03.05.2025
To nie chyżym bieg się udaje i
nie waleczni w walce zwyciężają. (…)
Bo czas i przypadek rządzą wszystkim.
Księga Koheleta 9, 11
„Z drewna tak krzywego jak to,
z którego zbudowany jest człowiek,
nie można wystrugać nic prostego”
Immanuel Kant, Rozprawy z historii filozofii
[…]
Wieki trwało, nim pojawiła się winda. Powinien skorzystać ze schodów, ale był zbyt zdyszany. Czuł, jak inni wpatrują się w jego plecy. Powinien coś powiedzieć. Winda w końcu przyjechała, jej drzwi się otworzyły. Lomeli odwrócił się i podniósł rękę w geście błogosławieństwa. Módlcie się – powiedział. Wcisnął guzik drugiego piętra; drzwi zamknęły się i kabina ruszyła w górę. „Jeśli Twoją wolą jest powołać go do siebie, a mnie zostawić na ziemi, daj mi siłę, bym stał się opoką dla innych”. W żółtawym świetle windy jego wychudła twarz wydawała się szara i plamista. Czekał na jakiś znak, na przypływ siły. Winda z szarpnięciem stanęła, ale jego żołądek nadal przemieszczał się w górę i musiał złapać się metalowej poręczy, żeby nie stracić równowagi. Pamiętał, jak jechał tą windą z Ojcem Świętym na samym początku jego papiestwa i weszli do niej dwaj wiekowi prałaci. Stając twarzą w twarz z przedstawicielem Chrystusa na ziemi, padli natychmiast na kolana, na co papież roześmiał się i powiedział: „Nie przejmujcie się, wstańcie, jestem zwykłym starym grzesznikiem, nie lepszym od was…”. Kardynał uniósł podbródek. Przybrał swoją publiczną maskę. Drzwi się otworzyły i ciemne garnitury rozstąpiły się, by go przepuścić. Usłyszał, jak jeden z agentów szepcze do rękawa: Jest dziekan. Na ukos od windy, przy drzwiach do papieskiego apartamentu, trzy zakonnice ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia Świętego Wincentego à Paulo trzymały się za ręce i płakały. Prefekt Domu Papieskiego, arcybiskup Woźniak, wyszedł mu na spotkanie. Jego wodniste oczy za stalowymi oprawkami okularów były spuchnięte.
[…]
Wszedł w ślad za Woźniakiem do sypialni. Po raz pierwszy znalazł się w jej wnętrzu. Duże podwójne drzwi wcześniej zawsze pozostawały zamknięte. Renesansowe papieskie łoże z wiszącym nad nim krucyfiksem zwrócone było ku salonowi. Zajmowało prawie cały pokój – kwadratowe, z polerowanego dębu, o wiele za duże na to pomieszczenie. Ono jedno zawierało w sobie jakiś element dostojeństwa. Bellini i Tremblay klęczeli przy nim z pochylonymi głowami. Lomeli musiał przestąpić przez ich nogi, żeby podejść do wezgłowia. Lekko podparty papież miał ciało okryte białą narzutą, skrzyżowane na piersi ręce spoczywały na jego prostym żelaznym pektorale [ozdobny krzyż na piersi np. u duchowieństwa – przyp. aut.]. Lomeli nie zwykł oglądać Ojca Świętego bez okularów. Leżały na szafce nocnej, obok sfatygowanego podróżnego budzika. Oprawki pozostawiły czerwone ślady po obu stronach nosa. Twarze zmarłych, wiedział o tym z doświadczenia, często wydają się obwisłe i otępiałe. Jednak ta była czujna, prawie rozbawiona, jakby przerwano mu w pół zdania. Kiedy pochylił się, by ucałować czoło, zauważył w lewym kąciku ust niewyraźną smugę pasty do zębów. W nozdrza wpadł mu zapach mięty i jakiegoś kwiatowego szamponu.
[…]
Zwierzył się ze swojego kryzysu papieżowi podczas ich ostatniego spotkania – poprosił o zgodę na opuszczenie Rzymu: chciał zrezygnować z obowiązków dziekana i wstąpić do jakiegoś zakonu. Miał siedemdziesiąt pięć lat, był w wieku emerytalnym. Ale Ojciec Święty potraktował go zaskakująco surowo. „Niektórych wybrano, by byli pasterzami, inni są potrzebni do prowadzenia firmy. Nie zostałeś powołany do roli opiekuna. Nie jesteś pasterzem. Jesteś zarządcą. Sądzisz, że mnie jest łatwo? Jesteś mi potrzebny. Nie przejmuj się. Bóg wróci do ciebie. Zawsze wraca”. Lomeli poczuł się urażony – zarządca, czyżby tak właśnie mnie postrzegał? – i pożegnali się raczej chłodno. Wtedy widział go po raz ostatni.
[…]
Lomeli myślał, że chce im udzielić błogosławieństwa, ale był to sygnał dla dwóch asystentów Tremblaya z Kamery Apostolskiej, którzy weszli do sypialni i pomogli mu wstać. Jeden z nich trzymał srebrne puzdro. Arcybiskupie Woźniak – odezwał się Tremblay, kiedy wszyscy zaczęli się podnosić. Czy możesz mi łaskawie dać pierścień Ojca Świętego? Lomeli wstał z kolan, w których coś chrupnęło po siedemdziesięciu latach bezustannego klękania, i przysunął się do ściany, by przepuścić prefekta Domu Papieskiego. Pierścień nie zszedł łatwo. Biedny Woźniak, pocąc się z przejęcia, musiał obrócić go kilka razy na kłykciu. W końcu jednak się zsunął i arcybiskup podał go na wyciągniętej dłoni Tremblayowi, który wyjął ze srebrnego puzdra nożyce – takiego narzędzia można by używać do ścinania zwiędłych główek róż, pomyślał Lomeli – i wsadził pieczęć pierścienia między ostrza. Krzywiąc się z wysiłku, ścisnął mocno nożyce, rozległ się trzask i metalowe kółko przedstawiające świętego Piotra zarzucającego sieć rybacką zostało odcięte.
[…]
Zastanawiał się, jak papież znosił to rok po roku – nie tylko życie w otoczeniu uzbrojonych strażników, ale również to miejsce. Pięćdziesiąt anonimowych metrów kwadratowych umeblowanych tak, by zaspokoić gusta przedstawiciela handlowego średniego szczebla. Na podłodze parkiet, by łatwiej było posprzątać. Standardowy stół, biurko, kanapa i dwa fotele obite jakąś niebieską, łatwą do prania tkaniną. Nawet drewniany klęcznik nie różnił się od setek innych w tym budynku. Ojciec Święty zamieszkał tutaj jako kardynał przed obradami konklawe, które wybrało go na papieża, i nigdy się stąd nie wyprowadził: wystarczyło jedno spojrzenie na przysługujący mu w Pałacu Apostolskim luksusowy apartament z biblioteką i prywatną kaplicą, by wziął nogi za pas. Jego wojna z watykańską starą gwardią zaczęła się właśnie w tamtej chwili, pierwszego dnia. Kiedy kilku najwyższych członków Kurii Rzymskiej próbowało podważyć jego decyzję jako nielicującą z godnością papieża, zacytował im, jakby byli zwykłymi uczniakami, słowa, które Chrystus skierował do swoich uczniów: Nie bierzcie nic na drogę: ani laski, ani torby podróżnej, ani chleba, ani pieniędzy; nie miejcie też po dwie suknie! [Ewangelia św. Łukasza 9, 3 - przyp. tłum.] Od tego momentu, będąc tylko ludźmi, czuli na plecach jego karcące spojrzenie za każdym razem, gdy wracali do swoich wytwornych oficjalnych apartamentów; i będąc tylko ludźmi, mieli mu to za złe.
[…]
Nagle w oczach Belliniego pojawiły się łzy. Był znany ze swojej oschłości – powściągliwy, bezkrwisty intelektualista. Lomeli nigdy wcześniej nie widział u niego emocji. Wstrząsnęło nim to. Położył dłoń na ramieniu sekretarza stanu. Wiesz, co się stało? – zapytał ze współczuciem. Mówią, że to atak serca. Wydawało się, że ma serce jak dzwon. Szczerze mówiąc, niekoniecznie. Były pewne sygnały ostrzegawcze. Lomeli spojrzał na niego ze zdziwieniem. Nic o tym nie słyszałem. Nie chciał, by ktokolwiek wiedział. Mówił, że kiedy to się wyda, zaczną rozpuszczać plotki, że ma zamiar odejść. Zaczną. Bellini nie musiał mówić, kim są ci oni. Miał na myśli Kurię.
[…]
Kardynał Adeyemi stanął tuż za plecami Lomelego i zaczął czytać dokument nad jego ramieniem. Nigeryjczyk zawsze pachniał mocno wodą kolońską. Lomeli czuł na karku jego ciepły oddech. Nie mógł znieść jego fizycznej bliskości. Oddał mu kartkę i odwrócił się, ale w tej samej chwili Tremblay wcisnął mu w dłoń kolejne papiery. A to co znowu? Wyniki ostatnich badań Ojca Świętego. Kazałem je przynieść. To angiogram z zeszłego miesiąca. Widać tutaj… Tremblay podniósł kliszę do lampy – …ślady niedrożności… Czarno-białe zdjęcie było ziarniste, włókniste – złowrogie. Lomeli mimowolnie się cofnął. O czym to, na miłość boską, ma świadczyć? Papież dawno przekroczył osiemdziesiątkę. W jego zgonie nie było nic podejrzanego. Jak długo miał żyć? Powinni myśleć teraz o jego duszy, nie o tętnicach. Opublikuj te dane, jeśli musisz, ale nie to zdjęcie – odezwał się stanowczym tonem. Jest zbyt trywialne. Poniża go. Zgadzam się – powiedział Bellini. Przypuszczam, że za chwilę powiesz nam, że należałoby przeprowadzić sekcję zwłok? – dodał Lomeli. Jeśli jej nie przeprowadzimy, na pewno zaczną się plotki.
[…]
Lomeli dostrzegł później w tej wymianie zdań moment, w którym zaczęła się walka o sukcesję. Wiadomo było, że wszyscy trzej kardynałowie mają swoje frakcje w kolegium elektorów: Bellini, były rektor Uniwersytetu Gregoriańskiego i były arcybiskup Mediolanu, będący, odkąd Lomeli pamiętał, wielką intelektualną nadzieją liberałów; Tremblay, poza funkcją kamerlinga pełniący urząd prefekta Kongregacji Ewangelizacji Narodów, co czyniło go w pewnym sensie kandydatem Trzeciego Świata, i mający jeszcze tę zaletę, że wyglądał na Amerykanina, w rzeczywistości wcale nim nie będąc; oraz Adeyemi, który niczym boską iskrę niósł w sobie rewolucyjną możliwość, niezmiennie fascynującą media, że pewnego dnia może stać się „pierwszym czarnym papieżem”. I powoli, w miarę jak obserwował rozpoczynające się w Domu Świętej Marty manewry, Lomeli zdał sobie sprawę, że to na nim, jako na dziekanie Kolegium Kardynalskiego, spocznie obowiązek zorganizowania wyborów.
[…]
W holu i na ostatnich stopniach schodów tłoczyli się duchowni wszelkiej rangi. Tym, co najmocniej wryło się Lomelemu w pamięć, było ich milczenie. Kiedy otworzyły się drzwi windy i ciało wytoczono z kabiny, słychać było tylko – ku jego zdenerwowaniu – trzaski i szmery aparatów komórkowych, przerywane z rzadka czyimś szlochem. Tremblay i Adeyemi kroczyli z przodu noszy, Lomeli i Bellini z tyłu, prałaci Kamery Apostolskiej w pochodzie za nimi. Wyszli na październikowy ziąb. Przestało mżyć. Na niebie widać było nawet kilka gwiazd. Minęli dwóch gwardzistów szwajcarskich i ruszyli w stronę skrzącej się mozaiki świateł – stroboskopowych fleszy fotografów, żółtych jupiterów ekip telewizyjnych, świateł ambulansu i eskortującego go radiowozu, odbijających się od zmoczonego deszczem placu niczym promienie niebieskiego słońca, a za nimi wszystkimi, wyłaniającej się z mroku, gigantycznej podświetlonej Bazyliki Świętego Piotra. Kiedy podeszli do ambulansu, Lomeli próbował wyobrazić sobie Kościół powszechny w tej chwili – jakieś jeden i ćwierć miliarda dusz: gromadzące się przed telewizorami w slumsach Manili i São Paulo tłumy obdartusów; wpatrujący się zahipnotyzowanym wzrokiem w swoje komórki pasażerowie metra w Tokio i Szanghaju; siedzący w barach Bostonu i Nowego Jorku kibice, którym nagle przerwano mecze…
[…]
Historia konklawe rozpoczęła się nieco ponad trzy tygodnie później. Ojciec Święty zmarł nazajutrz po dniu świętego Łukasza Ewangelisty, czyli dziewiętnastego października. Pozostałą część tego miesiąca i pierwszy tydzień listopada zajął jego pogrzeb i prawie codzienne kongregacje kardynałów, którzy przybywali do Rzymu z całego świata, by wybrać jego następcę. Były to zamknięte spotkania, na których omawiano przyszłość Kościoła. Ku uldze Lomelego, choć czasami dawały o sobie znać normalne różnice zdań między postępowcami i tradycjonalistami, nie dochodziło do poważnych kontrowersji. W dniu świętego Herkulana Męczennika – w niedzielę, siódmego listopada – stał w progu Kaplicy Sykstyńskiej, w towarzystwie sekretarza Kolegium Kardynalskiego, monsiniora Raymonda O’Malleya oraz Mistrza Papieskich Ceremonii Liturgicznych, arcybiskupa Wilhelma Mandorffa. Tej nocy kardynałowie elektorzy mieli zostać zamknięci w Watykanie. Nazajutrz miały się rozpocząć głosowania.
[…]
Cała gorączkowa aktywność na namalowanym przez Michała Anioła suficie – wszystkie te półnagie różowo-szare ciała, wyciągnięte, gestykulujące, pochylające się i trzymające coś – znalazła teraz, pomyślał Lomeli, swój niedoskonały ziemski odpowiednik. W drugim końcu kaplicy, na gigantycznym fresku Michała Anioła Sąd Ostateczny, przedstawiciele rodzaju ludzkiego unosili się wokół Niebiańskiego Tronu przy akompaniamencie stukania młotków i jazgotu elektrycznych pił i świdrów. Cóż, eminencjo – odezwał się ze swoim irlandzkim akcentem sekretarz kolegium O’Malleya. Powiedziałbym, że to dość dokładna wizja piekła. Nie bluźnij, Ray – odparł Lomeli. Piekło zacznie się jutro, gdy wprowadzimy tutaj kardynałów. Arcybiskup Mandorff roześmiał się nieco zbyt głośno. To było doskonałe, eminencjo! Naprawdę świetne!
[…]
Grzecznie odmówił, gdy Mandorff chciał mu pomóc wstać i dźwignąwszy się sam z krzesła, ruszył w dalszy obchód kaplicy. Świeżo położony dywan pachniał słodko niczym jęczmień w młockarni. Robotnicy rozstępowali się, żeby mógł przejść; sekretarz kolegium i Mistrz Papieskich Ceremonii Liturgicznych szli w ślad za nim. Nadal trudno mu było uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, że to on wszystkim kieruje. To było niczym sen. Wiecie, że w pięćdziesiątym ósmym, kiedy byłem chłopcem – odezwał się, podnosząc głos, żeby usłyszeli go przez jazgot świdrów elektrycznych – a właściwie, kiedy studiowałem jeszcze w seminarium w Genui… i potem znów, w sześćdziesiątym trzecim, zanim mnie wyświęcono, uwielbiałem oglądać obrazki z konklawe. We wszystkich gazetach zamieszczano wtedy rysunki artystów. Pamiętam, że w czasie głosowania kardynałowie siedzieli na ustawionych pod ścianami tronach z baldachimami. I kiedy wybory dobiegały końca, jeden po drugim pociągali za dźwignie i wszystkie baldachimy się składały, wszystkie oprócz tego nad kardynałem, który został wybrany. Wyobrażacie to sobie? Stary kardynał Roncalli, który nie śnił nawet, że kiedykolwiek zostanie kardynałem, a co dopiero papieżem? I Montini, którego tak nienawidziła stara gwardia, że w czasie głosowania w Kaplicy Sykstyńskiej doszło do głośnej awantury? Wyobrażacie sobie, jak siedzieli tutaj na tych tronach, a ludzie, którzy zaledwie kilka minut wcześniej byli im równi, ustawiali się w kolejce, by złożyć im hołd?
