Blog

 

25.09.2022

Agrigento

„Wszystko zmienia nazwę,

podobnie jak tempo”

"Koniec zawsze zaczyna się od faktów,

nie od deklaracji"

[…]

Dwa żółte kwiaty przebijały się nieśmiało i wdzięcznie przez deski, moszcząc się między nimi, niby wśród rzadkich koralowców. Były tak słabe, że aby je złamać nie trzeba by było szalejącego wiatru, zdającego się opowiadać historię świata. „Zapewne takiego właśnie dnia szeptał sobie tę złotą myśl Debussy” – pomyślał. Orkiestra natury, tak jak i teraz, gorączkowo podkładała tło pod dialog prowadzony przez morze i wiatr, dwie siły na progu smutnego rozstania. Niepewność i zaskoczenie przerwały mu nagle tę kontemplację. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek wcześniej słyszał tu muzykę tak pełną poruszenia i rozterki. Tu, niezależnie od pogody, zawsze pobrzmiewała melodia spokoju. Wywodziła się z dawnych czasów, pierwszy raz usłyszał ją przeszło czterdzieści lat temu. Trwała od chwili, gdy ją wtedy odkrył, niczym poblask zdobiący łuk, gdzie sklepia się morze. Wraz z nią wiatr niósł powiew mirry. A gdy zapach się rozpraszał, w powietrzu pozostawała jego linia melodyczna, kojarząca mu się z postacią, która sprowadzała go tu od lat, sprawiając, że wciąż kręcił się w tym miejscu, jakby sprzeciwiał się jej przedwczesnej śmierci.

[...]

Dziś bowiem pękł zamrożony, z trudem osiągnięty spokój. Jakby coś skruszyło lód, który skuwał oczy, a wyłaniające się obrazy, ujęcia z niemego filmu, nie mogły już pokonać dystansu dzielącego go od tego, co stracił. Co prawda, inne obrazy przemykają mu przed oczami równie wyraźnie. Inny jest szum fal, brzmiący niczym stary projektor, ożywiający sceny ze szczęśliwego lata. Znów widział Biankę udającą, że śpi, Isabellę, dwuletnią lilijkę, biegnącą do morza, jak przewraca się, śmieje, znów się podnosi. Odnajdował ślady szałasu z wikliny, który dla niej zbudował, przypomniał sobie, że nieopodal znaleźli w piasku potłuczony, terakotowy talerz, jeszcze dalej muszlę i rozgwiazdę, różową koronę na wieży piaskowego zamku. Sceny, w których przez lata znajdował pokrzepienie, tego popołudnia rodziły rozpacz. Zmieniła się ich muzyka. Choć zbliża się kres, nie obawia się on o siebie samego, lecz że zostanie rozdzielony na zawsze z bliskimi, którzy zmarli. Pośród dzikiego, purpurowego blasku, choć na wschodzie bieleje już księżyc, a słońce walczy na zachodzie, by uratować nieco barwy, obłoki i góry wkrótce pogrążą się w popiele. Kurtyny, nazywane przez ludzi wspomnieniami, ciemne strzępy spowijające wzgórza i dusze – one także znikną za szczytami, pośród mrocznych ścieżek. Ziemia, niebo i morze zjednoczą się w ostateczną i nieprzeniknioną ciemność. Pozostanie jedynie chmura dymu, lekko wznoszącego się znad ołtarzy i urn, w świecie, który nie przestanie pachnieć kadzidłem z niekończącej się całopalnej ofiary człowieka.

[...]

Minęło blisko czterdzieści lat, odkąd urodzony w sąsiedniej Geli doktor Pauzaniasz Anchite poznał tu, w Porto Empedocle, Biankę Timocrei. Zaledwie cztery lata żyli razem w odziedziczonym przez nią i wspólnie odnowionym starym domu na wsi, który tylko zakręt dzielił od Doliny Świątyń. Na tej plaży ich córka stawiała pierwsze kroki. Wszystko skończyło się jednak przedwcześnie i przez przypadek. Śmierć Bianki pogrążyła lekarza w smutku, który już nie zniknął z jego twarzy, a mającą wtedy dwa lata Isabellę wzięła do siebie ciotka z Palermo. Kilka lat później wysłano ją do szkoły z internatem w Szwajcarii, tak postanowiły babki oraz ciotki – siostry jej matki, kobiety należące do starej sycylijskiej arystokracji. Arystokratki – rodzina Timocrei była odnogą najpotężniejszego rodu Sycylii, Montechiaro, o którego historii świadczyły zamki, klasztory i księgi – zadbały o ukrycie najsłabszej latorośli.

[...]

Do jego gabinetu trafiali zazwyczaj niezwykli pacjenci i szczególne przypadki. Inny lekarz uznałby to za koszmar. W doktorze Anchitem wzbudziła się jednak nowa, eksperymentalna ciekawość. Słuchał z cierpliwością godną Hioba, dyskretnie wypytywał, zapisywał objawy i po wyczerpującej, dogłębnej analizie sporządzał zawsze historię przypadku. Gdy ktoś się irytował, zrażony jego dziwnym indagowaniem, burzącym wyobrażony przez pacjenta poważny obraz jego stanu, Pauzaniasz tłumaczył, że nie ma zbędnych pytań: Drogi panie, sekret polega na tym, by nie obchodziło nas, co ma się z nami stać. Bez ignorowania tego nasza wola bycia zdrowym sprawia, że ciało choruje. Pacjenci patrzyli zaskoczeni, gdy mówił tak osobliwe rzeczy. Przy czym im bardziej poważny był stan zdrowia chorego, tym spokojniej go opisywał. To farsa, moi drodzy miał zwyczaj informować zaniepokojonych krewnych. Wszystko jest farsą, nie ma się czym martwić. Niektórzy odchodzili, mówiąc, że ma nie po kolei w głowie. Wracali jednak skruszeni, ponieważ nigdzie indziej nie znajdowali pomocy. A on zawsze przyjmował ich równie ciepło, jak poprzednio.

[...]

Tam myśli przechodziły we wspomnienia. Znów znajdował się na plaży jak z dzieciństwa…To były lata, gdy „nad brzegiem nieurodzajnej głębiny” czy „wzdłuż wybrzeża (…) w poszumie morza huczącym” – tych homeryckich fraz uczył się na pamięć od dziecka – analizował życiorysy i pragnienia starożytnych bohaterów, przygotowywał na plaży w Geli własną emigrację. Ile mógł mieć lat, zastanawia się, kiedy po raz pierwszy podróżował w łódce z wydrążonego pnia sosny, z gałęzią zamiast masztu, liną ze sznurka i żaglem z papieru? I dlaczego łódka zatonęła, gdy wrzucił ją do wody? Pamięta, że płakał. Marzył wtedy o podróżach. Nie znał jeszcze niewypowiedzianego smutku, który rysował się na zmarszczonych czołach, nie zdawał sobie sprawy, co oznaczają drewniane szczątki na plaży. Wtedy jedynie bawił się z kuzynami: w mycie pokładu, wiązanie i rozwiązywanie lin, wyciąganie kotwicy, czyli psiego łańcucha. Oczywiście, najpiękniejsze były chwile, gdy z drabinki linowej – drabiny na taras – patrzył z lekceważeniem na oddalający się ląd i z szacunkiem na spienione morze. Wtedy tylko marzył o podróżach. Teraz już wie. Nie ma innych podróży, poza tymi w głąb siebie. Lecz jeśli ciało-okręt jest już tak stare, że aż dziwisz się, iż wciąż płynie, nie należy się bać podróży. Wystarczy, by umysłu nie mąciła żadna wielka idea. To przynajmniej doktor Anchite już w pełni zrozumiał: jak zimnym, nieludzkim może uczynić cię idea. Nie obchodzi cię już wcale ból, który możesz sprawiać, bo w twoim genialnym umyśle ona wszystko usprawiedliwia. Ona cię pociesza, upaja. Jakże różnisz się od tych, którzy na wzburzonym morzu recytowali święte słowa, by uspokoić wody! Wiele dałby, aby poznać owe zaklęcia, którymi odpędziłby to, co zniszczyło jego miasto. Z ich pomocą pozbyłby się chemicznych wyziewów, duszących ostatnią kolumnę, jedyną ocalałą ze świątyni Ateny na starożytnym akropolu. Odnowiłby też ruiny w Capo Soprano, ponownie wzniósłby obwarowania Timoleona. Może udałoby się nawet przekształcić czerwono-białe kominy w doryckie kolumny, kto wie? Może i w rurach, zamiast złotonośnej, czarnej cieczy, dzięki jego magicznym zaśpiewom, popłynęłaby czysta woda?

[...]

Znów zobaczyć to wszystko, co wyobrażali sobie w dzieciństwie, to, w co się bawili, biegając po złotej plaży, gdy największym szczęściem była niedziela…Jego nogi stały się ciężkie, oddychał z trudem. Musi wracać. Patrząc ostatni raz na morze, rozmyśla o fali, która pochłonęła jego brata. Wraz z upływem czasu i w miarę starzenia się, ludzie coraz bardziej wspominają swoich zmarłych. Może dlatego, że i ich godzina nadchodzi? Może dlatego, że większość najbliższych jest już na drugim brzegu? Myśli o tym, że w życiu jego brata wszystko było zbyt gwałtowne: zarówno inteligencja, jak i odejście. Nie posłuchał go. „Kochaj morze, ale nie daj się zniewolić” – mówił Pauzaniasz bratu. Jakże mógł powierzyć podstępnie śmiejącym się wodom swoją niezdyscyplinowaną duszę, on, zakładnik marzeń, kapitan z Geli? Nie widział czarnej otchłani między życiem a morzem? Czym było wkroczenie do wilgotnego grobowca? Sposobem na uwolnienie się od winy czy ostatnim błędem? Tego nikt się nie dowie. Utopił się, marząc o znalezieniu, jak mówił, „morskiej róży”. Czy jednak nie chciał powiedzieć: „by uwolnić się od cierni stałego lądu”? Po jego śmierci wszystko pozostało bez zmian: ciepła ziemia, zimne kamienie, łukowate gotyckie okna i płomienne hibiskusy, blade doryckie świątynie, puste białe katedry. Ale on, w którego żyłach rozbrzmiewał krzyk Okeanosa, zstąpił już do królestwa Plutona i Persefony, aby złożyć obietnicę Radamantysowi, przeprosić Ajakosa. Zawsze marzył o tej podróży do ciemnych głębin, gdzie przyzywały go nocami niestrudzone, okołobiegunowe gwiazdy. By i on wiecznie błyszczał, nie wschodził już ani nie zachodził. Nie budził się i nie zasypiał. I tak zginął po boskim skoku z mostka rosyjskiego towarowca w głębiny Morza Śródziemnego…Szum uliczny dudni mu rytmicznie w skroniach. Wychudzony pies o popielatej sierści oddala się od małej sfory, idzie za nim. Ktoś remontuje letni stragan. Zapada noc, ale latarni jeszcze nie zapalono. Zwierzę podąża za nim krok w krok, brzegiem ulicy, przy samym rowie. Cały czas zachowuje bezpieczny dystans. Pauzaniasz pogwizduje, żeby się nie bało. Są do siebie tak podobni, że założyłbyś się, iż to jego pies. Ten sam smutek, pochylone głowy, ale dumne spojrzenie. Bezpański, ale rasowy. Niedługo pies odważy się i podejdzie. „To jeden z tych, którym wystarczy okazać odrobinę miłości i pozostają wierne do końca życia. Choćby cię latami nie widział. Ten boski eksperyment się udał” – myśli Pauzaniasz. Przechodnie mijają go w pośpiechu, hermetycznie zamknięci w małej przestrzeni samych siebie. Zarówno piesi, jak i szybko jadący kierowcy, marzą o jednym – by szybko wrócić do domów, zaryglować drzwi i okna, i nie słyszeć już ani gwizdanych na ulicy krzepiących melodii, ani szelestu liści.

[...]

