Blog

 

07.06.2025

Sensei i miłość

„Zadziwiająco

duża ilość żywych stworzeń

mnie otacza i

wszystkie brzęczą”


„Smutek

to nic takiego. Ból

fizyczny najłatwiej wywołuje

smutek.”


„Niebo wieczorem pozostanie czyste,

tylko

czy serce moje nie przestanie boleć?”

Irako Seihaku

[…]

Właściwie nazywa się sensei Matsumoto Harutsuna, ale ja będę mówić o nim po prostu Sensei. Nie sensei pisane małą literą, ale właśnie tak: Sensei. W szkole średniej uczył mnie języka i literatury narodowej. Nie był naszym wychowawcą, a i ja nie byłam tak bardzo zainteresowana tym przedmiotem, nie mogę więc powiedzieć, żebym go szczególnie dobrze zapamiętała. Odkąd skończyłam liceum, przez dłuższy czas nie spotkałam go ani razu. Kilka lat temu przypadkiem usiedliśmy obok siebie w knajpce koło stacji i od tego czasu co rusz się spotykamy. Sensei siedział wyprostowany jak struna na wysokim stołku przy barze. Tuńczyk z natto. Korzeń lotosu smażony na ostro. Solone cebulki – powiedziałam, siadając przy barze i prawie jednocześnie starszy pan obok również złożył zamówienie: Solone cebulki. Smażony korzeń lotosu, na ostro. Tuńczyk z natto. Spojrzałam zaciekawiona, kto ma tak podobny gust do mojego, a wtedy on też spojrzał na mnie. Podczas gdy ja się zastanawiałam, gdzie widziałam tę twarz, starszy pan przemówił: Pani Omachi Tsukiko, prawda? Skinęłam głową, zaskoczona. Co jakiś czas widuję panią tu, w tym barze – kontynuował. Aha – powiedziałam niepewnie i spojrzałam na Senseia. Starannie, gładko zaczesane włosy, biała koszula równo zaprasowana, popielata kamizelka. Na ladzie przed nim stoi ceramiczna karafka na ćwierć litra [dokładniej karafka mieszcząca 1 go (0,18 litra) – przyp. tłum.], talerzyk z pozostawionym kawałkiem cienko pokrojonego wielorybiego tłuszczu i miseczka z resztką wodorostów mozuku. Stwierdziłam z aprobatą, że co do zakąsek starszy pan ma gust taki jak ja, i wtedy niewyraźnie przypomniała mi się jego sylwetka na podwyższeniu, za stołem, w klasie licealnej. Sensei zawsze, kiedy pisał na tablicy, trzymał w drugiej ręce gąbkę do ścierania. Pisze kredą „Wiosną cudne są zorze” [pierwsze słowa Makura no soshi, czyli Notatnika osobistego, klasycznego dzieła japońskiego z przełomu X i XI wieku – przyp. tłum.] czy coś podobnego i zaraz to wszystko ściera, choć jeszcze pięć minut nie minęło. Nawet kiedy prowadził wykład, zwrócony twarzą do uczniów, nie wypuszczał z rąk tej gąbki. Zdawało się, że pasek umocowany wokół niej był przyrośnięty do żylastej lewej ręki Senseia.

[…]

Słyszałam wcześniej, że jego żona nie żyje. Odwiedzanie w domu kogoś, kto mieszka samotnie, wydało mi się trochę ryzykowne, ale tak już mam, że trudno mi podejmować stanowcze decyzje, kiedy trochę wypiję, więc w końcu weszłam. Bałagan był większy niż się spodziewałam. Wyobrażałam sobie schludny pokój bez śladu kurzu, a tymczasem w ciemnych kątach zobaczyłam stosiki jakichś przedmiotów. Z przedpokoju przechodziło się do wyłożonego dywanem pokoju, w którym stała stara kanapa, było całkiem porządnie i nic nie zapowiadało, że w następnym pokoju, wielkości ośmiu mat [w Japonii również dziś wielkość pokoju często określa się przez podanie liczby mat tatami układanych na podłodze; jedna mata to ok. 90 na 180 cm (wymiary są różne w zależności od regionu), czyli pokój o wielkości ośmiu mat ma ok. 13 m2 – przyp. tłum.] , będą porozrzucane książki, zapisane ręcznie kartki papieru, gazety i inne rzeczy. Sensei rozstawił niski stolik, spomiędzy rzeczy w kącie pokoju wyciągnął półtoralitrową butelkę sake i nalał do pełna do dwóch filiżanek różnej wielkości.

[…]

W koronach drzew w ogrodzie coś zatrzepotało. Może to ptaki? Doleciało mnie ciche ćwierkanie, przez moment słychać też było, jak trzęsą się liście i gałęzie, potem wszystko ucichło. Czyżby miały tam gniazda? – zapytałam, ale nie dostałam odpowiedzi. Odwróciłam się i zobaczyłam, że Sensei siedzi z nosem w gazecie. To chyba nie jest dzisiejsza gazeta, po prostu wyłowił ją spomiędzy leżących na podłodze, pomyślałam. Wydaje się całkowicie pochłonięty czytaniem rubryki wiadomości międzynarodowych, gdzie zamieszczone było zdjęcie kobiety w kostiumie kąpielowym. Wyglądał, jakby zapomniał o mojej obecności. Sensei – spróbowałam jeszcze raz, ale nie odpowiedział. Pełne skupienie. Sensei! – powiedziałam głośniej. Dopiero wtedy podniósł głowę. Chce pani poczytać, Tsukiko? – zapytał. Nie czekając na moją odpowiedź, odłożył gazetę na podłogę, otworzył przesuwane drzwi i wyszedł do drugiego pokoju. Ze starej komody wyjął jakieś przedmioty i wrócił, trzymając je w objęciach. Były to małe naczynia ceramiczne. Powtórzył tę drogę między pokojami kilka razy. Proszę, proszę – powiedział i mrużąc lekko oczy, ustawił naczynka delikatnie na matach. Naczynia miały rączki, pokrywki i dzióbki do nalewania.

[…]

Księżyc lśni jasno na niebie. „Przez wierzby prześwieca rzeka, co nocą bieleje, a na drugim brzegu, na polu dymem owianym…” [Fragment wiersza Hyohaku (Wędrówka) Irako Seihaku, 1877-1946 – przyp. tłum.] – znienacka wyrecytował Sensei. A co to, sutrę mi pan tu recytuje? – zapytałam, na co on obruszył się: Tsukiko, ty naprawdę nie uważałaś na zajęciach z japońskiego. O czymś takim nas pan nie uczył – mówię. To przecież Irako Seihaku, prawda? – mówi Sensei. Takim nauczycielskim tonem. Nigdy nie słyszałam o żadnym Irakosei Haku – powiedziałam, sięgając po butlę sake i bez pytania nalałam sobie do filiżanki. Kto to widział, żeby kobieta sama sobie nalewała, Tsukiko – skarcił mnie gospodarz. O, pan to jest stary, staroświecki – odparowałam. Stary, ale jary – mruknął Sensei i też nalał sobie pełną filiżankę. „…A na drugim brzegu, na polu dymem owianym, niesie się słaby dźwięk fletu i dotyka serca wędrowca” … Z zamkniętymi oczami wygłasza te słowa, jakby wsłuchiwał się w swój głos. Ja spoglądam nieuważnie na mniejsze i większe baterie. Leżą spokojnie w słabym świetle lampy. Księżyc znów zaczął okrywać się mgiełką.

[…]

To Sensei zaproponował, żebyśmy wybrali się na targ urządzany w dni z ósemką. To znaczy, że targi są ósmego, osiemnastego i dwudziestego ósmego. W tym miesiącu dwudziesty ósmy przypada w niedzielę, więc ten dzień chyba by ci odpowiadał – powiedział Sensei i z teczki, którą zawsze miał przy sobie, wyciągnął kalendarzyk. Dwudziesty ósmy? Ja też wyjęłam kalendarzyk i zaczęłam powoli przewracać kartki, choć przecież i tak nie miałam w nim wpisanych żadnych terminów. Tak, mogę wtedy – odpowiedziałam, jakbym to właśnie z trudem ustaliła. Sensei grubym piórem wpisał pod datą dwudziestego ósmego: „Targ ósmego dnia. Tsukiko. Południe. Przystanek autobusu, Minamimachi”. Ma ładne pismo. Spotkajmy się w południe – powiedział, chowając kalendarzyk do teczki. Bardzo rzadko zdarza nam się widzieć w biały dzień. Nasze spotkania zwykle wyglądają tak: siedzimy obok siebie w ciemnym barze i – o tej porze roku – nabieramy na pałeczki kawałki schłodzonego tofu, trochę wcześniej byłoby to raczej podawane na gorąco yudofu, do tego popijamy małymi łyczkami sake. Mówię „nasze spotkania”, ale to nie jest tak, że się umawiamy na nie, raczej przypadkiem natykamy się na siebie. Zdarza się tak, że nie widzimy się przez kilka tygodni, bywa i tak, że pijemy razem co wieczór. A co to za targ? – zapytałam, nalewając sobie sake do kieliszka. Targ jak targ. Na targach są różne rzeczy używane na co dzień.

[…]

Cóż, rzeczywiście, ktoś z firmy powiedział mi kiedyś, że w moim nalewaniu nie widać seksapilu. Seksapil to pojęcie dość staroświeckie, a i samo przekonanie, że odnajdzie się je w tym, że to kobieta nalewa sake, też jest staroświeckie. Zdziwiona, przyjrzałam się uważnie koledze. A on chyba to źle zrozumiał, bo kiedy wyszliśmy z baru, zaczaił się w ciemnym kącie, a potem próbował mnie pocałować. O nie, pomyślałam i z całej siły odepchnęłam obiema rękami jego zbliżającą się twarz. Możesz się mnie nie bać – szepnął. Oderwał moje ręce od swojej twarzy i znów spróbował zbliżyć ją do mojej. Wszystko to też jest bardzo staroświeckie. Z wysiłkiem powstrzymałam się od wybuchu. A i dzień dziś niepomyślny – powiedziałam, udając powagę i głosem, i wyrazem twarzy, jakbym parodiowała przemawianie na weselu. Dzień niepomyślny? Dziś jest tomobiki, niepomyślny dzień. A jutro shakk?, też zły dzień; to dzień tygrysa i starszego brata metalu [pojęcia z tradycyjnego kalendarza, przeniesionego do Japonii z Chin – przyp. tłum.].

