30.05.2025
„Prędzej czy później
wszystkie utopie
zmieniają się
w powieści historyczne.”
„Mówią, że
gdy nadejdzie koniec świata,
nastąpi
pomieszanie pór roku.”
„Człowiek sądzi, że
pisze w samotności, lecz
nieustannie w myślach prowadzi
rozmowy
z innymi ludźmi i książkami.”
„Nie wiem, który z nas
zapisuje tę stronę.”
J.L. Borges, Borges i ja
[…]
W pewnym momencie zaczęto wyliczać, kiedy rozpoczął się czas, kiedy dokładnie została stworzona Ziemia. Irlandzki biskup Ussher w połowie siedemnastego wieku podał nie tylko rok, ale wręcz konkretną datę: dwudziesty drugi października cztery tysiące czwartego roku przed naszą erą. Była to sobota (oczywiście). Według niektórych Ussher wskazał także dokładną godzinę – około szóstej po południu. Sobotnie popołudnie, całkowicie w to wierzę. W jakimże innym momencie tygodnia znudzony stwórca miałby zacząć budować świat i szukać towarzystwa? Ussher poświęcił temu zagadnieniu całe życie, sama rozprawa liczyła dwa tysiące stron po łacinie; wątpliwe, by wielu ludzi zadało sobie trud przeczytania jej w całości. Ale stała się wyjątkowo popularna – może nie tyle ona, ile odkrycie. Biblie na Wyspach zaczęły się ukazywać opatrzone datą zgodną z chronologią Usshera. Teoria młodej Ziemi (a według mnie także młodego czasu) opanowała chrześcijański świat. Trzeba dodać, że nawet uczeni, na przykład Johannes Kepler i sir Isaac Newton, wskazali konkretne lata Bożego dzieła, wypadające blisko daty, którą podał Ussher. Mimo wszystko najbardziej zadziwia mnie nie rok ani nie to, jak jest nieodległy, lecz konkretny dzień.
[...]
To był mój własny pomysł, od lat chodził mi po głowie, ale najwyraźniej ktoś mnie uprzedził. (Muszę przyznać, że mój pomysł odnosił się do powieści, a nie kliniki, ale to wszystko jedno). Kupowałem okazjonalnie tę uliczną gazetę z powodu dziwnego przywiązania do tych, którzy ją tworzyli – to długa historia z innej powieści – ale również dlatego, że miałem poczucie (osobisty przesąd), że właśnie w ten sposób, przez kawałek gazety, to, co ma zostać powiedziane człowiekowi, spłynie do niego albo uderzy go po oczach. I nigdy mnie to nie zawiodło. Napisano, że klinika znajduje się w Lesie Wiedeńskim i nic ponad to. Sprawdziłem ośrodki geriatryczne w okolicy; przynajmniej trzy z nich były zlokalizowane właśnie tam. Ten, którego szukałem, okazał się – jakżeby inaczej – ostatni w kolejności. Przedstawiłem się jako dziennikarz – nawet nie było to tak do końca kłamstwo, miałem legitymację prasową z pewnej gazety, aby bezpłatnie wchodzić do muzeów, i czasem też do niej pisywałem. W innych sytuacjach używałem pokrewnego, lecz znacznie bardziej niewinnego i nieuchwytnego fachu pisarza, z którego nie ma, jak się wylegitymować. Tak czy owak, udało mi się dotrzeć, nie bez trudności, do dyrektorki tej kliniki. Kiedy zrozumiała, w jakiej sprawie przychodzę, nagle stała się małomówna. Osoby, której pan szuka, od wczoraj tutaj nie ma. Dlaczego? Odszedł za porozumieniem stron, odpowiedziała, wstępując na grząski grunt języka urzędowego. Został zwolniony? Szczerze się zdziwiłem. Powiedziałam panu: za porozumieniem stron. Dlaczego to pana interesuje? Przeczytałem przed tygodniem ciekawy materiał w gazecie... Już kończąc zdanie, zrozumiałem, że popełniłem błąd. Tamten materiał o próbach ucieczki z naszej kliniki? Wystąpiliśmy z żądaniem sprostowania. Zrozumiałem, że nie mam po co tu dłużej siedzieć, zrozumiałem także przyczynę odejścia za porozumieniem stron. A jak się nazywał ten lekarz? – odwróciłem się przy drzwiach, ale rozmawiała już przez telefon.
[…]
Na ślad Gaustyna, który przeskakuje z dekady w dekadę, tak jak my zmieniamy samoloty na lotniskach, można trafić raz na sto lat. Gaustyna, którego najpierw wymyśliłem, a potem spotkałem jako człowieka z krwi i kości. Albo odwrotnie, nie pamiętam. Niewidzialny przyjaciel, bardziej widzialny i rzeczywisty niż ja sam. Gaustyn mojej młodości. Gaustyn mojego pragnienia, by być kimś innym, być gdzie indziej, by zamieszkiwać inne czasy lub inne pokoje. Dzieliliśmy obsesję przeszłości. Różnica była niewielka, ale istotna. Ja wszędzie pozostawałem obcy, on natomiast czuł się jednakowo dobrze w każdym czasie. Ja pukałem do drzwi wielu lat, a on od dawna tam był, otwierał mi, wprowadzał mnie i znikał. Kiedy wezwałem Gaustyna po raz pierwszy, chodziło o to, żeby podpisał kilka wersów, które przyszły mi do głowy ot tak, jakby z innych czasów. Biedziłem się nad nimi parę miesięcy i nic nie mogłem do nich dodać.
Z kobiety powstał ten trubadur
niechaj raz jeszcze powtórzę
to ona stworzyła Stwórcę...
Pewnego wieczoru przyśniły mi się imię i data zapisane na skórzanej obwolucie: Gaustyn z Arles, XIII wiek. Pamiętam, że jeszcze przez sen pomyślałem: to jest to. Potem zjawił się sam Gaustyn, to znaczy ktoś, kto go przypominał i kogo sam dla siebie tak nazwałem.
[…]
Oto jak pragnę wam go przedstawić. Po raz pierwszy zobaczyłem go na jednym z tradycyjnych wczesnowrześniowych seminariów nad morzem. Siedliśmy wieczorem w jakiejś przybrzeżnej restauracji, wszyscy co do jednego piszący, kawalerowie i przed wydaniem pierwszej książki, w przyjemnym wieku dwudziestu–dwudziestu pięciu lat. Kelner ledwo nadążał z zapisywaniem kolejnych rakii, różnych sałatek i chłodników. Kiedy zamilkliśmy, wreszcie odezwał się siedzący na końcu długiego stołu chłopak, który chyba nie zdążył niczego zamówić. Poproszę śmietankę! Powiedział to tonem człowieka, który zamawia co najmniej kaczkę w pomarańczach albo niebieskie curaçao. W długiej ciszy, jaka nastąpiła, słychać było tylko, jak wieczorny wiatr wiejący od morza turla pustą plastikową butelkę. Słucham? – zdążył powiedzieć kelner. Śmietankę proszę, powtórzył Gaustyn takim samym powściągliwie dystyngowanym tonem. My byliśmy nie mniej zaskoczeni, ale przy stole szybko zrobiło się gwarnie tak jak przedtem. Niedługo później talerze i kieliszki zakryły obrus. Ostatnią rzeczą, jaką przyniósł kelner, było porcelanowe naczynko z pozłacaną obwódką. W naczynku pięknie prezentowała się, jak mi się zdawało, zamówiona śmietanka. Gaustyn pił tak powoli i tak małe ilości, że starczyło mu na cały wieczór.
[…]
Nieprzynależący do niczego na świecie albo – dokładniej – do współczesnego świata. Byłem pewien, że ludzie, których spotykał w tej wsi, jeśli w ogóle jacyś byli, oglądali się za nim i cmokali ze współczuciem. Patrzyliśmy na okazały zachód słońca i milczeliśmy. Z krzaków za nami wyleciała chmura muszek. Gaustyn odprowadził je wzrokiem i powiedział, że o ile dla nas jest to po prostu kolejny zachód słońca, o tyle dla dzisiejszych jednodniówek to zachód ich życia. Czy coś takiego. Skomentowałem głupio, że to tylko wyświechtana metafora. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale nic nie odpowiedział. Dopiero po kilku minutach rzekł: one nie znają metafor. ...W październiku i listopadzie osiemdziesiątego dziewiątego roku wydarzyła się masa rzeczy, do bólu znanych i opisanych. Wystawałem na placach i nie pisałem do Gaustyna. Miałem też inne problemy, przygotowywałem swoją pierwszą książkę, ożeniłem się. Same głupie usprawiedliwienia, ma się rozumieć. Ale w tym czasie często o nim myślałem. On także nie pisał. Pierwszą kartkę dostałem dokładnie drugiego stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku – to była kartka świąteczna z podkoloryzowaną czarno-białą Królewną Śnieżką, podobną do Judy Garland. Śnieżka trzymała magiczną różdżkę z dorysowaną na końcu iskrą, która wskazywała wytłuszczony napis: „1929 rok”. Na odwrocie pocztówki znajdowały się adres i krótkie życzenia, wszystko napisane tuszem, zgodnie z ortografią bułgarską obowiązującą w latach dwudziestych, z najrozmaitszymi jerami na końcach wyrazów, jacią i nosówkami. Zakończył: „Śmiem nazwać się Twoim, Gaustyn”. Od razu siadłem i napisałem do niego list, w którym podziękowałem mu za miłą niespodziankę i oznajmiłem, że naprawdę doceniam tę godną podziwu mistyfikację. Odpowiedź przyszła jeszcze w tym samym tygodniu. Otworzyłem ostrożnie kopertę; w środku znajdowały się dwie bladozielone kartki ze znakiem wodnym, zapisane tylko z jednej strony tym samym pięknym charakterem pisma, z surowo przestrzeganą starą pisownią z lat dwudziestych, Omarczewskiego, o ile się nie mylę. Gaustyn pisał, że nigdzie się nie ruszał, ale czuje się znakomicie. Zaprenumerował dziennik „Zora”, redagowany „wyjątkowo obiektywnie przez pana Krapczewa oraz czasopismo „Złatorog”, żeby mimo wszystko śledzić, dokąd zmierza literatura. Pytał, co myślę o zawieszeniu konstytucji i rozwiązaniu rządu przez jugosłowiańskiego króla Aleksandra szóstego dnia tego miesiąca, o czym „Zora” pisała już nazajutrz. Swój list kończył postscriptum; przepraszał w nim, że nie zrozumiał, co miałem na myśli, pisząc: „godna podziwu mistyfikacja”.
[…]
Przeczytałem list jeszcze kilka razy, obracałem go w dłoniach, wąchałem w nadziei, że znajdę choćby cień ironii. Na próżno. Jeśli miała to być gra, to Gaustyn zapraszał mnie do niej bez wyjaśnienia reguł, bez podpowiedzi czy możliwości odmowy. No dobrze, zgodziłem się zagrać albo przynajmniej udawać, że zrozumiałem ten numer. Ponieważ nic nie wiedziałem na temat przeklętego tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku, kolejne trzy dni musiałem spędzić w bibliotece, przegrzebując stare numery „Zory”, które w dodatku istniały tylko na mikrofilmie. Przeczytałem uważnie o królu Aleksandrze. Na wszelki wypadek rzuciłem okiem także na nadchodzące wydarzenia: Trocki wygnany z ZSRR, Niemcy podpisują pakt Brianda-Kellogga, Mussolini podpisuje porozumienie z papieżem, Francja odmawia Trockiemu azylu politycznego i miesiąc później: Niemcy odmawiają Trockiemu azylu politycznego; doszedłem aż do Krachu na Wall Street z dwudziestego czwartego października. Jeszcze w bibliotece napisałem Gaustynowi krótką i – jak mi się wydawało – chłodną odpowiedź, pospiesznie dzieląc się z nim swoim zdaniem (które podejrzanie pokrywało się z opinią pana Krapczewa) na temat wydarzeń w Jugosławii, i poprosiłem go, żeby podesłał mi rzeczy, nad którymi pracuje, mając nadzieję, że dowiem się z nich, o co dokładnie chodzi.
[…]
Po tym liście postanowiłem więcej nie odpisywać, dopóki sam nie zdecyduje się wszystkiego ujawnić. On też już więcej do mnie nie napisał. Ani z okazji kolejnego nowego roku, ani jeszcze następnego. Powoli ta historia blakła i gdyby nie owych kilka listów, które ciągle trzymam, z pewnością sam przestałbym w nią wierzyć. Ale miało się stać inaczej. Kilka lat później znowu dostałem list od Gaustyna. Miałem złe przeczucia, więc nie spieszyłem się z jego otwieraniem. Zastanawiałem się, czy oprzytomniał przez ten czas, czy mu się pogorszyło. Otworzyłem kopertę dopiero wieczorem. Na kartce było tylko kilka linijek. Przytoczę je w całości:
Wybacz, że znów Cię niepokoję po tak długim czasie. Ale sam widzisz, co się dzieje dookoła. Czytasz gazety, a z Twoim nosem do polityki pewnie od dawna przeczuwałeś rzeź, która jest coraz bliżej. Niemcy na potęgę grupują wojska na polskiej granicy. Dotychczas nie wspominałem Ci, że moja matka była Żydówką (przypomnij sobie, co się stało w Austrii w zeszłym roku, no i kryształową noc w Niemczech), jego nic nie powstrzyma. Jestem zdecydowany, przygotowałem wszystkie niezbędne rzeczy, jutro o świcie jadę pociągiem do Madrytu, potem do Lizbony i stamtąd do Nowego Jorku...
Na razie żegnaj.
Twój Gaustyn
14 sierpnia 1939
Dziś jest pierwszy września.
[…]
Byłem w nowojorskiej bibliotece, gdy natrafiłem na ten wpis w przechowywanym na co dzień w Londynie dzienniku Audena, który dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności był tu gościnnie pokazywany. Tylko dziennik może w ten sposób połączyć osobiste z historycznym. Świat nie jest już taki sam, Niemcy napadają na Polskę, zaczyna się wojna, boli mnie głowa, a ten idiota Ch. ma czelność mnie zdradzać w moim śnie. Dziś we śnie, jutro na jawie (czy tak pomyślał?). Przypomnijmy, że w Księdze tysiąca i jednej nocy Szachrijar na wieść o zdradzie rozpoczął rzeź kobiet. Czy Auden zdawał sobie sprawę, ile rzeczy udało mu się zarejestrować w tych dwóch wersach, jak bardzo są w punkt, intymnie i cynicznie w punkt?
[…]
Tak, nie ma już starych knajp ani starych mistrzów, wojna, która właśnie miała się rozpocząć, już minęła, minęły również inne wojny, pozostała jedynie trwoga. I tell you, I tell you, I tell you we must die. Gdzieś w pobliżu leci numer The Doors i nagle mi się wydaje, że odbywa się tu jakaś tajna rozmowa, że Morrison tak naprawdę odpowiada Audenowi. I właśnie ten refren, ta replika niejako niweluje wahanie zawarte w owym jakże nielubianym przez samego Audena wersie: „We must love one another or die”. U Morrisona nie ma wahania, odpowiedź jest kategoryczna: „I tell you we must die”. Po trwających jakiś czas poszukiwaniach odkrywam, że utwór ten został napisany przez Brechta do muzyki Kurta Weila jeszcze w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku. W tysiąc dziewięćset trzydziestym sam Weil wykonał go oszałamiająco, na granicy przerażającego... To jeszcze bardziej gmatwa sprawę. Auden zapożyczył i zmienił wers z utworu Brechta i tak naprawdę to z nim dyskutuje. I Brecht w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym, i Morrison w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym ruszyli za śmiercią. Mówię ci, musimy umrzeć. W porównaniu z nimi Auden brzmi tak, jakby mimo wszystko dawał szansę – miłować się trzeba lub zginąć. Jedynie przed wojnami, nawet u ich progu, człowiek może mieć nadzieję. Być może pierwszego września świat mógł jeszcze zostać uratowany.
