17.05.2025
„szczęście
polega na przyjemności,
a jego osiągnięcie
wymaga pozbycia się
irracjonalnego lęku
przed bogami i śmiercią.”
Epikur z Samos
[…]
Apteka znajdowała się w niewielkim piętrowym budynku przyczepionym do innego, gdzie mieściły się oddzielnie sklep z artykułami żelaznymi i mały sklepik spożywczy. Codziennie rano Henry parkował na tyłach, obok wielkich metalowych koszy, następnie wchodził do apteki tylnymi drzwiami, zapalał światła, podkręcał termostat, a latem włączał wentylatory. Otwierał sejf, przekładał pieniądze do kasy, odciągał zasuwę we frontowych drzwiach, mył ręce i wkładał biały laboratoryjny fartuch. Był to przyjemny rytuał, jakby ów stary sklep ze swoimi półkami wypełnionymi pastą do zębów, witaminami, kosmetykami, ozdobami do włosów, nawet przyborami do szycia i kartkami okolicznościowymi, a także czerwonymi gumowymi termoforami i gruszkami do lewatywy, przypominał żywą osobę, stanowczą i nieugiętą. A każda ewentualna nieprzyjemność, każda chwila niepokoju, ilekroć żona Henry’ego wstawała w nocy z łóżka i wędrowała w ciemności po domu – wszystko to cofało się niczym piaszczysta linia wybrzeża, gdy wkraczał w bezpieczne zacisze apteki. Stojąc na zapleczu, obok szuflad i rzędów lekarstw, Henry cieszył się na dźwięk dzwonka, gdy pani Merriman przychodziła po swój lek na nadciśnienie albo zjawiał się stary Cliff Mott po wyciąg z naparstnicy; cieszył się, szykując valium dla Rachel Jones, od której mąż uciekł w noc narodzin ich dziecka. Henry był urodzonym słuchaczem i wielokrotnie w ciągu tygodnia powtarzał: „Do licha, ogromnie mi przykro” albo „No nie, to niepojęte”.
[…]
A później, pewnego poniedziałkowego ranka, gdy w aptece czuło się przenikliwy chłód, Henry zagadnął swoją asystentkę, otwierając sklep: „Jak spędziłaś weekend, Denise?”. Poprzedniego dnia Olive odmówiła pójścia do kościoła, na co Henry, nietypowo jak na siebie, zwrócił się do niej ostrym tonem: „Czy proszę o zbyt wiele?”. Stał w kuchni w krótkich kalesonkach i prasował spodnie, gdy usłyszał własny głos: „Chciałbym, żeby moja własna żona towarzyszyła mi do kościoła”. Pójście bez niej wydawało się publiczną demonstracją rozpadu rodziny. Owszem, do jasnej cholery, prosisz o zbyt wiele! – wyrzuciła z siebie Olive, dając upust wściekłości. Nie masz pojęcia, jaka jestem zmęczona po całym dniu w szkole i po idiotycznych zebraniach z tym cholernym kretynem, naszym dyrektorem! I jeszcze zakupy. Gotowanie. Prasowanie. Pranie. Odrabianie lekcji z Christopherem! A ty... Przytrzymała się oparcia krzesła przy jadalnianym stole, ciemne włosy, wciąż rozczochrane po wstaniu z łóżka, opadły jej na oczy. Ty, Panie Główny Diakonie i Mistrzu Mowy Trawy, oczekujesz ode mnie wyrzeczenia się spokojnych niedzielnych poranków dla gromady zadzierających nosa gnojków! Gwałtownie i z rozmachem usiadła na krześle. Cóż, mam już tego naprawdę dość – zakończyła spokojnie. Po dziurki w nosie.
[…]
Gdy zdejmowała rękawiczki, jej dłonie wydawały się dziecięco chude, lecz kiedy dotykała klawiszy sklepowej kasy albo wkładała coś do białej torebki, przybierały pełne wdzięku kształty rąk dorosłej kobiety, rąk, które – jak myślał Henry – z czułością będą dotykały męża, które pewnego dnia z cichą pewnością przewiną niemowlę, pogładzą rozgorączkowane czoło, wsuną pod poduszkę pieniążek od zębowej wróżki. Obserwując, jak Denise przy odczytywaniu spisu towarów poprawia palcem okulary na nosie, myślał, że stanowi ona esencję tego, co amerykańskie – ponieważ działo się to w początkach hipisowskiego ruchu i artykuły w „Newsweeku” na temat marihuany oraz „wolnej miłości” wywoływały w nim niepokój, który rozpraszało jedno spojrzenie na Denise. „Pochłonie nas piekło, jak starożytnych Rzymian – oznajmiała tryumfalnie Olive. Ameryka przypomina wielki gnijący ser”. Ale Henry wciąż wierzył w przewagę ludzi o umiarkowanych poglądach, a w pracy codziennie stykał się z dziewczyną, której jedyne marzenie polegało na stworzeniu w przyszłości ze swoim mężem prawdziwej rodziny. „Nie obchodzi mnie ruch wyzwolenia kobiet – zwierzyła się Henry’emu. Chcę mieć dom i słać w nim łóżka”. Mimo to, gdyby miał córkę (a bardzo chciał ją mieć), przestrzegłby ją przed tym. Powiedziałby: „Dobrze, ściel łóżka, ale postaraj się też nie stracić zdolności myślenia”. Denise nie była jednak jego córką, więc ją zapewnił, że prowadzenie domu jest szlachetnym zajęciem, mgliście tylko zdając sobie sprawę, że to kwestia wolnego wyboru: dbać o osobę, której nie łączą z tobą więzy krwi.
[…]
Nikt już teraz, jak się wydaje, nie chodzi do kościoła w garniturze. Tak naprawdę jedynie garstka wiernych uczęszcza regularnie na nabożeństwa. To zasmuca i martwi Henry’ego. W ciągu ostatnich pięciu lat wysłuchiwali dwóch duchownych, z których żaden nie wygłosił wiekopomnego kazania. Obecny pastor, brodaty mężczyzna, który nie nosi odpowiedniej szaty, zdaniem Henry’ego nie utrzyma się długo. Jest młody, ma żonę i dzieci, będzie musiał wyruszyć gdzie indziej. Henry martwi się ponadto malejącą liczbą wiernych oraz tym, iż być może inni wyczuli już to, czemu on z coraz większym uporem stara się zaprzeczać – a mianowicie, że cotygodniowe nabożeństwo nie przynosi rzeczywistej pociechy. Kiedy wszyscy pochylają głowy albo śpiewają hymn, Henry nie odnosi już wrażenia, że otacza ich błogosławieństwo Bożej obecności. Olive stała się nieubłaganą ateistką. On sam nie wie, kiedy to nastąpiło. Nie była nią, gdy się pobierali; na zajęciach z biologii w college’u, po sekcjach i preparowaniu zwierząt, rozmawiali o tym, że sam układ oddechowy jest cudem, dziełem stworzonym przez wspaniałą siłę. Henry dojeżdża gruntową drogą do tej utwardzonej, prowadzącej do miasta. Nieliczne ciemnoczerwone liście pozostały przyczepione do niemal nagich gałęzi klonów; liście dębów są rdzawe i pomarszczone, za drzewami przelotnie połyskuje zatoka, gładka dziś i stalowoszara pod zasnutym chmurami listopadowym niebem. Henry mija miejsce, gdzie dawniej znajdowała się apteka. Stoi tam teraz duża drogeria należąca do sieci handlowej, z ogromnymi szklanymi, rozsuwanymi drzwiami, która zajmuje powierzchnię niegdysiejszej apteki i sklepu spożywczego, a nawet parkingu na tyłach, gdzie pod koniec dnia Henry i Denise przystawali na kilka chwil, zanim każde wsiadło do swojego auta – wszystko to obecnie należy do sklepu, w którym sprzedaje się nie tylko lekarstwa, lecz także papierowe ręczniki w dużych rolkach i worki na śmieci wszelkich możliwych rozmiarów. Można tam nawet kupić talerze i kubki, kuchenne łopatki i pokarm dla kotów. Drzewa na obrzeżach wycięto, żeby zrobić więcej miejsca na parking. „Przyzwyczajasz się do pewnych rzeczy – myśli Henry – choć właściwie nie potrafisz się do nich przyzwyczaić”.
[…]
Nie od razu, lecz za chwilę podejdzie do Olive i położy dłoń na jej ramieniu. Olive też przeżyła swoje własne smutki. Henry zrozumiał bowiem dawno temu – po tym, jak samochód Jima O’Caseya wypadł z drogi, a Olive przez wiele tygodni kładła się do łóżka zaraz po kolacji, szlochając szorstko w poduszkę – zrozumiał, że kochała Jima, on zaś prawdopodobnie kochał ją, choć Henry nigdy o to nie pytał, a ona o niczym nie wspomniała, podobnie jak on sam nie wspomniał jej o porywającej, obezwładniającej potrzebie, którą budziła w nim Denise aż do dnia, gdy poinformowała go o oświadczynach Jerry’ego, na co odpowiedział: „Idź”. Kładzie list na parapecie. Zastanawia się przez chwilę, co czuła, pisząc słowa: „Drogi Henry”, czy poznała od tamtego czasu innych Henrych? Nie mógł tego wiedzieć. Nie wie również, co się stało z Tonym Kuziem i czy w kościele nadal są zapalane świece w intencji Henry’ego Thibodeau. Henry staje wyprostowany, przez jego głowę przemyka myśl o Daisy Foster, wspomnienie jej uśmiechu, gdy napomknęła o tańcach. Ulga, której doznał, czytając kartkę od Denise, że raduje ją perspektywa otwierającego się przed nią życia, ustępuje nagle miejsca osobliwemu poczuciu straty, jakby odebrano mu coś ważnego. Olive – mówi. Zagłusza go woda płynąca do zlewu. Olive nie jest już tak wysoka jak kiedyś i ma tęższe plecy. Zakręca kran. Olive – powtarza Henry, a ona odwraca się ku niemu. Nie zamierzasz mnie zostawić, prawda? Och, na miłość boską, Henry. Potrafisz doprowadzić kobietę do mdłości. Szybkimi ruchami wyciera dłonie w ścierkę.
[...]
Przez zatokę przetaczały się drobne grzywiaste fale i nadciągał przypływ, więc dało się słyszeć kamienie przesuwane poruszeniami wody. Dobiegał również brzękliwy odgłos lin ocierających się o maszty przycumowanych żaglówek. Nieliczne mewy wydawały w locie skrzekliwe okrzyki. Pikowały, by zanurkować i wyłowić z wody rybie łby, ogony i lśniące wnętrzności, które wyrzucał jakiś chłopak patroszący w porcie makrele. Wszystko to Kevin widział z samochodu, otworzywszy częściowo okna. Samochód był zaparkowany na trawiastym poletku niedaleko przystani. Nieco dalej, na żwirowanym placu przy doku, stały dwie ciężarówki. Kevin nie wiedział, jak długo to trwało. Stracił poczucie czasu. W pewnej chwili zaskrzypiały siatkowe drzwi, a potem trzasnęły, Kevin zaś obserwował mężczyznę w ciemnych gumowych butach, który poruszał się powoli, wciągając na tył ciężarówki zwój grubej liny. Jeśli ów mężczyzna zauważył Kevina, nie dał tego po sobie poznać, nawet kiedy cofnął ciężarówkę i odwrócił głowę w jego stronę. Nie mieli powodu, by się przywitać. Kevin nie odwiedził rodzinnego miasta od czasów dzieciństwa; miał trzynaście lat, gdy się stąd wyprowadził z ojcem i bratem. Był tu teraz równie obcy jak pierwszy lepszy turysta, a mimo to, spoglądając na zatokę pokrojoną w słoneczne plasterki, zauważył, jak bardzo jest znajoma. Nie spodziewał się tego. Słone powietrze wypełniło jego nozdrza, kwitnące krzewy dzikiej róży wywołały lekki zamęt w głowie; ich delikatne białe pąki zdawały się skrywać poczucie żałosnej ignorancji.
