Artykuły

 

Wspólnota reliktem przyszłości?

„Prawa są tam, dokąd idą ci, którzy przeżyli, tak, żeby nie musieli sami tworzyć więzi”

                                                                                             William P. Young

Dziś nikt nie zastanawia się, dlaczego tak trudno jest znaleźć wspólny język z sąsiadami, czemu nie potrafimy porozumieć się między sobą w sprawach ważnych, po co w ogóle słuchać siebie nawzajem, czym są te nasze wspólne interesy? Powoli, bowiem i na naszych oczach zanika ta umiejętność, ta wspólnota, w której moglibyśmy spotkać się ponad podziałami, ponad naszymi małymi, także rodzinnymi egoizmami. Nie przekonuje nas, że jest ona czystą bezinteresownością, co ciągle pozostaje nieskażona i wolna w swej międzypokoleniowej rozciągłości. Niewiele też wyjaśnia pojęcie, że przejawia się w patriotyzmie, który także z dnia na dzień traci na ciągłości, coraz częściej oferując frazesy, z którymi nasz wieszcz narodowy tak zgrabnie rozprawił się w „czczej gadaninie”. Czym zatem jest ta idea? Gdzie i z kim jej szukać? Spróbujmy może spytać się o to doświadczeń, które podsuwa nam nasza historia, doświadczeń, które jak wierzę pomogą wyjść z impasu, względnie pozwolą rozpoznać się w oparach wciąż postępującego absurdu. 