[…]
A jednak wspomnienia go poruszyły. Z tronów zrezygnowano w 1965 roku, po Drugim Soborze Watykańskim, podobnie jak z wielu innych starych tradycji kościelnych. W dzisiejszych czasach Kolegium Kardynalskie uważane było za zbyt liczne i zbyt międzynarodowe na takie renesansowe zbytki. Mimo to Lomeli tęsknił w jakiejś mierze za renesansowym zbytkiem i prywatnie był zdania, że zmarły papież szedł czasami za daleko, rozprawiając bez końca o prostocie i pokorze. Przesadna prostota była w końcu jakąś formą ostentacji, a szczycenie się własną pokorą – grzechem. Przestąpił przez przewody elektryczne i opierając ręce na biodrach, stanął przed Sądem Ostatecznym. Przez chwilę przyglądał się pobojowisku. Obrzynki drewna, trociny, skrzynie, kartony, paski izolacji. Skrawki tkanin i wióry wirowały w promieniach światła. Walenie młotków. Piłowanie. Świdrowanie. Nagle ogarnęło go przerażenie.
[…]
Jego pokój był w połowie korytarza, po prawej stronie. Otworzył go, wymacał w mroku kontakt na ścianie i zapalił światło. Z przykrością przekonał się, że nie ma tu saloniku, jest wyłącznie sypialnia, z prostymi białymi ścianami, wypastowaną drewnianą podłogą i żelaznym łóżkiem. Po chwili jednak uznał, że może to i lepiej. W Pałacu Świętego Oficjum miał czterystumetrowy apartament, do którego bez trudu można by wstawić fortepian. Dobrze mu zrobi powrót do prostoty. Otworzył okno i próbował rozewrzeć okiennice, zapominając, że tak jak wszędzie indziej w budynku, zamknięto je na głucho. Zabrano wszystkie telewizory i odbiorniki radiowe. Na czas wyborów kardynałowie mieli zostać całkowicie odcięci od świata, żeby nikt i nic nie zakłócało ich medytacji. Zastanawiał się, jaki widok miałby z okna, gdyby zdołał otworzyć okiennice. Na Bazylikę Świętego Piotra czy na miasto? Stracił już orientację.
[…]
Próbował sobie wmówić, że przeświadczenie o własnej niedoskonałości świadczy po prostu o stosownej pokorze. Był kardynałem biskupem Ostii. Wcześniej kardynałem księdzem kościoła San Marcello al Corso w Rzymie. Jeszcze wcześniej tytularnym arcybiskupem Akwilei. Zajmując wszystkie te stanowiska, choć były tylko nominalne, odgrywał aktywną rolę: wygłaszał kazania, odprawiał msze i słuchał spowiedzi. Ale można być najdostojniejszym księciem Kościoła powszechnego i mimo to nie posiadać najbardziej podstawowych talentów prostego wiejskiego księdza. Gdyby tylko spędził rok czy dwa w zwykłej parafii! Zamiast tego od czasu otrzymania święceń jego ścieżka kapłańskiej posługi – najpierw jako profesora prawa kanonicznego, potem jako dyplomaty i na koniec krótko jako sekretarza stanu – w większym stopniu oddalała go od Boga, niż do Niego przybliżała. Im wyżej się wspinał, tym wyższe wydawało się niebo. A teraz, ze wszystkich niegodnych stworzeń, to właśnie jemu przypadło pokierować braćmi kardynałami w wyborze człowieka, który miał otrzymać Klucze Świętego Piotra.
[…]
Kardynał Bellini pojawił się dopiero o wpół do szóstej. Lomeli dostrzegł jego wysoką szczupłą postać wyłaniającą się z mroku przy skraju placu. Jedną ręką ciągnął za sobą walizkę, w drugiej trzymał teczkę, do tego stopnia wypchaną książkami i papierami, że nie udało jej się porządnie zamknąć. Głowę miał pochyloną w zamyśleniu. Wszyscy zgadzali się, że to Bellini zastąpi zmarłego papieża na tronie świętego Piotra. Lomelego ciekawiło, jakie myśli budzi w nim ta perspektywa. Był zdecydowanie zbyt wyniosły, by zniżać się do intryg i plotek. Krytyczne uwagi papieża wobec Kurii nie odnosiły się do niego. Jako sekretarz stanu pracował tak ciężko, że przydzielono mu drugą zmianę asystentów, którzy zaczynali dyżur wieczorem i siedzieli z nim aż do rana. Bardziej niż którykolwiek inny członek kolegium posiadał kwalifikacje fizyczne i umysłowe niezbędne, by pełnić godność papieża. I był człowiekiem modlitwy. Lomeli postanowił, że będzie na niego głosował, lecz wolał mu o tym nie mówić, a Bellini miał zbyt wiele delikatności, by go o to zapytać. Były sekretarz stanu szedł tak pogrążony w myślach, że mógł minąć powitalną grupkę, w ogóle jej nie zauważając. W ostatniej chwili przypomniał sobie jednak, gdzie się znajduje, podniósł wzrok i życzył wszystkim miłego wieczoru. Jego twarz wydawała się bardziej blada i pociągła niż zwykle.
[…]
Lomeli nie widział w życiu nikogo, kto tak mało wyglądałby na duchownego. Gdyby pokazać fotografię kardynała Goffreda Tedesca komuś, kto go nie znał, powiedziałby, że to chyba emerytowany rzeźnik albo kierowca autobusu. Tedesco pochodził ze wsi, z regionu Basilicata, na samym południu Włoch i był najmłodszy z dwanaściorga potomstwa – dziecko wielkiej rodziny, która była niegdyś we Włoszech bardzo popularna, lecz po drugiej wojnie światowej prawie zanikła. W młodości złamał nos, który był perkaty i lekko skrzywiony. Włosy miał za długie, z niedbale zrobionym przedziałkiem. Nie golił się zbyt dokładnie. O zmierzchu przypominał Lomelemu postać z innego stulecia: być może Gioachina Rossiniego. Ale tylko udawał wieśniaka. Miał dwa doktoraty z teologii, mówił płynnie w pięciu językach i był protegowanym Ratzingera w Kongregacji Nauki Wiary, gdzie dał się poznać jako wierny żołnierz Pancernego Kardynała. Po pogrzebie papieża trzymał się z daleka od Rzymu, tłumacząc się ciężkim przeziębieniem. Nikt oczywiście w to nie wierzył. Tedesco nie potrzebował więcej rozgłosu, a nieobecność przydała mu tajemniczości.
[…]
Za kwadrans szósta wtoczono pod górę siedzącego na wózku emerytowanego arcybiskupa Kijowa, Wadima Jacenkę. O’Malleya odhaczył ostentacyjnie ostatnie nazwisko na liście i ogłosił, że w Domu Świętej Marty zebrało się wszystkich stu siedemnastu kardynałów. Wzruszony Lomeli pochylił z ulgą głowę i zamknął oczy. Siedmiu urzędników konklawe natychmiast poszło za jego przykładem. Ojcze niebieski – zaczął. Stworzycielu nieba i ziemi, wybrałeś nas na swoich przedstawicieli. Pomóż nam okryć Cię chwałą we wszystkim, co czynimy. Pobłogosław to konklawe i poprowadź je w swojej mądrości. Zbliż nas, Twoje sługi, do siebie i spraw, byśmy traktowali się wzajemnie z miłością i radością. Chwalmy Twoje imię, Ojcze, teraz i na zawsze. Amen. Amen. Odwrócił się w stronę Domu Świętej Marty. Po zamknięciu na głucho okiennic z górnych pięter nie padał nawet jeden promyk światła. W ciemności budynek przypominał bunkier. Oświetlone było tylko wejście. Za grubym kuloodpornym szkłem księża i ochroniarze poruszali się bezgłośnie w żółtawym blasku, niczym ryby w akwarium.
[…]
Pulchna twarz Woźniaka była zlana potem. Lomeli siedział dość blisko, by dostrzec, że szkła jego okularów są brudne. Powinienem przyjść do Waszej Eminencji wcześniej. Ale obiecałem, że nic nie powiem. Rozumiem. Uspokój się. Ten człowiek dosłownie wypacał z siebie wódkę. Śmierdział nią. Kto wymyślił tę bajkę, że jest bezwonna? Trzęsły mu się dłonie. Mówiąc, że obiecałeś, że nikomu o tym nie powiesz… Komu złożyłeś taką obietnicę? Kardynałowi Tremblayowi. Rozumiem. Lomeli lekko się odchylił. Wysłuchując przez całe życie różnych sekretów, rozwinął w sobie instynkt do takich spraw. Prostacy zawsze uważali, że najlepiej jest wiedzieć wszystko; z jego doświadczenia wynikało, że często lepiej jest wiedzieć jak najmniej. Zanim powiesz coś więcej, Janusz, proszę, żebyś zapytał Boga, czy powinieneś złamać obietnicę, którą złożyłeś kardynałowi Tremblayowi. Pytałem Go wiele razy, eminencjo i dlatego tutaj jestem. Woźniakowi drżały usta. Ale jeśli sprawiam ci przez to kłopot… Nie, nie, oczywiście, że nie. Proszę tylko, żebyś podał mi proste fakty. Mamy mało czasu. Dobrze. Polak wziął głęboki oddech. Pamiętasz, że w dniu, kiedy zmarł Ojciec Święty, ostatnią osobą, która się z nim oficjalnie spotkała, o czwartej po południu, był kardynał Tremblay? Pamiętam. No więc na tym spotkaniu Ojciec Święty zwolnił kardynała Tremblaya ze wszystkich zajmowanych w Kościele urzędów.
[…]
Lomeli przyjrzał się uważnie Woźniakowi. Czy mógł kłamać? Nie. Był poczciwcem wyciągniętym z małego miasta w Polsce, by w schyłkowych latach Jana Pawła II stać się jego kapelanem i towarzyszem. Lomeli nie miał wątpliwości, że mówi prawdę. Czy wie o tym ktoś poza tobą i kardynałem Tremblayem? Monsinior Morales… uczestniczył w spotkaniu Ojca Świętego z kardynałem Tremblayem. Lomeli nie znał zbyt dobrze Hectora Moralesa, który był jednym z prywatnych sekretarzy papieża. Urugwajczykiem. Posłuchaj, Januszu, czy masz całkowitą pewność, że dobrze to zrozumiałeś? Widzę, że jesteś bardzo zdenerwowany. Ale dlaczego na przykład nie napomknął o tym ani słowem wielebny Morales? Był z nami w papieskim apartamencie, kiedy zmarł Ojciec Święty. Mógł wtedy poruszyć ten temat. Albo mógł się zwierzyć jednemu z pozostałych sekretarzy.
[…]
Benítez wyciągnął rękę do Belliniego i przez chwilę Lomeli bał się, że ten jej nie uściśnie. Ale w końcu to zrobił. Przykro mi to mówić, arcybiskupie – powiedział Bellini – ale uważam, że przyjeżdżając tutaj, popełniłeś poważny błąd. A to, dlaczego, Wasza Eminencjo? Ponieważ chrześcijanie na Bliskim Wschodzie znajdują się już w wystarczająco niebezpiecznym położeniu, lepiej było nie prowokować losu przez twoją nominację na kardynała i twój przyjazd do Rzymu. Zdaję sobie oczywiście sprawę z ryzyka. To jeden z powodów, dla których wahałem się, czy przyjechać. Ale mogę cię zapewnić, że przed wyruszeniem w podróż modliłem się długo i głęboko. Cóż, podjąłeś taką, a nie inną decyzję i to zamyka sprawę. Ale skoro już tu jesteś, muszę ci powiedzieć, że nie powinieneś w żadnej mierze oczekiwać, iż wrócisz do Bagdadu. Oczywiście, że tam wrócę i jak tysiące innych poniosę konsekwencje mojej wiary. Nie wątpię ani w twoją odwagę, ani w wiarę, arcybiskupie – odparł chłodno Bellini. Ale twój powrót wywoła dyplomatyczne reperkusje i z tego względu decyzja niekoniecznie będzie należała do ciebie. Niekoniecznie też będzie należała do ciebie, eminencjo. Zdecyduje o tym przyszły papież. Jest twardszy, niż na to wygląda, pomyślał Lomeli. Bellini ten jeden raz nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Wyprzedzamy chyba wypadki, moi bracia – powiedział Lomeli. Najważniejsze, że tu jesteś. Teraz, jeśli chodzi o sprawy praktyczne: musimy sprawdzić, czy znajdzie się dla ciebie wolny pokój. Gdzie są twoje bagaże? Nie mam bagażu.
[…]
Jadalnia była największą salą w Domu Świętej Marty. Wyłożona białym marmurem i kryta szklanym dachem, w dużej części otwarta na hol wejściowy, znajdowała się po jego prawej stronie. Donice z roślinami, odgradzające niegdyś miejsce, gdzie jadał Ojciec Święty, zostały usunięte. Każdy z piętnastu dużych okrągłych stołów nakryto na osiem osób; pośrodku białych koronkowych obrusów stały butelki z wodą i winem. Kiedy Lomeli wysiadł z windy, zobaczył, że jadalnia jest pełna. Panujący w środku zgiełk był pogodny i pełen wyczekiwania, zupełnie jak w pierwszy wieczór konferencji biznesowej. Szarytki podały już wielu kardynałom drinki. Poszukał wzrokiem Beníteza i spostrzegł, że Filipińczyk stoi samotnie w holu za kolumną. O’Malleyowi udało się gdzieś znaleźć sutannę z czerwoną kardynalską szarfą i lamówką, ale była trochę za duża dla nowego użytkownika. Benítez prawie w niej niknął. Lomeli podszedł do niego. Już się zadomowiłeś, eminencjo? – zapytał. Monsinior O’Malley znalazł ci pokój? Tak, dziekanie, na najwyższym piętrze. Benítez pokazał mu swój klucz z miną, jakby dziwiło go, że w ogóle znalazł się w takim miejscu. Podobno rozciąga się stamtąd wspaniały widok na miasto, ale okiennice nie dają się otworzyć. Zamknięto je, żebyś nie zdradził naszych sekretów i nie otrzymał informacji z zewnątrz – powiedział Lomeli i widząc konsternację na twarzy Beníteza, szybko dodał: Żartowałem, eminencjo. Dotyczy to wszystkich. Poza tym nie możesz tak tu stać przez cały wieczór. Po prostu nie wypada. Chodź ze mną.
[…]
Jestem taki dumny. Jesteśmy tacy dumni. Cały kraj będzie dumny, kiedy dowie się o twoim wyniesieniu. Wiesz, dziekanie, że w naszej diecezji w Manili ten człowiek jest legendą? Wiesz, czego dokonał? Mendoza odwrócił się do Beníteza. Jak dawno to było? Dwadzieścia lat temu? Bardziej trzydzieści, Wasza Eminencjo. Trzydzieści! Mendoza zaczął wspominać: Tondo i San Andres, Bahala Na i Kuratong Baleleng, Payatas i Bagong Silangan… Z początku te nazwy nic nie mówiły Lomelemu. Ale stopniowo docierało do niego, że były to albo slumsy, w których Benítez służył jako ksiądz, albo uliczne gangi, którym stawiał czoło, zakładając misje ratunkowe dla ich ofiar, w większości dziecięcych prostytutek i młodocianych narkomanów. Misje wciąż istniały i ludzie nadal wspominali „księdza o łagodnym głosie”, który je zbudował. To naprawdę wielka przyjemność dla nas obu, że cię w końcu spotykamy – podsumował Mendoza, wskazując Ramosa, który z entuzjazmem pokiwał głową. Zaczekajcie – wtrącił Lomeli, marszcząc czoło. Chciał się upewnić, że dobrze zrozumiał. To znaczy, że wy trzej tak naprawdę się nie znacie? Nie, osobiście nie. Kardynałowie pokręcili głowami.