[…]
Parę lat wcześniej stałem w pewnym mieście, w którym nie wydarzył się tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty. Mieście, które jest doskonałe do życia, a jeszcze lepsze do umierania. Mieście spokojnym jak cmentarz. Nie nudzisz się? – pytają przez telefon. Nuda to znak firmowy tego miasta. Nudzili się w nim Canetti, Joyce, Dürrenmatt, Frisch, nawet Thomas Mann. Jakoś niezręcznie porównywać z nimi własną nudę. Nie nudzę się, mówię. Kimże jestem, aby się nudzić. Mimo że w skrytości marzy mi się, by zakosztować luksusu nudy. Minął jakiś czas, odkąd zgubiłem trop Gaustyna w Wiedniu. Czekałem na znak, przeglądałem łamy najbardziej niszowych gazet, ale najwyraźniej zrobił się przezorniejszy. Pewnego dnia otrzymałem pocztówkę, bez nazwiska i adresu zwrotnego. Pozdrowienia z Zurychu, coś wymyśliłem, jeśli się uda, napiszę. To mógł być tylko on. W kolejnych miesiącach nie pisał, ale szybko przyjąłem krótkie stypendium pobytowe w tamtejszym Literaturhaus. Miałem tu zatem około miesiąca; w niedzielę przechadzałem się pustymi ulicami, cieszyłem się słońcem, które na wzgórzu zatrzymywało się na dłużej i można było zobaczyć, jak podczas zachodu słońca, daleko w tle obrazu, szczyty Alp zmieniają kolor na chłodny fiolet. Zrozumiałem, dlaczego wszyscy tu w końcu trafiają. Zurych to miasto dobre do starzenia się. Do umierania również. Jeśli istnieje jakaś europejska geografia wieku, to wygląda następująco. Paryż, Berlin i Amsterdam – na młodość: z całą swoją nieformalnością, zapachem jointa, piciem piwa w Mauerpark i turlaniem się w trawie, pchlimi targami w niedzielę, frywolnością seksu... Potem nadchodzi dojrzałość Wiednia albo Brukseli. Zwolnienie tempa, wygody, tramwaje, ubezpieczenia zdrowotne, szkoły dla dzieci, trochę kariery, euro-urzędnictwo. Dobrze, dla tych, którzy jeszcze nie chcą się starzeć – Rzym, Barcelona, Madryt... Dobre jedzenie i ciepłe popołudnia skompensują ruch uliczny, hałas i lekki chaos. Do późnej młodości dodałbym także Nowy Jork, tak, uznaję go za europejskie miasto, w wyniku zbiegu okoliczności rzucone za ocean. Zurych jest miastem do starzenia się. Świat zwalnia, rzeka życia zbiera się w jezioro, powolne, spokojne na powierzchni, luksus nudy i słońce na wzgórzu dla starych kości. Czas w całej swej względności. Nijak nie może być dziełem przypadku to, że dwa największe odkrycia dwudziestego wieku związane z czasem powstały właśnie tu, w Szwajcarii – teoria względności Einsteina i Czarodziejska góra Thomasa Manna.
[…]
I tak oto nie spotkałem Gaustyna ani na cmentarzu, ani w Seilbahnie na Zürichbergu. Mój pobyt dobiegał końca, siedziałem na słońcu w kawiarni na Römerhof ze znajomą Bułgarką i gadaliśmy nieskrępowani, korzystając z przywileju małego języka, spokoju, bo nikt cię nie rozumie, podczas gdy ty komentujesz bez skrępowania. Śmiało omawialiśmy wszystko – od gości kawiarni i różnych szwajcarskich dziwactw po wieczny smutek i niewygodę bycia Bułgarem, temat przydatny do wypełnienia krępującej ciszy, jaka zapada czasem w trakcie rozmowy. Narzekanie jest dla Bułgara tym, czym rozmowa o pogodzie w Albionie – zawsze na miejscu. Właśnie w tym momencie pewien wytworny, ładnie starzejący się mężczyzna, który siedział obok, popijając kawę, odwrócił się i w najłagodniejszym bułgarskim języku (łagodny i bułgarski zazwyczaj nie idą w parze) powiedział: Proszę wybaczyć, że podsłuchuję po sąsiedzku, lecz gdy słyszę piękną bułgarszczyznę, nie jestem w stanie wyłączyć uszu. Istnieją głosy, które od razu opowiadają historię; był to emigrancki głos, głos starej emigracji, zaskakujące, że mówił po bułgarsku bez akcentu, jedynie gdzieniegdzie w niektórych samogłoskach dźwięczało echo lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, co przydawało językowi lekkiej patyny. Nasze zakłopotanie przyłapanych na gorącym uczynku szybko się ulotniło, w końcu nic o tym panu nie mówiliśmy. Rozpoczęła się typowa rozmowa rodaków podczas przypadkowego spotkania – ja odgrywałem raczej rolę ucha. Minęła godzina, ale czym jest godzina wobec lat nieobecności, dama nas przeprosiła i zniknęła, my siedliśmy przy jednym stoliku; czy wystarczy panu cierpliwości, aby wysłuchać tę historię do końca, potem się rozejdziemy?
[…]
Zachowałem zeszyt z notatkami po spotkaniu z panem S., spisałem naprędce niedużą część historii usłyszanych tego popołudnia. Myślałem potem o tym, jak udało mu się tak szybko wyrzec tęsknoty za swoją bułgarską przeszłością. Zanotowałem, że najwyraźniej, jeśli chcesz ocaleć tam, w nowym miejscu, musisz się odciąć od przeszłości i rzucić ją psom na pożarcie (ja tak nie potrafiłem). Być bezlitosnym wobec przeszłości. Ponieważ przeszłość także jest bezlitosna. Ten skarłowaciały organ, rodzaj wyrostka, który w przeciwnym razie z czasem dostanie zapalenia, będzie ciągnąć i boleć. Jeśli dasz sobie bez niego radę, wycinaj i uciekaj, jeśli nie, lepiej złóż broń. Czy to mu chodziło po głowie, gdy stał w tamtą noc w Sofii przed pustą witryną, w której wisiała goła żarówka? Oświecenie nadchodzi na różne sposoby.
[…]
Całą polanę przed budynkiem porastały niezapominajki, gdzieniegdzie wybuchały piwonie i duże czerwone maki. Te drobne niezapominajki raziły błękitem wśród szwajcarskiej zieleni traw; jestem przekonany, że istnieje szwajcarska zieleń i dziwi mnie, że nikt jej nie opatentował. Czy to czyjś żart, że przed centrum geriatryczno- psychiatrycznym zasadzono niezapominajki? Wspiąłem się na ostatnie piętro, gdzie znajdowała się klinika Gaustyna, wynajem na kilka lat z góry opłacił pan S.; nacisnąłem dzwonek i drzwi otworzył mi sam Gaustyn w koszulce polo i dużych okrągłych okularach. Czy ostatnim razem nie wyruszyłeś do Nowego Jorku w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym? – rzuciłem niby mimochodem. Kiedy wróciłeś? Po wojnie, odpowiedział niewzruszony. I co teraz robisz? Pokoje w różnych czasach. Od zera. Pokoje przeszłości? To brzmi jak tytuł. Tak, pokoje przeszłości. Albo klinikę przeszłości. Albo miasto... Zostajesz?
[…]
Spojrzałem w kierunku biurka, tak, budzik tam stał, nie taki sam, bardziej... Jak to powiedzieć? Bardziej kolorowy i zachodni, z Myszką Miki na cyferblacie. I tu zaczynały się różnice. Chłopiec, którym nie byłem, miał całą kolekcję małych błyszczących resoraków w kolorze metalik, tak go nazywaliśmy, jak w odniesieniu do prawdziwych samochodów. Z otwieranymi drzwiami i prawdziwymi małymi oponami. Ford mustang, porsche, bugatti, ople i mercedesy, nawet jeden mały metalowy rolls- royce... Znałem na pamięć te wszystkie modele, wiedziałem, jaką prędkość osiągają i – co było dla nas najważniejsze – jak szybko przyspieszają do setki i tak dalej. Miałem taką samą kolekcję, tyle że na obrazkach z gum do żucia. Wstałem z łóżka i wziąłem do ręki jeden z resoraków, palcem wskazującym otwierałem i zamykałem drzwi, sunąłem nim po biurku. Mój kolega z klasy miał taki samochodzik, przywieziony przez ojca tirowca (ależ ważne było posiadanie ojca lub wujka, który prowadził tira, jeździł do tego nieokreślonego kraju Zagranica i przywoził stamtąd prawdziwe lewisy, twarde i strzeliste czekolady Toblerone, których nigdy nie lubiłem, grające i świecące weneckie gondole, używane jako lampki nocne, Akropole robiące za popielniczki i tak dalej). A także stary numer magazynu Neckermanna, w rzeczywistości niemiecki katalog produktów, których tak czy inaczej nie mogliśmy mieć, więc od razu tracił dla nas swój handlowy charakter, stając się przedmiotem czysto estetycznym. I erotycznym, dodałbym z ówczesnej pozycji dziesięciolatka, szczególnie sekcja z bielizną. Nigdy nie zapomnę, jak ów magazyn leżał na okrągłym marmurowym stoliku w salonie u tego kolegi z klasy, obok telefonu; niegdyś telefon był meblem. Jednak nie on, ale Neckermann był prawdziwym skarbem. Wiesz, że nigdy nie wejdziesz w posiadanie tych wszystkich błyszczących rzeczy z katalogu, lecz one gdzieś tam istnieją i gdzieś tam istnieje świat, w którym one istnieją. Plakaty na ścianach tego pokoju dziecięcego także były nieco inne. Drużyna Lewskiego w sezonie 1976/1977 z mojego pokoju, wycięta z jakiejś gazety, tu została zamieniona na drużynę Ajaxu 1967/1968, ogromny, błyszczący plakat z – o ja cię – autografem samego Johana Cruyffa, idola mojego ojca, a więc także mojego... Ja byłem Cruyffem, a mój brat Beckenbauerem. Miałem na ścianie Beatlesów, mój najcenniejszy zagraniczny nabytek, uzyskany drogą wymiany z kolegą z klasy, synem tirowca – kosztował mnie piętnaście szklanych kulek, zwanych przez nas łezkami i trzy kulki marmurki. Chłopiec z lustrzanego odbicia w zachodnim świecie miał chaotycznie rozmieszczone plakaty, które, jeśliby im się uważnie przyjrzeć, odzwierciedlały cały Bildungsroman jego dojrzewania. Od Batmana i Supermana, nieobecnych bohaterów mojego wschodniego dzieciństwa (zastąpionych przez obecnych – Królewicza Marko i Winnetou), przez Sierżanta Pieprza, czarno-białą nastoletnią Brigitte Bardot w kostiumie kąpielowym, przechadzającą się z rozwianymi włosami po plaży w jednym z filmów Rogera Vadima, trzy inne nimfetki, anonimowe, zapewne króliczki Playboya z lat sześćdziesiątych, po Boba Dylana z gitarą i w skórzanej kurtce. U mnie był Wysocki. Pokój jest tylko dla chłopców, zauważyłem. Mamy też dziewczęcy, jeśli masz ochotę pooglądać Barbie i Kena. Chodźmy dalej.
[…]
Dlaczego właśnie Szwajcaria? – spytałem Gaustyna, gdy siedzieliśmy w salonie z lat sześćdziesiątych. Przyjmijmy, że z sentymentu do Czarodziejskiej góry. Próbowałem gdzie indziej, ale tutaj znalazł się ktoś, kto w to uwierzył i zainwestował. Jest tu wystarczająco dużo ludzi gotowych zapłacić za to, by umrzeć szczęśliwymi. Zadziwiające, jak bardzo cyniczny potrafi być czasem Gaustyn. Zostańmy przy sentymencie do Czarodziejskiej góry, powiedziałem. To prawda, że Szwajcaria jest idealnym krajem, pomyślałem, ze względu na stopień zero czasu. Kraj bez czasu najłatwiej zaludnić wszystkimi możliwymi czasami. Udało mu się prześlizgnąć przez stulecia, łącznie z dwudziestym wiekiem, bez szczególnych blizn, które zazwyczaj zatrzymują człowieka w określonych latach.
[…]
Pewnego dnia, kiedy to wszystko chwyci, kontynuował Gaustyn, stworzymy takie kliniki lub sanatoria w różnych krajach. Przeszłość jest sprawą lokalną. Wszędzie będą domy z innych lat, małe dzielnice, pewnego dnia będziemy mieć nawet miasteczka, a może i całe państwo przeszłości. Dla pacjentów z zanikającą pamięcią, chorobą Alzheimera, zmianami degeneracyjnymi, demencją, z czym chcesz. Dla wszystkich tych, którzy już żyją jedynie w teraźniejszości swojej przeszłości. I dla nas, powiedział w końcu po krótkiej pauzie, wypuszczając długi kłąb dymu. Obecny przypływ ludzi bez pamięci w żaden sposób nie jest przypadkowy... Są tu po to, żeby nam coś powiedzieć. I uwierz mi, pewnego dnia, już niebawem, wiele osób zdecyduje się osiąść w przeszłości, „stracić” pamięć z własnej woli. Nadciąga czas, kiedy coraz więcej z nich zechce skryć się w jaskini przeszłości, zawrócić. Nie dla przyjemności, nadmieńmy. Musimy być gotowi ze schronami przeciw-bombowymi przeszłości. Nazwijmy je, jeśli chcesz, schronami przeciw-czasowymi.
[…]
I tak oto stworzyliśmy z Gaustynem pierwszą klinikę przeszłości. Tak naprawdę stworzył ją on, ja byłem tylko pomocnikiem, zbieraczem przeszłości. Nie było łatwo. Nie możesz komuś powiedzieć po prostu: proszę, to twoja przeszłość z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku. Musisz znać jego historię i jeśli nie jesteś w stanie jej już dostać, musisz ją stworzyć. Musisz wiedzieć wszystko o danym roku. Jakie fryzury były modne, jak spiczaste były noski butów, jak pachniały mydła, pełen katalog zapachów. Czy wiosna była deszczowa, jakie były temperatury w sierpniu. Który utwór królował na listach przebojów. Najważniejsze historie z tego roku, nie zwykłe wiadomości, ale plotki, miejskie legendy. Sprawy komplikowały się w zależności od tego, jaką przeszłość należało dostarczyć. Czy twoją wschodnią przeszłość, jeśli jesteś po wschodniej stronie muru, czy przeciwnie – skoro stamtąd jesteś, to może chcesz przeżyć właśnie tę przeszłość, której ci odmówiono. Przejeść się cudzą przeszłością jak bananami, o których śniłeś całe życie. Przeszłość to nie tylko to, co ci się przydarzyło. Niekiedy jest tym, co sobie tylko wyobrażałeś.