Po klęsce powstania styczniowego, nasi dziadkowie, chcąc podnieść się z kolan, obmyśli inną niż zazwyczaj strategię walki o swój byt, o byt narodu, o jego przetrwanie. Wyciągając wnioski z ostatniej walki, wnikliwiej też przypatrując się nie-naszym sukcesom, jak jeden mąż postanowili rzucić się w objęcia pracy u podstaw, pracy organicznej nad poprawą własnej kondycji społeczno-gospodarczej. W niej pokładając nadzieje, w niej też szukając siły, a co za tym idzie i emancypacji, także tej politycznej. Paradoksalnie, koniunktura na tego typu postawy szła w parze z interesem naszych zaborców. Współzawodnictwo, bowiem i ich walka o nowe rynki zbytu, o kolejne imperialne podboje stanowiły również doskonałą pożywkę dla polskiej racji stanu. I tak, od Renu aż po Kamczatkę, od Bałtyku po Morze Śródziemne polski pozytywista, mógł cieszyć się tą przychylnością, tym chytrym zacieraniem rąk przez obcych widzących w naszej aktywności własną przyszłą wielkość. Sprzyjały temu także przemiany społeczno-gospodarcze. Uwłaszczenie chłopów i urynkowienie pracy rolnej radykalnie zmieniło stosunki na wsi. Nastąpił gwałtowny odpływ ludności wiejskiej do miast jak również do państw, które potrzebowały ludzi myślących o lepszym jutrze. W mieście ruchy te doskonale zagospodarował rozwijający się przemysł, który w swej rewolucji przeżywał właśnie drugą młodość. A, że nadmiar produkcji potrzebował zbytu, więc usługi i pośrednictwo święciły swoje największe triumfy. W tym wyścigu cywilizacyjnym człowiek powoli przestawał być podmiotem sprawczym, poddającym sobie naturę, coraz częściej zaś stawał się przedmiotem uzasadniającym potrzebę sprzedaży. Również nowe odkrycia w nauce i technice, silny pęd ku nowoczesności, ku zawsze modnym nowinkom, wreszcie sama nacjonalizacja i socjalizacja przekonań, jako pochodnych gwałtownych przeobrażeń społecznych ukształtowały idee najmłodszego pokolenia. O, dziwo, dziś także ten przekaz wydaje się jakby znajomy, choć wówczas tak jak i teraz nikomu z tą miną nie było wcale do śmiechu. O społecznych konsekwencjach odejścia od życia zgodnego z naturą, o deklasacji i samotności człowieka, skazanego na wygnanie i anonimowość w świecie maszyn i zysku rozpisywała się prasa brukowa, podając przykłady, które budziły tylko współczucie. Wszyscy znamy postać Karola Borowieckiego z „Ziemi Obiecanej” Władysława Reymonta, który w pogoni za karierą i bogactwem, musiał w sobie zdusić człowieka, musiał podeptać tradycje, ale i potem również własne szczęście. Jeszcze dosadniej opisywał te przewartościowania Antoni Sygietyński (1923) kreśląc w książce „Wysadzony z siodła” postać powstańca Ernesta Załogowskiego, szlachcica, który: „[…] jakim był przed laty, takim powrócił do kraju, ponieważ naturalnie i sztucznie pielęgnował w sobie cnoty te cnoty, które po przodkach odziedziczył. Tak; lecz kraj był już innym. Przez ten czas wyzbywał się powoli pewnych nałogów tradycyjnych, które uważał za cnoty, i nieznacznie nabywał nowych, które pozwalały mu, jako tako istnieć w warunkach zupełnie odmiennych, drogą nieuchronnych konieczności wytworzonych. Przez ten czas zmieniły się stosunki. Powstało całkiem inne pokolenie, ani zewnętrznie, ani wewnętrznie do dawnego niepodobne, które przede wszystkim nie w szczegółach drobnych, nie w formach przejściowych, lecz w rzeczach zasadniczych polityki, życia społecznego i towarzyskiego, sztuki, nauki, stanęło na gruncie odmiennym […]. Co z nimi miał wspólnego?...Nic albo prawie nic; pewne ogólne rysy temperamentu i charakteru. Poza tym wszystko, co stanowi dzisiejszego człowieka, było mu wstrętnym lub obcym”. Z tego szczególnego obrazu wyłania się postać, tyle tragiczna, co zagubiona, której system wartości pękł jakby na dwoje, pękł w konfrontacji z nową rzeczywistością, która przeszła wszelkie jego oczekiwania, jakiekolwiek zdolności pojmowania. Jakże wielkim, w tej perspektywie, wydaje się zbiorowy wysiłek tych, co nie podali się losowi, którzy stawili czoła nowej rzeczywistości, niejako piekąc na ruszcie przemian własną, polską pieczeń z hartu ducha i wytężonej pracy. A, wyglądało to tak jakby wszyscy się umówili, że zachorują na polskość, jakby porozumieli się nie dobierając słów. Ci, co się nie dali, a więc polscy ziemianie, przedsiębiorcy i postępowa inteligencja miejska, przesadnie garnąc się do nauki, liczyli, że wkrótce oswoją nową rzeczywistość, że swoją wiedzą i zapobiegliwością znajdą odpowiedzi na dręczące ich pytania, na pytania, które uzasadnią ich rację spełnienia. I trzeba przyznać, że udało im się nie zostać niemądrymi Polakami. Również i dziś niewiele się mówi o tym zwycięstwie, jakoś wolimy obchodzić wielkie sukcesy polskiego oręża zapominając o tych drobnych, co nadal pachną świeżym chlebem. W postawie organicznikowskiej mieliśmy do czynienia jeszcze z jednym, raczej nieznanym, a całkowicie podskórnym nurtem ideowym. Niewątpliwie, nabywanie wiedzy, praca nad własną siłą ekonomiczną, społecznikowskie postawy, mające za cel radzenie sobie w życiu przy jednoczesnym kształtowaniu polskich postaw obywatelskich z patriotycznym podtekstem w tle to tylko jedna strona medalu. Co zatem widniało na rewersie? Bliscy poznania prawdy byli ideolodzy marksistowscy, którzy w solidaryzmie społecznym dopatrywali się interesowności warstw posiadających i postawy asekuracyjnej wobec emancypacyjnych potrzeb mas pracujących. Niestety, dialektyczne uwikłanie w materializm nie pozwoliło im na dotarcie do istoty problemu. Bowiem w postawie solidarnej, poza oficjalnym nurtem, przejawiała się tęsknota za trwałością, za rutyną, za życiem z bliźnimi w harmonii i ładzie, za przemijaniem nieuwikłanym w koniunkturalizm. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że ta życiowa aktywność pozytywistów skrywała marzenie, które zanosiło się niemym krzykiem, skierowanym przeciwko tym, którzy w swym buncie chcieli poprawiać ludzką naturę. Za taką właśnie symbiozą tęsknił Ernest Załogowski, symbiozą, w której każdy wiedział, co do niego należy, gdzie jeden nie był przeciw drugiemu, a wszyscy nie chcieli niczego więcej. W potrzebie solidaryzmu społecznego, zatem zaklęta była przede wszystkim niegasnąca tęsknota za utraconym rajem. 