[…]

Sensei podszedł jednak nie do sklepiku z kotami, a do innego, z pisklętami. Poproszę jedną samiczkę i jednego samczyka – powiedział zdecydowanym tonem. Właściciel straganu sprawnie wyłowił z podzielonych na lewą i prawą stronę stadek po jednej sztuce i włożył ptaki do dwóch osobnych pudełek. Mruknął: Proszsz! – i podał je Senseiowi. Ten wziął pudełka ostrożnie, niemal z lękiem. Trzymając oba na lewej dłoni, prawą wyjął portfel z kieszeni i podsunął go mnie. Bardzo przepraszam, możesz zapłacić? To ja lepiej potrzymam pudełka. Dobrze. Jego kapelusz przekrzywił się jeszcze bardziej.

[…]

Nie odzywamy się z Senseiem do siebie. To nie jest tak, że się nie spotykamy. Widzimy się całkiem często w tym samym barze co zwykle, tylko nie odzywamy się do siebie. Każde z nas wchodzi, rzuca szybkie, ukradkowe spojrzenie, żeby się upewnić, czy to drugie jest, i dalej już zachowujemy się tak, jakbyśmy się nie znali. I ja udaję, że go nie znam, i Sensei też udaje, że mnie nie zna. Tak się dzieje mniej więcej od czasu, kiedy na tablicy, na której wypisywane są potrawy sezonowe, zaczęły się pojawiać „Zimowe dania w kociołkach”, więc niedługo będzie już chyba cały miesiąc? Zdarza się nawet, że siedzimy obok siebie przy barze, jednak nie zamieniamy ze sobą ani słówka. A zaczęło się od radia. Właśnie leciała bezpośrednia transmisja meczu baseballowego. Zbliżała się ostatnia runda w walce o zwycięstwo…

[…]

Jak się tak zastanowić, tylko z Senseiem spędzałam czas. Poza nim już od dłuższego czasu nie było nikogo, z kim zdarzałoby mi się usiąść i napić sake, iść razem ulicą czy oglądać coś ciekawego. Nie mogę sobie przypomnieć, z kim spędzałam czas, zanim się zaprzyjaźniłam z Senseiem. Byłam sama. Sama wsiadałam do autobusu, sama chodziłam po mieście, sama robiłam zakupy i sama piłam sake. Kiedy byłam z nim, czułam się tak samo jak wcześniej, kiedy wszystko robiłam w pojedynkę. Skoro tak, to można by pomyśleć, że nie muszę się starać, żeby spędzać z nim czas, jednak, gdy byłam z nim, czułam się pełniejsza. Pełniejsza, to też może dziwne określenie? Albo może powiedziałabym, że to jest tak, jakbym nie zdejmowała obwoluty ze świeżo kupionej książki, tylko odłożyła ją w takim nienaruszonym stanie? Sensei by się chyba pogniewał, gdyby się dowiedział, że został porównany do obwoluty. Kiedy spotykamy się w barze i udajemy, że się nie znamy, mam wrażenie, że dzieje się tak, jakby książka i jej obwoluta zostały rozdzielone, i źle się z tym czuję. Ale ta chęć szybkiego poprawienia czegoś, z czym się źle czuję, jest irytująca. A i Senseia też to z pewnością irytuje. I tak wciąż udajemy, że się nie znamy, i końca tego nie widać.

[…]

Obowiązuje tutaj zasada, by każdego gościa traktować, jakby przyszedł po raz pierwszy. I oto nagle szef wyskakuje z tym „wybierzmy się razem”. A dokąd pan jeździ? – zapytał Sensei, szef zaś wyciągnął szyję jeszcze bardziej i powiedział: A w okolice Tochigi. Ponownie popatrzyliśmy na siebie. Szef z wyciągniętą szyją czeka na naszą odpowiedź. Co robimy, zapytałam, a w tej samej chwili Sensei powiedział: „Pojedźmy!”. I w ten sposób zostało ustalone, że pojedziemy wszyscy razem na grzyby do Tochigi, samochodem szefa. Na samochodach zupełnie się nie znam. Sensei z pewnością też. Samochód szefa był biały i pudełkowaty, nie miał modnych opływowych linii, jakie ostatnio widzi się w mieście. To był po prostu stary, masywny, kanciasty samochód; dziesięć lat temu często takie widywałam. Ustaliliśmy, że spotkamy się w niedzielę o szóstej rano przed barem. Budzik zadzwonił o piątej trzydzieści; wstałam, nawet twarzy porządnie nie umyłam, tylko chwyciłam pachnący kurzem plecak, który poprzedniego dnia wyciągnęłam z szafy, i wyszłam z domu. W porannym powietrzu dźwięk przekręcanego w zamku klucza rozniósł się nieprzyjemnie głośno. Ziewnęłam kilka razy i ruszyłam w stronę baru. Sensei już czeka. Stoi wyprostowany, w ręce trzyma tę samą teczkę co zawsze. Bagażnik samochodu jest otwarty. Szef grzebie w nim, schowany do połowy. Czy to są rzeczy potrzebne do zbierania grzybów? – spytał Sensei. Ale gdzie tam. To zabieram dla mojego kuzyna, on mieszka w Tochigi – odpowiedział szef, nie zmieniając pozycji. Jego głos dziwnie zahuczał z wnętrza bagażnika.

[…]

Chyba mi się przysnęło. Kiedy się obudziłam, jechaliśmy przez góry. Nie spałam do momentu, kiedy zjechaliśmy z autostrady i wjechaliśmy na jakąś tam trasę. Rozmawialiśmy niespiesznie we troje o tym, że Sensei uczył języka i literatury narodowej, że byłam jego uczennicą, że nie miałam zbyt dobrych ocen, i o tym, że właściciel sklepu ma na imię Satoru i że grzyby, których się dużo zbiera tam, gdzie jedziemy, to opieńki, czyli pospolicie modashi. Mogliśmy jeszcze rozmawiać o tym, jakie są te grzyby, opieńki, albo jak bardzo Sensei był surowy na zajęciach, i o wielu innych rzeczach, tylko że za każdym razem, kiedy pan Satoru coś mówił, nie wiem, dlaczego, ale uparcie odwracał głowę do nas, więc Sensei i ja zaczęliśmy uważać, żeby nie dać się ponieść rozmowie. Samochód powoli piął się do góry. Pan Satoru zamknął okno, wcześniej cały czas otwarte. Poszliśmy za jego przykładem i zamknęliśmy okna z tyłu. Zrobiło się chłodno. Od strony gór dobiegały czyste głosy ptaków. Droga zaczęła się zwężać. Dojechaliśmy do miejsca, gdzie się rozwidlała. Dalej jedna nitka jest asfaltowa, a druga – żwirowa. Wjechaliśmy na tę żwirową i samochód wkrótce się zatrzymał. Pan Satoru wysiadł i ruszył dalej tą drogą do góry. Sensei i ja odprowadziliśmy go wzrokiem z naszych tylnych siedzeń.

[…]

Po jakichś trzydziestu minutach jazdy od chwili, kiedy dosiadł się do nas pan Toru, jego kuzyn zatrzymał samochód i wyłączył silnik. Oni dwaj i ja mamy na sobie dżinsy i buty sportowe. Kuzyni wysiedli i zaczęli zginać i rozprostowywać zesztywniałe kolana. Ja też wzięłam z nich przykład i porozciągałam się trochę. Tylko Sensei stoi sztywno wyprostowany. Ubrany jest w tweedowy garnitur i skórzane buty. Garnitur jest trochę znoszony, ale wydaje się uszyty przez dobrego krawca. Ubrudzi się pan – mówił pan Toru. Nic nie szkodzi, jeśli się trochę ubrudzę – odpowiedział Sensei i przełożył teczkę z prawej ręki do lewej. A może by tak zostawić tę teczkę? – mówi Satoru. Wykluczone – odpowiedział Sensei spokojnie. Ruszyliśmy leśną ścieżką pod górę. Kuzyni mają na plecach prawie identyczne górskie plecaki, które wydają się co najmniej o rozmiar większe od mojego. Pan Toru szedł na przedzie, jego brat stanowił ariergardę.

[…]

Droga robiła się coraz bardziej stroma. Nie była szersza niż zwykła ścieżka wydeptana przez zwierzęta. Po obu jej stronach rosły gęsto jesienne trawy, które lekko głaskały nasze twarze i ręce, kiedy koło nich przechodziliśmy. Na dole liście jeszcze nie zaczęły zmieniać kolorów, ale tutaj większość drzew już zabarwiła się na żółto lub czerwono. Chociaż powietrze jest chłodne, zaczynam się pocić – to dlatego, że nie uprawiam żadnego sportu. Spojrzałam, jak Sensei sobie radzi – szedł lekkim krokiem ze swoją teczką w jednej ręce i wcale nie wyglądał, jakby mu było gorąco. Sensei, czy pan często chodzi po górach? Tsukiko, czegoś takiego w ogóle nie można nazwać chodzeniem po górach. Aha. O, słuchajcie, znowu dzięcioł wyjada robaki. Chociaż mówili, żebyśmy posłuchali, ja szłam dalej ze zwieszoną głową.

[…]

O, znalazłem. Jakieś grzyby – odezwał się Sensei głośno. Kuzyni powoli ruszyli w jego stronę. A to coś rzadkiego! – powiedział pan Toru, pochylając się. Czy to maczużnik [Tochukaso, dosłownie „zimą owad, latem roślina” - łac. Cordyceps sinensis - grzyby, które pasożytują na larwach owadów: doprowadzają do ich śmierci i następnie wyrastają na ich ciałach; bardzo cenione w medycynie tradycyjnej – przyp. tłum.]? – zapytał Sensei. Robak wydaje się duży. Ciekawe, co to za poczwarka.  Stanęli tak nad grzybami i każdy coś dorzuca od siebie. Maczużnik – powtórzyłam cichutko, a wtedy Sensei kawałkiem patyka napisał mi to słowo dużymi znakami na ziemi. Tsukiko, chyba na lekcjach biologii też za bardzo nie uważałaś – zaczęło się kazanie. O czymś takim nie było mowy na zajęciach – powiedziałam, wydymając usta, a pan Toru roześmiał się głośno. Tych najważniejszych rzeczy to w szkole raczej mnie nie uczyli – mówi i się śmieje. Sensei spokojnie zniósł jego śmiech, ale w końcu powiedział cicho: Jeżeli tylko jest chęć, wszędzie można się dużo nauczyć. A to ciekawy nauczyciel, ten pani Sensei – powiedział pan Toru i znów wybuchnął śmiechem. Tymczasem Sensei wyjął z teczki torebkę foliową, delikatnie włożył do niej maczużniki i zawiązał. Po czym włożył torebkę do teczki.

