Blog

 

21.01.2023

Ragtime

„…wszystko jest ulotne,

nawet język.”

[…]

W 1902 roku ojciec zbudował dom na Broadview Avenue w New Rochelle, w stanie Nowy Jork, na niewielkim pagórku. Trzypiętrowy, z małymi okienkami w spadzistym gontowym dachu, z wykuszami, oszkloną werandą i markizami w biało-niebieskie paski. Wprowadziliśmy się do tego solidnego domu pewnego słonecznego, czerwcowego dnia i przez wiele lat żyliśmy w przekonaniu, że wszystkie nasze dni będą zawsze ciepłe i jasne. Główne dochody ojca pochodziły z produkcji materiału na flagi, flag, najrozmaitszych dekoracji patriotycznych, a także sztucznych ogni. We wczesnych latach dwudziestego wieku na patriotyzmie można było jeszcze zarobić. Prezydentem był Teddy Roosevelt. Ludzie mieli zwyczaj zbierania się tłumnie na dworze organizując parady, koncerty publiczne, degustacje smażonych ryb, pikniki polityczne, zbiorowe wycieczki lub w halach na wiecach, koncertach, przedstawieniach wodewilowych, operach i balach. Wszystkie te imprezy przyciągały wielkie rzesze ludzkie, przenoszące się z miejsca na miejsce pociągami, parowcami, tramwajami. Taki panował wtedy styl, tak ludzie żyli. Kobiety były tęższe. Zwiedzały okręty floty wojennej, chroniąc się pod białymi parasolkami. Latem wszyscy ubierali się na biało. Rakiety tenisowe były ciężkie i miały eliptyczny kształt. Omdlenia z nadmiaru emocji seksualnych zdarzały się co chwila. Murzyni nie istnieli. Nie istnieli też imigranci. W niedzielę po południu, zaraz po obiedzie, ojciec i matka szli na górę i zamykali się w sypialni. Dziadek zasypiał w bawialni na kanapie. Chłopiec w marynarskiej bluzie siadał na werandzie i odganiał muchy. Młodszy brat matki opuszczał dom, schodził ze wzgórza, wsiadał do tramwaju i jechał do ostatniego przystanku, za którym ciągnęło się już tylko puste pole porośnięte wysoką, bagienną trawą. Był to młody samotnik z jasnym wąsem, którego uważano za człowieka mającego trudności z odnalezieniem własnego ja. Powietrze przesycone było solą. Młodszy brat matki miał na sobie białe płócienne ubranie, a na głowie słomkowy kapelusz. Podwijał nogawki spodni i boso przemierzał podmokłą łąkę. Spod jego nóg zrywały się mewy. Działo się to w tym okresie naszej historii, kiedy malował swoje obrazy Winslow Homer. Wschodnie wybrzeże słynęło jeszcze z pewnego szczególnego światła, a Winslow Homer to światło malował. Nadawało ono morzu atmosferę ciężkiej, apatycznej grozy, jego zimne promienie uwypuklały skały i mielizny wybrzeży Nowej Anglii. Zdarzały się niczym niewytłumaczone zatonięcia statków i bohaterskie akcje ratunkowe. Dziwne rzeczy działy się w latarniach morskich i szałasach ukrytych w sitowiu dzikiej plaży. W Ameryce seks i śmierć były niemal jednoznaczne. Wiele kobiet uciekało ze swoich domów, potem umierały w konwulsjach ekstazy. Jeżeli miały zamożne rodziny, to robiły one wszystko, żeby zatuszować skandal opłacając reporterów. Czytało się o tych historiach pomiędzy wierszami dzienników i periodyków.

[…]

Ostatnio, na przykład, interesował się żywo pracą i karierą iluzjonisty Harry’ego Houdiniego. Jednakże nie chciano go zabrać na występ tego słynnego artysty. Houdini był główną atrakcją ówczesnych wodewilów. Jego widownia składała się z ludzi biednych – tragarzy, domokrążców, a także policjantów i dzieci. Prowadził niedorzeczny tryb życia. Jeżdżąc po całym świecie kazał się wiązać i więzić na wszelkie skomplikowane sposoby i zawsze się wyzwalał. Przywiązywano go do krzesła. Uwalniał się. Zakuwano go w kajdanki, nogi brano mu w dyby, zakładano kaftan bezpieczeństwa i zamykano w szafie. Uwalniał się. Uwalniał się ze skarbców bankowych, z zabitych gwoździami beczek, z zaszytych worków pocztowych. Uwolnił się z wybitej blachą cynkową skrzyni fortepianu marki Knabe, z olbrzymiej piłki futbolowej, z żeliwnego kotła, z biurka z zamknięciem żaluzjowym, z gigantycznej skóry od kiełbasy. Jego wyczyny były tym bardziej tajemnicze, że nigdy nie uszkadzał pojemników, z których się wyzwalał, i nie pokazywał, jak je otwiera. Odsłaniano kurtynę i oto stał rozchełstany, ale triumfalnie uśmiechnięty obok na pozór nie tkniętego pojemnika, w którym przed chwilą był uwięziony. Pozdrawiał widzów machając rękami. Wydostał się z wypełnionej wodą bańki na mleko. Uciekł z kibitki, takiej, jakie wiozły więźniów na Sybir. Uwolnił się z chińskiego krzyża tortur. Z hamburskiego więzienia. Z angielskiego statku-więzienia. Z więzienia w Bostonie. Przykuwano go łańcuchami do opon samochodowych, do kół wodnych, do armat, a on się wyzwalał. Z zakutymi w kajdanki rękami skakał z mostu do Missisipi, do Sekwany, do Mersey, aby po chwili wyłonić się na powierzchnię i pozdrawiać tłumy. Wieszano go głową w dół – i owiniętego kaftanem bezpieczeństwa – na dźwigach, dwupłatowcach i dachach budynków. Ubrano go w odpowiednio obciążony strój nurka, odcięto dopływ powietrza i spuszczono do oceanu. Wypłynął. Raz zakopano go żywcem w grobie, ale ta próba nie udała się. Uratowano go w ostatniej chwili. Ziemia jest zbyt ciężka, powiedział dysząc. Krew sączyła się spod jego paznokci, piasek osypywał się z oczu. Był blady jak śmierć, nie mógł stać. Jego asystent dostał torsji. Houdini dyszał, kaszlał i pluł krwią. Oczyszczono go i odwieziono do hotelu. Dzisiaj, blisko pięćdziesiąt lat po jego śmierci, ludnie jeszcze tłumniej przychodzą na tego rodzaju widowiska.