„Drobne są siły rozsiane w ciele, a wiele wpada nędz przytępiających myśl. Ludzie w swym trwaniu widzą tylko drobną miarę życia, a później, chwilowi, odlatują jak dym, przekonani jedynie o jednym, które każdy napotkał, gdy niesie ich w każdą stronę. Kto więc się chlubi, że znalazł wszystko? Nie tak są te rzeczy widzialne ani słyszalne dla ludzi, ani pojmowane rozumem. Ty jednak, skoro zboczyłeś do tego miejsca, dowiesz się. Dalej nie wzniesie się śmiertelny rozum”. Gdy pierwszy raz czytał słowa Empedoklesa [wybitny filozof grecki – przyp. aut.] – to on był tym mądrym nauczycielem, mieszkającym tu dawno temu – poczuł silne pragnienie wiedzy wykraczającej poza granice uczuć, której nie może pojąć nasz umysł. Potem przeczytał o prośbie skierowanej przez filozofa do bogów, by oczyścili jego język z ludzkiej wiedzy – tę wiedzę określał mianem manii – aby mógł głosić słowo płynące tylko ze świętych ust Muzy. Myśl Pauzaniasza wielokrotnie zatrzymywała się przy tym, odkąd zaczął poszukiwać właściwego sposobu opowiedzenia przygody, którą uważał za początek swojego istnienia. Wiedział oczywiście, że poeci zaczynali kiedyś od inwokacji do Mnemosyne i wierzyli, że kochanka Zeusa, matka Muz, „każdą myśl śmiertelnych obejmując”, dyktowała to, co inni zdawali się zachowywać dla siebie. Wiedział też, że później wzywali jedną z dziewięciu jej córek lub – do niedawna – zaczynali od znaku krzyża. To stanowiło pierwszą trudność. Minęły już czasy, gdy Muza przemawiała ustami poetów. Poeta przestał być posłańcem boskości. Jest śmiertelnikiem, nieszczęśnikiem, wystraszonym człowieczkiem i inni powinni postrzegać go jako bezużytecznego, godnego pożałowania. Gdyby dziś ktoś zaczął pisać wzywając „upragnioną, białoramienną, dziewiczą Muzę”, by zesłała „z Królestwa Pobożności, sama powożąc, (słowa) posłuszny rydwan”, jak żądał tego Empedokles, stałby się jedynie pośmiewiskiem. Nie ma już Pani mieszkającej na wzgórzach ani jej córek. W ich jeziorach rechoczą dziś żaby, bezsilne, niezdolne sprawić, by ludzie odetchnęli od trosk i zapomnieli o cierpieniach, choćby przez odurzenie. Dlatego sam zrobi to, co konieczne.

[...]

Ujrzał dalekiego przodka z rodu Eratydów, najwspanialszego z rodów doryckiej Heksapolis, stojącego ze ściśniętym gardłem i patrzącego po raz ostatni na świątynię Ateny. Idącego następnie do najwyższego punktu akropolu Achai i podziwiającego rozproszone domy, a dalej plażę Perea. Wokół wszystko chyli się ku upadkowi, lecz on najwyraźniej nie pragnie statecznego szczęścia, sennych chwil radości. Odejdzie. Nie z powodu tchórzostwa czy w poszukiwaniu nowych okazji do wzbogacenia się. Nie jest poszukiwaczem przygód. Nie wraca wciąż do przeszłości, nie szuka też pretekstu w nowoczesności. Pragnie miejsca do wspaniałego życia. Chce uwolnić się od wszystkiego. Marzy, by wędrować…

[...]

Stojąc przed bielonymi, wilgotnymi murami, które teraz opasało żelazne rusztowanie, Isabella [córka Pauzaniasza – przyp. aut.] wyobraziła sobie Triumf Śmierci: fresk ze srebrnym jeźdźcem napinającym łuk. Tymczasem noc rozpościerała powoli swój szeroki, czarny żagiel. Gdzieś w oddali rozległ się grzmot, a na horyzoncie błysk przeciął ciemność. Lekkie krople mżawki, niczym oddechy zroszonych goździków, pieściły jej twarz. Nie było już widać księżyca. Tylko jego odblaski, cienkie jak nici tworzące sieć, wisiały nad dachami. Wszystko wokół podkreślało biedę. Życie tutaj wciąż tworzyło niezmiennie przygnębiający krajobraz, bez względu na to, czy oceniało się wiele rzeczy w odniesieniu do jednej, czy jedną na podstawie wielu, mimo nieprzerwanego cyklu narodzin i śmierci, niezależnie od tego, czy wszystko zmierzało ku miłości, czy ku nienawiści.

[...]

„Inną ci rzecz powiem. Żadna ze śmiertelnych rzeczy nie ma narodzin ani końca w nieszczęsnej śmierci. Jest tylko mieszanie i rozdział zmieszanych, a ludzie zwą je narodzinami. Kiedy [korzenie] mieszają się na kształt człowieka i zjawiają w powietrzu, albo jako ród dzikich zwierząt, roślin czy ptaków, wówczas mówią, że to powstaje. A gdy [korzenie] się rozdzielają, mówią o nieszczęsnym losie. Nie nazywają ich należycie, ale sam godzę się z tym zwyczajem. Głupcy – niedaleko sięgają ich myśli, gdyż sądzą, że powstaje coś, co przedtem nie istniało, albo umiera i ginie całkiem. Nic bowiem nie może powstać z czegoś nie istniejącego i jest niemożliwe i niesłychane, by coś istniejącego miało całkiem zginąć. Gdzie ktoś je ustawi, tam zawsze będzie. Mąż znający się na tym nie założyłby w myśli, że jak długo żyją tym, co zwą życiem, tak długo istnieją, z dobrymi i złymi rzeczami przy nich, ani też [nie przyznałby], że zanim są spojeni jako śmiertelni i gdy się rozpadną, nie ma ich wcale. Jak bowiem wcześniej było i będzie, i nigdy, jak sądzę, niewypowiedzianie wielka wieczność nie usunie ich obu [Miłości i Nienawiści]”. Mieszkając podczas wakacji w pobliżu portu nazwanego na cześć Empedoklesa, filozofa i autora tych słów, Isabella, choć przestała już być „gwiazdą jutrzenki” i „nieskażoną lilijką”, jak nazywał ją ojciec, uwielbiała wracać do tych historii, które kochała nie tyle za ich prawdziwość, ile za poezję. Poezję pozwalającą jej na własną interpretację. Tak samo uwielbiała opowieści o dokonaniach normandzkiego najeźdźcy Rogera, o arabskich rzemieślnikach i niezwykłym niemieckim cesarzu Fryderyku, o dynastii Andegawenów, którą zmiotły nieszpory sycylijskie, jak o Aragonach, hiszpańskich regentach i Alfonsie V, który zjednoczył Sycylię i Neapol. To wszystko mieszało się w jej krwi dzięki odziedziczonemu po matce pochodzeniu. Ród ojca wywodził się bowiem od narodowców Garibaldiego. Z tą sprzecznością nigdy się nie pogodziła.

[...]

Rachele. Ona stanowiła początek końca. Powiedzieli mu, że odeszła z organizacji, ponieważ „uprzedzenia klasowe” nie pozwalały jej dalej znosić przemocy. Wówczas dowiedział się, że była córką ekscentrycznego arystokraty, który podobno miał związki z mafią, ale wychowała się w Szwajcarii, gdzie po rozwodzie wysłali ją rodzice. Ojciec rzadko ją widywał, nie mógł znieść jej zaangażowania w zbrojną działalność „firmy”, choć nie wiadomo było, czy wiedział o tym od dawna, czy były to tylko przeczucia. Po zniknięciu Rachele Gaetano [syn przyjaciela doktora Pauzaniasza Anchite – przyp. aut.] miał jeszcze większą huśtawkę nastrojów. Ale to była tylko wymówka. Jego entuzjazm zgasł już wcześniej. Dlatego zwrócił się do organizacji z prośbą o wycofanie, wymierzając sobie jako karę obowiązek ukrywania się. Pojawiające się we wspomnieniach obrazy ranią przekrwione znużeniem oczy. Zniknęła ich pozorna niewinność. Uległą wytrwałość i młodzieńczą skrytość zastąpiło serce z kamienia. Teraz wie, że nienawiść wniknęła mu do krwi. Jak bakteria, jak choroba. Każda ideologia to odmiana psychopatii. Musiał przyjechać do Agrigento i poznać doktora Pauzaniasza Anchitego, żeby to zrozumieć. W książce zawierającej wypisy z dzieł Empedoklesa, którą przyniósł mu lekarz, wyczytał: „Skoro Nienawiść osiągnęła najniższą głębię wiru…; w środku zaś, w wirze, rodzi się Miłość” i wszystko znów staje się jednością. I „o ile zaś stale odsuwała się [Nienawiść], o tyle stale odczuwało się życzliwy i nieśmiertelny popęd właściwej Miłości”. Zrozumiał, co się z nim stało, gdy Rachele zaginęła. Do pełnego objawienia doszło w dniu, gdy zawitał u niego wysłannik jej starego ojca…Znów widzi signora Luigiego podnoszącego wzrok znad koperty pełnej pożółkłych papierów, w okularach zsuwających się na nos. Jego oczy skrzą się od nieczystych, podejrzanych tajemnic. Na ramiona zarzucił szary płaszcz. Syn arystokraty z Palermo, który po wojnie wszystko sprzedał i przeniósł się do Rzymu, znany był jako udziałowiec wielkich przedsiębiorstw inwestycyjnych i członek zarządów fundacji charytatywnych. Zupełnie pozbawiony arogancji. Mówił powoli, słuchał zawsze z uwagą, zanim udzielił odpowiedzi, milczał kilka sekund. Gdy wszedł, w salonie urządzonym w stylu klasycznym, rozbrzmiewała aria.

[...]

Ta podróż tkwiła w nim jak cierń przez wiele lat. Na początku doskwierała mu niczym przejściowe pragnienie, raniła na podobieństwo dotyku, który przypomina o przyschniętym czy powierzchownym zadrapaniu. Myśl o niej rozpalała się w nim nagle jak iskra, ale pospiesznie ją gasił, bo należała do pamiątek z epoki, którą chciał ostatecznie uznać za minioną. Z czasem podróż zaintrygowała go niemal tak, jakby miał ją odbyć w celach turystycznych, ale i ten obraz wypierał, wraz z innymi sprawami, do magazynu rzeczy odłożonych na przyszłość. Wreszcie jednak wysunęła się na pierwszy plan. Nabrała szczególnego znaczenia, wymiaru ucieczki. Dlatego też wracał myślami do miasta, które jego legendarni przodkowie założyli dwadzieścia sześć wieków temu.

[...]

Port w Patrze był pogrążony we mgle. Linos [przyjaciel Isabelli – przyp. aut.] przeszedł przez kontrolę biletów i wsiadł na statek. Nieliczni turyści i uczniowie tworzyli pokładowy koloryt. Wyjął z torby przewodnik po Sycylii i Koniec romansu Grahama Greena. Przy sąsiednim stoliku grupa importerów odzieży łączyła przyjemne z pożytecznym, rozmawiając na zmianę o posiadanych sklepach, serialach telewizyjnych i polityce. Wybrali swoje życie czy to ono ich wybrało? To bez znaczenia. W ich rozmowach dominowała przedziwna mieszanka przesądów i zdrady. Linos nigdy nie zrozumiał, jak to, co uznaje się za logikę, pozostaje nienaruszalnym dogmatem w świecie, w którym niewielu żyje zgodnie z jej zasadami. „Może te nakazy przywiązały nas do rydwanu absurdu” – myśli, zanim otworzy Koniec romansu. Przeczytał tylko kilka stron. To nie było właściwe miejsce, by pogrążyć się w lekturze. Grupa uczniów siedzących naprzeciwko rozprawiała o wojsku i o odroczeniu służby, na które liczyli. Dwóch grało w tawli [trytrak, gra planszowa – przyp. aut.]. Inni pasażerowie komentowali losy rozstającej się pary, a potem ostatnie wydarzenia polityczne, potępiając korupcję, jakby sami byli niewinni. Po drugiej stronie pokładu nuworysze gardłowali na temat przygód, jakie zdarzyły im się podczas odbytych niedawno wycieczek. Wszyscy podziwiali zuchwałego sprzedawcę serów z ich małego miasta, który w ciągu kilku lat ogromnie się wzbogacił, a teraz podczas dowolnej podróży zamieniał w słup soli każdego nieznajomego. Korpulentna pani, ku uciesze pasażerów, oznajmiła swemu nieszczęsnemu małżonkowi: „Ja tu rządzę”. W komórce kierowcy ciężarówki rozbrzmiewała kreteńska mantinada [tradycyjna pieśń kreteńska – przyp. aut.]. Mężczyzna wyłączył telefon i kontynuował opowieść o trasach i ładunkach, które zaplanowane miał we Francji. Niedokończone zdania. „Jeśli ciężarówka będzie przeciążona…”. Uczniowie mówili teraz o eksperymentach naukowych prowadzonych w podziemnych tunelach w Szwajcarii. To smutne. Wykapani rodzice. Stereotypy, które zaczerpnęli z telewizyjnej papki, wsiąkały w nich, były jak wyrok na całą ich przyszłość, bez możliwości wniesienia apelacji.