[…]
Minione lata są ulotne, łatwo wietrzeją, jak perfumy z otwartego flakonu, lecz jeśli masz nosa, zawsze możesz wyczuć odrobinę ich zapachu. Masz nosa do przeszłości, powiedział kiedyś Gaustyn, będę potrzebował nosa do innych czasów. W ten sposób oficjalnie stałem się kimś w rodzaju łowcy przeszłości. Z biegiem lat zrozumiałem, że kryje się ona przede wszystkim w dwóch miejscach – w popołudniach (w sposobie, w jaki pada popołudniowe światło) i w zapachach. Tam zasadza sidła. To, co wymyśliłem, to nie show, mówił Gaustyn, w żadnym wypadku nie jest to ani Truman Show, ani Goodbye, Lenin, ani Powrót do przyszłości... (Jego krytycy próbowali gdzieś przepchnąć i te wersje). Nie jest obstawione kamerami, nie wyświetla się tego, tak naprawdę nie ma show, nie interesuje mnie też podtrzymywanie czyjejś iluzji, że komuna trwa nadal, nie ma także maszyny czasu. Jakkolwiek by było, nie ma innej maszyny czasu niż człowiek.
[…]
Pamiętamy jedynie te zapachy, które opisaliśmy bądź porównaliśmy. Warto zauważyć, że tak naprawdę nie istnieją nawet nazwy zapachów. Bóg lub Adam nie dokończyli roboty. Inaczej niż w wypadku choćby kolorów – potrafimy przecież nazwać czerwony, niebieski, żółty, fioletowy... Zapachów natomiast nie jest nam dane nazywać bezpośrednio. Zawsze przez porównanie, zawsze opisowo. Pachnie fiołkami, opiekanym chlebem, wodorostami, deszczem, zdechłym kotem... Ale fiołki, chleb, wodorosty, deszcz i zdechły kot nie są nazwami zapachów. Cóż za niesprawiedliwość. Chyba że pod tą niemożnością skrywa się inny sens, którego nie pojmujemy...
[…]
W każdym starożytnym eposie pojawia się silny wróg, z którym walczysz – Gilgamesz i Byk Niebiański, potwór Grendel, jego matka i wreszcie Smok, który śmiertelnie rani starego już Beowulfa, wszystkie potwory, byki i tym podobne w Metamorfozach Owidiusza, cyklop w Odysei i tak dalej. Z dzisiejszych powieści te potwory zniknęły, odeszli także herosi. Jeśli nie ma potworów, nie ma też bohaterów. Potwór jednak istnieje, istnieje pewien potwór, który czai się na każdego. Śmierć, powiecie, tak, tak, śmierć to jego siostra, lecz potworem jest starość. To prawdziwa (i przegrana) walka, bez blasku, bez fajerwerków, bez mieczy z zatopionym zębem świętego Piotra, bez czarodziejskiej broni i nieoczekiwanych pomocników, bez nadziei, że piewcy będą śpiewać o tobie pieśni, bez rytuałów... Epicka walka bez eposu. Długie i samotne manewry, oczekiwanie, raczej wojna pozycyjna, padanie na ziemię, ukrywanie się, podbieganie, przyczajenie na polu bitwy „między zegarem a łóżkiem”, jak nazywał się jeden z przedśmiertnych autoportretów starego Muncha. Między zegarem a łóżkiem. Któż będzie opiewał taką śmierć i taką starość?
[…]
Znowu przyszłość. Jeśliby mógł, Pan N. pamiętałby, że nigdy nie miał żadnego stosunku do przyszłości. Bajki o przyszłości podczas komunizmu popychały go do ironicznych aluzji w towarzystwie, kosmiczna przyszłość również była dla niego czymś niejasnym i podejrzanym, nowy ustrój, nowy świat, nowi ludzie – wszystko to brzmiało odlegle i pusto. Od świetlanej przyszłości dostaję zgagi, powiedział kiedyś w towarzystwie. (Zostało to, oczywiście, od razu odnotowane). Nieco później Brodski miał to piękniej sformułować: „Moja niezgoda na tamten system miała charakter nie tyle polityczny, ile estetyczny”. Mimo wszystko wolę to, co powiedział Pan N. Jego niezgoda na system miała charakter fizjologiczny.
[…]
Istnieje także martwa, zabalsamowana przeszłość. Dla ludzi z mojego pokolenia pierwsze wspomnienie martwego ciała jest wspólne. Jakby Ministerstwo Edukacji wydało polecenie (i pewnie tak było), aby wszyscy już w najmłodszych klasach odwiedzili mauzoleum Georgiego Dimitrowa [bułgarski działacz komunistyczny, oskarżony o podpalenie Reichstagu w Niemczech – przyp. aut.]. By pokłonili się przed wodzem i nauczycielem, który tak kochał dzieci i robił sobie z nimi zdjęcia, mimo napiętego rozkładu dnia. By oddać cześć bohaterowi z Lipska, który śmiało podpalił niemiecki Reichstag, jak to się pomylił mój kolega z klasy, czym wpakował się w wielkie tarapaty, wzywano rodziców do szkoły, dostał naganę i tak dalej. Goebbelsowi nie udało się go skazać, a ty masz czelność nazywać go podpalaczem, krzyczała wychowawczyni na biednego kolegę z klasy. Jakkolwiek by było, pierwsze spotkanie ze śmiercią zostawało na całe życie. Mauzoleum zapewniało ci to na żywo, że tak powiem. Każda kolejna śmierć i ciało zmarłego miało być porównywane z tym ciałem, miało być kopią tego pierwszego, wzorcowego martwego ciała. Wiedzieliśmy, że jesteśmy szczęściarzami, ponieważ świat nie roił się od mauzoleów i spreparowanych ludzi. Tak szeptaliśmy przed wejściem i dobrze, że nikt nie usłyszał tego „spreparowanego człowieka”, bo mielibyśmy nieprzyjemności. Przywieziono nas z drugiego końca Bułgarii. Cała noc bujania w najwolniejszym pociągu osobowym, żeby zaoszczędzić jeden nocleg w stolicy. Rano, jeszcze zaspani, ze śpiochami w oczach, prosto z dworca, czekamy, brodząc w listopadowej mgle pod mauzoleum. Strach się pojawia, kiedy nadchodzi nasza kolej. Mijamy gwardzistów przy wejściu, którzy ani drgną. Czyżby i ich spreparowano? W środku korytarze są na wpół ciemne, oświetlone elektrycznymi pochodniami i zimne jak w lodówce. Mauzoleum to lodówka, oczywiście. Coś jak szuflada w lodówce, w której nasze matki upychają żeberka wieprzowe i kurczaki, żeby się nie zepsuły. Zbliżamy się do sali z ciałem, już widać szklaną pokrywę. Dembi, mój przyjaciel z ławki, szepnął mi na zewnątrz, że jeśli się uważnie przyjrzeć powiekom, można zobaczyć, jak lekko drgają. Tak powiedział jego brat, który już tu był. Zmarły wyglądał jak z plastiku, marynarka i spodnie były bardziej żywe niż on, na klapie widniały ordery, jego wąsy przypominały szczotkę do ubrań. Właśnie wtedy, przechodząc powoli obok jego głowy, wyraźnie ujrzałem, przez ułamek sekundy, jak jego powieka delikatnie się poruszyła. Mryg, mryg, dwa razy, lewą powieką. Ledwie powstrzymałem krzyk. Jakby mi dawał znak, mrugał do mnie ze szklanej gabloty. Uważajcie, towarzysz Dimitrow wszystko widzi, straszyła wychowawczyni w szkole, celując wskaźnikiem w portret na ścianie. No, jasne, tu mi jedzie czołg, myślałem sobie, a teraz poruszał okiem, żeby mnie ukarać za moje zwątpienie. Naprawdę jeszcze się okaże w i e c z n i e ż y w y, jak nam powtarzano.
[…]
Jeśli Pan N. nie pamięta nic albo prawie nic, to pan A. jest bez winy, można by rzec. Nie potrafi tego wyraźnie sformułować, ale czuje, że skoro nikt nie pamięta, to znaczy, że wszystko jest dozwolone. Jeśli nikt nie pamięta staje się równoważne z jeśli nie ma Boga. Jeśli Boga nie ma, mówi Dostojewski, to wszystko jest dozwolone. Bóg nie okaże się niczym innym, jak tylko magazynowaną pamięcią. Pamięcią o grzechach. Chmurą z nieograniczoną liczbą megabajtów. Zapominający Bóg, Bóg z alzheimerem, wyzwoliłby nas od wszystkich długów. Nie ma pamięci – nie ma zbrodni.
[…]
Jeden staruszek, którego często do nas przywożono, uwielbiał chować się za kotarą. Stał tam niczym podstarzały chłopiec bawiący się w chowanego, ale gra się przeciągała, inne dzieci zrezygnowały, rozeszły się do domów, zestarzały się. I nikt go nie szukał. A on stał za tą zasłoną i nieśmiało wyglądał, żeby sprawdzić, dlaczego tak zwlekają. Najstraszniejsze w tej zabawie w chowanego wydawało mi się zrozumienie, że już nikt cię nie szuka. Dzięki Bogu on, tak mi się wydaje, tego nie pojął. W sumie nasze ciało okazuje się z natury litościwe – pod koniec nieco amnezji zamiast anestezji. Pamięć, która nas opuszcza, pozwala nam się pobawić po raz ostatni na wiecznych łąkach dzieciństwa. Kilka wyproszonych minut, no, jeszcze chociaż pięć, tak jak kiedyś pod domem. Zanim zawołają nas po raz ostatni. I tak oto przeszłość i Gaustyn przejmowali stopniowo pozostałe piętra kliniki. Było zapotrzebowanie na wydzielenie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Zaczęliśmy od lat sześćdziesiątych, jakbyśmy podświadomie przygotowywali te pokoje dla siebie. Ale dziewięćdziesięcioletni pacjenci chcieli swojego dzieciństwa i młodości. I w ten sposób druga wojna światowa zajęła parter. Co okazało się dobrą decyzją, gdyż po pierwsze, oszczędzało wchodzenia po schodach, a po drugie, piwnicy znajdującej się poniżej można było używać jako schronu przeciw-bombowego, co czyniło rekonstrukcję tego dziesięciolecia zupełnie autentyczną. Większość ludzi zachowała wspomnienia właśnie z czasu ukrywania się w schronie przeciw-bombowym. Czy należy budzić strach, pamięć o strachu? Klasyczna terapia reminiscencyjna kładzie nacisk na przywoływanie pozytywnych wspomnień. Według Gaustyna jednak liczy się każda obudzona pamięć. Strach może być jednym z najsilniejszych wyzwalaczy i należy to wykorzystać. Oczywiście zejścia na dół były rzadkością, ale zawsze odnosiły skutek. Podekscytowani i rozemocjonowani, tacy wracali ludzie ze schronu przeciw-bombowego, wystraszeni i żywi.
[…]
W przychodni stomatologicznej w mieście, w którym dorastałem, w korytarzu nad gabinetami – któż wie, dlaczego? – wisiały zdjęcia całego politbiura... Już jako dzieci znaliśmy słowo „politbiuro”, które samo w sobie jest obrzydliwe. Rozpoznawałem niektóre twarze, portrety tych ludzi wisiały w wielu miejscach, pokazywano ich w telewizji. Stoisz i drżysz w marmurowym korytarzu z rzędem identycznych białych drzwi, wsłuchujesz się w świdrujący głos wiertarki dentystycznej. Ktoś w środku właśnie zapiszczał. I w tym sterylnym, półciemnym korytarzu patrzą twarze tych z góry. Bezosobowe, postarzałe twarze, bezduszne twarze, niebudzące zaufania. Takie były do pewnego stopnia lata siedemdziesiąte, marmur i starcy. Te twarze na zawsze weszły mi do głowy i jak pies Pawłowa, gdy tylko usłyszę wiertło dentystyczne, zaraz pojawiają się niczym obojętni świadkowie bólu. I odwrotnie – natrafię na któregoś w jakimś archiwalnym wydaniu gazety, momentalnie rwie mnie ząb.
[…]
Czytanie czasopism i gazet sprzed czterdziestu, pięćdziesięciu lat. To, co napawało lękiem, już nim nie napawa. Nowiny stały się historią. Wyjątkowe wiadomości straciły wszelką wyjątkowość. Papier kredowy pożółkł, czuć delikatny zapach wilgoci. Lecz co się stało z reklamami? Tymi, które uporczywie wtedy omijaliśmy, które teraz zyskują nową wartość? Nagle reklamy stały się prawdziwymi wiadomościami o tamtych czasach. Przepustką do nich. Pamięcią o codzienności, która się najszybciej psuje i łapie warstwę pleśni. Oczywiście obiektów, które reklamowano, już nie ma. I to w sumie podnosi ich wartość. Pozwala na doświadczenie świata, który zniknął, który się bawił, jeździł pontiacami, ubrany w białe spodnie i kapelusz z szerokim rondem, pił cinzano i przechadzał się po Saint-Tropez. Ten sam świat trzydzieści lat wcześniej, w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym, stał w kolejce po odbiorniki radiowe w specjalnie obniżonej cenie, „by na żywo słuchać wojny, która nadciąga”, jakby to był mecz bejsbolowy...
[…]
Tu muszę nadmienić, że Hilde urodziła się w Bułgarii i udało jej się złapać ostatni pociąg, zanim weszła Armia Czerwona. Chcieli zostać, jej ojciec, niemiecki geolog, nie był związany z wojskiem, ale ich przestrzeżono, że nie czeka ich nic dobrego. Uciekała razem z matką, Bułgarką i młodszym bratem. Ojciec został, żeby pozałatwiać jakieś sprawy dotyczące domu, miał złapać pociąg tydzień później. Został zastrzelony następnej nocy... Miała wtedy dziewięć lat. Jechali prawie tydzień, pociąg był nieustannie bombardowany. Hilde pamięta wyraźnie zapach trawy i ziemi, kiedy padali obok torów. Opowiada mi to, gdy stoimy w salonie, który z kolei na zawsze pozostał w latach sześćdziesiątych, ze stojącą lampą i podniszczonymi fotelami z drewnianymi oparciami. Wtedy przypominam sobie o chlebie, o który poprosiła mnie przez telefon. Muszę przyznać, że ta prośba mnie zaskoczyła. Kilka razy okrążyłem sklep, zanim znalazłem zwykły bułgarski chleb przemysłowy. Kto go jeszcze w ogóle kupuje? Hilde wzięła ostrożnie bochenek, wzruszyła się i wyszła na korytarz, żebym na nią nie patrzył. Wróciła po chwili i powiedziała, że pamięta smak tego chleba z dzieciństwa. Ukroiła dwie kromki, delikatnie posypała solą i podała mi jedną. Nigdy nie widziałem człowieka, który z takim smakiem jadłby zwykły biały chleb z solą.
[…]
Stopniowo klinika przeszłości Gaustyna zyskiwała naśladowców. W ciągu paru lat w różnych miejscach zaczęły się pojawiać pokoje lub domy przeszłości. W Aarhus na przykład używano wybudowanego wcześniej skansenu, w którym zebrano domy z różnych epok; pokazywano tam uczniom i turystom, jak żyli ich przodkowie, jak hodowali gęsi, owce, kozy i konie. Gęsi, owce, kozy i konie nie były z dziewiętnastego wieku. Zaciekawiło mnie to, wykorzystałem jako pretekst pewien festiwal literacki w Danii, pojechałem parę dni wcześniej i złapałem pociąg do Aarhus. Poprosiłem przyjaciółkę Dunkę, żeby tam zadzwoniła i dała znać, że ten projekt społeczny i tak dalej interesuje mnie jako pisarza czy też dziennikarza. Najwyraźniej poradziła sobie lepiej niż dobrze, ponieważ gdy przybyłem na miejsce, czekała już na mnie miła dziewczyna, która miała mi towarzyszyć. Tak naprawdę miejsce to miało niewiele wspólnego z kliniką Gaustyna, muzeum to muzeum, ale dwa razy w miesiącu zamykano je wcześniej dla zwiedzających i na czas, który pozostał, przywożono grupy z domów starców, głównie z demencją. Część mężczyzn i kobiet, zależnie od ilości sił i posiadanych wspomnień, szła do gospodarstwa – karmili kaczki i kozy, podlewali grządki albo wygrzewali się w słońcu na podwórzu. Byli również tacy, którym podobne zajęcia nic nie mówiły, nie mieli wspomnienia wsi i gospodarstwa. Ich prowadzono bezpośrednio do mieszkania zachowanego w stanie z roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego. Spodobał mi się ten pomysł z konkretnym rokiem, mimo że nie było do końca jasne, czy mieszkanie to nie wyglądało tak samo w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim oraz następnym, tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym. Stół kuchenny, lodówka czy tapicerowana kanapa w salonie chyba nie więdną w ciągu roku jak ścięte tulipany. Wyzłośliwiam się, oczywiście.
