11.03.2020
[…]
Iolą nie jest żadnym medium ani umysłowo chorą wróżbitką. To dziecko cieszy się szczególną łaską bogini. Nie rób głupich min, jeśli łaska. Mówiłam, twoje poglądy na religię są mi znane, nigdy nie przeszkadzało mi to zbytnio i w przyszłości też zapewne przeszkadzać nie będzie. Nie jestem fanatyczką. Ty masz prawo uważać, że rządzi nami Natura i ukryta w niej Moc. Wolno ci mniemać, że bogowie, w tym i moja Melitele, to jedynie personifikacja tej siły wymyślona na użytek prostaczków po to, by łatwiej ją zrozumieli, by zaakceptowali jej istnienie. Według ciebie, ta siłą jest siłą ślepą. A dla mnie, Geralt, wiara pozwala oczekiwać od natury tego, co uosabia moja bogini: ładu, prawa, dobra. I nadziei. – Dlatego, że to nie ma sensu. Nie otacza mnie żadne kłębowisko przeznaczenia. A jeśli nawet, to po diabła w nim grzebać?
[…]
– W każdej baśni jest ziarno prawdy – rzekł cicho wiedźmin. – Miłość i krew. Obie mają potężną moc. Magowie i uczeni łamią sobie nad tym głowy od lat, ale nie doszli do niczego, poza tym, że... – Że co, Geralt?
– Miłość musi być prawdziwa.
[…]
Wiedźmin spotykał w życiu złodziei wyglądających jak rajcy miejscy, rajców wyglądających jak proszalne dziady, nierządnice wyglądające jak królewny, królewny wyglądające jak cielne krowy i królów wyglądających jak złodzieje. A Stregobor zawsze wyglądał tak, jak wedle wszystkich prawideł i wyobrażeń winien wyglądać czarodziej. Był wysoki, chudy, zgarbiony, miał wielkie, siwe, krzaczaste brwi i długi, zakrzywiony nos. Na dobitkę nosił czarną powłóczystą szatę z nieprawdopodobnie szerokimi rękawami, a w ręku dzierżył długaśny posoch z kryształową gałką. Żaden ze znanych Geraltowi czarodziejów nie wyglądał tak jak Stregobor. Co dziwniejsze, Stregobor faktycznie był czarodziejem.
[…]
– Geralt – powiedział Stregobor – kiedy słuchaliśmy Eltibalda, wielu z nas miało wątpliwości. Ale postanowiliśmy wybrać mniejsze zło. Teraz ja ciebie proszę o podobny wybór. – Zło to zło, Stregoborze – rzekł poważnie wiedźmin wstając. – Mniejsze, większe, średnie, wszystko jedno, proporcje są umowne a granice zatarte. Nie jestem świętobliwym pustelnikiem, nie samo dobro czyniłem w życiu. Ale jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale. Czas na mnie. Zobaczymy się jutro. – Może – powiedział czarodziej. – Jeżeli zdążysz.
[…]
Nazywam się Geralt. Geralt z... Nie. Tylko Geralt. Geralt znikąd. Jestem wiedźminem. Mój dom, to Kaer Morhen, Wiedźmińskie Siedliszcze. Stamtąd pochodzę. Jest... Była taka warownia. Niewiele z niej zostało. Kaer Morhen... Tam produkowało się takich jak ja. Już się tego nie robi, a w Kaer Morhen już nikt nie mieszka. Nikt oprócz Vesemira. Pytasz, kim jest Vesemir? Jest moim ojcem. Dlaczego spoglądasz na mnie ze zdumieniem? Co w tym dziwnego? Każdy ma jakiegoś ojca. Moim jest Vesemir. A że nie jest moim prawdziwym ojcem, cóż z tego? Prawdziwego nie znałem, matki też nie. Nie wiem nawet, czy żyją. I w gruncie rzeczy niewiele mnie to obchodzi. Tak, Kaer Morhen... Przeszedłem tam zwykłą mutację. Próba Traw, a potem to co zwykle. Hormony, zioła, zakażenie wirusem. I od nowa. I jeszcze raz. Do skutku. Podobno zniosłem Zmiany nad podziw dobrze, chorowałem bardzo krótko. Uznano mnie więc za niezwykle odpornego gówniarza i wybrano do pewnych dalszych, bardziej skomplikowanych... eksperymentów. Z tym było gorzej. Znacznie gorzej. Ale, jak widzisz, przeżyłem. Jako jedyny z tych, których do owych eksperymentów wybrano. Od tamtego czasu mam białe włosy. Pełny zanik pigmentu. Jak to się mówi – skutek uboczny. Drobiazg. Mało przeszkadza. Potem uczono mnie różnych rzeczy. Dość długo. Aż wreszcie nadszedł dzień, w którym opuściłem Kaer Morhen i ruszyłem na szlak. Miałem już mój medalion, o, właśnie ten. Znak Szkoły Wilka. Miałem też dwa miecze: srebrny i żelazny. Oprócz mieczy niosłem jeszcze z sobą przekonanie, zapał, motywację i...wiarę. Wiarę w to, że jestem potrzebny i pożyteczny. Bo świat, Iola, miał jakoby być pełen potworów i bestii, a moim zadaniem było chronić tych, którym owe bestie zagrażały.