[…]
O tak, świetnie rozumiał, dlaczego ten ksiądz misjonarz zafascynował Ojca Świętego, który tak często powtarzał, że Boga prędzej spotka się w najuboższych i najbardziej zacofanych miejscach na ziemi niż w bogatych parafiach Pierwszego Świata i że szukanie Go tam wymaga odwagi. Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa. Benítez należał do tego typu ludzi, którzy nigdy nie zdołaliby awansować w kościelnej hierarchii – którzy nawet o tym nie marzyli i o to się nie starali – i którzy zawsze będą niewyrobieni towarzysko. Jak inaczej udałoby mu się wskoczyć do Kolegium Kardynalskiego niż przez akt nadzwyczajnego patronatu? Tak, to wszystko Lomeli potrafił zrozumieć. Intrygowało go tylko, dlaczego odbyło się to w sekrecie. Czy naprawdę byłoby o wiele bardziej niebezpiecznie dla Beníteza, gdyby został publicznie ogłoszony kardynałem, a nie tylko arcybiskupem? I dlaczego Ojciec Święty nie dopuścił nikogo do tej tajemnicy?
[…]
W konklawe uczestniczyła tak nieproporcjonalnie duża liczba włoskich kardynałów, że trzeba było więcej niż trzech stołów, żeby ich posadzić. Jeden zajmowali Bellini i jego liberalni zwolennicy. Przy drugim Tedesco przewodniczył tradycjonalistom. Przy trzecim siedzieli kardynałowie, którzy albo nie opowiedzieli się za żadną z frakcji, albo pielęgnowali potajemnie własne ambicje. Lomeli zauważył ze smutkiem, że przy żadnym z trzech stołów nie zostawiono dla niego miejsca. Tedesco zobaczył go pierwszy. Dziekanie! – zawołał, zapraszając go do stołu tak stanowczym gestem, że trudno było odmówić.
[…]
Rozejrzyj się po tej sali, dziekanie. Zauważ, jak podświadomie, całkiem instynktownie, rozlokowaliśmy się według naszych ojczystych języków. My, Włosi, jesteśmy tutaj… najbliżej kuchni, bardzo rozsądnie. Mówiący po hiszpańsku siedzą tam. Angielskojęzyczni są bliżej recepcji. A przecież kiedy byliśmy jeszcze chłopcami, dziekanie i liturgią całego świata pozostawała wciąż msza trydencka, kardynałowie na konklawe mogli rozmawiać ze sobą po łacinie. I nagle w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku liberałowie uparli się, że powinniśmy porzucić martwy język, aby łatwiej się ze sobą komunikować. I cóż widzimy? Udało im się jedynie utrudnić wzajemną komunikację. To może być prawdą w przypadku konklawe. Ale nie odnosi się raczej do misji Kościoła powszechnego. Kościoła powszechnego? Ale jak coś może być uważane za powszechne, skoro przemawia pięćdziesięcioma różnymi językami? Język jest podstawą. Bo z języka stopniowo powstaje myśl, a z myśli powstaje filozofia i kultura. Od Drugiego Soboru Watykańskiego upłynęło sześćdziesiąt lat, ale już teraz bycie katolikiem w Europie znaczy nie to samo co bycie katolikiem w Afryce, Azji czy Ameryce Południowej. Staliśmy się w najlepszym razie konfederacją. Rozejrzyj się po tej sali, dziekanie, spójrz, jak język dzieli nas nawet w trakcie takiego prostego posiłku jak ten, i powiedz mi, że nie mam racji.
[…]
Teraz więc mamy trzech kardynałów elektorów z tego kraju, który liczy…, ile? Osiemdziesiąt cztery miliony katolików. We Włoszech jest ich pięćdziesiąt siedem milionów… z czego większość, swoją drogą, w ogóle nie przyjmuje komunii… a mimo to mamy dwudziestu sześciu kardynałów elektorów! Czy ta anomalia długo się, twoim zdaniem, utrzyma? Jeśli tak myślisz, jesteś głupcem. Tedesco rzucił na stół serwetkę. To były zbyt ostre słowa i przepraszam za nie. Ale obawiam się, że to konklawe może być ostatnią szansą, by uratować Kościół, Matkę naszą. Kolejne dziesięć lat takich jak te minione… kolejny Ojciec Święty taki jak ten ostatni… i Kościół przestanie istnieć w takim kształcie, w jakim go znamy. Czyli wynika z tego wszystkiego, że następny papież musi być Włochem. Owszem, tak właśnie uważam. Dlaczego nie? Nie mieliśmy włoskiego papieża od ponad czterdziestu lat. W całych dziejach nigdy nie było tak długiego interregnum. Musimy odzyskać papiestwo, dziekanie, żeby ocalić Kościół rzymski. Z pewnością zgodzą się z tym wszyscy Włosi?
[…]
Bellini wskazał podbródkiem Tedesca. Powiedzcie im, że opowiadam się za tym wszystkim, co on zwalcza. Szczerze wierzy w to, co mówi, ale są to piramidalne bzdury. Nigdy nie wrócimy do czasów łacińskiej liturgii, do księży, którzy odprawiają mszę odwróceni plecami do wiernych i do rodzin z dziesięciorgiem dzieci, bo mama i tato nie wiedzieli, jak temu zaradzić. To była podła, opresyjna epoka i powinniśmy się cieszyć, że minęła. Powiedzcie im, że opowiadam się za respektowaniem innych wierzeń i za tolerowaniem różnych poglądów w obrębie Kościoła. Powiedzcie im, że moim zdaniem biskupi powinni mieć większą władzę, a kobiety powinny odgrywać większą rolę w Kurii… Chwileczkę – przerwał mu Sabbadin, robiąc zdziwioną minę i wciągając przez zęby powietrze. Naprawdę? Uważam, że nie powinniśmy w ogóle poruszać tematu kobiet. Tedesco od razu to wykorzysta, żeby nam zaszkodzić. Będzie twierdził, że potajemnie popierasz święcenia kapłańskie kobiet… a tak przecież nie jest.
[…]
Lomeli podniósł wzrok znad talerza. Rozumiem, że nie wierzysz w szczerość naszego przyjaciela, kiedy twierdzi, że nie chce być papieżem. Och, jest jak najbardziej szczery… to jeden z powodów, dla których go popieram. Ludzie, którzy są niebezpieczni… ludzie, których trzeba powstrzymać, to ci, co tego rzeczywiście pragną.
[…]
Żałował, że nie może otworzyć okiennic i wpuścić trochę świeżego powietrza. Ogarnęła go klaustrofobia. Wielki dzwon świętego Piotra skończył wybijać północ. W zamkniętym pokoju mroczne godziny nocy były długie i jałowe. Zapalił lampę przy łóżku i przeczytał kilka stron z Medytacji przed mszą Guardiniego.
Gdyby ktoś zapytał mnie, od czego zaczyna się życie liturgiczne, odpowiedziałbym: od nauczenia się spokoju… Tego uważnego spokoju, w którym słowo Boże może zapuścić korzenie. Musi się to stać przed rozpoczęciem nabożeństwa, jeśli możliwe, kiedy idzie się w milczeniu do kościoła, a jeszcze lepiej w krótkim okresie skupienia poprzedniego wieczoru.
Ale jak osiągnąć taki bezruch? To było pytanie, na które Guardini nie dawał odpowiedzi, i w miejsce spokoju, w miarę jak mijała noc, zgiełk w głowie Lomelego stawał się jeszcze głośniejszy niż zwykle. Innych wybawiał, siebie nie może wybawić – tak drwili uczeni w Piśmie i arcykapłani u stóp krzyża. Paradoks w samym sercu ewangelii. Ksiądz, który odprawia mszę, a sam nie może dostąpić komunii. Wyobraził sobie wypełniony szyderczymi głosami olbrzymi snop ciemności, spadający nań z nieba. Boskie objawienie wątpliwości. W którymś momencie, zdesperowany, złapał Medytacje i cisnął nimi o ścianę. Odbiły się od niej z głuchym łoskotem. Chrapanie ustało na minutę, a potem wróciło.
[…]
W końcu wyszli na zewnątrz, w szary listopadowy poranek. Procesja odzianych w szkarłat kardynałów zmierzała przed nim po brukowanym dziedzińcu w stronę Bramy Dzwonów i znikała we wnętrzu bazyliki. I znów gdzieś w pobliżu unosił się helikopter; z oddali znów dobiegały niewyraźne odgłosy demonstracji. Lomeli próbował odsunąć od siebie wszystko, co go rozpraszało, ale było to niemożliwe. Co dwadzieścia kroków stali ochroniarze, którzy pochylali głowy, gdy ich mijał i błogosławił. Przeszedł wraz ze swoimi asystentami pod bramą, przez plac poświęcony pamięci pierwszych męczenników, wzdłuż portyku bazyliki, przez potężne drzwi z brązu i w końcu wkroczył do rzęsiście oświetlonej na potrzeby telewizji świątyni, w której czekało dwadzieścia tysięcy ludzi. Słyszał śpiew chóru wysoko pod sklepieniem i odbijający się echem pomruk nieprzebranych rzesz. Procesja się zatrzymała. Lomeli wbił wzrok przed siebie, pragnąc zastygnąć w bezruchu, świadomy, że ze wszystkich stron otacza go stłoczony tłum – zakonnice, księża i świeccy, uśmiechający się, wpatrzeni w niego i szepczący.
[…]
Przed nim zasiadał w półokręgu pełny skład Kolegium Kardynalskiego: obie jego części – ci, którzy mieli prawo uczestniczyć w konklawe, i ci, mniej więcej w tej samej liczbie, którzy przekroczyli już osiemdziesiątkę i stracili prawo głosu. (Przed pięćdziesięciu laty papież Paweł VI wprowadził limit wieku i bezustanna zmiana składu konklawe wzmocniła w wielkim stopniu pozycję Ojca Świętego, który mógł je teraz kształtować na własny obraz i podobieństwo). Z jaką goryczą niektórzy z tych niedołężnych starców przyjęli utratę władzy! Jak bardzo zazdrościli młodszym! Ze swego miejsca Lomeli prawie widział ich chmurne miny.
…dla przysposobienia świętych do wykonywania posługi, celem budowania Ciała Chrystusowego, aż dojdziemy wszyscy razem do jedności wiary…. [List do Efezjan 4, 12–13 – przyp. tłum.].
Jego oczy wędrowały wzdłuż czterech szeroko rozstawionych rzędów krzeseł. Twarze mądre, twarze znudzone, twarze naznaczone religijną ekstazą; jeden kardynał zasnął. Wyglądali tak, jak wyobrażał sobie, że mogli wyglądać w dniach starej republiki odziani w togi senatorowie starożytnego Rzymu. Tu i tam widział głównych pretendentów – Belliniego, Tedesca, Adeyemiego, Tremblaya – siedzących daleko od siebie, a każdy był zatopiony we własnych myślach, i uderzyło go, jakim niedoskonałym, arbitralnym, stworzonym przez człowieka instrumentem jest konklawe. Nie miało żadnej podstawy w Piśmie Świętym. W czytaniu nie było nic, co wskazywałoby, że to Bóg stworzył kardynałów. Jakie było ich miejsce w przedstawionym przez świętego Pawła obrazie Jego Kościoła jako żywego ciała?
[…]
[kazanie Lomelego – przyp. aut.]. W drugiej części czytania usłyszeliśmy, jak Paweł rozwija ten obraz Kościoła jako żywego ciała. Mówi on: „Żyjąc prawdziwie w miłości sprawmy, by wszystko rosło ku Temu, który jest Głową – ku Chrystusowi. Z Niego całe Ciało – zespalane i utrzymywane w łączności dzięki całej więzi umacniającej każdy z członków”17. Ręce są rękoma, podobnie jak stopy są stopami i każde służą Panu w inny sposób. Innymi słowy, nie powinniśmy się bać różnorodności, bo właśnie ona daje Kościołowi jego siłę. A kiedy, jak mówi Paweł, osiągniemy pełnię miłości i prawdy, nie będziemy już „dziećmi, którymi miotają fale i porusza każdy powiew nauki, na skutek oszustwa ze strony ludzi i przebiegłości w sprowadzaniu na manowce fałszu”. W tym wyobrażeniu ciała i głowy widzę piękną metaforę zbiorowej mądrości: religijnej społeczności trudzącej się wspólnie, by wzrastać w Chrystusie. Żeby razem pracować i razem wzrastać, musimy być tolerancyjni, ponieważ potrzebne są do tego wszystkie członki ciała. Żadna osoba ani frakcja nie powinna dominować nad innymi. „Bądźcie sobie wzajemnie poddani w bojaźni Chrystusowej”, poucza Paweł wiernych gdzie indziej w tym samym liście. Moi bracia i siostry, powiem wam, że w trakcie długiego życia w służbie Kościoła, Matki naszej, jedynym grzechem, którego obawiałem się bardziej niż innych, była pewność. Pewność jest wielkim wrogiem jedności. Pewność jest śmiertelnym wrogiem tolerancji. Nawet Chrystus nie był na końcu pewny. Eli, Eli, lama sabachtani?! – zawołał w udręce w dziewiątej godzinie na krzyżu. „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. Nasza wiara jest żywa, ponieważ chadza ręka w rękę ze zwątpieniem. Gdyby była tylko pewność, a nie byłoby zwątpienia, to nie byłoby tajemnicy, a zatem nie byłoby potrzeby wiary. Módlmy się, by Pan dał nam papieża, który wątpi i poprzez swoje zwątpienie czyni dalej z wiary katolickiej coś żywego, coś, co może zainspirować cały świat. Niech da nam papieża, który grzeszy, prosi o wybaczenie i pełni dalej swoją posługę. Prosimy o to Pana za wstawiennictwem Najświętszej Maryi, Królowej Apostołów, a także wszystkich męczenników i świętych, którzy na przestrzeni dziejów otoczyli ten Kościół rzymski chwałą. […] Zszedł po stopniach, by udzielić komunii wybranym zwyczajnym członkom zgromadzenia, a kardynałowie ustawili się w kolejce do ołtarza. Kładąc opłatki na językach klęczących komunikantów, był świadom spojrzeń, jakie rzucali mu koledzy. Wyczuwał zdumienie. Lomeli – gładki, solidny, kompetentny Lomeli; Lomeli adwokat; Lomeli dyplomata – zrobił coś, czego się nie spodziewali. Powiedział coś ciekawego. On sam też się tego po sobie nie spodziewał.
[…]
Powiedz, że jako dziekan muszę wiedzieć, co wydarzyło się w trakcie ostatniego spotkania Ojca Świętego z kardynałem Tremblayem: czy miało miejsce coś, co czyniłoby z kardynała Tremblaya nieodpowiednią osobę do objęcia papiestwa. Normalnie niewzruszony O’Malley wpatrywał się w niego wytrzeszczonymi oczami. Przykro mi, że obarczam cię tak delikatną misją. Wolałbym naturalnie załatwić to sam, ale oficjalnie nie wolno mi się teraz kontaktować z nikim poza konklawe. Nie muszę chyba dodawać, że nikomu o tym ani słowa.
[…]
Ale cóż to za niedorzeczność! O co apelowałem? O trzy rzeczy: jedność, tolerancję, pokorę. Czy moi koledzy chcą dać do zrozumienia, że potrzebujemy papieża, który jest nietolerancyjnym i aroganckim schizmatykiem? O’Malley skłonił z szacunkiem głowę i Lomeli zdał sobie sprawę, że podniósł głos. Kilku kardynałów się na niego obejrzało. Przepraszam, Ray. Wybacz. Chyba pójdę na godzinę do swojego pokoju. Czuję się trochę wyczerpany. Wszystko, czego kiedykolwiek pragnął w tej batalii, to zachować neutralność. Neutralność była lejtmotywem całej jego kariery. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych tradycjonaliści przejęli kontrolę nad Kongregacją Nauki Wiary, nie wychylał się i pracował dalej jako nuncjusz papieski w Stanach Zjednoczonych. Dwadzieścia lat później, gdy zmarły Ojciec Święty postanowił pozbyć się starej gwardii i poprosił go o rezygnację ze stanowiska sekretarza stanu, służył mu dalej na mniej eksponowanym stanowisku dziekana. Servus Fidelis [z łac. wierny sługa – przyp. aut.]: liczył się tylko Kościół. Naprawdę wierzył w to, co powiedział dziś rano. Widział na własne oczy, jakie szkody może przynieść niezachwiana pewność w kwestiach wiary.