[…]
Wiatr naprawdę wciąż przybierał na sile, pochylnia się kołysała i zanurzała w wodzie, by po chwili wychynąć na powierzchnię. Przypuszczam, że w tym fachu spotyka się mnóstwo pomyleńców – zauważyła pani Kitteridge, przesuwając stopy i szurając podeszwami po szorstkiej macie na podłodze. Czasami. Zaczął studiować medycynę z myślą, że zostanie pediatrą, jak jego matka, ale zaczęła go wciągać psychiatria, choć zdawał sobie sprawę, iż tych, którzy zajmują się psychiatrią, skłania do tego ich własne poplątane dzieciństwo i nieustannie patrzą, wypatrują, szukają w dziełach Freuda, Horney, Reicha odpowiedzi na pytanie, dlaczego są takimi analnie ukierunkowanymi, narcystycznymi, egocentrycznymi dziwolągami, a jednocześnie, rzecz jasna, zaprzeczają temu – iluż to bredni Kevin wysłuchał od kolegów i wykładowców! Jego zainteresowania ograniczyły się po pewnym czasie do ofiar tortur. To jednak również doprowadziło go do rozpaczy i gdy wreszcie znalazł się pod naukową opieką Murraya Goldsteina, doktora filozofii i medycyny, opowiedział mu o swoich planach: że zamierza pracować w Hadze z osobami, którym obito stopy do żywego mięsa, których ciała i umysły ucierpiały w bardzo poważny sposób. Reakcja doktora Goldsteina brzmiała: „Czy pan zwariował?”. Pociągali go wariaci. Klara – co za imię Klara Pilkington wydawała się najzdrowszą na umyśle osobą, jaką poznał. Niezły numer. Powinna nosić na szyi tabliczkę z napisem: KOMPLETNIE KOPNIĘTA KLARA. Na pewno znasz to stare porzekadło – podjęła pani Kitteridge. Psychiatrzy są stuknięci, kardiolodzy mają twarde serca...
[…]
W żadnej szkole, którą Kevin ukończył, na żadnych studiach, gdzie uzyskał stypendia naukowe i podyplomowe, jego ojciec nie pokazał się ani razu. Ale każde miasto wydawało się obiecujące. Każde mówiło na początku: „Witaj, możesz tu zamieszkać. Możesz tu odpocząć. Możesz się dopasować”. Bezkresne przestworza południowego zachodu, cienie padające na pustynne wzniesienia, niezliczone kaktusy – z czerwonym obrzeżem, żółtymi kwiatami lub spłaszczonym czubkiem – wszystko to poprawiało jego nastrój, gdy pierwszy raz jechał do Tucson autostopem, najpierw sam, potem z innymi studentami. Może, gdyby miał wybierać, Tucson byłoby jego ulubionym miejscem – trudny wybór między tamtą otwartą, pylistą przestrzenią a tym nierównym, postrzępionym wybrzeżem. Ale przy wszystkich zachęcających różnicach, takich jak wysokie, jaśniejące bielą, oszklone wieżowce Dallas, wysadzane drzewami ulice Hyde Parku w Chicago i drewniane schody za każdym mieszkaniem (bardzo je polubił), okolice West Hartford, zupełnie jak z bajki, te domki i idealnie przystrzyżone trawniki – każde z tych miejsc prędzej czy później, w taki czy inny sposób upewniało Kevina, że tak naprawdę tutaj nie pasuje. Podczas uroczystości wręczenia dyplomów w Chicago, na którą przyszedł wyłącznie dla jednej z wykładowczyń, życzliwej kobiety – powiedziała mu, że jego nieobecność by ją zasmuciła – siedział w pełnym słońcu, słuchając końcowego przemówienia rektora. Ostatnie zdanie brzmiało: „Najważniejsza rzecz w życiu to kochać i być kochanym”, co wzbudziło w Kevinie wewnętrzny lęk, narastający i przenikający go całego, jakby jego dusza się naprężała. Cóż to jednak za słowa – ten człowiek w dostojnej todze, białowłosy, o dobrotliwej twarzy, z pewnością nie miał pojęcia, że aż tak nasilą one cichą zgrozę Kevina. Nawet Freud napisał kiedyś: „Musimy kochać, bo inaczej popadamy w chorobę”. Przedstawiano to jasno i wyraźnie. Każdy billboard, film, okładka czasopisma, reklama telewizyjna – wszystko mówiło Kevinowi: My należymy do świata rodziny i miłości. A ty nie.
[…]
Tęsknił za matką. „Odbyłem tę straszną pielgrzymkę... i powróciłem po więcej...” Kevin pożałował po raz kolejny, że nie znał poety Johna Berrymana. Kiedy byłam młoda – odezwała się pani Kitteridge, trzymając okulary w dłoni – a właściwie mała, wiesz, w dzieciństwie, często chowałam się w skrzyni na drewno tuż przed powrotem ojca do domu. Siadał na skrzyni i pytał: „Gdzie jest Olive? Gdzie ona może być?”. Tak to trwało, dopóki nie zastukałam w bok skrzyni, a wtedy ojciec udawał zaskoczenie. „Olive, nie miałem pojęcia, gdzie się podziałaś” – mówił. Śmiałam się i on też się śmiał. Kevin popatrzył na nią. Założyła z powrotem ciemne okulary i dodała: Nie pamiętam, jak długo to się ciągnęło, prawdopodobnie do czasu, gdy byłam już za duża, żeby się zmieścić w skrzyni. Nie wiedział, co na to powiedzieć. Ścisnął dłonie w najbardziej zwarte pięści, jakie się dało, wpatrzony w kierownicę. Czuł potęgę obecności pani Kitteridge i wyobraził sobie – przelotnie – że siedzi obok niego słonica, która chciałaby należeć do królestwa ludzkich istot, urocza na swój niewinny sposób, z przypominającymi pnie przednimi nogami, teraz ugiętymi, z trąbą kołyszącą się lekko, gdy skończyła mówić.
[…]
Pomyślał o chłopaku patroszącym ryby i o tym, jak ojciec wyciągnął do niego rękę. Pomyślał też ponownie o Johnie Berrymanie. „Wybaw nas od strzelb i samobójstw ojców... Litości!... Nie naciskaj spustu, bo całe życie upłynie mi pod znakiem twego gniewu”. Zastanawiał się, czy pani Kitteridge, będąc nauczycielką matematyki, czytała dużo poezji. Patrz, jak ten wiatr się wzmaga – powiedziała. Zjawisko na swój sposób ekscytujące, pod warunkiem że brzeg nie zaczyna odpływać, jak kiedyś nasz. Henry znalazł się w dole na skałach, wśród fal. Boże, ależ była awantura. Kevin znowu uświadomił sobie, iż lubi brzmienie jej głosu. Przez przednią szybę widział coraz wyższe fale, bijące o skalną półkę przed przystanią tak mocno, że mgiełka drobnych kropelek unosiła się wysoko w powietrze, a potem opadała leniwie, przesiewając odpryski słońca, które wciąż przebijało się przez ciemne chmury. Kevin poczuł, że w jego głowie tworzy się kipiel, niczym fale przyboju, na które patrzył. „Nie odchodź – przemówił jego umysł do pani Kitteridge. Nie odchodź”.
[…]
Kevin odwrócił się i rozłożył ramiona, jakby chciał objąć wysoką skalną ścianę, gdy się po niej zsuwał, ale nie miał czego obejmować, była tam tylko płaszczyzna, o którą ocierał się jego tors, która rozdzierała jego ubranie, kaleczyła skórę, drapała policzek, a potem zimna woda przelała się nad nim. Oszołomiło go, że jest aż tak zimna, zupełnie jakby się zanurzył w gigantycznej probówce ze szkodliwą substancją chemiczną wżerającą się w jego skórę. Natrafił stopą na coś twardego w szumiącej kipieli; okręcił się i zobaczył Patty wyciągającą ramiona. Oczy miała otwarte, spódnicę owiniętą wokół talii; sięgnęła dłońmi, jej palce nie zdołały uchwycić Kevina, dopiero za drugim razem zdołał ją złapać. Woda cofnęła się na chwilę, a gdy powróciła, by ich zakryć, pociągnął Patty mocno ku sobie; ściskała go z taką siłą, że nigdy by nie przypuszczał, iż te chude ramiona potrafią tak ściskać. Kolejna fala zaczęła wzbierać i obydwoje zaczerpnęli tchu. Gdy ponownie znaleźli się pod wodą, zaczepił nogą o coś nieruchomego, jakąś rurę. Następnym razem unieśli wysoko głowy i nabrali powietrza, zanim woda powróciła. Kevin słyszał krzyki pani Kitteridge na górze. Nie rozróżniał słów, zrozumiał jednak, że pomoc nadchodzi. Musiał tylko trzymać Patty, żeby nie odpłynęła, i gdy zapadli się znowu pod skłębioną, wsysającą wodę, zacisnął mocniej palce na ramieniu dziewczyny, dając do zrozumienia, że jej nie puści. Patrząc prosto w jej otwarte oczy wśród wzburzonej, nasyconej solą wody, w której przez każdą falę przebijało słońce, pomyślał, iż chciałby, aby ta chwila trwała wiecznie: ciemnowłosa kobieta na brzegu, wołająca o ratunek dla nich, dziewczyna, która niegdyś skakała przez skakankę jak księżniczka, a teraz trzymała się go z zawziętością dorównującą sile oceanu – o, szalony, groteskowy, niepoznawalny świecie! Tak bardzo pragnęła żyć, tak bardzo pragnęła wytrzymać.
