podzielam niczyich poglądów. Dreszcze mnie przechodzą na samą myśl choćby o zasadzie równości, której z taką swadą broni nasz przyjaciel. A skoro już pan poruszył ten temat, wyznam panu, że wolę żyć pod rządami Cezara czy Bonapartego, których zawsze mogę zabić, jeśli mi nie odpowiadają, niż poddać własne upodobania, przyzwyczajenia czy sympatie pod głosowanie byle sklepikarzowi z rogu... Tragedią naszego stulecia, don Marcelino, jest brak geniuszu, porównywalny tylko z brakiem męstwa i brakiem dobrego smaku. Niewątpliwie winę za to ponosi niepohamowany awans wszystkich sklepikarzy z wszystkich rogów Europy.
[…]
Na balkonach tłoczyli się sąsiedzi. Niektórzy wygrażali buntownikom, inni żandarmom. Niech żyje Prim! - krzyczały trzy kobiety podejrzanego autoramentu, bezkarne dzięki płci i czwartemu piętru. - Może wreszcie powieszą Marforiego! A kto to jest Marfori? - zapytał Paquito Cazorla. Minister - objaśnił brat. Podobno królowa i on... Don Jaime uznał, że to już za wiele, i zamknął okiennicę, nie zważając na pomruk niezadowolenia swoich uczniów. Jesteśmy tu po to, żeby ćwiczyć szermierkę, kawalerowie - odezwał się tonem nie znoszącym sprzeciwu. Ojcowie panów płacą mi, żebym wpoił panom nauki pożyteczne, a nie po to, żebyśmy oglądali sceny, które nas nie dotyczą. Wracamy do naszych spraw - rzucił pełne najwyższej pogardy spojrzenie w stronę zamkniętej okiennicy i pogładził delikatnie rękojeść floretu. Nie mamy nic wspólnego z tym, co się tam dzieje. Zostawmy to motłochowi i politykom. Wrócili na swoje pozycje i w sali znów zabrzmiał metaliczny szczęk floretów. Stare panoplie na ścianach niezmiennie pokrywały się kurzem i rdzą. Wystarczyło zamknąć okno, by w domu fechtmistrza czas się zatrzymał.
[…]
Fechtmistrz uśmiechnął się z bezbrzeżnym smutkiem, wciąż trzymając palec na podkreślonych linijkach. Na słowach, które napisano jakby z myślą nie o Henryku Ofterdingenie [poeta, prozaik i myśliciel jeden z najważniejszych przedstawicieli nurtu romantycznego w Niemczech – przyp. aut.], ale o nim samym. Od kilku lat widział na tej stronie swój mistrzowsko odmalowany portret. Wszystko pasowało jak ulał. Bez wątpienia miał przed sobą najtrafniejsze podsumowanie własnego życia. A jednak ostatnie tygodnie spowodowały, że czegoś zaczynało brakować. Narastający spokój i owe obrazy wyraziste i mniej ulotne, które, jak sądził, zagościły w jego wnętrzu na stałe i towarzyszyć mu miały do końca jego dni, naraz poczęły nieubłaganie ustępować pod naporem czegoś dziwnego, co mąciło mu dotychczasową pogodną jasność umysłu. Jego życie zakłócał teraz jakiś nowy, tajemniczy czynnik, pod którego wpływem musiał stawiać sobie pytania, choć odpowiedzi na nie wciąż od siebie odpychał. I nie sposób było przewidzieć, dokąd to wszystko miało go zaprowadzić. Zamknął gwałtownie książkę i rzucił ją na stół. Z wolna docierał do niego chłód samotności. Fiołkowe oczy wykorzystały go w celu, którego w żaden sposób nie potrafił sobie uzmysłowić, a który mimo to napawał go jakąś mroczną, irracjonalną obawą. Najgorsze zaś ze wszystkiego było to, że zmącony został spokój jego starej, zmęczonej duszy.
[…]
Fechtmistrz skinął głową. To moje florety. Jak wspominałem, don Luis i ja... To znaczy, każdego ranka tu przychodzę - Jaime Astarloa przerwał i spojrzał osłupiałym wzrokiem na policjanta. Absurdalnie zdał sobie sprawę, że dopiero teraz naprawdę zaczęło docierać do niego, co mogło się tu zdarzyć, jakby wcześniej zaćmiony umysł nie chciał dopuścić oczywistych sygnałów. - Coś się stało panu markizowi? Naczelnik policji spojrzał na niego zamyślony, jakby się zastanawiał, do jakiego stopnia szczere są emocje malujące się na oszołomionej twarzy mistrza szermierki. Po chwili odkaszlnął i sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął hawańskie cygaro. Poważnie się obawiam, panie Astarloa... - zaczął oględnie, nakłuwając jednocześnie wykałaczką jeden koniec cygara. Poważnie się obawiam, że markiz de los Alumbres nie będzie dziś w stanie zajmować się szermierką. Z punktu widzenia medycyny sądowej powiedziałbym, że nie miewa się najlepiej.
[…]
Na parkiecie w przejściu łączącym obydwa pomieszczenia leżało nieruchome ciało, przykryte kapą. Widać było długi ciemnoczerwony ślad, który rozdwoił się na środku pokoju, by na końcu stworzyć kałużę zaschniętej krwi. Jaime Astarloa upuścił futerał z floretami na krzesło i chwycił się oparcia. Na twarzy malowało mu się zupełne osłupienie. Popatrzył na policjanta, jakby to wszystko było jakimś wysoce niesmacznym żartem, który wymaga natychmiastowych wyjaśnień - ale tamten tylko wzruszył ramionami, zapalił zapałkę i zaciągnął się cygarem, cały czas nie spuszczając oka z jego twarzy. Nie żyje? - spytał don Jaime. Zabrzmiało to tak idiotycznie, że naczelnik uniósł ironicznie jedną brew. Zupełnie. Fechtmistrz przełknął ślinę. Samobójstwo? Proszę sprawdzić samemu. Po prawdzie chciałbym poznać pańską opinię w tej sprawie. Jenaro Campillo wypuścił z ust chmurę dymu, pochylił się nad trupem i odsłonił go aż do pasa, po czym wycofał się i obserwował wrażenie, jakie scena ta wywiera na Jaimem Astarloi. Na twarzy Luisa de Ayala pozostał ten sam wyraz, z jakim zaskoczyła go śmierć: markiz leżał twarzą do góry, prawą nogę miał zgiętą, na niej spoczywała noga lewa. Wpółotwarte oczy zasnuwała mgiełka, dolna zaś warga jakby zwisała, co było bez wątpienia śladem ostatniego grymasu agonii. Miał na sobie koszulę i prawie całkiem rozwiązany krawat. Po prawej stronie szyi widniał idealnie okrągły otwór, który kończył się z tyłu na karku. Stąd właśnie wyciekł na podłogę strumień krwi.