[…]

Rozglądam się zdziwiona, a on przecież stoi tuż obok. Sensei, jest pan tutaj, prawda? – zawołałam do niego, a on odpowiedział dziwnym głosem: Nigdzie indziej się nie wybieram, hi, hi, hi! W lesie robił wrażenie kogoś innego niż ten Sensei, którego dobrze znałam. Wydawał się jakimś stworem, który żył tu od dawna. Sensei! – zawołałam go jeszcze raz. Czułam się taka samotna. Tsukiko, przecież mówię, że zawsze jestem koło ciebie. Mówi, że jest koło mnie, ale co z tego. Wiadomo, że zostawi mnie i pójdzie sobie dalej, taki już jest. Kiedyś powie: och, Tsukiko, ale ty jesteś niechlujna. Albo: masz niewłaściwe podejście do świata. Powie tak i w końcu sobie pójdzie, to pewne.

[…]

Patrzyłam w niebo. Znalazłam wielki pień ściętego drzewa, więc przysiadłam sobie na nim. I kuzyni, i Sensei weszli głęboko między drzewa. Ptasie ta ra ra ra dochodziło teraz niewyraźnie, z oddalenia. W zamian za to tutaj słychać wysokie ciurlikanie: ru ru ru ru! To miejsce jest przesycone wilgocią. Nie tylko o to chodzi, że ziemia jest wilgotna. Liście drzew, poszycie, bakterie, niezliczone drobne żyjątka żyjące tuż pod powierzchnią ziemi, płaskie robaki pełzające po ziemi, owady ze skrzydełkami, unoszące się w powietrzu, ptaki na drzewach, wreszcie i duże zwierzęta, żyjące w głębi lasu – wszystko to oddycha, a wydychane powietrze wypełnia przestrzeń dookoła. Nieba widać tylko skrawek. Ledwie prześwituje między drzewami. Ich czubki wyglądają jak sieć pokrywająca niebo. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się już do tego przytłumionego światła, dostrzegłam w poszyciu przeróżne rzeczy. Pomarańczowe grzybki. Mech. Coś podobnego do białych, szorstkich żyłek z liści. Może to jakiś rodzaj pleśni? Martwe żuczki. Rozmaite mrówki. Różne rodzaje stonóg. Ćmy, przycupnięte po spodniej stronie liści. Zadziwiające, że jestem otoczona przez aż tyle żywych stworzeń. W mieście byłam przekonana, że zawsze jestem sama, no, może czasem jesteśmy we dwoje z Senseiem. W mieście żyją tylko duże istoty. Tak myślałam. Ale z pewnością nawet w mieście, gdybym się uważnie przyjrzała, okazałoby się, że otacza mnie mnóstwo żywych stworzeń. Wcale nie było tak, że byliśmy tylko we dwoje, Sensei i ja. Powiedzmy, w barze, zwracałam uwagę tylko na Senseia. A tam był przecież i pan Satoru. Było wielu klientów, których znałam z twarzy. Nie uświadamiałam sobie jednak tego, że każdy z nich rzeczywiście jest żyjącą istotą ludzką. Nie myślałam, że każdy z nich wiedzie życie podobnie jak moje wypełnione przeróżnymi sprawami.

[…]

Prawdę mówiąc, osoba, która była moją żoną, raz zjadła grzyby znane jako grzyby rozśmieszające [Waraitake - łac. Panaeolus papilionaceus - polska nazwa to kołpaczek motylkowaty, ale ze względu na to, że nie nasuwa ona skojarzeń związanych z nazwą w języku japońskim, będę się tutaj posługiwać dosłownym tłumaczeniem tej ostatniej – przyp. tłum.] – zaczął mówić Sensei i to całkowicie pochłonęło uwagę kuzynów. A co to znaczy, jakaś „osoba, która była moją żoną”? Oznacza to moją żonę, która uciekła ode mnie piętnaście lat temu – mówi Sensei jak zwykle przesadnie poważnym tonem. O! – wyrwało mi się z cicha. A ja sądziłam, że jego żona umarła. Pomyślałam, że panowie Toru i Satoru też zdziwią się tak jak ja, ale nie, oni mieli obojętne miny.

[…]

Pierwsze objawy wystąpiły w chwili, kiedy już prawie dotarliśmy na sam dół. Wystarczy taka ilość, żeby pojawiły się objawy, powiedział mi to potem beztroskim tonem lekarz w szpitalu, a ja, owszem, miałem wrażenie, że były one całkiem wyraźne. Dotąd żona zachowywała się zupełnie normalnie, aż tu naraz z jej ust zaczęło płynąć zawodzenie: uuu! Najpierw przerywane, ale później zaczął się ten tak zwany śmiech, ciągnący się już bez żadnych przerw. Powiedziałem o tym „śmiech”, ale nie czuło się w nim wesołości czy radości. To był taki głos, jakby ktoś usiłował powstrzymać wzbierający śmiech, ale za nic nie mógł tego dokonać i chociaż już czuł, że ma problem, to ciało nadal reagowało niepowstrzymanym śmiechem. Albo taki, jakby ktoś został doprowadzony do śmiechu przez bardzo, bardzo czarny humor. Syn w końcu naprawdę się przeląkł, ja też czułem, że muszę czym prędzej coś zrobić, a żona, ze łzami w oczach, śmiała się i śmiała. […] Kiedy atak śmiechu wreszcie ustał, palnąłem żonie kazanie. Tylko pomyśl, ile dziś narobiłaś kłopotu różnym osobom. Myślę, że wygłaszałem te pouczenia jak fachowiec. Zupełnie jakbym pouczał moich uczniów. Żona wbiła wzrok w podłogę i słuchała. Przytakiwała każdemu mojemu słowu. Kilka razy mówiła, że bardzo przeprasza. Na koniec powiedziała cicho, że kiedy się żyje, zawsze robi się komuś jakiś kłopot. Ja osobiście nie sprawiam nikomu kłopotu. To ty byłaś kłopotem. Nie przenoś tego, co mówię o tobie, na inne osoby, powiedziałem surowo. Żona znów zwiesiła głowę. A kiedy po kilkunastu latach uciekła ode mnie, ja przypomniałem sobie jak żywą jej postać, kiedy tak siedziała z opuszczoną głową. Moja żona była kłopotliwą osobą, ale ja chyba też nie różniłem się tak bardzo od niej. Myślałem wtedy, że byliśmy jak hetka- pętelka. Tylko że dla żony ja chyba wcale nie byłem taką dobrą pętelką.

[…]

Sensei wyciągnął Encyklopedię z plecaka. Książka ma wyraźne ślady używania, a okładka jest w przestarzałym stylu. Widnieje na niej zdjęcie okazałych czerwonych grzybów z białymi kropkami, rzeczywiście wyglądających na muchomory. Panie Toru, czy zna pan może taką jedną historię z Syberii? Jaką historię? Dawno temu wodzowie plemion z wyżynnych terenów Syberii przed wyruszeniem do walki jedli muchomory. To dlatego, że zawierają one środki wywołujące oszołomienie. Wystarczy, że ktoś zje kawałek takiego grzyba, a natychmiast nawiedza go stan szalonego podniecenia, wielka chęć do walki i moc, która normalnie trwałaby chwilę, a po zjedzeniu grzybów utrzymuje się całymi godzinami. Jako pierwszy zjada muchomory wódz, a następny w hierarchii plemiennej mężczyzna pije jego mocz. Potem następny w hierarchii mężczyzna pije mocz tego poprzedniego. Tak to się powtarza, aż składniki zawarte w grzybach znajdą się w ciałach wszystkich mężczyzn. I kiedy ostatni mężczyzna wypije mocz poprzedniego, wyruszają do walki – zakończył Sensei. Encyklopedia grzybów to naprawdę przydatna książka – powiedział pan Satoru i zachichotał piskliwie. Łamał suszone grzyby na drobne kawałki i żuł je po trochu. Proszę, niech państwo jedzą. Nam też wcisnął do ręki połamane kawałeczki grzybów. Sensei przyjrzał się grzybom uważnie. Ja powąchałam je bardzo ostrożnie. Toru i Satoru śmiali się do siebie bez większego sensu. Pan Toru mówił na przykład: Bo wiesz… – na co Satoru wybuchał śmiechem. A jak przestawał się śmiać, to sam zaczynał: Tego, wiesz… – wtedy z kolei śmiał się Toru. Jednocześnie odzywali się: No bo wiesz… – i jednocześnie wybuchali śmiechem.

[…]

Sensei i ja idziemy koło siebie i razem śmiejemy się. Sensei, czy pan dalej kocha tę żonę, która od pana uciekła? – wymamrotałam, a wtedy jego śmiech stał się wysoki i przenikliwy. Żona jest dla mnie nadal istotą, której nie jestem w stanie ocenić – odpowiedział, poważniejąc trochę, a potem znów zaczął się śmiać. Zadziwiająco duża ilość żywych stworzeń mnie otacza i wszystkie brzęczą. I naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego idę tą drogą.

[…]

Wytrącona z równowagi, poszłam do sąsiedniego pokoju, a kiedy sobie tam siedziałam, zaczęłam mieć zawroty głowy. Czyżbym dorobiła się anemii? Tsukiko, myślisz, że dostaje się anemii od samego widoku krwi? To dosyć trudna sprawa. Tak pewnie powiedziałby Sensei i wyśmiałby mnie. Ale Sensei nie odwiedza mnie w moim mieszkaniu. Tylko ja czasami do niego przychodzę. Siedziałam tak, aż powieki zaczęły mi opadać. Prawdę mówiąc, od rana nic nie jadłam. Bez specjalnych planów spędzałam wolny dzień pod kołdrą. Zawsze tak robię w okresie noworocznym, kiedy już wrócę od mamy. Nie mogę jakoś znieść mojego rodzinnego domu i rzadko go odwiedzam, choć jest w tej samej dzielnicy; nie wytrzymuję tego hałasu i rozgardiaszu, jaki wprowadzają mama i mój starszy brat z żoną i ich dzieci. Nie o to chodzi, że mogłabym usłyszeć znów, że powinnam wyjść za mąż czy rzucić pracę. Już od dawna nie odbieram tego jako złośliwości. Tylko o to, że w jakiś trudny do określenia sposób coś mi tam nie pasuje. Trochę tak, jakbym sprawiła sobie ileś ubrań dokładnie na mój wzrost, ale po włożeniu okazuje się, że jedne są za krótkie i wystają mi kostki, a znów poły innych ciągną się po ziemi. Zdziwiona, zdejmuję je z siebie i przykładam do ciała, a wtedy wszystkie są właściwej długości. To chyba takie uczucie?