Po sprzyjającej koniunkturze politycznej, jaka nastała po I wojnie światowej, mówiło się, że Polska „wybuchła”, ale czy na pewno wybuchła tylko samym entuzjazmem i z powodu słabości naszego wroga. Naszą drogę do niepodległości znaczyły równie silnie drobne kroki, tych, którzy później ją budowali, którzy wyznaczali jej granice, którzy przekazywali swój trud w ręce kolejnego pokolenia. To oni, budowniczowie i architekci, oficerowie i szeregowi żołnierze, parlamentarzyści i zwykli urzędnicy, lekarze i prawnicy, ziemianie i rozumni rolnicy, księża i przedsiębiorcy, a także nauczyciele akademiccy i ci, co szli w lud z kagankiem oświaty poświęcali swoje zdolności dla budowania nowej państwowości. Lecz i to poświęcenie nie do końca stanowiło o naszym sukcesie. Prawdziwą siłą okazała się ciągłość, ciągłość pokoleniowa, dziedziczenie nie koloru oczu, ale systemu wartości. Najmłodsze pokolenie, któremu przyszło żyć w niepodległej ojczyźnie, zrozumiało ojcowski przekaz, uznało ten kod za własny i przystąpiło do kontynuacji dzieła pracy ojców. Udział w życiu społecznym, w pomaganiu sobie nawzajem, w lokowaniu własnego „ja” ku drugiemu nadal pozostawał w dobrym tonie, stawał się po prostu modnym. Bowiem od najmłodszych lat życiem publicznym się najzwyczajniej żyło, a życie to łatwo udzielało się innym. W harcerstwie i korporacji studenckiej, w stowarzyszeniu naukowym i zawodowym, w towarzystwie zarobkowym i popularyzacyjnym, w partii politycznej i organizacji samopomocowej, na poligonie pomocy doraźnej, na zjeździe religijnym i wycieczce krajoznawczej, w zbiórce, kweście i teatrzyku ludowym, na wsi i w mieście wszędzie po prostu widziało się chęć odczarowywania niedoskonałej rzeczywistości i kreowania własnej postawy ideowej. W hierarchii wartości na pierwszym miejscu stawiano sobie miłość ojczyzny, potem obowiązki społeczne, a na samym dopiero końcu wymagania w stosunku do siebie większe aniżeli od drugich. O osobistych konsekwencjach takiego nakazu, przekonała się między innymi postać z pamiętnika Wandy Bojanowskiej-Oleńskiej (†2001) pt. „Historia naszej rodziny”, osoba dziadka Henryka, ostatniego właściciela majątku Humięcino, w powiecie ciechanowskich, którego pełne napięcia, egoizmu i lekkomyślności życie, niejako z automatu skazywało go na przykrą banicję, na bolesną samotność i dziś trudny do zrozumienia ostracyzm rodzinny. Jak przekazywała nam Wanda w naszej rodzinie o takiej osobie się „nie mówiło”. Również dziś paradoksalnie postać ta urasta do miana symbolu, symbolu buntu przeciwko presji, ale dziś już nikt nie pamięta, że roztrwonienie własnego majątku, „lekkie” życie, a co za tym idzie krzywdzenie tych, co potrzebowali pomocy nie jest bynajmniej powodem do chluby. Żeby jednak lepiej zrozumieć tamte postawy należałoby najpierw odnieść się do pojęcia małych ojczyzn, do tych enklaw zhierarchizowanej symbiozy, które napędzały ówczesne życie społeczne, w których autorytet osiągało się najczęściej pracą rąk własnych. Nie było lepszego miejsca do realizacji postulatu rozumnej wspólnoty niż własne środowisko wiejskie. Bowiem na wsi pomimo upływu czasu nadal utrzymywał się patriarchalny układ stosunków międzyludzkich z ugruntowaną pozycją religii katolickiej. W tym środowisku każdy wiedział, co do niego należy, każdy też współpracował nad podniesieniem własnego dobrobytu, czerpiąc nadzieję z ziemi, za pan brat przestając z sąsiadem. W majątku ziemskim, we dworze mieszkał dziedzic, który nie mógł się obyć bez pracy rąk ludzkich, za którą oczywiście płacił, nadto utrzymując pracowników sezonowych, ordynariuszy i luzaków w silnym uzależnieniu od siebie, od swej pomocy i pomysłowości. Robotnicy rolni, wynagradzani nadziałami rolnymi, inwentarzem żywym i dobrami konsumpcyjnymi, jakie rodziła ziemia, jeszcze bardziej lgnęli do dworu. Pozostali, a więc chłopi i komornicy gospodarząc na swoim, dorabiali dniówkami u dziedzica, w kontakcie z nim, ucząc się nowoczesnych metod uprawy roli. Dziedzic, w dobrze pojętym interesie własnym, organizował im szkoły, półoficjalne nauczanie, ochronki i przytułki, organizacje pożytku publicznego, towarzystwa zawodowe, sklepy taniego zbytu, dawał pomoc lekarską, proponował wreszcie ubezpieczenia i dożywotnie emerytury. W zasadzie w zasięgu ręki znajdowało się wszystko to, co jak zawsze jest potrzebne do życia. Wieś prawie nie potrzebowała miasta, za to miasto nie mogło się obyć bez produktów rolnych. Do wsi docierała, bowiem prasa niosąca wieści ze świata, a za nią maszyny i urządzenia rolne, czyli to, co mogłoby poprawić kondycję wspólnoty oraz przedmioty zbytku, w tym również dobra kultury. Nie mniej jednak wspólnota pozostawała ciągle spójna, niejako na boku, tego, co gdzie indziej działo się dużo szybciej, tutaj czas płynął powoli, przemijanie naturalnie przechodziło w pory roku, te w zajęcia w polu czy obejściu, a relacje międzyludzkie budowała wiara, obyczaje i zwykłe współczucie. W tym poczuciu pewności i stabilności, gdzie autorytet i kult pracy stawały się niejako jedyną odskocznią, jakikolwiek dystans wobec siebie i otaczającego świata stanowił wartość prawie, że metafizyczną. Jak pisała Wanda w anegdotach o kolejnym stryjecznym dziadku Ignacym, właścicielu Gruduska pod Mławą, że: „przyjechał do Gruduska agitator związkowy, by buntować ludzi przeciw dziedzicowi. Dziadek Ignacy, spotkawszy go na drodze zaprosił na śniadanie, do siebie, zmartwiony, że pewnie zmarzł, następnie posadził go w salonie, żeby sobie gazetę poczytał, a potem powiedział: proszę bardzo, jak pan chce, to proszę iść do ludzi, robić swoje”. Ale, w świecie, pozbawionym ładu i składu, już tak wesoło nie było, bowiem do głosu dochodziły idee i systemy, które za nic miały człowieka. W mozaice ludzkiej, w jakiej dożywało społeczeństwo europejskie okresu międzywojnia, mogli żyć obok siebie zarówno wyznawcy religii chrześcijańskiej jak i mojżeszowej, członkowie narodowości rodzimej, ale i obcej, wielcy i drobni przedsiębiorcy, potulni albo i zaradni robotnicy, bogaci ziemianie i ciągle kołacząca do bram biedota wiejska, także ludzie z wyższym wykształceniem i zwykli analfabeci jak również ludzie o przekonaniach lewicowych i ci, których trudno było posądzać o jakikolwiek radykalizm. W okresie słabości aparatu państwowego, pod wpływem demagogii, nawarstwienia się sprzecznych interesów, znudzenia się demokratycznymi mechanizmami obronnymi i liberalnym systemem gospodarczym, także wzrostem wiary, że nowe idee poprawią naturę ludzką popularność zyskały poglądy skrajne, gdzie więcej liczył się instynkt i wola wodza niż porozumienie ponad podziałami. W systemach totalitarnych, które wkrótce doszły do władzy, nie było miejsca dla człowieka, nie on, bowiem był podmiotem przemyśleń ani nawet przedmiotem sprawczym, za to punktem odniesienia stawały się idee niemające kontaktu z rzeczywistością. W przyrodzie, jakiej człowiek jest cząstką, istnieje jednak koegzystencja równych, gdzie silniejszy zyskuje, ale nie kosztem słabego, gdzie w doskonałej harmonii jest miejsce także dla skrajności, nie ma, więc uciskanych ni uciskających, lepszych rasowo i skazanych na zagładę podludzi. Istotą totalitaryzmu, zatem stała się obca naturze ludzkiej przemoc i rządza władzy. W szale, który ogarnął człowieka, który sam siebie określił masą, wybiła godzina prawdy, godzina, która cieniem położyła się na mądrości i równowadze wspólnoty.

