Blog

 

23.05.2025

Normalni ludzie

„Życie to coś,

co się zabiera ze sobą

we własnej głowie.”


„Ludzie są

o wiele bardziej czytelni

niż im się wydaje”


„Nic dziwnego, że

nie masz przyjaciół, nie umiesz

nawet normalnie mówić.”

[…]

Connell opiera się o lodówkę i patrzy, jak Marianne oblizuje łyżkę. W szkole nie rozmawiają ze sobą. Wszyscy wiedzą, że Marianne mieszka w tej białej rezydencji z podjazdem i że matka Connella jest sprzątaczką, nikt nie wie jednak o szczególnym związku łączącym te dwa fakty. Mam ponad dziewięćdziesiąt procent – mówi Connell. A ty z niemieckiego? Też – odpowiada Marianne. Chcesz się chwalić wynikami? I co, zdobędziesz sześćset punktów? Marianne wzrusza ramionami. Ty pewnie tak – mówi. Ale ty jesteś ode mnie mądrzejsza. Nie martw się. Jestem mądrzejsza od wszystkich.

[…]

Connell odwraca się i patrzy na ogród za oknem. Teren wokół rezydencji właściwie trudno byłoby nazwać ogrodem. Jest tam kort tenisowy i duża kamienna rzeźba o kształtach kobiety. Connell ogląda więc „ogród” i przysuwa twarz blisko chłodnej powierzchni szyby. Gdy w szkole opowiadają tę historię o Marianne piorącej bluzkę w umywalce, zachowują się, jakby to było po prostu śmieszne, Connell przypuszcza jednak, że prawdziwym celem tej anegdoty jest coś innego. Marianne nigdy się nie spotykała z nikim ze szkoły, nikt nigdy nie widział jej rozebranej, nikt nie wie nawet, czy lubi chłopców, czy dziewczyny, z nikim o tym nie rozmawia. Innym to się nie podoba i Connell uważa, że dlatego opowiadają tę historię – żeby w pewnym sensie pogapić się na coś, czego nie mogą obejrzeć. Nie chcę się z tobą kłócić – dodaje Marianne. Nie kłócimy się. Wiem, że prawdopodobnie mnie nie cierpisz, ale jesteś jedyną osobą, która w ogóle ze mną gada. Nigdy nie powiedziałem, że cię nie cierpię – protestuje Connell.

[…]

Pod koniec poprzedniego semestru szkolna drużyna piłkarska doszła do finału jakichś rozgrywek i wszystkich uczniów zwolniono z trzech ostatnich lekcji, żeby poszli na mecz. Marianne nigdy nie oglądała drużyny podczas gry. Nie interesowała się sportem i lekcje wychowania fizycznego tylko ją stresowały. W autobusie wiozącym ich na mecz słuchała muzyki i nikt się do niej nie odzywał. Za oknem: czarne krowy, zielone łąki, białe domy z brązowymi dachówkami. Zawodnicy siedzieli razem z przodu autobusu, pili wodę i poklepywali się po plecach, żeby dodać sobie otuchy. Marianne ogarnęło poczucie, że jej prawdziwe życie rozgrywa się gdzieś bardzo daleko, bez jej udziału, i nie miała pojęcia, czy się kiedykolwiek dowie, gdzie ono jest i czy stanie się jego częścią. To uczucie nachodziło ją często w szkole, aczkolwiek nie towarzyszyły mu żadne konkretne obrazy, które by podpowiadały, jak owo prawdziwe życie miałoby wyglądać ani jak miałaby się w nim czuć. Wiedziała jedno: gdy się zacznie, nie będzie musiała go sobie wyobrażać. Do końca meczu nie padało. Ściągnięto ich tam, żeby wznosili wokół boiska dopingujące okrzyki. Marianne stała blisko bramki razem z Karen i kilkoma innymi dziewczynami. Wszyscy oprócz Marianne najwyraźniej znali na pamięć szkolne hasła, których ona nigdy wcześniej nie słyszała.

[…]

Marianne przyszło do głowy, że bardzo chciałaby go zobaczyć, jak się z kimś kocha; to nie musiałaby być ona, to mógłby być ktokolwiek. Pięknie byłoby po prostu mu się przyglądać. Właśnie tego rodzaju myśli, wiedziała o tym, odróżniały ją w szkole od innych, czyniły z niej „dziwoląga”. Wszyscy uczniowie z klasy Marianne zdają się uwielbiać szkołę i uważać ją za coś normalnego. Codzienne wkładanie tych samych mundurków, przestrzeganie narzuconych reguł, monitorowanie i karanie przejawów złego zachowania, to wszystko jest dla nich normalne. Nie mają poczucia, że znajdują się w opresyjnym środowisku. Marianne w zeszłym roku pokłóciła się z nauczycielem historii, profesorem Kerriganem, bo przyłapał ją na wyglądaniu przez okno w czasie lekcji i nikt z całej klasy się za nią nie ujął. Wydawało jej się czymś całkiem szalonym, że musi codziennie rano wkładać mundurek i tłoczyć się w gigantycznym gmachu przez cały dzień, przy czym nie może nawet skierować wzroku tam, gdzie chce, bo nawet ruch gałek ocznych podlega ocenie szkolnego sądu. Nie uczysz się, jeśli wyglądasz przez okno i myślisz o niebieskich migdałach – oznajmił Kerrigan. Marianne, która wtedy już nie panowała nad sobą, odpysknęła: Proszę się nie łudzić, od pana niczego się nie nauczę.

[…]

W klasie zachowujesz się inaczej, tak naprawdę nie jesteś taka. Uważał najwyraźniej, że Marianne ma dostęp do całego wachlarza różnych tożsamości i bez trudu prześlizguje się od jednej do drugiej. To ją zaskoczyło, bo zwykle czuła się uwięziona w jednej osobowości, która zawsze jest taka sama, niezależnie od tego, co Marianne robi i mówi. W przeszłości próbowała być inna, w ramach pewnego rodzaju eksperymentu, ale nigdy jej się to nie udało. Jeśli wydawała się inna Connellowi, ta różnica nie tkwiła w niej samej, w jej osobie, lecz zachodziła gdzieś między nimi, w dynamice ich relacji. Czasami go rozśmieszała, w inne dni natomiast był małomówny, nieprzenikniony i po jego wyjściu czuła się pobudzona, zdenerwowana, pełna energii i zarazem potwornie wycieńczona.

[…]

Rozmawiają o wyborze kierunku studiów i uczelni. Marianne leży z prześcieradłem niedbale naciągniętym na ciało, a Connell siedzi z macBookiem na kolanach. Ona już wybrała historię i nauki polityczne w dublińskim Trinity College. On wpisał Wydział Prawa w Galway, teraz jednak myśli, że mógłby to zmienić, ponieważ, jak zauważyła Marianne, prawo go nie interesuje. Nie jest nawet w stanie zwizualizować siebie jako prawnika, który nosi krawat i tak dalej i przypuszczalnie pomaga w skazywaniu przestępców. Wpisał ten wydział, bo po prostu nic innego nie przychodziło mu do głowy. Powinieneś iść na anglistykę – sugeruje Marianne. Naprawdę tak myślisz czy żartujesz? Naprawdę tak myślę. To jedyny przedmiot w szkole, który lubisz. A w wolnym czasie nic, tylko byś czytał. Connell wpatruje się w zamyśleniu w ekran laptopa, a potem przenosi wzrok na spowijające jej ciało cienkie żółte prześcieradło, które rzuca liliowy trójkątny cień na jej pierś. Nie tylko czytał – zaprzecza. Marianne uśmiecha się. Poza tym byś studiował z samymi dziewczynami – mówi – więc mógłbyś tam zgrywać Don Juana.

[…]

Marianne wiodła radykalnie wolne życie, dostrzegał to wyraźnie. Jego krępowały przeróżne obawy. Przejmował się tym, co o nim sądzą inni. Przejmował się nawet tym, co o nim sądzi Marianne, to było teraz oczywiste. Wiele razy próbował przelać swoje myśli o Marianne na papier, usiłując coś z nich zrozumieć. Robił to pod wpływem pragnienia, by dokładnie opisać, jak Marianne wygląda i jak mówi. Jej włosy i ubrania. Egzemplarz W stronę Swanna [Marcela Prousta – francuskiego pisarza – przyp. aut.], który czyta podczas obiadu w szkolnej stołówce, z ciemnym francuskim obrazem na okładce i miętowym grzbietem. Jej długie palce przewracające kartki. Jej życie nie wygląda jak życie innych. Czasem zachowuje się w sposób tak wyrafinowany, że czuje się przy niej ignorantem, ale potrafi być też bardzo naiwna. Connell chce zrozumieć, jak funkcjonuje jej umysł. Gdy w czasie rozmowy Connell postanawia nic nie mówić, Marianne po sekundzie lub dwóch pyta: „Co?”. W tym „Co?” zdaje się mieścić naprawdę wiele: nie tylko wnikliwe skupienie na jego zachowaniu, które pozwala w ogóle zadać to pytanie, lecz także chęć totalnego porozumienia, wrażenie, że każde przemilczenie jest niemile widzianym dystansem między nimi. Spisuje te wszystkie refleksje, długie, rozwlekłe, ze zbyt wieloma zdaniami podrzędnymi, czasem rozdzielone zdyszanymi średnikami, jak gdyby chciał odtworzyć dokładną kopię Marianne na piśmie, jak gdyby mógł ją zachować w pełni do przyszłej analizy. Potem przewraca kartkę w notesie na nową stronę, żeby nie patrzeć na to, co już zapisał.