[…]
– Królowie – podjęła Calanthe [królowa Cintrii – przyp. aut.] – dzielą ludzi na dwie kategorie. Jednym rozkazują, a drugich kupują. Hołdują bowiem starej i banalnej prawdzie, że każdego można kupić. Każdego. To tylko kwestia ceny. Zgadzasz się z tym? Ach, niepotrzebnie pytam. Przecież jesteś wiedźminem, wykonujesz swoją pracę i bierzesz zapłatę, w odniesieniu do ciebie słowo „kupić” traci swój pogardliwy wydźwięk. Również kwestia ceny to w twoim przypadku rzecz oczywista, związana ze stopniem trudności zadania, jakością wykonania, mistrzostwem. Także z twoją sławą, Geralt. Dziadowie na jarmarkach wyśpiewują o czynach białowłosego wiedźmina z Rivii. Jeśli chociaż połowa z tego jest prawdą, to mogę założyć, że cena twoich usług nie jest mała. Angażowanie cię do tak prostych i banalnych spraw, jak intrygi pałacowe czy morderstwa, byłoby trwonieniem pieniędzy. Można to załatwić innymi, tańszymi rękami.
[…]
– Ludzie – Geralt odwrócił głowę – lubią wymyślać potwory i potworności. Sami sobie wydają się wtedy mniej potworni. Gdy piją na umór, oszukują, kradną, leją żonę lejcami, morzą głodem babkę staruszkę, tłuką siekierą schwytanego w przepaści lisa lub szpikują strzałami ostatniego pozostałego na świecie jednorożca, lubią myśleć, że jednak potworniejsza od nich jest Mora wchodząca do chat o brzasku. Wtedy jakoś lżej im się robi na sercu. I łatwiej im żyć.
[…]
– Diabłów nie ma! – wrzasnął poeta, definitywnie wybijając kota ze snu. – Nie ma! Diabły nie istnieją, do diabła! – Prawda – uśmiechnął się Geralt. – Ale ja, Jaskier, nigdy nie mogłem oprzeć się pokusie popatrzenia na coś, co nie istnieje.
[…]
– Wiesz, Geralt – paplał bard [Jaskier – przyp. aut.], krocząc za wiedźminem wąską, nierówną ścieżynką wśród konopi. – Zawsze myślałem, że „diabeł” to tylko taka metafora, wymyślona, żeby było jak kląć. „Diabli nadali”, „niech to diabli”, „do diabła”. My tak mówimy we wspólnym. Niziołki, gdy widzą nadjeżdżających gości, mówią: „Znowu kogoś diabli niosą”.
[…]
Jakoś sobie radzę. Bo muszę. Bo innego wyjścia nie mam. Bo jakoś zmogłem w sobie pychę i dumę z inności, bo zrozumiałem, ze pycha i duma, choć jest obroną przed innością, jest obroną żałosną. Bo zrozumiałem, ze słońce świeci inaczej, bo coś się zmienia, a nie ja jestem osią tych zmian. Słońce świeci inaczej i będzie świecić, nic nie da porywanie się na nie z motyką. Trzeba akceptować fakty, elfie, trzeba się tego nauczyć.
[…]
Sięgnął do sekretnej kieszonki w pasie, wydobył mosiężną pieczęć ze znakiem gwiazdy i złamanego krzyża. – Proszę, weź. Nie jako ratę. Przyjmij to od wiedźmina w dowód wdzięczności za to, że choć z wyrachowaniem, ale potraktowałaś go życzliwiej, niż zrobiłaby to większość twoich konfratrów. Przyjmij to jako dowód dobrej woli, który powinien przekonać cię, że zadbawszy o bezpieczeństwo przyjaciela [Jaskiera – przyp. aut.] wrócę tu, by płacić. Nie dostrzegłem skorpiona wśród kwiatów, Yennefer. Gotów jestem płacić za moją nieuwagę.
Andrzej Sapkowski, Wiedźmin, Ostatnie Życzenie [tom I]