[…]

Przyjaciółka wbiła we mnie wzrok. Dlaczego on nie porozmawiał ze mną, tylko udawał się po porady do tej czy innej mojej znajomej? Poczułam się zupełnie zbita z pantałyku. Nie rozumiałam tego ani trochę. Powiedziałam to przyjaciółce, a ona westchnęła ciężko. No przecież, wymamrotała. No przecież jak człowiek kogoś kocha, to się niepokoi. A ty tak nie miałaś? To są dwie różne rzeczy. Taki niepokój to on powinien mnie rzucić w twarz, a nie zwracać się po poradę do osoby trzeciej. Nie byłam w stanie dostrzec w tym niczego innego niż kompletne nieporozumienie. Przepraszam. Narobiłam ci kłopotu. To było bezsensowne. Przeprosiłam, ale moja przyjaciółka westchnęła jeszcze głębiej niż poprzednio. Sens. O co ci chodzi z tym sensem. To było już jakieś trzy miesiące po tym, kiedy go ostatnio widziałam. Moja przyjaciółka do końca coś tam marudziła, ale ja jej za bardzo nie słuchałam. Zawsze myślałam, że ja nie jestem takim typem, który się łatwo zakochuje. Myślałam, że jeżeli miłość ma być związana z takim marudzeniem, to ja nie mam na nią ochoty. Przyjaciółka wzięła ślub z moim chłopakiem, o którym wtedy rozmawiałyśmy, jakieś pół roku później.

[…]

Poszłam dalej w stronę dworca. Dobrze znam tę drogę, ale tym razem wydawała mi się jakaś obca. Całkowicie powróciłam do czasów dzieciństwa, kiedy do domu wracało się tak długo, okrężną drogą, aż słońce zachodziło i wreszcie znajoma trasa zaczynała wyglądać zupełnie, ale to zupełnie inaczej. Sensei – mruknęłam. Sensei, nie znam drogi powrotnej. Ale Senseia nie było przy mnie. Gdzie też on może być tego wieczoru? Zdałam sobie sprawę, że jeszcze nigdy dotąd nie dzwoniłam do niego. Zawsze spotykaliśmy się jakby od niechcenia i od niechcenia razem dokądś szliśmy. Od niechcenia odwiedzałam go i od niechcenia razem piliśmy alkohol. Zdarzało się i tak, że przez miesiąc ani razu nie rozmawialiśmy i w ogóle się nie spotykaliśmy. Dawniej, jeśli zdarzyłoby się, że przez miesiąc nie rozmawiałabym z chłopakiem przez telefon czy nie spotkała się, nie posiadałabym się ze zdenerwowania. Bałabym się, że zniknął, jakby ktoś zdmuchnął świeczkę. Ze mógłby stać się kimś, kogo nie znam? Z Senseiem nie spotykam się aż tak często. To normalne, w końcu nie jesteśmy kochankami. I nie mam wrażenia, że przez ten czas, kiedy się nie widzimy, oddalamy się od siebie. Sensei jest zawsze Senseiem. I tej nocy też gdzieś z pewnością sobie jest.

[…]

Bez głębszej myśli zatrzymałam się przed dużym lustrem i tak sobie stałam nago. W takich chwilach rozmawiam z tą „ja”, która jest obok (choć tak naprawdę wcale jej nie ma), zupełnie jakbym rozmawiała z kimś obcym, kto stoi przy mnie, i we dwie upewniamy się nawzajem co do tych rozrastających się bez końca spraw. I w ogóle nie dostrzegam w odbiciu lustrzanym mojego nagiego ciała, które zupełnie niepotrzebnie tak bez oporów poddaje się grawitacji. Rozmawiam nie z tą „ja”, która jest widoczna, lecz z tą niewidoczną, z tymi drobnymi przejawami mnie, które unoszą się w mieszkaniu. Do wieczora byłam w domu. Trochę przeglądałam książki i właściwie nic specjalnego nie robiłam. Znów zachciało mi się spać, zdrzemnęłam się więc jakieś pół godziny, a gdy się obudziłam i rozsunęłam zasłony, za oknem było zupełnie ciemno. Według kalendarza nastała już wiosna, ale dni są jeszcze krótkie. Już lepiej się czuję w środku zimy, kiedy krótkość dni wydaje się wręcz mnie poganiać. Jak pomyślę, że i tak zaraz będzie ciemno, w tej porze szarówki o zmierzchu, która tak łatwo wywołuje poczucie żalu, czuję, że moje serce jest w stanie gotowości. A o tej porze, kiedy dzień się już trochę wydłużył i myślę sobie: jeszcze się chyba nie ściemnia, niech jeszcze troszkę się nie ściemnia, zmierzch po prostu ścina mnie z nóg. Ledwo zdążę pomyśleć, że zapada zmrok, a już w następnej chwili bez litości nadciąga smutek i przygniata mnie.

[…]

Jednakże, czyż nie mówi się, że jeśli bodaj otrzemy się o kogoś rękawem, jest to wynik więzów tworzących się przez wiele wcieleń? Zapytałam, czy więzy między Senseiem a mną też się tworzyły przez wiele wcieleń, a on odpowiedział pytaniem: Tsukiko, czy ty rozumiesz, co to znaczy? Po prostu to, że jest jakiś związek między nami, czy nie o to chodzi? – odpowiedziałam po chwili zastanowienia. Sensei ściągnął brwi i pokręcił głową. To nie tylko tyle. Wiele wcieleń oznacza wiele kolejnych odrodzeń. Aha – odpowiedziałam. Ja nigdy nie byłam zbyt dobra z japońskiego i kultury narodowej. To dlatego, że się nie uczyłaś porządnie – orzekł bezlitośnie Sensei. – Tsukiko, „wiele wcieleń” to określenie, które pochodzi z filozofii buddyjskiej. Oznacza, że istoty żywe wiele razy odradzają się w różnych postaciach. […] Odpowiedź Senseia podziałała na mnie zadziwiająco mocno. Spodziewałam się, że kto jak kto, ale on odpowie coś w rodzaju: A ty wierzysz w poprzednie życie, Tsukiko? Trochę to, wiesz, sentymentalne. Możemy powiedzieć, że to poprzednie życie albo że przeznaczenie.

[…]

W tym śmiechu jest coś dziwnego. Tak jakby ktoś połknął kiedyś przez pomyłkę małą żabkę i później nie mógł się już nigdy śmiać z głębi brzucha – taki to był dziwny śmiech, jakby coś w nim utkwiło.

[…]

Niewzruszony moją krytyką Sensei tylko potrząsnął głową. U Uchidy Hyakkena [Uchida Hyakken (1889-1971), japoński pisarz, eseista – przyp. tłum.] można przeczytać taką historię – zaczął. – Było takie opowiadanie, Złodziej amator. Pewien człowiek po pijanemu zachowuje się niewłaściwie, przeklina, a na jego piersi chybocze się złoty łańcuszek. Ponieważ to jego nieprzystojne zachowanie jest po prostu irytujące, złoty łańcuszek coraz bardziej kłuje w oczy naszego bohatera. I dlatego w pewnym momencie go kradnie. Bez najmniejszych skrupułów. Myślał, że to będzie proste, skoro tamten był pijany, ale tu akurat się pomylił, bo sam też był pijany, więc byli na równych pozycjach. Teraz sobie przypomniałam. W czasie zajęć z języka narodowego Sensei zawsze miał taki sam, całkowicie niewinny wyraz twarzy. I dlatego pan też się dopuścił kradzieży? – zapytałam, a on z rozmachem kiwnął głową. Cóż, można powiedzieć, że wzorowałem się na Hyakkenie.

[…]

Księżyc jest bardzo jasny. Zbliża się pełnia. Sensei, zdarza się panu czuć smutek? – zapytałam od niechcenia, kiedy tak patrzyliśmy oboje przed siebie, mając twarze zwrócone w tę samą stronę. Kiedy mnie bolały pośladki, czułem się smutno – odpowiedział, cały czas zapatrzony przed siebie. A właśnie, pośladki… nie, przepraszam, lędźwie… co się stało? Jak wkładałem spodnie, noga mi uwięzła i się przewróciłem. I bardzo mocno potłukłem sobie pośladki. A ha, ha – zaśmiałam się bez zastanowienia. Sensei też się roześmiał. Smutek to nic takiego. Ból fizyczny najłatwiej wywołuje smutek.

[…]

Przyszła pocztówka od pani Ishino – powiedział Sensei. Pani Ishino jest nauczycielką sztuki w szkole średniej. Kiedy ja jeszcze do niej uczęszczałam, miała chyba koło trzydziestu pięciu lat. Włosy, które odznaczały się głęboką czernią i układały się w fale, zbierała zwykle z tyłu, a po korytarzu szkoły chodziła w narzuconym na ramiona kitlu malarskim. Sprawiała wrażenie, że jej szczupłe ciało wprost kipi energią. Była lubiana i przez chłopców, i przez dziewczęta; w sali kółka artystycznego zawsze można było zastać po lekcjach sporo uczniów. Kiedy z aneksu przy sali, w którym zamykała się pani Ishino, zaczynał rozchodzić się zapach kawy, uczniowie pukali do drzwi. Co takiego? – pyta pani Ishino ochrypłym głosem. Proszę pani, mogłaby pani nas poczęstować kawą? – zagaduje przez zamknięte drzwi któryś z uczniów nieco opryskliwym tonem. Dobrze, dobrze – mówi pani Ishino, otwiera drzwi i wręcza uczniom dzbanek pełen kawy. Ale na ten poczęstunek mogą liczyć tylko przewodniczący kółka artystycznego, jego zastępca i kilka osób z trzeciej klasy.

