10.02.2020
[…]
Mój los eksplodował za sprawą maszyny do pisania. Była to Hispano – Olivetti [firma produkująca maszyny do pisania – przyp. aut.], od której przez długie tygodnie dzieliła mnie szyba sklepowej witryny. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, zza parapetu minionych lat, trudno uwierzyć, że zwykłe mechaniczne urządzenie miało w sobie moc zdolną odmienić czyjeś życie i w cztery dni zniweczyć wszystkie misterne plany na przyszłość. Ale tak właśnie było i nie mogłam zrobić nic, żeby temu zapobiec.
[…]
Co takiego było w Ramirze [kochanek tytułowej Siry, krawcowej z Madrytu – przyp. aut.], czego mi zadał, że w ciągu zaledwie kilku tygodni moje życie stanęło na głowie? Jeszcze dzisiaj, po tylu latach, mogę z zamkniętymi oczami wyliczy wszystko, co mnie w nim wówczas pociągało, i jestem przekonana, że gdybym urodziła się sto razy, sto razy znów bym się w nim zakochała. Ramiro Arribas, ujmujący światowiec, przystojny do szaleństwa. Kasztanowe włosy zaczesane do góry, olśniewający szyk, postawa męska w każdym calu i optymizm, jakim tryskał przez siedem dni w tygodniu, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dowcipny, błyskotliwy, zmysłowy, obojętny na polityczne zacietrzewienie owych czasów, jakby jego królestwo nie było z tego świata. Miał przyjaciół po obu stronach barykady, przy czym ani jednych, ani drugich nie brał na serio, wizjoner i marzyciel, zawsze umiał rzuci odpowiednie słówko, zrobi stosowną minę. Obrotny i zaradny, nigdzie nie potrafił zagrzać miejsca. Dziś sprzedawał włoskie maszyny do pisania, wczoraj niemieckie samochody, co było przedwczoraj, to już nieważne, a co będzie za miesiąc, Bóg jeden wie.
[…]
Robotnikom nie wystarczają już potańcówki i walki byków. Swoje osiołki zamienili na rowery, wstępują do związków zawodowych, wycwanili się i teraz grożą, że jak im się coś nie spodoba, to wpakują fabrykantowi kulkę w łeb. Przyznaję, w wielu sprawach nie brak im racji. Nikt nie chce żył w biedzie i już w dzieciństwie harował od świtu do nocy. Ale tu trzeba czegoś więcej niż wymachiwanie pięścią. Samym śpiewaniem Międzynarodówki [pieśń komunistów wszystkich nacji – przyp. aut.] i nienawiścią do tych, którym się lepiej powodzi, niczego nie naprawią; marsze i hymny kraju nie zmienią. Powodów do buntu robotnicy mają aż nadto, bo czego jak czego, ale głodu u nas od wieków nie brakuje, wiele też było krzywd, lecz gryząc rękę, która ich karmi, niewiele osiągną, nie tędy droga. Żeby zmodernizował ten kraj, potrzeba śmiałych przedsiębiorców i wykwalifikowanych pracowników, przyzwoitej edukacji i odpowiedzialnych przywódców.
[…]
[impresje Siry po ucieczce z Ramirem z Madrytu do Maroka]
Ślepa, szalona miłość upośledza zmysły, zobojętniałe na wszystko, co się dzieje wokół nas. Przytępia wrażliwość i zdolność widzenia. Zmusza do skupienia uwagi na jednej jedynej osobie, izoluje od reszty świata, więzi w ciasnej skorupie, nie pozwala dostrzec innych ludzi, choćby byli na wyciągnięcie ręki. Kiedy mój świat rozpadł się z hukiem, zdałam sobie nagle sprawę, że przez te osiem miesięcy z Ramirem byłam tak nim pochłonięta, że z nikim nie nawiązałam bliższego kontaktu. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie ogrom mojej samotności.
[…]
Prawość i uczciwość to piękne hasła, ale nie można się nimi najeść, spłacić długów ani ogrzać w zimowe noce. Zasady moralne i nieposzlakowana opinia były dobre dla innych. My, dwie nieszczęsne istoty [Sira, tytułowa krawcowa z Madrytu i jej marokańska opiekunka Candelaria – przyp. aut.] ze złamanym sercem, nie mogłyśmy sobie pozwoli na ten luksus.
