Blog

 

14.06.2025

Klucz do ogrodu

„Może życie wieczne

 istnieje już za życia, ale

ponieważ wygląda jak

to dotychczasowe, a

 człowiek spodziewa się czegoś

zupełnie innego,

dalekiego od tego, co się wydarza, więc

nikt

go nie rozpoznaje.”


„Zamiatanie uchodziło

u Azteków

za czynność świętą.”

[…]

Około dwudziestu czterech tysięcy lat temu do masywu skalnego, który teraz widoczny jest tylko jako łagodny wzgórek powyżej domu, dotarł lodowiec. Wskutek potwornego ciśnienia, jakie wywierał lód, połamane i zmiażdżone zostały zamarznięte pnie dębów, olch i sosen, masyw skalny został zgruchotany, starty na pył, a lew, gepard i tygrys szablasty musiały uciekać w cieplejsze, południowe rejony. Poza ten masyw skalny lodowiec się nie wdarł. Potem stopniowo nastawała cisza, a lodowiec rozpoczął swą pracę - sen. Przez całe tysiąclecia przesuwając i obracając swe potężne, zimne cielsko tylko o centymetry, cierpliwie wygładzał ostre kanty skalnych brył pod sobą. W cieplejszych latach, dziesięcioleciach, stuleciach woda na powierzchni lodowego bloku topniała po trochu i w miejscach, gdzie piasek pod lodowcem dawał się łatwo wypłukać, ściekała pod jego ciężkie, masywne ciało. Tam, gdzie jakieś wzniesienie powstrzymywało jego parcie naprzód, lodowiec, podmywając się topniejącą wodą, przystępował do odwrotu i spływał w dół. W chłodniejszych latach lód po prostu był, spoczywał i był ciężki. W tych zaś miejscach, gdzie topniejąc w cieplejszych okresach, wyżłobił pod sobą w ziemi rynny, tam w chłodniejszych latach, dziesięcioleciach i stuleciach z całą siłą wciskał z powrotem lód, wypełniając je sobą. Gdy mniej więcej osiemnaście tysięcy lat temu najpierw zaczęły topnieć jęzory lodowca, a potem, gdy ziemia dalej się ocieplała, wszystkie jego południowe odnogi, w głębi rynien pozostały tylko nieliczne zastawy, wysepki lodu, osierocony lód, nazwany potem martwym lodem. Odcięty od korpusu, którego był kiedyś częścią, i uwięziony w rynnach, lód ten stopniał znacznie później, dopiero jakieś trzynaście tysięcy lat przed narodzeniem Chrystusa przemienił się znowu w wodę, wsiąkł w ziemię, wyparował i spadł deszczem, w postaci wody zaczął krążyć między niebem a ziemią. Tam, gdzie woda nie mogła wniknąć głębiej, gdyż ziemia była już nasiąknięta, zbierała się nad warstwą jasnoszarej gliny, podnosiła się, przecinając swym lustrem ciemną ziemię w poprzek i znowu pojawiała się w rynnie, teraz już jako przejrzyste jezioro. Piasek, który woda starła ze skały, gdy była jeszcze lodem, tu i ówdzie osypywał się teraz do jeziora i opadał na dno, w ten sposób w niektórych miejscach tworzyły się podwodne góry, w innych zaś woda pozostawała tak głęboka, jak głęboka pierwotnie była rynna. Przez jakiś czas jezioro pośrodku brandenburskich pagórków będzie teraz wystawiało swe lustro do nieba, będzie spoczywało gładkie pomiędzy dębami, olchami i sosnami, które tymczasem znowu tu wyrosły, a dużo później, gdy kiedyś tam pojawią się ludzie, nazwą je oni Morzem Brandenburskim, ale pewnego dnia i ono zniknie, gdyż, jak każde jezioro, i to będzie tylko czymś przejściowym, jak wszystkie formy wklęsłe, i ta rynna będzie istniała tylko po to, by kiedyś z powrotem ulec całkowitemu zasypaniu. Nawet na Saharze była niegdyś woda. Dopiero w czasach nowożytnych nastąpiło tam coś, co w nauce określa się jako dezertyfikację, inaczej pustynnienie.

[…]

Nikt we wsi nie wie, skąd się tu wziął. Może był tu od zawsze. Pomaga chłopom w uszlachetnianiu drzew owocowych wiosną, okulizuje dziczki koło świętego Jana w żywe oczka albo przy drugim puszczaniu soków w śpiące, kopulizuje gałązki uszlachetnianych drzew albo je szczepi na podkładce, zależnie od grubości, przygotowuje stosowną mieszankę żywicy, wosku i terpentyny i przewiązuje potem ranę papierem albo łykiem, każdy we wsi wie, że drzewka szczepione przez niego tworzą później najbardziej regularne korony. Latem chłopi biorą go do pomocy przy żniwach i stawianiu stogów. Także przy osuszaniu czarnej ziemi parceli na brzegu jeziora pytają go chętnie o radę, potrafi bowiem pleść warkocze z zielonych świerkowych gałązek i wtykać je na odpowiednią głębokość w otwory wywiercone dla odpływu wody. Śpieszy z pomocą wieśniakom przy reperacji pługów i bron, zimą razem z nimi rąbie drzewo w lesie i piłuje pnie. Sam nie ma ani kawałka gruntu, ani też skrawka lasu, mieszka samotnie w opuszczonej chacie myśliwskiej na jego skraju, mieszka tam od zawsze, wszyscy we wsi go znają, a jednak wszyscy, młodzi czy starzy, mówią o nim Ogrodnik, jak gdyby w ogóle nie miał nazwiska.

[…]

Sołtys ma cztery córki: Gretę, Hedwig, Emmę i Klarę. Kiedy w niedzielę jedzie ze swymi córkami wozem przez wieś, nakłada koniom białe skarpetki. Ojciec sołtysa był sołtysem, jego ojciec był sołtysem, a ojciec tego też był sołtysem i tak dalej wstecz aż do roku tysiąc sześćset pięćdziesiątego. Sam król mianował sołtysem ojca ojca ojca ojca sołtysa i dlatego teraz, kiedy sołtys w niedzielę jedzie wozem z córkami przez wieś, nakłada koniom białe skarpetki. Greta, Hedwig, Emma i Klara siedzą sobie, ojciec powozi, konie idą lekkim kłusem, a jeśli ziemia jest jeszcze wilgotna, to już przed rzeźnikiem białe skarpetki koni są zachlapane. Co niedziela, po mszy, ojciec wiezie swoje cztery córki drogą od kościoła w dół do głównej ulicy, koło rzeźnika i szkoły, wzdłuż cegielni, za cegielnią skręca z głównej ulicy w lewo, w drogę nad jezioro, jedzie nią w kierunku północnym aż do parceli w połowie Pasterskiej Góry, którą wszyscy nazywają laskiem Klary, bo to jej część ojcowizny. Tam sołtys zawraca, a w tym czasie dziewczęta latem szybciutko zeskakują z wozu, aby po prawej stronie drogi skubnąć parę malin, ale Wurrach, jak nazywają we wsi ojca czterech córek, gdy tylko zawróci, trzaska z bata, jak to zawsze robi w tygodniu, kiedy pędzi pustym wozem przez wieś, zwołując do roboty parobków i dziewki, a więc gdy Wurrach, ich ojciec, trzaśnie z bicza, cztery siostry wskakują z powrotem na swoje miejsca i jadą teraz w stronę domu, znowu koło cegielni, szkoły i rzeźnika, aż na drugi koniec wsi, do zagrody Klotthof, którą ojciec odziedziczył po swoim ojcu, a ten po swoim, a ten znowu po swoim i tak dalej, a więc wracają do Klotthofu, który król gdzieś koło roku tysiąc sześćset pięćdziesiątego nadał przodkowi Wurracha jako lenno, wraz z kilkoma łanami ziemi.

[…]

Matka czterech dziewcząt zmarła przy narodzinach Klary. Sołtys nie ma syna. Są we wsi komornicy i chałupnicy, jest dwóch zagrodników i paru gospodarzy, ale sołtys jest tylko jeden. Greta nie wyjdzie za mąż, bowiem najstarszy syn chłopa Sandkego, z którym się zaręczyła, jedyny spośród sześciu synów, który się wyuczył gospodarstwa, bo miał objąć zagrodę po ojcu, tuż przed ślubem, ku zaskoczeniu swojemu, a także swego ojca, nie został przez właściciela majątku wyznaczony na spadkobiercę. Ślub odłożono, a narzeczony Grety, gdy gospodarstwo objął we wrześniu jeden ze szwagrów, wsiadł w Bremerhaven na parowiec i za 280 marek popłynął przez Antwerpię, Southampton, Cieśninę Gibraltarską, Genuę, Port Said, Kanał Sueski, Morze Czerwone, Aden, Colombo i Adelajdę do Melbourne w Australii, dokąd dotarł po sześciotygodniowej podróży 16 listopada 1892 roku z resztką majątku w postaci 8 marek i złotego zegarka kieszonkowego, który zastawił za 20 marek. Z Melbourne opisał to w liście do narzeczonej, później Greta nie miała już od niego żadnych wieści, a grunty Sandkego, graniczące z polem Wurracha, już na zawsze dla rodziny sołtysa przepadły.

[…]

Z kolei Klarze, najmłodszej córce wójta, jako część ojcowizny przypadł w udziale las na Pasterskiej Górze, który na dole graniczy z jeziorem, na górze z należącą do majątku łąką porośniętą malinami, z prawej z gruntami starego Warnacka, a wreszcie z lewej z łąką pewnego komornika, który z powodu bezprawnego wypasu na tej łące, do której to Wurrach rości sobie pretensje, od lat jest w sporze z ojcem Klary. W tej sytuacji ojciec uważa lasek Klary za wyspę, bo na jego przyłączenie do innych gruntów poprzez małżeństwo się nie zanosi. Kiedy rybak przybija do brzegu, który stanowi granicę jej schedy, Klara nie wie, co powiedzieć. Młody też nic nie mówi, rzuca jej tylko linę, ona ją chwyta i wiąże wokół olchy. To przypadek, że akurat dziś przyszła do swego lasku. Od czasu tamtego nieszczęścia z Hedwig ojciec nigdy więcej nie zabrał córek na przejażdżkę. Dziś Klara przyszła tu sama, pieszo, najpierw wyżej na łące zbierała maliny, a później zeszła między swymi krzakami i drzewami, dębami, olchami i sosnami, żeby popatrzeć na połyskującą wodę, bo z zagrody nawet w zimie, kiedy drzewa są bezlistne, jeziora nie widać. Nieznajomy rybak podaje jej rękę, ona pomaga mu wysiąść z chyboczącej się łódki, a potem znów się odsuwa. Dopiero gdy rybak drugi raz wyciąga do niej rękę, pojmuje, że ma go dalej prowadzić.

[…]

Z początku siostry nic nie zauważają, no może czasem Klara wita się z nimi teraz rano szczególnie grzecznie i pyta o zdrowie, jakby były obce albo przez dłuższy czas się nie widziały. Za to w inne ranki odwraca głowę, gdy siostry życzą jej dobrego dnia. Drugie, co rzuca się w oczy siostrom, a także ludziom ze wsi, to to, że Klara często wychodzi z kubłem, w którym są odpadki dla świń, na drogę, zamiast opróżnić go w chlewie. Z kubłem w ręce przechodzi przez wieś, mija rzeźnika i szkołę i za cegielnią skręca w lewo na drogę do jeziora. Stary Warnack, którego ziemia graniczy po prawej z laskiem Klary, opowiadał Wurrachowi, że Klara dopiero tam wylewa zawartość wiadra gdzieś w krzaki, a potem siada na trawie, opierając się plecami o dąb, z nogami opartymi na odwróconym do góry dnem kuble, i gada z powietrzem albo po prostu milczy. Kiedy ojciec zabronił jej opuszczać zagrodę, zaczyna się chować w obejściu. Przy kuca za krzakami i drzewami w sadzie albo pod deskami, które stoją gdzieś oparte o ścianę, wchodzi też do skrzyń i beczek. Siostry i służba muszą się liczyć z tym, że wszędzie mogą natknąć się na Klarę. W tych kryjówkach słychać teraz często, jak płacze i coś wykrzykuje, ale gdy ją wyciągnąć, zachowuje się cicho i łagodnie. Gdy kiedyś Greta otworzyła drzwi do komórki, żeby wyjąć miotłę, zobaczyła Klarę stojącą w ciasnym pomieszczeniu i uśmiechającą się do niej pogodnie, jakby od dawna czekała w ciemności na siostrę. Innym znów razem przy obiedzie sięgnęła ręką do miski i przy wszystkich zaczęła sobie rozmazywać gorącą kaszę po policzkach i brodzie, jak gdyby specjalnie nie chciała trafić do ust, ale i wtedy uśmiechała się błogo i była uszczęśliwiona.

[…]

Nocami Klara, ostatnia córka sołtysa, odwracała niekiedy swój nocnik do góry dnem i zaczynała na nim bębnić. To jest klucz do ogrodu, / Dla trzech dziewczynek z rodu. / Pierwsza nazywała się Binka. / Druga nazywała się Bibeldebinka. / Trzecia nazywała się Zyg-zet-zak / Nobel de Bobel de Bibel de Binka. / Raz Binka kamień wzięła / i w Bibeldebinkę cisnęła. / Ta w nogę dostała, / a Zyg-zet-zak / Nobel de Bobel de Bibel de Binka / gorzko zapłakała. A więcej nic się nie dzieje, chyba tylko to, że Greta, Hedwig i Emma, a także Klara są coraz starsze, a ich ojciec już całkiem stary. Nie wydarza się nic ponad to, że w lasku Klary od starego dębu odrywa się konar, spada na trawę i próchnieje. Wszyscy mieszkańcy wsi dawno przywykli do tego, że stara od sołtysa, jak od jakiegoś czasu nazywają Klarę, kuśtyka czasem przez wieś w dwóch różnych butach na nogach albo i w samych pończochach, dochodzi do rzeźnika, do szkoły, do cegielni, ale nigdy dalej, a gdy ją spytać: Dokąd to? mówi w odpowiedzi: Bo ja wim.