[…]

Nazajutrz rano, po konferencji prasowej połączonej ze śniadaniem zakrapianym szampanem, członkowie ekspedycji polarnej Peary’ego odbili od brzegu East River niewielkim, ale solidnie zbudowanym statkiem o nazwie „Roosevelt”. Eskortowały go kutry straży pożarnej puszczając wysoko w powietrze fontanny wody, które mieniły się wszystkimi kolorami tęczy w promieniach wschodzącego nad miastem porannego słońca. Statki pasażerskie żegnały ich basowym trąbieniem. W kilka dni później, kiedy „Roosevelt” znajdował się na pełnym morzu, ojciec także doznał pewnego rodzaju olśnienia. Stał przy burcie i nagle poczuł w kościach potężny rytm oceanu. Nieco później „Roosevelta” mijał statek wypełniony po brzegi imigrantami z Europy. Ojciec przyglądał się przecinającemu fale oceanu błyszczącemu, szerokiemu kadłubowi statku. Na pokładach kłębił się tłum ludzi. Kilka tysięcy męskich głów w miękkich kapeluszach. Kilka tysięcy głów kobiecych nakrytych chustkami. Statek nędzarzy, z którego patrzało na ojca tysiące ciemnych oczu. Ojciec, człowiek z natury spokojny, był wstrząśnięty do głębi. Ogarnęła go dziwna rozpacz. Podniósł się wiatr, niebo pokryły chmury. Wielki ocean zaczął się piętrzyć i rozwalać, jak gdyby składał się z gigantycznych granitowych brył i milionów zsuwających się łupkowych tarasów. Ojciec wodził wzrokiem za statkiem; aż stracił go z oczu. A przecież na jego pokładzie znajdowali się po prostu nowi klienci, albowiem wszyscy imigranci przykładali wielką wagę do amerykańskiej flagi.

[…]

Większość imigrantów przyjeżdżała z Włoch i Europy Wschodniej. Przewożono ich szalupami na Ellis Island. Tam, w dziwnej, bogato zdobionej przechowalni ludzi, w gmachu z czerwonej cegły i szarego kamienia, przywiązywano im kartki z nazwiskiem, kazano wziąć prysznic i sadzano na ławach w poczekalniach. Natychmiast odczuwali władzę urzędników imigracyjnych. Zmieniali przybyszom nazwiska, jeżeli nie potrafili ich wymówić, i rozdzielali rodziny każąc wracać do swego kraju ludziom starym, chorym na oczy lub takim, którzy wyglądali na hołotę albo wichrzycieli. Była to istotnie oszałamiająca władza. Imigrantom przypominała stosunki w ich własnych krajach. Wreszcie wychodzili na ulice i jakoś wchłaniały ich slumsy. Nowojorczycy gardzili nimi, bo byli brudni, nie umieli ani pisać, ani czytać. Cuchnęli rybą i czosnkiem. Mieli ropiejące wrzody. Nie znali pojęcia honoru i pracowali za byle jaką zapłatę. Kradli. Pili. Gwałcili własne córki. Mordowali się nawzajem z najbłahszych powodów. Najbardziej nienawidzili ich Irlandczycy, Amerykanie w drugim zaledwie pokoleniu, których ojcowie mieli na sumieniu takie same grzechy. Irlandzkie wyrostki ciągnęły starych Żydów za brody i powalały na ziemię. Przewracały też stragany włoskich przekupniów. Przez okrągły rok ulicami miasta przejeżdżały wozy i zbierały ciała bezdomnych. Późną nocą w kostnicach zjawiały się stare kobiety w chustkach na głowach w poszukiwaniu zwłok mężów czy synów. Zwłoki leżały na metalowych stołach. Na każdym stole był prysznic, a dokoła jego brzegu rynna, do której spływała woda spryskująca zwłoki. Woda ta ciekła po zwróconych ku górze twarzach zmarłych, jak strumienie nie dających się powstrzymać łez. Ale po pewnym czasie zaczynano przebąkiwać o lekcjach gry na fortepianie. Ludzie urządzali się jakoś. Otrzymywali pracę przy tłuczeniu kamieni brukowych. Śpiewali. Opowiadali kawały. Rodzina mieszkała w jednym pokoju i wszyscy pracowali: mama, tata i dziewczynka w fartuszku na szelkach. Mama i dziewczynka szyły pumpy, za co płacono siedemdziesiąt centów od tuzina. Pracowały od świtu do nocy. Tata handlował po ulicach. Powoli poznawali miasto. Pewnej niedzieli ogarnięci szaleńczą rozrzutnością zapłacili dwanaście centów za przejazd tramwajem do górnej części miasta. Przespacerowali się po Madison Avenue i po Piątej Alei przyglądając się rezydencjom. Właściciele nazywali je pałacami. I rzeczywiście były to pałace. Wszystkie zaprojektował Stanford White. Tata był socjalistą. Patrzył na te pałace i czuł gniew w sercu. Szli szybkim krokiem. Policjanci w wysokich hełmach patrzyli na nich. W tej części miasta, na szerokich pustych chodnikach, policja niechętnie widziała imigrantów. Tata wytłumaczył mamie i dziewczynce, że to dlatego, iż przed kilkoma laty w Pittsburghu pewien imigrant zastrzelił magnata stalowego Henry’ego Fricka.