[…]
Wyobraziłem sobie, jak wspomnienie o zapachach jako ostatnie opuszcza opustoszałą dziuplę pamięci. Być może dlatego, że węch jest najwcześniejszym zmysłem, odchodzi na końcu niczym oddalające się zwierzątko, węszące z głową przy ziemi. Wyobraziłem sobie wyraźnie te kobiety, które kręcą bez końca starymi czworokątnymi młynkami do kawy albo wysokimi cylindrycznymi z pociemniałego srebra z miedzianą rączką. Powinien to być siedemnastowieczny obraz, godny pędzla starych Holendrów – Vermeera, Halsa i Rembrandta, szczegółowy realizm i uwznioślona codzienność w jednym. Niekończące się kręcenie młynkiem do kawy, zapach, który spijasz nosem, pewne rzeczy nie zmieniają się przez wieki. Wyobraziłem sobie, jak mielą się lata, pory roku, dni i godziny niczym ziarna kawy. Gdy tak kręcą tymi młynkami do kawy, powiedziała Dziewczyna z perłą (tak ją nazwałem), to jakby naprawdę przenosiły się w czasie. Mamy bibliotekę z książkami z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, ale litery dla większości z nich już nic nie znaczą. Czasem przeglądają książki dla dzieci, oglądają rysunki i tyle. Tak naprawdę okazało się, że dokładnie na początku siedemnastego wieku pewien Holender, Pieter van den Broecke, zdołał przeprawić przez ocean kilka ziaren kawy i wyhodować pierwszą zaszczepkę. Jego przyjacielem był z kolei nie byle kto, bo Karol Linneusz, który uwielbiał te krzaki i przejął opiekę nad nimi. A sam Linneusz na stare lata zaczął postępująco tracić pamięć. Ten, kto ponazywał świat i sklasyfikował nieuporządkowane, zaczął gubić owe nazwy. Wyobrażam go sobie siedzącego nad jakąś niezapominajką i próbującego przypomnieć sobie łacińską nazwę, którą sam jej nadał.
[…]
Szliśmy wzdłuż domów z innych czasów, wstąpiliśmy na pocztę z lat dwudziestych, aby zdać sobie sprawę z końca całego przemysłu oczekiwania, odwlekanej radości, jaką niosła idąca przez kilka dni wiadomość. Minęliśmy się z arystokratami z minionych wieków, z mleczarzami, pasterzami bez owiec, kłanialiśmy się szewcom siedzącym przed swoimi warsztatami, w jednym miejscu dzieci w krótkich spodenkach, szelkach i kaszkietach grały w baranie skoki, a na niedużym skrzyżowaniu kloszard pokornie położył na ziemi swoją porwaną czapkę. Większość to wolontariusze, zauważyła moja przewodniczka, studenci historii lub emeryci. Nikt im nie płaci, a z każdym rokiem jest ich coraz więcej. Czasem przychodzą bezdomni. A za kogo się przebierają? – ożywiłem się. Dajemy im ciepłe, czyste ubrania z jakiejś epoki. Ale większość z nich nie chce zmieniać ubrań. Po prostu chcą zostać tacy, jacy są. Mówią: Przecież zawsze istnieli bezdomni, w którym wieku jesteśmy potrzebni? I mają rację, oczywiście, myślę sobie potem. Bezdomni nie mają historii, oni są... Jak to powiedzieć? Pozahistoryczni, nieprzynależący. Do pewnego stopnia taki był też Gaustyn.
[…]
Tak, eksperyment z Aarhus działał, ale pozostawiał wrażenie muzeum, niedzielnej wizyty w Disneylandzie. Doświadczenie Gaustyna celowało w coś innego. Zejdźmy do sześćdziesiątego ósmego, zaproponował, gdy wróciłem. Ładne było to „zejdźmy do sześćdziesiątego ósmego”, coś jak zejście Orfeusza do podziemnego świata. Po prostu lata sześćdziesiąte znajdowały się na dolnym piętrze. Usiedliśmy na dwóch cytrynowożółtych fotelach. Gaustyn znalazł je na wyprzedaży, wydaje mi się, że za szaloną sumę, opróżniano mieszkanie po jakimś bogatym lokalnym imitatorze Warhola. Wyciągnął papierosy, tym razem gitanes’y, zapalił, ostry dym powoli rozniósł się po pokoju. Otworzył butelkę Seagram’s extra dry – „perfekcyjnie wytrawnego ginu”, jak go reklamowano na ostatniej stronie „Newsweeka”, „wy dajecie oliwkę, my dajemy resztę”.
[…]
Lotte, spytałem bez uprzedzenia, które dziesięciolecie byś wybrała – lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte czy osiemdziesiąte? Pomilczała chwilę i udzieliła najdokładniejszej odpowiedzi, jaką można dać na takie pytanie: Chciałabym być dwunastolatką w każdym z nich. Taka byłaby też moja odpowiedź.
[…]
Czy mówiłem, że Gaustyn cierpiał na bezsenność? Gdy nocowałem w klinice, słyszałem, jak chodzi, zatrzymuje się, robi sobie herbatę albo wychodzi zapalić. Przypominał pamiętliwego Funesa [Louis de Funes – francuski aktor komediowy – przyp. aut.]. Kiedyś rzuciłem, że jeśli udałoby nam się powtórzyć kształty chmur z poranka trzydziestego kwietnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego drugiego roku, osiągnęlibyśmy punkt idealny. Oraz to, jak o piętnastej czternaście wyglądał z profilu ten pies, Gaustyn podjął grę. Problem według niego tkwił w tym, że czasowe wejście w reżim reminiscencji, odwiedziny w jakiejś przeszłości od drugiej do piątej po południu, a potem powrót do innej, nieznanej już teraźniejszości, były zbyt nagłe i bolesne. To jakby otworzyć drzwi między dwiema porami roku i z lata przeskoczyć prosto w zimę. Albo jakby wejść bezpośrednio z ciemności w jasność bądź z młodości w starość, bez stanu przejściowego. Spędzanie w taki sposób jedynie kilku godzin na zbyt krótko otwiera okno przeszłości. Nalał po raz kolejny ginu z sześćdziesiątego ósmego i powiedział, że według niego nadszedł czas, by pójść o krok dalej, spróbować czegoś bardziej radykalnego. W skrócie pomysł polegał na stworzeniu całego miasta z konkretnych czasów. Ale prawdziwego miasta, a nie takiej symulacji z jedną uliczką i kilkoma domami z włókna szklanego.
[…]
Nie wiem, może najpierw trzeba będzie się cofać, odparł. Tracąc pamięć, nasi pacjenci będą schodzić coraz głębiej w przeszłość, będą sobie przypominać coraz dawniejsze rzeczy. Po tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym dla nich przyjdzie tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty czwarty, potem osiemdziesiąty trzeci i tak... Wiem, że nie przepadasz za latami osiemdziesiątymi, ale jakoś to ścierpisz. Będziesz je odrestaurowywał, wypełniał historiami. Za czym tęsknili ludzie w latach osiemdziesiątych? Możemy, rzecz jasna, jakiś rok przetrzymać dłużej, powtarzać go. Potem zrobimy lata siedemdziesiąte, to będzie inna dzielnica. Ale będą przyjeżdżać nowi zapominający, dla których także lata dziewięćdziesiąte będą przeszłością, dorzuciłem. Chyba trzeba będzie podtrzymywać obecność wszystkich dziesięcioleci. Przeszłość rośnie jak łopian.
[…]
Statystyki stały się jego nową obsesją, śledził je, zestawiał i analizował rosnącą w ciągu doby krzywą różnych zaburzeń pamięci, dane Światowej Organizacji Zdrowia, Europejskiej Organizacji Zdrowia i kilku większych centrów krajowych. Informacje ze Stanów Zjednoczonych były prawdziwie zatrważające – około pięciu milionów ludzi z demencją, kolejne pięć i pół miliona z chorobą Alzheimera. Na świecie jest ich teraz ponad pięćdziesiąt milionów, mówił Gaustyn, tylko tych odnotowanych, to więcej niż wynosi liczba mieszkańców Hiszpanii, za siedem, osiem lat będzie siedemdziesiąt pięć milionów i znów tylko tych zdiagnozowanych. W Indiach na przykład dziewięćdziesiąt procent osób z chorobami demencyjnymi nigdy nie zostało zdiagnozowanych, a w Europie prawie połowa. Prawie połowa w Europie, wyobrażasz to sobie, to znaczy należy podwoić liczby, które znamy. Obok nas jest pełno ludzi, dla których spust już został naciśnięty, ale oni o tym nie wiedzą. A może ja i ty należymy do tej grupy... Badałeś się? Nie. Ja też nie. Nadciąga globalna demencja. Gaustyn wiedział, jak dotrzeć do moich ukrytych lęków. Ostatnimi czasy miałem wrażenie, że każdego dnia opuszczają mnie, wymykają się po cichu niczym łasice, imiona i historie.
[…]
Mówi się, że nadciągająca masowa utrata pamięci może być spowodowana czymś w rodzaju wirusa, który dociera do hipokampu, niszczy komórki mózgowe, blokuje neuroprzekaźniki. I mózg, ten wyższy twór natury, w nieco ponad rok przekształca się w kawałek galaretowatej masy. Kilkoro uczonych światowej sławy dawało za przykład pszczoły i alarmowało, że ich tajemnicze znikanie, nazwane colony collapse disorder [zespół masowego ginięcia pszczół (CCD) – przyp. aut.], jest wywołane tak naprawdę tym samym mechanizmem, co choroba Alzheimera, tyle że ta druga odnosi się do rodziny człowieczej.
[…]
Gaustyn nie podzielał moich wątpliwości, stopniowo łagodził zasady przyjmowania do kliniki. Dla człowieka z obsesją przeszłości każde poszerzanie pola było pożądane. Mimo wszystko robił to uważnie. Nie jestem pewien, czy miał strategię ani czy chciał zarobić (nisza zdecydowanie istniała). Moim zdaniem widział w tym znacznie więcej niż tylko dobrze zabezpieczony czek na przeszłość. Chciał wejść w mechanizm zegara czasu, popchnąć jakieś koło zębate, spowolnić, spróbować cofnąć wskazówkę. W swoim pomyśle Gaustyn szedł jeszcze dalej. Nie chodziło o to, żeby po prostu przychodzić tu na kilka godzin dziennie, jak na fitness, ale zostać... Nie mówił, że na zawsze, może na tydzień, miesiąc, rok. Pożyć w tym m i e j s c u. Mówię: w tym miejscu i widzę, jak bardzo nie na miejscu jest to słowo. Tak naprawdę Gaustyn chciał otworzyć c z a s dla wszystkich. O to właśnie chodziło. Tam, gdzie inni myśleli przestrzennie, w metrach kwadratowych czy arach, on mierzył w latach. Eksperyment polegał na stworzeniu chronionej przeszłości albo „czasu chronionego”. Schronu przeciw-czasowego. Chciał, byśmy otworzyli okno w czasie, w którym zamieszkają chorzy, ale też ich bliscy. Byśmy dali szansę dojrzałym parom, które całe życie były razem, aby razem się zestarzały. Córkom i synom, częściej córkom, którzy chcieli spędzić ze swoją matką lub ojcem jeszcze miesiąc albo i rok, zanim wszystko runie. Ale żeby to się nie działo przy łóżku w sterylnej białej sali. Pomysł polegał na przebywaniu w tym samym roku, na spotkaniu w jedynym możliwym „miejscu” – w roku, który jeszcze się tli w gasnącej pamięci rodzica.
[…]
Chwytam go za rękę i mówię cicho, ale wyraźnie: Posłuchaj, staruszku, życie to więcej niż jedna przegrana. Bardzo powoli odwraca się w moją stronę. Patrzy na mnie, nie jestem pewien, co widzi, co gna w jego opustoszałej pamięci. Minęło czterdzieści lat, od kiedy oglądaliśmy razem ten mecz. Jeśli nie istnieję w jego pamięci, to czy w ogóle istnieję? Mija minuta. Porusza ustami i powtarza bezgłośnie samymi wargami, ale ja rozumiem, to jest hasło, trzy sylaby: Sta-rusz-ku...
[…]
Nigdy wcześniej nie przypuszczaliśmy, że utrata pamięci może być śmiertelna. A przynajmniej ja nie przypuszczałem. Zawsze odbierałem to jako metaforę. Człowiek nagle zdaje sobie sprawę, jak dużo pamięci nosi w swoim ciele, wolnej i bezwolnej, na wszystkich poziomach. Sposób, w jaki replikują się komórki, to także pamięć. Jakaś cielesna, komórkowa, tkankowa pamięć. Co się dzieje, kiedy pamięć zaczyna odchodzić? Najpierw zapominasz pojedyncze słowa, potem twarze, pokoje, szukasz toalety we własnym domu. Zapominasz wszystko, czego nauczyłeś się w tym życiu, nie ma tego dużo i wkrótce się wyczerpie. I wówczas, w ciemnej fazie, jak ją nazywał Gaustyn, nastąpi zapominanie tego, co gromadziło się przed tobą – co ciało wiedziało z natury, nie podejrzewając tego. Oto co się okaże śmiertelne. Na koniec umysł zapomni, jak się mówi, usta zapomną, jak się przeżuwa, gardło zapomni, jak się przełyka. Nogi zapomną, jak się chodzi, jak to się robiło, do cholery...? Ktoś zamiast nas pamięta, jak się podnosi nogę, jak się ją zgina w kolanie, wykonuje ruch po łuku i stawia przed drugą nogą, potem podnosi się ta, która została z tyłu, nowy łuk, stawiasz przed drugą. Najpierw pięta, potem cała stopa, na końcu palce. I znów podnosisz drugą nogę, która teraz została z tyłu, zginasz w kolanie...
[…]
Wtedy pojawia się samobójstwo asystowane. Już samo sformułowanie wiele mówi. Stan jest tak fatalny, że już nic nie zrobisz bez asysty, nawet nie umrzesz. W tej beznadziejnej sytuacji pojawia się owa usługa. Jeśli jesteś w stanie sam ją zamówić i opłacić, jesteś szczęśliwcem. Jeśli nie, w wydatki i rozmyślania włączasz swoich bliskich. Pytanie, jak oni, płacąc za zabicie ciebie, mają się nie poczuć zabójcami. O, ludzka cywilizacja jest bardzo zaawansowana, jeśli trzeba usprawiedliwić zabójstwo. Z tego powodu nie należy jej nie doceniać. Zawsze znajdzie jakieś ładne słowo. Eu-ta-na-zja. Brzmi jak imię starogreckiej bogini. Bogini dobrej, pięknej śmierci, wyobrażam ją sobie z cienkim irygatorem w ręku zamiast berła. „Eutanazja to śmierć poczyniona dla dobra osoby, której jest czyniona”. Oto niezręczność języka, który ma usprawiedliwić akt i wije się, skręca, zjadając na końcu własny ogon. Zabijam cię dla twojego dobra, zobaczysz (nie ma jak), zrobi ci się lepiej i ból ustanie. […] Szwajcaria jako kraj eutanazji. Switzerland as eutanasiland. Jeśli szukają państwo destynacji odpowiedniej do umierania, służymy pomocą. Dziwne, że biznes śmierci nie wszedł oficjalnie do przewodników, do folderów turystycznych. Wszystkie przewodniki tworzą iluzję, że człowiek jest żywy i podróżuje. To znajduje się poza nawiasem. Śmierć nie istnieje w przewodnikach świata. Jakież niedopatrzenie! A kiedy człowiek zbliża się do odejścia? Kiedy staje się podróżnym w innym tego słowa znaczeniu? Dlaczego wciąż ociągają się z wydawaniem przewodników dla takich właśnie podróżnych? A może już są, kto to wie.