[…]

Rachel Moran nie mówi nic. Wszyscy wiedzą, że Rachel jest w szkole największą gwiazdą, nikomu jednak nie wolno o tym wspominać. Wszyscy za to muszą udawać, że nie zauważają, iż ich życie towarzyskie jest wyraźnie zhierarchizowane, niektórzy zajmują miejsca na samym szczycie, inni tłoczą się pośrodku, pozostali jeszcze niżej. Marianne czasem widzi się na dolnym szczeblu drabiny, czasem zaś całkowicie poza drabiną; nie podlega jej mechanizmom, jako że właściwie nie dba o sympatię innych ani w żaden sposób o nią nie zabiega. Z jej punktu widzenia nie jest oczywiste, jakie korzyści przynosi drabina nawet tym, którzy znajdują się na samej górze.

[…]

Marianne leży z twarzą opartą o jego tors. Czuje się jak wyżymany miękki kawałek materiału, z którego kapie woda. Ty nigdy byś nie uderzył dziewczyny, prawda? Boże, nie. Oczywiście, że nie. Skąd w ogóle takie pytanie? Nie wiem. Myślisz, że jestem damskim bokserem? Marianne bardzo mocno wciska twarz w jego klatkę piersiową. Mój tata kiedyś bił mamę – mówi. Przez kilka sekund, które wydają się niewiarygodnie długie, Connell milczy. W końcu się odzywa: Jezu, przykro mi. Nie wiedziałem. W porządku – mówi Marianne. A ciebie bił? Czasami. Connell znowu milczy. Pochyla się i całuje ją w czoło. Tobie nigdy bym nie zrobił krzywdy, okej? – deklaruje. Nigdy. Marianne kiwa głową i nic nie mówi. Jestem z tobą naprawdę szczęśliwy – dodaje Connell. Jego ręka przesuwa się po jej włosach, gdy wyznaje: Kocham cię. Nie mówię tego ot tak, naprawdę cię kocham.

[…]

Nikt oprócz Lorraine nie wie, kto jest ojcem Connella. Sama Lorraine mówi, że może ją spytać, kiedy chce, on jednak nie zawraca sobie tym głowy. Czasem podczas nocnych wypadów kumple poruszają temat jego ojca, jakby to było coś głębokiego i doniosłego, o czym można rozmawiać tylko na rauszu. Connellowi wydaje się to przygnębiające. Sam nigdy nie myśli o facecie, który zrobił dziecko Lorraine, bo i po co? Wydaje się, że jego kumple mają obsesję na punkcie swoich ojców, na punkcie naśladowania ich lub odróżniania się od nich pod jakimś szczególnym względem. Gdy się z nimi kłócą, te kłótnie zawsze zdają się znaczyć pozornie jedno, głębiej zaś skrywają jakieś nieujawnione znaczenie. Gdy Connell kłóci się z Lorraine, zwykle powodem jest na przykład zostawienie mokrego ręcznika na sofie, i tyle, kłócą się naprawdę o ręcznik, a najwyżej o to, czy Connell ma ogólnie skłonności do niechlujstwa, chce bowiem, żeby Lorraine postrzegała go jako osobę odpowiedzialną, pomimo zwyczaju rzucania ręczników, gdzie popadnie. Lorraine twierdzi natomiast, że gdyby Connellowi naprawdę zależało na opinii człowieka odpowiedzialnego, okazywałby to swoimi czynami, tego typu rzeczy.

[…]

Wszedł wtedy na górę i usiadł na swoim łóżku. Nie miał pojęcia, jak długo tak siedział. Myślał o rodzinie Marianne, o sugestii, jakoby Marianne była dla niego nieosiągalna, a także o tym, co mu powiedziała ostatniej nocy. Słyszał od chłopaków w szkole, że czasem dziewczyny wymyślają różne historie na swój temat, żeby zwrócić na siebie uwagę, mówiąc o złych rzeczach, które im się przytrafiły. A historia opowiedziana mu przez Marianne o tym, że gdy była mała, ojciec ją bił, przykuwała uwagę. Poza tym jej ojciec już nie żył, nie mógł więc się bronić. Możliwe, że Marianne po prostu skłamała, żeby wzbudzić w nim współczucie, ale jednocześnie dla Connella było całkowicie jasne, że tego nie zrobiła. Odnosił raczej wrażenie, że powstrzymywała się przed zdradzeniem mu bardziej drastycznych szczegółów. Fakt, że miał o niej tę informację, która w pewien sposób związywała ich mocniej, przyprawiał go o lekki zawrót głowy.

[…]

Spytaj Connella Waldrona, dlaczego ze sobą nie rozmawiamy. Zadzwoń do niego już teraz, jeśli chcesz, jestem ciekawa, co ci powie. Alan zagryza knykieć palca wskazującego. Drży mu ręka. Zaledwie za kilka tygodni Marianne będzie żyła wśród innych ludzi, jej życie się zmieni. Ale nie ona sama. Będzie tą samą osobą, uwięzioną we własnym ciele. Nigdzie się nie zdoła od niego uwolnić. Inne miejsce, inni ludzie, jakie to ma znaczenie?

[…]

Pewnego wieczoru bibliotekę zamykano akurat w chwili, gdy czytał Emmę [Jane Austen – angielskiej pisarki – przyp. aut.], fragment, w którym zanosi się na to, że pan Knightley poślubi Harriet, musiał więc zamknąć książkę i wrócić do siebie w stanie dziwnego emocjonalnego poruszenia. Jest rozbawiony sobą, że dał się tak bardzo wciągnąć w powieściowe dramaty. Wydaje się czymś intelektualnie niepoważnym zajmowanie myśli planami małżeńskimi fikcyjnych ludzi. Ale tak: literatura go porusza. Jeden z profesorów nazywa to „rozkoszą dotyku wielkiej sztuki”. Słowa te brzmią niemal erotycznie. I w pewnym sensie odczucia Connella, gdy pan Knightley całuje dłoń Emmy, nie są całkiem aseksualne, chociaż ich związek z seksualnością jest pośredni. Sugeruje, że ta sama wyobraźnia, którą posługuje się Connell jako czytelnik, jest niezbędna w zrozumieniu także prawdziwych ludzi, żeby móc się do nich zbliżyć.

[…]

Dublińczycy o zachodniej Irlandii często wypowiadają się specyficznym tonem, jak gdyby to był obcy kraj, taki jednak, o którym bardzo dużo wiedzą, tak przynajmniej uważają. Pewnego wieczoru w klubie Workmans Connell powiedział jednej z dziewczyn, że pochodzi ze Sligo, a ona zrobiła minę i rzuciła: No tak, to widać. W coraz większym stopniu wydaje się, że Connella ciągnie do tego typu protekcjonalnych osób.

[…]

Zaczął się wstydzić swoich ubrań. Wszyscy studenci na jego zajęciach noszą takie same impregnowane kurtki myśliwskie i śliwkowe chinosy, nie żeby Connell miał problem z ludźmi ubierającymi się tak, jak im się podoba, osobiście jednak czułby się w takim stroju jak skończony frajer. Jednocześnie musi przyznać, że jego ubrania są tanie i niemodne. Jego jedyna para butów to strasznie stare adidasy, w których chodzi wszędzie, nawet na siłownię. Wciąż na weekendy jeździ do domu, bo w sobotnie popołudnia i niedzielne ranki pracuje na stacji benzynowej. Większość ludzi z liceum wyjechała na studia albo do pracy. Karen mieszka w Castlebar ze swoją siostrą, Connell nie widział jej od uroczystości wręczenia świadectw. Rob i Eric razem studiują zarządzanie w Galway i najwyraźniej nigdy nie przyjeżdżają do rodzinnego miasta. Bywa, że w niektóre weekendy Connell nie widuje nikogo ze szkoły. Siedzi wieczorami w domu i ogląda z matką telewizję.

[…]

W końcu nadszedł wieczór balu maturalnego. Rachel ubrała się w potwornie drogą sukienkę i Connell stał w ogrodzie przed jej domem, gdy matka Rachel robiła im zdjęcie. Rachel bez przerwy powtarzała, że Connell wybiera się do Trinity, a jej ojciec pokazywał mu swoje kije golfowe. Potem udali się do hotelu na kolację. Wszyscy mocno się wstawili, a Lisie urwał się lm, zanim podano deser. Rob pod stołem pokazywał Ericowi i Connellowi w swoim telefonie nagie zdjęcia Lisy. Eric śmiał się i stukał w różne części ciała Lisy na wyświetlaczu. Connell siedział tylko wpatrzony w telefon, a potem powiedział cicho: Pokazywanie tego innym to chyba świństwo. Z głośnym westchnieniem Rob wyłączył telefon i schował go do kieszeni. Ostatnio zrobiłeś się w tych sprawach strasznie pedziowaty – stwierdził. O północy, spity w trupa, ale przewrotnie zniesmaczony nietrzeźwością wszystkich wokół siebie, Connell wymaszerował z sali balowej i wyszedł do części ogrodu przeznaczonej dla palaczy. Zapalił papierosa i był w trakcie darcia na kawałeczki liści ze zwieszonych nisko gałęzi pobliskiego drzewa, gdy rozsunęły się drzwi i dołączył do niego Eric. Na widok Connella parsknął znaczącym śmiechem, a potem usiadł na ustawionej do góry dnem donicy i sam zapalił.