[…]
Mój stary świat nękała wojna, a miłość ulotniła się razem z majątkiem i złudzeniami. Dziecko, zanim zdążyło przyjść na świat, rozpłynęło się w kałuży krwi na przystanku autobusu [w Tangerze marokańskim, po porzuceniu przez Ramira Arribasa – przyp. aut.], moja kartoteka krążyła po komisariatach dwóch państw i trzech miast [za długi hotelowe – przyp. aut.], a mały arsenał pistoletów, który z narażeniem życia przeniosłam pod koszulą, by może stał się już narzędziem zbrodni [dzięki transakcji, której mogła otworzyć salon krawcowej w Maroku – przyp. aut.]. Postanowiłam pozbyć się owego żałosnego bagażu i stawi czoło przyszłości, a wszystkie obawy, niedole i ów bolesny cierń, który wciąż tkwił w moim sercu, ukryć pod maską odwagi i pewności siebie. Przemianę zaczęłam od zewnątrz, chcąc zyska wygląd kobiety światowej i niezależnej, w nadziei, że za tą fasadą nikt nie dostrzeże brudnego pochodzenia pieniędzy, za które miałam otworzy firmę, ani tego, że jestem ofiarą kretyna [Ramira – przyp. aut.]. W tym celu należało upudrować i uszminkować przeszłość, szybko upozorować jakąś teraźniejszość i zaplanować przyszłość, wspaniałą i równie nieprawdziwą. Czas naglił, więc czym prędzej przystąpiłam do dzieła. Ani jednej łzy więcej, dość narzekań. Dość tęsknego spoglądania za siebie. Liczy się tylko to, co teraz; liczy się tylko dzisiaj. Swoje nowe wcielenie wyciągnęłam z rękawa jak magik kolorowe chusteczki albo asa kier.
[…]
Spoglądałam na nią [Dolores – przyp. aut.] w milczeniu i nagle między nami przemknął cień mojej matki. Niewiele miały ze sobą wspólnego. Dolores była uosobieniem umiaru i rozwagi; Candelaria to przy niej czysty dynamit. Różniło je wszystko: wygląd, zachowanie, kodeks moralny i sposób, w jaki stawiały czoło trudnościom, lecz po raz pierwszy dostrzegłam coś, co je łączyło. Obydwie należały do rodu kobiet dzielnych i niezłomnych, które torowały sobie drogę przez życie, korzystając z tego, co zsyłał im los.
[…]
I tak dorastał Félix [sąsiad Siry mieszkający przy atelier krawieckim w Maroku – przyp. aut.], wiodąc podwójne życie pupila i pariasa. Po śmierci ojca z dnia na dzień przestał by oczkiem w głowie matki: nikt nie podejrzewał, że publiczny przedmiot matczynej czułości prywatnie był obiektem ataków furii sfrustrowanej rodzicielki. Jego marzenia padły jak podcięty kosą łan zboża: chciał wyjechać z Tetuanu [miejscowość w hiszpańskiej części Maroka – przyp. aut.], studiować sztuki piękne w Sewilli lub Madrycie, odnaleźć swoją wciąż niejasną tożsamość seksualną, pozna ludzi sobie podobnych - oryginałów, dusze niespokojne, wolne ptaki. Tymczasem został przymuszony do życia pod czujnym okiem i czarnym skrzydłem doni Encarny [matka Felixa – przyp. aut.]. W Colegio del Pilar, u ojców marianistów, zdał maturę ze świetnym wynikiem, co i tak nie miało większego znaczenia, bo nieutulona w żalu wdowa już mu załatwiła posadę szarego jak mysz urzędnika w Miejskim Wydziale Zaopatrzenia.
[…]
Félix był wystarczająco bystry, by wiedzie, że ich relacje są chorobliwe, ale nie dość odważny, żeby je ostatecznie zerwa. By może dlatego uciekał od smutnej rzeczywistości, alkoholizując powoli matkę i wymykając się spod jej skrzydeł niczym wampir o świcie, albo śmiał się z własnej niedoli, doszukując się najbardziej kuriozalnych przyczyn owego stanu rzeczy i rozważając zastosowanie najdziwniejszych środków zaradczych.