[…]

Tak, postaram się pamiętać – odpowiedziałam, jakbym znów była jego uczennicą. Trochę na odczepnego, trochę smutno, a trochę jak dziecko. Chociaż tyle razy to słyszałam, nie mogę się przyzwyczaić do nazywania go sensei Matsumoto. To o Senseiu. A dokładniej, sensei Matsumoto Harutsuna. Wygląda na to, że nauczyciele mówią do siebie sensei. Sensei Matsumoto. Sensei Ky?goku. Sensei Honda. Sensei Nishikawara. Sensei Ishino. I inni. Zapraszają mnie, a ja wcale nie mam ochoty wybrać się na to oglądanie kwiatów. Myślałam, czyby się nie wykręcić, na przykład tłumacząc się tym, że jestem teraz bardzo zajęta w pracy. Tymczasem w dniu hanami [czyli święcie oglądania kwiatów wiśni – przyp. aut.] Sensei przyszedł po mnie aż do budynku, w którym mieszkałam. To było zupełnie niepodobne do niego. Ale nawet ten niepodobny do siebie samego Sensei trzymał w ręce teczkę, miał na sobie płaszcz wiosenny i stał sztywno wyprostowany. […] Na nasypie impreza trwała w najlepsze. Obecni nauczyciele, nauczyciele, którzy już odeszli z pracy, do tego iluś absolwentów. Na całym nasypie rozłożyli płachty, ustawili półtoralitrowe butle sake i mniejsze butelki piwa, rozłożyli przyniesione potrawy; zewsząd rozlegał się śmiech. Trudno było określić, gdzie jest środek tego zgromadzenia. Nawet po tym, jak już rozłożyliśmy płachtę i przywitaliśmy się z sąsiadami, pojawiali się coraz to nowi ludzie i rozkładali przyniesione przez siebie płachty do siedzenia na trawie. Przybywało ich jak liści na drzewie, gdy już zaczęło wypuszczać pąki.

[…]

Ayuko to była ta dziewczyna, która mówiła, że chce być jak pani Ishino i zaprowadziła mnie do sali kółka artystycznego. Może rzeczywiście była trochę do niej podobna. Drobna, pełna energii, jednak czasem można było dostrzec w niej też pewną uległość. Chyba nie była tego świadoma. I ta odrobina uległości przyciągała do niej wielu chłopców. Często dostawała listy miłosne albo była „wywoływana” z klasy. Tymczasem ona nie reagowała na żadne z tych zaczepek. Przynajmniej na pozór. Chodziły plotki, że Ayuko umawia się ze studentami czy nawet dorosłymi mężczyznami, ale gdy wracałyśmy razem ze szkoły i patrzyłam, jak idąca obok mnie Ayuko liże lody, nie dostrzegałam w niej niczego, co by o tym świadczyło. Nie miałam o tym pojęcia. Prawie nikomu nie daliśmy znać. W czasie studiów zawarli z Ayuko „studenckie małżeństwo”, ale po trzech latach się rozstali. To dość wczesny wiek na małżeństwo. Bo Ayuko nie zgadzała się, żebyśmy po prostu zamieszkali razem, musiał być ślub.

[…]

Ja tam nigdy nie przepadałem za panem Matsumoto – powiedział cicho. I spytał: A ty, Omachi? Odpowiedziałam, że za bardzo nie pamiętam, a on kiwnął głową. Ty to zawsze byłaś trochę rozkojarzona, Omachi. Ten typ, co to duchem jest zawsze gdzie indziej. Sensei i pani Ishino znowu zamachali na mnie rękami. Właśnie w tej samej chwili byłam zwrócona do nich, bo poprawiałam sobie rozrzucone przez wiatr włosy. Nasze oczy się spotkały, Senseia i moje.

[…]

Kojima Takashi lekko kołysał kieliszkiem. Na świecie jest wielu ludzi, którzy sobie tak właśnie kręcą kieliszkami. Zawsze, kiedy na nich patrzę, też czuję się zawstydzony. Patrzyłam w skupieniu na dłoń, którą Kojima cały czas wykonywał koliste ruchy. On zaś powędrował spojrzeniem za moim wzrokiem i wtedy właśnie to powiedział. Ja… ja wcale nic takiego nie myślę – zaczęłam, ale w rzeczywistości ta myśl nie była mi całkowicie obca. Wiesz, Omachi, pomyśl sobie, że dałaś się oszukać, i sama spróbuj tak zakręcić kieliszkiem – zaproponował, zaglądając mi w oczy. W ten sposób? Spróbowałam zakołysać winem w kieliszku. Poczułam aromat wina. Wypiłam łyk i teraz smak był już odrobinę inny. To był smak, który nie odpycha. Może powinnam powiedzieć inaczej, że był to taki smak, który wychodzi naprzeciw i zachęca.

[…]

Pod rękę powoli wyszliśmy po schodach z sutereny, w której znajdował się bar. Księżyc unosił się wysoko na niebie. Księżyc, jak w twoim imieniu, Tsukiko [imię Tsukiko jest zapisywane dwoma znakami, z których pierwszy, tsuki, znaczy „księżyc”, drugi zaś, ko, o znaczeniu „dziecko”, jest częstym elementem imion kobiecych – przyp. tłum.] – odezwał się Kojima Takashi, unosząc twarz. Sensei nigdy nie posłużyłby się takim frazesem. Sama poczułam się zaskoczona tym, że w tej chwili pomyślałam o nim.

[...]

Kojima Takashi znów spróbował położyć rękę na moim biodrze. A raczej nie tyle położyć, ile objąć mnie, ale tak, że ręka zawisła w powietrzu nad moimi biodrami, chyba tak to można opisać. To był naprawdę zadziwiający przykład obejmowania kobiety: taki, że nie było powodu, żeby odsunąć jego rękę, ale też nie mogłam udawać, że jej tam nie ma. Kiedy on opanował takie sztuczki?! Gdy tak mnie obejmował, czułam się jak lalka, którą on porusza.

[…]

Kojima pokręcił głową. Ja od dawna cię lubiłem. Próbowałem się z tobą umówić, to chyba dowód. Tylko że nie poszło mi zbyt dobrze. Na jego twarzy malowała się powaga, kiedy to mówił. I co, przez ten cały czas mnie lubiłeś? – zapytałam, a on zaśmiał się cicho. No wiesz, w życiu niekoniecznie musi się układać. Spojrzał przelotnie na niebo. Księżyc tylko odrobinę przesłaniała delikatna mgiełka. Sensei, pomyślałam. A potem pomyślałam o Kojimie.

[…]

W radiu reporter przedstawiał swój pogląd na sprawę seryjnych morderstw w jednej z prefektur. Co też oni opowiadają – rzucił pan Satoru. Świat się kończy – zawtórowałam mu i przez chwilę przysłuchiwaliśmy się wiadomościom. Wreszcie szef powiedział: Tysiąc lat temu ludzie też głosili, że zbliża się koniec świata.

[…]

W ślad za Senseiem weszłam w jedną z bocznych uliczek pasażu handlowego. W salonie pachinko [japońska gra automatowa, przypominająca połączenie bilardu i pinballa, ale pozbawiona „łapek” – przyp. aut.] rozbrzmiewało nagranie starego, przywodzącego na myśl dawne czasy marsza marynarki wojennej. No, aranżacja była raczej współczesna. Na dźwięk instrumentów dętych nakładała się gitara basowa. Sensei, który wydawał się bywalcem tego miejsca, przechodził między kolejnymi rzędami. Zatrzymywał się przed maszyną, przyglądał się jej pod różnymi kątami i szedł do następnej. W salonie było pełno ludzi. Z pewnością było tam tak samo tłoczno i w dni deszczowe, i wietrzne, i słoneczne. Tsukiko, proszę sobie wybrać maszynę, która ci odpowiada. Wyglądało na to, że on sam wybrał już tę, przy której chciał zasiąść. Z kieszeni płaszcza przeciwdeszczowego wyjął portfel, a z niego kartę. Wsunął ją gładko do urządzenia stojącego obok wybranej maszyny i wyleciały kulki wartości tysiąca jenów, po czym wyjął kartę i schował ją do portfela. Często pan tutaj bywa? – zapytałam. Kiwnął głową bez słowa. Wydawało się, że zupełnie skupił się na grze. Z powagą wyregulował rączkę. Maszyna wyrzuciła jedną kulkę, po niej następne zaczęły piąć się do góry.

[…]

A wreszcie w okolicy trzydziestki Kojima Takashi z całą pewnością stał się dorosły. Musiało tak właśnie być. Wiek i stosowne do tego zachowanie i język. Czas Kojimy płynął harmonijnie, jego ciało i jego dusza też rozwijały się harmonijnie. A z drugiej strony ja. Chyba jeszcze nie stałam się tak naprawdę dorosła. W szkole podstawowej byłam całkiem dorosła. Ale w miarę jak mijał czas – w gimnazjum, w liceum – stawałam się coraz mniej dorosła. Gdy minęło jeszcze więcej czasu, stałam się prawdziwym dzieckiem. Może taki mam charakter, że nie potrafię się zaprzyjaźnić z czasem.

[…]

Totalna klęska. Ludzie dorośli nie powinni mówić tego, co sprawia kłopot innym. Nie powinni beztrosko wypowiadać słów, przez które następnego ranka nie będą mogli z uśmiechem przywitać się ze swoim rozmówcą. Ale już to powiedziałam. To dlatego, że nie jestem dorosła. I nigdy nie stanę się taka dorosła jak Kojima Takashi. Ja kocham Senseia. I uparta jak dziecko, powtórzyłam to jeszcze raz. Sensei patrzy na mnie nieruchomo, ze zrezygnowaną miną.

[…]

W chwilę po tym jak zalśniła błyskawica, słychać było trzask pioruna. Deszcz też zaczął padać. Krople bardzo głośno uderzały z ukosa w okiennice. Tsukiko… Sensei zerknął na moją twarz. Zakryłam uszy rękami i siedziałam obok niego sztywno jak kołek.  Ty się rzeczywiście boisz, prawda? Bez słowa kiwnęłam głową. Sensei z przesadnie poważną miną przyjrzał mi się uważnie i wreszcie roześmiał się. Dziwne z ciebie dziewczę, Tsukiko. Śmiał się, jakby mu było naprawdę wesoło. Przysuń się do mnie bliżej. Przytulę cię – obiecał i przysunął mnie do siebie. Czuję od niego zapach alkoholu. Z jego piersi unosi się lekko słodkawa woń japońskiej sake. Siedząc na matach na podłodze, Sensei ułożył sobie moją górną połowę ciała na kolanach i mocno objął. Sensei – powiedziałam. Mój głos zabrzmiał jak westchnienie. Tsukiko – odpowiedział on. Niezwykle wyraźnym, charakterystycznym dla niego tonem. – Dzieci nie powinny wymyślać dziwnych rzeczy. A ktoś, kto boi się piorunów, jest jak dziecko. Roześmiał się głośno. Ten śmiech nałożył się na dźwięk przetaczającego się po niebie grzmotu.