[…]
Naczelnik policji uśmiechnął się zagadkowo, jakby jego rozmówca właśnie wsadził palec w ogień. I to jest właśnie ciekawe. Morderca lub też mordercy ze stoickim spokojem powstrzymali się przed kradzieżą zgrabnej sumki pieniędzy i garści biżuterii. Szczególni przestępcy, zgodzi się pan ze mną, prawda?... - zaciągnął się głęboko cygarem, po czym wypuścił chmurę dymu, zadowolony z aromatu i własnego rozumowania. Podsumowując, nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy coś zabrali, bo nie wiemy, co się tam jeszcze znajdowało. Nie mamy nawet pewności, czy znaleźli to, czego szukali. Don Jaimego przeszedł dreszcz, który starał się ukryć przed policjantem. On za to miał wystarczająco dużo powodów, by sądzić, że mordercy nie znaleźli tego, czego szukali: bez wątpienia pewnej zalakowanej koperty, która znajdowała się u niego w domu, ukryta za książkami... Umysł pracował mu na pełnych obrotach.
[…]
Don Jaime ledwie go słuchał. W duchu toczył ostrą walkę z samym sobą - bądź co bądź świadomie ukrywał cenne informacje, które być może wyjaśniłyby motyw tragedii. Pojął, że usiłuje ochronić kogoś, czyj niepokojący obraz natychmiast stanął mu przed oczami, kiedy tylko ujrzał na podłodze trupa. Ochronić? Jeśli jego domysły szły właściwym tropem, w grę wchodziła nie ochrona, ale przemożna chęć ukrycia tej osoby. Taki postępek pozostawał w niezgodzie nie tylko z prawem, lecz przede wszystkim z zasadami moralnymi, jakie stanowiły treść jego własnego życia. W każdym razie nie należało się spieszyć. Analiza sytuacji wymaga czasu. Campillo przyglądał mu się teraz uważnie, marszcząc lekko brwi i bębniąc palcami w oparcie fotela. W tym momencie don Jaime zdał sobie sprawę, że w oczach wymiaru sprawiedliwości sam też należy do grona podejrzanych. Ostatecznie don Luisa de Ayala zabito floretem. I wówczas naczelnik policji wypowiedział słowa, których fechtmistrz obawiał się od początku rozmowy: Zna pan niejaką Adelę de Otero?
[…]
Dzisiaj rano około siódmej, wszedłszy do domu, znaleźli ciało swojego pana. Po drugiej stronie pokoju znajdował się floret ze śladami krwi na głowni. Markiz był chłodny i sztywny, leżał martwy od paru godzin. Można powiedzieć, zimne nóżki. Fechtmistrz aż się wzdrygnął. Obce mu było makabryczne poczucie humoru naczelnika policji. Znają panowie tożsamość gościa? Campillo cmoknął wyraźnie rozczarowany. Nie. Możemy się tylko domyślać, że osoba ta dostała się tu przez tajemne drzwi, wychodzące z tyłu pałacu na ślepy zaułek, którego markiz często używał jako wozowni... Nawiasem mówiąc, całkiem niezłej wozowni: pięć koni, berlinka, powóz, brek, faeton, angielski stangret... - tu westchnął z melancholią, jakby chciał dać do zrozumienia, że jego zdaniem markiz niczego sobie nie odmawiał. Ale, wracając do naszych spraw, przyznaję, że nie sposób stwierdzić, czy morderca był mężczyzną, czy kobietą, czy działał w pojedynkę, czy w grupie. Nie ma najmniejszego śladu, choć lało jak z cebra. Trudna sytuacja, jak widzę.
[…]
Zatrzymał się przy ogrodzeniu parku Retiro, oparł czoło o kute sztaby parkanu i zaczął błądzić wzrokiem po drzewach. Żywił głęboki szacunek dla Luisa de Ayala, jego śmierć wstrząsnęła nim głęboko, ale coś nie pozwalało zagościć w jego duszy świętemu oburzeniu. Obiektywną ocenę faktów utrudniał mu wyraźnie cień kobiety, niewątpliwie powiązanej z całą sprawą. Don Luis został zamordowany, don Luis był człowiekiem, którego on sam cenił. Zatem - pomyślał - powinien życzyć, aby sprawiedliwość dopadła sprawcę tej zbrodni. Dlaczego więc szczerze nie opowiedział Campillowi wszystkiego, co wiedział? Pokiwał głową przygnębiony. Szczerze mówiąc, nie był pewien, czy Adela de Otero ponosi winę za to, co się stało... Tu myśl zawahała się przez kilka chwil, by wreszcie ustąpić pod naporem oczywistości. Nie warto się było oszukiwać. Nie wiedział, czy dziewczyna zatopiła floret w gardle markiza de los Alumbres, ale trudno było zaprzeczyć, że bezpośrednio bądź pośrednio maczała w tym palce. Jej nieoczekiwane przybycie, wielka chęć poznania Luisa de Ayala, jej zachowanie w ciągu ostatnich tygodni, podejrzane i wykalkulowane zniknięcie... Wszystko, najdrobniejszy szczegół, każde słówko przez nią wypowiedziane zdawało się teraz pasować do planu zrealizowanego z nieubłaganym wyrachowaniem. I jeszcze na domiar to pchnięcie. Jego pchnięcie. Ale po co? W zaistniałej sytuacji nie miał najmniejszych wątpliwości, że został wykorzystany jako pośrednik w dotarciu do markiza de los Alumbres. Ale po co? Zbrodnia nie tłumaczyła sama siebie. Za jej kulisami czaił się, musiał się czaić motyw tak silny, że w mniemaniu przestępcy usprawiedliwiał podobny czyn. Drogą dedukcji myśl fechtmistrza pofrunęła ku kopercie ukrytej za książkami w jego gabinecie.
[…]
W gruncie rzeczy nie chodzi o pomszczenie markiza de los Alumbres. Jaime Astarloa pragnął zadośćuczynienia za własne zranione uczucia. Oparł się o siedzenie fiakra, kołysany jazdą po wybojach. Ogarniał go spokój i jasność umysłu. Kierowany zawodowym instynktem zaczął jeszcze raz analizować wydarzenia, ale tym razem po swojemu: poprzez ruchy szermiercze. Ta metoda zawsze pomagała mu uporządkować myśli, gdy zmagał się ze szczególnie złożonymi zagadnieniami. Przeciwnik lub też przeciwnicy nakreślili plan, wychodząc od ataku symulowanego, od zwodu. Przyszli do niego, ale szukali innego celu. Zwód to nic innego jak wykonanie pchnięcia innego niż to, które się sygnalizuje. Mierzono nie w niego, tylko w Luisa de Ayala, a Jaime Astarloa był na tyle głupi, że nie przewidział zasięgu tego ruchu i popełnił niewybaczalny błąd, wspomagając go. Teraz wszystko zaczynało pasować. Pierwszy ruch się powiódł, można było przystąpić do drugiego. Urodziwej Adeli de Otero bez trudu przyszło zastosować wobec markiza coś, co w szermierce nazywane jest naciśnięciem floretu przez wiązanie: polega to na odsunięciu go przez atak na słaby punkt i ma na celu odsłonięcie przeciwnika przed natarciem. A słabe punkty Luisa de Ayala to szermierka i kobiety.