[…]
W Kaplicy Sykstyńskiej przebywały w tym momencie tylko dwie osoby, które nie były kardynałami elektorami. Pierwszą był Mandorff; drugą najstarszy mieszkaniec Watykanu, dziewięćdziesięcioczteroletni emerytowany wikariusz generalny Rzymu, kardynał Vittorio Scavizzi. Scavizziego kolegium wybrało wkrótce po pogrzebie Ojca Świętego, by wygłosił to, co w Konstytucji Apostolskiej określano mianem „drugiej medytacji”. Miał to zrobić tuż przed pierwszym głosowaniem; chodziło o to, by po raz ostatni przypomnieć członkom konklawe o ciążącym na nich obowiązku „działania w prawej intencji dla dobra Kościoła powszechnego”. Tradycyjnie przywilej ten przyznawano jednemu z kardynałów, którzy niedawno przekroczyli osiemdziesiąt lat i tym samym stracili prawo do głosowania – innymi słowy był to ochłap rzucony starej gwardii. Lomeli nie pamiętał już, jak to się stało, że wybrali akurat Scavizziego. Tyle było innych spraw, którymi musiał się zająć, że nie poświęcił tej decyzji większej uwagi. Podejrzewał, że pierwotna propozycja mogła wyjść od Tutina – było to, zanim odkryto, że prefekt Kongregacji do spraw Biskupów, w którego sprawie toczyło się dochodzenie w związku z nieszczęsnym powiększeniem apartamentu, ma zamiar zmienić front i poprzeć Tedesca. Patrząc teraz, jak arcybiskup Mandorff pomaga sędziwemu duchownemu podejść do mikrofonu – przechylony lekko na bok, pomarszczony Scavizzi ściskał w artretycznej dłoni swoje notatki, w jego wąsko osadzonych oczach płonęło zdecydowanie – Lomeli zaczął mieć nagle złe przeczucia. Scavizzi złapał mikrofon i przyciągnął go do siebie. Wzmocniony przez głośniki stukot odbił się rykoszetem od ścian kaplicy. Kardynał przysunął kartki pod same oczy. Przez kilka sekund nic się nie działo, a potem z chrypiącego rzężenia stopniowo zaczęły się wyłaniać pojedyncze słowa. Bracia kardynałowie, w tym momencie wielkiej odpowiedzialności wysłuchajmy, co Pan mówi do nas własnymi słowami. Słysząc, jak dziekan tego zgromadzenia w swojej porannej homilii cytuje List świętego Pawła do Efezjan, by propagować zwątpienie, nie wierzyłem własnym uszom. Zwątpienie! Czy tego właśnie nam brakuje we współczesnym świecie? Zwątpienia? […] Błagam was o tej późnej porze, byście wsłuchali się w to, co rzeczywiście powiedział święty Paweł: że potrzebujemy jedności w naszej wierze i naszym poznaniu Chrystusa, abyśmy „nie byli dziećmi, którymi miotają fale i porusza każdy powiew nauki”. Mówimy o łodzi podczas sztormu, moi bracia. Mówimy o barce świętego Piotra, naszym Świętym Kościele Katolickim, który jak nigdy dotąd w swojej historii narażony jest na szwank „na skutek oszustwa ze strony ludzi i przebiegłości w sprowadzaniu na manowce fałszu”. Wichry i fale, z którymi boryka się nasza łódź, mają wiele nazw: ateizm, nacjonalizm, agnostycyzm, marksizm, liberalizm, feminizm, kapitalizm…, ale każdy z tych „izmów” stara się nas zwieść z prawdziwego kursu. Waszym zadaniem, kardynałowie elektorzy, jest wybór nowego kapitana, który zignoruje tych spośród nas, co wątpią, i ujmie mocną ręką ster. Codziennie pojawiają się jakieś nowe „izmy”. Ale nie wszystkie idee mają tę samą wartość. Nie każdej opinii można poświęcić tę samą uwagę. Kiedy poddamy się „dyktaturze relatywizmu”, jak to słusznie określono i będziemy się starali dostosować do każdej przejściowej sekty i mody współczesności, nasza łódź zatonie. Potrzebny nam jest nie Kościół, który będzie podążał za światem, ale Kościół, za którym podąży świat. Módlmy się do Boga, by Duch Święty natchnął was i wskazał pasterza, który położy kres dryfowaniu ostatnich lat… pasterza, który poprowadzi nas ponownie do poznania Chrystusa, do Jego miłości i prawdziwej radości.
[…]
Tego wieczoru konklawe zaczęło się toczyć na serio. Choć papieska konstytucja w teorii zabraniała kardynałom elektorom, pod groźbą ekskomuniki, „wszelkich form pertraktacji, uzgodnień, obietnic lub innych zobowiązań jakiegokolwiek rodzaju”, przystąpiono teraz do głosowań, a więc była to kwestia arytmetyki: kto może dostać siedemdziesiąt dziewięć głosów? Tedesco, którego pozycja umocniła się po zwycięstwie w pierwszym głosowaniu, opowiadał jakąś wesołą historyjkę kardynałom z Ameryki Południowej i ocierał serwetką oczy, ubawiony własnymi żartami. Tremblay wysłuchiwał z uwagą poglądów swoich kolegów z Azji Południowo-Wschodniej. Adeyemi, co bardzo niepokoiło jego rywali, został zaproszony do stołu przez konserwatywnych arcybiskupów z Europy Wschodniej – z Wrocławia, Rygi, Lwowa i Zagrzebia – pragnących poznać jego zdanie na temat zagadnień społecznych. Nawet Bellini czynił jakieś zabiegi – przysiadł się wraz z Sabbadinem do stołu północnych Amerykanów i opowiadał o swoich zamiarach przyznania większej autonomii biskupom. Zakonnice, które podawały jedzenie, nie mogły nie słyszeć, jak wygląda sytuacja, i kilka z nich miało się później okazać użytecznymi źródłami informacji dla reporterów starających się odtworzyć wewnętrzną historię konklawe; jedna zachowała nawet serwetkę, na której jakiś kardynał zapisał wyniki tych, co zyskali przewagę w pierwszej rundzie.
[…]
Filiżanka zaskoczonego Lomelego zagrzechotała o spodeczek. Och, wielkie nieba… Wybacz mi. Czyżby nie wolno mi było tego zdradzać? Nie, nie o to chodzi. Czuję się zaszczycony. Ale naprawdę nie jestem poważnym kandydatem. Z całym szacunkiem, czy nie zdecydują o tym raczej koledzy Waszej Eminencji? Tak, oczywiście. Obawiam się jednak, że gdybyś mnie lepiej znał, doszedłbyś do wniosku, że w żadnym wypadku nie jestem godzien zostać papieżem. Każdy, kto jest tak naprawdę tego godzien, musi się uznać za niegodnego. Czy nie o tym właśnie mówiłeś w swojej homilii? Że bez wątpliwości nie może być wiary? To zgadza się z moim doświadczeniem. Szczególnie sceny, których byłem świadkiem w Afryce, mogłyby każdego nastawić sceptycznie do idei Bożego miłosierdzia. Mój drogi Vincencie… mogę mówić ci Vincent?… Błagam cię, żebyś w następnym głosowaniu oddał głos na jednego z naszych braci, którzy mają realne szanse na wygraną. Ja osobiście stawiałbym na Belliniego. Benítez pokręcił głową. Bellini wydaje mi się… jak brzmi ta fraza, której użył kiedyś Ojciec Święty, żeby mi go opisać…? Błyskotliwy, ale neurotyczny. Przykro mi, dziekanie. Będę głosował na ciebie.
[…]
Bellini wziął Lomelego pod rękę i dwaj starzy przyjaciele ruszyli na górę. Ty jeden spośród nas odznaczasz się odpowiednią świętością i intelektem, by zostać papieżem – powiedział Lomeli. To miło z twojej strony, tyle że ja zbytnio się wszystkim zamartwiam, a nie możemy mieć papieża, który się bez przerwy zamartwia. Ale musisz uważać, Jacopo. Mówię serio: jeśli moje szanse osłabną, większość udzielanego mi poparcia przejdzie prawdopodobnie na ciebie. Nie, nie, to byłaby katastrofa! Zastanów się nad tym. Naszym rodakom bardzo zależy, żeby mieć włoskiego papieża, ale większość dostaje wysypki na myśl o Tedescu. Jeśli ja przestanę się liczyć, ty będziesz jedynym kandydatem, za którym gotowi są stanąć. Lomeli zatrzymał się w pół kroku. Cóż to za przerażająca myśl! Nie wolno do tego dopuścić! Być może właściwą odpowiedzią może się okazać Adeyemi – dodał, kiedy ruszyli dalej. Z pewnością złapał wiatr w żagle.
[…]
Tej nocy również nie spał dobrze. Po raz pierwszy od wielu lat przyśniła mu się matka – która przez czterdzieści lat była wdową i skarżyła się często, że chłodno ją traktuje – i kiedy obudził się w środku nocy, wciąż brzmiał mu w uszach jej płaczliwy głos. Po kilku minutach zdał sobie jednak sprawę, że głos, który słyszy, jest prawdziwy. W pobliżu była jakaś kobieta. Kobieta? Obrócił się na bok i sięgnął po zegarek. Dochodziła trzecia. Kobiecy głos znowu się odezwał: naglący, oskarżycielski, prawie histeryczny. A potem odpowiedział mu głos męski: głęboki, łagodny, uspokajający. Lomeli odrzucił nakrycie i włączył światło. Nienaoliwione sprężyny żelaznego łóżka zaskrzypiały głośno, gdy postawił stopy na podłodze. Ostrożnie przeszedł na palcach przez pokój i przystawił ucho do ściany. Głosy umilkły. Wyczuwał, że po drugiej stronie gipsowej ściany też nasłuchiwano. Przez kilka minut pozostawał w tej samej pozycji i w końcu poczuł się głupio. Jego podejrzenia były chyba absurdalne. Lecz nagle usłyszał niemożliwy do pomylenia z czyimkolwiek innym głos Adeyemiego – nawet szept kardynała odbijał się echem – a potem trzaśnięcie zamykanych drzwi. Podszedł szybko do własnych drzwi i otworzywszy je na oścież, zobaczył znikający za rogiem niebieski habit szarytki.
[…]
Pod wpływem impulsu Lomeli zszedł z drogi i mijając fontannę, wspiął się po kilku schodkach na trawnik. Żeby nie zmoczyć sutanny, podniósł ją lekko. Trawa pod stopami była gąbczasta, przesiąknięta wodą. Między drzewami mógł stąd zobaczyć niskie rzymskie wzgórza, szare w bladym listopadowym świetle. I pomyśleć, że ten, którego wybiorą na papieża, nigdy już nie będzie mógł sam spacerować po mieście, nigdy nie zajrzy do księgarni i nie siądzie w kafejce, lecz pozostanie tu więźniem aż do śmierci! Nawet Ratzinger, który złożył rezygnację, nie mógł stąd uciec i niczym cień samego siebie dożywał swych dni zamknięty w przebudowanym klasztorze w ogrodach. Lomeli po raz kolejny pomodlił się, by został mu oszczędzony ten los.
[…]
Adeyemi wydął wargi i pokiwał głową, jakby potwierdzało to coś, czego już wcześniej się domyślał. Chcę tylko, żebyś wiedział, że zgadzam się w całej rozciągłości z tym, co mówiłeś wczoraj w swojej homilii. Lomeli spojrzał na niego zaskoczony. Nie tego się spodziewałem! Mam nadzieję, że jestem może subtelniejszym człowiekiem, niż ci się wydaje. Wiara każdego z nas bywa poddawana próbie, dziekanie. Wszyscy się potykamy. Lecz chrześcijaństwo jest przede wszystkim religią wybaczenia. Czy nie to było sednem twojego kazania? Zgadza się, wybaczenia. Ale również tolerancji. Otóż to. Tolerancji. Ufam, że kiedy te wybory dobiegną końca, twój umiarkowany głos będzie słyszany na najwyższych szczeblach Kościoła. Stanie się tak z całą pewnością, jeśli będzie to ode mnie zależało. Na najwyższych szczeblach – powtórzył z naciskiem Adeyemi. Mam nadzieję, że rozumiesz, o co mi chodzi? Wybaczysz, dziekanie?
[…]
W 1978 roku, na konklawe, które wybrało go na papieża, Karol Wojtyła przyniósł marksistowskie czasopismo i spokojnie je czytał w trakcie trwających długie godziny ośmiu głosowań. Jako papież Jan Paweł II nie pozwolił jednak rozpraszać się w podobny sposób swoim następcom. Na mocy zmienionych przez niego w 1996 roku przepisów zabroniono elektorom wnoszenia do Kaplicy Sykstyńskiej jakichkolwiek lektur. Na biurku przed każdym kardynałem położono Biblię, by mógł w niej szukać inspiracji. Wolno im było tylko medytować nad stojącym przed nimi wyborem. Lomeli przyglądał się freskom na suficie, kartkował Nowy Testament, obserwował kroczących do urny kandydatów, przymykał oczy i modlił się. Według jego zegarka oddanie wszystkich głosów zajęło sześćdziesiąt osiem minut.
[…]
Przez kilka straszliwych sekund Lomeli nie mógł się oprzeć przeświadczeniu, że w nocy koledzy uknuli za jego plecami spisek i nim zdoła zebrać myśli i w jakiś sposób temu zapobiec, fala kompromisowych głosów wyniesie go na tron papieski. Ale następnym wyczytanym nazwiskiem było Adeyemi, potem Tedesco i znów Adeyemi i przez zbawiennie długi okres nazwisko Lomelego w ogóle nie padło. Jego dłoń sunęła w górę i w dół wzdłuż listy kardynałów, dodając znaczek za każdym razem, kiedy ogłaszano, na kogo został oddany kolejny głos, i wkrótce zorientował się, że spada na piąte miejsce. Kiedy Newby odczytał ostatnią kartę – „kardynał Tremblay” – okazało się, że Lomeli zgromadził łącznie dziewięć głosów, prawie dwa razy tyle co w pierwszym głosowaniu, co w żadnym wypadku nie było zgodne z jego nadziejami, ale nadal zapewniało mu bezpieczeństwo. To Adeyemi, który szedł jak burza, zajął ostatecznie mocne pierwsze miejsce.
[…]
Podczas głosowania Lomeli zabijał czas, oglądając najbliższe freski na suficie. Jeremiasz pogrążony w rozpaczy. Antysemita Haman oskarżony i ścięty. Prorok Jonasz tuż przed tym, jak połknęła go wielka ryba. Po raz pierwszy dziekana uderzyła gwałtowność tego wszystkiego; zaciekłość; siła. Wykręcił szyję, by przyjrzeć się Bogu oddzielającemu światło od ciemności. Stworzeniu słońca i planet. Bogu oddzielającemu wodę od ziemi. Niepostrzeżenie dał się porwać malowidłu. Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte…. Targnęło nim nagłe przeczucie zbliżającej się katastrofy, tak głębokie, aż zadrżał, a kiedy rozejrzał się dokoła, zdał sobie sprawę, że minęła cała godzina i skrutatorzy przygotowują się do liczenia głosów.