[…]

Poddając się kołysaniu pociągu, Sensei trzymał teczkę na kolanach i przytrzymywał ją dłonią. I on, i teczka kiwali się lekko do przodu i tyłu. We dwoje wsiedliśmy do pociągu, we dwoje przesiedliśmy się na prom, we dwoje wspięliśmy się na pagórek na wyspie i we dwoje dotarliśmy do tego małego rodzinnego hoteliku. Czy tamtej nocy, nocy u początku pory deszczowej, kiedy tak biły pioruny, Sensei poddał się w końcu, uległ moim prośbom i dlatego umówiliśmy się, że wyjedziemy razem? Czy też później, kiedy już burza minęła i leżałam grzecznie, sama, w pościeli dla gości, którą Sensei uprzejmie rozłożył dla mnie, podczas gdy on leżał – zapewne – równie grzecznie w drugim pokoju, czy wtedy właśnie jego nastawienie się znienacka zmieniło i zdecydował się pojechać ze mną? Czy może bez żadnej przyczyny i okazji w jego sercu nagle zakiełkowała chęć pojechania na wycieczkę?

[…]

Na tej wyspie, którą Sensei kiedyś „co rusz” odwiedzał. W małym rodzinnym hoteliku. Sensei z tą samą teczką co zawsze. Ja z nowiutką walizeczką, którą kupiłam specjalnie na ten wyjazd. We dwoje. Razem. Tylko że pokoje mamy osobne. Zgodnie ze stanowczo wyrażonym życzeniem Senseia, ja jestem w pokoju z widokiem na morze, on w pokoju wychodzącym na małą górkę, wznoszącą się w środkowej części wyspy. Położyłam bagaż we wnęce w przydzielonym mi pokoju od strony morza i w jednej chwili znalazłam się przed drzwiami pokoju Senseia. Zapukałam. Puk, puk. Puk, puk. Otwórzcie, drogie dziatki, to ja, wasza matka. Otwórzcie drzwi, koźlątka. Nie jestem wilkiem złym. Patrzcie, jaką mam białą łapkę. Sensei jednak nie chciał sprawdzać, czy mam białą łapkę, tylko po prostu otworzył drzwi i uśmiechnął się do mnie promiennie. Może napijemy się herbaty? – zaproponował.

[…]

Rozlewisko porasta gęsta zieleń: hiacynty wodne, spirodele [rodzaj roślin z rodziny obrazkowatych – przyp. aut.]. Kilka nartników lekko ślizga się po wodzie. Stanęłam koło Senseia i dopiero wtedy zobaczyłam jego twarz. Była spokojna, jak powierzchnia wody przed nami. Pójdziemy dalej? Jeszcze to mówiąc, Sensei ruszył. Droga okrążyła rozlewisko, po czym poprowadziła w dół. Na poboczu w miejsce wysokich drzew pojawiły się krzewy. Jednocześnie droga zaczęła się zwężać, a w jej nawierzchni było coraz więcej dziur. Jesteśmy na miejscu. Asfalt się skończył, na powierzchnię wyjrzała ziemia. Sensei stąpał po niej bez pośpiechu. Klapiąc sandałami, podążałam za nim. Naszym oczom ukazał się mały cmentarz.

[…]

Wreszcie opuścił złączone dotąd dłonie i wstał. Spojrzał na mnie. Czy to ktoś z pana rodziny? – zapytałam. Nie wiem, czy to można określić jako rodzinę – odpowiedział niejasno. Trzmiel przysiadł na czubku jego głowy. Tym razem Sensei zwrócił na to uwagę i potrząsnął mocno głową. To grób mojej żony. Co takiego, chciałam wykrzyknąć, ale słowa uwięzły mi w gardle. Sensei znów się uśmiechnął. Bardzo łagodnym uśmiechem. Wygląda na to, że zmarła na tej wyspie. Kiedy uciekła od niego, przyjechała do wioski, w której wsiedliśmy na prom zapewniający łączność z wyspą, wyjaśnił mi beznamiętnym głosem Sensei. Z mężczyzną, z którym uciekła, jak się zdaje, rozeszła się wkrótce potem. I z ostatnim ze swoich nie wiadomo ilu kochanków zamieszkała w wiosce znajdującej się na przylądku. A potem przeniosła się z tym mężczyzną na wyspę, którą widziała na morzu, całkiem niedaleko od swojej wsi i pewnego dnia wpadła pod samochód, jeden z bardzo nielicznych w tym miejscu, i zginęła. Wiodła raczej dzikie i nieustabilizowane życie – podsumował Sensei z poważną miną opowieść o losach swojej żony. Rzeczywiście. A i dość niezwykłe. Rzeczywiście. Nawet jeśli się nie weźmie pod uwagę przejechania przez samochód na tak spokojnej i cichej wysepce – powiedział Sensei miękko i roześmiał się. Zwróciłam się do nagrobka i na chwilę złożyłam dłonie w modlitwie, po czym podniosłam głowę, by spojrzeć na Senseia. On zaś ze śmiechem patrzył w dół na mnie. Tak myślałem, żeby przyjechać tutaj z tobą – powiedział spokojnie. Razem. Tak, bo długo już tu nie byłem. Kilka mew, hałaśliwie pokrzykując, przeleciało nad cmentarzem. Już chciałam zapytać, dlaczego pomyślał o tym, żeby przyjechać tutaj ze mną, ale właśnie wtedy mewy zaczęły wrzeszczeć jeszcze głośniej. Była naprawdę zadziwiającą osobą – mruknął Sensei, zerkając na niebo nad nami. Chyba nawet teraz się nią przejmuję. Słowa „nawet teraz” dotarły do mnie poprzez krzyki mew. Nawet teraz. Nawet teraz. Nawet teraz. Przywiózł mnie pan na tę odizolowaną od świata wyspę tylko po to, żeby uraczyć czymś takim! – krzyknęłam w myślach. Głośno jednak tego nie powiedziałam. Zerknęłam tylko z ukosa na Senseia. Śmieje się z cicha. Z czego ten się śmieje tak beztrosko? Wracam do hotelu – oznajmiłam w końcu i odwróciłam się do niego plecami.

[…]

Sama nie wiem, kiedy stało się tak, że gdy przysuwałam się do niego, zaczynałam odczuwać ciepło promieniujące od jego ciała. Wyczuwam jego obecność poprzez wykrochmaloną koszulę. Obecność, do której tęsknię. Obecność, która ma kształt jego ciała. Ostry i wyraźny, a jednocześnie łagodny kształt ciała Senseia. Wciąż jeszcze nie umiem uchwycić tej obecności w sposób wyraźny. Kiedy staram się ją złapać, ucieka. Już mi się wydaje, że uciekła, a ona znów zbliża się do mnie. A gdyby tak kiedyś zdarzyło się, że nasze ciała by się złączyły, czy wtedy jego obecność stałaby się dla mnie czymś namacalnym i wyraźnym? Ale być może ona, jako że jest czymś niejasnym i nieuchwytnym, i tak mi się wymknie, cokolwiek zrobię. Duża ćma wleciała do środka, zwabiona światłem żarówki. Obleciała pokój dookoła, prósząc pyłkiem ze skrzydełek. Pociągnęłam za sznurek lampy pod sufitem i przełączyłam mocną, świecącą biało świetlówkę na miniaturową żółtą żaróweczkę. Ćma unosiła się w powietrzu jakby nie wiedziała, co z sobą zrobić, wreszcie wyleciała na zewnątrz. Przez chwilę czekałam, ale nie wracała.

[…]

Sensei poprawił się na poduszce. Ja też. Siedziałam naprzeciwko niego i bawiłam się kulką ze sreberka. Sensei otworzył usta, jakby chciał powiedzieć: „a”, jednak nie usłyszałam żadnego dźwięku. Wokół jego otwartych ust widzę cień starości. Jeszcze bardziej wyraźny niż kiedy jadł słuchotki [rodzina ślimaków morskich – przyp. aut.]. W milczeniu odwróciłam wzrok. I on też jednocześnie odwrócił wzrok.

[…]

To z wiersza Basho [Matsuo – pseudonim Munefusy Matsuo, japońskiego poety – przyp. aut.] – powiedział. Nie miałam już siły, żeby mu odpowiadać. Tylko pokiwałam głową. Wśród haiku ułożonych przez Basho było takie: „Zmierzcha się morze, tylko głos kaczki, bieleje niewyraźnie”, czy jakoś tak. Sensei zaczął mi to wyjaśniać, pisząc przy tym na papierze, jakby zaczynał prowadzić wykład. W środku nocy. Czyli możemy powiedzieć, że nasze wspólne haiku odwołuje się do wiersza Basho. To był ciekawy wiersz, o zaburzonym rytmie. Nie powinno się zamieniać linijek: „Zmierzcha się morze, bieleje niewyraźnie, tylko głos kaczki”, bo wtedy „bieleje niewyraźnie” musiałoby się odnosić i do morza, i do głosu kaczki. A tak, gdy „bieleje niewyraźnie” przychodzi na końcu, wiersz nabiera życia. Rozumiesz? Rozumiesz to, prawda, Tsukiko? Jeśli masz ochotę, może ty też ułóż haiku? I tak to się stało, że zaczęłam układać haiku wraz z Senseiem. Jak to w ogóle możliwe? Tymczasem minęła już druga. Co to ma być? Siedzimy i licząc na palcach sylaby, układamy liche wierszyki w rodzaju: W-ciemności zmierzchu ćma do światła lecąca musi-być smutna. Zirytowana tym wszystkim, zaczęłam układać haiku, żeby mu pokazać. Robiłam to pierwszy raz w życiu, ale spływały mi spod palców jedno za drugim. Napisałam najpierw dziesięć, potem doszłam do dwudziestu. Wreszcie tak mnie to zmęczyło, że wyciągnęłam się na matach, z głową na pościeli Senseia.