[…]

Pierwszą z trzech części lasku Klary stary Wurrach sprzedał importerowi kawy i herbaty z Frankfurtu nad Odrą, drugą fabrykantowi sukna z Guben, który w umowie kupna umieścił swego syna, aby zapewnić mu udział w spadku, trzecią część wreszcie, tę, na której rośnie rozłożysty dąb, pewnemu berlińskiemu architektowi, który to zbocze, porośnięte drzewami i krzakami, dojrzał z parowca wycieczkowego i zapragnął zbudować tam letni dom dla siebie i swojej narzeczonej. Sołtys najpierw rozmawia z importerem kawy i herbaty, następnie z fabrykantem sukna, a na końcu z architektem na temat tylu to a tylu metrów kwadratowych, po raz pierwszy w życiu mierzy ziemię nie we włókach i hektarach, po raz pierwszy w życiu mówi o parcelach. Przez parę stuleci lasek Klary nazywano wyrębem, bo co trzydzieści lat wszystko wokół wielkiego dębu wycinano, a następnie teren ponownie zalesiano, teraz niektóre z rosnących tam drzew mają pozostać na zawsze, żeby dawać cień, jak mówi narzeczona architekta. Podczas gdy ojciec ustala cenę trzeciej części lasku, Klara, którą wszyscy nazywają starą od sołtysa, jak zawsze kuśtyka przez wieś, z jedną nogą w bucie, drugą w samej pończosze, kuśtyka koło jatki, potem koło szkoły, potem koło cegielni i z powrotem do domu. Z zapadnięciem zmroku spada pierwszy śnieg. Stary Wurrach podpisuje się jako sprzedający trzecią parcelę na Pasterskiej Górze w imieniu swej ubezwłasnowolnionej córki, za architekta jako nowa właścicielka składa podpis jego młoda narzeczona.

[…]

W domu, w którym ktoś umarł, natychmiast zatrzymują zegar. Zasłaniają lustro, inaczej będzie widać dwóch nieboszczyków. Otwierają górne okna i jeśli w dachu nie ma dymnika, wyjmują jedną dachówkę, żeby dusza miała, którędy wylecieć. Zmarły jest myty i przebierany. Mężczyznę ubierają w czarny surdut, kobietę w czarną suknię. Wkładają zmarłemu buty. Pannę chowają w ślubnym stroju, w białej sukni, mirtowym wianku i welonie. Układają zmarłego na słomie. Na twarz kładą mu szmatkę nasączoną wódką albo octem. Na ciało idą pokrzywy, żeby nie zsiniał. Po obu bokach zmarłego mężczyzny kładą po siekierze. Zmarła kobieta otrzymuje siekierę na brzuch, z trzonkiem skierowanym ku stopom. Przy wkładaniu do trumny siekiery zabierają. Naczynie z płynem wyciekłym ze zmarłego zakopuje się pod zbiornikiem na deszczówkę. Słomę, na której leżał zmarły, i jego stare ubrania pali się albo zakopuje. Śmierć oznajmia się zwierzętom w stajniach i chlewach oraz drzewom w sadzie, wypowiadając słowa: Wasz gospodarz umarł. Zanim wyniosą trumnę za próg, trzy razy ją stawiają. Gdy tylko zmarły znajdzie się za progiem, natychmiast zamyka się okna i drzwi, żeby dusza nie mogła wrócić. Leje się wodę na podłogę i omiata izbę miotłą. Krzesła, na których stała trumna, odwraca się i kładzie na podłodze. Aby zmarły już nigdy nie powrócił, za żałobnym orszakiem chlusta się wodą z miski, tak samo jak wtedy, gdy zagrodę opuszcza lekarz albo rakarz.

[…]

Milkliwość ogrodnika sprawia, że niektórzy we wsi czują się przy nim trochę nieswojo, mówią o nim, że jest zimny i że ma rybi wzrok, podejrzewają, że za jego wysokim czołem kryje się cień szaleństwa. Inni znowu bronią go, że wprawdzie do ludzi mówi tylko to, co absolutnie konieczne, ale gdy gdzieś w ogrodzie albo na polu zdaje mu się, że jest sam, wtedy wyraźnie widzieli, że grabiąc, przekopując, pieląc czy przycinając i podlewając rośliny, nieustannie porusza ustami - ot, woli gadać do badyli. Do swej chaty nikogo nie wpuszcza, dzieci, które zaglądają przez okno, kiedy nie ma go w domu, widzą tylko stół, krzesło, łóżko i parę ubrań, zawieszonych na gwoździu. Dom więc także milczy, tak jak jego właściciel, i jak to jest z każdym milczeniem, może to wprawdzie oznaczać, że kryje jakąś tajemnicę, ale równie dobrze, że jest w nim po prostu wielka pustka.

[…]

Obie łąki na górze dzięki swej naturalnej oprawie staną się sceną, mówi projektant ogrodu do swego kuzyna, gospodarza, podczas gdy ogrodnik wysypuje z taczki ziemię kompostową pod przyszłą rabatę różaną przed tarasem. Gospodarz mówi: W gruncie rzeczy zawsze chodzi tylko o to, żeby kierować wzrok w odpowiednim kierunku. I o kontrasty, dodaje architekt od ogrodów: światło i cień, pusta przestrzeń i gęsta roślinność, tu widok z góry, tam widok z dołu. Ogrodnik krawędzią szpadla równomiernie rozprowadza ziemię na rabacie. Pion i poziom muszą być w odpowiednim stosunku do siebie, mówi gospodarz. Właśnie, mówi projektant ogrodów, i dlatego ten stopniowy spadek ku wodzie, tak jak to stworzyła tutaj natura, trudno zastąpić czymś lepszym. Ogrodnik odjeżdża z pustą taczką. Obaj mężczyźni stoją na tarasie i spoglądają w dół na jezioro, które srebrzy się i lśni między rdzawymi pniami sosen. Ogrodnik pcha kolejną taczkę z ziemią i opróżnia ją. Okiełznać dziką naturę, a następnie zderzyć ją z kulturą, na tym polega cała sztuka, mówi gospodarz. Właśnie, odpowiada kuzyn i kiwa potakująco głową. Ogrodnik krawędzią szpadla rozprowadza ziemię na grządce. Posłużyć się pięknem, gdziekolwiek się je znajdzie, mówi gospodarz. Właśnie. Ogrodnik pcha pustą taczkę, mijając obu mężczyzn, którzy stoją teraz w milczeniu na tarasie. Ogrodnik ścina więc kilka sosen, piłuje pnie i konary na kawałki i układa z nich stertę w szopie, karczuje korzenie i na brandenburski piach narzuca solidną warstwę żyznej ziemi. Pomiędzy małą i dużą łąką układa ścieżkę, prowadzącą dalej w dół, osiem razy po osiem stopni, naturalny łamany piaskowiec, ogrodnik sieje trawę, sadzi róże, wkopuje krzewy tworzące obramowanie małej i dużej łąki, sadzi krzaki na zboczu, wsadza do ziemi głóg czerwony, orzech włoski, wiśnię japońską i srebrny świerk. Kopiąc, natrafia pod cienką warstwą próchnicy na warstwę nieprzepuszczalnego orsztynu, musi ją przebić łopatą, gdyż dopiero pod nią przebiega wodonośna warstwa piasku, na koniec pod tą warstwą jest jasnoszara glina, występująca tu wszędzie w okolicy. Kiedyś dawno temu jezioro zalało także to wzniesienie, które miejscowa ludność nazywa Górą Pasterską, owa góra przed tysiącami lat nie była niczym innym niż płycizną, tak jak jest nią kryjąca się do dzisiaj pod powierzchnią wody Góra Ogórkowa czy Czarny Róg, Keperling, Hopek, Góra Bulcyna, Golas czy Góra Mindacha.

[…]

Przykre to, że teraz musi wszystko zakopać. Porcelanę miśnieńską, cynowe dzbany i srebrne sztućce. Jakby to była wojna. Sam nie wie, czy coś grzebie, czy też tylko gromadzi zapasy na czas powrotu. Nie wie także, czy oba te wytłumaczenia nie są przypadkiem jednym i tym samym. W ogóle wie teraz o wiele mniej niż wiedział kiedyś. Jego żona tuż przed wkroczeniem Rosjan dokładnie te same serwisy, te same cynowe dzbany i te same srebrne sztućce już raz zapakowała w skrzynie, ale wtedy wypłynęła z nimi na jezioro i zatopiła wszystko na płyciźnie zwanej Golas, którą odkryła, pływając. To miejsce na środku jeziora było tak płytkie, że kiedy w lecie wypływała daleko od brzegu, zawsze niespodziewanie zaplątywała się tam nogami w wodorosty i ze śmiechem udawała, że się topi. Jedyne, na co wpadli Rosjanie, szukając tego wszystkiego, co ludzie mogliby ukryć, to wtykać długie pręty w trawnik i grządki, a kiedy tak dziurawili nimi ziemię, jezioro z niewzruszonym spokojem wypłukiwało kurz z ukrytych przed nimi bezpiecznie skarbów. Nowi mieszkańcy domu będą mieć więcej czasu na pływanie.

[…]

Raz jeszcze wchodzi na górę po schodach, które skrzypią na drugim, siódmym i przedostatnim stopniu, mija pokój żony, z którego jak zawsze pachnie miętą i kamforą, droga do jego pracowni prowadzi przez mroczną garderobę, gdzie wbudował małe okienko, półkoliste, ocienione trzcinowym dachem niczym oko, jeszcze niedawno w tym okienku pokazała mu się kuna. Kuna zaglądała przez oko do środka, a on wyglądał przez nie na zewnątrz, obydwoje, zwierzę i człowiek, na moment znieruchomieli, a potem zwierzę czmychnęło. Szybki z mlecznego szkła, które kazał wstawić w drzwiach swojej pracowni, dwa rzędy po trzy kasetony, ostatni raz witają go cichym brzękiem, otwiera drzwi i wchodzi, przez chwilę stoi przy stole kreślarskim i spogląda w dół na jezioro, na stole leżą jeszcze rysunki jego pierwszej budowli w centrum Berlina, najważniejszego zlecenia w jego karierze architekta, zlecenia, które właśnie doprowadziło go do upadku. W belkowaniu słyszy chrobot kun. Kuny zostają. Schodzi z powrotem na dół, przy schodzeniu schody skrzypią na drugim, piętnastym i przedostatnim stopniu, na końcu poręczy sam wyrzeźbił grona i liście winorośli. Zamknąć dom. W kieszeni spodni pobrzękuje klucz, którym można otworzyć i zamknąć wszystkie drzwi w domu, także pawilon pszczeli i drewutnię, Zeiss Ikon, klucz bezpieczeństwa, niemiecka jakość po dziś dzień. Zamknąć.

[…]

Zamknąć dom. Zamknąć, a klucz pozostawić w zamku. Żeby nie złamali mu żadnego ząbka. Żeby nie połamali drzwi, żeby tylko nie pogięli albo nie rozpiłowali krat, którymi zabezpieczone jest szkło w drzwiach wejściowych, te kraty są pomalowane na czarno i czerwono, tak samo jak kraty w wyposażonej przez niego Akademii Szybowcowej Rzeszy, którą wysadzili już po zakończeniu wojny, nikt nie wiedział, dlaczego. Zamknąć. Trzy wymiary były do tej pory jego zawodem, wysokość, szerokość i głębokość, chciał budować wysoko, szeroko i głęboko, ale teraz dopadł go ten czwarty wymiar, czas, i to on wypędza go teraz ze swej obudowy. W czasie weekendu nikogo nie aresztujemy, powiedział urzędnik i jeszcze raz go wypuścił, nie zamierzali go więc zabić, miał się tylko wynieść jak najdalej stąd, wynieść się do diabła, tam, gdzie pieprz rośnie: za dwie godziny będzie siedział w kolejce, która zawiezie go do Berlina Zachodniego. Co najmniej pięć lat, powiedział urzędnik, pięć lat za tonę śrub, które z własnych pieniędzy kupił na Zachodzie, aby budować na Wschodzie, tonę mosiężnych śrub na najważniejszą budowlę swego życia: przy Friedrichstrasse w centrum Berlina. Budowlę dla państwa, które go teraz wypędza. Wie znacznie mniej niż wiedział kiedyś. Projektowanie ojczyzny to jego zawód. Cztery ściany wokół kawałka powietrza, kamiennymi szponami wyrwać sobie kawałek powietrza z tego wszystkiego, co rośnie i faluje, i uwięzić dla siebie. Ojczysty dom. Dom, trzecia skóra po tej na ciele i po ubraniu. Własny dom. Skroić dom wedle potrzeb jego właściciela. Jedzenie, gotowanie, spanie, kąpanie, wydalanie, dzieci, goście, samochód, ogród. Czy to wszystko - czy to tak, a tamto nie, przeliczone na drewno, kamień, szkło, słomę i stal. Wytyczyć życiu kierunki, dać krokom podłogę pod stopami, oczom dać widok, ciszy drzwi. Ten dom był jego domem. Dla swego i swej żony przesiadywania w nim zaprojektował oba te krzesła obite skórą, dla swego z żoną patrzenia na zachód słońca taras z widokiem na jezioro, wspólna jemu i żonie radość z przyjmowania gości zmaterializowała się w postaci długiego stołu w jadalni, na jej i jego zmarznięcie w zimie pomyślany był kaflowy holenderski piec, na jego i jej zmęczenie po ślizgawce czekała ławka przy tym piecu, wreszcie jego rysowanie przy stole kreślarskim było, można by powiedzieć, pracownią. A teraz niech się cieszy, że uszedł z życiem, że dał z siebie zedrzeć trzecią skórę i z odsłoniętymi trzewiami może dotrzeć na zbawczy Zachód.