[…]
Wiedziony niepokojem sprawdził wszystkie pokoje i dopiero wówczas odetchnął z ulgą. Jak należało się spodziewać, był w domu sam i aż się zawstydził, że tak się dał ponieść wyobraźni. Odłożył kapelusz na sofę, zdjął surdut i otworzył okiennice, żeby wpuścić do wewnątrz nieco szarego światła. Dopiero teraz zbliżył się do regału, sięgnął dłonią za książki i wyjął kopertę, którą wręczył mu Luis de Ayala. Ręce mu się trzęsły, a żołądek skurczył, kiedy złamał lakową pieczęć. Koperta miała format folio i była gruba mniej więcej na cal. Rozerwał opakowanie i wydobył związany tasiemkami plik rękopisów. Supły rozwiązywał tak pospiesznie, że gdy skończył, kartki wysypały mu się na podłogę tuż koło komody. Klnąc na własną niezdarność pochylił się, żeby je pozbierać, po czym ponownie się wyprostował. Dokumenty, które trzymał w dłoni, miały charakter oficjalny, większość wyglądała na listy i inne pisma z nagłówkami. Podszedł do biurka, położył kartki przed sobą. W pierwszej chwili na skutek podniecenia całe wersy tańczyły mu przed oczyma i nie potrafił przeczytać choćby słowa. Przymknął powieki, policzył do dziesięciu, odetchnął głęboko i zabrał się do lektury. Istotnie, większość to były listy. Na widok niektórych podpisów nauczyciel szermierki aż zadrżał.
[…]
Żadnego klucza, żadnego dodatkowego nazwiska. „Myśl o wynagrodzeniu tej kanalii napawa mnie pewną rezerwą" - pisał Narvaez... O jaką kanalię mogło chodzić? Może tu tkwi rozwiązanie zagadki? W nazwisku, które świeciło nieobecnością? Albo wręcz przeciwnie... Nauczyciel szermierki westchnął. Może dla kogoś lepiej zorientowanego był w tym jakiś sens, ale on nie potrafił dojść do żadnej konkluzji. Nie pojmował, dlaczego przechowywane przez mego dokumenty stały się tak ważne i tak groźne, że dla ich zdobycia ludzie posuwali się do zbrodni. Kolejna sprawa: dlaczego Luis de Ayala powierzył je właśnie jemu? Kto chciał mu je ukraść i po co?... Z drugiej strony, jak markiz de los Alumbres, który rzekomo trzymał się z dala od polityki, znalazł się w posiadaniu papierów, które pochodziły z prywatnej korespondencji zmarłego ministra? Tu w każdym razie dałoby się znaleźć jakieś logiczne wytłumaczenie: Joaquín Vallespín Andreu był krewnym markiza, o ile don Jaime dobrze pamięta, bratem jego matki. I to on właśnie powierzył Ayali funkcję szefa kancelarii rządu w jednym z ostatnich gabinetów Narvaeza. Markiz sprawował ją w krótkim okresie swoich związków z życiem politycznym. Daty się zgadzają? Tu już nie był pewny, ale ministerialny epizod markiza wydarzył się chyba trochę później... W każdym razie, markiz de los Alumbres miał możność zdobycia dokumentów podczas sprawowania urzędu albo zaraz po śmierci wuja. To by się zgadzało, jest wręcz bardzo prawdopodobne. Ale jakie te listy mają znaczenie i po co tyle zachodu, żeby zachowywać je w tajemnicy? Czy są niebezpieczne i kompromitujące na tyle, by posłużyć jako motyw morderstwa?
[…]
Nigdy w życiu nie był w takim kłopocie. Jego szlachetna natura buntowała się przeciwko kłamstwu, ale czy miał wybór? Ostrożność podpowiadała mu, żeby zniszczył pakiet listów, póki czas i oddalił od siebie koszmar. W ten sposób nikt się niczego nie dowie. Nikt - pomyślał z niesmakiem - czyli także on. A przecież Jaime Astarloa musiał poznać prawdę o tej ponurej historii. Miał po temu prawo i aż nadto powodów. Nie będzie mógł spać spokojnie, dopóki nie odkryje tajemnicy. Później miał postanowić, co zrobi z dokumentami - zniszczy je czy przekaże policji. Teraz najpilniejsza rzecz to rozszyfrować dokumenty. Tyle że on sam na własną rękę absolutnie nie był w stanie. Może z pomocą kogoś, kto lepiej orientował się w polityce?... Przyszedł mu na myśl Agapito Cárceles. Dlaczego nie? Był jego kolegą, towarzyszem kawiarnianych spotkań, no i śledził pilnie wydarzenia polityczne w kraju. Na pewno nazwiska i fakty wymieniane w listach nie będą mu obce. Pospiesznie zebrał kartki i ukrył je na nowo za książkami, chwycił laskę i cylinder i po chwili był już na ulicy.
[…]
Oczekujesz pan kogoś? Fechtmistrz, sam zaskoczony, zaprzeczył ruchem głowy. Ni stąd, ni zowąd dziennikarz zgarnął dokumenty, rozejrzał się, wstał pospiesznie i wsunął listy pod sofę. Następnie zwrócił się do don Jaimego. Odpraw pan szybko tego kogoś! - szepnął mu do ucha. Musimy porozmawiać bez świadków! Oszołomiony fechtmistrz machinalnie poprawił krawat i podszedł do drzwi. Zaczęła go ogarniać pewność, że oto stoi o krok od rozwiązania zagadki, która postawiła na jego drodze Adelę de Otero, a Luisa de Ayala kosztowała życie. Kto wie, czy nie traci kontaktu z rzeczywistością i czy lada chwila nie obudzi się i nie stwierdzi, że wszystko to stanowi niedorzeczny wymysł jego własnej wyobraźni? W drzwiach stał policjant. Pan Jaime Astarloa? Fechtmistrz poczuł, jak włosy stają mu dęba na karku. To ja. Żandarm lekko kaszlnął. Rysy miał nieco cygańskie, a brodę przystrzyżoną byle jak. Przysyła mnie pan naczelnik policji Jenaro Campillo. Prosi pana o stawienie się na komendzie w celu złożenia zeznań.