[…]
Skąd ta moja obsesja przeszłości? Dlaczego wciąga mnie jak studnia, nad którą się pochyliłem? Dlaczego mami mnie twarzami, o których wiem, że już nie istnieją? Co tam zostało, czego nie zdołałem zabrać? Co tam czeka, w jaskini przeszłości? Czy mogę wyprosić powrót, nie posiadając daru Orfeusza, a jedynie pragnienie? I czy tamto i tamci, których zdołam stamtąd wyciągnąć, nie zostaną przeze mnie po drodze zabici jednym spojrzeniem wstecz? Coraz częściej wracam do Odysei. Zawsze czytaliśmy ją jak książkę przygodową. Z czasem rozumiemy, że jest też książką o poszukiwaniu ojca. I, rzecz jasna, książką o powrocie do przeszłości. Itaka to przeszłość. Penelopa to przeszłość i dom, który opuściłeś, to przeszłość. Wiatrem, który dmie w żagle Odyseusza, jest nostalgia. Przeszłość nijak nie jest abstrakcyjna, zrobiona jest z bardzo konkretnych, małych rzeczy. Gdy po siedmiu latach szczęśliwego życia z nimfą Kalipso ona proponuje mu nieśmiertelność, jeśli z nią zostanie na zawsze, Odyseusz mimo wszystko odmawia. Zastanawiałem się, co ja bym zrobił, no, dalej, niech każdy z nas będzie szczery i powie, co by zrobił z taką propozycją. Na jednej szali masz nieśmiertelność, wiecznie młodą kobietę, wszystkie radości świata, a na drugiej – powrót tam, gdzie nie wiadomo, czy cię pamiętają, nadchodzącą starość, otoczony przez rozbójników dom i starzejącą się żonę. Którą szalę wybierzesz? Odyseusz wybiera tę drugą. Z powodu Penelopy i Telemacha, tak, ale też z powodu czegoś drobnego, co nazywa dymem z komina, z powodu wspomnienia o dymie, który unosi się z komina domu rodzinnego. Chce raz jeszcze zobaczyć ten dom (albo umrzeć w domu, by roznieść się jak dym z komina). Cały smutek tego powrotu skoncentrowany jest w tym szczególe. Ani ciało Kalipso, ani nieśmiertelność nie ważą więcej niż dym z komina. Dym, który nic nie waży, przechyla szalę. Odyseusz wyrusza w drogę powrotną.
[…]
Zaraz po tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku pewien emigrant polityczny, zbieg, skazany zaocznie na śmierć, wraca do rodzinnego miasta. Nie było go tam czterdzieści lat. Pierwsze, co chce zobaczyć, to oczywiście jego rodzinny dom, postawiony jeszcze przez dziadka. Piękny, duży dom w centrum Sofii, swego czasu znacjonalizowany, był chińską ambasadą, potem opustoszał... Oprowadzają go po piętrach, przypomina sobie pokój po pokoju, ale nic specjalnie nie chwyta go za serce. Te pokoje nic mi nie mówiły, opowiadał następnego dnia. Poprosiłem, żeby mnie zaprowadzono do piwnicy, tam był „lodowiec”, tak na to mówiliśmy, miejsce, gdzie w chłodzie leżały różne produkty. Wciągnąłem porządnie powietrze i jakby uderzyły we mnie wszystkie zapachy z tamtych czasów, dopiero wtedy się rozpłakałem i zrozumiałem: jestem w domu, wróciłem. Dzięki lodowcowi, niczemu innemu. Ten lodowiec roztopił mi serce.
[…]
Najkrótsza powieść o Odyseuszu po powrocie do domu Pewnej nocy, postarzały i pomarszczony po tym, jak zaczął zapominać, opuszcza potajemnie swój dom, ma już wszystkiego dość, i rusza z powrotem, by zobaczyć po raz ostatni miejsca, kobiety i potwory, które napotykał. By przywrócić na nowo swej opustoszałej pamięci to, jak było i kim on był. Ponieważ, o ironio, na starość zaczął się zamieniać w owego Nikogo, którego imieniem posłużył się niegdyś sprytnie przed cyklopem. Telemach odnajduje go wieczorem, leżącego przy łodzi, sto metrów od domu, niepamiętającego, co tam robi ani dokąd zmierzał. Przyprowadza go do jakiegoś domu, do jakiejś kobiety, której już nie pamięta.
[…]
Nieustannie produkujemy przeszłość. Jesteśmy fabrykami przeszłości. Żywymi maszynami do produkcji przeszłości, czymże innym? Zjadamy czas i produkujemy przeszłość. Nawet śmierć nie jest wyjściem. Człowiek odszedł, ale jego przeszłość została. Dokąd idzie potem ta cała osobista przeszłość? Skupuje ją ktoś, zbiera, wyrzuca? Czy będzie się toczyć jak stara gazeta podrzucana na ulicy przez wiatr? Dokąd idą te wszystkie zaczęte i niedokończone historie, zerwane związki, które nadal krwawią, wszystkie ucięte relacje, „ucięty” – to słowo nie jest przypadkowe, masarskie słowo. Czy przeszłość się rozkłada, czy zostaje praktycznie niezmieniona jak siatki foliowe, zatruwając powoli i dogłębnie wszystko wokół? Czy nie powinny gdzieś istnieć fabryki recyklingu pamięci? Czy w ogóle da się z przeszłości zrobić coś innego niż przeszłość? Czy da się drogą recyklingu zamienić ją w jakąś przyszłość, chociaż z drugiej ręki? To dopiero są pytania.
[…]
Przyroda anihiluje czas historyczny czy go przerabia, jak to robią drzewa z dwutlenkiem węgla? Czapa lodowa na biegunie północnym nie wzruszyła się zbytnio z powodu wojny trzydziestoletniej. Ale wszystko się w niej zapisywało, w lodzie i wiecznej zmarzlinie. Topnienie odsłania trupa przeszłości, mamut przeszłości wstaje. I pomieszają się czasy i epoki, gdzieś na Syberii podobno zaczęły kiełkować ziarna, które przetrwały pod lodem trzydzieści tysięcy lat. Ziemia otworzy swoje archiwa, nie mając jasności, czy znajdą się dla nich czytelnicy. Teraz, z nastaniem antropocenu [współczesnej epoki geologicznej - przyp. aut.], po raz pierwszy czapa lodowa, żółw, muszka owocowa, miłorząb japoński i dżdżownica z taką siłą odczuwają, że w ludzkim czasie coś się zmieniło. Jesteśmy apokalipsą świata. W tym sensie również własną apokalipsą. Co za ironia – antropocen, pierwsza era, której nazwa pochodzi od człowieka, najpewniej okaże się jego ostatnią.
[…]
Tak, przeszłość jest zaraźliwa. Zaraza rozpanoszyła się wszędzie. I nie to było najstraszniejsze, ale szybko mutujące szczepy, zdolne pokonać każdą odporność. Europa, która myślała, że po kilku ciężkich utratach rozsądku w dwudziestym wieku posiada już pełną odporność na niektóre obsesje, narodowe szaleństwa i inne, tak naprawdę poddała się jako jedna z pierwszych. Nikt, oczywiście, nie umierał (przynajmniej na początku), ale wirus działał. Nie było jasne, czy przenosi się drogą kropelkową, czy jeśli ktoś zawoła: „Niemcy (Francja, Polska) ponad wszystko”, „Węgry dla Węgrów” albo „Bułgaria nad trzema morzami”, to same kropelki śliny nie rozprzestrzenią wirusa. Wirus przeszłości przenosił się najszybciej przez ucho i oko.
[…]
Było jasne, że łatwe jednomyślne ustalenie kontynentalnej przeszłości na tym etapie nie jest możliwe. Dlatego, zresztą zgodnie z przewidywaniami, w tradycji starego liberalizmu (mimo że wybór przeszłości jest aktem konserwatywnym) postanowiono, że każdy z krajów członkowskich przeprowadzi własne referendum. Z powodu niecodziennej procedury i żeby nie tracić czasu, w pytaniu o to, czy należy wrócić do przeszłości, głosujący na tak mieli wskazać konkretną dekadę albo rok, który wybierają. Zakładano, że potem nastąpi ustalenie czasowych aliansów, a jeszcze później można by zagłosować również za wspólnym jednomyślnym europejskim czasem. Wszyscy podpisali memorandum w sprawie nieodległej przeszłości, określające sposób przeprowadzenia referendum w krajach unijnych. Stało się to wręcz szybciej i łatwiej, niż oczekiwano. A potem miało nastąpić godzenie różnych... p r z e s z ł o ś c i. (Hmm, to słowo chyba nie ma liczby mnogiej, coś podobnego. Przeszłość występuje tylko w liczbie pojedynczej).
[…]
Czasem nazwy naprawdę wynikają z natury, jak stwierdził Platon w Kratylosie. Jest coś symbolicznego w etymologii słowa „referendum”, referendum, jeśli pomyślimy o łacińskim pochodzeniu czasownika re-fero, który oznacza: zawracać, przenosić do tyłu. Powrót zawierał się w samym tym słowie, nikt się nie zorientował... Referendum w sprawie przeszłości. Czy zabawy z językiem, z jego etymologią i tautologią nie podpowiadają czasem więcej, niż nam się wydaje? I czy za pośrednictwem trąb tautologii nie odsłania się nowa apokalipsa?
[…]
Ale największe wrażenie robiły niezapominajki porozrzucane na polanie przed kliniką. Właśnie tu niezapominajki. (Z zaskoczeniem i lekkim rozgoryczeniem odkryłem, że łacińska nazwa tych drobnych kwiatków wcale nie jest tak romantyczna – Myosotis oznacza dosłownie mysie uszy). Wolałem legendę, według której Flora, bogini kwiatów, nadając imiona rozmaitym roślinom, przeszła obok tego skromnego niebieskiego kwiatka i za plecami usłyszała cichy głos: „Nie zapomnij o mnie! Nie zapomnij o mnie!”. Flora spojrzała na roślinę i nazwała ją niezapominajką, dając jej możliwość przywoływania ludzkich wspomnień. Czytałem gdzieś, że kwiat niezapominajki leczy ze smutku albo mówiąc bardziej oficjalnie, działa antydepresyjnie. Co więcej, jej nasiona mogą spędzić w glebie trzydzieści lat i wykiełkować, dopiero gdy pojawią się odpowiednie warunki. Ten kwiat pamięta sam siebie przez kolejnych trzydzieści lat.
[…]
(Ma rację, ma rację, do cholery!) A ty jesteś... Jesteś projekcją, jesteś mono-maniakiem, tyle że seryjnym mono-maniakiem, po prostu nie pamiętasz swoich wcześniejszych manii. Nie możesz igrać z przeszłością. Pamiętasz wszystkie swoje wcześniejsze projekty? Kino dla biednych, kiedy mieliśmy opowiadać filmy przed projekcją za pół ceny, nie obejrzawszy filmu i prawie nas pobito, albo projekcje na chmurach, albo fabrykę klapsów...? Wszystkie były fiaskiem, jesteś księciem fiaska...
[…]
Tego popołudnia nie znalazłem odpowiedzi, tylko późny, lecz znośny smutek i chłodne kwietniowe powietrze. Przez chwilę zapragnąłem zadzwonić do tej dziewczyny. Potem ją sobie wyobraziłem – z dwójką dzieci i mężem, kobietę, która dawno upchnęła naszą historię gdzieś na górnej szafce w kuchni między pustymi słoiczkami po przyprawach a zeszytem z przepisami swojej matki. W sumie czego bym od niej chciał – rekonstrukcji, odtworzenia, przypomnienia? Żeby sobie przypomnieć co – nieuchwytny kolor jej oczu? A może to pragnienie było bardziej egocentryczne – może chciałem się upewnić, że istniałem, żeby opowiedziała mi, co nam się przydarzyło, parę wspomnień, nie więcej. Żeby przywróciła mi pamięć tych kilku spacerów, słów, tego, z czego się wtedy śmialiśmy. Suwenir przeszłości. Ciemne bramy, po których się chowaliśmy. Park. Raz za pomnikiem... Czyj to był pomnik? Miasto nagle się przeobraziło, dla kochanków ma inną topografię... Wyobrażaliśmy sobie mieszkanie, które nie istniało. Widzieliśmy, co się w nim wydarzy, to, jak do niego wracamy. Wczoraj tam wpadłam, pisała do mnie na starą nokię i zapomniałam swetra. Niech tam zostanie i przypomina ci o mnie. Podlałeś orchideę? Są bardzo kapryśne. Jestem sama z kotem, przyjdź... Czy człowiek może się w ten sposób pozbierać? Z części, z cudzych wspomnień... I co by się pojawiło na końcu, jaki Frankensteinowski potwór przeszłości wyszedłby z tego wszystkiego? Coś polepionego z całkowicie nieprzystających wspomnień i wyobrażeń tak wielu ludzi. ...No więc, ciągle się śmiałeś... Byłeś strasznym gburem, czasem przez kilka dni nie odezwałeś się słowem (to moja żona, poznaję jej głos) ... Byłeś taki kochany, taki... jak to powiedzieć?... romantyczny, leżeliśmy na ławkach i wyobrażaliśmy sobie, że mamy po sto lat, jak żółwie, i nadal jesteśmy razem, w domu z błękitnymi okiennicami, nad morzem... Rany, ale przeklinałeś, lepiej było cię unikać, kiedy się zdenerwowałeś...
[…]
Pod koniec lat osiemdziesiątych K. był młodym asystentem, uwielbialiśmy go, ponieważ różnił się od reszty. Nazywaliśmy go Kafka, młodszy asystent Kafka, wiedział o tym i przypuszczam, że nie miał nic przeciwko. Był (i pozostał) wybuchowy oraz systematyczny, co bardzo się przydaje w wypadku naszej poplątanej świadomości, pełnej chaotycznie przeczytanych książek. Rozmowy z nim zawsze przeradzały się w ostre spory, często na granicy dobrego tonu, zapalał się, był zajadły, przerywał interlokutorom. Akademicki chuligan, lecz było w nim coś czarującego. Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, ale piliśmy i sprzeczaliśmy się po bezkresnych knajpach i seminariach lat dziewięćdziesiątych, które nigdy później się nie powtórzyły. Wszystkie nasze spotkania zaczynały się przychylnością z jego strony, przechodziły w długie rozmowy i kończyły się awanturą. Tydzień później dzwonił i ze szczerym zdziwieniem pytał: A ty czemu się nie odzywasz? Przecież się pokłóciliśmy, odpowiadałem. Dobra, dobra, idealnie, żeby wypić coś na zgodę. Awantury były jedynie powodem do godzenia się, co prowadziło do kolejnych awantur, a te znów do godzenia i tak dalej. Tak żyli wszyscy w pięknym, buzującym czasie lat dziewięćdziesiątych. […] Być może dlatego dzwonię do niego teraz, mam nadzieję, że pozostał kimś, kto nadal potrafi formułować myśli z kategorycznością protestanckiego pastora. Nigdy nie lubiłem i nie używałem podobnej kategoryczności, może dlatego zawsze tęskniłem za kimś takim. Może dlatego też nie jest lubiany. Lubię ludzi nielubianych. (Tak naprawdę do naszego pierwszego spotkania z K. doszło podczas tego seminarium nad morzem pod koniec lat osiemdziesiątych, na którym po raz pierwszy spotkałem Gaustyna. I muszę stwierdzić na korzyść K., że oprócz mnie był jedyną osobą, która zainteresowała się Gaustynem, próbował go zapraszać na swoje seminaria, lecz Gaustyn oczywiście na żadnym się nie pojawił). Siedzimy na dachu Archiwów Państwowych, pod wieczór, „w godzinie niebieskiej mgły”, rzucam, patrząc, jak w oddali u podnóża Witoszy ściemnia się na fioletowo. „Niczym wyspa fiołków pośród księżycowo-srebrnych wód”, K. podejmuje grę przy pomocy innego bułgarskiego poety.