[…]

Gdyby ten kawałek gruntu, ten dom, to jezioro nie były jego ojczyzną, nic by go nie trzymało we wschodniej strefie. Teraz ta ojczyzna stała się dla niego pułapką. Kiedy wojna się skończyła, przez pięć nocy pertraktował i pił z Rosjanami, żeby zapobiec wywiezieniu maszyn z jego zakładu stolarskiego w Berlinie, uratował swoje biuro architektoniczne i zakład także podczas pierwszej fali wywłaszczeń, z socjalistycznym pozdrowieniem, pismo odmowne od Speera zapewniło mu nawet w końcu pod rządami czerwonych zlecenie na reprezentacyjnej Friedrichstrasse, ale teraz, sześć lat od zakończenia wojny, komuniści jednak wyciągnęli łapę po jego firmę, teraz, tyle lat po wojnie, nagle im się przypomniał, Mannesmann Obrona Przeciwlotnicza, nie tracić przeciwnika z oczu. Jak dzieci zwierzątku, którego natury kompletnie nie rozumieją, tak oni oderwali teraz zabawce głowę i dziwią się, że po chwili przestaje podrygiwać. Przez całe życie pracował po to, by przemieniać pieniądz w coś konkretnego, najpierw kupił jedną połowę gruntu i zbudował na niej dom, później dokupił drugą, z pomostem i domkiem kąpielowym, wszystkie jego ciężko zarobione pieniądze przyrosły do tego miejsca, dosłownie zakorzeniły się tu jako dęby, olchy i sosny. Lokować pieniądze, tak się to kiedyś nazywało, w niespokojnych czasach lokować pieniądze w dobrach trwałych, tego się nauczył, niestety wiedza, którą kiedyś nabył, utraciła tymczasem kontakt z rzeczywistością. W tym fantastycznym bałaganie, który Rosjanie pozostawili Niemcom, godny współczucia był tylko ten, kto posiadał kawałek ziemi, a nie latający dywan. Ten, kto buduje, przykleja swoje życie do ziemi, tak to jest. Nadawać trwaniu kształt to jego zawód. Tworzyć wnętrze. Tam, gdzie nie ma nic, drążyć coraz głębiej. Z zewnątrz kolorowe szkło w oknach salonu, obok których teraz przechodzi, wydaje się matowe i nie pozwala zajrzeć do środka, światło odzyskuje blask dopiero, gdy jest się z drugiej strony szyby, dopiero wtedy uwidacznia się jako światło, dopiero wtedy, gdy wpada do środka. Także Durer przez takie kolorowe szybki widział tylko światło dochodzące ze świata, a nie sam świat, siedział w środku i tworzył sobie świat własny. Gdy żona Durera chciała wiedzieć, kto się przechadza po norymberskim rynku, musiała otworzyć niewielką klapkę, żeby spojrzeć na plac. Im grubsze mury, im mniejsze okna, tym mniej ciepła tracili mieszkańcy domu. Polne kamienie, słoma, zacierany tynk, wszystko to materiały stąd, z tej okolicy. W koszu, na złączu między połacią szczytową a frontową dachu, mały świetlik dachowy. Dom miał wyglądać tak, jakby tu urósł, jak coś żywego. Sam pomagał murować komin. Z robotnikami i chłopami zawsze się dobrze rozumiał. Ale nie z tym państwem robotniczo- chłopskim, w którym jeden urzędnik nie wiedział, co robi drugi.

[…]

Kiedy przejął domek kąpielowy od Żydów, wisiały w nim jeszcze ich ręczniki. Zanim jego żona zdążyła pomyśleć o tym, żeby je uprać, poszedł popływać i wytarł się cudzym ręcznikiem. Cudze ręczniki. Fabrykanci sukna, Żydzi. Frotte. Pierwszorzędna jakość. No chyba. Jego pierwszy wniosek o przyjęcie do Izby Kultury Rzeszy został odrzucony z tej przyczyny, że w kwestionariuszu na pytanie o aryjskie pochodzenie odpowiedział Tak i Nie. Atakując przeciwnika, w każdym wypadku należy się do niego zbliżać od tyłu. Frotte. Życzliwy mu urzędnik, którego znał jeszcze z czasów szkolnych, podpowiedział mu, że rasa pradziadków w tym wniosku jest bez znaczenia, wobec tego mógł złożyć wniosek po raz drugi, na pytanie o aryjskość odpowiedział tym razem Tak, dołączył zaświadczenie o pochodzeniu swoim i żony do pokolenia dziadków i został przyjęty. Tak i Nie. Szpary między balami domku kąpielowego wypełnione były pakułami. Wszystko zbite jedynie prowizorycznie. Bądź co bądź zapłacił Żydom połowę wartości rynkowej. A to wcale nie było mało. Tak od ręki nie znaleźliby żadnego innego kupca. Pakułami. Matka matki jego ojca. Tak i Nie. Kupując działkę, pomógł Żydom pokryć koszty wyjazdu. Wyjechali na dobre, zdaje się, do Afryki. A może do Szanghaju, co za różnica. Na dobre albo i na złe. Kupując działkę, zapłacił za wyjazd swojego Nie z kwestionariusza. Precz, precz z nim, precz. Tak i Nie. Atakować ze słońcem w plecy. Sięgać ze słońcem w głąb słońca, aż wszystko zgorzeje, a potem gasić wodą z Morza Brandenburskiego. Tak i Nie. Należało mieć nadzieję, że pustynie w Afryce i puszcze w Chinach są dostatecznie duże, by jego Nie umarło tam z głodu, pragnienia, pożarte przez dzikie bestie. Czy jest pan aryjskiego pochodzenia? Tak. Skoro tak, to dlaczego teraz musi stąd odejść? Baron Munchhausen wydostał się z bagna po własnym harcapie. Ale to bagno nie było wszak jego domem. Tak, architekt wie teraz o wiele mniej niż wiedział kiedyś. Wytarł się ręcznikiem Żydów i powiesił go z powrotem na haczyku. Biały ręcznik frotte. Pierwszorzędna jakość.

[…]

Bramę zamyka od zewnątrz zapasowym kluczem, który zabrał na wszelki wypadek. Zeiss Ikon. Niemiecka jakość. Klamka bramy, gdy skoro świt tu przyjechał, była jeszcze mokra od rosy. Architekt opuszcza ogródek przed domem małą furtką w ogrodzeniu i wychodzi na piaszczystą drogę. Gdy idąc, odwraca się, widzi znów fasadę od frontu, jak gdyby jeszcze wcale nie był w środku, widać dokładnie to samo, co go witało, gdy zbliżał się do domu. Wkłada klucz do kieszeni spodni i idzie do samochodu. Ogrodnik chyba jeszcze śpi. Później, w ciągu dnia, potnie może wielki srebrny świerk, który runął przedwczoraj. Ale on, do którego należy ten świerk razem z ziemią między odsłoniętymi teraz korzeniami, będzie już wtedy w Berlinie Zachodnim.

[…]

Arthur mówi do Ludwiga, swojego syna: Daj, teraz ja, sam sięga po szpadel i sypie z powrotem ziemię do dołu wokół bryły korzeniowej. Ludwig obejmuje ramieniem Annę, swą przyszłą żonę, oboje spoglądają na rozległą, migotliwą powierzchnię jeziora. Dom. Dlaczego wszyscy tak lubią patrzeć na wodę, pyta Doris. Nie wiem, mówi Anna. Może dlatego, zastanawia się Doris, że nad jeziorem zawsze jest tyle pustego nieba, a każdy czasem lubi, kiedy nic nie widać. Możesz już puścić, mówi Arthur do Doris. Drzewa eukaliptusowe wysuszają ziemię na znaczną głębokość, zabierając wodę innym roślinom. A po każdym pożarze lasu ich nasiona kiełkują jako pierwsze i w ten sposób wszystkie inne rośliny zostają wyparte. Eukaliptus, zrzucający regularnie suche gałęzie, nie potrzebuje dużo wody, a to wszystko sprzyja powstawaniu pożarów, które wprawdzie niszczą poszczególne drzewa, ale bardzo ułatwiają rozprzestrzenianie się gatunku. Także, wskutek tego, że ich drewno jest takie żywiczne, ich pnie zajmują się łatwiej niż pnie innych drzew. Między pniami nowo wyrosłych lasów ziemia jest po pożarach jałowa i czerwonawa. Liście eukaliptusa szumią o wiele głośniej niż liście wszystkich innych drzew, których szum Ludwig kiedykolwiek słyszał.

[…]

Ludwig wie, że z powodu tych spadających często suchych gałęzi nie jest bezpiecznie odpoczywać w gaju eukaliptusowym. Ale on tak lubi słuchać szumu liści. W domu lubił grać na fortepianie. W domu był fabrykantem sukna, jak jego ojciec. Tutaj otworzył warsztat samochodowy i specjalizuje się w naprawie sprzęgieł i hamulców. Tutaj jego ogrodnik nie może zaprotestować, gdy jakiś urzędnik wetknie mu w kędzierzawe włosy ołówek. Ołówek nie wypada. Wtedy ogrodnikowi wbijają do książeczki stempel z literą C, coloured i zabraniają mu wstępu do publicznych parków. Odkąd Ludwig tu mieszka, jeszcze ani razu nie dotknął fortepianu. Mała Elisabeth gra jakby za niego, bierze lekcje i szybko się uczy, jak gdyby, jeszcze zanim się urodziła, mogła zabrać z domu chociaż to, co nic nie waży: muzykę. Zaraz, jak się nazywają te góry na dnie jeziora, pyta Doris dziadka. Jakie góry, pyta dziadek. Ludwig mówi, że ogrodnik sąsiada po lewej opowiadał o tym niedawno Doris: Góra Ogórkowa i Czarny Róg, Keperling, Hopek, Golas i Góra Bulcyna. I jeszcze Góra Mindacha. Golas, powtarza dziewczynka i chichocze. Też bym chciała mieć taką pamięć jak mój brat, mówi Elisabeth. Zza płotu dochodzi stukanie cieśli, więźba dachowa jest już prawie skończona. Heil. Chcą położyć dach z trzciny, mówi Arthur, ojciec. To może być dobry pomysł na wasz domek kąpielowy. Zobaczymy, mówi Ludwig.

[…]

Gdy w roku 1939 Arthur i Hermine w końcu jednak starają się o wyjazd, sprzedają parcelę Ludwiga razem z pomostem i domkiem kąpielowym za połowę wartości rynkowej architektowi z sąsiedztwa. Architekt z tytułu korzyści, uzyskanej tą drogą, wnosi do urzędu skarbowego opłatę w wysokości 6% od zysku z aryzacji. Suma uzyskana ze sprzedaży, która ma pokryć koszty podróży rodziców, Arthura i Hermine, na co usilnie nalega Ludwig, musi być do czasu otrzymania paszportów zdeponowana na zablokowanym koncie bankowym. Mniej więcej w tym okresie zakazano im wstępu do publicznych parków. Elliot uczy się schodzić po trzech schodkach do ogrodu, nie trzymając mamy za rękę. Ludwig wraz z ogrodnikiem, który ma tak kręcone włosy, że ołówek z nich nie wypada, sadzi drzewo figowe i trzy pierwsze palmy ananasowe. Gdy Holandia przystępuje do wojny, paszporty dla rodziców Ludwiga są gotowe, ale niemożliwe jest już przelanie pieniędzy na konto towarzystwa żeglugowego. Ludwig wie, że odpoczynek pod drzewem eukaliptusowym nie jest bezpieczny. Ale on tak lubi ten szum. Nawet gdy ogrodnik potrząsa głową, ołówek nie wypada mu z włosów. Elliot wypowiada pierwsze słowo: Mum. Anna jest znowu w ciąży. Dwa miesiące po tym, gdy Arthur i Hermine w Chełmnie nad Nerem niedaleko Łodzi wsiedli do ciężarówki z trującymi spalinami, gdy umierającemu Arthurowi oczy wyszły z orbit, a Hermine w śmiertelnych paroksyzmach narobiła na nogi kobiecie, której nigdy przedtem nie widziała, majątek obojga oraz ich syna Ludwiga pozostawiony w Niemczech zostaje zarekwirowany, wszystkie zablokowane konta zlikwidowane, a mienie zlicytowane. Cały majątek Arhura i Hermine, w tym także dochód ze sprzedaży parceli nad jeziorem, wraz z zabudowaniami: 1 domkiem kąpielowym i 1 pomostem, przechodzi na własność Rzeszy Niemieckiej, reprezentowanej przez ministra finansów Rzeszy.

[…]

Sama musi się znowu roześmiać, chociaż już tyle razy opowiadała ten dowcip, śmieje się, inni zresztą też się śmieją, naprawdę uwielbia się śmiać, jako dziecko dusiła się ze śmiechu, tak to nazywał jej ojciec, jak gdyby jej ciało więziło śmiech w sobie, za nic nie chciało go wypuścić i trzęsło się dalej nawet bez jej udziału. Także jej starsze siostry, które ją, najmłodszą, musiały wszędzie zabierać ze sobą, śmiały się, kiedy ona zezowała i stroiła miny albo dawała sobie wciskać proszek na kichanie jako leczniczą sól do nosa, a strączki pieprzu tureckiego jako paprykę. Kichała, prychała, pluła, a inni się śmiali. Chciała zostać tancerką na linie albo pogromczynią dzikich zwierząt, ale nikomu tego nie zdradzała, nawet ojcu, Wielkiemu Mogołowi, który w rzeczywistości był wielkim konsulem, przez całe życie tylko śmiać się i podróżować, podczas gdy siostry dalej by sobie rosły, robiły się grube i miały dzieci. Za to ona cały czas, bez końca, na tournée. Gdy osiągnęła już odpowiedni wiek, by balansować na linie albo poskramiać lwy, Wielki Mogoł, który w rzeczywistości był wielkim konsulem, zaczął ją przekonywać, by została stenotypistką. Stenografia, przemawiał Wielki Mogoł do pogromczyni, warta jest tyle co znajomość sześciu języków obcych. Umiejętność stenografowania i pisania na maszynie przydaj e się na całym świecie, głosił Wielki Mogoł. Teraz siedziała ze swym mężem i paroma przyjaciółmi na tarasie wokół wielkiego gara z pływającymi w nim rakami, które sama złapała po południu w jeziorze, a potem gotowała, aż zrobiły się czerwone, trzymała w rękach szczypce raka i wciąż się jeszcze śmiała. Przesiadywała już tak przed wojną, z mężem i kilkoma sąsiadami albo z przyjaciółmi, także podczas wojny, do późnej nocy na tarasie z widokiem na jezioro, siedziała i siedziała. I mogłaby tak siedzieć całą wieczność.