[...]

Pauzaniasz przerwał pisanie, rozprostował zastałe członki. Był środek nocy, ale nie odczuwał senności. Opanowała go gorączkowa potrzeba nadania kształtu słowom i obrazom, które od dawna krążyły w jego głowie, rozwinięcia nici łączącej czas z myślą, odwrócenia gnającej do przodu rzeczywistości. Znalazł się na drodze prowadzącej do utożsamienia się z tym, co pisze, tak jakby sam to wszystko przeżył. Nie odróżniał już domysłów od prawdy, wyobraźni od rzeczywistości. Widział i słyszał wyraźnie tylko to, co donośnym głosem opowiadał jego przodek, Eratydes... Ludzie przestali już wierzyć, że nie istnieje „nic słodszego od ojczyzny”, zazdrościli Eubejczykom powodzenia i ruszali tą samą drogą lub docierali dalej, by wreszcie zarzucić kotwicę na Sycylii, świętej wyspie Heliosa, zwanej wtedy Trinakrią. W trzecim roku jedenastej olimpiady u podnóża Etny Teokles założył Naksos, pierwszą sycylijską kolonię. W kolejnym roku Koryntianie zjawili się na Ortygii. Później założono Katanię i Leontinoi. Przybywający stamtąd opowiadali o żyznych równinach, o przyjaźnie nastawionej lokalnej ludności. Wówczas Rodyjczycy i Kreteńczycy postanowili zwrócić się do wyroczni o poradę w sprawie wspólnej podróży. Kapłanka wskazała im południowe wybrzeża wyspy.

[...]

Żona Metona, blondynka o błękitnych oczach, silna, choć już niemłoda, powoli dochodzi do siebie po porodzie. Sam Meton tak martwił się o jej zdrowie – na całej Sycylii mówiono o tym, jak bardzo ją kocha – że przez całą noc składał cenne dary Ejlejtyi, słodkiej bogini położnic, łagodzącej bóle i sprowadzającej rozwiązanie. Domownice odmawiały litanie, paliły kadzidło. Wzruszona Dziewica przyniosła ulgę, podarowując lekki poród o świcie i pięknego potomka. Wielka radość zapanowała w całym demie, gdy na drzwiach zawisł laurowy wieniec. Całe miasto kochało Metona, szlachetnego przywódcę demokratów. Wkrótce zaczęły napływać prezenty, pytano też o sny matki przed porodem. Większość gości zbierała się wokół dziadka, dawnego mistrza olimpijskiego w jeździe konnej. Noworodka postanowiono nazwać po nim Empedokles. Na uroczystość nadania imienia zaproszono całe Akragas. Wieszczowie wróżyli nowonarodzonemu świetlaną przyszłość. Tak jak wszystkie dzieci, Empedokles słuchał kołysanek i baśni o Mormolyke, Gorgonie, Lamii i Gello. Bawił się drewnianymi grzechotkami, kośćmi i chrabąszczami. Jednak wczesne lata jego życia nie składały się wyłącznie z uciech i pieszczot, spacerów do świątyń, mitów i zabaw. W tym czasie starszyzna miasta odczuwała niepokój – panowało napięcie i strach przed tym, co może się wydarzyć. Niektórzy zerkali w niebo i szeptali: „Nielitośni bogowie, mszczący się bez miary!”. Tak, źli i niszczycielscy byli boscy olimpijczycy. Minęły już złote czasy ich przychylności. Akragas musiało wybrać między władzą ludu a tyranią, ale ponieważ nie objawił się żaden dzielny mąż, miasto czekało na przewodnika dusz, Argeifontesa, i na rapsodów intonujących żałobną pieśń. Akragas dostało się w zbrukane ręce Terona, wnuka Emmenidesa. Dzieci w domu Metona słyszały szepty dorosłych i wiele się z nich domyślały. Wkrótce każdą radość i każdy smutek przesłonił lęk o wspólny los całej polis. Nadchodziły krwawe dni, a na brzegach Akragas słychać było westchnienia boga rzecznego, który prosił swą matkę, Asterope, o wstawiennictwo u męża – Zeusa i ojca – Okeanosa.

[...]

…Zegar na ścianie wybił trzecią. Z ogrodu zawtórowała mu sowa. Pauzaniasz zamknął zeszyt i szybko obliczył, że około osiemdziesięciu pokoleń, czyli zaledwie osiemdziesiąt osób, dzieli go od czasów Gelona i Empedoklesa. Pierwsi przodkowie z rodu Eratydów zamknęli już krąg swego życia, teraz spoczywają na nieistniejących wyspach Makariosa, gdzie zawsze powiewać będzie Zefir. Ciekawe, czyje dusze z pierwszego pokolenia wybrały po śmierci Sycylię, a czyje Rodos? A jak on zakończy swój żywot? Gdzie, kiedy? Ach, lepiej o tym nie myśleć! Najważniejsze, jak się przeżyje życie. On żył godnie, bez wieńców i kadzideł, ale zawsze potrafił znaleźć perłę na bladych i zakurzonych szlakach smutku i nudy. Rozmyślał o tym, jak niewiele dzieli upodlenie od szczęścia, i czuł spokój. Nie szukał przyczyny istnienia. To już miał za sobą, nie zamierzał niczego więcej badać. Prosił tylko o trochę czasu, by skończyć ten list, nawet jeśli nie wiedział, do kogo go zaadresuje. Był jednak gotowy przenieść się z lądu w głębiny ojczystego morza. Z czarodziejskich łąk w święte wody. Pójść w ślady brata…

[...]

Isabella przerwała, a po chwili mówiła dalej: Wiem, wiem, „szczęśliwy” to wielkie słowo. Chodzi mi o to, że poza byciem razem na co dzień, chcę, by w miłości objawiła się magiczna tajemnica. Chcę czuć, że nie spotkaliśmy się przypadkiem. Brzmi jak dziewczęca fantazja – odparła Cristina wolno, zniżając głos do szeptu, by nie zabrzmiało to obraźliwie. Nie chciała powiedzieć, że takie pomysły w tym wieku nie tyle świadczą o niedojrzałości, ile są raczej czymś nienaturalnym i wiodą do samotności. Czy jednak Isabella tego nie rozumiała? Rozumiała. Ale nie mogła już wyzbyć się swojej obsesji, tym bardziej że ilekroć próbowała, ponosiła dotkliwą porażkę. Nie, to nie jest niedojrzałość. To dojrzałość najgłębsza i najbardziej zasmucająca.

[...]

Signor Luigi spojrzał na niego zdziwiony. W innych okolicznościach od razu przerwałby rozmowę. Ale to nie miała być jedna rozmowa. Tak miała zacząć się inicjacja Gaetana. Przede wszystkim kto ci powiedział, że istnieje tylko jedna „firma”? Jest ich wiele. Nie wierz teoriom dziennikarzy i innych ludzi, którzy nie mają pojęcia, w co wierzymy i jak działamy. Wrzucają nas wszystkich do jednego worka i uważają nasze podejście do honoru za prymitywne, bo sami nie potrafią żyć zgodnie z podstawowym kodeksem. My deklarujemy niestrudzony opór. Nazwij to, jeśli chcesz, pasją, niekontrolowaną i egoistyczną. To zresztą uważam za nasz największy grzech, a nie bzdury, które nam się przypisuje. Gaetano słuchał i myślał, że te słowa brzmią jak słowa mędrca. Nie sugeruj się tym, jak skończyła nasza dawna „sprawa” w ostatnich dziesięcioleciach. Nie była to organizacja zwana „mafią”, nie miała związków z partiami, mafioso nie był złodziejem ani rozbójnikiem. Chodziło o bunt rasy, o naszą niepokorną sycylijską duszę, o poczucie dumy, honoru, o nieposłuszeństwo każdego Sycylijczyka wobec wszelkiej potęgi, każdego niesprawiedliwego prawa. Świadomość naszej autonomii. Może nawet przecenianie własnej siły, którą uznajemy za jedynego sędziego w przypadku każdej rozbieżności i konfliktu między ludźmi, czy to na tle przekonań, czy na jakimkolwiek innym. To rodzaj tęsknoty za pierwotną, naturalną wolnością, za czasami, gdy żyliśmy, jak chcieliśmy.

[...]

Nie rozumiem, o jakiej Sycylii pan mówi. Odpowiedź Gaetana wywołała eksplozję niemal poetyckiego majaczenia signora Luigiego: Znasz ją, i to doskonale. Chodzi o to, co przetrwało po tylu najazdach. O zmarłych w wyniku powodzi i trzęsień ziemi. O imigrantów, których wypędziła stąd bieda. O wiecznie płonącą Etnę. O opór wobec faszyzmu, ale i wobec demokracji, która postawiła sobie tylko jeden cel – wykorzenić nasze „firmy”. O straszne bombardowania i desant aliancki w 1943 roku, o nasze wielkie zasługi dla walki o wolność. O łzy po aresztowaniu Finocchiara, przywódcy naszego ruchu niepodległościowego. O ścieżki pośród skał Partinico, tajną drogę do dowództwa bohatera Salvatora Giuliana. O procesję do doliny Belice. O Tydzień Męki Pańskiej. O Nicolę Gentilego, Salvatora Lucanię i „Lucky’ego” Luciana – naszych Amerykanów, którzy wracają, żeby umrzeć w ojczyźnie. O „ojca chrzestnego” z Kansas wypędzonego przez jankesów. Charlie w Honorze Prizzich wyraża uczucia nas wszystkich: prawda naszej miłości wykracza poza naukę. Pamiętasz jego słowa? „Kocham cię. Nie jest to udowodnione naukowo, ale to prawda”…Chodzi jeszcze – podjął po chwili signor Luigi – o filmy Francesca Rosiego. Noble Pirandella i Quasimoda. O Vergasa, De Roberta. O Lamparta Lampedusy i Viscontiego, opowiadającego o miernych książętach i pozbawionych spadku contessach z upadłych już rodów. O płomiennego socjalistę od Corleona, Bernardina Vera, ale i o don Calo Vizziniego, „skromnego wśród skromnych i potężnego wśród potężnych”. O uwięzionych i o krwawe derby w piłce nożnej Katania–Palermo. O kamienice w Agrigento i walkę o kontrolę budownictwa, ale i o osuwiska powstałe w wyniku nielegalnych prac budowlanych. O tysiące bezdomnych i o starcia między policją a robotnikami w Avoli. O procesy w klatkach dla ludzi. O Scaliona, Dalla Chiesę, Falconego, Borsellina i o ich zabójców. O świat niepogrzebanych namiętności i pogrzebanych uczuć, które nigdy nie staną się częścią systemu, ale będą płynąć w naszych żyłach, w naszej krwi, wymieszanej i dlatego tętniącej życiem.

[...]

Zegar wybił kolejną godzinę. Siódma. Gaetano wziął z komody przesłaną mu przez doktora książkę Oczyszczenia. Koiła jego samotność. Rozumiał, dlaczego ją dostał. „Istnieje przepowiednia Konieczności, odwieczne postanowienie bogów, przypieczętowane trwałymi przysięgami. Kiedy ktoś zbłądzi i skala ręce krwią i ktoś pod wpływem nienawiści, gdy zgrzeszywszy wiarołomstwem, złoży fałszywą przysięgę, Daimony, które otrzymały długie życie trzy razy po dziesięć tysięcy lat, błąkają się z dala od błogosławionych i w tym czasie odradzają się jako różnorakie formy śmiertelne, zmieniając ciężkie drogi życia. Siła powietrza bowiem pcha ich na morze, morze zaś na powierzchnię ziemi, ziemia do blasku świecącego słońca, [ogniste] powietrze zaś wrzuca w wir. Jedno od drugiego otrzymuje, wszystkie się nienawidzą. Teraz i ja wśród nich jestem, wygnaniec, z dala od bogów szalejącej ufam nienawiści”.

[...]

…Serce mu wali… W chwilach ryzyka zawsze reaguje eksplozją energii. Krew napływa do twarzy z każdym krokiem, oto staje się już częścią pospiesznego i głośnego nurtu życia. Gaetano chce zdążyć. Nacieszyć się drobiazgami, pogapić na beztroskie dziewczęta i poważne damy, ogrzać w cieple tłumu, którym kiedyś gardził jak tyranem. Pewnie, boi się, że już za późno. Ale co ma zrobić? Może nie wystarczy mu już czasu na rozwijanie talentów, na przypomnienie sobie swoich prawdziwych marzeń, na przywołanie wzruszeń i oddanie się odważnym poszukiwaniom, ale wie, że nie ma sensu użalać się nad tym. Żałuje tylko, że w rodzinnym mieście nie może już stać się kimś zwyczajnym. Kimś, kim w gruncie rzeczy jest każdy człowiek, zanim go nie zmienią przekonania, które jakaś nieznana siła zasiewa w jego umyśle.