[…]
Angie była za młodu piękną kobietą, taką, na którą miło popatrzeć, o falujących rudych włosach i idealnie gładkiej cerze, co pod wieloma względami wciąż pozostawało aktualne. Teraz jednak przekroczyła już pięćdziesiątkę, a włosy, podpięte luźno grzebieniami, miała ufarbowane na kolor, który mógł się wydawać trochę zbyt czerwony. Figura, choć nadal pełna wdzięku, stała się nieco obfitsza pośrodku, co dało się zauważyć tym łatwiej, że reszta ciała była dość szczupła. Lecz Angie wciąż miała wysmukłą kibić i gdy siadała na stołku przy pianinie, robiła to z gracją baletnicy, aczkolwiek już nie pierwszej młodości. Jej podbródek rysował się miękką i nierówną linią, zmarszczki wokół oczu wyraźnie się zaznaczały. Ale były to zmarszczki łagodne – prawdopodobnie nic okrutnego nie spotkało tej twarzy. Najwyżej zanadto się odkrywała w otwartym, prostym wyczekiwaniu, niestosownym u kobiety w jej wieku. W pochyleniu głowy, lekkim nieładzie jaskrawo ufarbowanych włosów, szczerym spojrzeniu niebieskich oczu kryło się coś, co mogło w innych okolicznościach sprawić, iż ludzie czuli się nieswojo. Na przykład przybysze, którzy mijali ją w centrum handlowym Cook’s Corner, zerkali na nią ukradkiem więcej niż raz. Dla mieszkańców miasteczka Angie była znajomą postacią, po prostu Angie O’Mearą, od wielu lat grającą na pianinie w Magazynowym Barze. Przez lata również kochała się w pierwszym radnym, Malcolmie Moodym. Jedni o tym wiedzieli, inni nie. Tamtego szczególnego piątkowego wieczoru pozostawał jeszcze tydzień do Bożego Narodzenia i niedaleko salonowego pianina stała wysoka jodła, bogato udekorowana przez pracowników restauracji. Błyszcząca srebrna lameta kołysała się lekko za każdym razem, gdy otwierano drzwi, a kolorowe lampki wielkości jajek świeciły między bombkami, sznurkami prażonej kukurydzy i jagodami żurawiny, zdobiącymi lekko wygięte w dół gałęzie choinki. Angie miała na sobie czarną spódnicę i różową nylonową bluzeczkę rozciętą w okolicy obojczyków – i w tym różowym kolorze, sznurku drobnych pereł oraz płomiennie rudych włosach było coś, co zdawało się lśnić razem z bożonarodzeniową choinką, jakby sama Angie była swoistym przedłużeniem świątecznych dekoracji. Przyszła jak zawsze dokładnie o szóstej, ze swoim roztargnionym, dziecinnym uśmiechem na ustach, ssąc miętówkę. Przywitała się z barmanem Joem i kelnerką Betty, a potem wsunęła torebkę i zwinięty płaszcz pod sam koniec barowej lady. Joe, krępy mężczyzna, który stał za tym barem od wielu lat i jak każdy dobry barman wyrobił sobie czujne oko, doszedł do osobistego wniosku, że Angie O’Meara tak naprawdę ma wielkiego stracha, gdy codziennie wieczorem przychodzi do pracy. To by tłumaczyło woń alkoholu w jej miętowym oddechu, jeśli się podeszło dostatecznie blisko, a także fakt, iż nigdy nie korzystała z prawa do dwudziestominutowej przerwy, na którą zezwalało stowarzyszenie muzyków i do której zachęcał właściciel baru. „Nienawidzę zaczynać od nowa” – wyznała pewnego dnia Joemu i wtedy zdał sobie sprawę, że Angie z pewnością cierpi z powodu tremy.
[…]
Państwo Kitteridge, gdy sami przychodzili do baru, zjawiali się zazwyczaj wcześnie i nie siadali najpierw w bocznej sali, lecz maszerowali prosto do jadalni. Mimo to Henry zawsze wołał: „Dobry wieczór, Angie!” i uśmiechał się szeroko, Olive zaś unosiła rękę nad głową, przekazując coś w rodzaju pozdrowienia. Ulubioną piosenką Henry’ego było Dobranoc, Irene i Angie starała się pamiętać, by zagrać ją później, kiedy Kitteridge’owie będą wychodzili z baru. Wiele osób miało swoje ulubione piosenki i Angie grywała je czasami, lecz nie zawsze. Henry Kitteridge był inny. Zawsze grała jego piosenkę, ponieważ ilekroć go zobaczyła, czuła się tak, jakby wkroczyła w strefę ciepłego powietrza. Tego wieczoru Angie była rozdygotana. Ostatnio zdarzały się takie noce, kiedy wódka nie oddziaływała na nią w taki sposób, w jaki działała przez wiele lat, przynosząc radość i wrażenie, że wszystko stało się przyjemnie odległe. I tego wieczoru, jak od pewnego czasu bywało, czuła się niewyraźnie – trochę rozstrojona. Pilnowała, by nie przestać się uśmiechać i nie patrzyła na nikogo z wyjątkiem Waltera Daltona, który siedział na końcu baru. Posłał jej dłonią całusa. Angie mrugnęła leciutko; można by pomyśleć, że po prostu zadrgały jej powieki, lecz ona zrobiła to tylko jednym okiem. Swego czasu Malcolm Moody uwielbiał to jej mrugnięcie. „Boże, ale ty mnie kręcisz” – mówił w te popołudnia, gdy przychodził do jej pokoju przy Wood Street. Malcolm nie lubił Waltera Daltona i nazywał go „pedziem”, którym Walter zresztą był. Był również alkoholikiem zwolnionym z pracy w college’u i teraz mieszkał w domku na Combs Island. Przychodził do baru każdego wieczoru, gdy Angie grała. Czasami przynosił jej prezent – jedwabny szalik albo parę skórkowych rękawiczek zapinanych z boku na drobne guziczki. Zawsze oddawał kluczyki od samochodu Joemu, który po zamknięciu baru odwoził Waltera do domu, podczas gdy jeden z kuchennych pomocników brał samochód Joego, by później odwieźć go z powrotem.
[…]
Przez całe popołudnie Olive usiłowała zwalczyć wrażenie, iż porusza się pod wodą – paniczne, przygnębiające uczucie, ponieważ jakoś tak się złożyło, że nigdy nie nauczyła się pływać. Wciskając papierową serwetkę między listewki składanego stolika, myśli: „No dobrze, mam już dość”, opuszcza oczy, żeby nie dać się wciągnąć w kolejną banalną pogawędkę, okrąża dom i wchodzi prosto do sypialni swego syna. Przemierza podłogę z sosnowych desek połyskującą w promieniach słońca i kładzie się na łóżku Christophera (i Suzanne) o wymiarach półtora na dwa metry. Suknia Olive – ważna rzecz w tym dniu, oczywiście, ponieważ Olive jest matką pana młodego – została uszyta z powiewnego zielonego muślinu, na którym nadrukowano duże, czerwonaworóżowe kwiaty geranium. Dlatego Olive musi ułożyć się na łóżku ostrożnie, żeby suknia się za bardzo nie pogniotła, a także na wypadek, gdyby ktoś wszedł – powinna się prezentować przyzwoicie. Jest potężnie zbudowaną kobietą. Zdaje sobie z tego sprawę, ale nie zawsze tak wyglądała i wciąż nie potrafi się z tym oswoić. Rzeczywiście była i jest wysoka, często czuła się niezgrabnie, lecz kwestia nadmiaru pojawiła się z wiekiem; zaczęły jej puchnąć kostki, ciało w ramionach i wokół szyi nabrało masy, nadgarstki i dłonie zrobiły się jak u mężczyzny. Przeszkadza jej to, oczywiście czasami, bardzo jej przeszkadza. Na tym etapie nie potrafi jednak zrezygnować z pociechy, jaką przynosi jedzenie, co oznacza, że teraz wygląda zapewne jak tłusta, drzemiąca foka, owinięta jakimś gazowym bandażem. Ale suknia zaprezentowała się nieźle, przypomina sobie Olive, układając się i zamykając oczy. O wiele lepiej niż ponure, ciemne ubrania rodziny Bernsteinów, które wyglądają jak na pogrzebie, a nie na ślubie w ten pogodny czerwcowy dzień.
[…]
Olive ponownie spogląda w sufit, a usłyszanym słowom nie towarzyszy trzepotanie skrzydełka w klatce piersiowej. To wprost zadziwiające, jakie bezczelne są dzisiejsze dzieciaki. I bardzo dobrym pomysłem było umieszczenie świetlika nad łóżkiem. Chris wspomniał jej, jak w zimie leży czasami w łóżku i patrzy na padający śnieg. Zawsze był taki – inny niż wszyscy, bardzo wrażliwy. Dzięki temu malował znakomite obrazy olejne, czego raczej nikt się nie spodziewa po specjaliście od pielęgnacji stóp. Był skomplikowanym, interesującym mężczyzną, ten jej syn, tak wrażliwy w dzieciństwie, że kiedyś, czytając Heidi, namalował ilustrację do książki – polne kwiaty na alpejskim zboczu.
[…]
Olive dobrze rozumie, dlaczego Chris nigdy nie starał się zdobyć wielu przyjaciół. Pod tym względem jest podobny do niej, nie znosi czczej paplaniny. A paplą o tobie często również za plecami. „Nigdy nie ufaj ludziom” – powiedziała matka Olive dawno temu, kiedy ktoś zostawił kosz pełen krowich placków przed frontowymi drzwiami ich domu. Henry’ego irytował taki sposób myślenia. Ale sam Henry był dość irytujący z tą swoją niezachwianą naiwnością, zupełnie jakby życie stanowiło produkt z katalogu Searsa: wszyscy wokół uśmiechają się do ciebie. Olive martwiła się jednak samotnością Christophera. Zwłaszcza ubiegłej zimy zadręczała ją myśl o synu jako starzejącym się mężczyźnie, który wraca z pracy do ciemnego domu, po odejściu jej i Henry’ego z tego świata. Dlatego tak naprawdę jest zadowolona z pojawienia się Suzanne. Zdarzyło się to dość nieoczekiwanie i trzeba się będzie z tym oswoić, ale w sumie doktor Sue dobrze spełni swoje zadanie. No i zachowywała się w stosunku do Olive bardzo przyjaźnie. („Nie mogę uwierzyć, że sama nakreśliłaś te projekty!”. Wysoko uniesione jasne brwi). Ponadto Christopher, co tu kryć, ma bzika na jej punkcie. Oczywiście, na obecnym etapie ich życie seksualne jest zapewne niezmiernie podniecające i bez wątpienia myślą, jak to młoda para, że tak już zostanie. Myślą również, że skończyli z życiem w samotności.
[…]
Olive wsuwa torebkę pod tęgie ramię i przyciska ją do boku, ruszając w stronę drzwi. Niewielka to pociecha, ale zawsze jakaś pociecha, wiedzieć przynajmniej, że nadejdą chwile, w których Suzanne zwątpi w siebie. Będzie wołać: „Christopherze, na pewno nigdzie nie widziałeś mojego buta?”. Przeglądając wyprane rzeczy lub bieliznę w szufladzie, poczuje lekkie drgnienie niepokoju. „Chyba tracę rozum, wszystko wymyka mi się spod kontroli... O Boże, co się stało z moim swetrem?” I nigdy nie będzie miała pewności, nieprawdaż? No bo kto mógł poplamić flamastrem sweter? Co się stało ze stanikiem? Gdzie się podział jeden but? Sweter będzie zniszczony, a but przepadnie, podobnie jak stanik, pod warstwą zużytych chusteczek higienicznych i podpasek w koszu stojącym w damskiej toalecie restauracji Dunkin’ Donuts, którego zawartość zostanie następnego dnia wciśnięta do dużego kontenera. Właściwie, jeśli doktor Sue ma zamieszkać w sąsiedztwie, nie ma powodu, by Olive od czasu do czasu nie zabrała jakiegoś drobiazgu – tylko dla podtrzymania tego zwątpienia w siebie. Delikatny wstrząs. Ponieważ Christopher nie powinien żyć z kobietą, która uważa, że pozjadała wszystkie rozumy. Nikt nie wie wszystkiego – nikt nie powinien tak myśleć.
[…]
Olive kiwnęła głową, gryząc pączka. Harmon wiedział, podobnie jak większość mieszkańców miasteczka, że nie przepada za młodą osobą, z którą ożenił się jej syn, ale można było przypuszczać, że żadna wybranka syna nie spodobałaby się Olive. Synowa była lekarką, inteligentną kobietą z jakiegoś dużego miasta, nie pamiętał jakiego. Może tkała jadalne spodnie z płatków zbożowych albo ćwiczyła jogę – nie miał pojęcia. Olive wpatrywała się w Ninę i oczy Harmona podążyły za jej spojrzeniem. Nina siedziała nieruchomo, pochylona naprzód. Pod cienką bawełnianą koszulką rysowało się wyraźnie każde żebro. W dłoni, która przywodziła na myśl szponiastą łapę mewy, ściskała chusteczkę do nosa. Głowa dziewczyny wydawała się zbyt duża, by zdołał ją udźwignąć wyszczerbiony patyk kręgosłupa. Żyła biegnąca od linii włosów przez czoło miała zielonkawoniebieski odcień.