[…]

Po raz pierwszy w życiu na kilka kolejnych wieczorów płacz wypożyczył sobie jej ciało od śmiechu. Dziewięć miesięcy trwało, zanim szef pierwszy raz ją pocałował, kolejne pół roku, zanim zaczęli się przekomarzać na temat wspólnego życia, a potem jeszcze wiele miesięcy, zanim podczas jednego ze wspólnych wypadów w okolice Berlina, leżąc obok niej w trawie, na brzegu tego rozległego, migotliwego jeziora, nieoczekiwanie powiedział: Tu moglibyśmy zamieszkać, co? Tancerka na linie dopiero tego dnia zrozumiała, że ktoś, kto ma wszystko, co tylko można mieć, w tym żonę i dziecko, musi najpierw skończyć z siedzeniem, potem musi się podnieść, potem ruszyć i dopiero dużo, dużo później może przyspieszyć tempo, zanim wreszcie skoczy, jeśli w ogóle się na to zdecyduje, i że kiedy już skoczy, będzie chciał gdzieś wylądować, w jakimś konkretnym miejscu, a nie byle gdzie. Dopiero tego dnia, gdy powiedział do niej: Tu moglibyśmy zamieszkać, co? a ona leżała na plecach i widziała sosny kołyszące się na tle niebieskiego nieba, dopiero wtedy stało się dla niej jasne, że on osiądzie przy niej tylko wtedy, gdy ona gotowa będzie czekać na niego na tym właśnie, konkretnym skrawku ziemi, niezbyt daleko od Berlina. I wtedy młoda stenotypistka, która najchętniej całe swoje życie spędziłaby na tournée, ku swemu własnemu zdumieniu powiedziała: Tak.

[…]

Pracowała nadal w biurze swego męża w Berlinie, ale w weekendy zawsze wyjeżdżali z miasta, a ponieważ mąż wkrótce zaczął projektować domy dla jednego czy drugiego sąsiada, który też chciał się pobudować nad jeziorem, i nadzorował prace budowlane, więc spędzali coraz więcej czasu na tym kawałku gruntu, jak jej mąż ciągle jeszcze nazywał ich skrawek ziemi, a krąg ich przyjaciół stale się powiększał. Gdy urządzali ucztę rakową, na zmianę, raz on, raz ona, zaczynali opowiadać historyjki, a im większą osiągali w tym biegłość, tym swobodniej jedno drugiemu niby przypadkiem wpadało w słowo, żeby jeszcze bardziej rozśmieszyć gości, tym niezawodniej wychodziły im puenty. Jeszcze wam tego nie opowiadaliśmy? Jak to on jej i jak ona jemu, jak potem on, a jak ona, jak on jej, jak ona się zdziwiła, jak dosłownie myślała, a on potem w końcu, no więc naprawdę, mówi ona i aby wypełnić pauzę, która teraz z pewnością nastąpi, potrząsa w milczeniu głową. Jej mąż dorzuca, ona wtrąca, on uzupełnia, ale ona musi jeszcze dopowiedzieć, a on przyznaje jej rację. Tuż przed kulminacją już z góry sama się śmieje, uprzedzając śmiech innych, potem wreszcie nadchodzi puenta, wszyscy się śmieją, śmieją i śmieją, jeszcze piwo, jeszcze kieliszek wina, z przyjemnością, ja dziękuję, może szklankę wody. W taki to sposób architekt i jego żona przez kolejne wieczory umilają czas sobie i swoim gościom. Żona architekta, która od czasu ślubu wie, że przygoda właściwie zawsze polega tylko na wystawieniu się na coś, co jest człowiekowi obce, z wrodzoną sobie żądzą ruchu rzuca się w osiadłość, a parcela, w dużej mierze właśnie dzięki swemu położeniu nad wodą, okazuje się do tego idealnym terenem.

[…]

A jednocześnie od jakichś sześciu lat przez dziurę, którą pod koniec wojny wywiercił w jej wieczności Rosjanin, nieustannie wycieka czas. Tylko dlatego że czasy są ciężkie, następuje coś takiego jak historyczny moment bezwładności, tylko dlatego że czasy są tak ciężkie, iż nawet na przemijanie muszą dać sobie czas, żona architekta jeszcze sześć lat po wojnie siedzi nadal na tarasie, siedzi przed kociołkiem pełnym ugotowanych na czerwono raków, sama śmiejąc się najgłośniej, serwuje przyjaciołom niezawodne puenty i spogląda na jezioro, które tymczasem stało się własnością ludu. Czas wycieka, podczas gdy żona architekta pod rękę z mężem odprowadza przyjaciół do furtki i macha za nimi w ciemność, wycieka, gdy małżonkowie wracają na taras, stawiają talerze z resztkami rakowych pancerzyków jeden na drugim i zanoszą je do kuchni, wycieka, gdy ona mówi do niego, że jest zmęczona, a on odpowiada, że jeszcze sobie na dworze zapali, wycieka, gdy ona idzie po schodach na górę, rozbiera się w pokoju, narzuca jedwabny szlafrok i idzie do łazienki, kolorowe szybki w oknach po obu stronach lustra są w nocy jeszcze czarniejsze niż zwykłe szyby, wycieka, gdy kobieta siada na brzegu łóżka, żeby natrzeć sobie nogi olejkiem kamforowym, a piersi maścią miętową, wycieka, gdy przez wpółotwarte drzwi balkonowe woła dobranoc do męża, stojącego na tarasie i palącego ostatniego papierosa, nie przestaje wyciekać, gdy wiesza kremowy jedwabny szlafrok na wieszaku w płytkiej części szafy, wycieka uparcie, gdy kładzie się i zasypia. Koniec. Wkrótce zamieszka w dwupokojowym mieszkaniu w Berlinie Zachodnim, a później w domu starców w pobliżu Dworca Zoo. Od momentu ucieczki na Zachód aż do końca życia w torebce zawsze będzie miała pod ręką to wszystko, co jest człowiekowi niezbędne w ciężkich czasach, a więc spinacze biurowe, gumki recepturki, znaczki, karteluszki i ołówki. A w testamencie parcelę nad jeziorem i przesiąknięty po wsze czasy zapachem kamfory i mięty dom, który z prawnego punktu widzenia ciągle jeszcze należy do niej, choć stoi w kraju, na którego terytorium pod groźbą zatrzymania nie ma już prawa postawić nogi, zapisze swym siostrzenicom oraz żonom swoich siostrzeńców. Na pewno nie żadnemu mężczyźnie.

[…]

Czas wcisnął się między nią i rodziców, między nią i wszystkich pozostałych ludzi, czas ją ze sobą porwał i zamknął w ciemnej komórce. W środku tej ciemności, która ją otacza, której jest jądrem, kolorowe jest jeszcze tylko to, co sobie przypomina, kolorowe wspomnienia ma w swej zapomnianej przez światło głowie, wspomnienia o kimś, kim była kiedyś. Prawdopodobnie była. Kim była? Czyją głową była jej głowa? Do kogo należą teraz jej wspomnienia? Czy ten nieprzenikniony czas biegł coraz dalej, nawet kiedy człowiek już tylko siedział, czy ten czas biegł dalej i dalej, unosząc ze sobą nawet skamieniałe dziecko? Góra Ogórkowa i Czarny Róg, Keperling, Hopek, Golas i Góra Bulcyna. I góra Mindacha. Gdy wujek podsadził ją wtedy na wygięty konar sosny, wydawało jej się, jakby stąd, z wysoka, naprawdę mogła rozpoznać te wszystkie podwodne góry, których nazwy powiedział jej ogrodnik i które do dziś pamięta. Na najwyższym wzniesieniu stała wieża kościelna zatopionego miasta, jej szpiczasty koniec sterczał wysoko w górę, kurek na wieży prawie dotykał fal. A w dole, na dnie, gdzie woda była zupełnie nieruchoma, na ulicach i placach miasta, mogła nawet, kiedy zacisnęła powieki, rozpoznać ludzi, chodzili sobie, siedzieli albo gdzieś stali oparci, przez migotliwą powierzchnię jeziora widziała niemy tłum wszystkich tych mieszkańców zatopionych wraz z miastem, którzy, nie musząc oddychać, poruszali się w wodzie całkiem swobodnie, w swym wiecznym życiu nie chodzili, nie siedzieli i nie stali inaczej niż przedtem na ziemi. Siedziała na sośnie, obejmowała łuszczący się pień i widziała stamtąd, jak w zatopionym niebie nad miastem krążą ryby. Kiedy wujek zdjął ją z powrotem na ziemię, miała ręce lepkie od żywicy, więc wujek wziął trochę piasku i starł jej tę żywicę z rąk.

[…]

Teraz czeka ją już tylko jedno krótkie przejście. Albo umrze tu z głodu w swojej kryjówce, albo ją znajdą i wywiozą. Już żadna z tych osób, które wiedziały, kim była, nie wie, że ona tu jest. To sprawia, że to przejście robi się takie krótkie. Krok za krokiem doszła aż tu, prawie do końca, to znaczy, że ta droga musiała mieć też jakiś początek i na tym początku musiała być tak samo blisko życia jak teraz jest blisko śmierci. Początek na pewno wyglądał jeszcze prawie tak samo jak życie, musiał być gdzieś w samym jego środku i nie można było jeszcze rozpoznać, że to jest już pierwsza część tej drogi, o której dopiero teraz wie, dokąd ona prowadzi. Kiedy wierzba już urośnie i swymi warkoczami będzie łaskotać ryby, ty wciąż jeszcze będziesz tu przyjeżdżać w odwiedziny do swoich kuzynów i kuzynek i przypomnisz sobie, że pomagałaś ją sadzić. Czy wtedy życie było jeszcze beztroskie? Kiedy myśli o wujku Ludwigu, widzi go zawsze ze szpadlem w ręku na brzegu jeziora. Kiedy myśli o jego narzeczonej Annie, przypomina jej się, że ta mówiła do niej zawsze: Zrób się lekka! zanim ją podniosła do góry. Jak gdyby dziewczynka samym tylko myśleniem mogła zmniejszyć swój ciężar. Kiedy dziadek, rzucając spojrzenie na ręczniki ze swej własnej fabryki, zamykał domek kąpielowy, ale klucz zostawił w zamku dla następcy, pomyślała o jego łódce, która tego lata po raz pierwszy miała pozostać na suchym lądzie. Jesienią rodzice posłali ją do Berlina do ciotki, żeby nie narażać jej dłużej na złośliwości koleżanek szkolnych z powodu jej żydowskiej krwi. Przez dwa lata, w każdą niedzielę, zawsze po mszy w kościele na Hohenzollernplatz, siadała u tej ciotki przy kuchennym stole i pisała list do rodziców. Od poniedziałku do soboty nie pisała, żeby oszczędzić na kopertach i znaczkach.

[…]

Teraz musi zrobić siusiu, ale nie wolno jej wyjść z komórki, tak powiedziała mama, zanim poszła do pracy. Mama już nie wróci, bo tymczasem zabrali wszystkich z mieszkania, wszystkich mieszkańców domu na ulicy Nowolipie i wszystkich mieszkańców kwartału, w którym stoi dom. Teraz dzielnica jest zapewne obstawiona, bo już bardzo długo panuje kompletna cisza. Ale jak długo ważne jest zdanie, że nazywa się Doris, tak długo ona istnieje: Doris córka Ernsta i Elisabeth lat dwanaście urodzona w Guben. Wstaje więc, uderzając głową w sufit swej kryjówki i próbuje siusiać w taki sposób, żeby nie zamoczyć deski, na której siedzi. Sienna, Pańska i Twarda, Krochmalna, Chłodna, Grzybowska. Ogrodowa, Leszno i Nowolipie, gdzie ukrywa się dziewczynka, potem Karmelicka, Gęsia, Zamenhofa i Miła. Kiedy człowiek umiera, mając dwanaście lat, to czy robi się też już wcześniej stary? Wszystkiego ubywało, coraz więcej bagażu musiały zostawiać albo im go odbierano, jak gdyby były za słabe, żeby nosić ze sobą to wszystko, co potrzebne jest w życiu, jak gdyby przez to odciążanie ktoś chciał je wepchnąć w starość. Dwa koce, żadnych pierzyn, prowiant na pięć dni, zegarek na rękę, torebka, żadnych dokumentów. Z takim ekwipunkiem jej matka, prowadząc ją za rękę, wkroczyła do getta, a ta część miasta, do której wkroczyły, też już była odciążona od wielu rzeczy. Drzew tam nie było, nie mówiąc już o parku, ale też żadnej rzeki, żadnych samochodów, tramwaju elektrycznego, a ulic zostało już tak mało, że nie trwałoby dłużej niż jeden ojczenasz, żeby je wszystkie wyrecytować. To, co teraz pozostało jeszcze ze świata, dziecko mogło z łatwością obejść na piechotę. I ciągle się jeszcze kurczył ten świat, im bliżej było końca. Najpierw opróżniono i zlikwidowano małe getto, teraz na swoją kolej czekała południowa część dużego, a wkrótce pewnie i reszta. Nie szalej tak, mówił jej zawsze ojciec, kiedy ślizgała się na parkiecie po całym mieszkaniu, a tutaj była szalonym dzieckiem, ale być szalonym znaczyło tu: nie iść za jakąś inną dziewczynkę, nie podstawiać głowy do liczenia, udawać nieżywą, zamiast zgłaszać się na śmierć, chcieć przeżyć bez jedzenia, bez picia. Nigdy w życiu nie była bardziej szalona niż w tej maleńkiej komórce, w której nie mówi, nie śpiewa, nie może wstać, a kiedy siedzi, kolanami dotyka ściany. Ona, Doris córka Ernsta i Elisabeth lat dwanaście urodzona w Guben, szalone dziecko, ślepa i głucha staruszka, która ledwo już się rusza.