[…]

Mimo zabójczych upałów politycy ubiegający się o ponowny wybór zapraszali swoich zwolenników na wycieczki za miasto. Pod koniec lipca jeden z nich zorganizował paradę przez ulice Czwartego Okręgu. Wsunął sobie gardenię do butonierki. Orkiestra grała marsza Sousy. Zwolennicy kandydata sunęli za orkiestrą, która zaprowadziła ich na brzeg rzeki. Tam wszyscy wsiedli na pokład parowca „Grand Republic” i popłynęli przez Zatokę Long Island do miasteczka Rye położonego tuż za New Rochelle. Parowiec, na którym tłoczyło się pięć tysięcy ludzi, był przeładowany i wkrótce zaczął się silnie przechylać w prawo. Słońce przypiekało niemiłosiernie. Stłoczeni na pokładzie pasażerowie przechylali się przez burty, żeby nabrać choćby odrobiny świeżego powietrza w płuca. Powierzchnia wody była gładka jak szkło. W Rye wszyscy wysiedli i pomaszerowali do „Pawilonu”, gdzie ustawiono długie stoły. Mały zastęp ubranych na biało kelnerów podał tradycyjną zupę rybną. Po posiłku zaczęły się przemówienia z muszli orkiestrowej przybranej wstęgami w patriotycznych barwach. Dostarczyła je firma ojca. W całym parku rozmieszczono transparenty z nazwiskiem kandydata wypisanym złotymi zgłoskami, rozdawano proporczyki w barwach narodowych zamocowane na pozłacanych kijkach. Zwolennicy kandydata spędzili resztę popołudnia popijając piwo rozlewane z wielkich beczek, grając w baseball i zabawiając się rzucaniem podków. Na łąkach, w wysokiej trawie, mężczyźni ucinali sobie drzemki zasłoniwszy twarze kapeluszami. Pod wieczór podano kolację, orkiestra wojskowa urządziła koncert, po czym nastąpił kulminacyjny punkt wycieczki – fajerwerki. Młodszy brat matki przyjechał, żeby osobiście dopilnować tej sprawy. Bardzo lubił projektować fajerwerki. Była to jedyna praca, która go naprawdę interesowała. Rakiety wystrzelały w duszne, naelektryzowane wieczorne powietrze. Niebo nad zatoką rozdzierały błyskawice. Wielka kula ognia przetaczała się nad powierzchnią wody. Na nocnym niebie wyrosła gigantyczna twarz kobiety z profilu, niczym nowa konstelacja. Deszcz białych, czerwonych i błękitnych iskier spływał na ziemię, niczym deszcz gwiazd, ogniste kule wybuchały jak bomby, oświetlając stary parowiec przycumowany do mola. Wszyscy klaskali w dłonie i wznosili okrzyki. Kiedy fajerwerki się skończyły, zapalono pochodnie, żeby wytyczyć drogę na przystań. Teraz stary parowiec przechylał się w lewą stronę.

[…]