[...]

W tym momencie niemal automatycznie wróciły wspomnienia z dzieciństwa: głos i twarz Marii Callas obok obrazów jednych ze świąt Bożego Narodzenia. Ojciec przyniósł płytę z nagraniem Normy znanego katańskiego kompozytora. Chyba wtedy usłyszał po raz pierwszy o Minotisie, reżyserze legendarnej inscenizacji Normy, którą w 1960 roku wystawiono w starożytnym teatrze w Epidauros, właśnie z Callas w roli tytułowej. Linosa nie było wtedy jeszcze na świecie. „Nasze doświadczenia są ponadczasowe” – myśli, zmierzając znów w kierunku alei.

[…]

Linos wszedł do zamku. Przeszedł przez wilgotne komnaty, chłonąc zatęchłą woń czasu wszystkimi porami skóry, a następnie wyszedł na wewnętrzny dziedziniec. Tam, gdzie niegdyś aragońscy regenci wymierzali sprawiedliwość, dziś piętrzyły się chaotycznie sarkofagi, fragmenty kolumn i attycka głowa kurosa. Nie zwlekając, wszedł po schodach galerii, by podziwiać Ostatnią Wieczerzę Luisa de Moralesa, Sąd Ostateczny Beato Angelica, Świętego Jana autorstwa Pietra Novelliego, poliptyk ukazujący Madonnę z Dzieciątkiem. Ogarnął go wszechogarniający spokój. Poczuł dreszcz dopiero na widok Melancholii Domenico Fettiego. Wieloznaczne spojrzenie na ludzką czaszkę, na podłodze pies i porzucona książka. Cały majątek Domenico Fettiego. Tylko to i jego natchnienie. Czym więcej jest świat?

[...]

O tej porze kościół świętego Leona był zamknięty, ale zadowolił się widokiem z zewnątrz. Architektura w żaden sposób nie wpływała na wzrost uczuć religijnych. Kościół był nowoczesny, bez charakteru. „Cóż, niezbyt sprawiedliwie go potraktowali” – pomyślał Linos, porównując świątynię z wielkimi katedrami i przypominając sobie cnoty kanonizowanego w dziewiątym wieku świętego, o którym czytał wiele lat temu w synaksariuszu [księga liturgiczna zawierająca krótkie życiorysy świętych – przyp. aut.]. Pochodzący z Rawenny Leon wyróżniał się miłością do ludzi i siłą w pokonywaniu mroków wątpliwości, zasłynął też z obalania posągów idoli. Kiedyś zmuszony był ukazać ludziom, że perfidia magów nie ma nic wspólnego z cudami. Chcąc ukrócić niecne praktyki wróżbity Heliodora, ściągnął swoją biskupią szatę, zarzucił ją na szyję złoczyńcy i wciągnął go ze sobą do ognia, z którego wyszedł dopiero, gdy mag spłonął. On sam pozostał nietknięty przez płomienie…

[...]

Gela. Włoska nazwa, która kojarzy się z lodem, zmraża przedwcześnie uśmiech narzucany greckim trybem rozkazującym [po grecku śmiej się! – przyp. aut.] Od strony Wysp Pelagijskich Morze Śródziemne uderza zawsze z jednakową mocą. Piętrzące się fale przypominają warstwy gorzkiej historii, z których zrodziła się dzisiejsza Sycylia. Kiedyś to miasto było ojczyzną tyranów rządzących całą wyspą. Tu też chciał umrzeć i zostać pochowany Ajschylos, pierwszy tragik: „Aischyl, syn Euforiona, Ateńczyk, leży w tym grobie, w Geli, co słynie ze zbóż, kędy zastała go śmierć”. Cóż z tego, że dziś pomnik już nie istnieje? „Męstwo i siłę ów gaj opowiedzieć by mógł maratoński i długogrzywy Med – ten bowiem dobrze je zna”. Tak silne jest w tym miejscu to poczucie, że ani współczesny koszmar architektoniczny, ani duszący przemysł, nie mogą go stłamsić. Są ruiny przemawiające do wyobraźni i apelujące o ciszę. Są reguły życia wewnętrznego ważniejsze od zewnętrznych zasad piękna. Linos przygląda się surowym twarzom mieszkańców Geli i widzi, że nadal lśnią swym starożytnym blaskiem. Tyle że to blask jakby czarny, żałobny.

[...]

Pauzaniasz wyszedł na balkon i podniósł wzrok do góry, by sprawdzić, jaka będzie pogoda. Niebo było bezchmurne, w nocy pozbyło się całej wody. „Dobroczynna Selene” gasła niczym biały dysk. Świtało, kilka niewyraźnych gwiazd ledwie zdążyło pojawić się w pustce po ucieczce księżyca. Wkrótce wzniesie się świadek ognia, „ostry Helios, przemierzający ogromne niebo”. Niewiele spał. A jednak czuł się wypoczęty, tak jakby położył się wcześnie. Dziś przyjedzie don Giuseppe na swoją cotygodniową sobotnią wizytę. „Popracuję trochę, zanim się zjawi” – pomyślał Pauzaniasz i wszedł do środka. Ataki dławicy i okropne kołatanie serca, z którym walczył, uświadomiły mu, że musi się spieszyć, uporządkować narracyjnie notatki i niezliczone fiszki rozrzucone po wszystkich pokojach. Zaczął znów przepisywać na czysto…Empedokles w tych przełomowych godzinach wojny miał dwanaście lat. Przeżywał relację o niej tak samo intensywnie, jak wtedy, gdy słuchał opowieści o cierpieniach Achajów pod Troją czy o rozterkach towarzyszy Odyseusza na morzu. Walka ramię w ramię i duchowa podróż nie były już tylko zabawą ani słowami rzucanymi na wiatr. Teraz Achajowie „o pięknych nagolenicach” i „wielkoduszni” Trojanie nie rozmieszczali już swych wojsk jedynie u surowych bram jego wyobraźni. Kilka stadionów dalej przelewała się gorąca krew, czarna chmura śmierci oślepiała mężów, ferwor bitwy wzmacniał hart ducha. Już wtedy Empedokles zrozumiał, że kiedyś wybije i jego godzina. Marzył o śmierci w boju, pośród krwi, o nieubłaganej Mojrze, która na zawsze zamknie mu oczy. Niechby nawet była to bitwa o pokój. Skończy się tak samo. W ogniu i szkarłacie. A potem mogą okryć jego pozbawione duszy ciało czym chcą. Miodem i mlekiem, winem i mąką. I rozpalić ogień na ofiarnych darach. Byle nie ofiarowali jego krwi świętym cieniom. Sam im ją zaniesie. Jemu wystarczy kilka słów. Widział już te cienie. Gdy wyruszali do Himery, rytmicznym ajschylejskim krokiem. Gdy wracali jako zwycięzcy, patrząc prosto w słońce, z wiarą, że ta wyspa będzie na zawsze należała do nich. Ta wiara, nieżądanie niczego, ale i nietolerowanie żadnej przemocy u ludzi, były tematami pierwszych lekcji pobieranych w domu i w gimnazjonie. W doryckim Akragas podziwiano edukację ateńską, wychowywanie dobrego i cnotliwego mężczyzny, nie zaś młodego w stadzie. Ideałem miał być bohater homerycki, nie zaś zbiorowa głupota chłostanych za karę młodzieńców. Otwartość, jasność, szczerość. Edukacja Empedoklesa zaczęła się od poezji, gry na lirze i jazdy konnej. Nauczyciel liter, kitary i trener wyznaczali mu drogę oświetlaną wersami Homera. Miał wcielać w życie homeryckie wzorce, kontynuować mykeńskie męstwo i minojską subtelność. Kimkolwiek miał zostać, nigdy nie zapomni tych czasów heksametru, który oddawał każdą duchową rozterkę, szlachetność bohaterów, ale i ich gniew, chwałę i namiętności, doskonałość i pokorną śmierć. Mądrości życia, które wtedy nie sprowadzało się do jednego: że wszystko jest na sprzedaż. Gdy skończyła się chwalebna wojna, panowie, kupcy i zeugici wrócili do starych nawyków. Choć statki z Grecji przynosiły wieści, iż zwycięstwo pod Mykale dało sygnał do nowego powstania Jonów, którzy zrzucili jarzmo perskie i wypędzili tyranów, na Sycylii chwała Himery, strach przed wciąż groźnymi Kartagińczykami i dobrobyt tworzyły grunt dla autorytarnej władzy – przebiegli Dejnomenidzi chcieli ją zalegalizować. Po zwycięstwie Gelon, który „przez wielkość osiągniętego sukcesu cieszył się poważaniem nie tylko obywateli, ale i całej Sycylii”, zwołał zgromadzenie zbrojnych Syrakuzańczyków, a sam zjawił się bez broni, bez chitonu, by podsumować swoje życie i czyny. Potem oddał się do dyspozycji zgromadzenia. A wszystko to uczynił z hipokryzji – nie chciał dłużej uchodzić za tyrana. Oczywiście, tak jak to przewidział, został pochwalony i uznany za dobroczyńcę i zbawcę. Empedokles studiował teraz Odyseję. Dzikie morza i niegościnne lądy, podróże pośród burz i sztormów, tęsknota i strata, zatonięcie i ratunek. Jako dziecko wyobrażał sobie, że to jego ściga dziwaczny Cyklop. I że to na agorze, a nie w Mesynie, czyhały Scylla i Charybda. Starsi, których wypytywał, ci, którzy gorzko wspominali młodzieńcze lata, mówili, że na własne oczy nigdy ich nie zobaczyli. Ale wielokrotnie, trzęsąc się ze strachu podsłuchiwał ich nocne opowieści o czarnych duchach, które widzieli przepływając Morze Jońskie i mijając – cóż za nierozwaga – Słupy Heraklesa, Morze Ajgeusa i Helle, i przez Bosfor wypływając na Morze Czarne. Nigdy nie zapomniał mitycznego świata. Już wtedy w pełni ukształtowała się jego wizja życia. Od tamtej pory nie przestał szukać idyllicznego spokoju i gwałtownej pasji, równie wiernie, równie intensywnie, przez całe swoje życie. Gotów na każde ryzyko, choćby i gniew bogów, tych samolubnych opiekunów i dziwnych widzów, mszczących się na ludziach za ich czyny. Miał tego pewność, nawet gdy jako dziecko płakał rzewnymi łzami w swoim łóżku. Gdy czuł, że nadchodzą ciężkie dni. A przede wszystkim, gdy zaczął uczyć się eposu Hezjoda. Ten świat i tę jakże inną w klimacie poezję niby znał od dawna, ale uważał ją za małomiasteczkową i nieznośnie moralizatorską. Odebrała mu ona całą radość, jaką czerpał z eposu bohaterskiego. Jak fascynujące życie w świecie Homera miało się do hasła „żadna praca nie hańbi” Hezjoda? Naprawdę żadna? Nawet złodziejstwo? Empedokles hańby uniknął, gdyż od początku analizował tajemnicze żywioły i orfickie zasady tego świata. To była jego pierwsza lekcja. Chaos, rozległa ziemia i najpiękniejszy z bogów – Eros – siła poruszająca wszystko, rozwiązująca członki, odmieniająca dusze w piersiach, gasząca wszelką rozwagę. Od orfików nauczył się, że czarna Noc, z miłości do Mroku spłodziła z nim Eter i Dzień. Miłość, w innych mitach nazywana córką nocy, Empedoklesowi jawiła się w całej swej kosmogonicznej mocy. Równocześnie, żyjąc w Akragas, nauczył się, jaką rolę odgrywa nienawiść, utrzymująca świat w równowadze. Ocalająca godność, otwierająca nowe drogi ku sprawiedliwszym światom. Był to czas, gdy niepodzielnie rządziły w mieście osły udające lwy, niedojrzałe grona, odrzuty po zbiorach. Oponenci po cichu przeklinali tyranów. Jednak Empedokles odważył się rzucić im w twarz słowa Achillesa wypowiedziane do Agamemnona w chwili, gdy odbierano mu piękną Bryzejdę: „Bezwstydny, myślący jedynie o własnej korzyści”.

[...]