[…]
Na dany przez niego znak pracownik kostnicy uniósł prześcieradło, okrywające ciało. Nauczyciel szermierki poczuł, jak z żołądka podnosi mu się coś ku gardłu. Z najwyższym trudem powstrzymał mdłości, rozpaczliwie wciągając i wypuszczając powietrze. W nogach stracił władzę do tego stopnia, że musiał się chwycić marmurowego blatu, by nie upaść. Rozpoznaje ją pan? Don Jaime zmusił się, żeby skupić wzrok na obnażonym trupie. Ciało należało do młodej kobiety średniego wzrostu, która kilka godzin temu mogła zapewne być atrakcyjna. Jej skóra miała barwę wosku, brzuch zapadł się głęboko między kośćmi bioder, a piersi, zapewne za życia piękne, opadały teraz na obie strony ku bezwładnym, sztywnym ramionom, wyciągniętym wzdłuż boków. Staranna robota, prawda? - mruknął Campillo za jego plecami. Z ogromnym wysiłkiem fechtmistrz spojrzał znów na to, co niegdyś było twarzą. Zamiast typowych rysów miał przed sobą istną siekaninę skóry, mięsa i kości. Nosa nie było, usta zastąpiła ciemna dziura pozbawiona warg, w której można było dostrzec kilka połamanych zębów. W miejscu oczu były teraz czerwone puste zagłębienia. W bujnych, czarnych włosach, obecnie brudnych i zmierzwionych, zachował się jeszcze rzeczny muł. Nie mogąc dłużej wytrzymać tego widoku, wstrząśnięty don Jaime odszedł od stołu. Pod ramię podjęła go czujna dłoń naczelnika policji, dobiegł go też zapach cygara, a zaraz potem także głos, szepczący ponuro: Rozpoznaje ją pan? Don Jaime zaprzeczył ruchem głowy. Wzburzony umysł podsunął mu wspomnienie starego koszmaru: ślepą lalkę pływającą w kałuży. Ale dopiero słowa Campilla sprawiły, że śmiertelny chłód przeszył go na wylot i dotarł do najgłębszego zakamarka duszy. A jednak powinien ją pan rozpoznać, panie Astarloa, pomimo tych okaleczeń... To pańska dawna klientka, Adela de Otero!
[…]
Dłuższą chwilę stał na środku ulicy wsparty na lasce i wpatrywał się w czarne niebo. Chmury rozeszły się nieco, ukazując parę gwiazd. Gdyby ujrzał go w tym momencie jakiś przechodzień, na pewno zdumiałby się widokiem jego twarzy, słabo widocznej w świetle gazowych latarni. Pociągłe rysy fechtmistrza wyglądały jak wyciosane z kamienia, przypominały lawę, która jeszcze przed chwilą wrzała, teraz zaś zastygła pod wpływem mroźnego podmuchu. Nie chodziło zresztą wyłącznie o twarz. Czuł, jak serce w piersi bije mu bardzo powoli, delikatnie i miarowo, niczym puls w skroniach. Nie wiedział, dlaczego albo może raczej nie chciał się w to zagłębiać. Faktem jest, że od kiedy zobaczył nagie, okaleczone ciało Adeli de Otero, wzburzenie, które dotąd nie dawało mu spokoju, naraz minęło jak za dotknięciem różdżki. Wydawało się, że lodowata atmosfera magazynu trupów przeniknęła także do jego wnętrza. Umysł miał teraz jasny. Panował nad najdrobniejszym muskułem ciała. Świat naokoło jakby powrócił do właściwych proporcji, znowu mógł go oglądać po swojemu, z lekkiego dystansu, z odzyskanym spokojem starego człowieka. Co w nim zaszło? Sam nie miał pojęcia. Miał jedynie pewność, że z jakiegoś skrytego powodu śmierć Adeli de Otero wyzwoliła go, uwolniła z poczucia wstydu i upokorzenia, jakie doprowadzało go do obłędu przez ostatnie tygodnie. Jakąż osobliwą satysfakcją napawało go odkrycie, że oszukał go nie kat, a ofiara! To zmieniało postać rzeczy. Wreszcie znalazł smutną pociechę wiedząc, że nie była to intryga uknuta przez kobietę, ale plan precyzyjnie zrealizowany przez kogoś bez skrupułów, przez okrutnego mordercę, człowieka bez serca, którego tożsamość pozostaje nieznana.
[…]
Na podeście nagle zatrzymał się i zaczął zastanawiać. Cała historia przybrała taki obrót, że trudno ją dalej nazywać grą. „Drugi raz nie wolno tracić głowy" - powiedział w duchu, usiłując zachować wątły spokój. Oparł się o ścianę schodów, otoczony ciemnością i pustką, i spróbował rozważyć najbliższe kroki. Oczywiście, najpierw musi iść do domu Carcelesa, co do tego nie ma wątpliwości. Ale potem?... Rozsądek nakazywał jedną drogę: prosto do Jenara Campilla. Już wystarczy tej zabawy w chowanego z policją. Z goryczą pomyślał o cennym czasie, straconym wskutek jego własnych oporów. Tego błędu nie powtórzy. Powie prawdę naczelnikowi policji i dostarczy mu dokumenty Ayali - niech przynajmniej wymiar sprawiedliwości pracuje według procedur. Uśmiechnął się smutno, wyobrażając sobie twarz Campilla, gdy nazajutrz zjawi się u niego z dokumentami pod pachą. Wziął też pod uwagę ewentualność, że pojawi się na policji przed spotkaniem z Carcelesem, ale tu pojawiały się pewne trudności. Co innego przyjść z dowodem w ręku, a zupełnie co innego powiedzieć mniej lub bardziej wiarygodną historyjkę, w dodatku stojącą w sporej sprzeczności z tym, co sam mówił podczas dzisiejszych spotkań z naczelnikiem Campillo. Poza tym Cárceles, który działał z niejasnymi intencjami, mógł się wszystkiego wyprzeć. Przecież nawet nie podpisał liściku, którego treść zresztą nie odnosiła się wprost do afery... Nie. Wszystko było jasne. Najpierw trzeba odszukać nierzetelnego przyjaciela.