Houdini był człowiekiem dość prymitywnie ambitnym i postęp techniczny budził w nim niepokój. Chlubił się tym, że na nędznych deskach sceny potrafi budzić w ludziach podziw i strach. A tymczasem człowiek zaczął latać w powietrzu na maszynach, ścigać się na automobilach pędzących z szybkością stu kilometrów na godzinę. Roosevelt pobił Hiszpanów na wzgórzu San Juan, a teraz posłał flotę złożoną z białych okrętów w rejs dokoła świata – okrętów wojennych, białych jak jego zęby. Bogaci wiedzieli, co się liczy. Patrzyli na niego jak na dziecko albo na wariata. A przecież narzucił sobie żelazną dyscyplinę, dążył we wszystkim, co robił, do absolutnej perfekcji, zgodnie z amerykańskim ideałem. Dbał o kondycję fizyczną niczym atleta. Nie palił i nie pił. Wiedział, że jest równie silny jak każdy inny mężczyzna z jego, wagą. Czasami napinał mięśnie brzucha i z uśmiechem proponował ludziom, żeby bili go pięściami ze wszystkich sił w splot słoneczny. Był ogromnie silny, zwinny i – jak tego wymagał jego zawód – odważny. Ale dla bogatych wszystko to nie miało znaczenia. Jeden z jego nowych popisów polegał na tym, że wychodził z dużej zamkniętej kasy pancernej, po chwili otwierał ją i oczom widzów ukazywał się jego asystent ze skutymi rękami, który przed chwilą jeszcze stał na scenie. Cieszyło się to wielkim powodzeniem. Pewnego wieczoru po przedstawieniu menażer Houdiniego powiedział mu, że dzwoniła niejaka pani Stuyvesant Fish z Siedemdziesiątej Ósmej Ulicy prosząc, aby wystąpił na urządzanym przez nią balu. Pani ta należała do najwyższych sfer towarzyskich. Słynęła z dowcipu, kiedyś wydała przyjęcie, na którym wszyscy musieli bełkotać dziecinnym językiem. Tym razem pani Fish oświadczyła, że wyprawia bal dla uczczenia pamięci przyjaciela, zmarłego niedawno Stanforda White’a, który zaprojektował jej dom w stylu pałacu dożów. Dożowie rządzili republikami Wenecji i Genui. Nie chcę mieć nic wspólnego z tymi ludźmi, oświadczył Houdini menażerowi. Ten przekazał pani Fish wiadomość, że Houdini jest zajęty. Podwoiła honorarium. Bal odbył się w poniedziałek. Okazał się pierwszą wielką imprezą nowego sezonu. Około godziny dziewiątej Houdini zajechał przed rezydencję wynajętym Pierce Arrow, w towarzystwie menażera i asystenta. Za samochodem jechała ciężarówka z jego akcesoriami. Menażerowi i asystentowi kazano wejść przez drzwi dla dostawców. Houdini nie wiedział o tym, że pani Stuyvesant Fish zaangażowała na ten wieczór część zespołu cyrku Barnuma i Baileya. Lubiła szokować starych pryków. Houdiniego zaprowadzono do pokoju wyglądającego jak poczekalnia, gdzie otoczyła go gromada najdziwniejszych na świecie ludzi, którzy oczywiście o nim słyszeli i koniecznie chcieli go dotknąć rękami. Były wśród nich dziwne stworzenia pokryte łuszczącą się, opalizującą skórą, ludzie, którym ręce wyrastały prosto z ramion, karły o głosach brzmiących jakby poprzez słuchawkę telefonu, siostry syjamskie odchylone w przeciwne strony, jakiś mężczyzna, który podnosił ciężary za pomocą żelaznych obręczy przytwierdzonych na stałe do piersi. Houdini zdjął pelerynę, cylinder, białe rękawiczki i podał je asystentowi. Opadł na fotel. Jego pomocnicy czekali na instrukcje. Potworki jazgotały.

[…]

Na samym początku swojej kariery Houdini pracował w niewielkim cyrku w zachodniej Pensylwanii. Teraz, żeby się uspokoić, próbował sobie przypomnieć przyjaźnie z tamtych lat. Jedna karlica wysunęła się naprzód i kazała cofnąć się reszcie potworków o kilka kroków. Okazało się, że jest to Lavinia Warren, wdowa po generale Tomciu Paluchu, najsłynniejszym karle wszechczasów. Lavinia Warren Paluch miała na sobie wspaniałą suknię wieczorową, dostarczoną jej przez panią Fish. Pani Fish chciała zakpić ze swojej rywalki, pani Williamowej Astor, która poprzedniej wiosny pokazała się w tym właśnie modelu na kilku przyjęciach. Karlica miała włosy uczesane dokładnie tak jak pani Astor, a na szyi i rękach błyszczące kopie astorowskich klejnotów. Dobiegała siedemdziesiątki i nosiła się jak prawdziwa dama. Pięćdziesiąt lat temu, zaraz po ślubie, Lavinia i pułkownik Tom Paluch zostali przyjęci w Białym Domu przez prezydenta Lincolna i jego żonę. Houdiniemu zaczęło zbierać się na płacz. Lavinia nie występowała już w cyrku, przyjechała jednakże do Nowego Jorku z Bridgeport, ze swojego pięknego, drewnianego domu z ozdobną szczytową ścianą i długim tarasem na dachu, bo potrzebowała pieniędzy na jego utrzymanie. Tylko dlatego zgodziła się na dzisiejszy występ. Mieszkała w Bridgeport, bo chciała być blisko grobu męża, który zmarł wiele lat temu i któremu na cmentarzu Mountain Grove wystawiła marmurowy pomnik ukazujący go stojącego na wysokiej kolumnie. Lavinia miała sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Sięgała Houdiniemu równo do kolan. Z wiekiem zgrubiał jej głos i brzmiał teraz jak głos normalnej, dwudziestoletniej dziewczyny. Miała błyszczące, niebieskie oczy, srebrnobiałe włosy, piękną, jasną cerę i sieć drobniutkich zmarszczek na policzkach. Przypominała Houdiniemu matkę. Bądź taki dobry, chłopcze, powiedziała Lavinia, i zrób dla nas małe przedstawienie. Houdini wykonał dla potworków kilka prostych sztuk i trochę żonglerki. Wsunął do ust kulę bilardową, zamknął usta, otworzył je, kuli nie było. Zamknął, je ponownie, otworzył i wypluł kulę. Przebił sobie prawy policzek zwykłą igłą do szycia. Otworzył zaciśniętą dłoń. Trzymał w niej żywe kurczątko. Wyciągnął sobie z ucha kilka metrów kolorowego jedwabiu. Potworki były zachwycone. Klaskały i zanosiły się śmiechem. Kiedy Houdini uznał, że spełnił swą powinność, wstał i powiedział menażerowi, że nie wystąpi przed gośćmi pani Stuyvesant Fish. Menażer usiłował go skłonić do zmiany decyzji. Houdini pchnął drzwi i wybiegł z pokoju. Natychmiast oślepiły go światła kryształowych żyrandoli. Znalazł się w sali balowej pałacu dożów. Na balkonie grała orkiestra smyczkowa. Długie, różowe firanki zasłaniały okna, które zdobiły niegdyś dach bocznej nawy jakiegoś europejskiego kościoła. Po marmurowej posadzce walcowało czterysta par. Houdini przesłonił ręką oczy i nagle zobaczył nacierającą na niego panią Fish we własnej osobie. W jej wysoko upiętych i ozdobionych brylantami włosach sterczały pióra, na szyi kołysały się sznury pereł, z ust wydobywała się dowcipna uwaga, niczym piana z ust epileptyka. Mimo takich przeżyć Houdini nigdy nie zdobył tego, co nazywa się potocznie świadomością polityczną. Nie umiał wyciągać wniosków z przykrych doświadczeń. Aż do końca nie był pewny sensu swojej kariery, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak przełomowy charakter miało jego życie. Był Żydem. Naprawdę nazywał się Erich Weiss. Kochał ponad wszystko matkę, którą umieścił w ładnym domu przy Sto Trzynastej Ulicy Zachodniej. Tak się złożyło, że w owym czasie do Ameryki przyjechał Zygmunt Freud celem wygłoszenia cyklu wykładów na Uniwersytecie Clarka w Worcester, w stanie Massachusetts, toteż Houdiniemu wraz z Al Jolsonem przeznaczone było zostać ostatnim bezwstydnym wielbicielem swojej matki, spadkobiercą takich dziewiętnastowiecznych postaci jak Poe, John Brown, Lincoln i James McNeill Whistler. Freud, oczywiście, nie od razu został w Ameryce entuzjastycznie przyjęty. Kilku zawodowych psychiatrów rozumiało znaczenie jego teorii, ale dla większości słuchaczy był po prostu kolejnym niemieckim seksuologiem, zwolennikiem wolnej miłości, używającym wielkich słów dla mówienia nieprzyzwoitych rzeczy. Co najmniej dziesięć lat musiało upłynąć, zanim Freud z satysfakcją stwierdził, że jego idee zaczynają na dobre niszczyć życie seksualne Amerykanów.