[…]

Connell ma na końcu języka: Mam nadzieję, że jest naprawdę dobry w łóżku, Marianne. Z pewnością uznałaby to za śmieszne. Z jakiegoś powodu jednak, prawdopodobnie przez nieśmiałość, nie mówi tego. Marianne patrzy na niego spod przymrużonych powiek i pyta: Widujesz się teraz z kimś problematycznym? Nie – odpowiada. Nawet z nikim nieproblematycznym. Marianne posyła mu pełen zaciekawienia uśmiech. Masz kłopoty z nawiązywaniem kontaktów? – pyta. Connell wzrusza ramionami, a potem nieznacznie kiwa głową. Jest tu trochę inaczej niż w naszej mieścinie, co? – mówi. Mam kilka koleżanek, które mogłabym ci przedstawić. O, serio? Tak, teraz mam koleżanki. Nie jestem pewien, czy byłbym w ich typie.

[…]

Wrócił właśnie z biblioteki. U Marianne są goście, ale gdy się pojawia, wychodzą, zabierając kurtki z wieszaków w przedpokoju. Zostaje tylko Peggy, która wciąż siedzi przy stole, nalewając do olbrzymiego kieliszka resztki z butelki różowego wina. Marianne wyciera wilgotną szmatką blat. Okno nad kuchennym zlewem ukazuje podłużny prostokąt nieba w kolorze niebieskich dżinsów. Gdy Connell siada przy stole, Marianne wyciąga z lodówki piwo i otwiera je. Na pytanie, czy jest głodny, Connell odpowiada przecząco. Na dworze jest ciepło i zimna butelka przyjemnie go chłodzi. Wkrótce zaczynają się egzaminy i Connell przesiaduje teraz zwykle w czytelni do momentu, aż obwieszcza się dzwonkiem, że biblioteka kończy pracę.

[…]

Peggy parska śmiechem. A ty się dobrze bawisz? – pyta Connella. Hmm – odpowiada. Całkiem dobrze, powiedziałbym. Ale zgadzam się z tym twierdzeniem. Wolałbyś żyć w matriarchacie? – pyta Peggy. Trudno powiedzieć. Na pewno bym chciał spróbować, sprawdzić, jak to jest. Peggy nie przestaje się śmiać, jak gdyby Connell był nieprawdopodobnie dowcipny. Nie cieszysz się ze swojego uprzywilejowanego statusu samca? Jak mówiła Marianne – odpowiada Connell. – Ten status wcale nie daje aż takiej frajdy. To znaczy jest jak jest, jakiejś szczególnej radochy z tego nie mam. Peggy eksponuje zęby w uśmiechu. Gdybym ja była facetem – mówi – miałabym co najmniej trzy dziewczyny.

[…]

Connell, a ty co o tym sądzisz? – pyta Peggy. Wyłączył się i może tylko rzucić w odpowiedzi: Co? Kusi cię idea wielu partnerek? – pyta. Spogląda na nią. Jej brwi unoszą się pytająco. Hmm – mruczy. Nie wiem. O co dokładnie pytasz? Nie fantazjujesz o własnym haremie? – pyta Peggy. Myślałam, że to wśród facetów powszechna sprawa. Ach, to. Nie, niezupełnie. Więc może tylko dwie – dodaje Peggy. Dwie co, dwie kobiety? Peggy zerka na Marianne i wydaje z siebie figlarny chichot. Marianne spokojnie sączy swoją wodę. Bo my możemy, gdybyś chciał – oznajmia Peggy. Czekaj, przepraszam – mówi Connell. Co możemy? No, trójkąt czy coś takiego – odpowiada. Jak zwał, tak zwał. Aaa – mówi. I śmieje się z własnej niedomyślności. Już wiem – dodaje. Sorry. Znowu składa etykietę, nie wiedząc, co jeszcze mógłby powiedzieć. Nie załapałem.

[…]

W tym momencie Marianne przypomina sobie o piersiówce pozostawionej w samochodzie Connella w dniu, gdy w kwietniu wybrali się do Howth. Nigdy jej nie odebrała, może wciąż jest w schowku. Zerka na schowek, ale nie sądzi, że mogłaby go otworzyć, bo Connell od razu ją zapyta, co robi, i będzie musiała mu przypomnieć o tamtym wypadzie do Howth. Poszli się wtedy kąpać w morzu, a potem zaparkowali samochód gdzieś na uboczu i kochali się na tylnej kanapie. Wstydziłaby się nawiązywać do tamtego dnia, teraz gdy znów są w samochodzie razem, chociaż naprawdę chciałaby odzyskać swoją piersiówkę, a może nie chodzi tu o piersiówkę, może chce mu tylko przypomnieć, że kiedyś posuwał ją z tyłu samochodu, w którym teraz siedzą, wie, że by się zaczerwienił, i może chce go zmusić do takiej reakcji, sadystycznie manifestując swoją moc, ale to nie byłoby do niej podobne, więc nie mówi nic. A w ogóle co robisz w Carricklea? – pyta Connell. Odwiedzasz tylko rodzinę? Zamówiliśmy mszę na rocznicę śmierci taty.

[…]

Właśnie w Phantomie spotkali Paulę Neary, nauczycielkę ekonomii z liceum. Wtedy już Connell był tak pijany, że wzrok płatał mu figle i obok każdego przedmiotu widział jego drugą wersję, jakby ducha. Paula postawiła im wszystkim po szocie tequili. Była ubrana w czarną sukienkę, na szyi miała zawieszony srebrny wisiorek. Connell zlizał sól z wierzchu dłoni i ujrzał widmowy obraz tego jej naszyjnika, słaby biały ślad na jej ramieniu. Gdy na niego spojrzała, nie miała jednej, tylko dwie pary oczu, poruszały się magicznie w powietrzu, jak klejnoty. Zaczął się z tego śmiać, a ona pochyliła się do niego tak blisko, że poczuł jej oddech na swojej twarzy, i zapytała, co go tak rozbawiło. Nie pamięta, jak się znalazł w jej domu, czy dotarli tam pieszo, czy wzięli taksówkę, wciąż tego nie wie. Jej mieszkanie cechowała ta dziwna pustawa schludność domów samotnych ludzi. Można było odnieść wrażenie, że jest osobą, która niczym się nie interesuje: nigdzie nie widać było regałów z książkami, instrumentów muzycznych. Pamięta, że wybełkotał: Co porabiasz w weekendy? Wychodzę się zabawić – odparła.

[…]

Nie chcę, żebyś myślał, że Jamie jest jakimś potworem – podkreśla Marianne. Z tego, co mówisz, wynika coś innego. Ale nie jest, naprawdę. Connell zaciąga się papierosem, a potem pozwala sobie na chwilę zmrużyć powieki. Słońce mocno grzeje i Connell wyczuwa bliskość ciała Marianne, dym w ustach i gorzki posmak kawy. Może chcę, żeby mnie źle traktowano – dodaje Marianne. Nie wiem. Czasem wydaje mi się, że zasługuję na wszystko, co najgorsze, bo jestem złym człowiekiem. Connell wypuszcza powietrze. Wiosną czasem budził się w nocy obok Marianne i jeśli ona też nie spała, przytulali się do siebie, aż czuł, że w nią wchodzi. Nie musiał nic mówić, najwyżej pytał, czy może, a ona zawsze się zgadzała. Nic innego w jego życiu nie mogło się równać z tym, co wtedy odczuwał. Często marzył o tym, żeby zasnąć w jej ciele. Czegoś takiego nigdy nie doświadczył z nikim innym, zresztą nie chciał. Potem po prostu zasypiali objęci, bez słowa. Nigdy mi nie mówiłaś nic z tych rzeczy – wypomina jej. Gdy ty i ja… Z tobą było inaczej. No wiesz. Wszystko wyglądało inaczej.