[…]
Zauważyłem, dziekanie – odezwał się z podejrzaną uprzejmością – że dziś rano prawie przez godzinę studiowałeś sufit Michała Anioła. Owszem… i jakież to wstrząsające dzieło. Tyle spada na nas katastrof: egzekucje, zabójstwa, potop. Jednym z detali, których nie dostrzegłem wcześniej, jest twarz Boga, kiedy oddziela światło od ciemności: maluje się na niej czyste morderstwo. Oczywiście, dziś rano powinniśmy raczej kontemplować historię gadareńskich świń. Jaka szkoda, że mistrz nie zdecydował się namalować akurat tego epizodu. Spokojnie, Giulio – ostrzegł go Bellini, spoglądając na kierowcę. Nie zapominaj, gdzie jesteśmy. Ale Sabbadin nie mógł opanować ogarniającej go goryczy. Jedyne, co zrobił, to zniżył głos do szeptu, tak że musieli się wszyscy nachylić bliżej, by go usłyszeć. Czyżbyśmy naprawdę postradali wszyscy zmysły? Nie widzimy, że zbliżamy się do przepaści? Co ja im powiem w Mediolanie, kiedy dowiedzą się, jakie są poglądy społeczne nowego papieża? Nie zapominaj, że wybór pierwszego afrykańskiego papieża może zostać przyjęty z wielkim entuzjazmem – szepnął Lomeli. O tak! Papieża, który zezwoli na plemienne tańce w trakcie mszy, ale odmówi komunii rozwodnikom! Dosyć tego! Bellini wykonał zdecydowany gest dłonią, przecinając dalsze dywagacje. Lomeli nigdy jeszcze nie widział go tak rozgniewanego. Musimy pogodzić się ze zbiorową mądrością konklawe. To nie jest jedna z politycznych nasiadówek twojego ojca, Giulio. Bóg nie zarządzi reasumpcji głosowania.
[…]
Jestem ofiarą haniebnego spisku, który ma podkopać moją reputację, Jacopo – powiedział w końcu cicho Adeyemi. Ktoś sprowadził tutaj tę kobietę i wyreżyserował całą tę melodramę wyłącznie po to, bym nie został wybrany na papieża. Jak w ogóle trafiła do Domu Świętej Marty? Nigdy wcześniej nie wyjeżdżała z Nigerii. Z całym szacunkiem, Joshua, pytanie, jak tu trafiła, jest wtórne wobec pytania, jakie cię z nią wiążą relacje. Adeyemi ze zniecierpliwieniem podniósł ręce. Nie łączą mnie z nią żadne relacje! Nie widziałem jej od trzydziestu lat… aż do ostatniej nocy, kiedy przyszła do mojego pokoju! Nawet jej nie rozpoznałem. Zdajesz sobie chyba sprawę, co się tutaj dzieje? Przyznaję, że okoliczności są dziwne, ale na razie odłóżmy to na bok. Bardziej interesuje mnie stan twojej duszy. Mojej duszy? Adeyemi obrócił się na pięcie. Jego twarz znalazła się kilka centymetrów od twarzy Lomelego. Miał słodki oddech. – Moja dusza jest pełna miłości do Boga i Jego Kościoła. Dziś rano wyczułem obecność Ducha Świętego… ty też musiałeś ją wyczuć… i jestem gotów wziąć to brzemię na swoje barki. Czy jedno potknięcie sprzed trzydziestu lat może mnie dyskwalifikować? Pozwól, że zacytuję twoją własną wczorajszą homilię. „Niech Pan da nam papieża, który grzeszy, prosi o wybaczenie i pełni dalej swoją posługę”. Czy poprosiłeś o wybaczenie? Czy wyznałeś swój grzech? Tak! Wyznałem wtedy swój grzech, mój biskup przeniósł mnie do innej parafii i nigdy więcej nie zszedłem z drogi cnoty. Takie relacje nie były w tamtych czasach niczym niezwykłym. Celibat zawsze był w Afryce czymś kulturowo obcym… wiesz o tym.
[…]
Jakie to wszystko okazało się straszliwie pogmatwane! Lomeli nie pamiętał w życiu bardziej bolesnej godziny niż ta, w trakcie której słuchał spowiedzi siostry Shanumi. Według jej słów, kiedy to się zaczęło, nie była nawet nowicjuszką, ale zwykłą postulantką, prawie dzieckiem. Adeyemi był w jej społeczności księdzem. Nawet jeśli formalnie nie doszło do gwałtu, różnice wydawały się niewielkie. Jaki więc miała wyznać grzech? Na czym polegała jej wina? A mimo to konsekwencje zrujnowały całe jej życie. Dla Lomelego najgorsza była chwila, kiedy wyjęła złożone do rozmiarów znaczka pocztowego zdjęcie. Przedstawiało uśmiechającego się do obiektywu sześcio- albo siedmioletniego chłopca w bezrękawniku – fotografia z porządnej katolickiej szkoły, z krucyfiksem, który wisiał na ścianie za jego plecami. Od zagięć w miejscach, gdzie w ciągu minionego ćwierćwiecza składała i rozkładała zdjęcie, jego błyszcząca powierzchnia popękała tak bardzo, że mogło się zdawać, iż chłopiec patrzy zza cienkich krat. Kościół zajął się adopcją. Po porodzie nie chciała od Adeyemiego nic poza jakimś potwierdzeniem tego, co się stało, ale przeniesiono go do parafii w Lagos i jej listy wracały nieotwarte. Ujrzawszy go w Domu Świętej Marty, nie mogła się powstrzymać. Dlatego poszła do jego pokoju. Powiedział, że oboje muszą o wszystkim zapomnieć. A kiedy w jadalni nie chciał nawet na nią spojrzeć, a jedna z sióstr szepnęła jej, że Adeyemi zostanie chyba papieżem, nie zdołała nad sobą zapanować. Jest winna, stwierdziła, tylu grzechów – grzechu pożądania, gniewu, dumy, oszustwa – że prawie nie wie, od czego zacząć.
[…]
W miarę jak kardynałowie zdawali sobie sprawę z tego nowego obrotu rzeczy, wszędzie w kaplicy zaczęto półgłosem rozmawiać. Lomeli widział po ich twarzach, co mówią. I pomyśleć, że gdyby nie zrobili przerwy na lunch, Adeyemi mógł już zostać Ojcem Świętym! Tymczasem zaś marzenie o afrykańskim papieżu zgasło i na prowadzenie wyszedł ponownie Tedesco – tylko czterech głosów brakowało mu do czterdziestu, których potrzebował, żeby nie pozwolić nikomu zdobyć większości dwóch trzecich. To nie chyżym bieg się udaje i nie waleczni w walce zwyciężają. (…) Bo czas i przypadek rządzą wszystkim. A Tremblay… zakładając, że zagarnie większość głosów Trzeciego Świata… czy mógł wyjść na czoło stawki? (Biedny Bellini, szeptali, zerkając na jego obojętną minę – kiedy dobiegnie końca jego przeciągające się upokorzenie?). Co do Lomelego, oddane na niego głosy odzwierciedlały prawdopodobnie fakt, że kiedy sytuacja stała się chwiejna, niektórzy zatęsknili za jego pewną ręką. Na koniec był Benítez – pięć głosów na człowieka, którego jeszcze przed dwoma dniami nikt nie znał… to graniczyło z cudem.
[…]
W czasach współczesnych papieża wybierano na ogół najpóźniej w piątym głosowaniu. Tak było na przykład w przypadku zmarłego Ojca Świętego i Lomeli przypomniał sobie teraz, jak bardzo nie chciał on siedzieć na papieskim tronie i uparcie wstawał, by objąć kardynałów, którzy czekali w kolejce, żeby mu pogratulować. Ratzinger zwyciężył jedno głosowanie wcześniej, kiedy głosowali po raz czwarty; Lomeli pamiętał i jego – to, jak nieśmiało się uśmiechnął, kiedy jego wynik osiągnął większość dwóch trzecich i kardynałowie zaczęli klaskać. Właściwie poza Wojtyłą zasada piątego głosowania sprawdzała się od roku 1963, kiedy Montini pokonał Lercara i wygłosił słynną uwagę do swojego bardziej charyzmatycznego rywala: „Takie jest życie, Wasza Eminencjo – to ty powinieneś tu zasiąść”.
[…]
Nie podobało mu się to, co wyczuwał. Pisząc doktorat z prawa kanonicznego na Papieskim Uniwersytecie Laterańskim, przeczytał Masę i władzę Canettiego. Pozwoliło mu to rozróżniać różne rodzaje tłumu – tłum ogarnięty paniką, tłum w stanie stagnacji, tłum zrewoltowany i tak dalej. Okazało się to użyteczną umiejętnością dla duchownego. Stosując tę świecką analizę, papieskie konklawe można było uznać za najbardziej wyrafinowany tłum na ziemi, poruszany w tę lub inną stronę przez zbiorowy impuls Ducha Świętego. Jedne konklawe, na przykład to, na którym wybrano Ratzingera, były zachowawcze i nienastawione na zmianę; inne śmiałe, jak choćby to, które w końcu wybrało Wojtyłę. Lomeli z zatroskaniem stwierdził, że obecne konklawe zaczyna przypominać to, co Canetti nazywał tłumem zdezintegrowanym. Było niespokojne, niestabilne, chwiejne: w każdej chwili mogło się skłonić w dowolnym kierunku.
[…]
Lomeli odwrócił się z powrotem do O’Malleya. Czuł się znużony, osamotniony i co było u niego rzadkie, ogarnęła go ochota, żeby się zwierzyć. Czasami człowiek wie zbyt dużo, mój drogi. To znaczy kto spośród nas nie ma jakiegoś sekretu, którego się wstydzi? Na przykład ta upiorna sprawa przymykania oczu na molestowanie seksualne… byłem wtedy w służbie dyplomatycznej, więc dzięki Bogu nie musiałem się w to osobiście angażować…, ale wątpię, czy zachowałbym się bardziej stanowczo. Ilu naszych kolegów nie potraktowało poważnie skarg ofiar, lecz tylko przeniosło odpowiedzialnych za to księży do innych parafii? Nie można powiedzieć, że ci, którzy odwracali wzrok, byli źli; oni po prostu nie zdawali sobie sprawy ze skali łajdactwa, z którym mają do czynienia, i woleli mieć święty spokój. Teraz wiemy, że trzeba było postąpić inaczej. Przez chwilę milczał, rozmyślając o siostrze Shanumi i małej pogiętej fotografii jej synka.
[…]
Podczas medytacji targnęło nim to samo przeczucie przemocy i chaosu, którego tak mocno doświadczył podczas porannej sesji w Kaplicy Sykstyńskiej. Po raz pierwszy zobaczył, jak bardzo Bóg upodobał sobie destrukcję; że od samego początku była ona zawarta w Jego Stworzeniu i że nie mogą przed nią uciec – że obróci przeciwko nim swój gniew. Spójrzcie na dzieła Pana, który położył spustoszenie na ziemi! Ścisnął krawędzie klęcznika tak mocno, że kiedy kilka minut później ktoś zapukał głośno do drzwi, całe jego ciało przeszył dreszcz, jakby pod wpływem wstrząsu elektrycznego.
[…]
Bellini i Sabbadin wymienili zdziwione spojrzenia. To dla nas nowość – odparł Bellini. Uważasz, że to prawda? Nie wiem. Przedstawiłem te zarzuty Tremblayowi, ale oczywiście wszystkiemu zaprzeczył. Jego zdaniem to są pijackie przywidzenia Woźniaka. Cóż, to możliwe – mruknął Sabbadin. A jednak sprawa nie jest całkowicie wytworem wyobraźni Woźniaka. A to, dlaczego? Bo odkryłem później, że istniał jakiś raport na temat Tremblaya, ale został wycofany. Przez chwilę zastanawiali się nad tym w milczeniu. Gdyby istniał taki raport jako sekretarz stanu z pewnością byś o nim wiedział? – zwrócił się Sabbadin do Belliniego. Niekoniecznie. Wiesz, jak to u nas funkcjonuje. A Ojciec Święty bywał czasami bardzo skryty.
[…]
Więc na czym polega problem? To chyba oczywiste: chodzi o szkody, jakie ten długotrwały proces może wyrządzić Kościołowi. Szkody? Nie rozumiem. Czy on jest naiwny, pomyślał Lomeli, czy nieszczery? Trwające przez dwanaście dni tajne głosowania i dyskusje, kiedy połowa światowych mediów koczuje w Rzymie, będą oznaczały, że Kościół jest w kryzysie: że nie potrafi uzgodnić, kto go poprowadzi w tych trudnych czasach. Szczerze powiedziawszy, wtedy wzmocni się również ta frakcja naszych kolegów, którzy chcą cofnąć Kościół do wcześniejszej epoki. Mówiąc bez ogródek, mam obawy, że spełnią się moje najgorsze koszmary i to przedłużające się konklawe zapoczątkuje wielką schizmę, która grozi nam od prawie sześćdziesięciu lat. Rozumiem więc, że przyszedłeś, by namówić mnie do głosowania na kardynała Tremblaya? Jest bystrzejszy, niż mogło się to wydawać, pomyślał Lomeli.
[…]
Dialog z Benítezem głęboko go wzburzył. Nie mógł o nim zapomnieć. Czy to naprawdę możliwe, że przez ostatnie trzydzieści lat czcił bardziej Kościół niż Boga? Bo do tego w gruncie rzeczy sprowadzał się zarzut Beníteza. W głębi serca nie mógł odmówić mu racji – nie mógł nie uznać, że popełnił grzech, herezję. Jakże więc się dziwić, że tak trudno przychodziła mu modlitwa? Było to objawienie podobne do tego, którego doznał w Bazylice Świętego Piotra przed wygłoszeniem swojej homilii.