[…]
Ta sytuacja miała już zawsze kojarzyć się Harmonowi z dniem, kiedy przez okno wpadł piorun kulisty i krążył, bzycząc, po pokoju. W atmosferze pojawiło się bowiem coś ciepłego i elektryzującego, co było zdumiewające i nieziemskie, gdy dziewczyna zaczęła płakać, a Daisy w końcu zatelefonowała do jej matki i umówiły się, że odbierze córkę tego popołudnia. Padły obietnice, że Nina nie pójdzie do szpitala. Harmon i Olive wyszli, zostawiając dziewczynę na sofie, otuloną kocem. Harmon pomógł Olive Kitteridge wsiąść do samochodu, a potem wrócił na przystań i pojechał do domu, ze świadomością, że coś się odmieniło w jego życiu. Nie rozmawiał o tym z Bonnie.
[…]
Okropna rzecz przydarzyła się Kitteridge’om pewnej chłodnej czerwcowej nocy. Henry miał wtedy sześćdziesiąt osiem lat, Olive sześćdziesiąt dziewięć i choć nie byli parą młodzieniaszków, nie sprawiali też wrażenia schorowanych staruszków. Mimo to po upływie roku mieszkańcy Crosby, małego nadmorskiego miasteczka w Nowej Anglii, uznali zgodnie, że owo wydarzenie zmieniło obydwoje Kitteridge’ów. Henry, gdy się go teraz spotykało na poczcie, unosił tylko rękę z listami w geście pozdrowienia. Spoglądając mu w oczy, widziało się go jak za gęstą siatką. To było smutne, ponieważ przedtem sprawiał wrażenie pogodnego i szczerego człowieka, nawet kiedy jego jedyny syn ni z tego, ni z owego przeprowadził się do Kalifornii ze swoją świeżo poślubioną małżonką, co, jak rozumieli mieszkańcy miasteczka, musiało być dla Kitteridge’ów wielkim rozczarowaniem. Olive Kitteridge zaś, która nigdy, za niczyjej pamięci, nie wykazywała skłonności do życzliwego czy choćby uprzejmego zachowania, z nadejściem kolejnego czerwca stała się jeszcze bardziej opryskliwa. Tym razem czerwiec nie był chłodny, lecz wybuchł z gwałtownością lata, codziennie przesiewając słoneczne cętki przez gałęzie brzóz i pobudzając chwilami mieszkańców Crosby do wyjątkowej, jak na nich, rozmowności. Z jakiego bowiem innego powodu Cynthia Bibber miałaby podejść do Olive w centrum handlowym w Cook’s Corner i zacząć jej klarować, jak to jej córka Andrea, która po kilku latach kursów wieczorowych zdobyła kwalifikacje w zakresie opieki społecznej, pomyślała sobie, że być może Henry i Olive nie potrafią się pogodzić z przeżyciem sprzed roku? Paniczny lęk, jeśli nie jest uzewnętrzniony, zostaje zinternalizowany – a to, ciągnęła Cynthia Bibber żarliwym półszeptem, stojąc obok plastikowego fikusa, mogło prowadzić do stanów depresyjnych.
[…]
Jeszcze większą satysfakcję przyniósł fakt, że Bill i Bunny mieli ze swoją latoroślą gorsze przejścia niż Olive i Henry ze swoją. Obie pary miały tylko po jednym dziecku i Karen Newton – co Kitteridge’owie przyznawali w duchu – stworzyła swoim rodzicom odmienną płaszczyznę smutku. Mimo iż mieszkała tuż obok Billa i Bunny, którzy widywali się z nią i jej rodziną przez cały czas. W zeszłym roku Karen miała krótkotrwały romans z mężczyzną, który pracował w Midcoast Power, lecz w końcu postanowiła zostać z mężem. Wszystkim tym, oczywiście, Newtonowie się zamartwiali, choć nigdy szczególnie nie przepadali za swoim zięciem Eddiem. Dla Kitteridge’ów był to wprawdzie straszny cios, że Christopher tak nieoczekiwanie został wyrwany z korzeniami przez swoją przedsiębiorczą młodą małżonkę, gdy oni już zaplanowali, że osiądzie w pobliżu i będą się tu wychowywały jego dzieci (Olive wyobrażała sobie, jak uczy je sadzić cebulki) – choć z pewnością odczuli boleśnie rozwianie się ich marzeń, lecz mogli doznawać cichego pokrzepienia na myśl o tym, że mieszkające tuż obok dziadków wnuki Billa i Bunny zachowywały się ZŁOŚLIWIE. Naprawdę, Newtonowie opowiedzieli o tym, jak w zeszłym tygodniu ich wnuk odezwał się do Bunny: „Możesz być moją babcią, ale to nie znaczy, wiesz, że muszę cię kochać”. Te słowa zabrzmiały strasznie – kto by się spodziewał czegoś podobnego? Oczy Bunny szkliły się od łez, gdy o tym mówiła. Olive i Henry zrobili, co mogli, kręcąc głowami i podkreślając, jakie to przykre, że Eddie w gruncie rzeczy szkoli dzieciaki, żeby się tak odzywały, pod pretekstem „wyrażania siebie”.
[…]
Olive złożyła spodnie i umieściła je na krześle, wetknąwszy pod nie bieliznę, żeby lekarz jej nie zobaczył, gdy wejdzie tu z powrotem. Idiotyczny wąziutki plastikowy pasek dla chudej laleczki z trudem dał się zawiązać na małą kokardkę. Czekając, założyła ręce i uświadomiła sobie, że ilekroć mija ten szpital, myśli o dwóch rzeczach: że tu się urodziła i że przywieziono tutaj ciało jej ojca po samobójczej śmierci. Przeżyła to i owo. Ale nie ma o czym mówić. Wyprostowała plecy. Inni też swoje przeżyli. Lekko pokręciła głową na myśl o pielęgniarce, która powiedziała, że brat wyrzucił siostrę przez okno. Gdyby Christopher miał siostrę, nigdy nie wypchnąłby jej przez okno. Gdyby Christopher ożenił się ze swoją recepcjonistką, zostałby tutaj, w mieście. Choć ta dziewczyna była głupia. Olive rozumiała, dlaczego puścił ją kantem. Jego żona nie była głupia. Była energiczna, zdeterminowana i wredna jak piekielny nietoperz. Olive wyprostowała plecy i popatrzyła na szklane buteleczki ustawione na blacie obok pudełka z lateksowymi rękawiczkami. W szufladach metalowej szafki z całą pewnością znajdowały się komplety strzykawek gotowych rozwiązać wszelkiego rodzaju problemy. Wygięła kostkę w jedną, potem w drugą stronę. Za minutę zamierzała wytknąć nos na zewnątrz i sprawdzić, czy Henry trwa w gotowości; wiedziała, że nie będzie siedział cały czas w samochodzie, nawet przy włączonej transmisji z rozgrywek baseballowych. Zamierzała zatelefonować nazajutrz do Bunny i powiadomić ją o tym drobnym fiasku.
[…]
Usiadła na płóciennym leżaku. Słuchaj – zaczęła – nie pamiętam dokładnie. Ale broniłeś tej kobiety, a ja tylko próbowałam ci pomóc. Nie sądziłam, że chcesz wysłuchiwać tej gównianej katolickiej abrakadabry. Pokręcił głową raz, jakby próbował wytrząsnąć wodę z uszu. Po chwili otworzył usta i zaraz je zamknął. Odwrócił się znowu w stronę wody i przez długą chwilę żadne z nich się nie odzywało. Wcześniej zdarzały się między nimi kłótnie, po których Olive czuła się chora, tak jak teraz. Ale, jak pomyślała, w pewnym momencie małżonkowie przestają się kłócić z określonych powodów, gdyż w sytuacji, kiedy masz więcej lat za sobą niż przed sobą, coś się zmienia. Czuła ciepło słońca na ramionach, choć niżej, nad rzeką, powietrze wydawało się bardziej rześkie. Zatoka mieniła się w popołudniowym słońcu. Jakaś niewielka motorówka z wysoko uniesionym dziobem ruszyła w stronę Diamentowej Jaskini, a dalej dały się dostrzec łodzie z czerwonymi i białymi żaglami. Woda hałaśliwie obijała się o kamienie; nadchodził przypływ. Ptak kardynał zakrzyczał z wierzchołka sosny norweskiej i zapachniały liście laurowe z krzewów wyciągających gałązki ku słońcu. Henry powoli się odwrócił i opadł na drewnianą ławkę, pochylony naprzód, z głową skrytą w dłoniach. Wiesz, Ollie – powiedział, spoglądając na nią zmęczonymi oczami w czerwonych obwódkach. Przez wszystkie lata naszego małżeństwa ani razu nie przeprosiłaś. Za nic. Zaczerwieniła się głęboko i natychmiast. Czuła, jak płonie jej twarz w promieniach słońca.
[…]
Pokręcił głową i pochylił się naprzód, kładąc dłoń na jej kolanie. „Jeździsz w życiu różnymi drogami” – pomyślała Olive. Sama jeździła od lat do domu z Cook’s Corner, obok pola Taylora, zanim jeszcze stanął tam dom Christophera; a potem był tam dom, był Christopher, którego chwilę później już nie było. Inna droga i należało do niej przywyknąć. Ale umysł albo serce, nie wiedziała co, zwolniło w tych dniach, nie nadrobiło straty. Poczuła się jak duża, tłusta mysz polna, która wspina się na piłkę tuż przed sobą, a piłka obraca się coraz szybciej i mysz nie potrafi wbić w nią szaleńczo przebierających łapek. Olive, tamtej nocy byliśmy przerażeni. Lekko ścisnął jej kolano. Obydwoje bardzo się baliśmy. Większość ludzi przez całe życie nie znajduje się w podobnej sytuacji. Mówiliśmy różne rzeczy i z czasem przejdziemy nad nimi do porządku. Wstał, odwrócił się i popatrzył na morze, a Olive pomyślała, że musiał się odwrócić, bo wiedział, że mówi nieprawdę. Wydawało się, że nigdy nie dojdą do siebie po tamtej nocy. I nie dlatego, że trzymano ich uwięzionych w łazience – co Andrea Bibber uznałaby za kryzys. Nie, nie mogli dojść do siebie po tamtej nocy, ponieważ obydwoje wypowiedzieli słowa, które zmieniły ich sposób postrzegania siebie nawzajem. I od owej chwili Olive płakała wewnątrz siebie, łzy płynęły jak z odkręconego kurka, ponieważ nie mogła oderwać myśli od rudego chłopaka o przerażonej, pryszczatej twarzy, zakochana w nim jak nastolatka, wyobrażała go sobie pracującego gorliwie w więziennym ogrodzie; gotowa uszyć dla niego ogrodniczki, na co pozwolił jej więzienny rzecznik, z materiału kupionego dzisiaj w So-Fro; nie mogła się powstrzymać, podobnie jak Karen Newton ze swoim facetem z Midcoast Power – nieszczęsna, więdnąca z tęsknoty Karen, której dziecko powiedziało: „To, że jesteś moją babcią, nie oznacza, wiesz, że muszę cię kochać”.
