Blog

 

27.12.2019

Ludzka miłość

[…]

Pantacha uniósł róg i zaczął grać jakąś melodię z wyżyn. Niekiedy przypominał sobie swe przygrywki z Wanakupampa [obecnie stanowisko archeologiczne, dawny ośrodek administracyjny Imperium Inków – przyp. aut.]. Wieczorami w jego chacie róg rozbrzmiewał jakby łkaniem, wygrywając melodie comuneros [slangowo plebs przede wszystkim pochodzenia indiańskiego – przyp. aut.], którzy mieszkają na górskich równinach. W ciszy mroku owe nuty wdzierały się w uszy niczym mroźne wichry, co hulają wśród porosłych suchą trawą pól. Kobiety przerywały wtedy swe rozmowy i słuchały w milczeniu muzyki puny [w języku keczua – płaskowyż andyjski – przyp. tłumacza].

[…]

Chitulla jest szczytem rozległym i wysokim, jego łagodne zbocza pokrywają piargi i kolczaste zarośla. Z daleka wydaje się czarny jak opuchlizna na brzuchu kordyliery. Nie robi imponującego wrażenia, wygląda raczej spokojnie. Indianie z San Juan mówią, że oba szczyty są rywalami i w ciemne noce schodzą aż nad rzekę Visecę, by z dwu przeciwległych brzegów miotać w siebie kamieniami z proc.

[…]

Tayta Ak’chi to szczyt, który wznosi swe czoło o jakieś dwie mile od miejscowości Ak’ola; widzi natomiast na dziesięć lub na dwadzieścia mil wokoło, a wszystko, nad czym panuje, stanowi jego własność. Tak twierdzą comuneros z Ak’ola. W nocy – powiadają – Ak’chi powstaje, by przebiegać swe ziemie; na głowie nosi skórę kondora, przywdziewa również bluzę, sandały i spodnie z wełny wikunii [inaczej wigoń to gatunek południowoamerykańskiego, roślinożernego ssaka parzystokopytnego – przyp. aut.]. Wielu poganiaczy bydła i wędrowców mówi, iż go widzieli; powiadają, że jest wysoki i cichy, chodzi długimi krokami, a strumienie zwierają swe brzegi, aby zrobić mu przejście.

[…]

Indianie są dobrzy. Pomagają sobie wzajemnie i kochają się. Wszyscy spoglądają bez gniewu na zwierzęta wszystkich; cieszą się, kiedy na polach comuneros kołyszą się zielone i dorodne łany pszenicy albo kukurydzy. A z czyjej winy te bójki i kłótnie w Ak’ola? Tylko z powodu don Cypriana. Obywatel ten się cieszy, kiedy ludzie stąd kłócą się z ludźmi z Lucanas, a ludzie z Utek – z ludźmi z Andamarca [miejscowości andyjskie w Peru – przyp. aut.]. Przekupuje Metysów z miasteczka, odpali im ze dwie, trzy krowiny i trochę wódki, żeby byli wobec comuneros jako te psy. Bo obywatel jest zły, gorszy od samego diabła, szuka tylko pieniędzy. To dzięki pieniądzom ma karabin, rewolwer, bat, zarządców i robotników najemnych, dzięki pieniądzom jeździ „za granicę”. Zabija dla pieniędzy, doprowadza do płaczu starców z wszystkich osad; wścieka się jak pies, patrzy niczym sam diabeł, nasyca swe oczy tą brudną złością. A jeśli płacze, to tylko z powodu pieniędzy. Więc czy w ogóle można mówić, że obywatele mają serca? A wspomagają ich z daleka inni; z daleka przychodzą żołnierze, aby uczyć szacunku dla obywateli. Na pewno gdzieś tam daleko przebywa ktoś, jakby ojciec tych wszystkich dostojnych, na pewno jeszcze potężniejszy niż oni. Pewnie też kryje w sobie samą tylko wściekłość, w głowie, w piersi, w duszy. A don Cyprian jest wobec niego ledwie zarządcą.