Uśmiechając się pod nosem, don Giuseppe wyjął z kieszeni kopertę z wynikami badań, ale zanim ją otworzył, chciał przez chwilę pobawić się słowami, które przypominały mu to, co mówili w zeszłą sobotę o krwi, jako głównym narzędziu intelektu. „Myślimy krwią serca, a nie mózgiem” – upierał się wtedy Pauzaniasz, a don Giuseppe starał się zrozumieć sens tej wypowiedzi. Niezależnie od tego, czy była to aluzja do konceptów Empedoklesa, czy rzeczywiste przekonanie, trudno było uwierzyć, że wypowiada je współcześnie żyjący lekarz. Podkreślał, że „krew […] wokół serca jest u ludzi myślą” i „serce jest żywione w dużej ilości pulsującej krwi, Tam jest to, co szczególnie jest nazywane u ludzi – myśl”. Oczywiście, don Giuseppe zgadzał się, że ta niezwykła ciecz zawsze miała podstawowe znaczenie, zwłaszcza w religijnych przedstawieniach człowieka, raz jako źródło zakażenia, innym razem jako ratunek, ale wiedział, że Pauzaniaszowi nie chodziło o metaforę wiary, o Ciało i Krew, jak mógłby to wyrazić on sam.

[...]

Tam, w blasku południowego słońca, gdy parowała mokra po deszczu ziemia, Linos poczuł całym ciałem, że każda zewnętrzna idea odbija się od niego jak od ściany. W świetle sycylijskiego dnia zdrowie stawało się znów najważniejszym i największym darem. Czuł, że tu byłby zdrowy o każdej porze roku i znalazł się tu właśnie, by skorzystać z tej terapii. Nie było to chwilowe odkrycie czy wrażenie. Od dawna tego szukał. I już nie zniechęcało go, że to, w co kiedyś wierzył, w jego ojczyźnie zamieniło się w tandetę na straganach spekulantów albo darmowe opium dla cierpiących na chorobę zwyrodnieniową. Jeśli życie to efemeryda, jeśli wszystkie kształty są ulotne i przy swoim trwa tylko tyrania intelektu, to tu, w dolinie, nawet każdy dźwięk ma głębię i harmonię. Wyciszenie, język serca stawią opór wszelkiemu jazgotowi. Wszystko jest perfekcyjne, ale niewykalkulowane. Nie sięga tu choroba nadmiaru czy objętości. Mrok ani fatum.

[...]

Zszedł po schodkach wykopanych w ziemi i po kilku minutach znalazł się w ogrodzie z niezliczonymi gatunkami kwiatów, roślin użytkowych, drzew dekoracyjnych i owocowych. Fale gorącego powietrza, choć słabsze w cieniu, skłaniały każdego, kto tu trafiał, do zadumy, choćby był najmniej wrażliwy. Słychać świergot ptaków w listowiu, tak głośny, że sprawiał wrażenie odtwarzanego z taśmy. Jakby ptaki też dały się oszukać, że jest wiosna, a nie jesień. Zobaczył dwa z nich i dopiero wtedy uwierzył, że nie uległ złudzeniu. Rozglądający się na boki czarny kos nabiera dziobem wody ze stawu, a mały skowronek śpiewa i tańczy w świeżo zmoczonej ziemi u stóp drzewka cytrynowego. „Ten ogród prowokuje do tego” – pomyślał z obawą Linos – „żebym znów zaczął uganiać się za duchami i przestał opierać się na tym, co ludzie uważają za pewnik. Bym wrócił do czasu, gdy goniłem za iluzją”.

[...]

Pewna scena jak błyskawica rozbłyskuje w wyobraźni Isabelli. Matka. Stoi w wieńcu przed drzwiami do domu, w ręce trzyma zapaloną świecę, nuci miłosną małżeńską pieśń: „Przychodzisz. Tęskniąc, czekam na ciebie. Chłodzisz ogień płonący w moim sercu”. A po chwili: „W górę dach, w górę, O Hymenaju, podnieście cieśle, O Hymenaju, idzie pan młody równy Aresowi”. „Muszę to namalować” – pomyślała.

[...]

Gdy po dwóch godzinach Linos dotarł do hotelu, nie był w stanie od razu zasnąć. Starał się wyłowić sens w prześladującej go wizji Isabelli. Zrozumieć, czy to spotkanie było epilogiem minionej historii, czy prologiem kolejnej. Każde słowo, każde zdanie, jakie wymienili, wracało do jego umysłu wraz z chórem interpretacji. „Co za licho pchnęło mnie w tę podróż, jak żałośnie muszę wyglądać” – drwił z samego siebie. „To już zboczenie, że wciąż dywaguję nad tym, czy siła miłości jest siłą pchającą do łączenia się z podobnymi do nas i rozdzielenia z niepodobnymi czy odwrotnie – oddzielającą od podobieństw, a spychającą ku różnicom?”. Linos nie wiedział, jak bardzo podobna do niego jest Isabella. Jak bardzo jej pragnął, a jak bardzo ją odpychał. Wyczerpany, nie tyle spacerem, co skłonnością do rozmieniania wszystkiego na drobne, znalazł przejściowe ukojenie w pewności, że ta podróż, tak czy inaczej, prędzej czy później się skończy.

[...]

Życie nie jest krainą uśmiechu. Ale samodzielne decydowanie o własnym życiu to też powód do radości – stwierdził Ruggero. I dodał: – Szczęśliwy jest ten, kto żyje w zgodzie ze sobą, z własnym charakterem, i doświadcza smutków i trosk, a nie od nich ucieka. Nie wiem, czy lepiej porzucać życie, czy żyć intensywnie jak wuj Orazio…

[...]

„Kim jesteś ty, co uciekłeś ze swego wiecznego więzienia i przybyłeś do mrocznego wąwozu Hadesa? Czyżby potępieni na ziemi uwolnili się i zstąpili, by żyć tutaj?” – usłyszał i natychmiast zobaczył, że starzec chwyta go za ramię, mrużąc oczy, jakby chciał uważnie mu się przyjrzeć. Dziwne. Nie czuł dotyku rąk mężczyzny. Z tyłu dobiegły go głosy, dostrzegł też błysk latarki. Idą za nim. Wciąż jednak stał jak wmurowany w ziemię, i gdy stracił już wszelką nadzieję, strażnik rzekł: „Jeszcze nie nadeszła twoja ostatnia godzina”. I wskazał mu tunel, na końcu którego widać było światło. Ścisnął rękę Gaetana, lecz zbieg [Gaetano ścigany przez policję włoską ucieka tunelami kanalizacyjnymi – przyp. aut.] znów niczego nie poczuł, jakby dotykał go cień. Jakaś mysz zaplątała mu się pod nogami, Gaetano kopnął ją, i czując nagły przypływ siły, zaczął pospiesznie wdrapywać się po schodach prowadzących w górę. Musiał pokonać siedem wysokich stopni.

[...]

W owładniętym gorączką umyśle Gaetana kłębiły się teraz inne wspomnienia. Choćby woń uwielbianego przez ojca duńskiego tytoniu, wypełniająca pusty już dom i budząca wyrzuty sumienia. Jakże często nie chciało mu się wyjść do kiosku, by go kupić i sprawić ojcu jedyną w jego życiu przyjemność. Ojciec wszystko oddał dzieciom, a Gaetano nie chciał poświęcić mu nawet dziesięciu minut. Nie chciało mu się, czy może były to pierwsze objawy odrazy do ludzi? Wiele lat upłynęło, zanim dowiedział się, jak bardzo ojciec niepokoił się o los jego pokolenia. W Taorminie i Naksos nie było nikogo, kto nie szanowałby tego prawego urzędnika, mądrego człowieka, przykładnego ojca rodziny. I nikt nie podejrzewał go o większe aspiracje. Dobrze je ukrywał, wiedząc że na drobnych nieudacznikach skupia się niechęć tłumu do triumfatorów i do władzy. „Tłum nie znosi wszelkich ambicji i boi się tych, którzy je zrealizowali, ale uderza tylko tam, gdzie może – w ludzi niespełnionych” – tak powiedział do syna ich ostatniego wspólnego wieczoru, gdy wracali z polowania w okolicach Etny, gdzie natura zdawała się aż kipieć nienawiścią dla kultury.

[...]

Straciły już u nas sens dawne zwyczaje i prawa. Dlatego daremna jest też nasza walka z tymi ludźmi. Przypominają mi się słowa ojca: „Nidy nie odebrali nam Sycylii. Umieją tylko dręczyć Sycylijczyków”. Wygląda na to, że w naszych czasach wreszcie ją nam zabiorą. Skoro uczono nas opowieści o namiętnościach, modlitwach i przesądach, o kobietach stanowiących fundament naszej rasy, brak życia i zdrowia nie daje się zastąpić rzekomymi wartościami społecznymi czy ideałami etycznymi. Brak nam charakteru. Dlatego i nasze życie zawieszone jest między etyką a jej zaprzeczeniem, między przemocą a nieszczęściem. Odmawiamy otwarcia okna, by wpuścić świeże powietrze i zaślepia nas wpatrywanie się w Północ. Istniejemy albo w wizji mediolańskiego mieszczanina albo w mrocznych doświadczeniach naszego wystraszonego „ja”. Oddaliśmy na ofiarę gorące uczucia, ale nie zyskaliśmy mocy intelektualnej. Nasze zepsucie polega właśnie na tym. Lud namiętności i ciszy został podporządkowany paplaninie, intelektualizowaniu i bezsensownym dyskusjom. Nasze instynkty są już martwe.

[...]

Brak wiary. Ile jednak razy przychodził tu Empedokles, jako młodzieniec, mężczyzna, starzec, by przypatrywać się kamieniarzom i budowniczym pracującym nieprzerwanie przez dziesięciolecia? Czy ci ludzie zdawali sobie sprawę, że żyją w najwspanialszym wieku naszego miasta? Że udało im się osiągnąć coś wielkiego? Tak, jeśli pomyślimy, że chcieli dać temu wyraz poprzez gigantyczne dzieło, z którego dziś zostały szczątki i rozrzucone kamienie. Najpierw Kartagińczycy podłożyli ogień. A to, co przetrwało trzęsienia ziemi, Normanowie wykorzystali jako materiał do budowy gmachów i kościołów. Gdyby mogli spojrzeć głębiej, gdyby znali uczucia cichych ludzi tej ziemi, których moralność nie uległa naruszeniu, poczuliby, że gdy walą grzmoty i błyskawice trzęsące fundamentami ziemi, oznacza to, że wielki Zeus w swoim kaprysie zaciemnia jasne niebo, dzierżąc egidę. To jego potęga rozbłyskuje na biało i czerwono, wzburza wody. Nigdy tego nie ujrzą. Nie podejrzewają nawet, że nocami, w muzeum położonym kilka stadionów dalej wielki Telamon jakby lekko się poruszał i uśmiechał, gdy nimfy o kształtnych pośladkach i białoramienne nereidy potajemnie zakradają się do zamkniętych sal, by dotrzymać mu towarzystwa. Nereidy przybywają z daleka, z morskich jaskiń i nieprzebytych pól nad San Leone. Pachną solanką i jodem, mają glony we włosach, zazdroszczą im pachnące drewnem i żywicą nimfy. Wszystkie stoją razem ukryte za zasłoną. Osłabione oczy nie widzą ich. Na krótko przed świtem Telamon zastygnie, a one umkną w popłochu. Wtedy on znów zaśnie na wiele godzin, stanie bez wyrazu przed pełnym podziwu wzrokiem zwiedzających…Zagalopowałem się i ujawniłem najgłębsze sekrety tej doliny. Nie mam już jednak czasu, muszę wrócić i opisać, co stało się po śmierci Terona, tyrana Akragas, który zginął cztery lata po triumfie w wyścigu rydwanów na siedemdziesiątej szóstej olimpiadzie. Teron należał do tebańskiego rodu Emmenidów, był potomkiem Lajosa i Polinejkesa. Nie bez racji wywodząca się z Rodos arystokracja w polis nie ceniła ani jego, ani Pindara, który zwał go „Sprawiedliwym mężem i gościnnym, główną podporą Agrygentu”. Kto? Tyran! Pochowany z honorami w podzięce za „wyrozumiałość” – jak tu się nie roześmiać? Zastąpił go jego syn Trasydajos, który jako tyran Himery zyskał sobie mroczną sławę mordercy. Ale niedługo cieszył się dobrobytem. Akragas pod wodzą Metona, ojca Empedoklesa, ogłosiło demokrację…Nadszedł znów czas nienawiści. Empedokles zaczął poznawać filozofię. W jego duszy doszło do przełomu i nigdy już nie odzyskał on spokoju – czy chodziło o religię, politykę czy poezję. Pragnął czegoś o wiele głębszego. W jego oczach Jutrzenka nie zasiadała już na złotym tronie, a jej welon stracił swoją żółtą barwę. Mroczne nurty Okeanosa. Nie było już słychać pieśni, dziewczęta nie zasypiały już słodko i głęboko za zamkniętymi bramami Snu. Nie miał ochoty wychwalać, jak nauczył się tego od orfików, przyrody – Wielkiej Matki, przebiegłej, ale i nieznośnej posłanniczki, pierwotnej bogini tworzącej i poskramiającej wszystko. Im więcej o niej wiedział, tym bardziej zdawała mu się obca. Jakże obojętne staje się światło, gdy nie jest darem jakiegoś słońca, gdy księżyc nie pochodzi od Artemidy, a złote gwiazdy nie są gwoździami nocy! Jakże smutne jest to, że odrodzenie, zawiązanie owocu, zniszczenie i śmierć, wszystko to tłumaczy się, wszystko powtarza monotonnie z epoki na epokę! Empedokles bardzo wcześnie poczuł, jak łatwo można pozbawić człowieka korzeni, i że ludzie nie zadowalają się tym, co odkryli czy też co mogą znaleźć i odkryć w przyszłości. Tam, gdzie niegdyś falami napływał wietrzyk, a ze wzgórza akropolu unosiła się żywotna energia, teraz wszystko przynosi ból. Cóż z tego, że na równinie nadal gęste były sady, a stadiony pełne apollińskich ciał? Cóż z tego, że budowano wspaniałe świątynie, a z serc płynęły pochwały stad i owiec, wersy o cennych majątkach i dobytku? Nieznośne jest życie bez miłości. Gdy zewsząd otacza cię żądza zysku. Gdy brawura tyranów staje się pretekstem do upadku panów i nikczemności tłumu…