W pamiętniku Zofii Zapalanki „O miłości, o wojnie, o ziemi ciechanowskiej” w przededniu przełamania pierwszo-wojennego frontu rosyjskiego pod Glinojeckiem autorka tak relacjonuje panujące wówczas wojenne stosunki: „w osłupienie wprowadziła nas propozycja pana Tiuryna [oficera rosyjskiego – przyp. aut.]. Otóż urządzają oni bal w Dziektarzewie [7-10 km od linii frontu – przyp. aut] na naszą intencję. Nasze zdziwienie [było ogromne], gdy powiadają, że przyjechali zaprosić nas na bal tańcujący, który odbędzie się jutro.”. W przeciwieństwie do tej wojny światowej, ta, która nadeszła, nie kierowała się już szlachetnymi intencjami, w której zwyciężał ten, co okazywał się silniejszym na bagnety, który w okopie oczekiwał sygnału do ataku, dla którego przeciwnikiem po drugiej stronie był żołnierz w mundurze, a nie bogu ducha winny cywil na stronie. Nie tylko w dziedzinie technicznej i taktycznej ta wojna była inna. Przede wszystkim jawiła się, jako konflikt ideowy, skierowany przeciwko człowiekowi, przeciwko pojmowanej przez niego potrzebie wspólnoty. I to zarówno w praktyce stosowanej przez „morderczy” hitleryzm jak i w tautologii postępowania w „podłym” komunizmie. Podczas, gdy totalitaryzm niemiecki akcentował różnice rasowe i narodowościowe, to jego sowiecki odpowiednik zacierając te różnice wywyższał przynależność klasową, czym jeszcze silniej uderzał w odwieczne poczucie godności i bezpieczeństwa człowieka. Jednym słowem systemy totalitarne dążyły do alienacji emocjonalnej człowieka wykorzystując do tego demagogiczne hasła propagandowe. Przez co okrucieństwo wojenne stało się nieuniknioną koniecznością, nienawiść i odwet dniem powszednim, a małym ojczyznom z jej uświęconymi autorytetami wieszczyły nieuchronny koniec. Niestety, ludzie, zmęczeni długą wojną, po jej zakończeniu, nie byli już zdolni do rozstrzygnięć odbudowujących tradycyjne struktury, a wyczekiwanie i strach przed skutkami kolejnego jeszcze gorszego konfliktu stały się silniejsze niż zdrowy rozsądek. Toteż alianci wcale nie odnieśli zwycięstwa, ale i pochód komunizmu na zachód nie przeraził tradycjonalistycznego Francuza. Za to na blisko półwiecze zawisła nad Europą ciężka kurtyna, co podzieliła świat na dwoje, zza której raz po raz wydobywały się jedynie groźne pomruki.