[…]

Nie znam drozda. Wiem, że jest ciemno-płowy i że ma żółty dziobek. Na pewno ma taki sam specyficzny charakter jak chaucato [gatunek pospolitego ptaka żyjącego w zachodniej części Peru I Ekwadoru – przyp. aut.]. Chciałbym go posłuchać śpiewającego w jednej z tych głębokich dolin, w których żyje. Czy słyszał pan kiedyś chaucato śpiewającego na skraju doliny Nazca lub Palpa, tam, gdzie skaliste góry, a nie tylko piaski otaczają uprawne pola? Chaucato ma kolor podobny do barwy wyschłej kordyliery, do tych znużonych Andów, które zbliżają się do morza. W owych wąskich dolinach chaucato śpiewa siedząc wysoko na wierzbie, na skalistym, pokrytym pyłem zboczu. I dygoce głębia, w której z trudem tylko da się odróżnić jego prążkowane ciało. Barwy pustyni, sypkich piasków, które spijają i odpoczywają wśród żaru, rozpościerają się tuż obok, rzec by można, o krok. Chaucato nigdy nie przelatuje nad pustynią, która oddziela jedną dolinę od drugiej. Nie byłoby też najlepszym pomysłem uwięzić go w klatce.

[…]

Orovilca ma wody zupełnie przejrzyste, toteż jego powierzchnia lśni; powierzchnia innych jezior jest matowa. Nie ma tu fikusów, krzewów laurowych ani kwiatów; brzegi porastają tylko rodzime drzewa i zioła. Huarangos [inaczej jadłoszyn, gatunek stepowego drzewa andyjskiego – przyp. aut.] o poskręcanych pniach, poziomo ułożonych gałęziach i drobnych listkach, które rozwierają się niczym małe parasole; szare lub ciemnozielone krzewy pełzające u podnóża wydm; wysokie i mięsiste trzciny totora [z języka keczua, nadwodne sitowie z gatunku turzyc – przyp. aut.], spośród których słychać głosy kaczek. Huarangos przepuszczają promienie słońca, lecz odbierają mu żar. Są to drzewa tutejsze, wiejskie; człowiek czuje się pod ich koronami, jak gdyby wkroczył w suchy, połyskliwy świat, jakby dopiero co wyskoczył z Orovilca, ze zwartych wód jeziora, pośród triumfalnego zgiełku kaczek.

[…]

…dromadery, bo mają wygląd zwierząt zniekształconych przez człowieka. Pan nawet nie wie, ile rzeczy może się przywidzieć w tym świetle, które oblewa nas tak, jakbyśmy byli aniołami. Atmosfera tutejsza zdaje się dławić w obcęgach wiatru. Natomiast przestrzeń andyjska, ta przestrzeń lodowata, ukazuje nam wszystko. Przedmioty wyglądają jak umieszczone na górze lodowej, gdzie nawet najmniejsza rzecz wygląda niczym wędrujący pająk. Zaś tutaj słońce i kurz przysypują wszystko i otępiają…

[…]

Pozwoliłem mu [mowa o koledze z ławy szkolnej podmiotu lirycznego powieści – przyp. aut.] mówić. Nie ważyłem się na odpowiedź. Bałem się go i niepokoił mnie; żywiłem dlań szacunek, trochę podobny do tego, jaki budzili we mnie czarownicy z mojej wsi. Niemniej uspokajał mnie zawsze opanowany wyraz jego twarzy, jego oczy, którymi potrafił śledzić bieg swych usiłowań, aby znaleźć właściwe i piękne słowo zapewniające mu odpoczynek. Bowiem jego wymowa spowijała go i odgradzała od reszty. W każdej chwili mógł opuścić osobę lub grupę, z którą rozmawiał, i odejść swym powolnym krokiem. Jego głowa nabierała wtedy wyrazu; nosił ją wysoko, jak symbol, zmierzając w stronę cienia murów internatu, wielkich fikusów lub idąc na podwórze, gdzie jaskrawe słońce sprawiało, iż jego wiecznie zamyślona postać zdawała się panować nad całym otoczeniem.

[…]

Zdarza się, że młodzi chłopcy potrafią przeczuć czyjąś śmierć. Kiedy ktoś, kogo pozostawiliśmy w szponach niebezpieczeństwa, nie wraca. Wtedy czekamy ze ściśniętym sercem, a tymczasem jakiś głęboki puls pogrąża nas w dźwięcznym lesie, gdzie rozlega się unisono śmiertelnej odpowiedzi; jej ton ujawnia złą wróżbę, przekazuje ją naszej zimnej materii; śpiewa w niej wydając smutny i nieustanny dźwięk stali.