[…]

Wieczorem tego dnia, kiedy wróciła do kwatery tuż przed godziną policyjną, tego wieczoru kończącego jeden z najdłuższych dni roku 1942, gdy lekki, wczesnoletni wietrzyk zwiewał gazety, którymi przykryte były ciała zmarłych, a w powietrzu unosił się odór zgnilizny, tego jasnego wieczoru, gdy, jak się tu nauczyła, szła do domu zygzakiem, żeby nie nadepnąć na trupy, wieczorem tego dnia, gdy jak każdego innego wieczoru w sieniach domów rozlegał się płacz dzieci opuszczonych przez rodziców, tego poniedziałkowego wieczoru, gdy jej matka postawiła przed nią ziemniaki, na które wymieniła zegarek na rękę, zapewne ostatnie ziemniaki, jakie miała zjeść w swoim życiu, tego wieczoru wszystkie prześcieradła Ernsta, Elisabeth i Doris, wylicytowane za kwoty od 8 marek i 49 fenigów do 8 marek i 70 fenigów za dwa, numery bieżące 177 do 185, spoczywały już wygładzone w bieliźniarkach rodzin Wittger, Schulz, Muller, Seiler, Langmann i Bruhl, Klemker, Fróhlich i Wulf. Tak ciemno jak tu było też pewnie wtedy pod łódką, która wywróciła się blisko brzegu, gdy chłopiec ze wsi chciał nią podpłynąć do pomostu. Zanim wrócił do wsi, dziewczynka zaprowadziła go jeszcze do krzaków malin na górce powyżej piaszczystej drogi. W zamian chłopiec pokazał jej później, jak się pływa. Tuż przy brzegu, gdzie woda jest tak płytka, że pływając, ocierała się stopami o dno, po raz pierwszy miała uczucie, że woda ją niesie. Tego też lata sąsiadka pokazała jej, jak się łapie raki. Ale czy w ogóle były jakieś raki, jakieś jezioro, jakaś łódka, jakieś krzaki malin? Czy był jeszcze ten chłopiec, skoro ona go nie widziała? Czy poza nią był jeszcze ktokolwiek na świecie? Teraz uświadamia sobie coś, o czym przez cały ten czas nie pomyślała: kiedy nikt już nie będzie wiedział, że ona istnieje, to kto będzie wiedział o świecie, kiedy jej już nie będzie?

[…]

Podczas dwugodzinnej jazdy ze stu dwadzieściorga ludzi w wagonie udusiło się blisko trzydzieścioro. Ponieważ dziewczynka nie ma rodziców, więc traktują ją, podobnie jak kilku starców, którzy nie mają już siły chodzić, i parę osób, które podczas jazdy postradały zmysły, jako zawadę w gładkim przebiegu akcji, dlatego też od razu po przybyciu na miejsce pędzą ją na bok, koło sterty ubrań, wysokiej jak góra, jak góra Golas, przychodzi jej teraz do głowy, i przypomina sobie własny uśmiech, gdy od ogrodnika usłyszała tę zabawną nazwę góry na płyciźnie. Przez dwie minuty rozciąga się nad nią lekko zachmurzone białawe niebo, zupełnie jak nad jeziorem na chwilę przed deszczem, przez dwie minuty wdycha zapach sosen, który tak dobrze zna, tylko samych sosen z powodu wysokiego ogrodzenia nie może zobaczyć. Czy naprawdę dotarła do domu? Przez dwie minuty czuje pod butami piasek, także parę drobnych krzemieni i grudki kwarcu czy granitu, zanim na zawsze je zdejmie i stanie na desce, by dać się zastrzelić.

[…]

W nocy przyprowadzono kolejnych dwanaście koni. W sumie stoi ich teraz w ogrodzie ponad dwieście, prychają i grzebią kopytami. Młody czerwonoarmista chodzi wśród nich jak po stajni, której dachem jest bezksiężycowe niebo. Zapach zwierząt szczelniej odgradza ogród od nocy, niż zdołałyby to zrobić ściany albo brama. Czarne są drzewa, czarne zarośla, czarna jest zryta kopytami trawa, czarne sylwetki zwierząt, które on zna tak dobrze, że mógłby iść na ślepo od konia do konia, żeby wymacać sobie drogę do domu. Wydał żołnierzom rozkaz, by jeszcze raz ruszyli przeczesać okolicę w poszukiwaniu poukrywanego bydła. W domu śmierdzi odchodami jego ludzi. Im zamożniejsze są domy, w których kwaterują, tym więcej w nich srają, jak gdyby w ten sposób trzeba było naprawić coś, co się rozregulowało. Jego ludzie, zagrzewając się nawzajem, załatwiali się na błyszczącej kamiennej posadzce, sikali na malowane drzwi i rzygali za piec. Dlatego zainstalował się na górze, w niedużym pokoiku z balkonem. On sam sika na dół z balkonu i załatwia się w ogrodzie, ale tylko dlatego, że woli być przy tym sam. Dopiero w ostatnim czasie, odkąd wdarli się głęboko na terytorium niemieckie, gniew żołnierzy osiągnął poziom, na którym wojna prowadzona jest z wnętrza własnego ciała. Im więcej domów zajmowali, tym boleśniej stawało przed nimi pytanie, dlaczego Niemcy nie mogli zostać tam, gdzie nie brakowało im niczego, naprawdę niczego, żeby chcieli zostać.

[…]

Młody czerwonoarmista nie brał udziału w rzeczach, których dopuszczali się starsi żołnierze, z wyjątkiem walki. Dlatego, chociaż jego skóra jest jeszcze gładka i pokryta dziecięcym meszkiem, ma już stopień majora. Zgłosił się na ochotnika w wieku piętnastu lat, kiedy Niemcy zabili mu matkę, ojca i siostry. Małą siostrzyczkę, ledwie cztery latka, znalazł pierwszą, gdy wracał z pastwiska do rodzinnego domu. Pływała w studni, twarzą do góry. Poprzedniej nocy leżała jeszcze w jednym łóżku z nim i oddychała. Od tej chwili był zawsze na pierwszej linii i w którymś momencie z wyganiania zrobiło się zagarnianie, a z obrony ojczyzny pustoszenie obczyzny, do której w innych warunkach z pewnością nigdy by w życiu nie zawędrował. Jak zielsko, wyrwane i ciśnięte wysokim lukiem w powietrze, tak jego niosła naprzód jakaś siła, znajdująca się gdzieś poza nim, poza jego wciąż jeszcze chłopięcym ciałem, i to ona sprawiała, że maszerował, walczył i zagarniał, aby spychać Niemców coraz dalej na mapie, wypychać ich z Niemiec, przez Szwajcarię albo Francję, albo Austrię i Włochy, spychać ich coraz niżej aż do Morza Śródziemnego albo do Atlantyku, a potem pogrążyć się za nimi w głębinie, tam gdzie ruchy wrogów i jego własne zostałyby wreszcie zdławione przez tę samą ciszę. Jego mała siostrzyczka wybiegła pewnie z domu i złapali ją Niemcy. Jego ojca, matkę i starszą siostrę spalili żywcem w domu. Ręce, piersi, oczy jego matki spłonęły w domu.

[…]

Ona mówi jedno, dwa słowa, ale także jej słów nie widać w ciemnej kryjówce. Być może wojna polega tylko na zamazywaniu linii frontu, gdyż teraz, kiedy ona wsuwa jego głowę między swoje nogi, może tylko dlatego wsuwają między swoje nogi, gdyż wie, że żołnierz ma broń i rozsądniej jest się nie bronić, więc teraz to ona przejmuje dowodzenie, może wojna polega na tym, że zawsze ktoś ze strachu przed kimś innym przejmuje dowodzenie, a potem znów na odwrót, i tak przez cały czas. I gdy teraz młody żołnierz, może tylko ze strachu przed kobietą, wsuwa język między kręcone włoski, a to, co czuje, ma smak żelaza, wtedy, najpierw łagodnie, a potem coraz gwałtowniej, na jego twarz leje się gorący strumień, kobieta sika mu na twarz, tak jak jego żołnierze sikali na malowane drzwi na dole w sieni domu, tak teraz kobieta sika jemu na twarz, a więc jednak prowadzi wojnę, czy może to jest miłość, żołnierz tego nie wie, obie te rzeczy są do siebie takie podobne, teraz, gdy jego kolej, by przejąć dowodzenie, wciąż jeszcze klęczy i w tej mokrości po twarzy płyną mu łzy, mające tę samą temperaturę co rzeka, która go zalewa i z którą tu, w czeluściach niemieckiej szafy, mieszają się jego łzy. Zamiast przejąć dowodzenie, klęczy dalej u stóp kobiety i szlocha teraz głośno, ale może właśnie ta jego słabość skuteczniej rozbraja kobietę, niż mogłaby tego dokonać przemoc. Ona bowiem podciąga go wreszcie do góry, jednym z ubrań, pośród których teraz stoją, wyciera mu twarz i mówi coś do niego cicho. Niewiele brakuje, żeby dała mu lekkiego klapsa w pupę i wypchnęła z szafy, jak matka, która wyprawia synka w drogę do szkoły.

[…]

Kobiet, które bez żadnego wstydu oferowały swoje ciała na ulicy albo w domach, jak tu w Niemczech, w swojej ojczyźnie nigdy nie widział, tak samo jak nieprzyzwoitych zdjęć ani pism. Dwa, trzy miasta wcześniej, w jakimś niemieckim zakładzie fotograficznym, którego szyby były roztrzaskane, a ściany rozwalone przez bomby, kiedy jego żołnierze plądrowali zakład, wzrok młodego czerwonoarmisty padł na pogięte zdjęcie, leżące na podłodze, zobaczył na nim, jak jedna naga kobieta groziła pejczem drugiej, też nagiej. To zdjęcie było tak odległe od mozaikowych obrazów, którymi ozdobiona była siedziba władz w najbliższej większej miejscowości w jego ojczyźnie, jak Rosja od Niemiec. Na tych mozaikach widać było kobiety z pękami kłosów w ramionach, młode studentki, trzymające w rękach probówki i matki z dziećmi na biodrze. W domu samo tylko obserwowanie, jak dziewczyna rozplata warkocz w kąpieli i patrzenie, jak włosy opadają jej na plecy, wystarczyłoby, żeby się zakochać, tymczasem kobiety z pejczem kojarzyły mu się ze zrujnowanym, splądrowanym zakładem fotograficznym, jak gdyby stały na niezliczonych warstwach przedmiotów stratowanych, poszarpanych, zniszczonych, i biczowały się, aby z tą ostatnią chorą uciechą podpalić wszystko i puścić z dymem. Jego żołnierze wzięli sobie to i inne takie zdjęcia i nosili je ze sobą w bluzach od munduru, twarzą w twarz z podobiznami swoich żon i dzieci. W szkole uczył się, że w Związku Radzieckim posiane zostało ziarno świetlanej przyszłości dla wszystkich ludzi na całym świecie.

[…]

W środku tej ciszy kobieta znów atakuje, wdziera się do jego wnętrza, nie bądź takim marzycielem, mówiła mu zawsze matka, przez spodnie chwyta jego członek i ściąga młodzieńca na podłogę, jest o wiele silniejsza niż on, teraz to ona rzuca się na niego, gdzie tu się kryć, czy to ona chce go pokryć, ta kobyła, wprawnymi rękami rozpina mu spodnie i nabija się na niego, ujeżdża go, chwyta za gardło i dusi, szepcząc przekleństwa, więc on przestaje się bronić i wbija w jej ciało swój szpic, skoro ona tak bardzo tego chce, na co kobieta zakrywa mu usta i pluje mu na twarz, ociera się o niego, on pcha, ona rozrywa sobie bluzkę, plaska mu piersiami w twarz, a on słyszy siebie, jak stęka, słyszy siebie, jak mówi po rosyjsku nie, a ona mówi właśnie że tak, więc zajeżdża tę kobyłę, zwycięstwo ociera się o klęskę, a klęska o zwycięstwo, pot i soki tryskają i tryskają między narodami, dopóki nie wytryśnie z nich całe życie, finalny krzyk jest we wszystkich językach zawsze taki sam. Teraz wreszcie śmierć jest pokonana, także młodość i starość, można spokojnie zapomnieć to, co było, i to, co miało przyjść, teraz nie ma już nic więcej, nic, tylko zdyszany oddech biegnący od ust do ust, resztka czegoś, wiotka jak letnie sukienki wiszące nad głowami czerwonoarmisty i tej kobiety, której on nie może rozpoznać w ciemności. Ostatniego lata, gdy ona lub jakaś inna kobieta być może nosiła te sukienki, był tu jeszcze pokój. Właściwie to chciał tylko otworzyć szafę.