[…]
Pewnego dnia ktoś zadzwonił do drzwi, miałem siedem lat. Spojrzałem przez wizjer, naprzeciwko siebie zobaczyłem jakiegoś strasznego, zarośniętego mężczyznę ze spuszczonymi ramionami i automatycznie raz jeszcze przekręciłem klucz. Serce mało nie wyskoczyło mi z piersi. Otwórz mi – człowiek na zewnątrz wiedział, jak mam na imię. Nieznajomym nie wolno otwierać, zawołałem ze środka. Nie poznajesz mnie, jestem twoim ojcem, powiedział ciszej, jakby się bał, że sąsiedzi usłyszą. Spojrzałem przez wizjer i zdawało mi się, że płacze... To nie mój ojciec, pomyślałem, ale skoro beczy, nie jest też żadnym rabusiem. Jednak mu nie otworzyłem. Matka była w fabryce, miała wrócić za parę godzin. On stał na obskurnym piętrze, jego ubrania zlewały się z przygaszonym beżem klatki schodowej. Zapytałem go, jak może udowodnić, że jest moim ojcem... Myślę, że to pytanie całkowicie zbiło go z tropu. Powiedział, że mam bliznę na prawej brwi po tym, jak upadłem zimą, kiedy byłem mały. Powiedział, żebym otworzył szafę, to zobaczę płaszcz wojskowy z metalowymi guzikami, zostawił go, kiedy go zabierali na przesłuchanie. Powiedział, że chciałem, żeby nieustannie opowiadał mi o froncie. Wszystko to była prawda, ale mój ojciec był inny, o wiele przystojniejszy i młodszy od niego, palnąłem to na głos. Usiadł na schodach i widziałem tylko pomiętą furażerkę. Teraz zdaję sobie sprawę, jaki byłem głupi i okrutny. I znowu pomyślałem, że to nie mój ojciec, ale skoro płacze, jest dobrym człowiekiem, podupadłym, i jeśli mama się dowie, że trzymałem go na zewnątrz... I otworzyłem mu. Wszedł, widział, że niezbyt mu wierzę, nie objął mnie, nawet nie próbował, pewnie nie chciał mnie przestraszyć, i powiedział, że idzie do łazienki. Wiedział, gdzie jest. Słyszałem szum wody. Dzięki Bogu wtedy wróciła moja matka, dowiedziała się, że na mocy amnestii wypuścili więźniów, i poprosiła, żeby ją wcześniej zwolnili z pracy.
[…]
Czekaj, mówi K., czy to nie ty byłeś jednym z tych, którzy chcieli zrobić muzeum Służby Bezpieczeństwa właśnie tu, w piwnicach pod nami? Gdzie to wasze muzeum? Tak, to ja, odpowiedziałem krótko. Niby pomysł się spodobał, na pięćdziesięciu stronach opisaliśmy, co i jak powinno wyglądać, pojawiło się w gazetach i tyle. Pierwszą rzeczą, jaką wymyślono, żeby do tego nie doszło, był brak wolnego miejsca. Gdyby mauzoleum stało, można by tam, ale tak... Nagle wszystkie miejsca w Sofii okazały się zajęte. I wtedy przyszły nam do głowy podziemia Moskiewskiej 5. Czy wiesz, jak tam dudni?... Istnieje rodzaj akustycznej pamięci, tylu ludzi krzyczało w tych piwnicach. I już prawie się udało, ale potem wszyscy się wycofali, żeby nie dzielić narodu, to nie był odpowiedni moment... Jednym słowem – nici. Nie możesz zrobić muzeum czegoś, co się nie skończyło. Przez jakiś czas milczymy, przy sąsiednich stolikach się przerzedza, robi się chłodno. Potem K. na nowo podejmuje rozmowę. Mówi, jak ludzie mają dość partii, globalizacji i poprawności politycznej...
[…]
Już nie pamiętam, kto powiedział, że naród to grupa ludzi, którzy się dogadali, by pamiętać i zapominać te same rzeczy. Renan, jeszcze w dziewiętnastym wieku, uczyłem was o nim, wtrąca K. Dobrze, a co się teraz stanie, jeśli Europa podzieli się na różne czasy? Nacjonalizm jest tak czy inaczej terytorialny, terytorium jest święte. Co się stanie, jeśli wyciągnie mu się ten dywanik spod nóg? Nie ma wspólnego terytorium, na jego miejsce pojawiają się wspólne czasy. Pytanie, czy możemy dokonać tego wyboru, czy jesteśmy gotowi, mamrocze K. W sumie co myślisz o tej całej sprawie z referendum? – nagle spogląda na mnie ostro, w swoim stylu, znad okularów.
[…]
Może to dziwić, ale za komuny krawcy byli klasą uprzywilejowaną. Pamiętam, że w suterenach na naszym osiedlu świeciło się kilka okienek punktów krawieckich, chociaż prowadzenie prywatnej działalności było zabronione. Chodziliśmy tam, zaciągani siłą przez matki, aby zdjęto z nas miarę na ubranie. Krawiec (jakby z natury łysawy, z rzadkimi włosami z tyłu, w okrągłych okularach, z wąsami i błyszczącymi mankietami, iście burżuazyjny typ) przykładał do mnie materiał, gdzieniegdzie mazał kredą, na drugiej i trzeciej przymiarce widziałem, jak materiał przybiera formę nogawek i rękawów, które wisiały na moim chudym ciele, pospinane szpilkami. Bałem się tych szpilek. Jak Jezusek na krzyżu, mój chłopcze, śmiał się krawiec, robiąc krok w tył, przymrużając oczy, no, wyprostuj się, patrz, jaki z ciebie będzie kawaler. I tak dorastaliśmy, między chrześcijaństwem a kawalerką, z fabryką klapsów po drodze. Ale podejrzliwość w stosunku do krawców i ich burżuazyjności, pobożności oraz szpilek została mi na zawsze.
[…]
Nie widzieliśmy się trzydzieści lat. Ostatnio zajmował się sprzedażą nieruchomości, a także części do samolotu i otwierał cukiernię Roza Bella. W takiej właśnie kolejności. Raz odezwał się do mnie, żebym wymyślił hasło reklamowe dla sieci jego cukierni, no weź, przecież jesteś poetą. Oczywiście nie byłem żadnym poetą, tylko studentem drugiego roku filologii, dokładnie tak biednym, jak wymaga tego kierunek i specjalność, więc od razu się zgodziłem i wymyśliłem coś w stylu: „Delicje nasze to doznania wasze”, co strasznie mu się spodobało, i tak zarobiłem swoje pierwsze honorarium, sześćdziesiąt lewów w dwudziestu banknotach po dwa lewy, miałem wrażenie, że zostały dopiero co wyjęte z cukiernianej kasy i wciąż kleją się od kremu maślanego. Dembi, z którym przeżyłem wszystkie licealne głupoty, licealny cwaniak, jeden z najsympatyczniejszych łobuzów, jakich można w życiu spotkać. Byliśmy wzajemnie zaskoczeni swoją obecnością tutaj.
[…]
Być może w miejsce tych pięknych różnojęzycznych kwiatów, rosnących tu w chaotyczny sposób, zasadzą nową odmianę tulipanów Nacional – z kielichami, których biel przechodzi w czerwień i zieleń. Po wielu próbach jakiemuś ogrodnikowi udało się wyizolować taką odmianę. Wprowadzenie zieleni do kielicha tulipana było gwałtem na naturze, która zarezerwowała zieleń dla łodygi i liści, nie dla kwiatów. Człowiek wierzy, że cokolwiek by się zdarzyło, pocieszenie płynące z przyrody pozostanie nienaruszone. Zawsze będą wiosna, lato i jesień, które nastąpią po zimie. Ale i to już nie jest pewne. Według Celtów jednym z pierwszych znaków nadciągającej apokalipsy ma być pomieszanie pór roku.
[…]
Czyli tym zajmuje się mój dawny kumpel Dembi. Chcesz powiedzieć, że jesteś... reżyserem. Nie wiedziałem, czy to słowo jest odpowiednie. Zarabiam na chleb. Prowadzę firmę zajmującą się rekonstrukcjami historycznymi, to mój główny biznes. Zawsze kochałem teatr, to nic, że swego czasu nie przyjęli mnie do akademii teatralnej. Przypomniało mi się, że podczas manifestacji było kilka dopieszczonych szczegółów, i powiedziałem mu to, co wyraźnie go ucieszyło. To trzeszczenie w kolumnach było niezłe, specjalnie to zrobiłeś, co? A jak myślisz? A błąd podczas próby i przekleństwo technicznego... Ludzie zapamiętują takie rzeczy. Bądź pewien, że ze wszystkich jednakowych manifestacji z czasów komuny zapamiętali właśnie to, jakąś wpadkę. I jeśli im to teraz odegrasz, przeniesiesz ich dokładnie tam. A co powiesz o pojawieniu się Dimitrowa, hę? Deus ex machina. Wcześniej schodziłem do podziemi mauzoleum. Gdybyś widział, co tam się dzieje. Jak się wzięli do rozbiórki, zburzyli tylko górną część, na dole wszystko jest popękane, wisi armatura, ale sale się trzymają. Pokój mumii, nazywam go charakteryzatornią, został nienaruszony, winda też, razem z podstawą, na której go kładli, lekko zardzewiała, ale cała. I działa. Co wieczór zwozili go na dół do zamrażarki, taka pierwsza klimatyzacja z końca lat czterdziestych, ogromna sala z rurami. Potem do charakteryzatorni na odświeżanie, posmarowanie tym i owym, a potem windą z powrotem na górę do widzialnego świata. On też nie miał lekko, z góry na dół, między światami. Najeździł się.
[…]
Dembi z dobrze wyhodowanym brzuchem, jak się tu mawiało, tak naprawdę od małego był zaokrąglony. Już od czasów szkolnych wszystko łatwo mu przychodziło. Na ostatnich stronach swoich zeszytów rysował w sekrecie gołe kobiety, którymi się podniecał, i chodził do toalety się masturbować. W tym czasie wszystkie książki o seksie, na które trafialiśmy, czyli w sumie dwie – Mężczyzna i kobieta intymnie oraz Zaburzenia i choroby przenoszone drogą płciową, przeklinały masturbację jako niebezpieczną czynność, która powoduje osławione choroby – zapamiętałem tylko, że się od tego ślepnie. Za dziesięć stotinek Dembi dawał nam swoje rysunki, tak więc my również ślepo kroczyliśmy ku ślepocie, można by powiedzieć i zwiększaliśmy dioptrie. Tak czy siak, szkice spółkujących par w Mężczyźnie i kobiecie intymnie przypominały raczej przekrój poprzeczny silnika samochodowego ze wszystkimi tłokami. Przypomniało mi się, że w ostatnich klasach liceum Dembi ze swojego pokoju na strychu zrobił improwizowane studio fotograficzne. Pamiętam wyraźnie grubą zasłonę w oknie, czerwoną lampę, kuwety z wywoływaczem i utrwalaczem. W tamtych czasach pojawienie się zdjęcia to były: proces, praca i – powiedzmy – mały cud (tam, gdzie jest ciemność, zawsze drzemie cud). Zanurzasz papier fotograficzny w jednej kuwecie, potem w drugiej. Jeśli za długo przetrzymasz – postaci przepalają się jak opiekane kromki, jeśli za krótko – stają się blade i rozmyte.
[…]
Weszliśmy do budynku [Pałacu Kultury w Sofii – przyp. aut.] bocznym wejściem od strony masztów, portier skinął do nas przymilnie, potem Dembi otworzył jakieś kolejne drzwi kartą magnetyczną i zeszliśmy na dół do podziemi. Nigdy tu nie byłem, szliśmy chłodnymi korytarzami niczym w schronie przeciw-bombowym, nie zdziwiłbym się, gdyby w tym celu właśnie zostały zaprojektowane. Potem dotarliśmy nieoczekiwanie do szklanych drzwi, które zaprowadziły nas do sali z niskim sufitem, bez okien. To, co zobaczyłem w środku, było czymś pomiędzy treningiem gimnastycznym, szkoleniem wojskowym a próbą manifestacji. Około pięćdziesięciorga młodych mężczyzn i kobiet o wysportowanych sylwetkach ćwiczyło najróżniejsze ruchy. Podnosili nagle prawą rękę, zgiętą w łokciu, z zaciśniętą pięścią. I na ledwie widoczny rozkaz wykrzykiwali dynamicznie: Chwała... Chwała... Chwała. Przypomniało mi się, jakie wrażenie podczas wczorajszej manifestacji wywarła na mnie wyjątkowa synchronizacja skandujących, trudna do osiągnięcia przez ludzi, którzy tego nie próbowali i spontanicznie zgromadzili się na placu.
[…]
Lewicowy mit od wejścia marnie się prezentował. Pomyślałem, że aby mógł trwać, żeby klej mitu mógł działać, trzeba było zapomnieć o wielu rzeczach. Zapomnieć o zamachu z tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku w tamtej cerkwi, zapomnieć o zabitych i pogrzebanych w zbiorowych mogiłach zaraz po przewrocie, zapomnieć o bitych, deptanych buciorami, wysyłanych do łagrów, zapomnieć o śledzonych, okłamywanych, rozdzielonych, zabronionych, poniżonych... Zapomnieć. I zapomnieć o tym, że zostali zapomniani... Zapomnienie wymaga pracy. Nieustannego przypominania sobie, że musisz o czymś zapomnieć. Pewnie robi to każda ideologia.
[…]
Kiedy ludzie, z którymi dzieliłeś przeszłość, odchodzą, zabierają ze sobą połowę tej wspólnej przeszłości. Tak naprawdę zabierają ją całą, bo połowa przeszłości nie istnieje. To tak jakbyś przerwał wzdłuż kartkę papieru i czytał zdania tylko do połowy, a druga osoba czytałaby ich końcówki. I nikt nic by nie rozumiał. Tego, kto ma drugą część, już nie ma. Ten ktoś, kto był tak blisko dniami, porankami, popołudniami, wieczorami i nocami, miesiącami i latami przeszłości... Nie ma jej kto potwierdzić, nie masz jej z kim zagrać. Mam wrażenie, że kiedy odeszła moja żona, straciłem połowę swojej przeszłości, a właściwie całą. Przeszłość można zagrać tylko na cztery ręce, co najmniej na cztery ręce.