[…]

Plac był ogromny, rosła na nim bardzo zielona i drobna trawa. Pośrodku rósł wielki, samotny eukaliptus. W odróżnieniu od innych eukaliptusów w miasteczku, o długich i rozłożystych gałęziach, miał gruby, potężny i niezwykle wysoki pień, pełen pęknięć, zwieńczony czymś w rodzaju okrągłej, gęstej i gałęziastej czupryny. „To drzewo żeńskie” – mówiła nauczycielka. Korona drzewa zlewała się z niebem. Kiedy przyglądaliśmy mu się ze szkoły, jego wysokie gałęzie kołysały się na tle zamglonego nieba lub przełęczy górskich. W dniach zarazy Indianie, którzy nosili trumny i przybywali z górnej części miasteczka, toteż musieli przecinać plac, zatrzymywali się na parę chwil pod eukaliptusem. Indianki płakały rozpaczliwie, mężczyźni tworzyli coś na kształt kręgu stojąc z kapeluszami w rękach. A eukaliptus chłonął ów śpiew żałobny całą długością swego pnia i gęstwą podniebnych gałęzi. Potem, kiedy już orszak się oddalał i znikał za rogiem, wydawało nam się, że z wierzchołka drzewa kapią łzy i wieje posępny wiatr, zstępujący gdzieś z środka nieba. Dlatego obecność eukaliptusa przytłaczała nas; jego cień, który pod wieczór sięgał ganku szkoły, miał w sobie coś z symbolu, z lodowatego wiatru, jaki owiewał te grupki zrozpaczonych Indian schodzących na cmentarz. Nauczycielka przeczuła ów nowy sens, jakiego nabrało dla nas drzewo w ciągu ostatnich dni i nakazała nam wychodzić ze szkoły przez furtkę w ogrodzie na tyłach placu.

[…]

O tej porze Singu, mały służący z hacjendy, mógł przez chwilę odpocząć. Wspinał się na żółty głaz, leżący naprzeciwko bocznych drzwi domu i spoglądał w wąwóz; śledził pogrążającą się w mroku rzekę. Widział, jak przelatują ptaki, zmierzające z południa ku drzewom sadu. Szybkość lotu turkawek zapierała mu dech w piersi, natomiast lot skowronków zdawał się zapadać gdzieś w głąb duszy i napawać radością. Inne ptaki nie pociągały go aż tak bardzo. Skowronki śpiewały tuż obok, na najbliższych drzewach. Niekiedy z głębi lasu dobiegał łagodny głos gołębi. Singu był skłonny przypuszczać, że właśnie z tego niewidzialnego śpiewu rodzi się noc, albowiem śpiew skowronka rozjaśnia wszystko niczym światło, drżący podobnie jak ono, jak promień odbity w lustrze. Singu siedział na kamieniu. Dziwiło go, że właśnie o zmroku kwiaty brzoskwiń były aż tak wyraziste. Wydawało mu się, że to głos rzeki porusza drzewami, ukazując małe, białe i różowe kwiatki. Nawet wraz z ich wewnętrznym blaskiem, ciemnymi tonacjami różowawych płatków.

[…]

Trzymał Rasu-Niti [w języku keczua: ten, który depcze śniegi – przyp. tłumacza] już w lewej dłoni czerwoną chusteczkę. Jego twarz, kontrastująca z bielą drugiej chustki, niemal stercząca ponad resztą ciała, była punktem centralnym postaci, gdyż całe jej tło stanowiły barwy i blaski stroju, a także wielki kapelusz. Wszystko to tworzyło jedną całość przydając mu uroku. Jego śniada, bynajmniej nie pobladła twarz, była niemal pozbawiona wyrazu. Tylko oczy zdawały się być pogrążone w głębinach jakiegoś dziwnego świata, zawartego pomiędzy barwami stroju a odrętwieniem mięśni […] Geniusz dansak’a [w języku keczua: tancerz – przyp. tłumacza] zależy od tego, kto w nim przebywa. Czy jest to duch gór [Wamani, przedstawiany w postaci kondora – przyp. tłumacza] lub duch przepaści, której cisza jest przejrzysta, czy też duch jaskini, z której wychodzą złote byki i potępieńcy niesieni w złocistych lektykach? A może duch wodospadu, co spada w dół, z wyżyn kordyliery; czy może tylko ptaka lub latającego owada, który zna otchłanie, drzewa, mrówki i tajemnicę nocy? Któregoś z tych „dziwnych” lub przeklętych ptaków, jak hakakllo i chusek lub duch „Świętego Jerzego”, czarnego owada o czerwonych skrzydłach, co pożera tarantule? Rasu-Ñiti był synem wielkiego Wamani, ogromnej góry pokrytej wiecznymi śniegami. I ona to właśnie teraz wysłała doń swego „ducha”, szarego kondora o białej, rozedrganej piersi.