[…]
Ona [Rosalinda Fox, anglojęzyczna klientka Siry – przyp. aut.] wywodziła się z kosmopolitycznego świata zamożnej klasy próżniaczej; ja byłam zwykłą wyrobnicą, córką ubogiej samotnej matki, wychowaną w dzielnicy madryckiej biedoty. Ona przeżywała namiętny romans z jednym z dowódców wojska, które wywołało wojnę pustoszącą mój kraj; ja tymczasem pracowałam dniem i nocą, żeby związać koniec z końcem. Ona jednak postanowiła mi zaufa. Może uznała, że powinna mi się w ten sposób odwdzięczy za Delfos [rodzaj materiału krawieckiego a potem i sukni wieczorowej – przyp. aut.]. Może sądziła, że jako kobieta niezależna i w tym samym wieku zrozumiem ją lepiej niż inne. A może po prostu czuła się samotna i musiała się przed kimś wygada. A tym kimś, w południe owego letniego dnia w portowym mieście na północnym wybrzeżu Afryki, okazałam się właśnie ja.
[…]
[wspomnienia Rosalindy Fox o swej nowej znajomości]
Beigbeder [namiestnik Protektoratu hiszpańskiego w Maroku – przyp. aut.] mówił, mówił i mówił bez przerwy o Maroku, o swoim szczęśliwym Maroku, jak je zwykł nazywa. O jego magii, jego tajemnicach, jego fascynującej kulturze. Po obiedzie zabrał mnie na przejażdżkę po okolicach Tetuanu. Pojechaliśmy służbowym autem, wyobraź sobie, w orszaku motocyklistów i adiutantów! Skończyliśmy wycieczkę na plaży, siedząc nad brzegiem morza, a nasza asysta czekała cierpliwie na szosie? Zachichotała i ja też się uśmiechnęłam. Opisana przez nią sytuacja była istotnie osobliwa: najwyższy dygnitarz Protektoratu i nikomu nieznana cudzoziemka, która mogłaby by jego córką, jawnie ze sobą flirtujący nad brzegiem morza, podczas gdy zmotoryzowana świta bezwstydnie ich obserwowała, trzymając się na stosowną odległość. - I wtedy on podniósł dwa kamyki, jeden biały, drugi czarny. Schował ręce za plecami, a potem wyciągnął do mnie zaciśnięte dłonie. Wybieraj, powiedział. Co mam wybrać? Wybierz, którą rękę wolisz. Jeśli trafisz na czarny kamyk, znikniesz dzisiaj z mojego życia i już cię nigdy nie zobaczę. A jeśli padnie na biały, to znaczy, że los chce, byś została ze mną. - I padło na biały.
[…]
- Są tacy ludzie, nazywają ich pimpinelas. Lance [angielski ochotnik w czasie wojny domowej w Hiszpanii – przyp. aut.] jest postacią nieco osobliwą, kimś w rodzaju krzyżowca przegranej sprawy. Uważa, że w jego działaniu nie ma nic z polityki, że powodują nim motywy humanitarne: gdyby znalazł się na terytorium narodowców [zwolenników generała Franco – przyp. aut.], prawdopodobnie pomagałby republikanom [rządzącym „czerwoną Hiszpanią” – przyp. aut.]. Może dlatego, że jest synem kanonika katedry w Wells, kto wie.
[…]
Poczułam się, jakbym dostała obuchem w łeb, jakby ktoś rzucił mi w otwarte oczy garść soli. Nie miałam odpowiedzi. Nic nie wiedziałam, bo takiego dokonałam wyboru. Przestrzegałam instrukcji [Sira – marokańska krawcowa jako agentka angielskiego wywiadu teraz otwiera atelier w Madrycie – przyp. aut.], byłam zdyscyplinowana. Zakazano mi wychodzi poza określony obszar, więc nie wychodziłam. Usiłowałam nie dostrzega owego innego Madrytu, tego prawdziwego, rzeczywistego. Tkwiłam za niewidzialnymi murami jakiegoś idyllicznego miasta i zmuszałam się, żeby nie widzie podziurawionych przez bomby ulic, zburzonych domów, okien bez szyb i pustych fontann. Odwracałam oczy, żeby nie patrzeć na rodziny grzebiące po śmietnikach w poszukiwaniu ziemniaczanych obierków, na kobiety w żałobie, które krążyły po chodnikach, tuląc niemowlęta do wyschniętych piersi; bałam się spojrzeć na ich brudne, bose, zasmarkane i zawszone dzieci, które ciągnęły przechodniów za rękawy, błagając: litości, dajcie grosik, panie, na wszystko, co święte, panienko, tylko grosik, Bóg zapłać.