[…]

Gdy Linos odsuwa rolety w oknie, do środka wdziera się światło z wybrzeża. W hotelowym ogrodzie widzi dwa żółwie, które za nic mając porządek moralny, oddają się miłosnym zmaganiom. Ich przyjemność różni się od ludzkiej – ta zawsze przeradza się w smutek. „Człowiek” – myśli – „drogo płaci za śmiech, który tylko jemu jest dany. Instynktownie oddalamy się od tych, którzy widzieli nas w chwilach słabości”.

[...]

Wreszcie Pauzaniasz opowiedział o książce, którą pisze. Ja też jestem w pewnym sensie Rodyjczykiem. Niech pan nie spodziewa się, że to praca naukowa. Raczej pasja. Dziś, gdy już niemal wszystko powiedziano i napisano, moim zdaniem to jedyna wartość każdej nowej książki. Pasja. Wystarczy oczywiście, by była dobrze napisana. Zgodzi się pan? Linosowi trudno było się nie zgodzić. Zawsze starał się podążać za tokiem rozumowania rozmówcy. To pewna taktyka, gwarantująca już na wstępie powodzenie. Dawno zrozumiał, że w życiu wszystko zależy od pierwszego wrażenia. Zresztą wcale nie musiał udawać: naprawdę był zainteresowany książką doktora. Anchite opowiadał mu teraz o osobowości Empedoklesa, o ogromnym nieporozumieniu, jakim było przypisywanie mu obrony racjonalizmu. Mit i słowo łączą się w postaci Empedoklesa w sposób niemożliwy do pogodzenia z dogmatami racjonalizmu, przynajmniej w dzisiejszym rozumieniu. Był przyrodnikiem i lekarzem, ponadto artystą i teurgiem [po grecku: boskie działanie; praktykowanie rytuałów o magicznym charakterze – przyp. aut.]. Poszukiwał ostatecznego wyjaśnienia tajemnicy życia, ale odrzucał jedyną niepodważalną prawdę.

[…]

Linos nie ustąpił. A przed przybyciem Rzymian? Nie było prób uratowania czegokolwiek? Dlaczego porażkę ponieśli wielcy, jak Dionizjos z Syrakuz albo Dion? Inni też próbowali. Timoleon, Agatokles. Ostatecznie nikt niczego nie zdziałał. Wszystko przepadło. Wojna peloponeska i klęska Ateńczyków pod Syrakuzami były katastrofą nie tylko dla Grecji. Gdyby Ateny zwyciężyły, wszystko potoczyłoby się inaczej. Gdyby jedność plemienia – wtedy byliśmy jeszcze plemieniem – zdołały zachować demokratyczne Ateny, a nie Macedończycy, którzy bezmyślnie ruszyli w głąb Azji. Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Sycylia nie mogła przetrwać, gdy podupadły moralnie greckie metropolie. Narodził się co prawda wielki hellenizm na wschodzie. Moim zdaniem, kosztem hellenizmu zachodniego. To jak powtarzająca się klątwa. Po tylu wiekach nowe rzymskie cesarstwo w Konstantynopolu znów zwróciło się ku wschodowi. Italię znów porzucono. Zupełnie inny byłby nasz los, gdyby to Ateny zdołały utrzymać jedność narodową. Trudno, tej kultury już nie ma. Zaszkodzili jej sofiści, a przede wszystkim ten najbardziej szanowany – Sokrates.  

[...]

Co więc takiego się stało, że ta kultura upadła i do naszych czasów przetrwały tylko jej okruchy? Przecież wyjaśnienia mówiące o „nadużyciach demokracji”, „odpowiedzialności demagogów”, „wojnach domowych” są uproszczone i naiwne – powiedział Linos. Brawo! – wykrzyknął radośnie Pauzaniasz. Żadna potężna kultura nie upada w wyniku rzekomych nadużyć czy namiętności. Musiało dojść do całkowitego przewrotu wartości, do rewolucji, by rozpadła się tkanka demokracji ateńskiej. Do tej rewolucji nie podżegali demagodzy, jak nas uczono, lecz Sokrates. Przez swój racjonalizm. On uśmiercił tragicznego greckiego ducha. To on skaził grecką moralność i głosił moralność niewolniczą. Brzmi to trochę antydemokratycznie… W domu powieszonego nie mówi się o sznurze. Moralność niewolnicza podważa istnienie demokracji. Nie zapominajmy o wpływie tyranów na lud. W podejściu niewolniczym, które jest podejściem wschodnim, najwyższym celem jest szczęście jednostki za wszelką cenę. Nawet kosztem wolności. Sokrates opiera swoją filozofię na tym zupełnie niegreckim równaniu: logika równa się cnota, równa się szczęście. Wcześniej instynkt stanowił element twórczy, a sumienie – element krytyczny. Sokrates zaś to odwraca. Sumienie staje się twórcze, a instynkt krytyczny. Był to pierwszy krok w kierunku rewolucji i nowej moralności, głoszącej że „nikt nie jest zły z własnej woli”. Cóż za bzdura! Niemoralność, mój drogi, nie wynika z niedouczenia, lecz z naszej natury. Ludzie chcą być źli. Nie dlatego, że nie znają prawdy, nie dlatego, że cierpią. Cnota nie jest efektem wiedzy. Wielu cnotliwych jest nieszczęśliwych, a co więcej, jeśli są cnotliwi i przy tym szczęśliwi, to mimo cnoty, a nie dzięki niej.

[...]

Przyjacielu, my jesteśmy południowcami. Inna mentalność, inne podejście do życia. Podporządkowaliśmy się, to prawda, ale nie zniknęliśmy. Po prostu poszliśmy na kompromis. W głębi duszy nie zmieniliśmy się. Pozostaliśmy dziecinni, emocjonalni. Religijni, ale i dzicy. Mówi się, że ci z północy są racjonalistami, płodzą naukowców i zwycięzców, a my, rzekomo bardziej metafizyczni, domagamy się cudów i zbawców, wielbimy tyranów, bohaterów, świętych. Bzdury. Tak naprawdę to właśnie my nie tolerujemy dogmatów i instytucji. Ich świat pełen jest praw, nasz nie. U nas każdy sam sobie jest prawem.

[...]

…Minęły długie lata i wiele światów od czasu tych Narodzin. Empedokles nie przypominał już pełnego wiary młodzieńca, którym był, gdy pisał swoje pierwsze dzieło. Towarzyszył mu smutek. Tylko smutek mu pozostał, lecz bez cienia nostalgii. Tymczasem miejskie świątynie coraz mocniej upodabniały się do bram, prowadzących do ogrodów martwych bogów. Ich siedziby były puste, oplatały je pajęczyny. Obsługiwali je opłacani najemnicy, pijani zakrystianie. Wymarli już szlachetni kapłani, którzy rozdzielali chleb swych dzieci między ubogich. Lepiej już, by ich obowiązki pełniły dziewczęta skubiące płatki róż i wyśpiewujące zwiędłe nadzieje. Matki pełniące co noc straż przy drzwiach. Anioły o zarosłych skrzydłach i połamanych doryckich członkach. Rozbitkowie, których morze wyrzuciło na brzeg. Ptaki na dachach i owady zawiedzione sztucznymi kwiatami, jakimi zdobiono kuchnie. Dla Empedoklesa to oni byli teraz kapłanami nowej wiary, podczas gdy dawne świątynie zamieniały się w gospody lub muzea, gdzie odziani w złoto arcykapłani nadal przemawiali, ślepi na wszystko. Rozprawiali bez końca i nie do zniesienia. A przecież, gdy zaczynał nowe dzieło, Empedokles przypominał sobie o dawnej wierze i modlił się. Choć nie wierzył już w pogromcę Pytona, zamieszkałego ponoć w grocie na nietkniętym ludzką stopą szczycie Parnasu, zapewniając śpiewem o swej cnotliwości, prosił go nie o rozsławienie imienia, lecz o dar przekonywania do tego, co rozgłasza.

[...]

Kilkadziesiąt lat po zwycięstwie, Grecy nie byli już godni czczenia i wspominania go. Nie było też sensu pisać o znaczeniu porażki, bo wcześniej doskonale zrobił to Ajschylos. Empedokles zaczął pisać o Kserksesie, chcąc opowiedzieć nie o upadku wielkiego człowieka, ale o złu, które trwa. O nigdy niezabliźniającej się ranie, która prowadzi do trwałych obrażeń i utraty krwi. O zwycięstwie, przypadającym w spadku niegodnym, co w latach pokoju zamieniają je w wyniszczającą porażkę. O Kserksesie pisano, że upajał się własną potęgą, aż doprowadził do ruiny własnego snu. Nie on jeden – ten sen był snem wszystkich tyranów, chcących zjednoczyć wyspę lub kontynent, dom, a nawet cały świat. Ponurym żartem jest świętowanie czy układanie hymnów do wolności przez tych, którzy przez całe życie ograniczali się do bicia czołem przed małymi i wielkimi tyranami. Właśnie dlatego Empedokles postanowił spalić swoje dzieło. A dlaczego zaczął je pisać? Pretekst musiał pojawić się około pierwszego roku siedemdziesiątej ósmej olimpiady. W Akragas zmarł wtedy i pochowany został Symonides, wielki poeta z Keos, który również znalazł schronienie na Sycylii. Przybył tu po wojnach perskich, tak jak Pindar. Wszyscy zbierali się, by słuchać autorów ód i epigramatów uwieczniających chwałę Greków. Ody zwycięskie Pindara były wspaniałe, ale brak im było prawdy doświadczenia, zawartej w poezji Symonidesa, który, poznawszy nauki orfickie i pitagorejskie, znów wyjechał do starej Grecji, gdzie zrehabilitowano jego zniesławione błahymi oszczerstwami imię. Wrócił na Sycylię na krótko przed śmiercią. Nie na wielki dwór Hierona jak inni, ale do ukochanego Akragas. Tym ostatnim czynem dowiódł, jak bardzo gardzi luksusem, mimo że wcześniej mieszkał na dworach Hipparchosa, Hierona, Skopadów. Empedokles – jeszcze chłopiec, gdy Symonides po raz pierwszy przybył do Akragas, a dwudziestoczteroletni młodzieniec, gdy poeta zmarł – wiele się od niego nauczył. Któż nie wzruszyłby się wierszem o Danae, która w skrzyni pośród rozszalałych fal kurczowo trzyma śpiącego beztrosko małego Perseusza? Kto nie podziwiał ód chóralnych, nie zazdrościł prostoty frazy uderzającej prosto w serce? Przede wszystkim jego podejście do wojen perskich, sprzeczne z poglądami Pindara, uczyniło Symonidesa ulubieńcem ludzi, jeszcze bardziej cenionym niż słynny Ajschylos, który także wielokrotnie był na Sycylii i zmarł nieopodal, w Geli. Nie ma na to dowodów, ale można się domyślać, że przy pisaniu Kserksesa bardziej od Persów Ajschylosa zainspirował Empedoklesa właśnie Symonides. Gdy hipokryci oskarżali Symonidesa, że mieszka na dworze Hierona, czyż to nie Empedokles wstał i przypomniał im hymny pisane przez Pindara o tyranie Syrakuz, oraz całe dzieło Ajschylosa wychwalające barbarzyńskie zniszczenie Katanii?