[…]
Gdy odwróciła głowę, drobny złoty kolczyk błysnął w świetle ulicznej latarni. Pamiętasz, jak podczas naszej podróży poślubnej chciałeś, żebym tak jak ty interesowała się tymi starymi ruinami miasta Majów, a ja chciałam tylko wiedzieć, kto z ludzi w autobusie ma w domu zasłonę prysznicową z pomponami? A potem się pokłóciliśmy, bo w głębi duszy zacząłeś żywić obawy, że ożeniłeś się z głupią gęsią? Miłą, ale głupią. Odparł, że nie, niczego podobnego nie pamięta, na co westchnęła głęboko, dając mu do zrozumienia, iż jej zdaniem pamięta, a zaraz potem wskazała dom na rogu, cały przystrojony niebieskimi światełkami, girlandami niebieskich światełek na frontowej fasadzie – i obracała głowę, oglądając się w tamtą stronę, gdy przejeżdżali obok. Jestem stuknięty, Janie – powiedział. Jak najbardziej – zgodziła się. Masz bilety? Kiwnął głową. Zabawne, że potrzebne są bilety, aby wejść do kościoła. Prawdę mówiąc, to miało sens: przeniesienie koncertów do kościoła Świętej Katarzyny, gdy po ostatniej burzy zawalił się dach Sali Muzycznej Macklin. Nikt nie został ranny, lecz to zdarzenie przyprawiło Boba Houltona o dreszcze; wyobraził sobie, jak siedzą, on i Jane, w fotelach obitych czerwonym pluszem i wtem zapada się sufit, dusząc ich na śmierć i kończąc w ten sposób ich wspólne życie. Ostatnio nawiedzały go podobne myśli. Nawet tego wieczoru przed wyjściem z domu miał złe przeczucia, ale nie wspominał o tym; a ona bardzo lubiła popatrzeć na te wszystkie światła.
[…]
Trudno było przełknąć taką pigułkę. Henry już wcześniej przestał prowadzić aptekę – wcześniej, niż zamierzał, bo czynsz rósł w zawrotnym tempie i budynek sprzedano wielkiej sieci drogerii – i często nie wiedział, czym wypełnić dni. Olive, która przestała uczyć przed pięcioma laty, powtarzała mu: „Ustal sobie jakiś harmonogram i trzymaj się go”. A zatem Henry poszedł na wieczorowe kursy obróbki drewna w Portland i zainstalował w piwnicy tokarkę, z pomocą której wykonał cztery nieregularne, lecz całkiem ładne miski na sałatkę. Olive przestudiowała katalogi i zamówiła sto cebulek tulipanów. Obydwoje zapisali się do Amerykańskiego Towarzystwa Weteranów Wojny Secesyjnej – pradziadek Henry’ego walczył pod Gettysburgiem, mieli w kredensie na dowód tego stary pistolet – i jeździli raz w miesiącu do Belfastu, by tam usiąść w kręgu i wysłuchać odczytów na temat bitew, bohaterów i tak dalej. To ich zainteresowało. Pomogło im. Rozmawiali z innymi potomkami żołnierzy wojny secesyjnej, a później wracali do domu, mijając po drodze Larkinów, u których nie paliły się światła. Olive kręciła głową. „Zawsze uważałam, że Louise jest trochę dziwna” – twierdziła. Louise była psychologiem w szkole, w której uczyła Olive, i miała w sobie coś szczególnego – mówiła zbyt dużo i zbyt wesołym tonem, malowała się mocno i ubierała aż nazbyt starannie. Zawsze bywała wstawiona na przyjęciach gwiazdkowych – stwierdziła Olive. Raz nawet zupełnie się upiła. Usłyszałam, jak śpiewa: „Naprzód, żołnierze Chrystusa”, siedząc na odkrytej trybunie sali gimnastycznej. To było naprawdę obrzydliwe.
[…]
Olive nie mogła usiedzieć na miejscu. Zamiast zwykłego ucisku w gardle czuła ucisk w całym ciele, uporczywy ból, który zdawał się wstrzymywać taką ilość łez, iż wypełniłyby zatokę widoczną przez frontowe okno. Fala obrazów związanych z Christopherem wzbierała w głowie Olive. Gdy był berbeciem uczącym się chodzić, chciał dotknąć geranium w doniczce na parapecie okiennym i dostał po łapach. Ale go kochała! Na Boga, kochała go. W drugiej klasie nieomal stanął w ogniu, próbując spalić w lesie swój sprawdzian z ortografii. Ale wiedział, że ona go kocha. Ludzie zawsze wiedzą, kto ich kocha i jak bardzo Olive w to wierzyła. Dlaczego nie pozwalał rodzicom nawet przyjechać w odwiedziny? Co takiego zrobili?
[…]
Olive przysunęła krzesło do łóżka, usiadła i trzymała męża za rękę pod zabezpieczającą barierką. Była to nadal piękna ręka, duża, doskonale uformowana. Z pewnością, pracując przez tyle lat jako farmaceuta i wydając leki, wzbudzał w pacjentach zaufanie swoimi rękami. Teraz jego piękna dłoń była dłonią na pół-martwą. Bał się tego, jak wszyscy. Dlaczego to właśnie jego spotkał taki los, a nie (na przykład) Louise Larkin, nikt nie potrafiłby odgadnąć. Lekarz przypuszczał, że Henry powinien zażywać lipitor albo jakiś inny statynowy lek, ponieważ miał podwyższony poziom cholesterolu. Henry zaliczał się jednak do tych farmaceutów, którzy rzadko zażywali cokolwiek. A jeśli chodzi o doktora, Olive miała jedno proste życzenie: żeby sobie poszedł do diabła. Czekała teraz, aż Henry się obudzi, żeby się nie zastanawiał, gdzie ona jest. Gdy próbowała go umyć, a potem ubrać przy pomocy pielęgniarza, był otumaniony, ociężały i wciąż na nowo zasypiał. Pielęgniarz powiedział: Może dzisiaj pozwolimy mu odpocząć. Olive szepnęła do Henry’ego: Wrócę po południu.
[…]
Pewnego wieczoru po powrocie do domu Olive przejrzała szufladę ze starymi fotografiami. Jej matka, pulchna i uśmiechnięta, lecz mimo to pełna złych przeczuć. Ojciec, wysoki i stoicko spokojny; jego milczenie w życiu pasowało do tej fotografii – Olive pomyślała, że sam był największą tajemnicą. Zdjęcie Henry’ego z wczesnego dzieciństwa. Wielkooki chłopczyk o kręconych włosach patrzy na osobę fotografującą (matkę?) z dziecięcym lękiem i podziwem. Inne zdjęcie, Henry na służbie w marynarce wojennej, wysoki i szczupły, jeszcze nieopierzony młodzik, dla którego życie dopiero się zaczyna. „Poślubisz bestię i pokochasz ją – pomyślała Olive. – Będziesz miał syna i pokochasz go. Będziesz nieskończenie uprzejmy dla mieszkańców miasta przychodzących po swoje leki, ty, wysoki, w białym laboratoryjnym fartuchu. A na koniec zasiądziesz ślepy i niemy w inwalidzkim wózku. Tak się ułoży twoje życie”. Olive wsunęła zdjęcie z powrotem do szuflady i zauważyła fotografię niespełna dwuletniego Christophera. Zapomniała, jak anielsko wyglądał, niczym jakaś nowo wykluta istota, jakby jeszcze pozbawiona skóry, cała utworzona z przejrzystej poświaty. „Ożenisz się z bestią, która cię zostawi – pomyślała Olive. Przeprowadzisz się na drugi koniec kraju i złamiesz serce swojej matce. Zamknęła szufladę. Ale nie dźgniesz kobiety nożem dwadzieścia dziewięć razy”. Weszła do bocznego pokoju i położyła się na wznak. Nie, Christopher nie zadźgałby nikogo (taką miała nadzieję). To nie było prawdopodobne. Nie zapowiadała tego jego cebulka zasadzona w tej szczególnej glebie należącej do niej, Olive, i do Henry’ego, a wcześniej do ich rodziców. Zamykając oczy, pomyślała o ziemi i zielonych roślinach, i o szkolnym boisku do piłki nożnej. Przypomniała sobie czasy, gdy uczyła w szkole, a Henry’emu zdarzało się opuszczać jesienią aptekę i oglądać szkolne mecze. Christopher, który nigdy nie wykazywał się fizyczną agresywnością, spędził większość owych dni, siedząc na ławce w szkolnym mundurku, o co – jak Olive podejrzewała – nie miał pretensji. Ta jesienna aura miała w sobie coś pięknego, podobnie jak spocone młodzieńcze ciała z grudkami błota na nogach, silni młodzi ludzie, którzy rzucali się naprzód, by odbić piłkę głową; wiwaty, kiedy ktoś strzelił gola, a bramkarz osuwał się na kolana. Bywały takie dni – pamiętała je – gdy trzymali się z Henrym za ręce, wracając do domu, ludzie w kwiecie wieku. Czy przychodziło im do głowy, żeby cieszyć się w duchu tymi chwilami? Zapewne nie. Ludzie przeważnie nie zdawali sobie sprawy, że przeżywają życie, kiedy je przeżywali. Teraz jednak pojawiło się to wspomnienie czegoś zdrowego i czystego. Może najczystszego, ponieważ wspomnienia inne niż te z boiska nie były czyste.
[…]
Wewnątrz, rozglądając się po kuchni, Molly dodaje w zadumie: Może powinna sprzedać również to miejsce. Olive, która nigdy jeszcze tu nie była, myśli, że dom sprawia wrażenie zmęczonego. Nie dlatego, że w podłodze obok piecyka brakuje kilku płytek albo że kuchenny blat łuszczy się wzdłuż krawędzi. Po prostu daje się tutaj wyczuć atmosferę wyczerpania. Umierania. A może nie umierania. Tak czy inaczej, jest to nużące. Olive zagląda do salonu z dużym oknem, z widokiem na ocean. Mnóstwo rzeczy, o które trzeba zadbać. Z drugiej strony, dla Marlene to rodzinny dom. Oczywiście, jeśli go sprzeda, wówczas Kerry, która mieszka w pokoju nad garażem, również będzie musiała się wyprowadzić. „Co za pech” – myśli Olive, zamykając drzwi szafy po powieszeniu płaszczy i wracając do kuchni. Kilka lat temu Christopher wpadł w oko Kerry Monroe; zwietrzyła pieniądze w tej jego praktyce. Nawet Henry poczuł się w obowiązku go ostrzec. „Nie martw się – odparł Christopher, ona nie jest w moim typie”. Dość zabawne, gdy tak teraz o tym pomyśleć.
[…]
Przyglądając się temu, Olive czuje... co takiego czuje? Zazdrość? Nie, nie zazdrości się kobiecie, która straciła męża. Ale nieosiągalność, tak by to określiła. Ta pulchna, dobrotliwa kobieta siedząca na sofie w towarzystwie dzieci, kuzynki, przyjaciół jest dla Olive nieosiągalna. Olive zdaje sobie sprawę z rozczarowania, jakie to przynosi. Dlaczego bowiem, mimo wszystko, znalazła się tu dzisiaj? Nie dlatego, że Henry zażyczyłby sobie pójścia na pogrzeb Eda Bonneya. Nie, przyjechała tu w nadziei, iż za pośrednictwem cudzego smutku przez jej własną ciemną skorupę przebije się wąska smuga światła. Ale ten stary dom pełen gości pozostaje dla niej czymś odległym, oddalonym, z wyjątkiem jednego głosu, który wznosi się ponad pozostałe. Kerry Monroe jest pijana. Staje obok sofy w swoim czarnym kostiumie i unosi ramię.