[…]
- Przepraszam, Ignacio [pierwsza, niewinna miłość Siry z czasów młodości – przyp. aut.] - szepnęłam cichutko. Szloch stłumił mój głos. - By może jestem konformistą i przeciętniakiem, sługusem opresyjnego reżimu – dodał Ignacio, patrząc mi twardo w oczy. - Ale za kogo ty się uważasz, że wyrokujesz, co ci się we mnie podoba, a co nie? Nie praw mi morałów, bo jeżeli ja jestem zły, to ty jeszcze gorsza. Ja przynajmniej potrafię się zdobyć na odrobinę litości. Wątpię, czy ty to potrafisz. Jesteś najzwyklejszą egoistką, która błąka się po ogromnym, pustym domu, gdzie z każdego kąta wyziera samotność. Byłaś jedną z nas, ale wyrzekłaś się własnych korzeni i myślisz tylko o sobie.
[…]
Chociaż z dzisiejszej perspektywy tamta Falanga [organizacja narodowców w Hiszpanii, podpora generała Franco – przyp. aut.] wydaje się organizacją wręcz świetlaną. Przynajmniej mieli romantyczne ideały i zasady, co prawda nieco utopijne, ale umiarkowanie rozsądne. Falangiści byli grupką rozbisurmanionych marzycieli, w większości nierobów, ale i tak byli lepsi od tych oportunistów, którzy ryczą dziś na całe gardło Twarzą ku słońcu, mało im żyły w karku nie pękną. Z wyciągniętym przed siebie ramieniem pozdrawiają nieobecnego wodza, który nagle stał się dla nich świętością i wzorem, chociaż przed wojną nawet nie słyszeli o Jose Antonio. Groteskowa banda aroganckich łobuzów...
[…]
Miałam już dość oszukiwania, dość nieszczerości, dość wypełniania cudzych rozkazów, dość życia w ciągłym napięciu. Tuż przed trzydziestką stałam się pozbawioną skrupułów oszustką, a moja dotychczasowa historia była jednym pasmem uników, masek i kłamstw. Pod koniec dnia opadał ze mnie pył światowego blichtru, by odsłoni - co kilka miesięcy temu tak usłużnie przypomniał mi Ignacio - samotną, podobną do zjawy istotę, błąkającą się w ciemnościach po domu pełnym duchów przeszłości. Kiedy wyszłam ze spotkania z Hillgarthem [agent angielskiego wywiadu – przyp. aut.], ogarnęło mnie dławiące poczucie wrogości do niego i ludzi, którzy za nim stoją. Zostałam przez nich wplątana w cudzą, mroczną awanturę, która rzekomo miała się okazać korzystna dla mojej ojczyzny, ale czas mijał i nic się nie zmieniało na lepsze, a obawa przed tym, że Hiszpania przystąpi do wojny, wciąż wisiała w powietrzu, wyczuwalna na każdym rogu ulicy. A przecież dostosowałam się do ich wymagań, nie stawiając żadnych warunków i skrupulatnie przestrzegając zaleceń. Zmusili mnie, żebym zdradziła swoich bliskich i swoją przeszłość; przez nich stałam się nieczułą egoistką, mieszkającą w jakimś nierzeczywistym Madrycie. Przez nich musiałam przeżywa rozterki, niepewność i strach, bezsenne noce, niezliczone godziny przerażenia i lęku. A teraz żądają, żebym zerwała kontakty z ojcem, jedyną osobą, która rozświetlała ciemności upływających dni.
[…]
Manuel da Silva [portugalski biznesman, pracujący na dwa fronty w czasie zmagań II wojny światowej – przyp. aut.] czekał na mnie w hotelowym barze pełnym gości: grupek, par, samotnych mężczyzn. Gdy tylko weszłam przez podwójne drzwi, wiedziałam, że to on. A on wiedział, że to ja. Szczupły, przystojny, smagły, czarnowłosy, lekko siwiejący na skroniach, ubrany nienagannie w jasny smoking. Zadbane dłonie, aksamitne spojrzenie, eleganckie ruchy. Wygląd i maniery donżuana. Było w nim jednak coś jeszcze: coś, co wyczułam już w chwili, gdy podszedł, żeby się przywita, gestem ręki zapraszając mnie na ogrodowy taras. Coś, co natychmiast wzbudziło moją czujność. Inteligencja. Spryt. Stanowczość. Obycie. Żeby oszuka tego człowieka, będę potrzebowała czegoś więcej niż czarujący uśmiech, wdzięczne minki i trzepotanie rzęsami.