[…]
Upewniwszy się, że korytarz jest pusty, Lomeli ruszył szybko w stronę podestu. Świeczki wotywne przed apartamentem Ojca Świętego migotały w czerwonych lichtarzach. Popatrzył na drzwi i po raz ostatni się zawahał. „Cokolwiek czynię, czynię to dla Ciebie. Widzisz moje serce. Wiesz, że mam czyste intencje. Powierzam się Twojej opiece”. Włożył klucz do zamka i przekręcił. Drzwi lekko się uchyliły. Wstążki, które Tremblay tak szybko zamocował po śmierci Ojca Świętego, naprężyły się, broniąc dostępu do apartamentu. Lomeli przyjrzał się pieczęciom. Na czerwonych woskowych krążkach odciśnięte było godło Kamery Apostolskiej: skrzyżowane pod rozłożonym parasolem klucze. Funkcja pieczęci była wyłącznie symboliczna. Nie przetrwałyby mocniejszego nacisku. Pchnął drzwi mocniej. Wosk pękł i przełamał się, wstążki odpadły i papieski apartament stanął przed nim otworem. Lomeli przeżegnał się, przestąpił próg i zamknął za sobą drzwi. W dusznym wnętrzu czuć było stęchlizną. Pomacał ścianę, szukając kontaktu. Znajomy salonik wyglądał tak samo jak tamtej nocy, kiedy zmarł Ojciec Święty. Zasunięte szczelnie zasłony cytrynowego koloru. Tapicerowana niebieska kanapa i dwa fotele. Stolik do kawy. Klęcznik. Biurko, o które opierała się sfatygowana skórzana czarna teczka papieża. […] Jego pierwszą myślą było, że gdzieś tu musi być ukryta szuflada. Ponownie ukląkł i obmacał dookoła ramę, ale jego palce napotykały tylko pustą przestrzeń. Chociaż wiedział, że to strata czasu, próbował podnieść materac: Ojciec Święty, który prawie co wieczór ogrywał Belliniego w szachy, nigdy nie zrobiłby czegoś tak oczywistego. W końcu, kiedy wyczerpał wszystkie inne możliwości, Lomeli przyjrzał się słupkom łóżka. Najpierw sprawdził ten po prawej stronie wezgłowia. Wieńczyła go półkula z ciemnego polerowanego dębowego drewna. Na pierwszy rzut oka wydawała się tworzyć jedną całość z ciężką podstawą, ale kiedy przesunął palcami po żłobieniach, poczuł, że jeden z rzeźbionych małych krążków jest obluzowany. Włączył lampkę nocną, wdrapał się na łóżko i ostrożnie go wcisnął. Z początku nic się nie działo, ale kiedy złapał za słupek, żeby postawić stopę z powrotem na podłodze, półkula została mu w ręce. Pod spodem była pusta przestrzeń z płaskim nielakierowanym drewnianym dnem, pośrodku którego znajdowała się malutka, prawie niedostrzegalna gałka. Złapał ją palcem wskazującym i kciukiem, poruszył i powoli wyciągnął zwykłą drewnianą kasetkę. Zbliżona rozmiarami do pudełka na buty, pasowała jak ulał do otworu. Potrząsnął nią. W środku coś zaszeleściło. Było tam kilkadziesiąt zrolowanych dokumentów. Rozwinął je. Zobaczył kolumny cyfr. Wyciągi bankowe. Przekazy pieniężne. Adresy apartamentów. Na wielu kartkach widniały odręczne uwagi skreślone drobnym kanciastym pismem Ojca Świętego. Nagle ujrzał własne nazwisko: Lomeli. Apartament nr 2. Pałac Świętego Oficjum. 445 metrów kwadratowych! Najwyraźniej miał przed sobą listę apartamentów, jakie zajmowali urzędujący i emerytowani członkowie Kurii, sporządzoną dla papieża przez Administrację Dóbr Stolicy Apostolskiej. Podkreślone były nazwiska wszystkich kardynałów elektorów, którzy posiadali apartamenty: Bellini (410 metrów kwadratowych), Adeyemi (480 metrów kwadratowych), Tremblay (510 metrów kwadratowych) … Na dole kartki papież dopisał własne nazwisko: Ojciec Święty, Dom Świętej Marty. 50 metrów kwadratowych! […] Przebiegł wzrokiem po liście zawierającej setki nazwisk. Czuł się brudny już przez to, że ją czytał, ale nie mógł się powstrzymać. Bellini miał na koncie 42 112 euro, Adeyemi 121 865, a Tremblay 519 732 (ta liczba doczekała się kolejnych wykrzykników postawionych przez papieża). Niektórzy kardynałowie mieli nieduże kwoty – Tedesco zaledwie 2821 euro, a Benítez najwyraźniej nie posiadał w ogóle konta – lecz inni byli bogaczami. Emerytowany arcybiskup Palermo, Calogero Scozzazi, który pracował przez jakiś okres w IOR za czasów Marcinkusa i którego właściwie podejrzewano o pranie brudnych pieniędzy, był wart 2 643 923 euro. Pewna liczba kardynałów z Afryki i Azji wpłaciła duże kwoty w ciągu minionych dwunastu miesięcy. Na jednej z kartek Ojciec Święty zapisał w poprzek drżącym ołówkiem cytat z Ewangelii świętego Marka: Czyż nie jest napisane: Mój dom ma być domem modlitwy dla wszystkich narodów, lecz wy uczyniliście z niego jaskinię zbójców. Skończywszy czytać, Lomeli zwinął ciasno papiery, schował je z powrotem do kasetki i ją zamknął. Czuł obrzydzenie, jakby coś zgniłego przywarło mu do języka. Ojciec Święty potajemnie skorzystał ze swojej władzy, by uzyskać z IOR prywatne dane dotyczące finansów jego kolegów! Czy uważał, że wszyscy są skorumpowani? Część tych informacji nie była dla Lomelego niespodzianką: skandal wokół apartamentów Kurii wybuchł już kilka lat wcześniej. I Lomeli od dawna podejrzewał, że niektórzy jego bracia kardynałowie zgromadzili niemałą fortunę: o bujającym w obłokach Lucianim, który przeżył jako papież tylko miesiąc, mówiono, że został wybrany w 1978 roku wyłącznie dlatego, że był jedynym włoskim kardynałem, na którym nie ciążyły żadne zarzuty. Nie, przy pierwszej lekturze najbardziej wstrząsnęło nim to, co ta kolekcja mówiła o stanie umysłu Ojca Świętego. Wcisnął kasetkę do skrytki i nałożył na słupek jego górną część. Przyszły mu do głowy słowa zalęknionych uczniów Jezusa: Miejsce jest puste, a pora już późna. Przez kilka sekund trzymał się kurczowo solidnej drewnianej kolumny. Poprosił Boga, by wskazał mu drogę, i Bóg mu ją wskazał, lecz mimo to Lomeli bał się, co jeszcze może odkryć.
[…]
Bellini patrzył, jak Lomeli wyjmuje z kieszeni sutanny trzy kartki i kładzie je na stoliku. Co to takiego? Klucze Świętego Piotra, jeśli chcesz, by ci je powierzono. Zapadła długa cisza. Powinienem chyba poprosić, żebyś wyszedł – odezwał się w końcu cicho Bellini. Ale nie zrobisz tego, Aldo. Lomeli pociągnął długi łyk wody. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest spragniony. Bellini skrzyżował ręce na piersi i nic nie mówił. Lomeli obserwował go znad szklanki. Dopił wodę i ją odstawił. Przeczytaj to – powiedział, przesuwając kartki w stronę Belliniego. To raport na temat działalności Kongregacji Ewangelizacji Narodów… a ściślej biorąc, raport na temat działalności jej prefekta, kardynała Tremblaya. Bellini zerknął z chmurną miną na kartki i odwrócił wzrok. W końcu wziął je niechętnie do ręki. Na pierwszy rzut oka wynika z niego niezbicie, że Tremblay jest winien symonii…
[…]
Bellini znów popatrzył na niego z przerażeniem. Mówisz serio? Dokument oparty na wyciągach z prywatnych kont, wykradziony z apartamentu Ojca Świętego? To będzie świadczyło o desperacji! I może się obrócić przeciwko nam. Nie proponuję, żebyś ty to zrobił, Aldo… w żadnym wypadku. Musisz trzymać się od tego z daleka. Zostaw to mnie czy może mnie i Sabbadinowi. Jestem gotów ponieść wszelkie konsekwencje. To bardzo szlachetnie z twojej strony i jestem ci oczywiście wdzięczny. Ale to odbije się negatywnie nie tylko na tobie. Dojdzie nieuchronnie do przecieku. Pomyśl, jakie będą konsekwencje dla Kościoła. Nie mogę się zgodzić, by w takich okolicznościach zostać papieżem. Lomeli nie wierzył własnym uszom. W jakich okolicznościach? Okolicznościach, które wskazują na podstępne działania: włamanie, wykradziony tajny dokument, oczernianie innego kardynała. Stałbym się papieskim odpowiednikiem Richarda Nixona! Nawet zakładając, że wygrałbym wybory, w co mocno wątpię, mój pontyfikat byłby od samego początku zdyskredytowany. Czy zdajesz sobie sprawę, że człowiekiem, który najbardziej na tym skorzysta, jest Tedesco? Cała jego kandydatura opiera się na przekonaniu, że poprzez swoje nieprzemyślane reformy Ojciec Święty doprowadził Kościół do katastrofy.
[…]
Ludzie nie mieli o tym pojęcia. Zaczęła się już pierwszego dnia, kiedy nie chciał włożyć uroczystego stroju i uparł się, żeby zamieszkać tutaj, a nie w Pałacu Apostolskim. I toczyła się codziennie. Pamiętasz, jak wkroczył na pierwsze spotkanie z prefektami wszystkich kongregacji w Sala Bologna i zażądał pełnej finansowej transparentności… właściwego prowadzenia ksiąg, ujawnienia kont, zewnętrznych przetargów na najdrobniejsze prace budowlane, faktur? W Administracji Dóbr nie wiedzieli, co to takiego faktury! A potem sprowadził księgowych i konsultantów, żeby przeczesali wszystkie akta, i przydzielił im gabinety na pierwszym piętrze Domu Świętej Marty. I dziwił się, że Kurii się to nie podoba… i to nie tylko starej gwardii! Wtedy zaczęły się przecieki i za każdym razem, kiedy czytał jakąś gazetę albo oglądał telewizję, wychodziło na jaw, jak często jego przyjaciele, tacy jak Tutino, defraudowali fundusze przeznaczone dla ubogich, żeby odnowić swoje apartamenty albo latać pierwszą klasą. I przez cały ten czas gdzieś za jego plecami czaił się Tedesco ze swoją bandą, oskarżając go o herezję za każdym razem, kiedy powiedział coś bardziej zgodnego ze zdrowym rozsądkiem o gejach, rozwiedzionych parach i większym promowaniu kobiet. Stąd wziął się okrutny paradoks jego papiestwa: im bardziej kochał go świat, tym bardziej był izolowany w Watykanie. Pod koniec nie ufał już prawie nikomu. Nie wiem nawet, czy ufał mnie.
[…]
Próbuję skopiować pewien dokument. Jeśli Wasza Eminencja mi go da, zrobię to sama. Lomeli zawahał się. Na pierwszej stronie widniała data 19 października – dzień śmierci papieża – oraz nagłówek: Raport przygotowany dla Ojca Świętego na temat domniemanego przestępstwa symonii popełnionego przez kardynała Josepha Tremblaya. Streszczenie. Ściśle tajne. W końcu uznał, że nie ma wyboru, i podał jej plik kartek. Ile kopii potrzebuje Wasza Eminencja? Sto osiemnaście. Siostra Agnes otworzyła szerzej oczy. I jeszcze jedno, siostro, jeśli mogę. Wolałbym pozostawić oryginalny dokument w nienaruszonym stanie, ale jednocześnie zaczernić pewne słowa w kopiach. Czy coś takiego jest możliwe? Tak, Wasza Eminencjo. To powinno być możliwe. W jej głosie zabrzmiała nutka rozbawienia.
[…]
Lomeli sprawdzał dokument linijka po linijce, starannie zamazując nazwiska ośmiu kardynałów, którym Tremblay przekazał gotówkę. Gotówkę! – pomyślał, zaciskając usta. Pamiętał, jak zmarły Ojciec Święty powtarzał, że gotówka jest jabłkiem w ich rajskim ogrodzie, pierwszą pokusą, która doprowadziła do tylu grzechów. Gotówka płynęła przez Stolicę Piotrową nieprzerwanym strumieniem, który zmieniał się w rzekę podczas Bożego Narodzenia i Wielkanocy, kiedy to biskupi, prałaci i zakonnicy defilowali po Watykanie, niosąc koperty, teczki i kasetki wypchane banknotami i monetami od wiernych. Audiencja u papieża mogła przynieść sto tysięcy euro w datkach: wychodzący goście wciskali dyskretnie pieniądze w dłonie asystentów Ojca Świętego, a papież udawał, że tego nie widzi. Gotówka miała potem trafiać prosto do skarbca kardynałów w Banku Watykańskim. Zwłaszcza Kongregacja Ewangelizacji Narodów, zobowiązana do wysyłania pieniędzy do misji w Trzecim Świecie, gdzie szalała korupcja, a banki były nierzetelne, lubiła obracać dużymi kwotami.
[…]
Przez cały ten czas Lomeli w ogóle nie ruszył się z miejsca. Wszystkim kardynałom, którzy do niego podchodzili – Sá, Brotzkusowi, Jaczence i pozostałym – powtarzał tę samą mantrę. Owszem, to on odpowiada za rozpowszechnienie dokumentu. Owszem, to on złamał pieczęcie. Owszem, jest przy zdrowych zmysłach. Doszło do jego wiadomości, że popełniono być może i zatajono przestępstwo, które jest karane ekskomuniką. W związku z tym uznał za swój obowiązek sprawdzić te pogłoski, mimo że oznaczało to wejście do apartamentu Ojca Świętego w poszukiwaniu dowodów. Starał się to załatwić w odpowiedzialny sposób. Jego bracia elektorzy mają teraz tę informację przed sobą. Ich świętym obowiązkiem jest zdecydowanie, jak poważnie należy ją potraktować. On posłuchał po prostu swojego sumienia. Zaskoczyło go zarówno własne poczucie wewnętrznej siły, jak i sposób, w jaki to poczucie wydawało się z niego emanować, wskutek czego nawet ci kardynałowie, którzy podeszli do niego, by wyrazić swój niepokój, często odchodzili, kiwając z aprobatą głowami. Inni oceniali go surowiej. Mijając Lomelego w drodze do bufetu, Sabbadin pochylił się i syknął mu do ucha: Dlaczego pozbawiłeś się skutecznej broni? Mogliśmy tego użyć, żeby trzymać w szachu Tremblaya po jego wyborze. Udało ci się wyłącznie wzmocnić Tedesca!
[…]
Czy dobrze postąpiłem, Vincent? – zapytał półgłosem Lomeli. Jakie jest twoje zdanie? Nikt, kto słucha swojego sumienia, nie postępuje źle, Wasza Eminencjo. Konsekwencje mogą być inne, niż się spodziewaliśmy; z czasem może się okazać, że popełniliśmy błąd. Ale to nie oznacza, że postąpiliśmy źle. Jedyną wskazówką, na podstawie której wybieramy to lub inne postępowanie, jest nasze sumienie, bo to we własnym sumieniu słyszymy najwyraźniej głos Boga.
[…]
Zobowiązaliśmy się dochować tajemnicy, Ray, więc polegam na twojej dyskrecji, ale sądzę, że powinieneś dać biuru prasowemu do zrozumienia, bardzo delikatnie, że to konklawe będzie trwało dłużej niż jakiekolwiek inne w najnowszej historii. Poinstruuj ich, żeby odpowiednio przygotowali media. Jakie mam przedstawić powody? Na pewno nie te prawdziwe! Powiedz im, że mamy wielu silnych kandydatów i wybór między nimi okazał się trudny. Powiedz, że celowo dajemy sobie czas i modlimy się żarliwie, by odgadnąć wolę Bożą, i że wyłonienie nowego pasterza może jeszcze potrwać kilka dni. Możesz również wskazać, że Boga nie można popędzać dla wygody CNN.
[…]
Lepiej mi już powiedz. Wasza Eminencja pamięta, że w styczniu tego roku, po złożeniu rezygnacji z urzędu arcybiskupa z przyczyn zdrowotnych, kardynał Benítez odbył prywatne spotkanie z Ojcem Świętym? Rezygnacja jest w jego aktach w Kongregacji do spraw Biskupów, razem z notatką z prywatnego biura Ojca Świętego, że prośba o zwolnienie została wycofana. Nie ma tam nic więcej. Kiedy jednak wpisałem nazwisko kardynała Beníteza do naszej wyszukiwarki, odkryłem, że wkrótce potem wydano mu bilet lotniczy do Genewy i z powrotem, opłacony z osobistego konta papieża. Ta informacja znajduje się w oddzielnym rejestrze. Czy to ma jakieś szczególne znaczenie? Będąc obywatelem Filipin, zmuszony był wystąpić o wizę. Jako powód podróży podano „leczenie”, a kiedy sprawdziłem adres, pod którym miał przebywać w Szwajcarii, okazało się, że to prywatny szpital. Lomeli szeroko otworzył oczy ze zdumienia. Dlaczego nie udał się do jednej z naszych klinik? Na co był leczony? Nie wiem, Wasza Eminencjo… prawdopodobnie miało to jakiś związek z obrażeniami, jakie odniósł podczas zamachu bombowego w Bagdadzie. Tak czy owak, o cokolwiek chodziło, nie było to nic poważnego. Bilety nie zostały wykorzystane. W ogóle tam nie poleciał.
[…]
Usiadł przy biurku, otworzył teczkę i wyjął z niej kartę do głosowania. W takim razie Benítez? Ten człowiek niewątpliwie miał w sobie duchowość i empatię, która wyróżniała go na tle innych członków kolegium. Jego wybór wpłynąłby ożywczo na nauczanie Kościoła w Azji i prawdopodobnie również w Afryce. Media na pewno by go pokochały. Jego pojawienie się na balkonie nad placem Świętego Piotra wywołałoby sensację. Ale kim był? Jakie były jego doktrynalne przekonania? Wydawał się taki wątły. Czy w ogóle ma dość fizycznej wytrzymałości, by zostać papieżem? Biurokratyczny umysł Lomelego odznaczał się wieloma wadami, ale nie można mu było odmówić logiki. Po wykluczeniu Belliniego i Beníteza jako realnych pretendentów pozostał tylko jeden kandydat będący w stanie powstrzymać owczy pęd, którego rezultatem mogło stać się zwycięstwo Tedesca – i tym kandydatem był on sam. Musiał trzymać się swoich czterdziestu głosów i przedłużać konklawe do chwili, gdy Duch Święty wskaże im godnego dziedzica Tronu Piotrowego. Nikt inny nie mógł tego dokonać. To było nieuniknione.