[...]

Empedokles, który „mimo iż był bogaty, miał przekonania demokratyczne”, wprawdzie żył z dala od pospólstwa i jego zwyczajów, ale z pasją walczył o wolność demu. Zachowując dystans właściwy możnym i filozofom, skupiał się na sprawach społecznych, a jego wiara w politykę jako zasadniczy akt dbałości o człowieka sprawiała, że zbliżał się do ludu, a sprzeciwiał tyranom. Przewodził walce o zniesienie systemu oligarchicznego narzuconego na trzy lata przez Związek Tysiąca Mężów. Nawet gdy zmarł Meton, jego ojciec, i oligarchowie próbowali znów przejąć władzę, Empedokles swoją mocą udaremnił te dążenia. Odpowiedzialnych skazano na śmierć, a lud zaoferował mu królestwo, lecz on odmówił. Zawsze będzie obcy: i pośród pieniaczy, i pośród hałaśliwych karłów, wznoszących okrzyki u jego stóp. Pozostał przez całe życie czujnym strażnikiem państwa, wierząc, że fundamentem społeczności stanie się kiedyś miłość. Dlatego zwalczał wszelką tyranię. Bo tyranię rodzą, podtrzymują oraz obalają nienawiść i zawiść. A on oddany był miłości. Był przekonany, że szlachta powinna stawiać absolutny i radykalny opór tak tyranii, jak i plutokracji, oligarchii bogactwa, którą – z powodu ignorancji lub celowo – zwie się arystokracją, podczas gdy tak naprawdę jest jej śmiertelnym wrogiem. Tyrani nie mieli pochodzenia ani wykształcenia predestynujących do władzy. Oni i ich prostaccy, zawistni poplecznicy, traktowali władzę jak trofeum. Gdy panuje autokracja i liczy się interes garstki, szlachetni wolą władzę masy, ludu, bo ta nie kłóci się z prawami i obowiązkami, wolnością, esencją ludzkiego życia. Szlachetni – nawet skrzywdzeni – zawsze pozostaną wierni miastu i ojczyźnie, w przeciwieństwie do tyranów i wybrańców bogaczy, którzy, kierując się wyłącznie prywatą, nie zawahają się przed sojuszem z barbarzyńcami i wyruszeniem w podróż do Suzy i Kartaginy…Gdy odsunął od siebie trzecią pokusę, pokusę władzy, Empedokles stał się na tyle dojrzały, by podróżować po otwartym morzu bytu. Poznał już filozofię natury i z jej pomocą szukał podstawowych zasad materii; tego, od czego wszystko pochodzi, zasady trwałej nawet wówczas, gdy namiętności ją przekształcają, nieśmiertelnej natury rzeczy. Wyróżnione już jej elementy – woda Talesa, próżnia Anaksymandra, powietrze Anaksymenesa – nie zadowoliły go. Następnie zgłębiał pitagorejczyków. Na ścieżkach Krotonu, wewnątrz czasu, ale i poza nim, zasmucona dusza niechętnie wraca wciąż do więzienia ciała, licząc na wybawienie, szukając sposobu na przerwanie tego kręgu. Oczyszczenie jednak przygotowywało duszę do przejścia od odczuwania do myślenia. To właśnie oczyszczenie duszy, nie wiedza, prowadzą do odkrycia teorii. Z tym się zgadzał. Lecz nie z poglądami, że pierwszą zasadę znaleźć można w czysto logicznych pojęciach i związkach lub w liczbach i proporcjach. Jego poetyczna dusza nie mogła wybaczyć tym, którzy przykładali rękę do demitologizacji świata, traktowali świat jak dział matematyki. Dlatego nie pozostał wierny tej grupie. Wierzył w zasadę, nie w liczbę. Jak zliczyć coś, co nie istnieje? Kto wreszcie powie coś o istnieniu? Nienawiść i miłość. Od dawna na jego życie wywarły piętno te dwie siły. Jednocząca siła Miłości i dzieląca siła Nienawiści. Pojmował swoje własne życie poprzez doświadczenie, wiedział, że te siły podtrzymują odwieczną wielowymiarowość świata. Miłość i Nienawiść, one są Sprawiedliwością, one stanowią Prawo. Oczywiście, słuchał ówczesnych nauk. Przeszedł szkołę eleacką, od uczniów Ksenofanesa i Parmenidesa nauczył się o Jednym, u Heraklita zastanowiła go zasada ognia, który bez końca rozpala i gasi wszystko. Szukał jednak na próżno. Nieznośne było to zwycięstwo logiki, oddanie początku i końca człowieka w ręce naukowców. Odrzucił ich wszystkich. Wiedział, że jeśli tak dalej pójdzie, filozofia stanie się przypadkową, indywidualną zdobyczą, czczą paplaniną lub jałowym popisem mądrości dostępnym dla wybranych. Filozofowie nie będą już poetami. Spadną do poziomu uczonych. Z Aten dochodziły już niepokojące wieści. Triumfowali tam Anaksagoras i Zenon. To prawda, że Anaksagorasa lubił. Zgadzał się z nim, że byt nie powstaje z niczego i nie znika w nicości, że nie istnieją ani narodziny, ani rozkład, lecz tylko mieszanie i dzielenie się podstawowych materii. Nic się nie zmienia, nic nie ginie. Za to od Zenona – ojca sofistyki i dialektyki, która już doprowadziła do rozłamu wśród młodzieży w Atenach – dzieliła go przepaść. A Empedokles doskonale znał się na dialektyce. Był wynalazcą retoryki, doradcą w głośnych procesach politycznych, jakie zaczęły się na Sycylii tuż po obaleniu tyranów i dojściu do władzy wypędzonych, którzy domagali się zwrotu skonfiskowanych majątków. Iluż nauczyło się od niego artystycznych oracji, sztuki przekonywania, dzięki której zdobywali poparcie obywateli i hoplitów! Koraks z Syrakuz, Polos z Akragas, Gorgiasz z Leontinoi. Później retoryka przypadła w udziale sofistom – tłum nigdy nie zmądrzeje i nie nabierze elokwencji – ale to już nie wina Empedoklesa. On przecież nigdy nie uczył, jak wmawiać ludziom dobrze brzmiące bzdury, nie zważając na uczciwość. Nigdy nie zapominał o prawdopodobieństwie, o podstawach logiki, podczas gdy sofiści zrobili z retoryki narzędzie służące populistom. Nie mógł przewidzieć, że jego dawny towarzysz wędrówek, Gorgiasz, okaże się lekkomyślny, a w jego retorycznych figurach zaczną lubować się nowi złotouści. Że mądrość stanie się czymś na pokaz, narzędziem do robienia kariery.

[...]

Ciężki, wilgotny upał, niepasujący do pory roku, ustępował wraz ze wzrostem wysokości. Chłód, który wkrótce nastąpi, ostudzi namiętności i zapał do wszystkiego. Znów szukali Isabella i Linos wyjścia za pomocą słów. Jakże wspaniałym wynalazkiem jest język, gdy nie pragnie się powiedzieć tego, co istotne! Rozmawiali o jej obrazach. Widzenie świata wyłącznie własnymi oczami jest w naszych czasach bardzo trudne – powiedziała tonem zdradzającym rozczarowanie. Chciała to wyjaśnić. – Rozdarci pomiędzy akademickością a brzydotą, jesteśmy skazani albo na sztukę fotograficzną, albo na fałsz modernizmu. Tyle że udawanie małego dziecka nie uczyni cię niewinnym.

[...]

Ostatnia wieczerza odbyła się na Etnie. Po uczcie, która skończyła się w nocy, wszyscy się rozeszli. Tylko jego ulubiona uczennica pozostała z nim na mrocznej górze. O północy rozległ się głos: „Chodź za mną”. Uczennica obudziła się i na niebie ujrzała czerwoną łunę. Empedokles wspinał się, podążając za światłem. Kobieta chciała dogonić go, towarzyszyć mu. Odejdź! – zawołał do niej. Mistrzu! – odkrzyknęła z rozpaczą. Dotarł już na drugą stronę wzgórza. A potem zniknął w jego wnętrzu, dymiącym i bulgoczącym. Bez śladu. Tylko ona była świadkiem tych wydarzeń. Dopiero o świcie przybyli inni uczniowie. Długo szukali go. Krater znów się uspokoił. Przestańmy się zadręczać. Znalazł taki koniec, jakiego pragnął – powiedziała uczennica. Przekonała przyjaciół do złożenia pierwszej bezkrwawej ofiary temu, który stał się już bogiem. Empedokles zginął w wieku sześćdziesięciu lat, w pierwszym roku osiemdziesiątej siódmej olimpiady. Kilka miesięcy później wybuchła straszliwa, bratobójcza wojna i zniszczyła nasze starożytne ojczyzny oraz sycylijskie poleis, które utraciły już swą odrębność i wchłaniały wszystkie możliwe plemiona, niemające instytucji i agory. Podli mieszali się z cnotliwymi i wszędzie panowała ohyda, więc znów rodzili się tyrani i rosło zagrożenie ze strony Kartagińczyków. Barbarzyńcy stanęli u bram Akragas w trzecim roku dziewięćdziesiątej trzeciej olimpiady. Na próżno, zaatakowani, odcięci ze wszystkich stron, wznosili błagania, oczekując wsparcia od bogów i najemników. Tysiące Libijczyków i Iberów nacierało od wschodu, od strony rzeki Akragas. Od zachodu, od rzeki Ipsas, parli Kartagińczycy Hannibala modlący się o dobre łupy do Molocha i Baala. Nie powstrzymał ich ani piorun, który uderzył, gdy próbowali powalić świątynię Zeusa, i zniszczył stojący nieopodal pomnik Terona, ani lamenty magów ani zaraza, która pochłonęła wiele ofiar – w tym samego Hannibala. Zdradzonym przez wszystkich – przez bogów, sojuszników i najemników – Akragantyjczykom nie pozostało nic innego, tylko ewakuować się z ukochanego miasta. „Tłum mężczyzn, kobiet i dzieci opuszczających miasto nagle ogarnął straszliwy żal i wylewali łzy za swymi domami” – napisze wieki później Diodor. Słabi – chorzy, ranni, niezdolni do ucieczki starcy – zostali porzuceni na łaskę i niełaskę barbarzyńców. Tej zimowej nocy, gdy tłum uchodźców wyruszył górzystą drogą w kierunku Geli, wielu popełniło samobójstwo, by nie zaznać najgorszego. O świcie Kartagińczycy, pod wodzą Himilkona, następcy Hannibala, wtargnęli do miasta i zabiłi wszystkich, którzy pozostali w domach i świątyniach. Był grudzień 406 roku przed Chrystusem, gdy Akragas spłonęło. Z czasem miasto odbudowano. Ale nigdy już nie było dawnym Akragas. Zwano je później Agrigentum, Girgenti i Agrigento… Na tym kończy się historia, której nie opowiedziałem jako pierwszy. Już nie raz o tym pisano. Dlaczego chciałem ją przypomnieć? Sam się zastanawiam. Nie tylko dlatego, że przyszło mi tu żyć. Przede wszystkim dlatego, że czuję, że w naszych czasach Akragas znów jest pod oblężeniem. A straty będą jeszcze bardziej dotkliwe. Bo Kartagińczycy zagrażają dziś temu Akragas, które przetrwało wewnątrz nas…

[...]

Pauzaniasz pomyślał o Isabelli. Wydawało mu się, że Bianca się uśmiecha, jakby chciała go uspokoić. „Nasza córka jest szczęśliwa. Możesz już do mnie przyjść” – zdało mu się, że słyszy jej głos. Ból nasilał się, ale właściwie już go nie czuł. Cieszył się z tego, co powiedziała o ich dziecku. Po chwili przywidzenia straciły na ostrości. Czarne chmury zebrały się nagle, by opaść w dół i wedrzeć się do domu. W jego żyłach i tętnicach gęstniała mgła, czerwony blask zniknął mu sprzed oczu. Na skórze pojawiły się krople potu. Jego śmierć będzie dla innych tajemnicą. Nie poznają jej przyczyn. Nie dowiedzą się tego, że choć sam jest lekarzem, uparcie odmawiał wszelkiego leczenia. Rodzaj samobójstwa? Nie. Samobójstwem nie jest nieprzyjmowanie leków, nie jest to niezgodne z naturą. Wbrew naturze jest samodzielne zakończenie życia, zgoda. „Ale leki i chemia” – myśli – „nie należą do natury. Wręcz przeciwnie, są naruszeniem jej praw. Dlatego odmowa była jak najbardziej zasadna. Śmierć będzie tylko kolejnym faktem, nie żadną tajemnicą. Forma i rytuał odnajdą swój kształt. Nabożeństwo, kondolencje, nekrologi, kondukt żałobny, pogrzeb. Potem zacznie się rozkład ciała, które, zarówno za życia, jak i po śmierci, jest zawsze najwyższą prawdą, nie przeszkodą”.