[…]
Z lotniska w Zurychu wsiadłem w pociąg jadący prosto do pewnego klasztoru, pół godziny drogi stamtąd, gdzie stać mnie było na celę z Wi-Fi (czegoż można chcieć więcej) w skrzydle dla gości. Franciszkanie od lat przygarniali ludzi w niższych cenach, więc skorzystałem z ich życzliwości. Chciałem jakiś czas pobyć sam i na spokojnie śledzić w sieci to, co dzieje się po referendum w innych krajach. I dokończyć te zapiski, które, jak myślałem, wyprzedzają i są prorocze, a coraz bardziej wychodziło na to, że opisują i gonią za wydarzeniami. Prędzej czy później wszystkie utopie zmieniają się w powieści historyczne. Wszystko widziałem na ekranie komputera, zamknięty w szlachetnej celi ascetycznego klasztoru franciszkańskiego z dzwonem, drzwiami i oknami sprzed kilku wieków. Szkło jest prawdziwym objawieniem. Przywykliśmy do tego, że budynki i kamienie trwają, ale zachowanie się czegoś tak kruchego z siedemnastego wieku było cudem, jakkolwiek by na to spojrzeć. Ziarniste, nierówne, odlane przez ludzkie ręce szkło, w którym nadal prześwituje piasek – z niego wszak zostało zrobione. Nieopodal klasztoru znajdowała się mała farma z dziesiątką krów, krowy też nie różniły się od tych siedemnastowiecznych. Zwierzęta pożerają poczucie czasu.
[…]
Jak rozdzielić nieszczęście, skoro niektóre narody posiadają tylko to bogactwo, tylko ropa naftowa smutku jest ich niewyczerpalnym zasobem? I wiedzą, że im głębiej będą kopać, tym więcej będzie jej wybijać. Nigdy niekończące się zasoby nieszczęścia narodowego. Wielką iluzją, samooszukiwaniem się jest to, że narody i ojczyzny szukają szczęścia. Szczęście, poza tym, że jest niemożliwe, jest też nieznośne. Co zrobić z jego ulotną materią, z tą lekką marą, bańką mydlaną, która pęknie ci przed nosem, pozostawiając lekko szczypiącą pianę w oczach? Szczęście? Szczęście jest nietrwałe jak mleko na słońcu, jak mucha zimą i krokus wczesną wiosną. Jego kręgosłup jest kruchy jak u konika morskiego. To nie kobyła, którą dosiądziesz i popędzisz w dal. Nie jest kamieniem węgielnym, na którym postawisz Kościół i państwo. Szczęście nie zapisuje się w podręcznikach historii (tam zapisują się walki, pogromy, zdrady i krwawe zabójstwa arcyksiążąt) ani w kronikach i dziejopisach. Szczęście wchodzi tylko do elementarzy i rozmówek w językach obcych, i to dla początkujących. Może dlatego, że jest gramatycznie najłatwiejsze, zawsze w czasie teraźniejszym. Tylko w tych książkach wszyscy są szczęśliwi, świeci słońce, pachną kwiaty, jedziemy nad morze, wracamy z wycieczki, przepraszam, gdzie najbliżej znajdę dobrą restaurację?... Ze szczęścia nie wykuwa się mieczy, materiał jest kruchy, łamliwy. Nie powstają też z niego wielkie powieści, pieśni ani eposy. Nie ma tam trzech długich łańcuchów łączących skutych niewolników, oblężonych Troi, zdrad ani krwawiącego na wzgórzu Rolanda z wyszczerbionym mieczem i pękniętym rogiem, ani śmiertelnie ranionego starego Beowulfa... Nie można zwołać wojska pod chorągwiami szczęścia... Tak, żaden kraj nie chciał zrezygnować z własnego nieszczęścia, długo leżakującego wina w piwnicy przeszłości, które zawsze jest pod ręką, gdy zajdzie potrzeba. Nienaruszalny zapas nieszczęścia. Ale teraz (po raz pierwszy) nadchodził czas wyboru szczęścia.
[…]
Pamiętam, że jako dzieci graliśmy w państwa. Rysowało się koło, każdy wybierał państwo za pomocą specjalnej wyliczanki („E-e-e, kula ziemska kręci się, y-y-y, który kraj wybierasz ty...”), krzyczało się: „Niech bije, niech bije...” – na przykład Francja. Wszyscy się rozbiegali, a Francja wołała: „stop” i musiała powiedzieć, iloma krokami dojdzie do któregoś z państw. Jeśli trafiła z odległością, przejmowała cudze terytorium. Kroki miały różną wielkość – były olbrzymie, ludzkie, mysie, mrówcze i nie pamiętam już jakie. Prosta gra, w której najważniejsze zdaje się to, jaki kraj wybierzesz. Wszyscy się przepychaliśmy, żeby wybrać Włochy, Niemcy, Francję, Stany Zjednoczone, a nawet Zagranicę. Dziewczynka, w której się skrycie kochałem, zawsze wybierała Portugalię. Ja odpowiednio Hiszpanię, żeby być blisko niej. Poza tym Portugalia nie miała żadnych sąsiadów i jej położenie geograficzne ratowało mnie przed nieuniknioną zazdrością. Teraz pamiętam, jak bardzo ów kraj pasował do tej dziewczynki.
[…]
Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, że pewne wydarzenia historyczne bardziej wyglądają na odległe, niż takie są. Kiedy się rodziłem, od wojny dzieliło nas dopiero dwadzieścia trzy lata, a zawsze wydawała mi się z zupełnie innej epoki. Jak by powiedział Gaustyn: uwaga, historia zawsze jest bliżej niż wydaje się w lusterku wstecznym...
[…]
Jest tyle miejsc, w których mnie nie ma. Nie ma mnie w Neapolu, w Tangerze, Coimbrze, Lizbonie, Nowym Jorku, Jambole i Istambule. Nie że po prostu mnie nie ma – nie ma mnie boleśnie. Nie ma mnie pewnego deszczowego popołudnia w Londynie, nie ma mnie w wieczornym gwarze Madrytu, nie ma mnie na Brooklynie jesienią, nie ma mnie na pustych niedzielnych ulicach Sofii i Turynu, w ciszy pewnego bułgarskiego miasteczka w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym roku... Tak bardzo mnie nie ma. Świat jest przeludniony moją nieobecnością. Życie jest tam, gdzie ja nie jestem. Gdziekolwiek bym był... I nie tylko geograficznie mnie nie ma, jestem nieobecny nie tylko w przestrzeni. Chociaż przestrzeń i geografia nigdy nie były po prostu przestrzenią i geografią. Nie ma mnie w jesieni tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego, w tamtym szalonym maju sześćdziesiątego ósmego, w zimnym lecie pięćdziesiątego trzeciego. Nie ma mnie w grudniu tysiąc dziewięćset dziesiątego ani pod koniec dziewiętnastego wieku, ani w latach osiemdziesiątych zapętlonych w disco, których właściwie szczerze nienawidzę. Człowiek nie jest stworzony do tego, by żyć w więzieniu jednego ciała i jednego czasu.
[…]
Na początku, kilka miesięcy po tym, jak kraje wybrały swoje szczęśliwe dekady, panował względny spokój. Boom na stare filmy, albumy, płyty winylowe, znacznie wzrosła produkcja gramofonów. Ponownie zaczęły się ukazywać dawne dzienniki i periodyki, powróciły telegramy, maszyny do pisania, indygo... Ludzie zapomnieli, z ilu szczegółów składa się przeszłość i teraz z radością odkrywali rzeczy, schodzili do piwnic, wyciągali stare przedmioty, czyścili je, przemalowywali, oddawali do odrestaurowania. Wyciągali swoje kolekcje znaczków, pudełek po zapałkach, serwetek i płyt gramofonowych. Z kin wylewały się stare filmy, reżyserzy dostawali zamówienia na remaki, kluby taneczne retro wyrastały jak grzyby po deszczu, na ulicach coraz częściej można było zobaczyć stare łady na Wschodzie albo ople rekord na Zachodzie, przemysł lekki zmieniał tor... Ale były też rzeczy, które z czasem mogły spowodować dachowanie tego samochodu. Czasem trudniej jest zapomnieć niż pamiętać. Na przykład rezygnacja z telefonów komórkowych, internetu, mediów społecznościowych... Niektórzy robili to z lekkim sercem, przecież o to chodziło – żeby zapomnieć, wyrzucić... Ale ci byli w zdecydowanej mniejszości. Heroina świata wirtualnego zrobiła swoją robotę. Większość, nawet ci, którzy głosowali na lata pięćdziesiąte albo sześćdziesiąte, nie chciała z tego wszystkiego zrezygnować. Imperia operatorów komórkowych i mediów społecznościowych także nie były zadowolone z możliwego przewrotu, mówiło się, że potajemnie pompowały pieniądze w bojkot zasad.
[…]
Przeszłość ruszyła niczym rzeka, która wylewa się z koryta i zalewa wszystko wokół, pędzi wąskimi uliczkami, wypełnia piwnice, wspina się po ścianach, wybija okna i wlewa się do pokojów, ciągnie ze sobą gałęzie, liście, zatopione koty, plakaty, czapki ulicznych grajków, akordeony, zdjęcia, gazety, sceny z filmów, nogę od stołu, powtarzające się zdania, cudze popołudnia, przeskakujące płyty... Wielka fala powodziowa przeszłości. Stawało się jasne, że mapa z nowymi państwami czasu nie utrzyma się długo. Zbudzone przez referendum demony nie miały, jak wrócić. Raz wypuszczone, błąkały się wszędzie, tak jak je opisał Hezjod – bez głosu, lecz kuszące... Świat wracał do stanu początkowego chaosu, ale nie tego pierwotnego chaosu, z którego wszystko pochodzi, lecz chaosu końca, okrutnej i chaotycznej obfitości końca, mającego zatopić obecny czas ze wszystkim, co w nim żyło... Biesy zostały wypuszczone...
[…]
Czy to możliwe, że pomieszanie czasów następuje tylko dlatego, że Bóg przewija taśmę do tyłu? Jesteśmy w niepewnym wspomnieniu jakiegoś boga, który zaczął zapominać. Tracić pamięć tego, co powiedział na początku. W wypadku świata stworzonego z nazw ich zapominanie stanowi jego naturalny koniec. Bóg nie umarł. Bóg zapomniał. Bóg ma demencję. To, czego nie odważę się zrobić (albo powiedzieć), zamienia się w Gaustyna. Mimo wszystko jest zbyt radykalny z tym „Bóg ma demencję”. Bóg dopiero zaczął zapominać. Czasem miesza czasy, plącze wspomnienia, przeszłość nie płynie w jednym kierunku. Co jest w głowie takiego boga, który posiada wszystkie historie świata? I te, które się zdarzyły, i te, które się nie zdarzyły? Wszystkie nasze historie w każdej sekundzie tego świata.
Żółty notes, G.G.
[…]
Z upływem lat coraz trudniej jest mi ustalić, kto co pisze. Czy może ktoś trzeci pisze nas obu, bez szczególnego zapału i konsekwencji? Czasem jestem szczęśliwszy i lepszy, tak jestem pisany i frunę, ale już w następnym akapicie podcinają mi skrzydła i trzepoczę jak gołąb w kurzu. Powtarzam sobie: nie zapominaj, że jesteś po drugiej stronie historii, nie zapominaj, że jesteś po drugiej stronie historii... Ty piszesz ją, nie ona ciebie. Jeśli zaczynasz czuć, że ktoś inny cię pisze, to znaczy, że po tobie, owładnęły tobą biesy, nadeszło to, czego najbardziej się boisz, twój mózg pustoszeje jak stodoła zimą. Nie, jeszcze panuję nad sytuacją... Jeszcze, zdaje mi się, trzymam się w ryzach. Jestem tym, kto pisze... Póki piszę, wiem, kim jestem, lecz gdy tylko przestaję, nie jestem już tego taki pewny.
[…]
Syndrom ślepej Wajszy, bo pod taką nazwą stanie się znany nauce, charakteryzuje właśnie ta jednoczesność przeszłości i przyszłości, umiejętność (i przekleństwo) widzenia świata jednocześnie w jego przed i potem, nigdy w tu i teraz. Ten zespół chorobowy różni się od syndromu zamieszkujących przeszłość czy zespołu opisującego tych, którzy żyją tylko w przyszłości, i ma dwa razy cięższy przebieg. Obraz kliniczny: chorobliwe poczucie braku przynależności do jakiegokolwiek czasu, nagłe przeskoki między przeszłością a przyszłością, faktyczna ślepota przy prawidłowo funkcjonujących źrenicach, samookaleczenia i próby samobójcze. Bliski tak zwanego zespołu nieprzynależących. Osoby, które cierpią z powodu tego zespołu, nie mogą poruszać się same, bez asysty, ponieważ ulica, po której idą, dla jednego ich oka jeszcze nie istnieje, a dla drugiego jest autostradą pełną głośnych samochodów. W najbliższych kilku latach przewiduje się podwojenie częstości występowania choroby.
[…]
Przed laty, kiedy jeszcze podróżowałem, wszedłem na niedzielną mszę do kościoła dominikanów w Krakowie. Był luty, zimno, ciemno, padał śnieg. Widziałem dziewczynę w przykrótkim płaszczu, która siedziała na schodach, rodziców z wózkiem i dwójką usmarkanych dzieci, wtulających się w nich ze strachem, bezdomnego starca, poruszającego brodą rytmicznie niczym metronom, twarze zatrwożonych ludzi. Miałem wrażenie, że te same twarze i ciała, tę samą scenę widziałem gdzieś w latach czterdziestych (urodziłem się dwadzieścia lat później). Jakie będą twarze ludzi, gdy nadejdą te ostatnie dni? Czy na tych twarzach będą jakieś znaki, czy będą takie same jak nasze? Pewnego popołudnia lata później, po kolejnym zamachu gdzieś w Europie, spędziłem wiele godzin w muzeum w Hadze. Niczym w schronie z innych czasów. Było tam pełno ludzi, którzy uciekli przed wiadomościami tego dnia. Dziewczyna w swetrze i dżinsach stała przed Dziewczyną z perłą. Stałem krok od nich bez ruchu. Ich twarze – dokładnie takie same. A zatem czas jest tylko odzieniem, perłą... Mężczyzna pilnujący sali wyglądał jak Vermeer.
[…]
Czy zrealizowaliśmy, moi przyjaciele, czek przyszłości? Niezabezpieczony czek na przyszłość... Przecież przeszłość j u ż nie istnieje, a przyszłość j e s z c z e nie istnieje, mówi święty Augustyn w jedenastym rozdziale Wyznań. W tym j e s z c z e zawiera się mimo wszystko pocieszenie, nie ma go, lecz nadejdzie. A co zrobić, jeśli przyszłość j u ż nie istnieje? Jak bardzo różna jest przyszłość, której j e s z c z e nie ma, od tej, której j u ż nie ma. Jak różne jest to niebycie. Pierwsze jest pełne obietnic, drugie – apokalipsy...
[…]
Piliśmy, zanim się urodziliśmy, z wód Lete, jak zostało napisane, aby całkiem zapomnieć swoje poprzednie życie. Ale dlaczego budzimy się czasem w środku nocy albo miewamy momenty nagłego olśnienia o trzeciej po południu, że już to przeżyliśmy i wiemy, co będzie dalej? Pojawiły się nieoczekiwane pęknięcia. Pęknięcia, przez które wlewa się światło przeszłości. A niby mieliśmy wszystko zapomnieć. I wody Lete nie są już takie, jakie były.