[…]

Po tej deklaracji zaczął ją związywać i smagać. Gdy Marianne myśli o tym, jak mało ma dla niego szacunku, czuje do siebie wstręt i zaczyna się nienawidzić, a te uczucia rozbudzają w niej przemożne pragnienie, by podporządkować się i dać w pewnym sensie złamać. Gdy to się dzieje, ma w głowie po prostu pustkę, jest jak pokój ze zgaszonym światłem i dochodzi do orgazmu bez żadnej zauważalnej przyjemności. Potem wszystko zaczyna się od nowa. Gdy myśli o tym, żeby z nim zerwać, a takie myśli miewa często, zazwyczaj zastanawia się nie nad jego reakcją, tylko nad reakcją Peggy. Peggy lubi Jamiego, to znaczy: uważa go za despotę, ale takiego, który w zasadzie nie ma nad Marianne większej władzy. Marianne czasem na niego narzeka i Peggy mówi coś w rodzaju: Cóż, jest szowinistyczną świnią, ale czego się można spodziewać? Peggy uważa, że mężczyźni to obrzydliwe zwierzęta pozbawione kontroli nad swymi odruchami i że kobiety emocjonalnego wsparcia powinny szukać gdzie indziej. Dopiero po dłuższym czasie Marianne uświadomiła sobie, że Peggy wykorzystuje swoją ogólnie krytyczną opinię o mężczyznach do obrony Jamiego, ilekroć Marianne na niego narzeka. Czego się spodziewałaś? – mawia Peggy. Albo: Myślisz, że to coś złego? Jak na faceta jest istnym księciem. Marianne nie ma pojęcia, dlaczego Peggy to robi. Za każdym razem, gdy Marianne napomyka, choćby nieśmiało, że jej związek z Jamiem być może się kończy, Peggy zaczyna się denerwować. Kłóciły się nawet z tego powodu i kłótnie te, o dziwo, kończą się deklaracją ze strony Peggy, że nie obchodzi jej, czy Marianne i Jamie ze sobą zerwą, a Marianne, wykończona i zdezorientowana, oznajmia wtedy, że prawdopodobnie i tak do tego nie dojdzie.

[…]

Marianne przesuwała palcami po kopercie, usiłując przybrać odpowiedni wyraz twarzy. Z jakiego powodu? – spytała. Cóż – rzekła Denise – co zamierzasz zrobić ze swoim życiem? Nie wiem. Myślę, że wciąż mam jeszcze przed sobą mnóstwo możliwości. W tym momencie skupiam się po prostu na studiach. A potem co? Marianne wciskała kciuk w kopertę, aż na papierze powstała niewyraźna ciemniejsza plama. Obawiam się, że prawdziwy świat okaże się dla ciebie pewnym szokiem – rzekła Denise. W jakim sensie? Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale uczelnia to bardzo opiekuńcze środowisko. W pracy będzie zupełnie inaczej. Cóż, wątpię, żeby w pracy ktoś na mnie pluł z powodu różnicy zdań – odparła Marianne. O ile wiem, takie zachowania nie są akceptowane. Denise uśmiechnęła się z zaciśniętymi ustami. Jeśli przerasta cię zwykła rywalizacja między rodzeństwem, to nie wiem, jak sobie poradzisz w dorosłym życiu, skarbie – rzekła.

[…]

Helen ofiarowała mu nowy sposób funkcjonowania w świecie. Zupełnie jakby z jego życia emocjonalnego podniesiono nieprawdopodobnie ciężką pokrywę i oto nagle mógł odetchnąć świeżym powietrzem. Fizycznie jest teraz możliwe, żeby napisać i wysłać wiadomość o treści: Kocham cię! Wcześniej nie wydawało się to możliwe, w żadnym wypadku, tymczasem w rzeczywistości to nic trudnego. Oczywiście gdyby ktoś zobaczył te wiadomości, Connell byłby zażenowany, wie jednak, że jest to normalny rodzaj zażenowania, nieomal odruch obronny wobec szczególnie dobrej części życia. Może usiąść do kolacji z rodzicami Helen, może jej towarzyszyć na imprezach u jej przyjaciół, znosić uśmiechy i przewidywalne pogaduszki. Może ścisnąć jej dłoń, gdy ktoś zadaje mu pytania o przyszłość. Gdy Helen spontanicznie go dotyka, naciskając lekko na jego ramię, czy nawet strzepuje mu paproszek z kołnierza, czuje przypływ dumy i ma nadzieję, że ludzie ich obserwują. Bycie jej chłopakiem daje mu pewną pozycję w towarzystwie, wyrabia mu opinię osoby akceptowanej, kogoś o konkretnym statusie, kogoś, kogo milczenie w czasie rozmowy nie jest towarzysko kłopotliwe, lecz filozoficzne.

[…]

W tych tygodniach, kiedy nie są ze sobą, jego e-maile do Marianne się wydłużyły. Gdy czeka na ubrania w pralni lub leży w schronisku nocą, nie mogąc zasnąć z powodu upału, pisze je na brudno w telefonie. Kilkakrotnie odczytuje te zapiski, analizując wszystkie elementy języka, zmieniając składnię, by zdania lepiej brzmiały. Gdy pisze, czas się rozmywa, wydaje się powolny i rozciągnięty, a tymczasem mija naprawdę szybko. Niejednokrotnie Connell podnosi wzrok znad telefonu i okazuje się wtedy, że minęło kilka godzin. Nie potrafiłby wyjaśnić na głos, co w jego e-mailach do Marianne jest tak absorbującego, nie uważa ich jednak za coś trywialnego. Doświadczenie układania ich jest jak dopuszczenie do głosu jakiejś głębszej i bardziej fundamentalnej zasady, elementu tożsamości lub czegoś jeszcze bardziej abstrakcyjnego, mającego związek z samym życiem. W swoim szarym notesie zapisał niedawno: pomysł na historię opowiedzianą e-mailami? Potem wykreślił tę notatkę, uznawszy, że byłoby to efekciarskie. Łapie się na tym, że wykreśla różne rzeczy z notesu, jak gdyby sobie wyobrażał, że jakaś osoba w przyszłości będzie szczegółowo analizować te zapiski, jakby chciał, żeby ta osoba z przyszłości wiedziała, które pomysły uznał za niedobre.

[…]

Dzięki stypendium wszystko jest teraz możliwe. Mieszkanie opłacone, czesne uregulowane, codziennie darmowy posiłek na uczelni. Dlatego mógł przez połowę wakacji podróżować po Europie, wydając pieniądze z nonszalancją bogacza. Wyjaśniał to lub próbował wyjaśnić w swoich e-mailach do Marianne. Dla niej stypendium było zastrzykiem wiary w siebie, przyjemnym potwierdzeniem czegoś, w co i tak zawsze wierzyła: że jest wyjątkowa. Connell nigdy tak naprawdę nie wiedział, czy może myśleć o sobie w ten sposób, wciąż nie wie. Dla niego stypendium było gigantycznym zdarzeniem materialnym, było jak olbrzymi statek wycieczkowy, który pojawia się nagle, nie wiadomo skąd; i teraz oto Connell może zrobić studia magisterskie za friko, jeśli chce, mieszkać w Dublinie za darmo i już nigdy nie martwić się o czynsz, dopóki studiuje. Oto może spędzać popołudnie w Wiedniu, podziwiając Alegorię malarstwa Vermeera, na dworze jest upał i jeśli ma ochotę, może kupić sobie potem zimny kufel taniego piwa. Zupełnie jakby coś, co całe życie brał za namalowane tło, okazało się prawdziwe: zagraniczne miasta są prawdziwe i słynne dzieła sztuki, i sieci metra, i pozostałości muru berlińskiego. Tym właśnie są pieniądze, czymś, dzięki czemu świat staje się prawdziwy. Jest w tym coś strasznie zepsutego i seksownego.

[…]

Marianne przyjęła propozycję spędzenia trzeciego roku studiów w Szwecji. Wyjeżdża we wrześniu i zależnie od jej planów na Boże Narodzenie możliwe, że Connell nie będzie jej widział do czerwca przyszłego roku. Wszyscy ciągle mu mówią, że będzie za nią tęsknił, lecz do tej pory cieszył się na długą i intensywną korespondencję e-mailową, jaką będą mogli prowadzić pod jej nieobecność. Teraz patrzy w jej chłodne, rejestrujące oczy i myśli sobie: Dobra, będę za nią tęsknił. Budzi to w nim ambiwalentne uczucia, jak gdyby dopuszczał się nielojalności tym, że może sprawia mu przyjemność wygląd Marianne lub jakiś fizyczny aspekt jej bliskości. Nie jest pewien, co przyjaciołom może się w sobie nawzajem podobać, co im wolno, a czego nie. W serii wiadomości, które ostatnio wymieniali, na temat ich przyjaźni, stosunek Marianne do Connella wyrażał się głównie poprzez niesłabnące zainteresowanie jego opiniami i poglądami, zaciekawienie jego życiem, a także odruch, żeby się z nim konsultować, gdy nie może podjąć w jakiejś sprawie decyzji. On wyrażał swoje uczucia raczej w kategoriach identyfikacji – wspierał ją i cierpiał z nią, kiedy ona cierpiała, potrafił dostrzec jej motywy i sympatyzować z nimi. Marianne uważała, że ma to coś wspólnego z rolami płciowymi. „Myślę, że po prostu bardzo cię lubię jako człowieka” – odpowiedział defensywnie. „Właściwie to bardzo słodkie, co piszesz” – skomentowała.