[…]

W-r-a-c-a-m d-o d-o-m-u, to było zdanie, które jako ostatnie napisała wczoraj na maszynie. Teraz wykręca arkusz z wałka, odkłada go na bok, kładzie na niski jeszcze stosik zapisanych kartek swojej nowej książki, z szuflady wyjmuje arkusz czerpanego papieru ze znakami wodnymi i zaczyna pisać list do generała, dotyczący roszczeń nowego sąsiada, który domaga się dostępu do jeziora, dotyczący także domku kąpielowego, który stoi na brzegu jeziora dokładnie w spornym miejscu, obecnie własność ludu, od dwudziestu lat dzierżawiony przez nią podobnie jak dom mieszkalny, zwraca się do generała per ty, posługując się jego imieniem z dzieciństwa, a kiedy to pisze, irytacja jej mija i przeradza się w znużenie. Zadaje sobie pytanie, co to takiego jest, co zaczyna się tu panoszyć, co takiego upoważnia urzędnika gminy do tego, by mówić jej o czynnikach wyższych. Pod rygorem zachowania tajemnicy, który pewni towarzysze przenieśli z czasów nielegalnej działalności w czasy nowo wynalezionego pokoju, zaczyna się tu plenić coś, co nawet dla niej pozostaje niejasne.

[…]

Wkłada list do koperty, adresuje i zakleja, następnie sięga znów po odłożony rankiem arkusz papieru i wkręca go do maszyny, aby kontynuować pracę od miejsca, gdzie przerwała ją wczoraj. W-r-a-c-a-m d-o d-o-m-u. Klawisze maszyny, na której pisze, są już całkiem wytarte, poszczególne znaki ledwo można od siebie odróżnić. To wciąż jeszcze ta sama maszyna do pisania, którą wtedy zabrała ze sobą z Berlina do Pragi, z Pragi do Moskwy, następnie z Moskwy do Ufy w Baszkirii, a pod koniec wojny, ich syn mówił już wtedy płynnie po rosyjsku, znów z powrotem do Moskwy i wreszcie do Berlina. Tę maszynę nosiła w ręku na tylu ulicach, w tylu miastach, w przepełnionych pociągach trzymała ją na kolanach, ściskając jej rączkę, gdy na tej czy na innej obczyźnie, stojąc sama na lotnisku, na dworcu, nie wiedziała, dokąd ma pójść, męża straciła z oczu gdzieś w tłumie, a może był w drodze z jakąś inną misją, wsiadł do innego pociągu. Ta maszyna była jej ścianą tam, gdzie rożek koca na jakiejś podłodze był jej mieszkaniem, na tej maszynie wystukała wszystkie te słowa, które miały przemienić niemieckich barbarzyńców z powrotem w ludzi, a ojczyznę z powrotem w ojczyznę. Do domu, chce już tylko do domu, napisał w swym dzienniku niemiecki urzędnik osadzony jako burmistrz w jakimś małym miasteczku w tak zwanym Warthegau, kiedy kolega opowiedział mu, że podczas jego urlopu wszyscy Żydzi z okolicy zostali spędzeni do kościoła, gdzie trzymano ich trzy dni, a potem ciężarówkami, w których zabijano przy użyciu spalin, wywieziono do lasu. Trupy tych, którzy zmarli już podczas owych trzech dni w kościele, dorzucono do żywych w ciężarówkach, martwe dzieci rzucano na głowy jeszcze żyjących rodziców. Chce do domu, już tylko do domu, napisał po tym burmistrz w swym dzienniku. Ten dziennik znalazł się później wśród materiałów, które udostępniono jej na Uralu na potrzeby prowadzonych przez nią audycji radiowych. W tym okresie klęska Niemców rysowała się już coraz wyraźniej, a z każdym zwycięstwem Armii Czerwonej ona, jej mąż i ich urodzony w Związku Radzieckim syn byli coraz bliżej powrotu do Niemiec.

[…]

Jego jeszcze nawet na świecie nie było, tego lekarza, gdy wróciła do Niemiec. Pojechał do Japonii z jedną czy drugą delegacją rządową, do Egiptu, na Kubę. W-r-a-c-a-m d-o d-o-m-u. Na dole w kuchni kucharka hałasuje garnkami, ogrodnik siedzi na progu swej izby, na łące jej wnuczka pryska się wodą z chłopcem z sąsiedztwa, synowa opala się na pomoście, gość odpoczywa na leżaku, syn kosi trawę, mąż maluje stołki na zielono. O pewnych rzeczach, które pamięta, nie pisze. Nie pisze, że powiedziała nie, gdy po ataku Hitlera na Związek Radziecki pewna niemiecka towarzyszka, której mąż został aresztowany, przyszła do niej z małym dzieckiem i prosiła, żeby ich ukryć. Powiedziała nie, gdyż jej własne zezwolenie na pobyt się skończyło i ona sama już tylko po kryjomu, tak żeby nikt jej nie zauważył, wychodziła i wracała do swej moskiewskiej kwatery. Nie pisze, że manuskrypt jej audycji radiowej o dniu codziennym niemieckiego urzędnika został poprawiony przez towarzyszy radzieckich. Skreślono epizod z Żydami. W wypadku niemieckich żołnierzy to nie zadziała, powiedziano jej, a może nawet zaszkodzi sprawie, w tym kontekście jest bez znaczenia. Ona, która wyemigrowała nie z powodu swej żydowskiej matki, ale jako komunistka, bez sprzeciwu skreśliła tę część opowieści. Nie pisze, że potem jednak, kiedy wkrótce zniknęło kilku towarzyszy, o których wiadomo było, że są Żydami, zaczęła farbować swe płomiennorude włosy, z powodu których już w niemieckim dzieciństwie dokuczano jej jako Żydówce. Nie pisze, że jej i mężowi polecono wsiąść do pociągu do Nowosybirska. Że się ukryli, zamiast wsiąść do wagonu. Pewien zaprzyjaźniony z nimi malarz, posłuchawszy rozkazu partii, wsiadł do takiego pociągu i umarł z głodu przy budowie tamy w Kazachstanie. Na dworze słychać kukułkę, a jej palce spoczywają na klawiszach maszyny do pisania. Poeta, który ich wtedy ukrył, w jakimś wierszu opisał powrót do domu jako przeprawę na brzeg śmierci. Nauczyli się wtedy milczenia, i to milczenie było po tylu wyrzeczeniach największym darem uczynionym ich marzeniu, które ciągle jeszcze było tak ogromne, że każdy z towarzyszy, kiedy się po nim przechadzał, był w nim zupełnie sam. Poeta, który ich wówczas ukrył, mieszka obecnie z żoną w letnim domku po drugiej stronie jeziora, dziś po południu oboje być może podpłyną do ich pomostu motorówką z ciemnego, połyskującego drewna, a gdy będą przybijać, przyjaciel rzuci jej mężowi cumę, mąż ją złapie i przywiąże do pomostu, wnuczka będzie się przyglądać dziadkowi i zapamięta sobie dobrze ósemkę, którą tworzy lina oplatana wokół pachołka. W-r-a-c-a-m d-o d-o-m-u. Aktor, który parę działek dalej zbudował sobie bungalow, niedawno podczas występów gościnnych został na Zachodzie i wkrótce ściągnie do siebie żonę i małego synka. Bungalow jest już zaplombowany. W swojej łazience aktor chciał mieć błękitne kafelki. Błękitnych kafelków w tej części Niemiec nie było. Tam, gdzie ma się narodzić nowy człowiek, może on wyrastać tylko ze starego. Kuku, kuku. Nowy świat ma pożreć stary, stary się broni, nowe i stare mieszka obok siebie w jednym ciele. Gdzie się wiele żąda, tam brakuje więcej.

[…]

W-r-a-c-a-m d-o d-o-m-u. Nie, ona i jej mąż wracając do Niemiec, nie powrócili do domu, oni chcieli ten kraj, i tylko przypadkowo był to kraj, którego językiem mówili, zadomowić z powrotem w swych myślach. Chcieli z tych niemieckich ruin stworzyć jakiś grunt, na którym wreszcie mogliby stanąć, grunt, który nie byłby kolejnym złudzeniem. Wprawdzie, myśleli, ich ciała się starzeją, ale nadzieja na wyzwolenie ludzkości od zawiści i żądzy posiadania długo jeszcze pozostanie młoda, śmiertelne są błędy śmiertelnych, ale ich dzieło jest nieśmiertelne. A teraz właśnie ten młody lekarz, który wykorzystuje państwo, aby przejąć spadek po twórcach tego państwa, raz w roku bada ich stare ciała. Po raz kolejny dzieje się tak, że niewidzialna armia, wewnętrznie poróżniona, bezgłośnie zderza ze sobą własne niewidoczne kopie i tarcze. Być może ci młodzi, którzy wroga będą znali już tylko z opowiadań starych, a nie ze zderzenia z nim twarzą w twarz, wkrótce faktycznie przejdą na jego stronę, choćby tylko po to, aby po tak długim stanie oblężenia nareszcie znów przejść do czynów. Czyżby w jej postarzałych ustach postarzały się także słowa, a ona tego nawet nie zauważyła? Po kolacji na dole w sieni ustawia się krzesła ogrodowe, żeby wspólnie oglądać wiadomości w telewizji: ona i jej mąż, syn, synowa, wnuczka, gość, jedni czy drudzy przyjaciele, ulokowani w domku kąpielowym, niekiedy także kucharka. W wiadomościach o dziewiętnastej mowa jest o zwożeniu plonów, chłopi stoją w kurzu na ściernisku i mówią o wykonywaniu planu, widać kombajny, silosy. Obce słowa, które nie urodziły się w ustach tych chłopów, wyrzucane przez nich w kurz nad polami, gdzie ustawiono ich w samym środku. Od chwili powrotu do Niemiec całą swą pasję włożyła w wysiłek, by za pośrednictwem liter przemienić własne wspomnienia we wspomnienia innych, by na papierze niczym na promie przetransportować swoje życie w ich życie. Za pomocą liter wydobyła na powierzchnię te parę rzeczy, które wydały się jej warte zachowania, a inne, które sprawiały ból, strąciła w niebyt. Teraz się zastanawia, czy już sama selekcja nie była błędem, obraz bowiem, który przez całe życie nosiła w myślach, miał być przecież całym światem, a nie jego połową.

[…]

Gdy ogrodnik nie ma już siły ścisnąć wielkiego sekatora do drzew, młoda kobieta przejmuje przycinanie krzewów wiosną i latem. Drzewa owocowe, które kolejny rok nie rodzą owoców, na polecenie pana domu zostają ostatecznie ścięte i porąbane na szczapy przez chłopa ze wsi, a następnie ułożone w drewutni. Ogrodnik, ciągle z tym samym ogryzkiem wygasłego cygara w ustach, przesiaduje obecnie godzinami na progu pawilonu pszczelego. Ostatnie pszczoły z jego dwunastu niegdyś rojów po wykarczowaniu sadu krążą jeszcze przez jakiś czas wokół ula, a potem rozpraszają się, aby poszukać sobie nowych gniazd w okolicznych lasach. Niekiedy do ogrodnika przysiada się mała dziewczynka i jej przyjaciel z sąsiedztwa, a on pokazuje im stonogi i prosionki, mieszkające w zmurszałych kłodach drzewa, pokazuje im też, jak z wydrążonych patyczków czarnego bzu zrobić dmuchawkę albo jak się gwiżdże na liściu bzu.

[…]

Tutaj, w tym ogrodzie, inaczej niż w ogrodzie, który kiedyś należał do niej, nie ma nic do siania i nic do zbierania. Tu stoją dęby i sosny, w ich cieniu wolno rosną krzaki, ogrodnik podlewa trawnik, kwiaty są wieloletnie, a koperek do ziemniaków dziewczynka przynosi od sąsiadki mieszkającej na początku piaszczystej drogi. Tu, w tym ogrodzie, wszyscy przebywają tylko po to, by być w ogrodzie. Zapewne we właściwym momencie swego życia dotarła do właściwego miejsca, również w swoim życiu przebywa już bowiem tylko po to, by trwać przy życiu. Gdzie indziej, jak słyszała, takich starców jak ona sadzano na drzewie i zostawiano tam, by umarli z głodu, ale w dzisiejszych czasach dają im nawet pieniądze, aby mogli przeżyć, nawet jeśli nie mają już siły pracować. Nigdy się nie przyzwyczai do tych pieniędzy, które miesiąc w miesiąc dostaje za swoje nic-nie-robienie. W tym ogrodzie nie pozostaje jej nic innego, jak siedzieć, siedzieć w środku dnia z założonymi rękami i przyglądać się skowronkom w locie. Nie siedź po próżnicy! słyszy siebie samą, jak woła bezgłośnie, gdy tak tu sobie siedzi, nie stój po próżnicy, jak wołała z kuchennego okna do córki, gdy ta zagadała się na podwórku z córką sąsiadki - pozmywać przecież miała córka, oskrobać ryby albo oskubać drób. Córka zawsze natychmiast wracała, ale jej własne ręce nadal spoczywają na kolanach, a kiedy tak siedzi, słyszy, jak mąż gra na akordeonie, jak jej rodzice milczą, wnuki paplają, a ona odpowiada niesłyszalnym głosem, pociesza kogoś albo śpiewa bezgłośnie, albo tylko po prostu milczy, a najważniejsze jest, że gdy nadchodzi wieczór, może iść popływać, w tym połyskującym zielonkawo, chłodnym jeziorze, prawie jak w domu. Wiadomo, zawsze lepiej jest być obcym na obczyźnie.

[...]

Teraz, gdy jest stara i żyje tylko po to, żeby żyć, wszystko istnieje jednocześnie. Teraz, gdy jest stara, okaleczenie męża mogłoby być przyczyną tego, że się w nim zakochała, a muzyka, którą grał, gdy przybył do jej wsi, miałaby swoje źródło w jego wczesnej śmierci, ich córka z kolei może już wtedy, gdy ona była z nią w ciąży, siedziała razem z nią w piecu chlebowym i trzymała jej rękę, gdy jej matkę zamknięto tam z powodu miłości do przybłędy, do ojca dziecka, które nosiła w łonie. I, patrząc na to w ten sposób, to właśnie z jej powodu on się tu przybłąkał, jeszcze zanim ją poznał. A gdy tak spogląda wstecz, czas brata się z samym sobą i staje się płaski. Jak długo człowiek pozostaje przy życiu, wszystko, jedno po drugim, dzieje się tylko po to, by wyciągnąć dziecku drzazgę ze stopy, w porę wyjąć pieczeń z piekarnika albo uszyć sukienkę z worka na kartofle, ale podczas ucieczki bagaż z każdym krokiem się kurczy, a rośnie sterta tego, co zostaje z tyłu, aż wreszcie w którymś momencie człowiek się zatrzymuje i już tylko siedzi, i wtedy z życia pozostaje zaledwie życie, a cała reszta leży w niezliczonych rowach wzdłuż wielu ulic, w kraju, który jest tak wielki jak powietrze, i z pewnością jest tam także ten mlecz i te skowronki.