[…]
Wodniste oczy wpatrywały się w niego z uwagą. Ma pan w sobie coś... Jakąś niewinność, nie wiem, czy mnie pan rozumie. Chodzi mi o to, że swoim zachowaniem upodabnia się pan, przy oczywistych zastrzeżeniach, do mnicha z klauzury, którego nagle wciągnął cały zamęt tego świata. Pojmuje pan? W całej tej tragedii pan, jak gdyby poruszał się we własnym piekle, nie zważając na wymogi logiki i kierując się nadzwyczaj szczególnym poczuciem rzeczywistości... Poczuciem, które oczywiście nie ma nic wspólnego z rzeczywistą rzeczywistością. I zapewne to właśnie owej nieświadomości, wybaczy pan to słowo, owemu dziwnemu paradoksowi zawdzięczamy, że nasze kolejne spotkanie odbywa się w tym gabinecie, a nie w kostnicy. Podsumowując: podejrzewam, że w żadnym momencie, nawet teraz, nie docierała i nie dociera do pana powaga sytuacji, w którą się pan wplątał. Jaime Astarloa postawił na stole filiżankę i spojrzał na rozmówcę nachmurzony. Mam nadzieję, nie usiłuje pan udowodnić, jakobym był idiotą, panie Campillo. Nie, nie, ależ skąd - policjant uniósł dłonie, jakby usiłował umieścić swoje poprzednie słowa we właściwym miejscu. Chyba niedostatecznie jasno się wyrażam, panie Astarloa. Proszę wybaczyć mi tę niezręczność. Widzi pan... Gdy mamy do czynienia z mordercami, a zwłaszcza gdy mordercy ci zachowują się tak bezwzględnie i profesjonalnie, jak w naszym przypadku, sprawą powinny zająć się kompetentne organy, które są takimi samymi zawodowcami, jeśli nie lepszymi. Rozumie pan?... Dlatego zdumiewające jest, gdy ktoś, kto jak pan na co dzień żyje z dala od tych rzeczy, łazi w tę i we w tę pośród zabójców i ofiar i jeszcze ma tyle szczęścia, że wychodzi z tego bez draśnięcia. To się nazywa, drogi panie, mieć dobrą gwiazdę, bardzo dobrą. Ale szczęście lada dzień może pana opuścić. Słyszał pan o grze w rosyjską ruletkę?... Do tego potrzebny jest ten nowoczesny rewolwer, prawda? Cóż, w każdym razie, kiedy igramy z własnym szczęściem, musimy pamiętać, że w bębenku zawsze jest jedna kula. I jeśli będziemy ciągle naciskać spust, kiedyś ta kula wystrzeli i trach! Koniec historii. Pojął mnie pan?
[…]
Naprawdę nie udało się panu zidentyfikować żadnego z typków, którzy torturowali naszego biedaka? Niemożliwe. Wszystko działo się w ciemnościach. Miał pan wczoraj sporo szczęścia. Mógł pan teraz leżeć w znanym już miejscu na marmurowym stole. Wiem. Policjant uśmiechnął się blado. Pierwszy raz tego ranka. Jak rozumiem, okazał się pan trudnym orzechem do zgryzienia - wykonał w powietrzu parę ruchów, naśladując walkę szermierzy. W pana wieku... To znaczy, uważam to za nietypowe. Żeby człowiek w pańskim wieku stawiał tak dzielnie czoło dwóm zawodowym mordercom... Jaime Astarloa wzruszył ramionami. Walczyłem w obronie własnego życia, panie Campillo.
[…]
Rozgrzane powietrze falowało nad brukiem. Fechtmistrz zdjął cylinder, chcąc otrzeć pot z czoła i stał tak chwilę bez ruchu. Właściwie nie wiedział, dokąd iść. Pomyślał, że może pójdzie w stronę kawiarni, ale nie miał ochoty odpowiadać na pytania o wypadkach w domu Carcelesa, jakie bez wątpienia postawiliby mu uczestnicy spotkań. Przypomniał sobie, że opuścił zajęcia z uczniami, i to przygnębiło go bardziej niż cokolwiek w ciągu ostatnich dni. Postanowił jak najszybciej napisać listy z przeprosinami... Wydało mu się, że jakiś człowiek, stojący na rogu San Jerónimo w grupce bezczynnie gadających ludzi, patrzył na niego. Był skromnie ubrany, miał wygląd robotnika. Kiedy Jaime Astarloa zaczął się mu przyglądać, tamten odwrócił wzrok i znów pogrążył się w rozmowie z pozostałą czwórką. Zaniepokojony nauczyciel szermierki nieufnie zlustrował nieznajomego. Śledzą go? Początkowy lęk ustąpił zaraz miejsca złości na samego siebie. Właściwie widział teraz podejrzanego w każdym przechodniu, mordercę w każdej mijanej osobie, jaka z takiego czy innego powodu choćby przez chwilę spojrzała mu w oczy. Opuścić dom, wyjechać z Madrytu. Taką radę otrzymał od Campilla. Zadbać o własne bezpieczeństwo. Czyli, krótko mówiąc, uciec. Zwyczajnie uciec - powiedział w duchu z rosnącą niechęcią. Do diabła - tylko do takiego wniosku był teraz w stanie dojść. Do diabła z nimi wszystkimi. Za stary jest na to, żeby się chować jak trusia. Już sama myśl o tym wydawała się czymś niegodnym. Jego długie życie pełne było doświadczeń, wystarczająco wielu, by móc o sobie mówić z dumą. Dlaczego teraz, w ostatniej chwili, miałby zmieniać ten obraz siebie i skazywać na hańbę ucieczki? Poza tym nie miał pojęcia, przed czym lub przed kim uciekać. Nie miał zamiaru spędzić reszty życia w niepewności, upatrywać niebezpieczeństwa w każdej nieznajomej twarzy. Miał za sobą zbyt wiele lat, żeby rozpoczynać nowe życie.
[…]
Strach - powiedział sobie - nie przystaje do jego charakteru ani wieku. Najgorsze, co go może spotkać, to śmierć, a na jej spotkanie jest przygotowany. Nie koniec na tym - pomyślał z głębokim zadowoleniem. Stanął przecież nocą dzielnie do, zdawałoby się, beznadziejnej walki i na samo wspomnienie własnej postawy, mile łechcące jego próżność, aż przymknął oczy. Stary, samotny wilk pokazał, że jeszcze potrafi ugryźć. Nie będzie uciekał. Przeciwnie, będzie czekał z otwartą przyłbicą. Do mnie - głosiła dewiza jego starego rodu i zgodnie z nią właśnie zamierzał czekać, aż sami przyjdą do niego. Uśmiechnął się do siebie. Zawsze uważał, że każdy powinien mieć możność umrzeć na stojąco. I teraz, gdy najbliższa przyszłość oferowała tylko starość, obumieranie organizmu, powolną agonię w przytułku albo rozpaczliwą kulę w łeb, on, Jaime Astarloa, profesor szermierki Akademii Paryskiej, ma oto okazję zagrać losowi na nosie i stawić czoło czemuś, co inny odsunąłby z przerażeniem. Nie zamierzał szukać swoich przeciwników, bo nie wiedział, kim są i gdzie przebywają, ale sam Campillo zapowiadał, że prędzej czy później znajdą i jego, ostatnie nietknięte ogniwo łańcucha. Przypomniał sobie słowa z przeczytanej ostatnio francuskiej powieści: „Jeśli uzyska wewnętrzny spokój, to choćby cały świat sprzysiągł się przeciw niemu ani odrobina smutku w nim więcej nie zagości" [cyt. za: Stendhal, Lucjan Leuven – przyp. narratora] ... Niech nędznicy zobaczą, ile warta jest skóra starego fechtmistrza.