[…]

Jamie, odkąd został chłopakiem Marianne, nieustannie wzbudza w Connellu niechęć i jest obiektem jego drwin. Przez kilka miesięcy, odkąd po raz pierwszy zobaczył ich razem, Connell maniakalnie fantazjował o tym, że kopie Jamiego w głowę tak długo, aż ta nabiera konsystencji mokrych gazet. Pewnego razu po krótkiej wymianie zdań z Jamiem na imprezie Connell wyszedł z domu i rąbnął pięścią w ceglaną ścianę tak mocno, że zaczęła mu krwawić ręka. Jamiemu w jakiś sposób udaje się być jednocześnie nudnym i antypatycznym, zawsze ziewa i przewraca oczami, gdy mówi ktoś inny. Jest jednak przy tym najbardziej pewną siebie osobą, jaką Connell kiedykolwiek poznał, i przychodzi mu to bez żadnego trudu. Nic nie jest w stanie go speszyć. Wydaje się, że nie potrafi doświadczyć konfliktu wewnętrznego. Connell może sobie wyobrazić, że Jamie poddusza Marianne gołymi rękami, zupełnie się tym nie przejmując, co zresztą, jeśli jej wierzyć, robi.

[…]

Lubi za to najwyraźniej, gdy ty zwracasz na nią uwagę. Connell przełknął ślinę. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego Helen jest tak poirytowana i nie próbuje nawet swej irytacji ukrywać. Wątpił, by Marianne poświęcała mu jakąś szczególną uwagę, chociaż rzeczywiście zawsze słucha, gdy Connell coś mówi, a tej grzeczności niekiedy odmawia innym. Odwrócił głowę, by spojrzeć na przejeżdżający samochód. Nie zauważyłem – powiedział w końcu. Odetchnął z ulgą, gdy Helen porzuciła ten konkretny wątek i zajęła się bardziej ogólną krytyką zachowania Marianne. Za każdym razem, gdy widzimy ją na imprezie, zawsze flirtuje z dziesięcioma chłopakami naraz – oznajmiła Helen. To dopiero głód męskiej adoracji. Zadowolony, że nie jest już obiektem krytyki, Connell uśmiechnął się i powiedział: Tak. W liceum była zupełnie inna. Chcesz powiedzieć, że nie zachowywała się tak zdzirowato? – spytała Helen.

[…]

Obecnie wiadomo, choć się o tym nie mówi, że Helen i Marianne specjalnie za sobą nie przepadają. Są różne. Connell uważa, że najlepsze aspekty jego osoby to te, które są najbardziej zgodne z Helen: lojalność, praktyczne w gruncie rzeczy podejście do życia, pragnienie, by uważano go za dobrego chłopaka. Przy Helen nie czuje niczego, co napawałoby go wstydem, nie łapie się na tym, że wypowiada w trakcie seksu dziwaczne słowa, nie dręczy go nieodparte poczucie, że nie ma swojego miejsca, że nigdy go mieć nie będzie. Marianne cechowała dzikość, którą na pewien czas go zaraziła, przez co czuł się taki jak ona, czuł, że są o arami takiego samego nienazwanego duchowego urazu i że ani jedno, ani drugie nigdy nie będzie pasować do tego świata. On jednak nigdy nie był okaleczony tak jak ona. Po prostu tak się czuł przy niej.

[…]

Czasami wydaje mi się, że chyba jednak zasłużyłam. W przeciwnym razie, dlaczego tak się dzieje? Ale ilekroć Alan jest z jakiegoś powodu zły, po prostu chodzi za mną po domu. Nic na to nie mogę poradzić. Włazi do mojego pokoju i nie obchodzi go, czy akurat śpię, czy robię coś innego. Connell wyciera dłonie w prześcieradło. Podnosi na ciebie rękę? – pyta. Od czasu do czasu. Rzadziej, odkąd się wyprowadziłam. Szczerze mówiąc, nawet mi to specjalnie nie przeszkadza. Bardziej mnie dołują te psychologiczne zagrywki. Nie wiem, jak to wyjaśnić. To zapewne brzmi… Connell dotyka czoła. Jego skóra jest wilgotna. Marianne nie kończy zdania o tym, jak to zapewne brzmi. Dlaczego nigdy nic mi nie powiedziałaś? – pyta. Marianne milczy. Jest ciemno, ale widzi jej otwarte oczy. Marianne – mówi. Przez cały czas, gdy byliśmy razem, dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Nie wiem. Może nie chciałam, żebyś pomyślał o mnie, że jestem w jakiś sposób okaleczona. Prawdopodobnie bałam się, że mnie odtrącisz. W końcu Connell chowa twarz w dłoniach. Palce na powiekach wydają się zimne i lepkie, a w jego oczach pojawiają się łzy. Im mocniej naciska, tym szybciej wypływają na skórę.

[…]

Bez związku, ale zeszłej nocy jechaliśmy taksówką przez Phoenix Park i widzieliśmy mnóstwo saren. To stworzenia o osobliwym wyglądzie. Nocą przypominają widma, a ich oczy mogą odbijać reflektory samochodu w kolorze oliwkowym lub srebrnym, wygląda to jak efekty specjalne. Przystanęły, żeby popatrzeć na taksówkę, i zaraz ruszyły dalej. Wydaje mi się dziwne, gdy te zwierzęta się zatrzymują, bo wydają się tak inteligentne, ale może to dlatego, że kojarzę przystawanie z namysłem. Sarny w każdym razie, muszę powiedzieć, wyglądają niezwykle elegancko. Gdybyśmy byli zwierzętami, można by trafić gorzej. Mają takie mądre pyszczki i ładne, kształtne ciała. Ale też czasem w sposób nieprzewidywalny się płoszą. Wtedy nie przywiodły mi na myśl Ciebie, ale teraz dostrzegam pewne podobieństwo. Mam nadzieję, że Cię nie urażę tym porównaniem.

[…]

W kącie leży materac, który służy Lukasowi do spania. Okna są ogromne i ciągną się prawie do samej podłogi, z żaluzjami i cienkimi, przydługimi zasłonami. Po pokoju rozrzucone są różne, niezwiązane ze sobą przedmioty: kilka dużych roślin doniczkowych, sterty atlasów, koło od roweru. Ta kolekcja początkowo spodobała się Marianne, gdy jednak później Lukas wyjaśnił, że zebrał te rzeczy specjalnie do jednej z sesji, zaczęły jej się wydawać sztuczne. „Dla ciebie zawsze najważniejsze jest wrażenie” – powiedziała mu kiedyś Marianne. Odebrał to jako komplement związany z jego sztuką. Rzeczywiście ma nieskazitelny gust. Jest wrażliwy nawet na najdrobniejsze uchybienia estetyczne – w malarstwie, kinie, nawet w powieściach i serialach telewizyjnych. Czasem, gdy Marianne wspomina o oglądanym niedawno filmie, Lukas macha ręką i mówi: „Dla mnie niewypał”. Ta wnikliwość, zdała sobie sprawę Marianne, nie czyni z Lukasa dobrego człowieka. Udało mu się wykształcić w sobie znakomitą artystyczną wrażliwość bez prawdziwego wyczucia tego, co jest właściwe, a co nie. To, że coś takiego jest w ogóle możliwe, budzi w Marianne niepokój i sprawia nagle, że sztuka traci dla niej cały swój sens. Ona i Lukas od kilku już tygodni mają ze sobą układ. Lukas nazywa to „grą”. Jak w każdej grze istnieją reguły. Marianne nie wolno w trakcie gry odzywać się ani nawiązywać kontaktu wzrokowego. Jeśli łamie reguły, później czeka ją kara. Gra nie kończy się po seksie, gra się kończy, gdy Marianne wchodzi pod prysznic.

[…]

Nie dostaje już zbyt wielu wiadomości od reszty: Peggy, Sophie, Teresy, całej paczki. Jamie nie był zachwycony rozstaniem, mówił wszystkim, że nie jest szczęśliwy, i wszyscy mu współczuli. Już przed wyjazdem wyczuwała, że ludzie zaczęli się od niej odwracać. Początkowo było to niepokojące, sposób, w jaki uciekano od niej wzrokiem w pokoju albo w jaki rozmowa urywała się, gdy wchodziła; poczucie, że traci swoją pozycję w towarzystwie, że nikt jej już nie podziwia ani jej nie zazdrości – jak szybko to wszystko wyślizgnęło jej się z rąk. Potem jednak zauważyła, że łatwo można się do tego przyzwyczaić. Zawsze było w niej coś, co mężczyźni chcieli zdominować, i ta chęć dominacji może przypominać do złudzenia pociąg fizyczny, nawet miłość. W liceum chłopcy chcieli ją złamać okrucieństwem i lekceważeniem, na studiach mężczyźni próbowali osiągnąć to samo seksem i popularnością, a wszystko z zamiarem podporządkowania sobie jakiejś siły w niej. Myśl o tym, że ludzie są tak przewidywalni, przygnębiała ją. Ostatecznie nie miało większego znaczenia, czy jest szanowana, czy pogardzana. Czyżby każdy etap jej życia okazywał się tym samym, raz za razem, w kółko tym samym bezwzględnym bojem o dominację? Z Peggy sprawa nie była łatwa. „Jestem twoją najlepszą przyjaciółką”, powtarzała coraz dziwniejszym głosem. Nie mogła się pogodzić z nonszalanckim zachowaniem Marianne. Zdajesz sobie sprawę, że ludzie o tobie gadają – powiedziała pewnego wieczoru, gdy Marianne się pakowała. Marianne nie wiedziała, co odpowiedzieć. Po pauzie oznajmiła refleksyjnie: Chyba nie zawsze zależy mi na tych samych rzeczach, na których zależy tobie.