[...]

Życie okazało się nie być tym wielkim dobrem, za jakie zawsze je Pauzaniasz uważał. Zrozumiał, że nie było dla niego innej drogi. Fala odrzuciła go do tyłu, jak wtedy na wybrzeżu w Porto Empedocle. I znów obcy głos powiedział: „Odwróć się Bianko, zobacz, zobacz tego, który przebył tak długą drogę, by cię znaleźć”. I ujrzał ją, jak powoli idzie, spokojna, niezwyciężona…

[...]

W miodowym teraz świetle widzi drzewa czerpiące najcenniejsze wartości odżywcze z popiołów Etny. Na niewielką balkonową barierkę wkrótce spłyną złote refleksy. Isabella cicho zamyka drzwi, zaciąga przezroczystą zasłonę i wraca do łóżka. Czuje się słaba jak mała dziewczynka, a zarazem pełna siły. Przykłada wargi do jego warg. Delikatnie, ale z przekonaniem. Patrzy na niego, jakby oboje byli postaciami ze snu. Ludzie z wcześniejszego życia wydają jej się teraz obojętni, dawne rzeczy – odległe. Nowe piękno świata upaja ją i sprawia, że chce się znów otworzyć, podjąć kolejne ryzyko. Tak, jakby to uczucie tryskało z podziemi schroniska, z głębin wulkanu. Jakby krył się tam metalowy ptak, którego zduszony silnik ryczał i dyszał, niecierpliwie próbując wyrwać się z pęt i poszybować w dal. Kręciło jej się w głowie, jak we młynie obracały się myśli i epoki, cienie rozpierzchały się, zjawy znikały. Ale jedna z nich, zwiewna i złośliwa, powoli wspinała się ścieżką, pośród dymu podziemnych wyziewów. Gdy doszła do polany, jej kształt nabrał ostrości, a oniryczny nastrój natychmiast minął. Oczom Isabelli, która, choć bardzo chciała, i tak już nie mogła zasnąć, ukazała się rzeczywistość. Na delikatnej twarzy kobiety znów malowała się rozpacz. Wtedy zadzwonił telefon.

[...]

…W drodze do Agrigento Isabella starała się odpędzić od siebie myśl, że już jest po wszystkim. Na próżno. Nie mogła wyzbyć się przeczucia, które powodowało bolesny ucisk w gardle. Miała sobie za złe, że zgodziła się wyjechać i zostawić ojca samego. Sprzeczne uczucia ścierały się, gdy rozmyślała o tym, do czego doszło tak szybko, tak nieprzewidzianie. Prawie straciła kontakt z rzeczywistością, z krajobrazami migającymi za oknem. Góry zdawały jej się chmurami, a chmury górami. Martwiła się o ojca, a jednocześnie próbowała uporządkować w głowie to, do czego doszło na Etnie. W tej sprawie kłóciły się w niej dwie Isabelle. Pierwsza dziwiła się, że tak bez reszty oddała się miłosnemu porywowi, który nie mógł trwać dłużej niż kilka dni. Zawsze tak było. Zresztą, on wyjedzie. Uznała, że powinna jak najszybciej zapomnieć o tej historii. Nawet przez kilka minut myślała, że już jej się udało. „Po prostu musiało do tego dojść” – tłumaczyła tej drugiej Isabelli. Gdy jednak wyrwało jej się: „A teraz nie mogę z tym dojść do ładu”, zauważyła, że ta druga uśmiecha się ironicznie. Zrozumiała, że łatwo się od niego nie uwolni. Nigdy nie umiała stanowczo przeciwstawić się swojemu drugiemu „ja”. Trwało więc cicho w jej wnętrzu, bezgłośnie śledziło jej ciągły niepokój. Spowodowany rozdarciem bierny bezruch nazywała „samokontrolą”, wierząc, że naprawdę nad sobą panuje. Teraz nawet tej wierze nie mogła się oprzeć. Bała się, że ten nagły przypływ życia nie jest wyłącznie reakcją ciała. Nie był to wybuch po wieloletnim głodzie, przypadkowe natrafienie na dobrego kochanka. Wczorajsza noc obudziła w niej coś znacznie głębszego. To Linos spowodował przebudzenie. Dlatego nie mogła go utracić. Nie chciała stchórzyć. Choćby z ciekawości pozwoli swemu drugiemu „ja” wziąć jej życie w swoje ręce. Tylko Linos może idealnie połączyć jej przeszłość z teraźniejszością i przyszłością.

[...]

Najpierw pomyślała, że to wróżka. Dobra wróżka, która podeszła i chwyciła ją mocno za rękę, by znów wyprowadzić ją ku słońcu, mówiąc: „Biegnij, biegnij, moje dziecko”. Zaczęła więc biec, najszybciej jak potrafiła, zasapana, ze słowami modlitwy na ustach – „Pomóż mi, Panie Boże – Aiuta mi, Domine Dio”, by dodać sobie odwagi i znaleźć się już w domu. Tam czekał na nią spokój i światło. Czekali kuzyni i dzieci sąsiadów, będą się razem bawić. Będą się śmiać, ale i sobie dokuczać, potem zjedzą pieczoną ciecierzycę, pośpiewają. Zapomni o złych gigantach i o dobrej leśnej wróżce. Późnym wieczorem otuli się kołdrą, wsłuchana, jak jej ciotki opowiadają o dawnych czasach. W kominku trzaskać będzie zielone jeszcze drewno. Najbardziej jednak ucieszy się z tego, że ojciec się śmieje. Wreszcie, po tylu latach przygnębienia. I właśnie tak było. Ale gdy Annunziata zaczęła opowiadać bajki o dwucalowych elfach i czarownicach z Dodekameronu, które pukają do drzwi, ze strachu aż skuliła się w kącie. Wraz z innymi dziećmi słuchała uważnie, z szeroko otwartymi oczami, gotowa uciec na dźwięk byle hałasu dobiegającego z podwórka. Jak potem miałaby zasnąć? Tamtej nocy położyła się do łóżka roztrzęsiona i schowała głowę pod kołdrę. Lecz znów pojawiła się dobra wróżka z lasu świętego Grzegorza. „Śpij, śpij, moje dziecko” – mówiła. Isabella nie miała odwagi wyjrzeć spod kołdry, ale wreszcie rozpoznała w niej swoją matkę, taką, jaką znała ze zdjęcia stojącego na wielkim stole w salonie. Pozostała, przykryta, bez ruchu, wstrzymując oddech i trzymając ten obraz w pamięci, aż wreszcie zasnęła…

[...]

…Ze stacji kolejowej w Syrakuzach Linos wyruszył w kierunku Ortygii. Jak zahipnotyzowany minął ruiny świątyni Apollina. Idąc pieszo od źródła Aretuzy do zamku Maniace, nie widział ani nie słyszał niczego poza tym, co przeżył przed kilkoma godzinami z Isabellą. Krążąc w zaułkach, by dotrzeć do katedry, zupełnie nie zauważał wspaniale włączonych do barokowego projektu Andrei Palmy kolumn z doryckiej świątyni Ateny. Wciąż czuł zapach Isabelli i zrozumiał: przez całe życie walczył, by znaleźć sposób na zatrzymanie jej przy sobie. Czuł, że jest bliski odkrycia, które wystarczy do uzasadnienia całej jego egzystencji. Ale jaka namiętność nie wygasa po spełnieniu? Gdy nadejdą codzienne trudności, a drobne potrzeby staną się wielkim ciężarem, wszystkie idealizujące teorie, pruderyjne preteksty dla hedonizmu, umkną w jednej chwili. Najłatwiej byłoby na tym zakończyć. Obydwojgu pasowałaby ucieczka. Teraz, gdy mieli sobie jeszcze tyle do powiedzenia. Przecież wkrótce znów zapadnie cisza. Ona to zaakceptuje. Nawet zakochana – cóż za mocne słowo – jest na tyle dumna, że nie będzie domagać się niczego więcej. Odpowiedzialność znów więc spoczywała na nim. Biorąc pod uwagę tę odpowiedzialność, Linos poczuł, że nagle osuwa się do swojej młodzieńczej kryjówki. Do rozmarzenia, które sprawiło, że jego życie zamieniło się w krajobraz z popękanego szkła. Zauważał już w sobie nieodwołalną rysę i zdawał sobie sprawę, że od tej pory będzie musiał się z nią pogodzić. O ile prościej byłoby – myślał – gdyby Isabella była wytworem wyobraźni. W świecie, który by dla niej stworzył, wszystko by się układało. Któż rozdzielił prawdziwe życie od wyobraźni? Dlaczego ludzie nie mogą wybierać pomiędzy rzeczywistością a fikcją? Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Nauczył się jednak, że przypadkowe zdarzenie może zmienić życie, choć nie pojmował, czy sam znajduje się teraz na początku przyjemnej wspinaczki, czy o krok od bolesnego upadku. „A gdyby wszystko się teraz skończyło?” – usłyszał pytanie jakiegoś demona. „Może lepiej by się stało” – odpowiedział mu, udając obojętny ton – „zanim powoli zaciśnie się dusząca nas pętla świata, nim wszystko znów stanie się takie samo”. I aż musiał gorzko się roześmiać.

[...]

Światli ludzie mówią, że u nas jest brzydko. A mnie się podoba. Nie cierpię malowniczych okolic – rzucił jeden z kuzynów Pauzaniasza. Ruggero [przyjaciel Pauzaniasza – przyp. aut.] przytaknął. Choćby nie wiem ile postawili tu fabryk, nie zmienią charakteru tej ziemi i Sycylijczyków – dodał don Giuseppe, zwracając się serdecznie do Linosa. – Oni – wskazał na grupę miejscowych, którzy stanęli na dziedzińcu, by pożegnać zmarłego – zawsze pozostaną tacy sami. Mniejsza o elementy gotyckie, normandzkie, arabskie czy katalońskie. To wszystko maski. To ludzie decydują o kształcie zmian. Zawsze to oni nadają rytm, w każdych okolicznościach historycznych.

[...]

Gdy Linos podszedł do Isabelli, żeby się pożegnać, oboje poczuli, że nadchodzący czas wymagać będzie cierpliwości i zdecydowania. Cierpliwości od niego, a zdecydowania od niej. Nie będzie łatwo. Bo właśnie tych cnót do tej pory im brakowało. Odprowadziła go aż do furtki. Chłodny wiatr owiewał skórę, sprawiał, że liście falowały. Księżyc, na początku ostatniej kwadry, wyglądał zza chmur i oświetlał z czułością starożytne doryckie kolumny. Zbędne żale czy konieczne sekrety nie wyznaczyły granic ich uczuć. Nie były potrzebne. Gdy rozmawiali, Isabella gestem nakazała mu milczenie, by dosłyszeć melodię dochodzącą z doliny. Była to melodia, której słuchał jej ojciec. Słyszysz? – spytała, ściskając go za rękę. Może i niczego nie słyszał, ale szepnął „tak”. Ponieważ po raz pierwszy w życiu czuł się silny i przygotowany na najtrudniejsze. Najtrudniejsze, które zawsze zaczyna się jutro…

Kostas Hatziantoniou, Agrigento

Obyczajowo-filozoficzna powieść Kostasa Hatziantoniou, współczesnego greckiego pisarza przenosi nas do dzisiejszych i niegdysiejszych Włoch, na barwną z historii wyspę Sycylię do tyle antycznego co i współczesnego nam Akragas, a obecnie Agrigento. Na kanwie spisywanych przez miejscowego lekarza Pauzaniasza Anchite losów Empedoklesa, wybitnego filozofa greckiego snują się jak cienie losy kilku skoligaconych przez życie i więzi rodzinne bohaterów. Życia, osuwającego się w miłość i nienawiść, a więc po myśli czy też może raczej po drodze z ideami w które święcie wierzył antyczny twórca czterech kosmogonicznych żywiołów zawiadujących życiem ludzkim.     



powrót ››