[…]

W miastach Ameryki powstawały zbrojownie. W kopalniach górnicy mieli dniówkę dolar sześćdziesiąt za wydobycie trzech ton węgla. Mieszkali w budach należących do właścicieli kopalń, kupowali żywność w ich sklepach. Na plantacjach tytoniu Murzyni zbierali liście po trzynaście godzin dziennie – mężczyźni, kobiety, dzieci. Płacono im sześć centów za godzinę. Dzieci nie były dyskryminowane. Ceniono je i zatrudniano wszędzie. Nie narzekały, tak jak to często czynili dorośli. Pracodawcy mówili o nich, że są jak radosne elfy. Jedynym problemem był ich brak wytrzymałości. Chociaż szybsze i zwinniejsze od dorosłych, pod wieczór zaczynały tracić siły. W fabrykach konserw i tkalniach – w tych właśnie godzinach – ulegały wypadkom, obcinało im palce, miażdżyło stopy lub ręce. Trzeba je było pilnować, żeby nie zasypiały. W kopalniach sortowały węgiel i czasami wpadały do korytarza zrzutowego i ginęły. Ostrzegano je, żeby były ostrożne. Każdego roku linczowano około stu Murzynów. Tyluż górników ginęło od pożarów w kopalniach. Co najmniej tyleż dzieci zostawało kalekami. Mogłoby się wydawać, że są określone normy wypadków. Na przykład: norma śmierci z głodu. Powstały kartele naftowe, kartele bankowe, kartele kolejowe, kartele mięsne i kartele stalowe. Powstała moda na opiekowanie się biedotą. W pałacach Nowego Jorku i Chicago urządzano dobroczynne bale, na które goście przychodzili w łachmanach, jedzenie podawano na cynowych talerzach, trunki w wyszczerbionych kubkach. Sale dekorowano w stylu wnętrza kopalni, z szynami, kaskami i lampami górniczymi. Scenografowie teatrów przemieniali ogrody na ubogie fermy, a wytworne jadalnie na przędzalnie bawełny. Na srebrnych tacach podawano gościom niedopałki cygar. Przemalowani na Murzynów śpiewacy zabawiali gości murzyńskimi piosenkami. Pewna dama zaprosiła przyjaciół na bal w rzeźni. Gości przebrano w długie fartuchy i białe czepki ochronne. Spożywano kolację i tańczono pod krwawymi połciami mięsa zawieszony mi na ruchomych blokach. Wnętrzności zwierząt poniewierały się pod nogami. Dochód przeznaczony był na cel dobroczynny.