[…]

Postanowiła w tym roku nie jechać na Boże Narodzenie do domu. Dużo myśli o tym, jak się wywikłać z tego „rodzinnego koszmaru”. Nocą w łóżku wyobraża sobie scenariusze, w których jest całkowicie wolna, nie pozostając ani w złych, ani w dobrych stosunkach z matką i bratem, po prostu jest neutralnym nie-uczestnikiem ich życia. Większość lat dzieciństwa i dojrzewania zeszło jej na snuciu skomplikowanych planów, jak się odciąć od rodzinnych konfliktów: poprzez zachowanie całkowitego milczenia, utrzymanie obojętnego wyrazu twarzy i bezruchu, zostawienie ich i udanie się bez słowa do swojego pokoju, ciche zatrzaśnięcie za sobą drzwi. Zamknięcie się na klucz w łazience. Wyjście z domu na niesprecyzowaną liczbę godzin i samotne przesiadywanie na szkolnym parkingu. Żadna z tych strategii nie okazała się dobra. Co więcej, jej działania zwiększały tylko prawdopodobieństwo, że zostanie ukarana jako główna prowokatorka. Teraz uzmysławia sobie, że jej próba uniknięcia rodzinnych świąt, kiedy to następuje kulminacja okazywanej sobie wrogości, zostanie zapisana w rodzinnej kronice jako jeszcze jeden przykład jej obraźliwego zachowania. Gdy teraz myśli o świętach, myśli o Carricklea, światełkach rozwieszonych na głównej ulicy, jarzącym się plastikowym Świętym Mikołaju w oknie pubu Keleher’s, z ruchomą ręką w sztywnym, powtarzalnym powitaniu. O śnieżynkach z aluminiowej folii w aptece. O zamykających się i otwierających drzwiach do rzeźnika, o głosach wykrzykujących coś na rogu. O oddechu unoszącym się jak mgła na kościelnym parkingu nocą. O Fox Field wieczorem, domach cichych jak śpiące koty, z rozświetlonymi oknami. O choince w dużym pokoju w mieszkaniu Connella, z jeżącą się lametą, przesuniętymi meblami, żeby zrobić miejsce na drzewko, i głośnym, radosnym śmiechem. Było mu bardzo przykro, że się nie zobaczą w święta. „Bez ciebie nie będzie tak samo”, napisał. Zrobiło jej się wtedy głupio i miała ochotę się rozpłakać.

[…]

Lukas podchodzi do aparatu, odwrócony do niej plecami, jak gdyby chciał ukryć swoją reakcję. Złośliwy śmiech z jej stanu? – zastanawia się Marianne. Gniew? Nie mogła zranić jego uczuć, rzecz byłaby zbyt straszna, aby ją w ogóle rozważać. Lukas zaczyna zdejmować urządzenie z trójnoga. Marianne otwiera drzwi mieszkania i zaczyna schodzić po schodach. Czy naprawdę może robić te makabryczne rzeczy, które z nią robi, wierząc jednocześnie, że powoduje nim miłość? Czy świat jest tak potwornym miejscem, że nie da się odróżnić miłości od najpodlejszych, najbardziej upokarzających form przemocy? Na dworze jej oddech unosi się delikatną mgiełką i wciąż pada śnieg – jak bezustanna powtórka tego samego nieskończenie małego błędu. W poczekalni musi wypełnić kwestionariusz. Fotele w jasnych kolorach ustawione są wokół stolika z dziecięcym liczydłem na blacie. Stolik jest dla niego o wiele za niski, żeby na nim wypełnić arkusze, układa je więc nieporadnie na kolanach. Przy pierwszym pytaniu przebija papier długopisem i zostawia w kartce małe rozdarcie. Spogląda na recepcjonistkę, która przekazała mu kwestionariusz, ta nie patrzy jednak w jego stronę, znów więc spuszcza wzrok. Drugi punkt ma nagłówek „Pesymizm”. Musi zakreślić cyfrę przy jednym z następujących stwierdzeń:

0 nie przejmuję się zbytnio przyszłością

1 często martwię się o przyszłość

2 obawiam się, że w przyszłości nic dobrego mnie nie czeka

3 czuję, że przyszłość jest beznadziejna i nic tego nie zmieni

Wydaje mu się, że każde z tych stwierdzeń mogłoby być prawdziwe, a jednocześnie kilka mogłoby być prawdziwych. Wsuwa końcówkę długopisu między zęby. Czytając czwarte zdanie, które z jakiegoś powodu jest oznaczone cyfrą 3, czuje mrowienie w miękkich tkankach wewnątrz nosa, jakby to właśnie zdanie go przywoływało. To prawda, czarno widzi swoją przyszłość i sądzi, że będzie tylko coraz gorzej. Im dłużej o tym myśli, tym bardziej ten punkt do niego przemawia. Nie musi się nawet zastanawiać, on to czuje: ma wrażenie, jakby składnia tego zdania zrodziła się w jego głowie. Pociera mocno językiem o podniebienie, starając się przybrać neutralny wyraz skupienia na twarzy. Nie chcąc alarmować kobiety, która odbierze kwestionariusz, zakreśla punkt 2.

[…]

O poradni usłyszał od Nialla. Jego przyjaciel powiedział konkretnie: To nic nie kosztuje, więc czemu nie skorzystać. Niall jest człowiekiem praktycznym i okazuje współczucie w sposób praktyczny. Ostatnio Connell nie widuje się z nim zbyt często, ponieważ ma teraz mieszkanie w ramach stypendium i nie spotyka się właściwie z nikim. Zeszłej nocy spędził półtorej godziny, leżąc na podłodze swojego pokoju, bo był zbyt zmęczony, żeby odbyć podróż z łazienki z powrotem do łóżka. Za sobą miał łazienkę, a przed sobą łóżko, jedno i drugie w zasięgu wzroku, ale w jakiś sposób nie mógł się ruszyć ani do przodu, ani do tyłu, jedynie w dół, na podłogę, i po prostu leżał bez ruchu na dywanie. No proszę, leżę na dywanie, pomyślał. Czy życie tutaj jest aż tak dużo gorsze niż tam, na łóżku, a nawet w jakimś zupełnie innym miejscu? Nie, życie jest dokładnie takie samo. Życie to coś, co się zabiera ze sobą we własnej głowie. Równie dobrze mogę leżeć tutaj, wdychając do płuc obrzydliwy kurz z dywanu, stopniowo czując, jak prawa ręka drętwieje pod ciężarem ciała, bo jest to w zasadzie takie samo doświadczenie jak każde inne.

[…]

W późniejszych dniach ludzie ze szkoły zamieszczali posty o zapobieganiu samobójstwom. Od tamtej pory stan umysłu Connella stopniowo, tydzień po tygodniu, się pogarszał. Jego niepokój, wcześniej chroniczny i niezbyt intensywny, pełniący funkcję pewnego rodzaju uniwersalnego hamulca, nasilił się. Czuje mrowienie w dłoniach przed najdrobniejszymi interakcjami, takimi jak zamówienie kawy lub odpowiedź na pytanie na zajęciach. Raz lub dwa przeżył poważne napady paniki: hiperwentylacja, bóle w klatce piersiowej, dreszcze na całym ciele. Poczucie oddzielenia od zmysłów, niemożność jasnego rozumowania lub zinterpretowania tego, co widzi lub słyszy. Wszystko zaczyna wyglądać i brzmieć inaczej, wolniej, sztucznie, nierealnie. Za pierwszym razem myślał, że wariuje, że cała struktura poznawcza pozwalająca mu rozumieć świat na dobre się rozpadła, i wszystko od tej pory będzie nieodróżnialnym zamętem dźwięku i koloru. Po kilku minutach atak mija, a on leży na materacu zlany potem. Teraz podnosi wzrok na Yvonne, osobę wyznaczoną przez uczelnię do wysłuchania jego problemów za pieniądze. Jeden z moich kolegów popełnił w styczniu samobójstwo – informuje. Kolega z liceum. Och, to smutne. Bardzo mi przykro. Na studiach właściwie nie utrzymywaliśmy kontaktu. On był w Galway, a ja tutaj, wiadomo. Chyba teraz mam wyrzuty sumienia, że nie starałem się bardziej podtrzymywać tej znajomości.

[…]

Pewnie myślałem, że jakoś lepiej się tu odnajdę – kontynuuje. Wie pani, myślałem, że poznam tu więcej ludzi, którzy myślą podobnie, nie wiem. Ale prawdę mówiąc, niektórzy są tutaj dużo gorsi niż ci ze szkoły. W tym sensie, że wszyscy tylko mówią o tym, ile kasy zarabiają ich starzy, porównują się z innymi. Dosłownie, byłem świadkiem takich rozmów. Robi wdech, czując, że mówi za szybko i za dużo, nie chce jednak przerywać. Wydaje mi się, że wyjechałem z Carricklea z nadzieją, że moje życie może wyglądać inaczej – wyznaje. Tymczasem tutaj jest beznadziejnie, a tam nie mogę wrócić. To znaczy po tamtych przyjaźniach nic nie zostało. Rob nie żyje, jego już nigdy nie zobaczę. Tamto życie nigdy nie wróci.