Po konferencji jałtańskiej, gdzie przyszli zwycięzcy ustalali powojenny porządek rzeczy, Polska znalazła się, chcąc nie chcąc w sowieckiej strefie wpływów. W tej orbicie, nie było miejsca ani na ciągłość, ani na dziedziczenie ani na tradycje kultywowane przez wcześniejsze pokolenia. Nowi komunistyczni władcy, usadowieni z nadania Moskwy, próbowali legitymować swoją władzę wyborami powszechnymi i namiastką demokratycznej prezydentury, ale wkrótce okazało się, co kryje się za intencjami tej równowagi życia w kraju. Zupełnie otwarcie przystąpiono do walki z reakcyjnym podziemiem, precyzyjnie również niszcząc dotychczasowe stosunki na wsi, gdzie dekret o reformie rolnej stanowił narzędzie tępej propagandy. Nie chodziło, bowiem o sprawiedliwszy podział dóbr i tak przecież leżących odłogiem, ale o skłócenie dziedzica z chłopem, o pozbawienie go autorytetu i wpływu na kreowanie wiejskiej rzeczywistości, o przecięcie ciągłości i przejęcie kontroli nad populacją wiejską. Co ciekawe, parcelacja ta nie cieszyła się popularnością, a bazowanie na chciwości ludzkiej potęgowało tylko wrażenie legalistycznej kradzieży. Zwłaszcza, że ofiarom zaoferowano zamiast odszkodowań szykany, opornym śmierć albo miejsce w kazamatach, a spolegliwym upokarzające osiedlenie w sąsiednim powiecie. O zwycięstwie komunistycznego reżimu zdecydowała przemoc nad niepokornymi, którzy nie chcieli legitymować wyborczego kłamstwa, także bierność tych, paraliżował strach, ale i powszechny strach przed bagnetami sowieckiego najeźdźcy. W ostatecznym rozrachunku wyrugowanie inteligencji ze środowiska wiejskiego przyniosło wsi same straty. Bowiem ziemia dostała się przede wszystkim w ręce państwowych gospodarstw rolnych, sojusz robotniczo-chłopski skończył się po rozprawie z reakcją, a z biegiem lat władze komunistyczne coraz mniej przychylnie spoglądały na jakąkolwiek indywidualną własność. Również próby sterowania aktywizacją wspólnot wiejskich w dostępie do kultury, w tym pęd do zakładania nowych szkół powszechnych, bibliotek i czytelni ludowych oraz ośrodków kultury nie przyjęły się w środowisku potrzebującym rozwoju ekonomicznego i opłacalnego zbytu na własne produkty rolne. Sukcesy w elektryfikacji wsi zbiegły się w czasie z przymusowym kontyngentowaniem dostaw do wiecznie głodnych miast i walką z „amerykańską” stonką. I nadal chętnie rozprawiano się z upiorami przeszłości, z tymi ciągle groźnymi krwiopijcami, którymi straszono przed snem wiejskie dzieci. Jak pisała Joanna Szypuła-Gliwa w książce „Dwór, pejzaż okaleczony” o pałacu rodziny Heydlów w Brzózie, w powiecie kozienickim: „…rzucono hasło: Tysiąc szkół na tysiąclecie. Jedna z tysiąclatek miała stanąć we wsi nad Radomką. Miejsca pod budowę nie brakowało. W 1966 roku przyjechała ekipa z saperami, którzy założyli ładunki wybuchowe w wypalonym, wyszabrowanym pałacu. Nowa szkoła wyrosła na jego fundamentach. Pozostawiono w spokoju park, choć zniszczono wszystkie posągi.”. Podobnie, choć nieco mniej widowiskowo, obeszli się komuniści z XVIII-wiecznym dworem i resztówką ziemską w miejscowości Uniszki Zawadzkie pod Mławą. Do propagandowej akcji szkolnej wykorzystano przestrzeń dworską, osadzając w pobliżu drewnianej konstrukcji, murowaną szkołę, wycinając ponad stuletni park na potrzeby boiska oraz niszcząc zabudowania gospodarcze, których fundamenty stanowiły doskonałą oś dla pobudowania nowej drogi gminnej i ogrodzenia szkolnego. Ta, pogarda dla dziedzictwa, ta systematyczna rozprawa z demoniczną przeszłością pozostawiła trwały ślad w psychice wspólnot wiejskich. Naturalnym sojusznikiem w kultywowaniu więzi stawał się jedynie kościół katolicki z własną uświęconą przez wieki tradycją. W nim właśnie przejawiała się powszechna wspólnota, ta przestrzeń czytelnego przekazu i emocjonalna więź z tym, co bliskie każdemu człowiekowi. W sferze profanum idea ta mieściła się jeszcze w formule zabaw ludycznych, jarmarków i starodawnych obyczajów świątecznych. W mieście, również dawała się odczuć w zwyczaju spędzania wolnego czasu na dansingach i przy kawiarnianych stolikach, także w prostocie, spontaniczności podtrzymywania stosunków międzyludzkich.