[…]

Pewnego dnia Tata zaprosił ją na wiec zorganizowany przez Socjalistyczny Związek Artystów Wschodniej Części Dolnego Manhattanu i siedem innych stowarzyszeń. Było to bardzo ważne wydarzenie. Głównym mówcą miała być ni mniej, ni więcej tylko Emma Goldman we własnej osobie. Tata wytłumaczył Ewelinie, że wprawdzie jest gorącym przeciwnikiem Emmy – ona jest anarchistką, on zaś socjalistą – szanuje ją za osobistą odwagę i uczciwość i dlatego zgodził się na chwilowe zawieszenia broni pomiędzy socjalistami a anarchistami, chociażby na dzisiejszy wieczór, zwłaszcza że pieniądze, jakie miano zebrać na sali, przeznaczone były na fundusz strajkowy robotników fabryki bluzek i stalowni w McKeesport, w Pensylwanii, oraz na obronę anarchisty Francisco Ferrery, któremu groziła kara śmierci i egzekucja w Hiszpanii za namawianie robotników do strajku generalnego. Ewelina o mało nie utonęła w tej retoryce radykalnego idealizmu. Nie miała odwagi powiedzieć Tacie, że nie wie, czym różni się anarchizm od socjalizmu i że przeraża ją perspektywa zobaczenia osławionej Emmy Goldman. Nasunęła szal na włosy, chwyciła małą za rękę i poszła za Tatą na Czternastą Ulicę Wschodnią do Domu Robotnika. W pewnej chwili odwróciła się, chcąc się przekonać, czy nieśmiały adorator za nią idzie, i oczywiście zobaczyła go w odległości kilkunastu metrów. Słomkowy kapelusz zasłaniał mu szczupłą twarz. Emma jako temat przemówienia wybrała postać wielkiego dramaturga Ibsena, którego sztuki, mówiła, zawierają wszystkie dane potrzebne do analizy dzisiejszych społeczeństw. Emma nie grzeszyła urodą. Była krępa, przysadzista, miała męską twarz o szerokiej szczęce, a na nosie szkła w rogowej oprawie, które powiększały jej oczy do tego stopnia, że robiła wrażenie osoby nieustannie wzburzonej tym, co widzi dokoła siebie. Miała piękny głos, ogromną żywotność i Ewelina z ulgą stwierdziła, że Emma Goldman jest zwykłą kobietą – na dodatek raczej drobną. Porwało ją przemówienie pełne podniosłych idei, jej myśli zaczęły płynąć wartko niczym wody wezbranej rzeki. Na sali było gorąco, panowała w niej podniecającą atmosfera, toteż Ewelina opuściła szal na ramiona. Publiczność składała się z blisko stu ludzi. Niektórzy siedzieli na ławkach, inni podpierali ściany. Goldman przemawiała zza stołu w głębi sali. Przy drzwiach stali ostentacyjnie policjanci i w pewnym momencie jeden z nich usiłował przerwać odczyt Emmy twierdząc, że zgodnie z zapowiedzią na plakatach miała mówić o dramacie, a zamiast tego mówi o Ibsenie. Rozległy się gwizdy i krzyki, policjant pośpiesznie opuścił salę. Emma Goldman nie brała udziału w ogólnej radości. Wiedziała z doświadczenia, co z reguły robi policja, kiedy czuje się obrażona. Mówiła teraz bardzo szybko, a oczami wodziła po twarzach słuchaczy i co chwila zatrzymywała się na alabastrowej twarzy Eweliny Nesbit, która siedziała w pierwszym rzędzie na prawo od stołu, pomiędzy dziewczynką a Tatą. Było to honorowe miejsce należące się Tacie jako prezesowi Socjalistycznego Związku Artystów. Miłość i wolność! – wołała Emma Goldman. Ci, którzy tak jak pani Alving zapłacili krwią i łzami za swoje duchowe przebudzenie, odrzucają instytucję małżeństwa jako oszustwo, jako zwykłą, nędzną kpinę. Niektórzy słuchacze, a wśród nich Tata, krzyknęli: Nie! Nie! Towarzysze i bracia, powiedziała Emma Goldman, czy wy, jako socjaliści, nie rozumiecie, że połowa rodzaju ludzkiego żyje w podwójnej niewoli? Czy nie rozumiecie, że system, który was eksploatuje, wpływa także na to, jak zgodnie z jego dążeniem żyjecie z waszymi kobietami? Nie w wolnych związkach, a w niewoli. Wszyscy reformatorzy mówią dzisiaj o zagadnieniu białego niewolnictwa. Ale jeżeli białe niewolnictwo jest problemem, to czyż nie jest nim również małżeństwo? Czy nie widzicie związku pomiędzy instytucją małżeństwa a instytucją domów publicznych? W tym momencie na sali rozległy się okrzyki: Wstyd! Wstyd! Tata przycisnął do siebie małą i zasłonił jej uszy rękami. Jakiś mężczyzna wstał i zaczął krzyczeć. Emma Goldman próbowała go uciszyć gestami. Towarzysze, dobrze, że mamy różne poglądy, ale nie traćmy panowania nad sobą i nie dajmy policji pretekstu do interwencji. Ludzie obejrzeli się za siebie i zobaczyli około tuzina policjantów w tłumie przy drzwiach. Prawda jest taka, mówiła szybko Emma, że kobiety nie mają prawa głosu, nie mogą kochać mężczyzn z własnego wyboru, nie mogą rozwijać swoich umysłów i charakterów, nie mogą żyć w pełni i korzystać z wielkiej przygody, jaką jest życie, nie, towarzysze, nie mogą! A dlaczego? Czyżby cała nasza mądrość umieszczona była w macicy? Czy nie potrafimy pisać książek, wykładać na uniwersytetach, grać na instrumentach i tworzyć teorii ku naprawie losu ludzkiego? Czy naszym przeznaczeniem musi być wyłącznie służenie sprawom ciała? Jest tu dzisiaj wśród nas jedna z najwybitniejszych Amerykanek, kobieta, którą nasze kapitalistyczne społeczeństwo zmusiło do mobilizowania wszystkich jej talentów wyłącznie do budzenia w mężczyznach pożądania.