[…]
Przyjrzałam się jej [sekretarce da Silvy – przyp. aut.] z bliska, żeby sprawdzi, jaka osoba kryje się pod tym tanim ubraniem, które prawdopodobnie uszyła jej przed laty za kilka skudów jakaś sąsiadka. Za okularami spostrzegłam inteligentne oczy, a w nich - przyczajoną za barykadą sumiennej pracowitości - wolę walki, która wydała mi się jakby znajoma. Beatriz Oliveira i ja nie różniłyśmy się od siebie tak bardzo. Dwie pracujące dziewczyny, pochodzące z tego samego środowiska ludzi biednych i dzielnych. Dwie równoległe trajektorie losu, które w pewnym momencie rozeszły się w przeciwnych kierunkach. Z niej czas uczynił pedantyczną sekretarkę, ze mnie - falsyfikat.
[…]
W jego oczach pojawił się stalowy błysk. - Skąd pani to wszystko wie, Sidi? - zapytał dziwnym głosem Hillgarth [po sukcesie i rozpracowaniu interesów da Silvy – przyp. aut.]. Odpowiedziałam wyzywającym spojrzeniem. Na jego rozkaz przez dziesięć dni kroczyłam po linie zawieszonej nad przepaścią i nie spadłam. Nadszedł czas, by dowiedział się, co znalazłam, kiedy dotarłam do celu. - Stąd, że kiedy dobra krawcowa bierze się do roboty, nie odkłada jej, dopóki nie skończy.
[…]
[madrycka rozmowa tytułowej Siry z Marcusem, dziennikarzem z jej czasów pobytu w Maroku]
- Kiedyś, wiele lat temu, oddałam serce człowiekowi, który ukrył przede mną swoją prawdziwą twarz. Pokaleczył mi duszę, a rany długo się goiły. Nie chcę, żeby z tobą [mowa o Marcusie – przyp. aut.] przydarzyło mi się to samo. Nie chcę już kłamstw, nie chcę tajemnic. Nie chcę mężczyzn, którzy traktują mnie jak zabawkę, odchodzą bez słowa i zjawiają się bez uprzedzenia, nawet jeśli wracają, żeby ocali mi życie. Dlatego muszę ci zajrzeć w karty, Marcusie. Część ich odkryłam sama: wiem, dla kogo pracujesz; wiem, że twoje interesy to lipa; wiem, że nie byłeś dziennikarzem. Ale trzeba jeszcze wypełni wiele luk w twojej historii.
[…]
Wzięłam z jego [Marcusa – przyp. aut.] rąk maleńką różę i cofnęłam się, żeby go wpuści. Krawat miał rozwiązany, guzik pod szyją rozpięty. Powoli szedł do salonu, jakby po drodze szukał słów, które za chwilę będzie musiał wypowiedzieć. Stanął na środku, odwrócił się i czekał, aż podejdę. - Chyba wiesz, na co się porywamy? Wiedziałam. Jasne, że wiedziałam. Stąpaliśmy po grząskim gruncie, w dżungli kłamstw, zamknięci w dwuznacznym labiryncie pozorów, pełnym ukrytych zapadni i ślepych korytarzy. Tajna miłość w czasach nienawiści, nędzy i zdrady.
[…]
Oto moja historia, a przynajmniej tak ją pamiętam. Powleczona by może werniksem patyny, jaką upływ lat i nostalgia nadają każdej rzeczy. Tak, to jest moja historia. Pracowałam dla brytyjskich tajnych służb i przez cztery lata sumiennie i punktualnie zbierałam i przekazywałam informacje o Niemcach na Półwyspie Iberyjskim. Nigdy nikt nie uczył mnie reguł wojskowej taktyki, topografii terenu ani obsługi materiałów wybuchowych, ale szyte moją ręką stroje leżały, jak ulał, a krawieckie atelier stanowiło przykrywkę doskonałą. Działało do roku 1945, ja zaś stałam się wirtuozką podwójnej gry.
Maria Duenas, Krawcowa z Madrytu