Koniec lat 60-tych zeszłego stulecia to także czas przewartościowań w krajach zachodnich, w demokracjach, które najsilniej zespalały człowieka ze wspólnotą. Coraz częściej przebijały się do świadomości ludzkiej opinie i postawy, w których przejawiało się znużenie tradycyjnym modelem współistnienia, a młode pokolenie wręcz lgnęło do skrajnie rozumianych idei liberalnych, w których wolność, swoboda obyczajowa i nonkonformizm urastały do miana symbolu. Stopniowe odchodzenie od pierwotnej symbiozy, od układów emocjonalnych odniesień i praktycznych zależności, ukształtowało nowego człowieka, który w życiu zaczął się kierować odmiennymi od dotychczasowych, ale nadal dla niego istotnymi przesłankami sublimującymi jego zindywidualizowane potrzeby materialne i duchowe. Coraz częściej kierowano się w życiu zasadami, jakie opisywał charakteryzując swego bohatera Colin Wilson w popularnej wówczas książce, wartościami, w których: „[…] Outsider nie ma pewności, kim jest. Doszedł do określenia jakiegoś „ja”, lecz nie jest to jego „ja” prawdziwe. Najważniejszą sprawą dla outsidera – to znalezienie powrotnej drogi do samego siebie”. Na krótką metę takie subiektywne odreagowywanie można było uznać za stymulujące, za stymulujące oczywiście do czasu. Do pejzażu rozluźniania się stosunków międzyludzkich należałoby również dopisać zmiany mentalne, które wkrótce nastąpiły za niezbyt szczelną, acz nadal żelazną kurtyną, nad Wisłą. Sterowane przez reżim komunistyczny środki masowego przekazu serwując masom pracującym upadek „zgniłych” demokracji nie zdawały sobie sprawy, że propaganda ta przybierze skutek odwrotny od zamierzonego i stanie się mimowolnym hasłem do buntu. A, więc po wydarzeniach grudniowych na Wybrzeżu przyszedł czas na kontestację niechcianej już władzy. Najpierw własne środowiska intelektualne, potem i robotnicy oraz garstka dotychczas biernej opozycji poczuły się na tyle silne, że spróbowały zjednoczyć się w niemym proteście. I znowu na apel prostego, ludzkiego współczucia stanęła potrzeba jakiejś wspólnoty, jedności w akcji solidarnościowej, w której mottem stały się opór i współdziałanie. Po kolejnych strajkach w Ursusie i niedalekim Radomiu, po aresztowaniach i prześladowaniach młodych buntowników zawiązał się Komitet Obrony Robotników, potem też kolejne równie patriotyczne organizacje opozycyjne. Co ciekawe, wytworzyła się sytuacja, dziwnie przypominająca tą z nie tak dawnej przeszłości. Pod wpływem ucisku, krzywdy i poniżenia przedsięwzięto środki mające przywrócić sobie i społeczeństwu poczucie wartości oraz siłę do samostanowienia o sobie. Rozpoczęło się, więc przyspieszone odrabianie lekcji z historii, wnet zacieśniły się kontakty ze polskimi środowiskami emigracyjnymi, które mówiły i pisały po polsku, skąd przemycano również zakazaną literaturę, następnie powstawały kółka samokształceniowe wymieniające się wiedzą z odkłamywanej przeszłości, kółka dzielące się spostrzeżeniami i wiadomościami, o których nie mówiła oficjalna propaganda oraz pojawiły się pierwsze, nieśmiałe jeszcze akcje solidarnościowe i patriotyczne. Po drugiej stronie barykady, eldorado, które zaproponowała społeczeństwu ekipa Gierka, wizja socjalizmu z ludzką twarzą opartego na kredytach w twardej walucie nie urzeczywistniła się wcale, a z propagandy sukcesu pozostał tylko czas na podwyżki i ekwiwalent na reglamentacje. To te właśnie niezadowolenie społeczne w połączeniu ze zdolnościami organizacyjnymi opozycji oraz chwiejnością słabnącej władzy doprowadziło do powstania „Solidarności”, która stała się azylem dla pierwszej od lat prawdziwej wspólnoty poszukującej swego miejsca w życiu, swego marzenia o lepszym jutrze. I tej wiary w poprawę swego bytu, wiary niemającej przecież precedensu w najnowszej historii świata, nie mogła już przerwać jakakolwiek przemoc, jakakolwiek też logiczna argumentacja. Masowość protestu spowodowała, że niewydolny system nakazowo-rozdzielczy nie wytrzymał próby czasu, a pękając zatoczył jedynie koło historii. Niestety, po stanie wojennym, po pacyfikacji ludzi „Solidarności” protagoniści reżimu pozostawili po sobie pustkę, której nie mogli wypełnić ani pozostali w kraju nieliczni „renegaci” ani też ci, co zasilili szeregi kolejnej, polskiej emigracji politycznej. Przez następne lata, w atmosferze hiperinflacji i postępującej reglamentacji na wszystko, co tylko się dało nie przeprowadzono skutecznej pracy uświadamiającej, pracy u podstaw, po której duchowo bogatsze jednostki mogłyby spotykać się znowu w tym samym miejscu, w tej samej jeszcze silniejszej wspólnocie. W zasadzie można powiedzieć, że ówczesne elity opozycyjne nie wykorzystały dziejowej szansy, tej wiary, jaką otrzymały z rąk mas pracujących. Choć trzeba im oddać także dziejową sprawiedliwość, że trudne współistnienia z tymi, co sami siebie określali „patriotami” nie dawało nadziei na wyjście poza negację, poza co najwyżej naprawę, a nie zmianę systemu, która przecież nie uszłaby uwadze potężnego sąsiada.