[…]
Kiedy zsunął swój głos do urny, rozległ się straszliwy huk, posadzka zatrzęsła się pod jego stopami i z tyłu dobiegł odgłos pękającego i rozbijającego się o kamień szkła. Przez dłuższy moment był pewien, że zginął, i w ciągu tych kilku sekund, gdy czas, zdawało się, stanął w miejscu, przekonał się, że myśli nie zawsze następują jedna po drugiej – że idee i wrażenia mogą nachodzić na siebie niczym przezrocza. Był jednocześnie przerażony, że ściągnął na swoją głowę gniew Boga, i uradowany, że otrzymał dowód na Jego istnienie. Nie przeżył życia na próżno! Ogarnięty lękiem i radością, miał uczucie, że znalazł się na innej płaszczyźnie istnienia. Ale kiedy spojrzał na własne ręce, wydawały się nadal rzeczywiste i nagle czas wrócił do swojej normalnej prędkości, zupełnie jakby hipnotyzer pstryknął palcami. Zauważył przerażone miny skrutatorów, którzy utkwili wzrok gdzieś za nim. Odwrócił się i zobaczył, że Kaplica Sykstyńska jest nienaruszona. Część kardynałów wstawała, żeby zobaczyć, co się stało. Zszedł ze stopni ołtarza i ruszył po beżowym chodniku ku tylnej części kaplicy. Idąc, dawał znaki kardynałom po obu stronach przejścia, żeby z powrotem usiedli. Zachowajcie spokój, moi bracia. Nie traćmy spokoju. Zostańcie tam, gdzie jesteście. Nikt chyba nie był ranny. Nagle zobaczył przed sobą Beníteza. Jak myślisz, co to było? – zapytał. Pocisk? Powiedziałbym, że to bomba w samochodzie, Wasza Eminencjo.
[…]
Był na czele. Gdyby zobaczył te wyniki wypisane ognistymi cyframi, nie wpadłby w większe osłupienie. Ale takie właśnie były i wiedział, że nie zmienią się, choćby nie wiadomo jak długo się w nie wpatrywał. Jeśli nie prawa boskie, to zasady socjologii wyborów pchały go nieubłaganie na skraj przepaści. Uświadomił sobie, że zwrócone są ku niemu wszystkie twarze. Musiał złapać się za boki fotela, żeby wstać. Tym razem zrezygnował z podejścia do mikrofonu. Moi bracia – przemówił podniesionym głosem do kardynałów – żaden kandydat ponownie nie zdobył wymaganej większości. Z tego względu dziś po południu przystąpimy do ósmego głosowania. Bardzo proszę o pozostanie na miejscach do chwili, kiedy mistrzowie ceremonii zbiorą wasze notatki.
[…]
Wygląda na to, że mieliśmy do czynienia z zamachowcem samobójcą, a także z bombą w samochodzie. Na Piazza del Risorgimento. Wybrali miejsce, w którym był tłum pielgrzymów. Lomeli puścił obu prałatów i przez kilka sekund stał w milczeniu, mierząc się z grozą tego, co usłyszał. Od Piazza del Risorgimento dzieliło ich około czterystu metrów. Plac znajdował się tuż za murami Watykanu i był najbliższym miejscem publicznym. Ile osób zginęło? Co najmniej trzydzieści. Doszło również do strzelaniny w Bazylice Świętego Marka Ewangelisty podczas mszy. Wielki Boże! A także do zbrojnego ataku w Monachium, we Frauenkirche oraz do eksplozji na uniwersytecie w Louvain – dodał Mandorff. Jesteśmy atakowani w całej Europie – podsumował O’Malley. Lomeli przypomniał sobie spotkanie z ministrem spraw wewnętrznych. Młody człowiek mówił o „wielokierunkowym skoordynowanym ataku na dostępne cele”. A zatem to właśnie miał na myśli. Dla laika eufemizmy terroru były równie ogólnikowe i niejasne jak msza trydencka. Przeżegnał się. […] Owszem, wielebny ojcze – przyznał sztywno Mandorff – ale nie wiedzą, że ten atak wymierzony był właśnie w Kościół. Ktoś mógłby uznać, że zamachy stanowią komunikat skierowany bezpośrednio do konklawe. Jeśli tak jest w istocie, nie wolno przekazywać kardynałom elektorom informacji o tym, co się stało, bo mogłoby to wpłynąć na ich wybory. – Jego jasnobłękitne oczy za okularami wpatrywały się w Lomelego. Jakie są instrukcje Waszej Eminencji? Ochroniarze skończyli oczyszczać drogę z okruchów szkła i zgarniali je teraz szuflami do taczek. Odbijający się od ścian kaplicy brzęk przypominał odgłosy wojny. Jakim piekielnym świętokradztwem tutaj się wydawał! Lomeli widział za balustradą odzianych w czerwone szaty kardynałów, którzy wstawali zza biurek i ruszali w stronę przedsionka. Na razie nic im nie mówcie – zarządził. Jeśli ktoś będzie naciskał, powiedzcie, że wykonujecie moje instrukcje, ale ani słowa o tym, co się wydarzyło. Czy to jest jasne?
[…]
Z fresku Michała Anioła jak zawsze śledziły go z wyrzutem oczy świętego Piotra, którego miano ukrzyżować nogami do góry. Podszedł do samego ołtarza, przykląkł, a potem, wiedziony impulsem, cofnął się do połowy nawy, by przyjrzeć się malowidłu. Przedstawionych było na nim może pięćdziesiąt postaci, w większości patrzących na muskularne, prawie nagie ciało świętego na krzyżu, który właśnie podnoszono z ziemi. Tylko sam święty Piotr spoglądał poza obraz, na żywy świat, i to nie prosto na widza – na tym polegała genialność obrazu – lecz kątem oka, jakby właśnie spostrzegł, że przechodzi, i zastanawiał się, czy się zbliży. Lomeli nigdy jeszcze nie odczuł tak przemożnego związku z dziełem sztuki.
[…]
A zatem sprawa jest rozstrzygnięta. Naturalnie wszyscy, którzy nie chcą usłyszeć tego, co mam do powiedzenia, mogą wyjść. Lomeli odczekał chwilę. Nikt nie ruszył się z miejsca. Dobrze. Wygładził kartkę. Tuż przed opuszczeniem Kaplicy Sykstyńskiej poprosiłem, żeby biuro prasowe w porozumieniu ze służbą ochrony Stolicy Apostolskiej przygotowało zbiorczą informację. Fakty są następujące: o jedenastej dwadzieścia dziś rano na Piazza del Risorgimento wybuchła bomba w samochodzie. Zaraz potem, kiedy ludzie uciekali z miejsca eksplozji, wysadził się w powietrze opasany materiałami wybuchowymi zamachowiec. Wielu godnych zaufania naocznych świadków potwierdziło, że krzyczał przy tym: Allahu Akbar. Z ust kilku kardynałów wyrwał się jęk. W tym samym czasie dwóch uzbrojonych mężczyzn wtargnęło do Bazyliki Świętego Marka Ewangelisty i otworzyło ogień do uczestniczących w mszy wiernych… a modlono się właśnie o pomyślność konklawe. W pobliżu były siły bezpieczeństwa i jak się dowiadujemy, obaj zamachowcy zostali zastrzeleni. O jedenastej trzydzieści, czyli dziesięć minut później, doszło do wybuchu w bibliotece Katolickiego Uniwersytetu Lowańskiego…
[…]
Kiedy spotkanie się zakończyło, dla teologów i znawców prawa kanonicznego stało się oczywiste, że ogłoszone w 1996 roku przez papieża Jana Pawła II zasady regulujące funkcjonowanie konklawe, Universi Dominici Gregis, należą do bardziej niewinnej epoki. Pięć lat przed jedenastym września ani papież, ani jego doradcy nie przewidzieli skoordynowanych ataków terrorystycznych. Lomeli zobaczył, że siedzący w końcu sali Benítez podnosi nieśmiało rękę. Chciałbym coś powiedzieć, Wasza Eminencjo. Siedzący najbliżej kardynałowie Mendoza i Ramos z Filipin starali się uciszyć innych, żeby można było usłyszeć ich rodaka. Kardynał Benítez chce zabrać głos – ogłosił Lomeli. Tedesco ze zniecierpliwieniem machnął rękami. Naprawdę, dziekanie, nie wolno pozwolić, żeby to zmieniło się w wiec… ten etap mamy już za sobą. Uważam, że jeśli jeden z naszych braci chce nam coś powiedzieć, powinno mu się to umożliwić. Ale jaki paragraf na to zezwala? A jaki paragraf tego zabrania? Wasza Eminencjo, chcę coś powiedzieć! Lomeli po raz pierwszy usłyszał, jak Benítez podnosi głos. Jego wysoki krzyk przebił się przez pomruk rozmów. Tedesco w teatralny sposób wzruszył ramionami i przewrócił oczami, patrząc na swych stronników; dawał w ten sposób do zrozumienia, że cała sprawa staje się śmieszna, ale dalej już nie protestował. W sali zapadła cisza. Dziękuję, moi bracia. Będę się streszczał. Dłonie Filipińczyka lekko drżały. Opuścił je i splótł za plecami. Ponownie ściszył głos. Nie wiem nic o etykiecie kolegium, więc proszę mi wybaczyć. Ale może z tego samego powodu, że jestem waszym nowym kolegą, czuję, że muszę coś powiedzieć w imieniu milionów ludzi za tymi murami, którzy teraz właśnie spoglądają na Watykan w oczekiwaniu na przywództwo. Jesteśmy wszyscy dobrymi ludźmi, tak wierzę… wszyscy z nas, nieprawdaż? Poszukał wzrokiem Adeyemiego i Tremblaya i skłonił się im, a potem skłonił się kardynałowi Tedescowi i Lomelemu. Nasze drobne ambicje, dziwactwa i nieporozumienia nikną w obliczu zła, które nawiedziło naszą Matkę, Kościół. Kilku kardynałów wyraziło pomrukiem swoje poparcie. Jeśli ośmieliłem się przemówić, to tylko dlatego, że dwudziestu kilku z was było tak uprzejmych i dodałbym tutaj, tak głupich, by oddać na mnie głos. Uważam, moi bracia, że nigdy by nam nie wybaczono, gdybyśmy kontynuowali te wybory dzień po dniu aż do chwili, kiedy reguły pozwoliłyby nam wybrać papieża zwykłą większością głosów. Po ostatnim głosowaniu mamy oczywistego lidera i błagam was, byśmy dziś po południu stanęli za nim murem. Z tego względu chciałbym z mojej strony poprosić, żeby wszyscy, którzy głosowali na mnie, poparli naszego dziekana, kardynała Lomelego, dzięki czemu po powrocie do Kaplicy Sykstyńskiej będziemy mogli go wybrać na papieża. Dziękuję. Wybaczcie. To wszystko, co chciałem powiedzieć.
[…]
A swoją drogą – podjął Tedesco, wskazując Lomelego – czy nasz dziekan jest najodpowiedniejszym człowiekiem na czas kryzysu? Jego wargi znów wykrzywiły się w tym okropnym uśmiechu. Szanuję go jako brata i przyjaciela, ale on nie jest pasterzem; nie jest człowiekiem, który uleczy śmiertelnie zranionych i opatrzy ich rany, a tym bardziej takim, który zadmie w trąbę. Jeśli zaprezentował dotąd jakiekolwiek poglądy doktrynalne, o których warto wspomnieć, to pokrywają się one z tym, co doprowadziło nas do obecnego dryfu i relatywizmu, w którym wszystkim wierzeniom i przelotnym modom nadaje się równe znaczenie, wskutek czego, gdy rozejrzymy się dokoła, widzimy ojczyznę Świętego Kościoła Rzymskokatolickiego, upstrzoną meczetami i minaretami Mahometa. Hańba! – krzyknął ktoś; Lomeli zorientował się, że to Bellini. Tedesco odwrócił się ku niemu rozjuszony niczym byk. Twarz poczerwieniała mu z gniewu. „Hańba!”, woła były sekretarz stanu. Zgadzam się: to hańba. Pomyślcie o krwi niewinnych na Piazza del Risorgimento albo o kościele Świętego Marka dziś rano. Sądzicie, że nie jesteśmy w jakiejś części sami za to odpowiedzialni? Tolerujemy islam w naszym kraju, choć oni piętnują nas w swoich; hołubimy ich w naszych ojczyznach, choć oni eksterminują nas w swoich, zabijają nas w dziesiątkach, nawet setkach tysięcy… to nienazwane ludobójstwo naszych czasów. A teraz stanęli dosłownie u naszych bram, a my nic nie robimy! Jak długo jeszcze wytrwamy w słabości?
[…]
Maszerowali falangą, niektórzy trzymając się za ręce, jakby uczestniczyli w demonstracji, co w pewnym sensie było prawdą. I zrządzeniem losu – albo w wyniku Bożej interwencji – w tym właśnie momencie nad Piazza del Risorgimento unosił się wynajęty przez kilka stacji telewizyjnych helikopter, dokumentując szkody wyrządzone przez wybuch. Przestrzeń powietrzna Państwa Watykańskiego była zamknięta, ale kamerzysta, używając teleobiektywu, zdołał sfilmować kardynałów, którzy zanim zniknęli na dziedzińcach Pałacu Apostolskiego, przeszli przez Piazza Santa Marta, a potem minęli Palazzo San Carlo, Palazzo del Tribunale, kościół Świętego Stefana i skraj Ogrodów Watykańskich. Transmitowane na żywo na cały świat i wielokrotnie powtarzane w ciągu dnia drżące obrazy odzianych w szkarłat postaci wlały trochę otuchy w serca katolickich wiernych. Świadczyły o determinacji, jedności i woli oporu. Podprogowo przekonywały również, że nowy papież zostanie wybrany już niebawem. W oczekiwaniu na komunikat pielgrzymi z całego Rzymu zaczęli zmierzać na plac Świętego Piotra. W ciągu godziny zgromadziło ich się tam sto tysięcy.
[…]
W trakcie dalszego głosowania Lomeli zajął się czytaniem Konstytucji Apostolskiej. Należała do drukowanych materiałów wydanych każdemu kardynałowi. Chciał się upewnić, czy zna od podszewki procedurę tego, co miało nastąpić. Rozdział 7, punkt 87: kiedy kandydat uzyska dwie trzecie głosów, młodszy kardynał diakon poprosi o otwarcie drzwi i Mandorff oraz O’Malley wejdą z niezbędnymi dokumentami. Lomeli, jako dziekan, zapyta zwycięskiego kandydata: „Czy przyjmujesz twój kanoniczny wybór na Biskupa Rzymskiego?”. Kiedy zwycięzca udzieli odpowiedzi twierdzącej, zapyta go: „Jakie imię przybierasz?”. Następnie Mandorff, jako notariusz, mając za świadków dwóch mistrzów ceremonii, wypełni dokument potwierdzający przyjęcie wyboru przez nowego papieża i obrane przez niego imię. Po przyjęciu wyboru osoba ta staje się natychmiast Biskupem Kościoła Rzymskiego, prawdziwym papieżem i głową Kolegium Biskupiego. Nabywa w ten sposób i może wykonywać pełną i najwyższą władzę w Kościele powszechnym. Jedno słowo potwierdzenia, jedno przyjęte imię, jeden złożony podpis i sprawa załatwiona: było to naprawdę genialne w swojej prostocie. Nowy papież uda się następnie do zakrystii, tak zwanego Pokoju Łez, by przywdziać szaty pontyfikalne. W tym czasie w Kaplicy Sykstyńskiej zostanie ustawiony papieski tron. Gdy papież znów się pojawi, kardynałowie elektorzy podejdą „w ustalony sposób, aby wyrazić mu cześć i posłuszeństwo”. Z komina uniesie się biały dym. Z wychodzącego na plac Świętego Piotra balkonu prefekt Kongregacji do spraw Edukacji Katolickiej, Santini, a także pierwszy z kardynałów diakonów ogłoszą: Habemus papam – „Mamy papieża” – i zaraz potem nowy biskup Rzymu pokaże się światu.