[…]
Kilka minut później ciężkie kroki oddalają się do wnętrza domu, Olive słyszy trzaśnięcie zamykanych drzwi. „Ludzie dają sobie radę” – myśli. To prawda. Ale nabiera głęboko tchu i musi się poprawić na tym drewnianym krześle, ponieważ jest to również nieprawda. Oczyma duszy widzi Henry’ego sprzed niecałego roku, odmierzającego, jakiej długości mają być listwy przypodłogowe w nowym pokoju. Na czworakach i z taśmą mierniczą podaje Olive liczby, ona je zapisuje. Potem Henry wstaje, prostuje się; jest wysokim mężczyzną. „No dobra, Ollie. Odsiusiamy się i jedziemy do miasta”. W samochodzie... o czym wtedy rozmawiali? O, jakże chciałaby sobie przypomnieć, ale nie potrafi. W mieście, na parkingu przed Shop ’n Save – ponieważ po zakupach w składzie drewna stwierdzili, że zabrakło im w domu mleka i soku – powiedziała, że zaczeka w samochodzie. I tak się skończyło ich życie. Henry wysiadł i upadł na ziemię. Nigdy już nie wstał, nigdy więcej nie szedł do domu wysypaną kamykami ścieżką, nigdy więcej nie wypowiedział zrozumiałego słowa; czasami tylko jego ogromne zielonkawoniebieskie oczy spoglądały na Olive ze szpitalnego łóżka. A później oślepł; teraz już jej nigdy nie zobaczy. „Nie ma na co patrzeć – mówiła mu, kiedy przyjeżdżała z nim posiedzieć. Trochę straciłam na wadze, odkąd nie jadamy razem co wieczór krakersów z serem. Ale domyślam się, że wyglądam koszmarnie”. Powiedziałby na to, że wcale nie. Powiedziałby: „Ależ skąd, Ollie. Dla mnie wyglądasz cudownie”. On jednak nic nie mówi. W pewne dni, siedząc w swoim wózku, nawet nie odwraca głowy. Olive jeździ codziennie, żeby z nim pobyć. „Jesteś świętą osobą” – mówi Molly Collins. Boże, jak można być aż tak głupim? Przerażona stara kobieta – oto kim jest. Teraz wie tylko, że gdy słońce zajdzie, pora się kłaść do łóżka. Ludzie jakoś dają sobie radę? Nie jest tego zupełnie pewna. W tej kwestii odpływ ciągle trwa, myśli Olive.
[…]
Był maj, a Olive Kitteridge wybierała się do Nowego Jorku. Nigdy przez siedemdziesiąt dwa lata życia nie postawiła stopy w tym mieście, choć przed laty dwukrotnie przejeżdżała w jego pobliżu – prowadził Henry, martwiąc się o zjazdy z autostrady – i widziała z daleka linię zabudowy, budynek obok budynku, szare na tle szarego nieba. To miasto wyglądało jak z filmu science fiction, jak zbudowane na księżycu. Nie było w nim nic pociągającego, ani wtedy, ani teraz, choć kiedy te samoloty wbiły się w wieże, Olive siedziała w sypialni i płakała jak dziecko, nie tyle z powodu całego kraju, ile z powodu tego miasta, które wydało jej się nagle miejscem nie tak obcym i nieczułym, lecz kruchym i delikatnym jak przedszkole z dziećmi, które są dzielne mimo przerażenia. Skakanie z okien – to chwyciło ją za serce i poczuła prywatny, mdlący wstyd, dowiadując się, że dwóch spośród ciemnowłosych, przekonanych o swojej racji porywaczy samolotów przejechało przez Kanadę i przeszło przez lotnisko w Portland, dążąc ku tym potwornym zniszczeniom. (Mogła ich minąć, jadąc samochodem tamtego przedpołudnia, kto wie?). Czas jednak płynął, jak to zwykle bywa, i miasto – przynajmniej z odległego punktu widzenia Olive – nabrało w końcu z powrotem swych dawnych cech miejsca, do którego niechętnie by pojechała, mimo że jej jedyny syn ostatnio się tam przeprowadził i zyskał drugą żonę, a także dwójkę nie swoich dzieci. Nowa żona, Ann, jeśli wierzyć jedynej fotografii, której przesyłanie i odbieranie trwało wieki, była wysoka i mocno zbudowana jak mężczyzna; teraz spodziewała się dziecka Christophera, a według typowego dla Chrisa enigmatycznego e-maila, pisanego bez zwracania uwagi na interpunkcję i duże litery, Ann czuła się zmęczona i „brało ją na wymioty”. W dodatku Theodore przed wyjściem do przedszkola stawał się podobno istnym diablęciem. Olive została wezwana na pomoc.
[…]
Są za domem w ogrodzie – dodał jej syn i ruszyła za nim przez obszerny, ciemny salon, z którego weszli do niewielkiej kuchni z wysokim dziecięcym krzesełkiem, zaśmieconej zabawkami, garnkami stojącymi na blacie, otwartymi pudełkami płatków i ryżu błyskawicznego. Na stole leżała zabrudzona biała skarpetka. I nagle Olive odniosła wrażenie, że przygnębia ją każdy dom, do którego weszła, prócz jej własnego oraz tego zbudowanego dla Christophera. Zupełnie jakby nigdy nie wyrosła z owego poczucia, jakie musiała mieć w dzieciństwie – nadwrażliwości na obce zapachy i skrzypienie schodów wydeptanych przez stopy inne niż własne, lęku oblepiającego warstwą drzwi do łazienki, które zamykają się w nieznajomy sposób. Zamrugała, wychodząc na mały placyk na zewnątrz; z pewnością nie mógł to być wspomniany ogród. Stała na kwadratowym spłachetku pokrytym betonem. Otaczało ją ogrodzenie z gęstej siatki, w które uderzyło wcześniej coś dostatecznie dużego, by pozostawić szeroki ziejący otwór. Przed sobą miała nadmuchiwany dziecięcy basen. Siedziało w nim gołe dziecko i wpatrywało się w nią, obok zaś stał mały ciemnowłosy chłopczyk w mokrych spodenkach kąpielowych, przylegających do chudych nóżek. On również na nią patrzył. Za nim, na starym materacu, wylegiwał się czarny pies. Niedaleko od Olive wznosiły się drewniane schodki, prowadzące na drewniany podest nad jej głową. Z cienia pod schodami dobiegł czyjś głos wymawiający imię: „Olive”. Ukazała się kobieta z kuchenną łopatką w dłoni. Ojej, nareszcie jesteś. Jak dobrze cię widzieć. Tak się cieszę, że mogę cię wreszcie poznać, Olive. W oczach Olive mignął obraz przerośniętej chodzącej lalki-dziewczynki; czarne włosy miała równo przycięte do ramion, twarz otwartą i naiwną jak osoba nierozgarnięta.
[…]
Co, na litość boską... – zaczęła Olive, odchylając głowę i mrużąc oczy. Wynajmujemy górne piętro chrześcijaninowi – wyjaśniła szeptem Ann i przewróciła oczami. To znaczy, kto by pomyślał, że w tej dzielnicy trafi nam się lokator, który jest chrześcijaninem? Chrześcijaninem? – powtórzyła Olive, spoglądając na synową w poczuciu głębokiej konsternacji. Czy jesteś muzułmanką, Ann? To jakiś problem? Muzułmanką? Dziewczyna zwróciła ku Olive swą pospolitą, szeroką twarz o sympatycznym wyrazie i pochyliła się, by wyjąć dziecko z basenu. Nie jestem muzułmanką. I pytającym tonem dodała: Zaraz, ale ty nie jesteś muzułmanką, prawda? Christopher nigdy... Och, na miłość boską – powiedziała Olive. Ona ma na myśli to – wyjaśnił matce Christopher, krzątając się przy dużym grillu obok schodów – że większość mieszkańców tej dzielnicy nie chodzi do kościoła. Mieszkamy w wyluzowanej części Brooklynu, droga mamo, gdzie ludzie są zbyt zajęci pozowaniem na artystów albo zarabianiem pieniędzy, by wierzyć w Boga. Dlatego to dość niezwykłe mieć lokatora, który jest rzeczywiście tak zwanym chrześcijaninem. Chodzi ci o kogoś w rodzaju fundamentalisty – upewniła się Olive, ponownie zadziwiona rozmownością syna. Właśnie – wtrąciła Ann. On taki jest. No wiesz, fundamentalnie chrześcijański. Chłopczyk przestał płakać i nie puszczając matczynej nogi, zwrócił się do Olive wysokim, pełnym przejęcia głosem: Kiedy tylko przeklniemy, papuga skrzeczy: „Chwalmy Jezusa” albo „Bóg jest królem” – i ku zgrozie i zdumieniu Olive mały spojrzał w górę i wrzasnął: Gówno!
[…]
Bardzo chcę, żebyś ze mną została. W zapadającym zmierzchu Olive dostrzegła, że dziewczyna uśmiecha się do niej. Cokolwiek by się mówiło o tym, że pozory mylą, dla Olive zawsze twarz świadczyła o człowieku. Mimo to... gamoniowatość tej dziewczyny zbijała ją z tropu. Czy Ann naprawdę była przygłupia? Olive wystarczająco długo uczyła w szkole, by wiedzieć, że głęboko zakorzeniony brak poczucia bezpieczeństwa może przybrać taką postać. Usiadła na leżaku i odwróciła oczy. Nie chciała odgadywać, co można by dostrzec w jej własnej twarzy.
[…]
Och, w głębi duszy była szalona. Kompletna wariatka. Wściekła się na Jima O’Caseya. Tak się wściekła, że poszła do lasu i uderzyła pięścią w drzewo, mocno; jej ręka zaczęła krwawić. Płakała na dole nad strumieniem, aż się zakrztusiła. Potem przygotowała kolację dla Henry’ego. Przez całe dnie uczyła w szkole, wracała do domu i szykowała kolację dla Henry’ego. A w niektóre wieczory on szykował kolację, ponieważ Olive oznajmiała, że jest zmęczona. Otwierał puszkę gotowego spaghetti, od którego, na Boga, robiło jej się niedobrze. Straciła na wadze, przez pewien czas wyglądała lepiej niż kiedykolwiek i ta ironia losu raniła jej serce. W tamtym czasie Henry często sięgał po nią w nocy. Była pewna, że on niczego się nie domyśla. Coś by powiedział, gdyż Henry taki już był, nie zachowywał opinii dla siebie. Ale Jim O’Casey miał w sobie pewną nieufność, cichy gniew i Olive dostrzegała w nim samą siebie, raz nawet powiedziała: „Obydwoje jesteśmy ulepieni z tego samego kawałka niedobrej gliny”. Patrzył na nią tylko, jedząc swoje jabłko. Zaraz, chwileczkę – odezwał się Christopher, siadając prosto. Chyba go pytałem. Tak. Powiedział, że jego ojciec pewnego wieczoru uderzył samochodem w drzewo w Crosby, w stanie Maine. Co? Olive spojrzała w półmroku na syna. Wtedy właśnie on stał się głęboko religijny. Mówisz poważnie? Stąd ta papuga. Christopher uniósł rękę.