W końcu lat 80-tych zeszłego stulecia zaczęło się chwiać potężne imperium sowieckie, a wraz z nim dogorywała władza, tych, co sprawowali niepodzielne rządy w bloku komunistycznym. Otwarcie na zachód wymusiły twarde zasady rynkowe i upadek gospodarek socjalistycznych oraz całkowite zniechęcenie i apatia społeczna. Bowiem ostatecznie zdewaluowały się idee wspólnej własności, gdzie wspólne znaczyło w sam raz tyle, co niczyje, a niczyje wprost proporcjonalnie tyle, co moje. Dążenie do komunizmu na świecie utraciło rację bytu, przemoc i żądza władzy za wszelką cenę jakąkolwiek legitymację, bieda i deklasacja społeczna nie gwarantowała już sensu ideologicznego istnienia. W tej perspektywie polskie rozmowy przy „okrągłym stole” wydawały się naturalną koniecznością, a wspólne pochylenie się nad własną nędzą bez gwałtownych starć i przelewu krwi optymalnym rozwiązaniem. W pierwszych po ostatniej wojnie wolnych wyborach, ci sami ludzie, ludzie „Solidarności” otrzymali znowu mandat społeczny, kredyt zaufania na wyprowadzenie państwa z kryzysu. Niebawem, okazało się, że i z tego kapitału ludzkiego został tylko rzeczownik. Bolesna transformacja ustrojowa, waśnie i kłótnie partyjne, w których ambicje personalne przesłaniały istotny interes społeczny, mędrkowanie i niekonsekwencje w działaniu kładły się cieniem nad swobodą gospodarczą, w której fiskalizm jednak tłumił inicjatywę, nad wolnością wypowiedzi, za którą nie szła ani odpowiedzialność ani czyny, nad możliwościami, jakie dawało przekraczanie granic, gdzie czekała nas ponura rzeczywistość przy zmywaku. Nie udało się też przywrócić ciągłości przerwanej przez nie-nasze decyzje. Nie nastąpiła, bowiem reprywatyzacja znacjonalizowanego mienia ani restytucja władz emigracji polskiej z siłą gospodarczą, jaka była jej zapleczem, nie zainteresowano się repatriantami ze wschodu, co przywróciliby nam godność ani większym udziałem polskiej siły nabywczej w prywatyzację newralgicznych sektorów polskiej gospodarki. Sprawy społeczne, wymagające stanowczości i wyobraźni, jako zbyt trudne i niepopularne odkładano w czasie. Do dziś nie podjęto poważnych starań o reformę systemu podatkowego, zdrowotnego i emerytalnego, a z aktywizacji zawodowej i przekwalifikowywania się potrzebującym pozostawała chwilowa jałmużna, która trudno nazwać choćby dobrowolną. Coraz niższe nakłady na kulturę znajdywały uzasadnienie w związku frazeologicznym o prymacie ekonomii nad kulturą, w której kultura jest pochodną naszego wkładu w rozwój przedsiębiorczości, gdzie bogactwo materialne stymuluje dobra niematerialne. Ale, czy naprawdę? Czy przypadkiem nie artystyczna wyobraźnia kreuje aktywność w sfery produkcji masowej? Jakby na to nie patrzeć, tak czy inaczej, przeciętnemu Kowalskiemu żyło się coraz trudniej. Z systemu nakazowo-rozdzielczego musiał przesiąść się w rozpędzaną gospodarkę wolnorynkową, w której opieka państwa kurczyła się do minimum. Jeśli posiadał nadwyżki kapitałowe inwestował środki w sektor prywatny, który przynajmniej na początku oferował nieograniczone możliwości. Z dnia na dzień jego sąsiad, z którym zawsze dzielił swymi troskami, z którym łączyły go wspólne przeżycia i przemyślenia, z przyjaciela stawał się klientem. Stopniowo gasły dotychczasowe związki, mini-wspólnoty, Kowalskich było coraz więcej, każdy chciał być najlepszym, każdy miał przecież rodzinę. Chcąc nie chcąc świat skurczył się do własnego „ja”, w którym traciło się poczucie obecności innych niż my i co za tym idzie traciło się dystans wobec siebie, a wspólna przestrzeń przybierała stonowane barwy.

