14.12.2019
[…]
Wszyscy [podróżujący karetą z przyjęcia do domu – przyp.aut.] byli oszołomieni, tylko Voss [niemiecki podróżnik – przyp. aut.] zdawał się zadowolony. Chłonął wieczorne powietrze z taką miną, jakby nikt nie mógł ocenić, ile wycierpiał. Nawet jego nozdrza wyrażały pogardę. – Raz jeszcze dziękuję – rzekł uzupełniając formułę, która jedynie dla niego miała sens. I złożył ukłon. Kłania się sam sobie – stwierdziła w duchu Laura [córka Pana Bonnera, sponsora wyprawy Vossa w głąb Australii – przyp. aut.]. Dziwactwa te stały się oczywiście przedmiotem dyskusji, gdy kareta ruszyła znowu, a Niemiec zniknął w blasku zachodu. Troje pasażerów rozmawiało, wymieniając naiwne sądy. Czwarta osoba milczała. Milczała ze wstydu. Jak gdyby czuła się osobiście w te zdarzenia wplątana. Podobnie ludzie wrażliwi, jeśli są świadkami nieszczęśliwego wypadku, biorą na siebie winę poczuwają się do obowiązku zadośćuczynienia. Laura więc kręciła się niespokojnie w dusznym kącie karety i chyba zemdlałaby, gdyby w tym momencie pojazd nie wtoczył się nagle ku jej uldze pod dudniący echem portyk. Musiała w jakiś sposób odpokutować za arogancję Niemca własnym upokorzeniem. Jakby wbijała paznokcie w swoją dumę. Ludziom, którzy osiągnęli już pewien poziom, niełatwo zdecydować się na świadomą pracę nad sobą. Jedni wcześnie dochodzą do wniosku, że ich doskonałość nie zniosłaby takiej zniewagi. Inni odkrywają, że teoria dostarcza im więcej intelektualnej przyjemności niż praktyka. Tylko nieliczni, najbardziej uparci, nie zważając na trudności opuszczają rozkoszną krainę własnych wyobrażeń o sobie i brną przez pustynie upokorzeń I satysfakcji.
[…]
Jest pan wielki i brzydki – powiedziała [Laura do Vossa – przyp. aut.] – wyobrażam sobie [Pana jak – przyp. aut.] jakąś pustynię, a na niej kamienie, kamienie uprzedzeń, może nawet nienawiści. Jest pan odgrodzony od ludzi. Dlatego zapewne pociągają pana pustynie, gdzie pańska sytuacja wydawałaby się naturalna, więcej: wzniosła. Czasem rzuca pan miłe słówko albo zwrotkę wiersza ludziom, którzy jednak prędko przekonują się, że ulegli złudzeniu. Wszystko pan odnosi do siebie samego. Pochlebiają panu ludzkie wzruszenia, jeśli ich pan czasem doznaje. Pochlebia panu także, jeśli budzą one oddźwięk w innych ludziach. Ale najbardziej pochlebna wydaje się panu nienawiść czy choćby irytacja osób o słabszym charakterze… [tak, tak – przyp. aut.] pan jest moją pustynią.
[…]
[Scena pożegnania, tej ostatniej “dźwięcznej” rozmowy pomiędzy Laurą z Vossem na przystani w Sydney przed odpłynięciem statku z podróżnikami]
Ateizm to samobójstwo. Rozumie pani [mówi Voss do Laury – przyp. aut.]? Mam zrozumieć, że samą siebie zniszczyłam? Ale pan! – krzyknęła Laura. – Mnie chodzi o pana! Gorzej boli, gdy się widzi, jak ten sam los zbliża się do kogoś innego. W uniesieniu chwyciła za przegub jego ręki. Zaciskała palce na jego kościach. Wszystkie ich gesty były jednakowo brzydkie i konwulsyjne. Pod skromną odzieżą rozstawiali szeroko nogi, żeby mocniej trzymać się stopami wirującego globu. – Nie dostrzegam żadnego podobieństwa między nami – powiedział Voss. Ochłódł, chociaż wciąż jeszcze był zaskoczony. Jej ręce wpijały się w jego nadgarstek. – Oboje nas zapewne gubi pycha – odparła. Otrząsnął z siebie jej ręce i całą tę histeryczną scenę. Otarł wargi drżące, ale z pewnością z gniewu, nie ze słabości. Westchnął głęboko. Zaczerpnął łyk powietrza z ogromnego jałowego nieba, na którym chwiały się gwiazdy.
[…]
Ta sytuacja przypomniała Palfreymanowi [ornitolog, współtowarzysz Vossa w podróży wgłąb Australii – przyp. aut.] rozmowę z Vossem na mostku w ogrodzie botanicznym. Uprzytomnił sobie, że nie chce pamiętać tego epizodu i że tak samo jak marynarz [przygodny interlokutor – przyp. aut.] woli szukać ratunku w drugiej możliwości. Zaczynał rozumieć, że Voss jest groźną skałą, o którą prawda musi się rozbić, żeby przetrwać. Jeśli chcę być usprawiedliwiony – myślał – powinienem potępić taką moralność, ale kochać człowieka.