[…]

Kilka tygodni temu Connell wziął udział w spotkaniu z pisarzem odwiedzającym Trinity College. Usiadł samotnie na końcu auli, skrępowany, bo frekwencja była niska i wszyscy inni zbili się w grupki. Była to jedna z tych wielkich sal bez okien w Arts Block, ze składanymi stolikami przy siedzeniach. Jeden z wykładowców wygłosił krótkie i pochlebcze wprowadzenie na temat twórczości autora, a potem sam pisarz, dosyć młody, może trzydziestoletni, stanął za katedrą i podziękował władzom uczelni za zaproszenie. Wtedy już Connell żałował swojej decyzji o przyjściu na spotkanie. Było ono w każdym calu sztampowe i konwencjonalne, całkowicie wyzute z energii. Nie wiedział, po co w ogóle wziął w nim udział. Przeczytał zbiór opowiadań pisarza i uznał, że są nierówne, choć autor miejscami potrafił pisać wrażliwie i wnikliwie. Teraz, pomyślał, nawet to wrażenie zostało zniwelowane, gdy zobaczył pisarza w tych okolicznościach, odseparowanego od wszystkiego, co spontaniczne, czytającego na głos z własnej książki publiczności, która już ją znała. Sztuczność recytacji sprawiła, że zawarte w jego utworach obserwacje pobrzmiewały fałszem, oddzieliły pisarza od ludzi, o których pisał, jak gdyby obserwował ich wyłącznie z myślą o tym, by móc porozmawiać o nich ze studentami z Trinity. Connell nie potrafił określić, jaki sens mają takie spotkania, jaka jest z nich korzyść, co znaczą. Biorą w nich udział wyłącznie osoby chcące być tego rodzaju osobami, które biorą w nich udział.

[…]

Obserwowanie twarzy Connella zawsze sprawia Marianne pewną przyjemność, którą mogą modulować przeróżne inne uczucia wynikające z wzajemnych zależności między rozmową i nastrojem. Jego oblicze jest dla niej jak ulubiony utwór muzyczny, który za każdym razem, gdy go słyszy, brzmi nieco inaczej. Trochę mówił o Robie – relacjonuje Marianne. Stwierdził, że Rob chciałby przeprosić. To znaczy trudno powiedzieć, czy nawiązywał do czegoś, co powiedział mu Rob, czy też dokonywał jakiejś psychologicznej projekcji. Szczerze mówiąc, jestem pewien, że Rob chciałby przeprosić. Och, wolę o tym nie myśleć. Wolę nie myśleć, że dręczyło go w jakiś sposób sumienie. Tak naprawdę nigdy nie miałam mu tego za złe. No wiesz, to nie było nic wielkiego, byliśmy gówniarzami.

[…]

Marianne nic nie mówi. To prawda, dokuczali jej, Eric raz powiedział przy wszystkich, że jest „płaska jak deska”, a Rob, zaśmiewając się, przecisnął się do Erica, żeby szepnąć mu coś na ucho, potwierdzenie albo jakąś inną obelgę, zbyt wulgarną, by wypowiedzieć ją na głos. Na pogrzebie w styczniu wszyscy opowiadali o tym, jak wspaniałym człowiekiem był Rob, pełnym życia, jakim oddanym synem i tak dalej. A jednocześnie brakowało mu pewności siebie, miał obsesję na punkcie akceptacji rówieśników, co sprawiało, że bywał okrutny. Nie po raz pierwszy Marianne myśli, że okrucieństwo nie rani tylko o ary, lecz także sprawcę, może nawet głębiej i trwalej. Gdy się nad tobą znęcają, nie dowiadujesz się niczego odkrywczego na własny temat; natomiast jeśli sam się nad kimś znęcasz, dowiadujesz się o sobie czegoś, czego nie można zapomnieć. Po pogrzebie przeglądała wieczorami stronę Roba na Facebooku. Mnóstwo ludzi ze szkoły zostawiło tam komentarze; pisali, jak bardzo im go brakuje. Jaki jest sens, zastanawiała się Marianne, wpisywania czegoś na profilu osoby, która nie żyje? Co te wiadomości, te reklamy żalu, naprawdę dla nich znaczą? Jakie są zasady etykiety, gdy pojawiają się na linii czasu? Trzeba je „polubić”, okazując wsparcie? Przewinąć w poszukiwaniu czegoś lepszego? Wtedy jednak złościło ją wszystko. Myśląc o tym teraz, nie rozumie, dlaczego tak ją to uwierało. Żadna z tych osób nie zrobiła niczego złego. Po prostu w ten sposób opłakiwały zmarłego. Oczywiście wpisywanie się na jego facebookowej stronie było bez sensu, ale wszystko inne też nie miało sensu. Jeśli ludzie zachowywali się absurdalnie w żałobie, to tylko dlatego, że ludzkie życie jest bezsensowne i żałoba tę prawdę demaskuje. Marianne żałuje, że nie może wybaczyć Robowi, nawet gdyby jej przebaczenie nic dla niego nie znaczyło. Gdy teraz o nim myśli, jego twarz jest zawsze zasłonięta, odwrócona, za drzwiami szafki w szatni, za zamkniętym oknem samochodu. Kim byłeś? – zastanawia się, teraz gdy nie ma już nikogo, kto odpowiedziałby na to pytanie.

[…]

Marianne wróciła nawet do Lukasa i kazała mu skasować wszystkie zdjęcia z nią, zresztą i tak żadnego z nich nie umieścił w sieci. Wstyd spowijał ją jak całun. Prawie nic spod niego nie widziała. Materiał tłumił jej oddech, drapał skórę. Zupełnie jakby jej życie się skończyło. Jak długo trwało to uczucie? Dwa tygodnie, dłużej? Potem opuściło ją i pewien krótki rozdział jej młodości dobiegł końca. Wyszła z niego cało, było, minęło. Nigdy mi o tym nie mówiłeś – zwraca się do Connella. Cóż, słyszałem, że Jamie był wkurzony, że z nim zerwałaś, a potem rozpowiadał o tobie różne świństwa. Ale to nawet nie plotki, tak się zachowują faceci. Nikt tego nie brał poważnie. Myślę, że to bardziej kwestia utraty dobrego imienia. To w takim razie jakim cudem reputacja Jamiego pozostaje bez szwanku? – pyta Connell. To on robił z tobą te wszystkie rzeczy.

[…]

Marianne odnajduje swoje rzeczy i ubiera się. On też zaczyna się szykować, mówi, że przynajmniej odwiezie ją do domu, Marianne odpowiada jednak, że chce się przejść. Rozgrywa się teraz między nimi komiczna rywalizacja, kto ubierze się szybciej, ale Marianne, która zaczęła wcześniej, kończy pierwsza i zbiega po schodach. Zanim zamknie za sobą drzwi, on jest już na podeście. Na ulicy Marianne czuje się jak nadąsany dzieciak, zatrzasnąwszy w ten sposób przed nim drzwi. Coś ją naszło, ale nie wie co. To jej przypomina, co czuła w Szwecji, pewnego rodzaju nicość, jakby nie było w niej życia. Nienawidzi osoby, którą się stała, osoby bez wiary, że ma siłę cokolwiek w sobie zmienić. Jest kimś, kogo brzydzi się nawet on, przekroczyła sferę tego, co Connell jest w stanie tolerować. W liceum oboje znajdowali się w tym samym miejscu, oboje zagubieni i na swój sposób cierpiący, i od tamtej pory wierzyła, że gdyby mogli wrócić razem do tego miejsca, byłoby tak samo. Teraz wie, że w tym czasie Connell coraz lepiej przystosowywał się do świata, ten proces trwał nieprzerwanie, choć bywał bolesny, ona natomiast staczała się, oddalała coraz bardziej od normalności, stając się kimś nierozpoznawalnie zdeprawowanym, i nie zostało już nic, co by ich łączyło.

[…]

Marianne próbuje przesunąć się w stronę schodów, ale Alan kładzie wolną rękę na poręczy. Nie chcę, żeby ludzie rozpowiadali na mieście, że ten świr posuwa moją siostrę – mówi Alan. Proszę cię, mogę już iść do siebie? Alan bardzo mocno ściska butelkę piwa. Masz się trzymać od niego z daleka – rozkazuje. Ostrzegam cię. Ludzie o tobie gadają. Nie wyobrażam sobie, jak wyglądałoby moje życie, gdybym się przejmowała tym, co myślą o mnie inni.