[…]
Nieco dalej na ścianie wisiał drewniany różaniec o zniszczonych, poczerniałych paciorkach. Amelia Bescós de Astarloa, wdowa po bohaterze wojny z Francuzami, nie wypuściła tego różańca z dłoni aż do dnia swojej śmierci, a jakiś pobożny krewny przekazał go potem jej synowi. Przyglądając się paciorkom, Jaime Astarloa doświadczał dziwnego wrażenia: z upływem lat coraz bardziej zacierały mu się w pamięci rysy matki. Nie potrafił jej sobie przypomnieć. Wiedział tylko, że była piękna, we wspomnieniach zachował dotyk smukłych, delikatnych dłoni, które głaskały go, gdy był chłopcem, i ciepłą, pulsującą szyję, w którą wtulał się, gdy sądził, że jest mu źle. Pamięć przechowała też obraz wyblakły jak stare malowidło: widziana z ukosa, pochylona kobieta przy ogromnym kominku, dmuchająca w żar, którego czerwonawe odbłyski padały na ściany mrocznego salonu. Fechtmistrz dopił kawę i odwrócił się od wspomnień. Dłuższy czas stał bez ruchu starając się, by żadna myśl nie zakłóciła spokoju, jaki w tym momencie zapanował w jego duszy. Potem postawił filiżankę na stole, podszedł do komody, otworzył szufladę i wyciągnął długi i płaski neseser. Odemknął zamki i wyjął ze środka ciężki przedmiot owinięty w gałganek. Po chwili trzymał w dłoni rewolwer marki Lefaucheux z drewnianą kolbą i bębenkiem na pięć wysokokalibrowych nabojów. Miał tę broń już pięć lat, dostał ją w prezencie od klienta, ale nigdy dotąd nie myślał, że mógłby się nią posłużyć. Kodeks honorowy z zasady sprzeciwiał się używaniu broni palnej, którą określał jako narzędzie tchórzy lubiących zabijać na odległość. Jednak obecne okoliczności pozwalały odłożyć na bok niektóre skrupuły.
[…]
Mistrz fechtunku wyciągnął rękę, szukając po omacku zapałek. W końcu potarł jedną. Drobny płomyk wywołał na jego ściągniętej twarzy posępne światłocienie. Drżącymi palcami zapalił lampę naftową i podniósł ją, chcąc przyjrzeć się zjawie, która przyprawiła go właśnie o śmiertelny dreszcz. Adela de Otero nadal stała w drzwiach, z dłońmi ukrytymi w połach czarnej sukni. Na głowie miała ciemny, słomkowy kapelusz ze wstążkami też koloru czarnego, włosy upięła na karku. Wyglądała na nieśmiałą, zagubioną, krnąbrną dziewczynkę, która prosi o wybaczenie powrotu do domu o niewłaściwej porze. Chyba jestem panu winna wyjaśnienie. Jaime Astarloa przełknął ślinę i postawił lampę na stole. Przez głowę przebiegł mu obraz innej, okaleczonej kobiety, rozciągniętej na marmurowym stole, i fechtmistrz pomyślał, że Adela de Otero jest mu naprawdę winna parę wyjaśnień. Dwukrotnie otworzył usta, ale nie mógł wydobyć dźwięku. Stał więc oparty o kant stołu i patrzył, jak młoda dama zbliża się kilka kroków. Krąg światła dochodził jej teraz do piersi. Przyszłam tu sama, don Jaime. Może mnie pan wysłuchać? Z gardła fechtmistrza dobiegł nie tyle głos, ile przygaszony syk. Mogę. Znów się poruszyła, tym razem światło dotarło do jej podbródka, ust i drobnej blizny w ich kąciku. To długa historia...
[…]
Uśmiechnęła się. Tak, wygrywają. A on jest jednym z tych, którzy sfinansowali całe przedsięwzięcie. Proszę sobie wyobrazić, jakie może odnieść korzyści. Nauczyciel fechtunku przymknął oczy i kiwnął w milczeniu głową. Teraz wszystko było jasne. Ale jest jeden słaby punkt - mruknął. Zgoda - potwierdziła. A tym słabym punktem był Luis de Ayala. W trakcie pracy w rządzie markiz pełnił ważną funkcję przy swoim wuju Vallespinie, ministrze, który porozumiewał się z moim przyjacielem. Po śmierci Vallespina Ayala wszedł w posiadanie jego prywatnego archiwum, gdzie natknął się na zbiór dokumentów, które wyjaśniają znaczną część całej afery. Nie rozumiem tylko, jaki interes mógł mieć w tym markiz... Zawsze twierdził, że trzyma się z dala od polityki. Adela de Otero uniosła brwi. Komentarz don Jaimego szczerze ją chyba ubawił. Ayala był zrujnowany. Długi narastały w zawrotnym tempie, na większości jego dóbr ciążyły spore zobowiązania hipoteczne. Hazard i kobiety - tu w głosie Adeli de Otero zabrzmiała nieskończona pogarda - to były jego dwie słabostki, a obydwie kosztowały go masę pieniędzy... Tego już było za wiele dla Jaimego Astarloi. Insynuuje pani, że markiz posuwał się do szantażu? Uśmiechnęła się kpiąco. Nie dość, że insynuuję, ale wręcz to stwierdzam. Luis de Ayala groził, że opublikuje te dokumenty, że wyśle je bezpośrednio Primowi [postępowy i liberalny hiszpański polityk i generał – przyp. aut.], o ile nie otrzyma renty dożywotniej lub niewiele mniej. Nasz markiz potrafił drogo sprzedać własne milczenie.
[…]
Nie dbam o to, czy pan wierzy, czy też nie. Po prawdzie żądania Ayali sprawiły, że sytuacja stała się mocno delikatna. Mój przyjaciel nie miał wyboru: trzeba było oddalić niebezpieczeństwo, uciszyć markiza i odzyskać dokumenty. Ale Ayala okazał się przezorny... Mistrz oparł dłonie na stole i wcisnął głowę w ramiona. Był przezorny - powtórzył smętnie. Ale uwielbiał kobiety. Adela de Otero posłała mu pobłażliwy uśmiech. A także szermierkę, don Jaime. I w tym miejscu na scenie pojawiamy się pan i ja. Święty Boże. Niech pan tego tak nie odbiera. Nie wyobraża sobie pan... Święty Boże. Wyciągnęła dłoń, może miała zamiar dotknąć jego ramienia, ale zatrzymała ją w półdrogi. Jaime Astarloa cofnął się, jakby ujrzał węża. - Ja musiałam przyjechać aż z Włoch - wyjaśniła po chwili. - Pan zaś był pośrednikiem, dzięki któremu mogłam do niego dotrzeć, nie budząc jego czujności. Wtedy jednak nie podejrzewaliśmy, że i pan napyta nam kłopotu, skąd mogliśmy przypuszczać, że Ayala powierzy panu dokumenty? Czyli jego śmierć była daremna. Spojrzała na niego z bezgranicznym zdumieniem. Daremna? Ależ skąd! Ayala musiał umrzeć, z dokumentami czy bez nich. Był zbyt groźny i zbyt sprytny. Ostatnio nawet zmienił swój stosunek wobec mnie, jakby zaczął coś podejrzewać. Trzeba było ostatecznie zamknąć sprawę. Sama pani to zrobiła? Oczy kobiety wbiły się w fechtmistrza niczym dwie stalowe igły. Oczywiście - jej głos brzmiał tak naturalnie i spokojnie, że don Jaimego przeszedł dreszcz. A kto inny miał to zrobić? Wydarzenia nabrały tempa, czasu zostało niewiele...