[…]
[Wypowiedź ostatniego farmera na zagospodarowanej części wschodniego wybrzeżą Australii]
Oczywiście, każdy ma jakąś inną obsesję. Was [podróżników – przyp. aut.], jak myślę, fascynuje pokonywanie przestrzeni, ale to jest także szukanie głębszych warstw i droga do nieodparcie pociągającej katastrofy. Ręczę – rzekł stukając o stół dwoma naprężonymi palcami – że gdy się zapuścicie dalej na zachód, znajdziecie niezawodną okazję do zaspokojenia tych swoich pragnień. Nie zabraknie kamieni i cierni. Kto ma ochotę, będzie mógł odprawić starą czarną mszę w środkowej Australii, używając czaszki tubylca zamiast kielicha i własnej krwi zamiast wina. To wam obiecuję.
[…]
– Prawda, że to zachwycające? – spytał Niemiec podziwiając widok monumentalnych czerwonych skał i kobierca różnorodnej, zharmonizowanej zieleni wyściełającej dolinę. Palfreyman przytaknął. – Wzniosłe i wieczne piękno! – dodał Voss. – To są wartości, które rozumiem. Nie powiedział [tego do siebie – przyp. aut.]: „Ponieważ należą do mnie, przynajmniej w moich złudzeniach”.
[…]
Voss wspomniał piknik nad morzem i rozmowę z Laurą; oni też wówczas tworzyli własny krąg. Niemiec zrozumiał, że doskonałość zawsze jest zamkniętym kołem.
[…]
Belle [siostra Laury – przyp. aut.] jest najmilszą dziewczyną pod słońcem. I prześliczną. Zasługuje na szczęście, które ją spotyka [małżeństwo z pułkownikiem Rayclifem – przyp. aut.]. Do niej nie sposób czuć zawiści. – A panna Trevelyan? – spytał lekarz. – Laura jest także bardzo miła – westchnęła Chattie. – Ale dziwna. Laura jest inteligentna.
[,,,]
– Kto nie kocha, ten nie bywa raniony – powiedziała Laura. – Bądźmy rozsądni – rozkazał [doctor Badgery – amant o względy Laury – przyp. aut.] znów pewny swojego męskiego autorytetu. – Nie powinnaś z własnych doświadczeń wyciągać wniosku, że wszyscy inni ludzie muszą cierpieć podobnie. Choćbyś nawet im tego życzyła. – Fałszywie mnie zrozumiałeś – powiedziała [Laura – przyp. aut.]. Zabrzmiało to pokornie, bo mówiąc patrzała nad jego ramieniem, toteż przeciwnik, który dopiero niedawno został wytrącony z równowagi, błyskawicznie zdecydował się wykorzystać swoją szansę. – Wiesz, że jestem zupełnie przeciętnym człowiekiem – powiedział; umiał bardzo zręcznie posługiwać się prostotą. – Mam umysł praktyczny. Moja wyobraźnia nie osiągnęła takiego stopnia rozwoju, jaki w tobie mógłby wzbudzić podziw. – Nie czekał na zasłużone pochwały, lecz prędko ciągnął dalej: – Może mi jej w ogóle brak. Diabelnie się z tego cieszę. Bo unikam w ten sposób okropnej pokusy, żeby podporządkować swoje życie głosowi własnej wyobraźni, jak to robią niektórzy.
[…]
Stojąc na stopniach kościoła [po ceremonii małżeńskiej Belle – przyp. aut.] w podmuchach wiatru Laura przyglądała się kuzynce: Belle z roztargnieniem trzymała w ręku pęk czarnych patyków, z których lada chwila mogły ulecieć drobne kwiatki, unosząc z sobą czuły, biały, nieuchwytny mit szczęścia.
[…]
Dwoje starych ludzi [państwo Bonner – przyp. aut.] dość pokornie śledziło historyczne zjawisko [przelot komety nad Australią – przyp. aut.]. W jego blasku stali się maleńcy, nie więksi niż dwa czarne punkciki, a kiedy rzeka światła wezbrała i zalała pokój, nawet Laura pod suchymi łuskami powiek kąpała się, przynajmniej przez chwilę, w chłodnym strumieniu gwiazd.
[,,,]
[Świadectwo jedynego członka ekspedycji Judda, któremu udało się przeżyć pionierską wyprawę Vossa]
Voss zostawił swój ślad w tym kraju. – Jak ktoś żyje i cierpi długo w jakimś miejscu, to nie odchodzi stamtąd cały. Duch zostaje …jak Bóg. Voss? Nie. Nigdy nie był Bogiem, chociaż chętnie by miał się za Boga. Czasami, kiedy się zapominał, był człowiekiem. – Zawahał się, zająknął. – Był czymś więcej – podjął Judd z zadowoleniem, jak gdyby wreszcie znalazł to, czego szukał. – Był chrześcijaninem, tak jak ja rozumiem chrześcijaństwo.
[…]
…chciałem panią zapytać o tego… jakże go określić? … tutejszego ducha, o którym wszyscy mówią, o tego Niemca, który umarł na pustyni. – Voss nie umarł – odparła panna Laura Trevelyan. – Ludzie opowiadają, że jest i zawsze będzie w głębi lądu. Jego legenda będzie niepokoiła umysły, aż w końcu ktoś ją zapisze na kartach książki. – Ależ, proszę pani, jakże znaleźć wyjaśnienie tylu wątpliwości, skoro nie znamy prawie żadnych faktów? – W powietrzu. Powietrze nam wszystko powie – odparła panna Trevelyan.
Patrick White, Voss