[…]
Najpierw zniknęło parę słów. Zamienił to w grę, to było dawno, jeszcze byli studentami. Oznajmił swojej żonie i przyjaciołom, jakie są te znikające słowa, i kiedy potrzebował któregoś z nich, oni mu je podrzucali – gzyms, merkantylny, rozmaryn, konfrontacja... Pewnego dnia, być może dlatego, że rozstał się ze swoją żoną i przestał się widywać z przyjaciółmi, a słowa się mnożyły, postanowił je zapisywać. Na początku wystarczała mu jedna strona, potem kartka, z obu stron. Potem jeszcze jedna i następna... Potem wziął notes. Nazwał go Krótki słownik zapomnianego. Była w nim część z imionami ludzi. Stopniowo liczba części rosła – pojawiła się jedna z zapachami, które przypominają mu różne rzeczy. Potem druga z dźwiękami – na dodatek głuchł. (Pewien lekarz mu powiedział, że utrata słuchu i pamięci są powiązane, dzielą ten sam pokój w mózgu). W końcu pojawiła się kolejna część w notesie, być może najważniejsza – dotycząca tego, co mu się przydarzyło naprawdę, by mógł odróżnić fakty od tego, o czym przeczytał w książce i od tego, co sam wymyślił. Prędzej czy później wszystko miało się pomieszać – zdarzenia, lektury i wymysły miały przeskakiwać i zamieniać się miejscami, zanim stopniowo nie ucichną i nie wyblakną, ale na razie próbował zachować granice. Lata później jego była żona ustawiła się w kolejce po autograf, a on miał problem z przywołaniem z pamięci jej imienia...
[…]
Zastanawiał się, jak szybko nadejdzie moment, w którym zapomni litery. To jedyne, czego nie przeżyje. Bardzo wcześnie nauczył się pisać, jako cztero- czy pięciolatek, a to powinno oznaczać, że litery odejdą jako ostatnie. Oczyma wyobraźni widział wyraźnie, jak będą się wymykać niczym małe żyjątka, mrówki albo chrząszcze, będą opuszczać ten zeszyt, opuszczać książki z jego biblioteki, będą wypełzać, przechodzić przez pokój i masowo wychodzić. Wielka wędrówka liter. Oto ?, wymyka się jak stonoga, ? jedynie macha ręką i znika z wypiętym brzuchem, O wytacza się jak spasiony żuk gnojarz, ? unosi swój śmieszny kaszkiecik na do widzenia, ? podskakuje jak żaba i znika w drzwiach. Na chybił trafił otwiera jakąś książkę, pusta, tylko jedno małe e spada na ziemię i toczy się za kaloryfer. Biblioteka pustych, opuszczonych książek – bez tytułów, bez autora, bez tekstu. Białe strony, tabula rasa. Umysł dziecka jest tabula rasa i musimy wszystko na tej tablicy zapisać, mówiła jego nauczycielka podczas uroczystego rozpoczęcia nauki w szkole. Zapamiętał to dziwne zestawienie właśnie dlatego, że go nie zrozumiał. Teraz jego umysł znów był tabula rasa, tyle że nie da się już nic na niej wyryć. Klisza jest prześwietlona.
[…]
Stare mity (i nowe ideologie) nie lubią spoglądania wstecz... Gdy Orfeusz się odwróci, na zawsze straci Eurydykę, gdy żona Lota się obróci, by spojrzeć w kierunku Sodomy, zamieni się w słup soli, odwracających się ku przeszłości w późniejszych czasach po prostu się zamyka. Wszystko ma się zacząć od zera, bez pamięci. (Nowa, nowa jest gwiazda komunizmu i nie ma przed nią nic, deklamował niegdyś miejscowy sekretarz partii w miasteczku T.). Pamiętajcie o żonie Lota. Pamiętajcie o Sodomie i Gomorze, o ogniu, który spada z nieba. I nie ważcie się spoglądać za siebie, będzie przypominał Łukasz. Każdy ma zostać tam, gdzie jest. Ten, kto jest na dachu domu, niech nie schodzi na dół. Ani tamten, którego apokalipsa zastała na polu, niech go nie opuszcza. Brzmi to jak policyjny nakaz. W czym tkwi przestępstwo przeszłości? Dlaczego nie należy spoglądać wstecz? Dlaczego przeszłość jest niebezpieczna, a zwrócenie się ku niej jest grzechem, który sprawi, że zamienisz się w słup soli? Apokalipsa nadciąga po to, żeby unicestwić właśnie przeszłość. Nie wystarczy opuścić Sodomę i Gomorę, to łatwe, każdy ucieka przed katastrofą. Warunkiem jest zapomnienie, wymazanie z pamięci, by nie tęsknić. Żona Lota opuściła miasto, ale nie zdołała o nim zapomnieć.
[…]
Gdzieś w Andach do dziś się wierzy, że przyszłość znajduje się za człowiekiem. Wynurza się zza pleców, zaskakująca i nieprzewidywalna, a przeszłość zawsze kroczy przed twoimi oczami, bo już się wydarzyła. Mówiąc o przeszłości, ludzie z plemienia Ajmara wskazują ręką przed siebie. Idziesz naprzód, zwrócony twarzą w kierunku przeszłości i odwracasz się do przyszłości. Jak brzmiałaby zatem przypowieść o żonie Lota? Idziemy do przodu i wchodzimy na bezkresne Pola Elizejskie przeszłości. Idę naprzód i zamieniam się w przeszłość.
[…]
I znów stoję przy regale z książkami, by się przekonać, że świat jest oprawiony i uporządkowany. Oto pierwsza wojna światowa, zamknięta w dwunastu jednakowych czerwonych tomach encyklopedii. Oto zimna wojna, pogrzebana na wieki między okładkami trzech opasłych tomów, szarych. Ani hiszpańska wojna domowa nie jest już straszna (śpi na górnej półce), ani druga wojna światowa, ta ma dwie półki. Wszystko na świecie istnieje po to, by skończyć się książką, jak mówił Mallarmé w ulubionym cytacie Borgesa. Co, jeśli się zastanowić, nie jest takim złym wyjściem. […] Po swojej lewej stronie ułożył stosik książek. Tak naprawdę jest jedną z niewielu osób, które tu czytają. Pozostali gapią się w telefony, czatują, przeczekują deszcz. Biblioteka jest schronem, ciepłym, suchym miejscem otwartym dla wszystkich. Przed laty podjęto próbę, by nie wpuszczać kloszardów, ale się nie udało. Zżera mnie ciekawość, co dokładnie czyta, wstaję, udaję, że szukam czegoś na sąsiednim regale, i delikatnie się odwracam. Na wierzchu kupki przed nim leży gruba, poobdzierana Kronika barbarzyńców. Pod nią – udaje mi się przeczytać na grzbiecie – Krótka historia Indii. A na samym spodzie – to niemożliwe – Gaustyn, Dzieła zebrane. Mimowolnie wyciągam rękę, kloszard podnosi wzrok, dopiero wtedy czytam poprawnie nazwisko na obwolucie: Augustyn, oczywiście. (Jestem prawie pewny, że przed chwilą widniało tam: Gaustyn). Przepraszam go, on się we mnie wpatruje, potem pochyla się nad książką, którą trzyma, jakimś albumem z ogromnymi hiszpańskimi domami z dziewiętnastego wieku.
[…]
No, a jeśli czas się zatrzymał? Po czym to poznamy? Czy zatrzymają się zegary? Czy kalendarze pozostaną na jednej i tej samej dacie? Wątpliwe, przecież one nie karmią się czasem, one tym nie żyją. Co w takim razie karmi się czasem? Wszystko, co żywe, oczywiście. Koty, krowy, pszczoły i zaskrońce, oset, myszołów i myszy, wiewiórki w parkach, dżdżownice i muszki owocowe, płetwal błękitny i karmazyn – wszystko, co pływa, fruwa, cicho przemyka, wspina się po drzewach, rośnie, rozmnaża się, starzeje i umiera. Tylko to karmi się czasem... Albo czas nami. My jesteśmy pożywieniem czasu. Musimy być w stanie poczuć, do cholery, jeśli umarł.
[…]
W trakcie wojny też śpiewały ptaki. To zdanie chodzi mi po głowie, gdy słucham Kwartetu na koniec czasu Messiaena, napisanego i zagranego po raz pierwszy w styczniu tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku w obozie dla francuskich jeńców wojennych. Pogłaśniam do maksimum. Na początek kwartetu Messiaen [Olivier Eugène Prosper Charles - francuski kompozytor, organista i pedagog – przyp. aut.] wstawił słowa z Apokalipsy – o aniele, który obwieszcza koniec czasu. Zimne deszczowe popołudnie, koncert odbywa się pod gołym niebem, ale żaden z czterystu aresztowanych ani strażników nie odchodzi. Niezwykła kombinacja fortepianu, klarnetu, skrzypiec i wiolonczeli – tacy muzycy obecni byli wśród jeńców... Pierwsza część, Liturgia kryształu, zaczyna się pobudką ptaków, klarnet w cudownym solo naśladuje kosa, a skrzypce po nim – słowika, niekończące się, powtarzające, zatracające się, przyjemne dla ucha i jednocześnie przerażające, spokojne i napięte. W trakcie wojny też śpiewały ptaki. W tym zawiera się cały ten koszmar... i pocieszenie.
[…]
Dopóki pamiętasz, trzymasz przeszłość z boku. To jakbyś nocą rozpalił ognisko pośrodku lasu. Wokół przyczaiły się demony i wilki, bestie przeszłości zacieśniają krąg, ale jeszcze nie mają śmiałości się zbliżyć. Alegoria jest prosta. Dopóki płonie ogień pamięci, masz władzę. Gdy tylko zacznie dogasać, wycie stanie się głośniejsze i bestie podejdą bliżej. Wataha przeszłości. Im mniej pamięci, tym więcej przeszłości. Niedługo przed końcem pomieszają się czasy. Ponieważ klatki zostały otwarte i wszystkie wypełzną na zewnątrz... Gdzie żyć, jeśli nie w dniach, mówił pewien poeta, jak on się nazywał? A dni nie ma... Kalendarz sam się rozwiązał. Jest tylko jeden dzień i jedna noc i powtarzają się wiecznie...
[…]
Starzeję się. Rzucony coraz dalej od Rzymu dzieciństwa w odległe, puste prowincje starości, skąd nie ma powrotu. Rzym nie odpisuje mi już na listy. Gdzieś istnieje przeszłość w postaci ulicy czy domu, z którego człowiek wyszedł na chwilę, na pięć minut, i znalazł się w nieznanym mieście. Piszą, że przeszłość jest jak obcy kraj. Głupstwa. Przeszłość to moja ojczyzna. Przyszłość jest obcym krajem, pełnym obcych twarzy, nie wejdę w nią. Pozwólcie mi wrócić do domu... Mama mówiła, żebym się nie spóźnił...
[…]
Nie należą do ciebie żadne czasy, żadne miejsce nie jest twoje. To, czego szukasz, nie szuka ciebie, tamto, o czym śnisz, nie śni o tobie. Wiesz, że w innym miejscu i innym czasie coś było twoje, dlatego wciąż przemierzasz minione pokoje i dni. Lecz jeśli jesteś we właściwym miejscu, czas jest inny. Jeśli jesteś we właściwym czasie, różni się miejsce.
[…]
Pamiętam różę, której spoglądam w twarz, jestem tej samej wysokości. Pamiętam, jak moknę w szynelu w okopach jakiejś wojny, palę krótkie, ostre papierosy. Siedzę w jednym z barów przy Pięćdziesiątej Drugiej, w niepewności i trwodze... Albo wiążę sandały i podnoszę tarczę, która lśni w słońcu. Mówią, że moje życie było zupełnie inne. Zgadzam się, żeby ich nie drażnić. Ale ja właściwie nie mam innego życia. Nie pamiętam już, czy to ja wymyśliłem Gaustyna, czy on wymyślił mnie. Czy istniała taka klinika przeszłości, czy był to tylko pomysł, zapisek w notatniku, fragment gazety, na który wpadłem przypadkiem? I czy to wszystko z nadciąganiem przeszłości już się zdarzyło, czy zacznie się jutro...
[…]
Nigdy nie lubiłem końców, nie pamiętam zakończenia ani jednej książki, ani jednego filmu, czy jest taka choroba – niepamięć końców? I po cóż pamiętać (zawsze znane wcześniej) zakończenie? Pamiętam tylko początki. Pamiętam, że przez długi czas kładłem się wcześnie... Pamiętam, jak ojciec zabrał mnie ze sobą do obozu Cyganów, żeby mi pokazać lód, a krępy Cygan... Zapomniałem, jak się nazywał. Pamiętam przerażającą zamieć śnieżną i świecę, która paliła się w domu, świeca na stole się paliła... Pamiętam różę, której spoglądam w twarz, jestem tej samej wysokości. Pamiętam, jak moknę w szynelu w okopach jakiejś wojny, palę krótkie, ostre papierosy. Siedzę w jednym z barów przy Pięćdziesiątej Drugiej, w niepewności i trwodze... Albo wiążę sandały i podnoszę tarczę, która lśni w słońcu. Mówią, że moje życie było zupełnie inne. Zgadzam się, żeby ich nie drażnić. Ale ja właściwie nie mam innego życia. Nie pamiętam już, czy to ja wymyśliłem Gaustyna, czy on wymyślił mnie. Czy istniała taka klinika przeszłości, czy był to tylko pomysł, zapisek w notatniku, fragment gazety, na który wpadłem przypadkiem? I czy to wszystko z nadciąganiem przeszłości już się zdarzyło, czy zacznie się jutro...
Georgi Gospodinow, Schron przeciwczasowy
Autobiograficzna i nagrodzona w 2023 roku Międzynarodową Nagrodą Bookera powieść z pogranicza eseju i pamiętnika Georgiego Gospodinowa – bułgarskiego powieściopisarza, poety i krytyka literackiego przenosi akcję tej pomysłowej opowieści zarówno do Konfederacji Szwajcarskiej, w tym przede wszystkich do Zurychu, jak i do Republiki Bułgarskiej do stołecznej w niej Sofii, generalnie rzecz ujmując w czasy jak najbardziej i nam współczesne. Uksiążkowiony Gaustyn, to alter ego pisarza, a może też enigmatyczny, czy najprędzej przykładowy trzynastowieczny Gaustyn z Arles, co wciąż w życiu eksperymentuje, zwłaszcza na żywej materii płynącego przez historię czasu, periodu w umyśle człowieka, który z kolei tak naprawdę nigdy się nie kończy za to przeciwnie ciągle zaczyna, a nawet zapętla czy powtarza, przekreślając umowne paralele pomiędzy czasami przeszłymi, teraźniejszymi, a przyszłymi. Na przykładzie wyjątkowej i urządzonej przez siebie kliniki przeszłości w szwajcarskim Zurychu, do której przybywają osoby cierpiące na chorobę Alzheimera, realizuje swój program swoistej terapii, która pozwoliłaby pacjentom poczuć się bezpiecznie w przestrzeniach urządzonych na modłę wszystkich poszczególnych dekad dwudziestego wieku. Ten ekscentryczny pomysł wcielony przez Gaustyna w życie wkrótce zaciekawia postronnych obserwatorów, którzy też by chcieli ponownie i bez końca zaznać szczęśliwych dni z czasach swej młodości. Równolegle w opowieści toczy się akcja, w której zrzeszone państwa europejskie o rozbieżnej tożsamości narodowej organizują referendum, co pozwoliłoby dokonać wyboru wspólnej wszystkim przeszłości. Powieść Gospodinowa to w pewnym sensie dystopia, która w swej krytyce porządku społecznego umożliwia autorowi ucieczkę od rzeczywistości, która z kolei wtłacza go silniej w fotel niż pojedynczość swego bytu-w-bycie.