[…]
Co się stało z Lucią... ze służącą? - przełknął ślinę i podniósł wzrok, spoglądając na stojący przed nim cień. Była tego samego wzrostu... W podobnym do pani wieku... Ten sam kolor włosów... Co się z nią stało? Tym razem cisza trwała dłużej. Po jakimś czasie znów odezwał się obojętny, zimny głos Adeli de Otero. Nie zrozumiał pan, don Jaime. Fechtmistrz uniósł drżącą rękę i wycelował palec w cień. Ślepa lalka w kałuży - to się stało naprawdę. Myli się pani - tym razem odkrył nienawiść we własnym głosie i wiedział, że Adela de Otero też słyszy ją wyraźnie. Wszystko rozumiem. To prawda, że za późno, ale rozumiem wszystko doskonale. Właśnie dlatego ją wybraliście, prawda? Fizyczne podobieństwo... Wszystko było ukartowane od samego początku, nawet ów straszliwy szczegół! Widzę, że popełniliśmy błąd i nie doceniliśmy pana - w jej głosie pojawiła się nuta gniewu. Jak się okazuje, jest pan przenikliwy. Przez usta fechtmistrza przebiegł gorzki grymas.
[…]
Chwileczkę, don Jaime, chwileczkę... Przyszłam tutaj dziś z konkretnego powodu. Pośród dokumentów Luisa de Ayala znajdował się list napisany przez ministra, w którym to liście figurowały dane personalne agenta przekazującego informacje o spisku Prima... Tego listu, którego wierną kopię Luis de Ayala posłał mojemu przyjacielowi w ramach szantażu, nie było w kopercie odzyskanej przez nas u Carcelesa. Zatem musi go mieć pan. Nigdy nie widziałem tego listu. Gdybym przeczytał, poszedłbym z miejsca do domu zbrodniarza, co to wszystko namotał i wbiłbym mu szpadę w serce. A poczciwy Cárceles byłby żył. Miałem nadzieję, że on wydobędzie coś z tych dokumentów... Z miny Adeli de Otero można było wnosić, że w tym momencie Cárceles niewiele ją obchodził. I wydobył - rzekła. Nawet bez głównego listu każdy, kto choć trochę orientuje się w tym, co się tu działo w polityce przez ostatnie dwa lata, miałby pełną jasność. Przecież była tam mowa o kopalniach w Cartagenie, co jednoznacznie wskazywało na mojego przyjaciela. Była lista podejrzanych, których policja miała śledzić, ludzi na stanowiskach, gdzie widniało jego nazwisko, ale nie trafiło później na listę aresztowanych... Podsumowując: cały ciąg wskazówek, które zebrane razem pozwalały bez specjalnego trudu zidentyfikować konfidenta Vallespina i Narvaeza. Gdyby pan nie odwracał się plecami do otaczającego świata, też potrafiłby pan go wskazać.
[…]
Naraz coś w jego uśpionej świadomości zaczęło krzyczeć. Wołanie dobiegało z dalekiego zakamarka, który jeszcze pozostawał przytomny. Sygnał dłuższy czas torował sobie drogę ku obszarom, gdzie rezyduje wola i dopiero pod jego wpływem Jaime Astarloa, wyczuwając niebezpieczeństwo, podniósł oczy ku twarzy kobiety. I zadrżał, jakby poraził go prąd. Ręce miała uniesione i zajęte kapeluszem, a w oczach płonęły dwa węgliki. Usta wykrzywił grymas, któremu blizna w kąciku przydawała diabolicznego wyrazu. Na twarzy widać było nieme skupienie, które przywołało fechtmistrzowi całkiem żywy obraz: tak wyglądało oblicze Adeli de Otero zawsze, gdy cofała się, by zadać błyskawiczny, rozstrzygający cios. Don Jaime skoczył do tyłu, nie mogąc powstrzymać okrzyku przerażenia. Kobieta rzuciła już kapelusz na podłogę, a w prawej dłoni ściskała długą szpilkę, przytrzymującą dotąd kapelusz, gotowa wbić ją w kark tego, co jeszcze przed chwilą pochylał się nad jej gorsem. Stary mistrz cofał się, napotykając wciąż na meble i czuł, jak krew ścina mu się w żyłach. Wreszcie sparaliżowany trwogą zobaczył, że Adela de Otero odchyla do tyłu głowę i wybucha złowrogim śmiechem, niosącym echo śmierci. Biedny mistrz... - z jej ust słowa dobywały się powoli, bez najmniejszego zróżnicowania tonu, jakby odnosiły się do trzeciej osoby, której los jest jej zupełnie obojętny. Nie słychać w nich było nienawiści ani pogardy, tylko chłodne, szczere politowanie. Naiwny i łatwowierny do samego końca, czyż nie tak?... Biedny, stary przyjacielu!
[…]
Mówiąc to, Adela de Otero bez pośpiechu podeszła do stolika, rzuciła na podłogę zbyteczną szpilkę i wzięła do ręki szpadę leżącą obok rewolweru. Jest pan wprawdzie naiwny, ale zarazem rozsądny - rzekła przyglądając się z uznaniem głowni ze stali, jakby taksowała jej wartość. Dlatego też ufam, że zdaje pan sobie sprawę z sytuacji. W tej historii ja odgrywałam jedynie rolę, którą narzuciło mi Przeznaczenie. Zapewniam pana, że nie włożyłam w nią ani krzty niegodziwości ponad to, co było ściśle konieczne. Ale cóż, takie jest życie... Życie, w którym pan zawsze chciał trzymać się na uboczu, a które oto dzisiejszej nocy raptem pojawia się u pana w domu i podsuwa panu rachunek za nie popełnione przez pana grzechy. Docenia pan tę ironię losu? Zbliżała się do niego, nie przestając mówić niczym syrena, która głosem mami żeglarzy, podczas gdy ich statek sunie ku rafie. W jednej dłoni trzymała lampę naftową, drugą ściskała szpadę. Stała naprzeciwko, nieruchoma jak posąg z lodu i uśmiechała się, jakby niosła nie zgubę, ale pokój i zachętę do pojednania. Czas się pożegnać, mistrzu. Bez urazy. Dała jeszcze jeden krok naprzód, gotowa wbić w niego szpadę i w tym momencie Jaime Astarloa zobaczył na powrót śmierć w jej oczach. Otrząsnął się z odrętwienia, odzyskał energię, skoczył w tył i odwrócony do niej plecami uciekł w stronę najbliższych drzwi. Trafił do ciemnej galerii do ćwiczeń. Adela de Otero już deptała mu po piętach, w sali pojawiło się światło lampy. Don Jaime rozejrzał się desperacko w poszukiwaniu broni, z którą mógłby stawić czoło prześladowczym, ale w zasięgu ręki miał tylko stojak z floretami ćwiczebnymi. Wszystkie miały punty zamiast ostrzy. Uznał, że gorzej byłoby zostać z gołymi rękoma, chwycił więc jeden z nich, ale kontakt z rękojeścią przyniósł mu zaledwie chwilową pociechę. Adela de Otero stała już na progu galerii. W lustrach zagrały rozliczne światełka, gdy stawiała na podłodze lampę.