[…]

Lurucha [duch z panteonu andyjskiego – przyp. aut.] został stworzony z ziaren białej kukurydzy, jak obwieścił to Wamani. Oczy konającego tancerza i harfa w rękach muzyka zdawały się być nierozłączne; dźwięki melodii powstrzymywały nawet w marszu czarne mrówki, wędrujące po oknie w poprzek promieni słońca. Świat potrafi czasem uszanować ciszę, której sens dostrzegają tylko nieliczni. Tym razem działo się to za sprawą harfy grajka, który towarzyszył wielkiemu tancerzowi przez całe życie, podczas jego występów w setkach osad, na tysiącach brukowych kamieni i pod niezliczoną ilością namiotowych płacht. Rasu-Ñiti zamknął oczy. Jego ciało wydawało się teraz wielkie. Skórzany kapelusz oświetlał go swymi zwierciadłami. Atok’sayku przyskoczył do trupa. Podniósł się zaraz, zaczął tańczyć, przygrywać na lśniących nożycach. Jego stopy zdawały się nie dotykać ziemi Teraz wszyscy patrzyli na niego [jak na staro-nowe wcielenie szamana – przyp. aut.].

[…]

„Na szczęście głos ludzki nie jest czymś skończonym ani doskonałym.”

[…]

Krążył wokół domu doñi Gudelii. Śledził ją przez jakiś czas, kiedy szła pod górę kamienistą dróżką prowadzącą do źródła, z którego całe miasteczko brało wodę do picia. Dziwiło go, że idąc nie jęczała ani nie kulała. Za to zwrócił na siebie uwagę jej oczu, z dnia na dzień coraz bardziej pogrążonych w czerni. Jak zawsze wydawały się szukać nikomu nie znanej dali, ale nie miały już poprzedniego ostrego wyrazu. „Ty też idziesz po wodę?” – zapytała, mimo że Santiago nie miał ze sobą dzbanka. Była nietutejsza; jej mąż, biedny i nie cieszący się zbyt dobrym zdrowiem obywatel miasteczka, sprowadził ją z odległej prowincji Parinacochas. Jej sława pięknej kobiety rozeszła się po okolicznych dystryktach. Mówiono o czarnych obwódkach, które zamiast łagodzić czerń jej oczu, czyniły ją jeszcze bardziej płomienną. Patrzyła podobnie jak niektóre uwięzione drapieżne ptaki; gdzieś daleko, ale jakby w określonym celu, bez tej ptasiej obojętności spojrzenia.

[…]

Z Arayá [szczyt andyjski – przyp. aut.] nadchodził świt; na Arayá zatrzymywało się światło, zawsze, nawet podczas mroku, nawet gdy niebo było pochmurne. Ten blask, który bił już z samego śniegu i z czarnych wierzchołków skał, który docierał do samej głębi. Nie parzył tak jak słońce powierzchni przedmiotów i pewnie nie zawierał zbyt wiele siły ani żaru, ale docierał do samego sedna barwy wszystkiego, co jest; kwiatom dawał myśl, człowiekowi spokój i przekonanie, że może przeniknąć góry po sam szczyt Arayá, a chłopakowi jemu, Santiaguito – świadomość, że kobieta cierpi, a to cierpienie sprawia, iż może być czymś więcej niż gwiazda i żółty, delikatny kwiat sunchu [mitologiczny niczym kwiat paproci – przyp. aut.], który omdlewa, gdy tylko człowiek dotknie go swym włochatym i brudnym palcem. Tylko hacjenderzy [biali koloniści – przyp. aut.], którzy bili ludzi, nie byli w stanie zrozumieć Arayá.

[…]

…wierzył, że w ciemności, podczas marszu na Arayá, lepiej rozpoznaje rzeczy. Przed- mioty wzdłuż całego zbocza zlewały się w jedno: kwiaty i wielkie głazy, motyle i koniki polne, które przelatywały w powietrzu. A złe wspomnienie – niczym zmora – ogarniało złowieszczo wszystkie te różnice, które na szczęście istnieją na ziemi. W drodze powrotnej, w nocy, kiedy docierał do miasteczka, pianie kogutów łomotało echem w jego piersi i rozświetlało wąwóz: tę przepaść, w której nawet słońce wpada w szał, choć jeszcze tego samego dnia chłodnieje.

[…]

Nagle para powstała; zaczęli tańczyć krzycząc głośno. Przez chwilę wirowali sami, potem przyłączyli się do drugiej pary. I już we czwórkę posuwali się w tańcu, ku środkowi tarasu. Ze wszystkich stron nadciągnęły inne grupy i znów utworzono wielki łańcuch. Wszyscy razem przesuwali się obok chłopaka. Nigdy jeszcze w ten sposób nie odbierał światła księżyca, iluminacji świata; czuł je niczym rzekę, w której trzepoczą się kaczki miotające ogień z dziobów i skrzydeł.

Jose Maria Arguedas, Ludzka miłość



powrót ››