[…]
Na myśl o tym zakręciło mu się w głowie. Na początku konklawe, kiedy Bellini oskarżył go o wybujałe ambicje i dowodził, że każdy kardynał wie w głębi duszy, jakie przybierze imię, jeśli zostanie wybrany, Lomeli zaprzeczył. Lecz teraz – niech Bóg wybaczy mu to zatajenie – przyznał w duchu, że zawsze wiedział, jakie to będzie imię w jego przypadku, choć świadomie nigdy, nawet w myślach, go nie wymawiał. Od lat wiedział, kim zostanie. Zostanie Janem. Janem, by oddać w ten sposób hołd błogosławionemu uczniowi Chrystusa i papieżowi Janowi XXIII, pod którego rewolucyjnym pontyfikatem wszedł w wiek męski. Janem, bo zasygnalizuje w ten sposób, że chce być reformatorem; Janem, bo to imię tradycyjnie wiązało się z papieżami, których panowanie było krótkie, a wiedział, że jego takie właśnie będzie. Zostanie Janem XXIV. Miało to swoją wagę. Wydawało się realne. Kiedy wyjdzie na balkon, jego pierwszym aktem będzie udzielenie apostolskiego błogosławieństwa Urbi et Orbi – „Miastu i Światu” – ale potem musi powiedzieć coś bardziej osobistego, by uspokoić i zainspirować spragnione jego przywództwa oglądające go miliardy ludzi. Musi zostać ich pasterzem. Ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że ta perspektywa wcale go nie przeraża. W tym momencie przyszły mu do głowy słowa naszego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa: Nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić. Mimo to uznał (ani na chwilę nie przestając być biurokratą), że lepiej byłoby przynajmniej trochę się przygotować, i dlatego przez ostatnie dwadzieścia minut głosowania, zerkając co jakiś czas, by znaleźć natchnienie, na sufit Sykstyńskiej, szkicował, co mógłby powiedzieć jako papież, żeby dodać otuchy swojemu Kościołowi.
[…]
Kiedy odczytano ostatni głos – tak się złożyło, że oddany na niego – Lomeli odchylił się do tyłu i czekał, aż skrutatorzy i rewizorzy podadzą oficjalne wyniki. Kiedy później starał się opisać swoje emocje Belliniemu, przyznał, że miał wrażenie, jakby wielki wiatr na krótko porwał go z ziemi i zakręcił nim w powietrzu, a potem gwałtownie odstawił na miejsce i dopadł kogoś innego. „Przypuszczam, że to był Duch Święty. Uczucie było przerażające, upojne i z całą pewnością niezapomniane… bardzo się cieszę, że go doznałem… ale kiedy się skończyło, odczuwałem wyłącznie ulgę”. Było to w zasadzie prawdą. Wasze Eminencje – powiedział do mikrofonu Newby – oto wyniki ósmego głosowania. Lomeli z przyzwyczajenia chwycił pióro i po raz ostatni zapisał wyniki:
Benítez 92
Lomeli 21
Tedesco 5
Ostatnie słowa Newby’ego utonęły w głośnym aplauzie. Nikt nie klaskał głośniej od Lomelego. Spoglądając dookoła, uśmiechał się i kiwał głową. Rozległo się kilka okrzyków. Naprzeciwko niego Tedesco bardzo powoli złożył razem ręce, jakby intonował pieśń żałobną. Lomeli, klaszcząc jeszcze głośniej, wstał i całe konklawe wzięło to za znak, by nagrodzić zwycięzcę stojącą owacją. Tylko Benítez nie podniósł się z miejsca. Podczas gdy otaczający go kardynałowie patrzyli na niego i bili mu brawo, wydawał się w tym momencie triumfu jeszcze mniejszy i jeszcze bardziej nie na miejscu niż wcześniej – drobna postać, z głową nadal pochyloną w modlitwie i twarzą zasłoniętą kosmykiem czarnych włosów, dokładnie tak samo jak wtedy, gdy Lomeli zobaczył go po raz pierwszy, z różańcem, w biurze siostry Agnes. Lomeli podszedł do ołtarza, niosąc egzemplarz Konstytucji Apostolskiej. Newby przekazał mu mikrofon. Oklaski umilkły. Kardynałowie usiedli. Zauważył, że Benítez nie zmienił pozycji. Wymagana większość głosów została osiągnięta. Czy młodszy kardynał diakon mógłby wezwać Mistrza Papieskich Ceremonii Liturgicznych i sekretarza kolegium?
[…]
Wybór imienia zaskoczył Lomelego. Nawiązanie w nim do cnoty – niewinności, pobożności, łaski – a nie do świętego, należało do tradycji, która wygasła wiele pokoleń wcześniej. Było trzynastu papieży o imieniu Innocenty, lecz ani jednego w ostatnich trzech stuleciach. Im dłużej się jednak nad tym zastanawiał, nawet w tych pierwszych kilku sekundach, tym bardziej uderzała go jego trafność – jego symboliczność w chwili, gdy polała się krew, jego śmiałość w deklarowaniu intencji. Wydawało się jednocześnie obiecywać powrót do tradycji i odejście od niej – dokładnie z taką dwuznacznością, jaką upodobała sobie Kuria. I pasowało idealnie do obdarzonego naturalnym wdziękiem i dostojeństwem, dziecinnego, cichego Beníteza. Papież Innocenty XIV – długo wyczekiwany papież Trzeciego Świata! Lomeli składał w duchu dzięki. Po raz kolejny Bóg w cudowny sposób pozwolił im dokonać właściwego wyboru. Uświadomił sobie, że kardynałowie znowu zaczynają klaskać, aprobując przybrane imię. Ukląkł przed nowym Ojcem Świętym. Uśmiechając się z niepokojem, Benítez podniósł się z krzesła, wychylił nad biurkiem i pociągnął go za mozzettę [pelerynka noszona przez wyższe duchowieństwo – przyp. aut.], dając znak, by wstał. To ty powinieneś być na moim miejscu – szepnął. Głosowałem na ciebie w każdym głosowaniu i będę potrzebował twojej rady. Chciałbym, żebyś pozostał dziekanem kolegium. Lomeli chwycił Beníteza za rękę i dźwignął się z klęczek. A moją pierwszą radą, Wasza Świątobliwość, jest, żebyś na razie nie obiecywał jeszcze nikomu żadnych stanowisk. Mógłbyś być tak dobry, arcybiskupie – zawołał do Mandorffa – i sprowadził swoich świadków, a także zredagował akt przyjęcia urzędu?!
[…]
Zdaję sobie teraz sprawę, że powinienem porozmawiać z eminencją wcześniej, ale wydawało się to takie trywialne. Mów dalej. Tamtej pierwszej nocy, kiedy przyniosłem kardynałowi Benítezowi przybory toaletowe, których nie miał, powiedział, żebym nie zawracał sobie głowy maszynką do golenia, bo w ogóle się nie goli. Co takiego? Mówił to z uśmiechem i przyznam szczerze, że w obliczu wszystkiego, co się wtedy działo, nie poświęciłem temu większej uwagi. To znaczy, Wasza Eminencjo, nie jest to przecież czymś niezwykłym, prawda? Lomeli spojrzał na niego nierozumiejącym wzrokiem. Przykro mi, Ray, ale w tym, co mówisz, nie widzę żadnego sensu. Mgliście przypominał sobie, jak zdmuchując świecę w łazience Beníteza, zobaczył maszynkę do golenia w nietkniętym celofanowym opakowaniu. Jednak teraz, kiedy dowiedziałem się o tej klinice w Szwajcarii… O’Malley zawiesił bezradnie głos. O klinice? – powtórzył za nim Lomeli. Miał wrażenie, jakby marmurowa posadzka zmieniła się nagle w coś płynnego. Masz na myśli ten szpital w Genewie? O’Malley pokręcił głową. O to właśnie chodzi, eminencjo. Coś nie dawało mi spokoju i dziś po południu, kiedy zorientowałem się, że konklawe może skłaniać się ku kardynałowi Benítezowi, postanowiłem to sprawdzić. Okazuje się, że to nie jest normalny szpital. To klinika. Jaka klinika? Specjalizuje się w operacjach zmiany płci.
[…]
Obaj mężczyźni skłonili się i wyszli. Musisz mi powiedzieć o terapii w tej klinice w Genewie – powiedział Lomeli, kiedy zamknęły się za nimi drzwi. Jaka jest twoja sytuacja? Przewidywał różne reakcje: gniewne zaprzeczenia, łzawe wyznania. Ale Benítez wydawał się bardziej rozbawiony niż zaniepokojony. Muszę to zrobić, dziekanie? Tak, Wasza Świątobliwość, musisz. Za godzinę będziesz najsławniejszym człowiekiem na ziemi. Możemy być pewni, że media spróbują się o tobie dowiedzieć wszystkiego, co można. Twoi koledzy mają prawo dowiedzieć się o tym pierwsi. Dlatego, jeśli wolno mi powtórzyć: jaka jest twoja sytuacja? Moja sytuacja, jak to określasz, jest taka sama jak wówczas, gdy wyświęcono mnie na księdza, gdy nadano mi urząd arcybiskupa i gdy potem uczyniono mnie kardynałem. Prawda jest taka, że nie było żadnej terapii w Genewie. Rozważałem ją. Modliłem się o wskazówki. Ostatecznie postanowiłem się jej nie poddawać. A na czym miała polegać ta terapia? Benítez westchnął. Klinicznymi terminami są chyba korekcja synechii warg sromowych większych i mniejszych oraz plastyka napletka łechtaczki.
[…]
Pozwól, że opowiem ci, jak było, dziekanie – powiedział cicho. Taka jest prawda. Urodziłem się w bardzo biednej rodzinie na Filipinach, w miejscu, gdzie chłopców ceni się wyżej od dziewczynek, co nadal, obawiam się, jest częstym zjawiskiem na całym świecie. Moja deformacja, jeśli tak właśnie musimy to nazywać, była tego rodzaju, że w naturalny sposób uchodziłem za chłopca. Moi rodzice wierzyli, że jestem chłopcem. Ja sam wierzyłem, że jestem chłopcem. A ponieważ w seminarium, jak wiesz, prowadzi się skromne życie i niechętnie odkrywa własne ciało, ani ja, ani ktokolwiek inny nie miał powodów sądzić, że jest inaczej. Nie potrzebuję chyba dodawać, że przez całe życie przestrzegałem złożonych ślubów czystości. I naprawdę nigdy się nie domyśliłeś? Przez sześćdziesiąt lat? Nie, nigdy. Oczywiście teraz, spoglądając wstecz, widzę, że charakter mojej posługi kapłańskiej, którą odbywałem głównie pośród doznających różnego rodzaju cierpień kobiet, wynikał prawdopodobnie z mojego naturalnego stanu. Ale wówczas nie miałem o tym pojęcia. Po tym, jak zostałem ranny w wybuchu w Bagdadzie, trafiłem do szpitala, gdzie po raz pierwszy zostałem całościowo zbadany przez lekarza. Kiedy wyjaśniono mi kwestie medyczne, byłem oczywiście przerażony. Ogarnęła mnie taka ciemność! Wydawało mi się, że spędziłem całe życie w stanie śmiertelnego grzechu. Złożyłem Ojcu Świętemu swoją rezygnację, nie podając żadnych przyczyn. Wtedy zaprosił mnie do Rzymu, żeby porozmawiać ze mną i spróbować mi to wyperswadować. Podałeś mu powody swojej rezygnacji? Pod koniec, tak, musiałem to zrobić. Lomeli spojrzał na niego z niedowierzaniem. I uznał, że możesz dalej pełnić posługę kapłańską? Zostawił decyzję mnie.
[…]
W takim razie jest nas tylko trzech. Doktor, który badał mnie w Bagdadzie, zginął wkrótce potem w zamachu, a Ojciec Święty nie żyje. A ta klinika w Genewie? Zarejestrowałem się tylko na wstępne konsultacje, pod przybranym nazwiskiem. W ogóle tam nie pojechałem. Nikt nie będzie miał pojęcia, że to ja byłem tym pacjentem. Lomeli odchylił się na krześle i myślał o tym, co było nie do pomyślenia. Ale czyż nie jest napisane w Ewangelii świętego Mateusza, w rozdziale 10, wersie 16: Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie? Powiedziałbym, że jest dość duża szansa, iż na krótką metę zdołamy zachować to w tajemnicy. O’Malley może być mianowany arcybiskupem i gdzieś wysłany… nie piśnie ani słowa, załatwię to z nim. Ale na dłuższą metę, Wasza Świątobliwość, to się nie uda, prawda wyjdzie na jaw, możemy być tego pewni. Pamiętam, że przed twoim wyjazdem do Szwajcarii złożone było podanie o wizę… któregoś dnia ktoś może to odkryć. Zestarzejesz się i trzeba będzie cię leczyć… wtedy przypuszczalnie cię zbadają. Może będziesz miał atak serca. I w końcu kiedyś umrzesz i twoje ciało zostanie zabalsamowane… Siedzieli w milczeniu.
[…]
Watykańskie biuro prasowe ogłosiło później, że papież Innocenty XIV nie chciał odebrać tradycyjnych ślubów posłuszeństwa, siedząc na papieskim tronie, lecz witał się z każdym kardynałem elektorem z osobna, stojąc przed ołtarzem. Obejmował wszystkich z wielką serdecznością, najserdeczniej jednak tych, którzy marzyli o tym, by znaleźć się na jego miejscu: Belliniego, Tedesca, Adeyemiego i Tremblaya. Dla każdego miał słowa otuchy i podziwu; każdemu obiecywał wsparcie. Tą demonstracją miłości i wielkoduszności dał do zrozumienia wszystkim obecnym w Kaplicy Sykstyńskiej, że nie będzie żadnych wzajemnych oskarżeń – że nikt nie zostanie zwolniony i że Kościół w duchu jedności stawi czoło nadchodzącym trudnym dniom i latom. Wszyscy odczuli ulgę. Przyznawał to nawet niechętnie Tedesco. Duch Święty wypełnił swoją powinność. Wybrali właściwego człowieka. W przedsionku Lomeli patrzył, jak O’Malley wciska do okrągłego pieca papierowe worki z kartami do głosowania i notatkami i je podpala. Sekrety łatwo płoną. Następnie w kwadratowym piecu otworzył pojemnik z chloranem potasu, laktozą i żywicą sosnową. Lomeli przesunął powoli wzrokiem po przewodzie kominowym aż do miejsca, w którym dym wychodził przez pozbawione szyb okno, prosto w pociemniałe niebo. Nie zobaczył białego dymu, widział tylko odbijające się na ciemnym suficie blade światło reflektora, lecz chwilę później dobiegł go z oddali ryk setek tysięcy głosów, w których słychać było nadzieję i aprobatę.
Robert Harris, Konklawe
Sfilmowana powieść Roberta Harrisa – angielskiego powieściopisarza, scenarzysty, dziennikarza, a nawet i komentatora politycznego przenosi akcję tej coraz bardziej piętrzącej się narracji do Państwa Watykańskiego, do enklawy państwa-miasta na terenie Republiki Włoskiej, z kolei w kategorii miejskiej do samego już Rzymu, gdzie znowu schodzą się wszystkie drogi dla wścibskich oczu patrzących w czasy jak najbardziej nam współczesne. Po raz kolejny umiera papież, głowa Kościoła Katolickiego i do Rzymu z całego świata zjeżdża się Kolegium Kardynalskie, żeby wybrać następcę na tronie Piotrowym. Kardynał Lomeli, ostatni dziekan zmarłego papieża i tego też zgromadzenia ma poprowadzić stu osiemnastu kardynałów do jedynie słusznego wyboru. W kolejnych głosowaniach okazuje się, że przepadają murowani faworyci, których dotychczasowe i w toku opowieści ujawniane życiorysy nie pretendują do objęcia zaszczytnego miejsca pierwszego wśród sobie równych. Dopiero antychrześcijańskie ataki terrorystyczne w kilku miastach europejskich doprowadzają do ostatecznego przełomu. W końcu zdezorientowani gwałtownymi wydarzeniami kardynałowie w ósmym głosowaniu wybierają jedynego – tego nikomu bliżej nieznanego, a i mianowanego „w sercu” (in pectore) u ostatniego papieża – filipińskiego kardynała Beníteza na przywódcę świata chrześcijańskiego. Po aklamacji nowego biskupa Kościoła Rzymskiego Innocentego XIV dziekan-kardynał Lomeli jak zawsze wrażliwy na wszelką moralną poprawność z niemałym zdziwieniem odkrywa, że nowy papież jest… kobietą, a może nawet i hermafrodytą. Powieść Harrisa odsłania przed czytelnikiem kulisy negocjacji i tajników głosowania, które w oczach świata wygląda na nudne, schematyczne i proceduralne.