[…]
Odetchnął głęboko i powtórzył dokładnie swój poprzedni cios. I tym razem Adela de Otero skutecznie sparowała w czwartej zasłonie, którą przyjęła z pewnym trudem. Wówczas zamiast wycofać się jak poprzednio do pozycji szermierczej, Jaime Astarloa tylko zamarkował ruch, jednocześnie powtórzył floretem górne pchnięcie, odchylając głowę i barki. Głownia poszła naprzód, nie napotykając oporu, a punta trafiła w prawe oko Adeli de Otero, sięgając aż do mózgu.
Linia czwarta. Zasłona czwarta. Ponowienie górne w czwartą. Wypad.
Świtało. Pierwsze promienie słońca przenikały już przez szpary zamkniętych okiennic i odbijały się zwielokrotnione do nieskończoności w lustrach galerii.
Linia trzecia. Zasłona trzecia. Górne pchnięcie w trzecią.
W starych panopliach na ścianach skazane na milczenie, pordzewiałe głownie spały snem wiecznym. Słabe, złotawe światło, wpadające do sali, nie mogło już wydobyć blasku ich zakurzonych zdobień, sczerniałych i pokrytych metalicznymi szramami.
Wypad w czwartą. Zasłona okrężna. Natarcie w czwartą.
Na ścianach, w przekrzywionych ramkach, wisiały pożółkłe dyplomy. Wyblakł już atrament, którym je spisano, czas sprawił, że po literach na pergaminie pozostały jedynie ledwie czytelne, blade ślady. Pod spodem widniały podpisy dawno zmarłych mężów, złożone w Rzymie, Paryżu, Wiedniu, Sankt Petersburgu.
Czwarta. Odrzucić barki i głowę. Niskie w czwartej.
Na podłodze leżała porzucona szpada z gładko wypolerowaną, srebrną rękojeścią, już nieco podniszczona. Na koszu wiły się delikatne arabeski, a obok widniała misternie wyżłobiona dewiza: Do mnie.
[…]
W galerii, gdzie czas wstrzymał swój bieg i trwał w niemym spokoju razem z pogrążonymi w ciszy przedmiotami, przed ogromnym lustrem stał stary, chudy mężczyzna, nieświadomy wydarzeń na zewnątrz. Był spokojny. Miał nieco orli nos, wysokie czoło, mlecznosiwe włosy i szare wąsy. Stał w samej koszuli i zdawało się, że nie zwraca uwagi na rdzawą plamę zaschłej krwi, jaką miał na prawym boku. Dumnie i godnie wyprężony, z wytworną swobodą trzymał w prawej dłoni floret z włoską puntą. Nogi miał nieco wygięte, lewe ramię uniósł pod kątem prostym w stosunku do barku, a dłoń zwiesił swobodnie niczym wytrawny szermierz, nie zważając na głęboką ranę. W milczeniu mierzył wzrokiem własne odbicie, skupiony na własnych ruchach i tylko jego pobladłe usta nazywały je bezgłośnie, bez najmniejszego szeptu. Powtarzał nieustannie kolejne sekwencje z metodyczną dokładnością. Zapatrzony w głąb siebie, daleki od wszystkiego, czym huczał Wszechświat, usiłował zapamiętać wszystkie fazy ruchu, który, poprowadzony z absolutną pewnością, z matematyczną precyzją, stanowił - teraz wreszcie nie miał wątpliwości - najdoskonalsze pchnięcie, jakie mógł stworzyć ludzki umysł.
Arturo Perez-Reverte, Fechmistrz
Powieść historyczno-kryminalna Artura Perez-Reverte – hiszpańskiego pisarza i dziennikarza, przenosi akcję tej ciekawej opowieści do serca królewskiej Hiszpanii, na Wyżynę Kastylijską, przede wszystkim do jej stolicy w municypalnym Madrycie, choć we wspomnieniach postaci literackich także do Francji, Szwajcarii czy do Włoch, w odległe czasy pierwszej i drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Będący w jesieni życia Jaime Astarloa, to mistrz nad mistrze we władaniu, czy to szpadą, czy floretem, który od wczesnej młodości uprawia szermierkę zawodowo ucząc zamożnych, zwłaszcza arystokrację umiejętności skutecznego posługiwania się białą bronią. Pewnego razu na nauki do mistrza zgłasza się młoda Włoszka Adela de Otero chcąca poznać sekrety Jaime ’a, zwłaszcza pragnąca zdobyć umiejętność zadawania śmiertelnego pchnięcia, którego nie da się prawie nikomu odparować. Mistrz, ucząc nietypową uczennicę tajemnic fechtowania i poznając ją z miejscową arystokracją nawet nie wie, że w ten sposób, chcąc nie chcąc zostaje wwikłany w sieć bezprecedensowych intryg i morderstw o podłożu politycznym. Choć fechmistrz stroni od polityki i pokątnych układów, zajmując się swym życiem będącym niejako na uboczu, musi zająć jakieś bardziej zdecydowane stanowisko, gdy za morderstwami jego dwóch przyjaciół - markiza Luisa de Ayala i dziennikarza Agapita Carcelesa stoi jego dalszy los w uciekającym świecie, do którego zdążył się już przyzwyczaić. W końcu i w ostatniej walce o swoje przetrwanie oddaje puntą najdoskonalsze pchnięcie, jakie mógł stworzyć ludzki umysł. Opowieść Arturo to niewątpliwie wspaniały hołd, jaki tylko może złożyć człowiek drugiemu człowiekowi będącemu mistrzem nad mistrzami w umiejętnościach, do których po pierwsze dochodzi się przez całe wielowymiarowe życie, po wtóre, że wydają się one być przez to niemal nieśmiertelnymi.