[…]

Coś dziwnie szumi na dworze, pomyślałam i wyjrzałam za okno: to było drzewo, kamforowiec. Chodź, chodź, chodź! – można było usłyszeć w tym szumie albo i kto, kto, kto? Otworzyłam szeroko okno, wysunęłam głowę. Między gałęziami drzewa kręcą się nieduże ptaszki. Szybko. Aż nie mogę dojrzeć, jak wyglądają. Domyślam się, gdzie są, bo za każdym razem, kiedy przelatują, liście w pobliżu się poruszają. To mi przypomina, że do drzewa wiśni w ogrodzie Senseia wtedy też przylatywały ptaki. Była noc. W ciemności trzepotały skrzydłami, później wszystko się uspokoiło. Ptaszki w gałęziach kamforowca nie uspokajają się ani na moment. Latają w kółko. Za każdym razem kamforowiec szeleści: Chodź, chodź, chodź!

[…]

Osoby będące pod wpływem alkoholu mają podobno zadziwiająco silny instynkt powrotu do domu – powiedział Sensei uroczyście. Roześmiałam się i przez to cała zawartość butelki wylała mi się na skały.

[…]

Sensei porzucił wreszcie to stanie na głowie i usiadł po japońsku na skale. Mówi o swojej żonie, że była dziwną osobą, ale tutaj, nad morzem, w miejscu, które odsłonił odpływ, sam też był dziwny. Ostatnia pocztówka dotarła do mnie pięć lat temu i miała pieczątkę z tej wyspy, na której niedawno byliśmy. Na brzegu morza pojawiło się więcej ludzi. Odwróceni pupami w naszą stronę, gorliwie kopali w piasku, szukając małży. Słychać głosy dzieci. Brzmią jednak trochę zwolnione, jakby były odtwarzane z rozciągniętej taśmy. Próbując wdmuchnąć dym z papierosa do małej butelki po sake, Sensei przymyka oczy. Skoro potrafię tak wyraźnie przypomnieć sobie wydarzenia związane z jego żoną, której przecież nigdy nawet nie spotkałam, to może mogłabym i coś własnego…? Ale nic sobie nie przypominam. Łódź płynąca w oddali po morzu wydaje się lśnić. Co to jest za miejsce, tutaj? Wydaje się, że to coś w rodzaju miejsca przejściowego. Przejściowego? Nazwijmy to pograniczem. Czego to może być pogranicze? Czy on zawsze przybywa właśnie do takiego miejsca?

[…]

Ostatnio przez dłuższy czas nie spotykałam się z Senseiem. Ale to nie dlatego, że byliśmy w tym dziwnym miejscu, tylko dlatego, że go unikam. Nawet się nie zbliżam do baru pana Satoru. Nie wychodzę na spacery wieczorem w dni wolne. Nie zaglądam do pasażu handlowego, przy którym jest stary targ, tylko robię szybkie zakupy w dużym supermarkecie przy dworcu. W okolicy jest jeden antykwariat i dwie księgarnie – nie zachodzę do nich. Gdyby to było właśnie to, czego pragnę – cóż, pewnie skończyłoby się tak, że już byśmy się nie spotkali. To proste. Skoro to jest takie proste, moje życie może się tak właśnie skończyć, bez następnego spotkania. Gdybym miała już nigdy więcej go nie spotkać, zapewne przestałabym o nim myśleć. Co mi przypomina, że moja nieżyjąca już cioteczna babcia mawiała, że jak się nie podlewa, to nie urośnie. Babcia była taką osobą, że choć mocno starsza, wydawała się dużo bardziej otwarta niż moja mama i inni. Po tym jak zmarł dziadek, jej mąż, miała jeszcze kilku „chłopaków”. Wciąż się gdzieś z nimi kręciła: a to na kolację, a to na przejażdżkę, a to na partyjkę gateballa [podobna do krokieta gra, w której ponumerowane białe i czerwone kule członkowie dwóch rywalizujących drużyn odbijają tzw. młotkiem – przyp. aut.]. „Taka jest właśnie miłość” – mówiła babcia.

[…]

Dom nie stoi nad samą rzeczką, oddzielają go od niej trzy budynki. Jeszcze trzydzieści lat temu rzeczka często wylewała, tak że za każdym razem, kiedy okolicę nawiedzał trochę większy tajfun, fundamenty podchodziły wodą. W ramach prac melioracyjnych przeprowadzanych w okresie cudu gospodarczego rzeczka została zamknięta w betonowych ścianach. Pogłębiono jej łożysko, poszerzono. Przedtem jej nurt był szybki. Woda – trudno powiedzieć, czysta czy brudna – gładko przesuwała się przed oczami. Podobno zdarzały się tam próby samobójcze, może dlatego, że przyjazny nurt zdawał się zachęcać… Słyszałam, że były jednak przeważnie nieudane, ludzie nie szli na dno i nie topili się, tylko wyławiano ich trochę niżej. Dawniej miałam w zwyczaju w wolne dni spacerować wzdłuż rzeczki, nawet nie z myślą, żeby napotkać Senseia, tylko po prostu na targ koło dworca. Jeśli mam już się z nim nie spotykać, to i moje spacery nie są możliwe. Znacznie mi to ogranicza możliwości spędzania czasu wolnego. Przez jakiś czas próbowałam czego innego: jeździłam pociągiem do miasta i tam szłam do kina albo kupowałam sobie ubrania czy buty. Ale cokolwiek robiłam, nie czułam się z tym dobrze. Przesycone zapachem prażonej kukurydzy powietrze w kinach w weekendy, ciężkie powietrze w jasno oświetlonych w letnie wieczory domach towarowych, chłód i hałas przy kasach w wielkich księgarniach – wszystko to było dla mnie zbyt ciężkie. Miałam wrażenie, że nie mogę tam oddychać.

[…]

A przecież tyle lat przeżyłam z przyjemnością w pojedynkę. Co się ze mną stało? Szybko znudziłam się tymi „podróżami bez pośpiechu”. Na spacery wzdłuż rzeki nie mogłam przecież już chodzić, więc po prostu leżałam w moim pokoju i pogrążałam się w myślach. Czy ja rzeczywiście dotąd żyłam „z przyjemnością” sama? Przyjemnie. Ciężko. Miło. Słodko. Gorzko. Słono. Swędzi. Łaskocze. Zimno. Gorąco. Letnio. To jak ja właściwie przeżyłam to życie dotąd? A kiedy tak myślę i myślę, robię się senna. Ponieważ leżę, powieki szybko zaczynają mi ciążyć. Oparta o złożoną wpół poduszkę do siedzenia na podłodze nawet nie zauważam, kiedy zapadam w sen. Słaby wiaterek, który napływa zza siatki przeciw komarom w oknie, wieje trochę nade mną. Z oddali słychać cykady. Dlaczego właściwie zaczęłam unikać Senseia? Ta myśl pojawia się wśród innych, podobnych marzeniom sennym i zastanawiam się nad tym na granicy snu i jawy. We śnie idę białą, pokrytą pyłem drogą. Rozglądam się za Senseiem i idę tą białą drogą, na którą z góry spływają dźwięki cykad. Ciągle nie mogę odnaleźć Senseia. Ach, prawda, przypominam sobie, przecież postanowiłam, że Senseia trzeba schować do pudełka. Owinęłam go w kawałek jedwabiu z porządnymi, krytymi szwami i schowałam do tego dużego pudełka z drewna paulowni, które stoi w głębi szafy ściennej. Nie można go już stamtąd wyjąć. Szafa jest zbyt głęboka. Jedwab jest miękki w dotyku. To dlatego, że Sensei chce być cały czas owinięty. W pudełku panuje półmrok. To dlatego, że Sensei chce cały czas drzemać. Myśląc o Senseiu, który leży z otwartymi oczami w pudełku, w skupieniu kroczę białą drogą. Szaleńcze dźwięki cykad spływają z góry na moją głowę.

[…]

Sensei zmrużył oczy. On nie odwrócił spojrzenia, to i ja nie mogłam. Uśmiechnął się. Ja też uśmiechnęłam się nieporadnie. Sensei. O co chodzi, Tsukiko? Dobrze się pan czuje, prawda? Czyżbyś myślała, że już umarłem? Tak, przychodziło mi to do głowy. Sensei roześmiał się głośno. I ja też się roześmiałam. Ale nasz śmiech szybko zamarł. Sensei, chciałam powiedzieć, niech pan nie używa takich słów, „umarłem”. Wiedziałam jednak, co odpowie. Wiesz, Tsukiko, ludzie umierają. A jeszcze w moim wieku – prawdopodobieństwo śmierci jest o wiele, wiele wyższe niż u ciebie. Tak już jest w tym życiu. Śmierć krąży wokół nas, zawsze.

[…]

I naprawdę się nie przejmowałam. Jeśli tylko Sensei miał się dobrze, nie miałam się czym przejmować. Wystarczy. Już wystarczy. Nie będę już nic więcej od niego oczekiwać, myślałam, idąc wzdłuż rzeczki. Woda płynęła spokojnie. Płynęła do morza. Czy w tej chwili Sensei leży już pod kołdrą, w swoich spodniach od piżamy i koszulce? Czy zamknął porządnie drzwi? Zgasił światło w kuchni? Upewnił się, czy gaz w kuchence wyłączony? Sensei – powiedziałam cichutko, zamiast wzdychać, sama do siebie. Sensei. Znad rzeczki napływa wieczorne jesienne powietrze. Dobranoc, Sensei. Dobrze pan wyglądał w tej koszulce z napisem: I love NY. Pójdźmy razem do baru, jak już całkiem pan wydobrzeje. Napijemy się razem u pana Satoru, a do tego zakąsimy czymś ciepłym, wszak to już jesień. I tak bez końca zagadywałam do Senseia, oddalonego ode mnie o kilkaset metrów. Szłam ścieżką wzdłuż rzeczki i przemawiałam do niego, czując się, jakbym mówiła do księżyca.