[…]

We wsi opowiadają, że ogrodnik od czasu zburzenia pawilonu pszczelego przestał obcinać sobie paznokcie u nóg. Przez ten czas rzekomo tak mu urosły, że zawinęły się wokół palców aż do spodu stóp i jeszcze z tyłu wystają za pięty. Ukrywa je wprawdzie w butach i skarpetkach, ale po kulejącym chodzie można przecież wyraźnie poznać, że coś jest nie tak. We wsi opowiadają, że ogrodnik podjudzał córeczkę państwa domu, by ta wyrywała kępki trawy i razem z nieotrzęsioną ziemią rzucała nimi w świeżo otynkowany nowy dom berlińskiego lekarza. Brudne ślady grudek, ciskanych rzekomo przez dziewczynkę, podobno ciągle jeszcze dobrze widać. We wsi opowiadają, że robotnicy z Berlina, którzy mieli wciągnąć na górę domek kąpielowy, zjawili się jak jeden mąż w garniturach i krawatach, a na garniturach mieli podobno ciemne wiatrówki, dla niepoznaki, tak niby opowiadał ogrodnik. We wsi opowiadają, że nowy dzierżawca dawnej parceli Żydów, tenże lekarz z Berlina, ponosi winę za to, że jego sąsiad senior, który miał tylko katar, umarł w szpitalu. Specjalnie wstrzyknął pacjentowi czegoś za dużo, bo nie dość mu było wąskiego dostępu do jeziora, podobno domagał się też pomostu, ogrodnik może zaświadczyć, mówią. Wreszcie ogrodnik rzekomo opowiadał także o tym, jak to niedawno ów berliński lekarz po zabawie w wiejskiej gospodzie Pod Krzywą Jodłą przemykał się z jakąś panienką z Frankfurtu nad Odrą przez własną działkę aż do wody, a stamtąd przeszedł przez płot, żeby akurat na tym pomoście, na którego użytkowanie nigdy nie dostał zgody od gminy, zdradzać swoją żonę. Ogrodnik widział to podobno na własne oczy.

[…]

Żeglowanie to piękna rzecz. Kiedy żegluje, wszystko wydaje mu się takie ciche. Nawet gdy wiatr uderza w żagle i szarpie liny, nawet wtedy. W końcu człowiek nie słyszy też tętnienia własnej krwi, chyba że przyłoży rękę do ucha, myśli, i przykłada rękę do ucha. Kiedy żeglują, mówią tylko to, co niezbędne. Żeglowanie to jak służba. Służba czemu, tego nie umiałby teraz powiedzieć, podobnie jak nie wiedział, kto domaga się milczenia, które zachowują on i żona, choć nigdy się na to nie umawiali. Kiedy żegluje, woda wydaj e mu się nieskończona. Nawet gdy w każdej chwili widać brzeg. Nawet gdy żeglują w koło albo halsując od jednego brzegu do drugiego i z powrotem, i jeszcze raz, i znowu. Ta nieskończoność bierze się zapewne z ruchu, myśli, ale i o tym nigdy nie rozmawiał z żoną. Mam zadzwonić do siostry czy lepiej nie, spytała go żona, a on powiedział: Musisz zdecydować sama. Co tu można wiedzieć. Woda spoczywa teraz u jego stóp, jest czarna i pluszcze, a z tyłu szlocha żona. Może szloch to tylko wewnętrzne pluskanie wody, która teraz, kiedy żona płacze, leci jej z oczu i nosa, myśli i znów się uśmiecha. Także wtedy, gdy próbował przepłynąć na drugi brzeg, woda była czarna i pluskała tak cicho. Daleko tamtej nocy nie dotarł. Tak jak dziś. Dziś stoi, uśmiechając się, na pomoście i znów czuje się złapany, znów go dopadli od tyłu, bez żadnych lin, wtedy krzykami z brzegu, groźbami, przekleństwami, a dziś dźwiękami, wtedy płynął wpław, nie mając pod tyłkiem łodzi, a dzisiaj stoi na końcu pomostu. Żona, która nie płakała nawet wtedy, gdy po raz pierwszy siedziała naprzeciwko niego w pokoju odwiedzin w więzieniu, dziś płacze. Wtedy wiedział, że musi zawrócić. Jego przyjaciel tego nie zrobił. W tej rzece, w której pływanie było zabronione, woda płynęła przed siebie jak w innych rzekach, w których on i jego przyjaciel często pływali dla przyjemności, nurkowali do samego dna i dawali się unosić prądowi. Ciągle jeszcze płynąc tamtej nocy, dziwił się, że to, co w tej rzece było tak surowo wzbronione, jest przecież bardzo podobne do każdego innego pływania. Także dziś wie, że kiedyś będzie musiał zawrócić, wrócić w krąg światła latarni i do płaczącej żony, która siedzi na huśtawce z Hollywood.

[…]

Moje dzieciństwo było jak z bajki, mówiła zawsze żona ludziom, kiedy jeszcze o niczym nie wiedziała i uśmiechała się. Opowiadała wtedy o swoim ojcu, który jej pokazywał, jak się łowi ryby, jak się sadzi szparagi i używa zastawek. Ojciec nazywał ją zawsze swoją małą córeczką. Kiedy opowiadała ludziom o swoim dzieciństwie, wszyscy wyglądali zawsze tak, jak gdyby też chcieli, żeby ich dzieciństwo było jak z bajki. O macosze nie opowiadała nigdy. Kiedy ojciec był w domu, macocha nie śmiała jej uderzyć. Rodzonej matki nie pamiętała, a ojciec nigdy o niej nie mówił. Ale teraz, z opóźnieniem jednego życia, dowiaduje się przez telefon, że ojciec nie był jej prawdziwym ojcem i że oprócz niej w sąsiedniej wsi była jeszcze jedna dziewczynka, jej siostra, której w ogóle nie pamięta. Obydwie, ona i ta druga, jako małe dzieci uciekinierów wojennych z Karkonoszy trafiły tutaj, a potem oddano je do dwóch różnych rodzin w dwóch różnych wsiach, powiedziała jej koleżanka. Wszyscy we wsi to wiedzieli. Tylko ona nie. Ojej, tak mi przykro, mówi koleżanka. Czy z opóźnieniem jednego życia powinna próbować odszukać własną siostrę, a jeśli się rzeczywiście dowie, gdzie mieszka, to czy powinna do niej zadzwonić, zaprosić ją albo odwiedzić? Napisać do niej list czy raczej zostawić wszystko tak, jak było, nawet jeśli od tej chwili wszystko będzie inne niż przedtem? Każda z tych starszych kobiet, przepływających obok żaglówką, mogłaby być jej siostrą. Albo ta pomylona, która w sąsiednim letnisku zawsze pcha przed sobą pusty wózek sklepowy, mamrocząc przy tym przekleństwa. Kobieta siedząca w kawiarni nad kawałkiem tortu. Energiczna, po sześćdziesiątce, szukająca przez ogłoszenie niepalącego albo jakaś koścista kobieta w Berlinie. A może jej siostra już dawno umarła i poszła do piachu. Czy teraz cały świat jest z nią spokrewniony, czy też na odwrót, wszystko, co było bliskie, w jednym momencie stało się obce albo martwe? Jako dziecko pytała zawsze ojca o radę, gdy nie mogła dojść ze sobą do ładu. Także później, po jego śmierci, kiedy nie wiedziała, co zrobić, wyobrażała sobie, co on by jej doradził w tej czy innej sytuacji. Ale jeśli ojciec wcale nie był jej ojcem, to kto ma jej doradzić?

[…]

Przyjaciel organizował studencki karnawał, pielgrzymował do licznych miejsc i wysłał całe mnóstwo listów, aż wreszcie muzeum przyrodnicze wyraziło zgodę, by udostępnić im kilka sal na zabawę. Studenci, przebrani za diabły i świnie, pensjonarki, Rzymian i nimfy, po zamknięciu muzeum dla zwiedzających wpadli do przypominającego pałac gmachu, na gablotach rozłożyli zimny bufet, a potem przez całą noc tańczyli pośród szkieletów dinozaurów i wypchanych goryli, paru próbowało pić rozcieńczony wodą alkohol z eksponatów, inni wchodzili do co większych dioram i między lisami i łosiami odgrywali żywe obrazy miłości i snu. W trakcie przygotowań do tej fantastycznej zabawy, podczas której zawiązały się małżeństwa i poczęły dzieci, jego przyjaciel ani przez chwilę nie zaprzątał sobie głowy statyką czy fizyką budowlaną. On sam natomiast kilka tygodni wcześniej podczas jednej ze swych wędrówek po zrujnowanym Berlinie natknął się na katakumby z ubiegłego wieku, gdzie w sklepionych pomieszczeniach zachowały się w doskonałym stanie zwłoki w biedermeierowskich strojach i nakryciach głowy. W trumnach przetrwały wojnę i wszystkie inne, późniejsze śmierci, były wprawdzie pomarszczone, ale dobrze rozpoznawalne, z paznokciami u stóp i w cylindrach. Swą obecną żonę, wtedy narzeczoną, spytał, czy nie miałaby ochoty ustawić sobie takiego nieboszczyka w przedpokoju, w charakterze jakby niemego służącego. Ale narzeczona uznała całą historię za wymysł, a propozycję sprowadzenia niemego służącego za żart, do tego kiepski, więc nawet się z niego nie śmiała. Spędził potem w tej krypcie jeszcze wiele godzin, rysując zmarłych, naturalnie ani przez chwilę nie zastanawiając się nad fizykalnymi podstawami trwania choćby takiej ruiny.

[…]

Podnajemcy to brzmi trochę jak chwasty, powiedziała jego żona po rozmowie z panią domu, i jakoś tak od tej pory to pojęcie, chwasty, kojarzy mu się ze szczęściem, którego doznaje tu, żeglując. Szczęście rodzi się z nieporządku, tak jak nieskończoność rodzi się ze skończoności jeziora, które trzeba teraz zostawić. On i żona spędzają weekendy w szopie na narzędzia, cumują żaglówkę przy pomoście, który nie należy do nich, a mimo to rzekłby, że są absolutnie szczęśliwi na tej użyczonej im warunkowo parceli. Gdyby wtedy jego ucieczka się powiodła, to na Zachodzie najpewniej ukończyłby studia. W końcu, gdy tylko otworzono katakumby, przeniesiono zmarłych i odbudowano kościół, jego rysunki nieboszczyków natychmiast zakupiło Muzeum Historii Miasta. Ale na Wschodzie, jak było do przewidzenia, po okresie spędzonym w więzieniu posłano go w celu reedukacji do pracy w fabryce mebli. Właściwie to miał być taki etap przejściowy, rozwiązanie tymczasowe. Pół roku później i tu mógłby wznowić studia, ale sam zdecydował o pozostaniu w fabryce jako prosty robotnik. Rozwiązanie tymczasowe trwało przez całe jego życie aż do teraz, do przejścia na emeryturę. Kiedy rozmowa schodziła na ten temat, mówił za każdym razem, że po prostu woli konkretną pracę od studiowania. Co tu można wiedzieć. Kiedy czuje pod stopami chybotliwe deski pomostu, myśli sobie, że byłoby pięknie, gdyby żonie i jemu udało się umrzeć, zanim zapadnie ostateczna decyzja w kwestii własności. Wtedy bowiem mówca pogrzebowy mógłby powiedzieć podczas ceremonii, że do końca mogli oddawać się temu, co kochali: żeglowaniu.

[…]

Nie boisz się przesunąć jeszcze kawałeczek dalej na tej gałęzi, pobujamy się, wiesz, że można palić pałki trzciny, chodź, zbudujemy w wodzie domek z kafli, znalazłem łuskę od pocisku, ja też, pobujamy się, jak położysz deskę na oponie, to masz tratwę, dmuchawki tylko z czarnego bzu, bo on jest w środku pusty, ogrodnik tak powiedział, chodźmy do dzikiego parku Liedtkego, tam rosną jabłka, one są niczyje, pobujamy się, chodź, zrobię złodziejską drabinkę, jak głęboko umiesz zanurkować, a moja łódka ma ster z blachy, no więc sypialnia sięga od tej poduszki do sufitu, pobujamy się, umiesz jechać bez trzymanki, wiesz, że mały Daniel stanął na parapecie i sikał na dwór, kurczę, wiosło mi wpadło do wody, pocałuj mnie. Tam, po drugiej stronie, między korzeniami wielkiego dębu, który dobrze widać z drabiny, zakopali wtedy skrzyneczkę ze skarbem, aluminiowymi groszakami z wesela jego siostry, i znaleźli przy tym cynowe dzbany, które ktoś inny zakopał w ziemi w tym samym miejscu. Kiedy stoi teraz na drabinie, nie dosięga wzrokiem korzeni starego dębu, ale skrzyneczka pewnie ciągle jeszcze znajduje się w ziemi albo jeśli do tego czasu przegniła, to przynajmniej grosiki jeszcze tam są. A w ogóle to wiesz, że mały Daniel nie żyje? Wiesz, że nie żył już wtedy, gdy jego ojciec chciał zastrzelić jego matkę. Pamiętasz jeszcze, jak z nami nurkował, wśród szczupaków i trzcin, i jakie zimne były te szczupaki, gdy swoimi rybimi pyskami dotykały naszych nóg? Tuż po otwarciu granic nurkował na Karaibach i utonął. Tak. Jak gdyby dla niego otwarcie granic poszerzyło tylko możliwości umierania. Ta podróż była jego „byłby" i „stałby się". A teraz już na zawsze pozostanie małym Danielem. Po tej nocy, gdy ojciec Daniela, który umierał na raka, postrzelił matkę Daniela, ona też umierała. Tak. Jak gdyby śmierć w takiej rodzinie kąsała wszystkich naokoło. Czytałaś gazety, gdzie na pierwszej stronie przez trzy dni pokazywali bungalow, z którego okien mały Daniel sikał wtedy na dwór? Okno jest teraz czarne i puste, jak zresztą cały bungalow od czasu tej strzelaniny. Podobno to o ten bungalow się wtedy pokłócili. Ojciec Daniela strzelał do matki z łóżka. Chodziło o spadek dla młodszego, przyrodniego brata Daniela. Tego z Zachodu. Tak. Przez otwarcie granic chyba i dla rodziców Daniela poszerzyły się możliwości umierania.