[…]

Kiedy Berkman i ja mieliśmy po dwadzieścia kilka lat, byliśmy kochankami i rewolucjonistami. W Pittsburghu wybuchł wtedy strajk. W stalowni pana Carnegie’ego w Homestead. Pan Carnegie postanowił zniszczyć związek zawodowy, pojechał sam do Europy i pozostawił na placu pełnomocnika, tego łajdaka Henry’ego Clay Fricka. Frick sprowadził całą armię pinkertończyków. Robotnicy stalowni strajkowali., z powodu obniżki zarobków. Fabryka stoi nad rzeką Monongahelą, więc Frick przywiózł pinkertończyków łodziami i wysadził ich na brzeg, tuż pod stalownią. Wywiązała się walna bitwa. Można powiedzieć – wojna. Kiedy się skończyła, doliczono się dziesięciu zabitych i dziesiątki rannych. Pinkertończycy musieli się wycofać. Wtedy Frick zwrócił się do rządu o pomoc. Przybyła policja stanowa i otoczyła robotników. Wówczas Berkman i ja zdecydowaliśmy się na dokonanie zamachu. Żeby dodać ducha walczącym robotnikom, żeby zrewolucjonizować ich walkę. Postanowiliśmy zabić Fricka. Ale byliśmy w Nowym Jorku i nie mieliśmy pieniędzy ani na kolej, ani na kupno rewolweru. I właśnie wtedy nałożyłam na siebie haftowaną bieliznę i ruszyłam na Czternastą Ulicę. Jakiś starszy człowiek dał mi dziesięć dolarów i kazał iść do domu. Resztę pożyczyłam. Ale gdyby nie było innego wyjścia, zrobiłabym to, żeby zabić Fricka. A także dla Berkmana i dla rewolucji. Na dworcu pożegnałam go pocałunkiem. Miał zastrzelić Fricka i popełnić samobójstwo i w czasie rozprawy. Biegłam przez chwilę za pociągiem. Mieliśmy pieniądze na jeden tylko bilet. Powiedział, że do tego zadania wystarczy jedna osoba. Berkman wdarł się do gabinetu Fricka i strzelił do skurwysyna trzy razy. Trafił go w kark i szyję. Polała się krew. Frick osunął się na podłogę. Do gabinetu wpadli ludzie. Zabrali Berkmanowi rewolwer. Miał jeszcze nóż. Dźgnął Fricka w nogę. Wyrwali mu nóż. Wsunął sobie coś do ust. Siłą rozwarli mu szczęki. Była to kapsułka z piorunianem rtęci. Gdyby udało mu się ją rozgryźć, cały pokój i wszyscy znajdujący się w nim ludzie wylecieliby w powietrze. Odgięli mu głowę do tyłu. Wyjęli z ust kapsułkę. Pobili do utraty przytomności.

[…]

Stamtąd ekspedycja miała wyruszyć na podbój bieguna poprzez skute lodem morze. Wszyscy członkowie wyprawy uczyli się powożenia psimi zaprzęgami i budowania igloo. Mathew Henson, Murzyn i najbliższy współpracownik Peary’ego, kierował tymi przygotowaniami. W czasie swoich licznych ekspedycji Peary wypracował pewien system. Wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły życia w arktycznych warunkach zostały przez niego przemyślane i były składową częścią tego systemu. A więc budowa sani i materiał, z jakiego powinny być zbudowane, asortyment zapasów żywnościowych, rodzaj puszek do ich konserwowania, sposób, w jaki należało je umocowywać na saniach, ubiór i bielizna członków ekspedycji, sposób zaprzęgania psów, rodzaj noży, gatunek broni, zapałek i metoda utrzymywania ich w suchym stanie, wzór okularów chroniących oczy przed śnieżną ślepotą i tak dalej. Peary chętnie mówił o swoim systemie, który w zasadzie był oparty na obserwacji życia Eskimosów, w każdym razie na pewno, jeżeli chodzi o futrzaną odzież, odżywianie składające się głównie z mięsa miejscowej zwierzyny i posługiwanie się psimi zaprzęgami. Ojciec zrozumiał to zupełnie niespodzianie pewnego dnia, kiedy przypadkiem stojąc na nadbudówce był świadkiem awantury urządzonej przez Peary’ego Eskimosowi, który niezbyt starannie wywiązał się z powierzonego mu zadania. Po chwili Peary szurając nogami wszedł na pokład i mijając ojca powiedział mimochodem: Eskimosi to dzieci i trzeba ich tak traktować. Ojciec był skłonny zgodzić się z nim, chociażby dla świętego spokoju. Przypomniał sobie obserwację sprzed dziesięciu laty, kiedy na Filipinach walczy! pod dowództwem generała Leonarda F. Wooda z partyzantami Sulu. Nasi mali czarni bracia muszą dostać nauczkę, powiedział wówczas jeden z oficerów sztabowych wbijając szpilkę w jakiś punkt na mapie. Eskimosi byli niewątpliwie prymitywni, ale sympatyczni, życzliwi, wrażliwi, solidni i zawsze skorzy do żartów. Lubili śmiać się i śpiewać. W samym środku zimy, kiedy noc trwała całą dobę, straszliwe sztormy odrywały wielkie kawały skał, wył wiatr i bywało tak potwornie zimno, że ojciec miewał halucynacje i zdawało mu się, że skóra na nim płonie, Peary i większość jego towarzyszy prowadzili nie kończące się dyskusje na temat teoretycznych przesłanek jego systemu i w ten sposób opanowywali strach. Eskimosów, którzy nie znali żadnych systemów, ale po prostu próbowali żyć w otaczających ich warunkach, nękał potworny lęk. Od czasu do czasu któraś z ich kobiet nagle zrywała z siebie odzież, wybiegała na dwór i w tę straszną zawieruchę tarzała się po lodzie. Mężowie siłą powstrzymywali je od samobójstwa. Ojciec utrzymywał się przy zdrowych zmysłach przez regularne prowadzenie dziennika. To był jego system na przeżycie, wywodził się z tradycji pisania i konceptualizmu. Ojciec zakładał, że ludzie, dając świadectwo prawdzie, zapewniają sobie przetrwanie sięgające daleko poza miejsce i czas, w którym żyją.