[…]
Za plecami Theodore’a pojawiła się Ann. Przepraszam, skarbie – powiedziała, przesuwając się obok niego w stronę lodówki. Podtrzymywała małą na biodrze, a dziewczynka obracała główkę, by popatrzeć na Olive. Theodore, dzisiaj będą ci potrzebne dwa kartoniki soku. To dzień wycieczki edukacyjnej. – Zwróciła się do Olive, którą kusiło, by pokazać język temu cholernemu małemu, gapiącemu się bachorowi. Zabierają ich nad morze i się martwię, że on się odwodni. Wcale ci się nie dziwię – odparła Olive, dojadając pączka. Czy Chris kiedyś wspomniał o udarze słonecznym, jakiego doznał w Grecji? Miał wtedy dwanaście lat. Przyszedł jakiś szaman i wykonał nad nim kilka ulotnych ruchów dłoni.
[…]
Jej syn obejrzał się na nią, a jego wyrazista twarz wystarczyła, by skłonić Olive do dalszego marszu, choć naprawdę była już zmęczona. Młodzi ludzie nie potrafili pojąć, że dochodzi się w życiu do takiego etapu, kiedy nie można już hulać po świecie rano, w południe i wieczorem. Siedem etapów życia? Czy tak określił to Szekspir? No, ale przecież sam podeszły wiek miał siedem etapów! A w przerwach między nimi człowiek się modlił, by umrzeć we śnie. Cieszyła się jednak, że nie umarła; oto jej rodzina, a tam znajdowała się lodziarnia z pustą wnęką od frontu. Olive z wdzięcznością opadła na czerwone wyściełane siedzenie. Dzięki Bogu – powiedziała. Ale oni jej nie usłyszeli. Byli zajęci rozpinaniem dzieci i sadzaniem małej na wysokim krzesełku, a Theodore’a na dodatkowym krześle przysuniętym do stolika. Brzuch Ann okazał się zbyt duży, by zmieścić się w przegrodzie, więc musiała zamienić się miejscami z Theodore’em, który zgodził się przesiąść, dopiero gdy Christopher ujął jego drobne nadgarstki jedną ręką, pochylił się i polecił cichym głosem: „Usiądź”.
[…]
Zaprosiłem cię w odwiedziny – zaczął wolno Christopher – ponieważ chciałem cię zobaczyć. Ann chciała cię poznać. Mieliśmy nadzieję, że po prostu miło spędzimy czas. Ja miałem nadzieję, że sytuacja się zmieniła, że coś takiego jak to nie nastąpi. Ale, mamo, nie zamierzam ponosić odpowiedzialności za krańcowe wahania twoich nastrojów. Jeżeli coś wytrąciło cię z równowagi, powinnaś mi o tym powiedzieć. Na tej zasadzie możemy rozmawiać. Nie chciałeś rozmawiać przez całe swoje cholerne życie. Dlaczego zaczynasz teraz? To przez terapię, uświadomiła sobie nagle. Oczywiście. Ten jakiś głupi Arthur. Powinna uważać, powtórzą jej słowa na spotkaniu grupy terapeutycznej. „Krańcowe wahania nastrojów”. To nie był styl Christophera. Dobry Boże, pewnie już ją w dyskusjach rozłożyli na czynniki pierwsze. Zadygotała na tę myśl. O co ci chodzi z tymi wahaniami nastrojów? Co tu się, do diabła, dzieje? Ann wycierała mleko gąbką, wciąż trzymając dziecko. Christopher stanął ze spokojem przed Olive. Zachowujesz się trochę jak paranoiczka, mamo – powiedział. Zawsze tak było. A przynajmniej bardzo często. I jakoś nigdy nie widziałem, żebyś kiedykolwiek czuła się za to odpowiedzialna. W jednej chwili potrafisz wpaść w furię. To męczące, bardzo wyczerpujące dla osób z twojego otoczenia. Stopa Olive pod stołem podskakiwała jak szalona. Olive przemówiła cichym głosem: Nie muszę tu siedzieć po to, żeby nazywano mnie schizofreniczką. Nigdy w życiu nie słyszałam czegoś podobnego. Syn ni stąd, ni zowąd nazywa matkę schizofreniczką. Bóg mi świadkiem, że nie przepadałam za moją matką, ale nigdy...
[…]
W kolejce Olive patrzyła na osoby znajdujące się najbliżej, szukając potwierdzenia, że to jakiś absurd stać w tak długim ogonku, że coś tu musi być nie w porządku. Ale wszyscy odwracali oczy, mieli twarze pozbawione wyrazu. Olive zamrugała i założyła ciemne okulary. Gdziekolwiek spojrzała, ludzie wydawali się dalecy i nieprzyjaźni. Zbliżając się do bramki, nic już nie rozumiała: kolejka zmieniła się w rozproszony tłum, w którym każdy sprawiał wrażenie, że wie to, czego ona nie wiedziała – dokąd iść, co robić. Muszę zatelefonować do syna – zwróciła się do mężczyzny obok. Chodziło jej o to, że musi opuścić kolejkę, aby poszukać automatu telefonicznego, ponieważ gdyby zadzwoniła do Christophera, na pewno by po nią przyjechał. Gotowa była błagać, ryczeć, robić wszystko, byle wydostać się z tego piekła. Zaszło jakieś straszne nieporozumienie. Czasami zdarzały się straszne nieporozumienia. Rozglądając się, nie zauważyła jednak nigdzie automatu telefonicznego. Każdy trzymał przy uchu telefon komórkowy i gadał, gadał; każdy miał z kim porozmawiać. (Jego niezmącony spokój, z jakim zajmował się naczyniami, podczas gdy ona płakała! Nawet Ann musiała wyjść z kuchni. „Naprawdę nic z tego nie pamiętasz? W dzisiejszych czasach przysłano by pracownika socjalnego do domu dzieciaka, który pokazałby się w takim stanie”. „Dlaczego mnie dręczysz?! O czym ty mówisz? Kochałam cię przez całe twoje życie. I to jest to, co czujesz?”. Zostawił naczynia. Odparł z tym samym spokojem: „W porządku. Nie mam już nic więcej do powiedzenia”). Mężczyzna, którego poinformowała, że musi zatelefonować do syna, spojrzał na nią, a potem odwrócił wzrok. Nie mogła zadzwonić do syna. Był okrutny. I jego żona była okrutna.
[…]
Rebecca poszła do biblioteki, żeby poczytać o scjentologach. Przeczytała o tym, jak chcieliby oczyścić świat z obcych – olbrzymów, którzy według nich zasiedlili Ziemię po wybuchu nuklearnym siedemdziesiąt pięć milionów lat temu. I przeczytała, że od członków Kościoła wymaga się „rozłączenia” z krewnymi nastawionymi krytycznie do scjentologii. Dlatego właśnie matka przestała pisać. Może pisanie listów do córki było „aktem stłumienia” i zażądano od matki, by stanęła przed „Siłami Programu Rehabilitacji”. Rebecca przeczytała również o pewnym wyznawcy, który usłyszał, że stosując odpowiednie ćwiczenia i dyscyplinę, mógłby się nauczyć odczytywania ludzkich myśli. „Przyjdź po mnie – pomyślała Rebecca ze skupieniem do matki. – Przyjdź po mnie, proszę”. Później pomyślała: „Mam cię w dupie”. Przestała czytać o scjentologii i zabrała się do książek na temat życia małżonek osób duchownych. Należało mieć zawsze w spiżarni puszkę sałatki owocowej na wypadek wizyty jakiegoś parafianina. Przez kilka lat Rebecca pilnowała, żeby mieć w kredensie sałatkę owocową, choć bardzo rzadko przychodził ktoś w odwiedziny. Kiedy skończyła szkołę średnią i dowiedziała się, że zamieszka o dwie godziny drogi dalej, blisko uniwersytetu, Rebeccę tak oszołomił ten uśmiech losu, że zaczęła się martwić, czy nie potrąci jej samochód, w wyniku czego musiałaby sparaliżowana dożywać swych dni na plebanii. Znalazłszy się jednak na studiach, chwilami tęskniła za ojcem i starała się nie myśleć o jego osamotnieniu w tym domu. Gdy rozmowy schodziły na temat matek, napomykała cichym głosem, że jej matka „odeszła”, co sprawiało, że ludzie czuli się nieswojo, ponieważ Rebecca zawsze potem spuszczała oczy, jakby dając do zrozumienia, iż nie może o tym mówić. Uważała, że pod względem formalnym nie mija się z prawdą. Nie twierdziła, iż jej matka nie żyje, co, o ile wiedziała, nie byłoby zgodne z prawdą. Matka odeszła (do odległej krainy) i Rebecca przyzwyczaiła się już do faz, przez które przechodziła, gdy dużo rozmyślała o matce, a potem, gdy nie myślała o niej wcale. Nie znając drugiej osoby, której matka uciekła, nie obejrzawszy się ani razu, Rebecca doszła do wniosku, że jej myśli na ten temat w danych okolicznościach muszą być najzupełniej naturalne.
[…]
Nigdy nie rozmawiali z Kennisonami, mijali się tylko z nimi od czasu do czasu w mieście albo widywali ich na śniadaniu w restauracji na przystani. Henry zawsze im się kłaniał, a pani Kennison się odkłaniała. Była drobną kobietą skorą do uśmiechu. Przypuszczam, że ona przez całe życie stara się rekompensować jego brak wychowania – powiedziała Olive, na co Henry kiwnął głową. Nie zawsze darzył sympatią letników i emerytów, którzy sprowadzali się na północne wybrzeże, by dożyć swych dni w oprawie ukośnie padającego światła. Zazwyczaj mieli dużo pieniędzy, a często również drażniące poczucie specjalnych uprawnień. Na przykład pewien mężczyzna uznał, że ma prawo napisać do miejscowej gazety artykuł, w którym natrząsa się z miejscowych, określając ich jako zimnych i wyniosłych. A pewną kobietę podsłuchano w sklepie Moody’ego, gdy zadała swemu małżonkowi pytanie: „Dlaczego wszyscy w tym stanie są otyli i sprawiają wrażenie opóźnionych w rozwoju?”. Była, według osoby, która o tym opowiadała, żydówką z Nowego Jorku i to zamykało sprawę. Nawet teraz niektórzy ludzie woleliby, żeby w ich sąsiedztwie zamieszkała rodzina muzułmańska, niż by ich obrażała jakaś żydówka z Nowego Jorku. Jack Kennison nie był ani muzułmaninem, ani żydem, lecz nie pochodził również stąd i przybierał arogancką postawę. Kiedy kelnerka z restauracji na przystani przekazała informację, że Kennisonowie mają córkę lesbijkę, która mieszka w stanie Oregon, i że pan Kennison nie może się z tym pogodzić, Henry powiedział: O, to niesłuszne. Człowiek powinien akceptować swoje dzieci takimi, jakie są.
[…]
Zaczął się poruszać. Olive wstała i wsunęła rękę pod jego ramię, choć był dla niej o wiele za ciężki. Mimo to po wielu usiłowaniach zdołał się podźwignąć i usiąść na ławce. W porządku – powiedziała Olive, siadając obok niego. Tak jest lepiej. Teraz zaczekamy, aż będzie przechodził ktoś z telefonem. Nieoczekiwanie dodała: Mnie też wszystko jedno, czy umrę. Nawet bym chciała, szczerze mówiąc. Pod warunkiem, że to nastąpi szybko. Zwrócił ku niej łysiejącą głowę, przyjrzał jej się ze znużeniem swymi niebieskimi oczami. Nie chcę umierać w samotności – powiedział. Do diabła. Zawsze jesteśmy samotni. Rodzimy się w samotności. Umieramy w samotności. Jaka to różnica? Byle tylko nie dogorywać przez lata w domu opieki jak mój biedny mąż. Tego się obawiam. Ściągnęła razem poły swetra, zacisnęła na nich dłoń. Odwróciła się w stronę mężczyzny, spoglądając na niego uważnie. Nie wygląda pan już tak blado. Czy wie pan mniej więcej, co się stało? Jack Kennison popatrzył na rzekę. Spacerowałem. Zobaczyłem ławkę i poczułem się zmęczony. Nie sypiam zbyt dobrze. Kiedy usiadłem, zakręciło mi się w głowie. Pochyliłem się, wsunąłem głowę między kolana i zanim się obejrzałem, leżałem na ziemi, a jakaś kobieta wykrzykiwała nade mną: „Czy pan umarł?”.