[…]

W kwietniu Connell wysłał Sadie Darcy-O’Shei jedno ze swoich opowiadań, to jedyne naprawdę gotowe. Odpisała niecałą godzinę później: Connell, rewelacja! Opublikujmy je, proszę! Buziaki Gdy przeczytał tę wiadomość, poczuł w całym ciele pulsowanie tętna, głośne i mocne, jakby zamienił się w maszynę. Musiał się położyć i wbić wzrok w biały sufit. Sadie była redaktorką studenckiego pisma literackiego. W końcu usiadł i napisał odpowiedź: Cieszę się, że Ci się spodobało, ale nie sądzę, by nadawało się do publikacji, w każdym razie dziękuję. Sadie odpowiedziała natychmiast: BARDZO PROSZĘ! BUZIAKI Całe ciało Connella dudniło jak fabryka. Jeszcze nikt nigdy nie czytał żadnego z jego utworów. Było to dzikie, zupełnie nowe terytorium doświadczenia. Chodził przez chwilę po pokoju i masował szyję. Po czym napisał: OK, a gdyby tak opublikować pod pseudonimem, co Ty na to? Musisz też obiecać, że nikomu nie powiesz, kto jest autorem, nawet osobom z redakcji. OK? Sadie odpisała: Ha, ha, ale tajemniczy, wspaniale! Dziękuję Ci, Skarbie! Nie pisnę ani słówka aż po grób buziaki Jego opowiadanie ukazało się, niezredagowane, w majowym wydaniu. Świeżo wydrukowany egzemplarz znalazł rano w Arts Block i przekartkował pismo, szukając strony, gdzie widniało pod pseudonimem „Conor McCready”. To nawet nie brzmi jak prawdziwe nazwisko, pomyślał.

[…]

Poprosiła go, żeby ją uderzył, a gdy odmówił, nie chciała się dłużej kochać. Dlaczego więc, mimo zgodności faktów, ma wrażenie, że byłoby to nieuczciwe przedstawienie sprawy? Co jest brakującym ogniwem, usuniętym elementem tej historii, który by wyjaśniał, co tak bardzo wytrąciło z równowagi ich oboje? Musi to mieć związek z ich przeszłością, tyle wie. Już od czasów liceum rozumiał, jaką ma nad nią władzę. Jak Marianne reaguje na jego spojrzenie, dotyk. Jak jej twarz nabiera koloru i jak ona cała nieruchomieje, jakby czekała na rozkaz. Rozumiał swoją tyraniczną władzę nad kimś, kto innym wydaje się tak silny. Nigdy nie był w stanie pogodzić się z myślą o utracie tej mocy, tego klucza do pustego domu, pozostawionego do wykorzystania w przyszłości. Wręcz przeciwnie, pielęgnował ją, dobrze o tym wie. Co im zatem zostało? Wydaje się, że połowiczne rozwiązania nie są już możliwe. Zbyt wiele się między nimi wydarzyło. A więc to już koniec, są dla siebie nikim? Co to by w ogóle znaczyło – że jest dla niej nikim? Mógłby jej unikać, ale gdy znowu ją zobaczy, nawet jeśli tylko wymienią spojrzenia w sali wykładowej, to spojrzenie nie może nie zawierać niczego. Nie mógłby tego chcieć. Naprawdę były chwile, kiedy pragnął umrzeć, ale nigdy nie chciał, żeby Marianne o nim zapomniała. To jedyna część siebie, którą chce chronić, część istniejąca w niej.

[…]

W kuchni Marianne zalewa kawę gorącą wodą. Chmury za oknem wiszą nisko, jakby wełniane; gdy kawa się parzy, Marianne podchodzi do szyby i opiera o nią czoło. Stopniowo para z ust przysłania widok uczelni: drzewa tracą kontury, budynek starej biblioteki jest ciężką chmurą. Studenci przechodzący przez Front Square w zimowych kurtkach, skuleni, rozmazują się, aż znikają całkowicie. Marianne nie jest już ani podziwiana, ani napiętnowana. Ludzie o niej zapomnieli. Jest teraz normalna. Przechodzi obok i nikt nie podnosi wzroku. Pływa w uczelnianym basenie, posila się w sali jadalnej z wilgotnymi włosami, wieczorami spaceruje po boisku do krykieta. Dublin jest dla niej nieziemsko piękny w deszczową pogodę, gdy szary kamień czernieje, a deszcz szeleści w trawie i szepcze na mokrych dachówkach. Płaszcze przeciwdeszczowe błyszczą w podwodnym kolorze ulicznych latarni. Deszcz srebrzy się jak monety w blasku samochodowych reflektorów. Marianne wyciera szybę rękawem i podchodzi do szafki po filiżanki. Pracuje dzisiaj od dziesiątej do drugiej, a potem ma zajęcia z nowożytnej historii Francji. W pracy odpowiada na e-maile, informując ludzi, że jej szef nie może się z nimi spotkać. Nie jest dla niej jasne, czym on się dokładnie zajmuje. Nigdy nie jest dostępny dla żadnej z osób, które chcą się z nim widzieć, Marianne zakłada więc, że albo jest szalenie zajęty, albo wiedzie próżniacze życie. Gdy zjawia się w biurze, często prowokacyjnie zapala papierosa, jakby chciał poddać Marianne próbie.

[…]

Connell kręci głową, pociąga kolejny łyk kawy.  Już ty wiesz – mówi. Często dopatrujesz się w ludziach tajemnicy, ale ja tak naprawdę nie jestem w żaden sposób tajemniczy. Marianne rozważa jego słowa, gdy on dopija kawę. Podejrzewam, że na swój sposób każdy jest tajemnicą – stwierdza Marianne. To znaczy nigdy nie jesteś w stanie nikogo poznać tak naprawdę itede. Aha. I ty w to wierzysz? Tak się mówi. Więc czego nie wiem o tobie? – pyta Connell. Marianne uśmiecha się, ziewa i z podniesionymi dłońmi wzrusza ramionami. Ludzie są o wiele bardziej czytelni niż im się wydaje – dodaje Connell.

[…]

Latem po raz pierwszy Marianne przeczytała jedno z opowiadań Connella. To było szczególne uczucie, siedzieć z wydrukowanymi stronami, zagiętymi w lewym górnym rogu, bo nie miał zszywacza; uczucie, że poznaje się go lepiej jako osobę. W pewien sposób w trakcie lektury czuła się bardzo blisko niego, jak gdyby była świadkiem jego najintymniejszych myśli, ale czuła też, że jest od niej odwrócony, skupiony na jakimś własnym skomplikowanym zadaniu, w którym ona nigdy nie będzie współuczestniczyć. Oczywiście Sadie też nie, nie tak naprawdę, ale ona przynajmniej pisze i ma własne zakotwiczone w wyobraźni życie. Życie Marianne rozgrywa się w prawdziwym świecie, zaludnionym przez prawdziwe postaci. Myśli o Connellu mówiącym: Ludzie są dużo bardziej czytelni niż im się wydaje. A jednak on ma coś, czego jej brakuje, wewnętrzną egzystencję, która nie zawiera drugiej osoby.

[…]

Siedzą teraz w ciszy, Marianne starannie szczotkuje włosy, wyszukuje kołtuny i powoli, cierpliwie je rozczesuje. Niecierpliwość nie ma już sensu. Wiesz, że cię kocham – mówi Connell. Nigdy nie będę czuł tego samego do nikogo innego. Marianne kiwa głową, okej. Connell mówi prawdę. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, co robić – wyznaje. Powiedz, że chcesz, żebym został, a zostanę. Marianne zamyka oczy. Prawdopodobnie już nie wróci, myśli. Albo wróci zmieniony. Tego, co mają teraz, nie zdołają odzyskać. Dla niej jednak ból samotności będzie niczym w porównaniu z bólem, który czuła kiedyś, bólem bycia niegodną. Ofiarował jej dobro i teraz należy ono do niej. Tymczasem jego życie otwiera się przed nim we wszystkich kierunkach jednocześnie. Zrobili dla siebie dużo dobrego. Naprawdę, myśli Marianne, naprawdę. Ludzie naprawdę mogą się nawzajem odmienić. Powinieneś jechać – mówi. Ja tu zawsze będę. Wiesz o tym.

Sally Rooney, Normalni ludzie

Sfilmowana w serialu powieść obyczajowa Sally Rooney – irlandzkiej pisarki i scenarzystki przenosi akcję tej „głośnej” opowieści do Republiki Irlandzkiej, przede wszystkim do stołecznego Dublina, ale również do nadmorskiego Sligo miasta w północno-zachodniej części tego wyspiarskiego kraju, ogólnie rzecz osadzając w czasy nam współczesne ubiegłego dziesięciolecia. Młodzi: Connell Waldron i Marianne, którzy pochodzą z małej miejscowości, o której najchętniej zapomnieliby już w momencie narodzin, spotykają się ponownie na studiach w Dublinie. Marianna prowadzi swobodne i wolne od zahamowań życie, nie stroniąc od przygodnych znajomości, życie co tworzy w niej namiastkę - iluzję miłego dla ucha dowartościowania wewnętrznego świata błąkającego się na obrzeżach wciąż małomiasteczkowego „ja”. Z kolei Connell próbuje swoich sił w sporcie oraz w pisaniu introwertycznych opowiadań, które mogłyby mu przynieść wśród studentów przynajmniej „posłuszny” poklask i „dalekie” uznanie. Kiedy przyjaźń Connela i Marianny nabiera w końcu cech obopólnej fascynacji ze wzajemnym okazywaniem sobie miłości, zagubieni w sobie młodzi studenci pozostają w kropce, gdyż nie wiedzą do końca, jak sobie poradzić z tym darem niebios, który trwa ledwie chwilę. Powieść Rooney to próba odpowiedzi na odwiecznie frapujące człowieka pytanie: dlaczego i skąd bierze się w człowieku to kreatywne uczucie wyższe, które zazwyczaj przekracza granice ludzkiego poznania?



powrót ››