W roku naszego przystąpienia do struktur Unii Europejskiej, nie dało się już odczuć takiego entuzjazmu, jaki nam towarzyszył przed transformacją ustrojową, a po obaleniu znienawidzonego reżimu. Niebawem też okazało się, że idea wspólnej Europy, choć wspaniała w swej prostocie, przegrywa z rzeczywistością, gdyż dla przeciętnego Kowalskiego jest ona zbyt daleka, zbyt abstrakcyjna, a oparta na strachu przed kolejnymi konfliktami narodowymi i na kulcie globalnej gospodarki nie daje odpowiedzi na podstawowe pytania. W preambule Traktatu Lizbońskiego nie udało się znaleźć kompromisowej formuły, pod którą podpisałby się każdy Europejczyk. Być może u podstaw tego nie-do-powiedzenia leżała sama niechęć do ideologii, które przysporzyły nam tylu nieszczęść, może wielokulturowość dzisiejszej Europy stała się czynnikiem, który utrudnia ściślejsze zespolenie. Tak czy inaczej nie mając odniesienia do wspólnej tożsamości, do jakiegokolwiek systemu wartości długo jeszcze pozostaniemy Europą bez matki, ojcem bez Ojczyzny. Za wolno również przebiega w Polsce transformacja gospodarcza, kuleją nakłady w zaniedbane sektory naszej gospodarki, za mało także środków unijnych rozchodzi się po drobnych kieszeniach. W świecie polityki nadal nasze „gadające głowy” nie wychodzą poza deklaracje, przekrzykując się nawzajem, sobie przydając ważności, sobie przypisując też rzekome sukcesy. W potoku słów wypowiadanych na minutę, w tym niedzielnym patriotyzmie nie rażą już figury retoryczne, bo ta woskowość mieści się jeszcze w polskim odpowiedniku hiszpańskiego słowa piar, co bardziej wszechobecna bezradność, tych, których wyznaczyliśmy na naszych rzeczników. W tej ciągłej ucieczce przed samym sobą, najczęściej kreślą oni wizje idyllicznej przyszłości, dzieci nasze powołując zawsze na świadków, podczas, gdy na przypiecku nie świerszcz, a pospolitość skrzeczy. Całkowicie zgadzam się z opinią, że cuda nie dzieją się same, ale z własnymi przykładami słowom jest jakoś bardziej do twarzy. Nie cierpi wtedy i autentyczność i dar przekonywania, a autorytet przychodzi cicho, wręcz mimochodem. Gdzie, zatem dziś można znaleźć wspólną przestrzeń? Czy są jakieś szansę na ponowne zejście się przed tą naszą wieżą Babel? Czy na polską wspólnotę musimy czekać aż do następnego kataklizmu dziejowego? W dobie atomizacji postaw i ucieczki przed potencjalnymi zagrożeniami, jakie niesie druga obecność, nie pozostaje nam nic innego jak wziąć się za ręce w naszym miejscu pracy i jak mantrę powtarzać za wokalistą Rogerem Hodgsonem: „Kryzys? Jaki kryzys?”.

 

"Rocznik mińskomazowiecki", t. 23, 2015, str. 67-77

 

Pobierz wersję PDF      

 


powrót ››