[…]
Spoglądała we wsteczne lusterko, gdy jego czerwone auto ruszyło za jej samochodem. Zaparkował tak fatalnie, że omal nie rozjechał młodej brzozy. Olive usłyszała jego kroki za plecami na stromym podejściu. Poczuła się jak wieloryb, wyobrażając sobie własny wielki grzbiet, widziany jego oczami. Ładnie tu, Olive – skonstatował, pochylając głowę, choć miał mnóstwo miejsca, żeby się wyprostować. Pokazała mu narożny pokój, gdzie można było się położyć i patrzeć przez okna na ogród. Pokazała mu bibliotekę zbudowaną rok przed udarem Henry’ego, z katedralnym stropem i świetlikami. Jack zaczął oglądać książki i Olive chciała powiedzieć: „Przestań”, zupełnie jakby czytał jej pamiętnik. On jest jak dziecko – wyznała Olive w rozmowie z Bunny. Wszystkiego musi dotknąć. Jak Boga kocham, wziął moją drewnianą mewę, obrócił w rękach i odstawił w złe miejsce. A potem wziął gliniany wazonik, który kiedyś dostaliśmy od Chrisa, i zaczął oglądać. Czego szukał, metki z ceną? Bunny odpowiedziała: Moim zdaniem jesteś dla niego zbyt surowa, Olive. Przestała zatem rozmawiać z Bunny na jego temat. Nie opowiedziała jej, jak tydzień później znowu zjedli razem kolację, jak na dobranoc pocałował ją w policzek, jak potem pojechali do Portland na koncert i tamtego wieczoru lekko pocałował ją w usta! Nie, o takich rzeczach nie należało mówić; nikomu nic do tego. I z pewnością nikomu nic do tego, że w wieku lat siedemdziesięciu czterech leżała bezsennie i myślała o jego ramionach, wyobrażając sobie coś, czego sobie nie wyobrażała ani nie robiła od lat. Jednocześnie krytykowała go w myślach. Boi się samotności. Jest słaby. Tacy już są mężczyźni. Zapewne chciałby, żeby ktoś mu gotował i po nim sprzątał. Jeśli tak, to grubo się myli. Mówił o swojej matce tak często i w takich superlatywach, że coś tu musiało być nie w porządku. Jeśli chciał mamuśki, powinien był rozejrzeć się gdzie indziej.
[…]
Dzwonię do ciebie, mamo. Długa pauza. Ale... Ale co? Trochę trudno się z tobą rozmawia. Rozumiem. Wszystko moja wina. Nie. Wszystko jest winą kogoś innego, o to mi chodzi. Niewątpliwie odpowiedzialność za to ponosił terapeuta jej syna. Kto by się czegoś takiego spodziewał? Powiedziała do słuchawki: „Nie ja”, rzekła Mała Czerwona Kurka. Co? Rozłączyła się. Minęły dwa tygodnie. Chodziła nad rzekę wcześniej niż o szóstej, by nie natrafić na Jacka, a także dlatego, że budziła się po paru zaledwie godzinach snu. Wiosna była tak przepiękna, że aż raziła oczy. Gwiaździste kwiatuszki śniedków przebijały się przez warstwę sosnowych igieł, fioletowe kępki fiołków rosły pod granitową ławką. Mijała starszą parę trzymającą się za ręce. A później zaprzestała spacerów. Przez kilka dni pozostawała dłużej w łóżku, czego, jak sięgała pamięcią, nigdy dotychczas nie robiła. Nie należała do osób, które lubią się wylegiwać. Christopher nie telefonował. Bunny nie telefonowała. Jack Kennison nie telefonował. Pewnego razu obudziła się o północy. Włączyła komputer i wstukała adres e-mailowy Jacka, który od niego wzięła, kiedy jedli razem lunch i jeździli do Portland na koncerty. „Czy twoja córka cię nienawidzi?” – napisała. Rano przeczytała krótkie słowo: „Tak”. Odczekała dwa dni. Potem napisała: „Mój syn także mnie nienawidzi”. Godzinę później nadeszła odpowiedź: „Czy to cię dobija? Bo mnie dobija, że moja córka mnie nienawidzi. Ale wiem, że to moja wina”. Olive odpisała natychmiast: „Dobija mnie. Boli jak diabli. Ja również musiałam zawinić, choć nie rozumiem, w jaki sposób. Pamiętam różne rzeczy inaczej niż on. Chodzi do psychiatry o imieniu Arthur i myślę, że to Arthur się do tego przyczynił”. Po długiej chwili kliknęła „Wyślij” i od razu napisała kolejną wiadomość: „PS Ale to zapewne też moja wina. Henry powiedział, że nigdy, przenigdy za nic nie przeprosiłam i być może miał słuszność”. Kliknęła „Wyślij”. A następnie napisała: „PS nr 2. Miał słuszność”. Nie dostała na to odpowiedzi i poczuła się jak nastolatka, której obiekt westchnień odszedł z inną dziewczyną. W istocie Jack prawdopodobnie miał inną dziewczynę albo kobietę. Starą kobietę. Było ich wokoło bez liku, także republikanek. Położyła się na łóżku w małym bocznym pokoju i zaczęła słuchać tranzystora, który trzymała przy uchu. Potem wstała i wyszła na spacer z psem, prowadząc go na smyczy, ponieważ gdyby go spuściła, mógłby zagryźć któregoś kota Moodych; raz się to zdarzyło.
[…]
Przesunął nogi w bok. Chodź – zachęcił, klepiąc łóżko. Usiądź. Mogę sobie być bogatym republikaninem, choć wcale nie jestem taki bogaty, w razie gdybyś żywiła skrytą nadzieję. Tak czy inaczej... Westchnął i pokręcił głową. Promienie słońca wpadające przez okna odbiły się w jego oczach i wydobyły ich intensywny błękit. Tak czy inaczej, Olive, możesz mi powiedzieć różne rzeczy, że tłukłaś swojego syna na kwaśne jabłko, i nie będę miał ci tego za złe. Nie sądzę, żebym miał. Ja tłukłem swoją córkę emocjonalnie. Nie odzywałem się do niej przez dwa lata, możesz to sobie wyobrazić? Zdarzało mi się uderzyć syna – powiedziała Olive. Kiedy był małym chłopcem. Nie tylko dać klapsa. Uderzyć. Jack Kennison kiwnął głową. Zrobiła kilka kroków, postawiła torebkę na podłodze. Jack nie usiadł, leżał nadal na łóżku, stary człowiek z brzuchem napęczniałym niczym worek z pestkami słonecznika. Jego niebieskie oczy obserwowały ją, gdy podchodziła do niego, a pokój wypełniał cichy blask popołudniowego słońca. Wpadał przez okno, oświetlając bujany fotel, ostrzeliwując tapetę jaskrawymi salwami. Mahoniowe gałki łóżka błyszczały. Za łukowatym oknem widać było błękit nieba, krzew woskownicy, kamienny murek. Milczenie słońca, milczenie świata zdawało się przeszywać Olive upiornym dreszczem, gdy tak stała, czując słoneczne ciepło na odsłoniętym nadgarstku. Popatrzyła na Jacka, odwróciła wzrok, spojrzała ponownie. Usiąść obok niego oznaczałoby zamknąć oczy na ziejącą samotność tego rozświetlonego świata.
[…]
Jego niebieskie oczy obserwowały ją teraz; dostrzegła w nich bezbronność, zachętę, lęk, kiedy cicho usiadła na łóżku, położyła otwartą dłoń na jego piersi i wyczuła puk-puk jego serca, które miało umilknąć pewnego dnia, jak wszystkie serca. Teraz jednak nie było pewnego dnia, była tylko cisza rozsłonecznionego pokoju. Znajdowali się tutaj i jej ciało, stare, tęgie i obwisłe, poczuło niekłamane pożądanie. To, iż na wiele lat przed śmiercią Henry’ego przestała tak go kochać, zasmuciło ją do tego stopnia, że musiała zamknąć oczy. „Czego młodzi ludzie nie wiedzą – pomyślała, kładąc się obok tego mężczyzny, którego dłoń dotknęła jej barku, jej ramienia. Och, czego młodzi nie wiedzą”. Nie wiedzieli, że gruzłowate, pomarszczone ciała również mają swoje potrzeby, tak samo jak ich własne ciała, młodzieńcze i jędrne, że miłości nie odsuwa się niedbale na bok, jakby była ciastkiem leżącym na półmisku obok innych ciastek, które wrócą, okrążywszy stół. Nie, jeżeli miłość była osiągalna, wybierało się ją albo nie. I jeśli półmisek Olive wypełniała dobroć Henry’ego, która wydawała się uciążliwa i której okruchy strzepywała co pewien czas, to dlatego, że nie wiedziała, o czym powinno się wiedzieć: że nieświadomie trwoni dzień za dniem. No więc, jeżeli nawet ten mężczyzna obok niej nie był tym, kogo by wybrała, zanim nadeszła obecna chwila, cóż z tego, jakie to miało znaczenie? On wedle wszelkiego prawdopodobieństwa również by jej nie wybrał. Ale teraz znaleźli się tu razem i Olive wyobraziła sobie dwa przyciśnięte do siebie plasterki szwajcarskiego sera; takie dziury wnosili obydwoje do tego związku – dziury, które wydłubało z nich życie. Oczy miała zamknięte, a przez jej zmęczone jestestwo przetaczały się fale wdzięczności – i żalu. Ujrzała w duchu słoneczny pokój, skąpaną w blasku słońca ścianę, krzew woskownicy na zewnątrz. Frapował ją ten świat. Nie chciała go jeszcze opuszczać.
Elizabeth Strout – Olive Kitteridge
Sfilmowana i nagrodzona Nagrodą Pulitzera w dziedzinie beletrystyki powieść obyczajowa Elizabeth Strout – amerykańskiej powieściopisarki przenosi akcję tej nietuzinkowej opowieści w trzynastu opowiadaniach do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, na północno-wschodnie wybrzeże, do stanu Maine, przede wszystkim zaś do nadmorskiego miasteczka Crosby, w czaso-okres, który i tym razem nie domyka się w pierwszym dziesięcioleciu naszego wieku. Olive Kitteridge to sceptyczna i emerytowana już nauczycielka matematyki miejscowej szkoły średniej, której w życiu rodzinnym towarzyszy z kolei pogodny aptekarz Henry. W niematematycznym świecie ludzkich uczuć i parabolicznych zmiennych środowiskowych wciąż próbuje ona zrozumieć krzepką naturę ludzką, w której samotność nie jest ostoją, a spójne relacje międzyludzkie ani proste, ani też bardziej logiczne. W cuglach upływającego czasu z niedowierzaniem wkrótce odkrywa, że jedyne w co wierzy – świadome życie – ma nadal przed sobą. Opowieść Strout urzeka introwertycznym światem u pojedynczego człowieka, który jest pisany każdemu i nie przemija w samoświadomości istnienia.