[…]

Czytał kiedyś, że embriony przechodzą w łonie matki wszystkie stadia ewolucji, to znaczy zaczynają jako ryby i płazy, później wyrasta im sierść, potem przez jakiś czas mają kręgosłup świni i dopiero na koniec rodzą się jako ludzie. Może, myśli teraz, po urodzeniu rozpoczyna się druga taka prehistoria, tym razem skondensowana historia ludzkości, nazywana dzieciństwem, jak gdyby czas myśliwych i zbieraczy raz jeszcze musiał stać się udziałem wszystkich, jako podstawa, z której rozwijają się później najróżniejsze gatunki dorosłych. Wszak z ryb i płazów wyłoniły się w trakcie ewolucji najrozmaitsze istoty, niektóre rozwinęły się w zwierzęta lądowe, z których na koniec powstały małpy albo koty, inne wybrały życie w wodzie i przemieniły się później w delfiny albo wieloryby. Jeśli rzecz tak się miała, to on poznał swą przyjaciółkę w epoce kamiennej i dzielił z nią życie mniej więcej do późnego średniowiecza, a to jest, bądź co bądź, dwa i pół miliona lat. Może, tak to widzi z dzisiejszej perspektywy, taka prehistoria, którą się wspólnie przeżyło, jest związkiem bardziej nierozerwalnym niż obietnica. Oczy, którymi on i ona zobaczyli wtedy w drewutni coś, czego raczej nie powinni byli widzieć, ciągle jeszcze przecież tkwią w ich głowach, nawet jeśli te głowy dzieli czysto fizycznie ogromna odległość. Tamto patrzenie bowiem ciągle jeszcze trwa.

[…]

Patrzyli. Patrzyli tak długo i zobaczyli tak dużo, że wszystkie magazyny z tyłu ich oczu zapełniły się tym, czego raczej nie powinni byli widzieć. Nie może sobie przypomnieć, w jaki sposób on i jego przyjaciółka wypełzli później ze swej kryjówki, jak zeszli na dół po stosach drewna różnej wysokości i wydostali się na dwór. Gdyby sądzić według tego, co człowiek pamięta, to można by uznać, że nigdy stamtąd nie wyszli, lecz do dziś siedzą skuleni pod dachem szopy, który teraz pokryty jest cały liśćmi i spadłymi suchymi gałęziami. Że silniej niż wspólnym szczęściem człowiek jest przywiązany do jakiegoś miejsca wspólną żądzą i wspólnym wstydem, tego najchętniej nigdy by się nie dowiedział.

[…]

W zimowe weekendy podnajemcy, którzy przyjeżdżają na łyżwy, widzą ślady ogrodnika na śniegu, które wychodzą z pokoju gościnnego i klucząc, prowadzą to tu, to tam, w poprzek obu górnych łąk, a także przez furtkę w stronę ogródka, ale po odciskach butów widać, że każdą z tych dróżek chodzono tylko raz. Kiedy natykają się na ogrodnika, co zdarza się rzadko, pytają go, czy mu czegoś nie trzeba, mogliby przywieźć następnym razem - świeży chleb z piekarni we wsi, jajka, makaron, owoce czy napoje. Ale ogrodnik za każdym razem dziękuje, potrząsa głową i idzie swoją drogą, z wygasłym ogryzkiem cygara w ustach. We wsi opowiadają, że po upadku muru berlińskiego podnajemcy opylili oryginalną miśnieńską porcelanę Niemcom z Zachodu. We wsi mówią, że ogrodnik już od dłuższego czasu odżywia się tylko śniegiem.

[…]

A teraz chce jeszcze raz wejść do domu. Kluczem, który ciągle jeszcze wisi na kółku obok jej innych kluczy i którym można otworzyć wszystkie drzwi domu, a także drewutni, tym wytartym kluczem bezpieczeństwa, Zeiss Ikon, który w zasadzie powinna była oddać przed dwoma dniami, tym kluczem chce jeszcze ostatni raz otworzyć drzwi, których zamek w połowie obrotu klucza zawsze się zacina. Szklane szybki w drzwiach wydają cichy brzęk, z wijących się żelaznych prętów, które chronią szkło, sypią się na ziemię kruche odpryski czerwonej i czarnej farby. Unieść odrobinę drzwi, tak jak to zawsze robiła, żeby klucz dał się obrócić w zamku, następnie otworzyć je szeroko, aż uderzą o ścianę domu, podsunąć kamień, który ciągle jeszcze leży w pogotowiu, a potem wejść. Malowane drzwi do schowka na szczotki są wyjęte z zawiasów, toteż pierwszą rzeczą, którą widzi, gdy przekracza próg domu, nie jest, jak kiedyś, Ogród Eden w dwunastu kwadratowych odsłonach, lecz stara miotła, zmiotka ręczna, szufelka i parę szmat.

[…]

Dom jest obecnie tak pusty, że nie ważyłby dużo, gdyby mogła mu rozkazać, żeby uniósł się w powietrze i poszybował w przestworza. Światło wpadające przez kolorowe okna leciałoby wraz z domem, także połysk podłogi, wreszcie pociągniętej znów pastą i trzeszczenie schodów na drugim, piętnastym i przedostatnim stopniu. Teraz przypomina sobie, jak jej babcia kazała przenieść domek kąpielowy, a ona i jej przyjaciel z dzieciństwa cały czas towarzyszyli robotnikom w drodze na zbocze: razem z trzcinowym dachem, oknami i okiennicami, daszkiem nad wejściem i dwiema drewnianymi kolumienkami domek wciągany był powoli na rolkach, między olchami, dębami i sosnami, a gdy już stanął na górze, widok na jezioro, jaki rozciągał się teraz z jego zadaszonego wejścia, był chyba jeszcze piękniejszy. Tylko że teraz nie wiedziałaby, dokąd poszybować. A gdy tak lato zbliża się z wolna ku końcowi, z pokoju z ptaszkiem nieraz jeszcze widzi agentkę z tym czy innym klientem w ogrodzie, jeden stuka czubkiem buta w kamienne płyty schodków wiodących do jeziora, żeby sprawdzić, czy się nie ruszają, drugi każę sobie pokazać szambo, trzeci potrząsa płotem, którego słupki zmurszały, i trzęsie tak długo, aż dwa z nich, podtrzymywane jeszcze tylko drucianą siatką, faktycznie przechylają się na bok. Ponieważ dom i działka nie są tanie, więc jest świadkiem jeszcze wielu rozmów, wiele razy otwierane są płytkie drzwi szafy, wiele razy mówi się o lepszej stronie, o Albercie Speerze, o kotach i kunach. Śmiech. Czy dom objęty jest ochroną konserwatorską? Nie, nie. Śmiech i pokasływanie.

[…]

Ponieważ agentka pośrednicząca przy sprzedaży domu nie ma umowy na wyłączność i zawsze też może się zdarzyć, że któryś ze spadkobierców przyjedzie z Austrii, Szwajcarii czy zachodniej części Republiki Federalnej, żeby samemu dopilnować spraw, albo przyśle robotników czy pozwoli obejrzeć dom jakiemuś znajomemu, więc agentka nie dziwi się, gdy nie zawsze zastaje wszystko tak, jak to zostawiła podczas swojej ostatniej bytności. Co chcesz, mówił zawsze jej mąż, gdy ona, obecnie „nieuprawiony samoistny posiadacz", rozmawiała z nim o działce: Przeżyłaś tam swój czas. Nie potrafiła wytłumaczyć mężowi, że od momentu, w którym zarysowała się ewentualność, iż nie dane jej będzie zestarzeć się w tym domu, miniony czas zaczął za jej plecami ogromnieć, że to jej cudowne dzieciństwo po tylu, tylu latach zaczęło ją, od dawna dorosłą, przerastać i okazało się cudownym więzieniem, w którym pozostanie zamknięta na zawsze. Czas jak pętlami przywiązywał to miejsce tam, gdzie się znajdowało, przywiązywał ziemię do siebie i przywiązywał ją do tej ziemi, czas na zawsze związał ze sobą ją i jej przyjaciela z dzieciństwa, którego nie widziała już ponad dziewięć lat i którego zapewne nigdy więcej nie spotka. Słyszy z dworu dźwięk zatrzaskiwanych drzwi samochodu nowych właścicieli na piaszczystej drodze, potem trzaskają drzwi samochodu agentki, a na koniec architekta. Agentka przyjechała tylko po to, by zdjąć wreszcie wodoodporną płachtę, zawieszoną na kuchennym oknie. Tym razem agentka nie musi już towarzyszyć klientom, którzy obecnie nazywają się nowymi właścicielami, w zwiedzaniu domu i nie musi wygłaszać zdań, za które, po tylokrotnym ich wygłoszeniu, w ciągu najbliższych dni otrzyma wreszcie swą prowizję w wysokości 6% sumy sprzedaży powiększoną o należny podatek VAT. Także nowi właściciele i zatrudniony przez nich architekt nie wchodzą już do domu, idą przez dużą łąkę i stamtąd wskazują najpierw na jezioro, następnie na domek kąpielowy i wreszcie na miejsce, gdzie stoi dom. Dom nigdy nie tchnął większym spokojem niż w dniu, w którym po raz ostatni odkurza, zamiata, wyciera i pastuje, gdy jeszcze raz otwiera wszystkie dające się otworzyć okna, żeby wpuścić do domu świeże powietrze, a potem po raz ostatni je zamyka, światło dnia ostatni raz staje się z powrotem zielonkawe, częściowo także ciemnoniebieskie, czerwonawe albo pomarańczowe, w dniu, w którym zaciąga świeżo uprane w wodzie z jeziora i zawieszone ponownie zasłony, zamyka drzwi z mlecznymi szybkami prowadzące do gabinetu, zamyka je, jak robiła to zawsze jej babcia, gdy pisała, a potem cofając się, zamyka też drzwi prowadzące do garderoby. Jeszcze, kiedy babcia leżała umierająca, wyszukała jej najładniejszą koszulę nocną, uprała ją i wyprasowała, aby gdy to już się stanie, dać ją zmarłej na drogę. Pan z firmy pogrzebowej obiecał założyć ją babci i w wystawionej trumnie zrobić zmarłe zdjęcie w pięknej nocnej koszuli. Z pewnością więc przedsiębiorca pogrzebowy przed spopieleniem ciała założył zmarłej obszytą koronkami nocną koszulę, z pewnością zrobił też zdjęcie i pewnie trzyma je gdzieś w jakiejś szufladzie swojego biura. W ostatnim czasie często widziała we śnie leżącą uroczyście na katafalku babcię, nie wiedzieć czemu z twarzą Indianki.

[…]

W przerwach robotnicy siedzą na trawie, jedzą i piją, niektórzy z nich palą, oparci o drzewa, spoglądając przy tym na jezioro. Gdy rozbiórka jest ukończona i tylko pozostały dół przypomina jeszcze o miejscu, gdzie niegdyś stał dom, działka wydaje się naraz o wiele mniejsza. Zanim na tym samym miejscu zbudowany zostanie inny dom, natura przez krótką chwilę na powrót przypomina siebie samą.

Jenny Erpenbeck, Klucz do ogrodu

Metaforyczna powieść Jenny Erpenbeck - niemieckiej pisarki i reżyserki teatralnej przenosi akcję tej symbolicznej opowieści do miejsca we wschodniej części Niemiec, nad brzegami zagadkowego „jeziorka” nazywanego przez miejscowych Morzem Brandenburskim, gdzie zwykłe i niezwykłe losy głównych bohaterów splatają się w pewnym domostwie ze szczodrym ogrodem, zasadniczo w czasie od Republiki Weimarskiej, aż po kres trwania tzw. Niemieckiej Republiki Demokratycznej wraz z okresem po zjednoczeniu obu powojennych i antagonistycznych ustrojowo Republik. W szeregu przewijających się przez opowieść postaci – żydowskiej rodziny Herminy i Artura, czy też nazistowskiego architekta z pracowni Alberta Speera, późniejszego spadkobiercy – kluczową wydaje się postać wiejskiego ogrodnika, który z nieodłącznym cygarem w zębach, a to przemierza, a to zazwyczaj kreuje ogród na polodowcowych morenach tego wiejskiego domostwa. Wraz z jego tajemniczym odejściem wymuskane przez czas i kolejnych właścicieli domostwo także popada w ruinę, aż po symboliczną rozbiórkę w okresie już wolnym od spięć i następstw burzliwej historii, która zbyt często lubi ludziom wymykać się z rąk. Powieść Erpenbeck, choć oszczędna i chłodna w narracyjnej tonacji urzeka ponadczasowością spojrzenia na przeszłość, której raz, że już nie ma poza zbiorową czy indywidualną pamięcią, dwa, że jest też i metaforycznie przyszłością wśród miejsc, w których to ludzie odmieniani przez osoby, są jedynie czynnymi gośćmi lub biernymi obserwatorami.  



powrót ››