[…]

Zostałam zaproszona na randkę. Przez Senseia. Wstydzę się używać tego słowa, „randka”, a przecież tak to jest między nami, że mamy już za sobą wspólny wyjazd (choć do żadnego „między nami” oczywiście wtedy nie doszło); zresztą, taka to randka – zdaje się, że w planie jest wystawa starej kaligrafii w muzeum, zupełnie jakby to była szkolna wycieczka. Niemniej jednak jest to randka. A najważniejsze jest to, że Sensei sam tak to nazwał: „Tsukiko, wybierzmy się na randkę”. To wcale nie dlatego, że się upił w barze pana Satoru. Ani dlatego, że wpadliśmy na siebie na ulicy i zaproponował to przy okazji. I nie wydaje mi się, by dostał przypadkiem dwa bilety i dlatego pomyślał, żeby mnie zabrać. Umyślnie do mnie zadzwonił (że też znał mój numer telefonu!) i to nie, że wspomniał o tym przy okazji, tylko prosto z mostu powiedział: „Tsukiko, wybierzmy się na randkę”. Jego głos przeniesiony po linii telefonicznej brzmiał łagodniej niż zwykle. Może dlatego, że dźwięk jest trochę przytłumiony. Umówiliśmy się na sobotę, na wczesne popołudnie. Ale nie na naszej stacji, tu w pobliżu, tylko przed stacją w okolicy muzeum, dokąd dojeżdża się z przesiadką. Okazuje się, że Sensei ma chyba jakąś sprawę do załatwienia przed południem i od razu potem pojedzie do muzeum.

[…]

W sobotę była ładna pogoda. Jak na jesień dzień był gorący. W trochę grubszej bluzce z długim rękawem było mi za ciepło. Zniechęcona przykładem z naszego wyjazdu zdecydowałam się nie wkładać sukienki, do której nie jestem przyzwyczajona, ani wysokich obcasów. Bluzka z długim rękawem, bawełniane spodnie. Do tego mokasyny. Pewnie Sensei powie, że wyglądam jak chłopak, ale co tam, co mnie to obchodzi. Przestałam się już przejmować tym, co Sensei może sobie pomyśleć. Nie zbliżać się zanadto. Nie oddalać. Jak dżentelmen. Jak dama. Utrzymywać poprawne stosunki. Tak postanowiłam. Bez napięcia. Na długo. Nie prosząc o nic. Jakkolwiek bym się starała zbliżyć, Sensei mi na to nie pozwala. Jakby między nami była ściana z powietrza. Na pierwszy rzut oka miękka i niedająca się uchwycić, ale kiedy próbuje się ją sforsować – istny mur. Ściana z powietrza.

[…]

Sensei kilka razy odkaszlnął. I tak to właśnie… Tak. Czy zechciałabyś, Tsukiko, spotykać się ze mną ze świadomością, że pragnę twojej miłości? Co? – wykrztusiłam. – Sensei, o co panu chodzi? Przecież ja już od dawna jestem w panu całkowicie zakochana – wyrzuciłam z siebie, zapominając o wszelkim skrępowaniu. Przecież sam pan chyba dobrze wie, że już od jakiegoś czasu kocham pana, co to ma znaczyć, to „ze świadomością”? Wrona siedząca na gałęzi w pobliżu zakrakała głośno: kraa! Zaskoczona, poderwałam się z ławki. Kraa, krzyknęła wrona jeszcze raz. Sensei uśmiechnął się. I uśmiechając się, ponownie objął moją dłoń swoją. Przywarłam mocno do ciała Senseia. Objęłam go w pasie, przytuliłam się i wciągnęłam powietrze, by poczuć jego zapach. Dotarła do mnie ledwo wyczuwalna woń naftaliny.

[…]

Tak wyglądała nasza rozmowa, kiedy zachęcałam go do sprawienia sobie komórki. Dawniej zapewne odmówiłby natychmiast, ale ponieważ bardzo go przekonywałam, nie mógł tak zwyczajnie oświadczyć, że tego nie zrobi. To mi przypomina, że mężczyźni, z którymi się dawniej spotykałam, gdy nasze opinie się różniły, po prostu odmawiali od razu, ale Sensei nie był taki. Nie wiem, czy mogę to nazwać łagodnością. Wydawało mi się, że u niego ta łagodność wypływa ze starania, by być sprawiedliwym. To nie to, że starał się traktować mnie łagodnie, tylko raczej chciał bez uprzedzeń wysłuchać mojego poglądu – z takiego właśnie iście nauczycielskiego podejścia brała się jego łagodność. Była ona czymś o kilka szczebli lepszym niż gdyby po prostu był łagodny wobec mnie. To jest takie moje małe odkrycie. Kiedy człowiek styka się z łagodnością niemającą żadnego uzasadnienia, czuje się z tym niezręcznie. Jednakże czujemy się dobrze, jeśli jesteśmy traktowani sprawiedliwie. Gdyby coś się wydarzyło, byłabym spokojniejsza – podałam jako powód.

[…]

Sensei z poważną miną kiwnął głową. Tsukiko, kontakt cielesny jest bardzo ważny. Niezależnie od wieku jest czymś niezwykle istotnym – mówił potoczyście, tak samo jak wtedy, gdy dawno temu ze swojej katedry nauczycielskiej odczytywał nam Opowieść o rodzie Taira [japoński epos z I poł. XIII wieku, opiewający historię wzrostu, rozkwitu i upadku potężnego rodu Taira, zwalczanego przez ród Minamoto – przyp. tłum.]. – Tylko że ja nie mam pewności, czy będę w stanie. Jeśli spróbujemy, mimo tego, że nie mam pewności, gdyby się nie powiodło, zapewne jeszcze bardziej stracę pewność. Nie mogę nawet podjąć próby, gdy tak się tego obawiam – rozbrzmiewała dalej Opowieść. Jest mi naprawdę z tego powodu szalenie przykro – zakończył Sensei swoją recytację i pochylił głowę w głębokim ukłonie. Ja również skłoniłam się. Ja pomogę. Podejmijmy tę próbę. Niedługo. Tak chciałam mu odpowiedzieć, ale poczułam się przytłoczona solennym przemówieniem Senseia i nie zdołałam otworzyć ust. Nie zdołałam też powiedzieć, że nie powinien się tym przejmować. Ani że wystarczy mi, jeśli będzie mnie całował i mocno przytulał.

[…]

Sensei – zagadnęłam. Tak, o co chodzi, Tsukiko? Sensei, kocham pana. Ja też cię kocham, Tsukiko. Powiedzieliśmy to sobie bardzo poważnie. Zawsze byliśmy poważni. Nawet kiedy sobie żartowaliśmy, byliśmy poważni. Jak się nad tym zastanowić, to i te ryby bonito są poważne. I tuńczyki też. Niemal wszystko, co żyje na tym świecie, jest zasadniczo poważne. Oczywiście wybraliśmy się też do Disneylandu. Kiedy przyglądaliśmy się wieczornej paradzie, Senseiowi napłynęły łzy do oczu. I mnie też. Zapewne każde z nas płakało, przypominając sobie coś zupełnie innego. Wieczorne światło jest czymś niezwykle smutnym, prawda? – powiedział Sensei, wydmuchując nos w wielką bieluteńką chustkę. Panu więc też się zdarza rozpłakać. Jest powszechnie wiadomą sprawą, że osoby w starszym wieku mają rozluźnione kanaliki łzowe.

[…]

Te wydarzenia zdają się teraz bardzo odległe. Dni, które spędziłam z Senseiem, płynęły gładko, ale i intensywnie. Odkąd go spotkałam ponownie, dwa lata. A potem, odkąd zaczęliśmy „spotykać się oficjalnie”, trzy lata. Tyle właśnie czasu mieliśmy dla siebie. A przecież to było tak niedawno. Dostałam teczkę Senseia. Specjalnie ją mi zapisał. Syn nie był do niego zbyt podobny. W milczeniu skłonił przede mną głowę. Dopiero w tym, pod jakim kątem się pochylał, dało się dostrzec pewne podobieństwo do ojca. Podobno bardzo zaopiekowała się pani moim ojcem, Harutsuną, przed jego śmiercią – powiedział i pokłonił się przede mną głęboko. Kiedy usłyszałam to imię, Harutsuna, poczułam, że w moich oczach wzbierają łzy. Przecież dotąd prawie wcale nie płakałam. Ale „Matsumoto Harutsuna” brzmiało, jakby dotyczyło kogoś zupełnie obcego i dlatego byłam w stanie się rozpłakać. Zanim się do niego całkowicie przyzwyczaiłam, odszedł sobie gdzieś daleko. Odkąd to zrozumiałam, mogłam już płakać.

[…]

Sensei, zagaduję do niego, a wtedy czasami zdarza się, że gdzieś spod sufitu rozlega się głos: „Tsukiko!”. Do tofu na gorąco pod jego wpływem zaczęłam dodawać dorsza i liście wiosennych chryzantem. Sensei, spotkajmy się kiedyś znów, mówię, a on, ten pod sufitem, odpowiada, że tak, koniecznie musimy się kiedyś spotkać. W takie noce otwieram sobie teczkę Senseia i zaglądam do środka. Wewnątrz rozciąga się pusta przestrzeń, nic w niej nie ma. Tylko nieokreślona przestrzeń.

Hiromi Kawakami, Sensei i miłość

Magiczna i sfilmowana w serialowej doramie, a uprzednio nagrodzona prestiżową japońską Nagrodą im. Tanizakiego powieść Hiromi Kawakami - japońskiej powieściopisarki i eseistki - przenosi akcję tej oniryczno-zmysłowej opowieści do cesarskiej Japonii, do stołecznego też i Tokio, w czasy z przełomu dwudziestego i następnego, czyli współczesnego nam już wieku. Matsumoto Harutsuna, czyli tytułowy Sensei, co przede wszystkim po japońsku znaczy nauczyciel wydaje się, że jest już u schyłku swego nawet emeryckiego życia, a Ona w powieści to Omachi Tsukiko, jego dawna uczennica, co tak samo jak były mistrz lubi smakołyki, które serwuje bar z tradycyjną kuchnią japońską u Pana Satoru. Przypadkowe ich spotkanie w barze staje się przyczynkiem do rozwoju głębszej relacji, która wkrótce w oparach wytrawnego sake i piwa także imbirowego niepostrzeżenie przejdzie w dozgonną przyjaźń, w ukierunkowane być może też i zakazane uczucie z pełną świadomością wszystkiego tego, co naniesie za sobą dramatyczna różnica wieku. Opowieść Kawakami przypomina, że do swego uczuciowego szczęścia dochodzi się również małymi kroczkami, że za drobnymi gestami tymi od siebie też czuwa to nasze chwilowe niebo.



powrót ››