[…]

W tej skutej lodem ziemi zdawała się drzemać siła, która chwytała człowieka za kark i zmuszała do patrzenia prawdzie w oczy. Rodziny eskimoskie gnieździły się we wszystkich zakamarkach statku, koczowały na pokładach i w lukach. Ludzie ci nie kryli się ze swymi intymnymi sprawami. Stosunki odbywały się bez rozbierania się, poprzez przecięcia w futrach, przy akompaniamencie pomrukiwań i okrzyków radości. Pewnego dnia ojciec natknął się na taką parę i ze zgorszeniem stwierdził, że kobieta rytmicznie kołysze biodrami, że porusza się w rytm ruchów męża. Z jej krtani wydobywał się niesamowity, zwierzęcy ryk. Tego ojciec nie mógł po prostu opisać w swoim dzienniku, użył więc swoistego szyfru. Był zdumiony faktem, że kobieta reagowała w ten sposób. Że brała czynny udział w stosunku. Ta brudna, bezzębna Eskimoska o płaskim czole, malutkich oczkach i wystających kościach policzkowych ryczała z radości i otwarcie współdziałała z mężem. Przypomniał sobie wstrzemięźliwość mojej matki, jej schludność i inteligencję i ze zgrozą pomyślał, że owa Eskimoska uważa się za osobę tej samej płci co ona.

[…]

W przeddzień odjazdu ekspedycji ojciec udał się z Mathew Hensonem i trzema Eskimosami na poszukiwanie ptasich jaj. Zajęło im to pół dnia. Wspinali się po skałach z workami z foczych skór przerzuconymi przez ramię i wybrali z gniazd kilka tuzinów jaj, wspaniały przysmak w warunkach arktycznych. Ptaki krążyły z wrzaskiem nad ich głowami, a kiedy odrywały się nagle od skał, robiły wrażenie opadających kamieni. Ojciec nigdy w życiu nie widział takiej chmary ptactwa. Były to alki i fulmary. Eskimosi rozciągali pomiędzy skałami sieci, w które zaplątywały się ptaki. Potem składali sieci, związywali je i robiły się z tego szare, podrygujące, żałośnie ćwierkające worki. Kiedy ojciec i jego towarzysze złapali tyle ptaków, ile zdołali udźwignąć, zeszli na dół i wzięli się do ich zabijania. Fulmarom, które były mniej więcej wielkości mew, skręcano karki. Sposób, w jaki zabijano malutkie, Bogu ducha winne alki, zdumiał ojca. Eskimosi naciskali po prostu miejsce, w którym znajdowało się maleńkie serduszko ptaka. Ojciec przyglądał się temu przez pewien czas, a potem postanowił sam spróbować. Wziął ptaszka do jednej ręki i kciukiem drugiej delikatnie nacisnął miejsce, w którym trzepotało się jego serduszko. Główka ptaszka opadła. Nie żył. Eskimosi przepadali za mięsem alk i zgodnie z tradycją marynowali je w workach z foczych skór.

[…]

Wszyscy bali się utkwić aa dryfującej krze. Nieustanną udręką był porywisty wiatr, który w temperaturze pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu stopni Fahrenheita poniżej zera zdawał się tworzyć w powietrzu ostre kryształki raniące płuca. Każdy oddech pozostawiał warstewkę lodu na brodzie i na zamarzniętych brzegach futrzanych kapturów. Wszyscy członkowie ekspedycji mieli na sobie przepisowe obuwie z miękkiej foczej skóry, spodnie z niedźwiedziego futra i watowane kurtki z kapturami ze skóry renów, ale nawet ta odzież, tak podobna do odzieży tubylców, kruszała po prostu od mrozu. Słońce stało teraz nad horyzontem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pod koniec każdego dnia i po przemierzeniu około piętnastu mil pionierska grupa zakładała obóz złożony z kilku igloo, potem karmiono psy, rozplątywano zmarzniętą uprząż, zapalano spirytusowe kuchenki, gotowano wodę na herbatę i przyrządzano posiłek złożony z mrożonego pemmikanu i sucharów. Powoli, przez cały miesiąc marzec, ekspedycja Peary’ego przebijała się na północ. Grupy, jedna po drugiej, zawracały do głównej bazy, torując powrotną drogę swoim towarzyszom. Codziennie Peary zjawiał się ostatni w obozie, zajmował igloo zbudowane dla niego przez Hensona, po czym Murzyn zajmował się jego psami, reperował uszkodzone sanie, przygotowywał posiłek i rozmawiał z Eskimosami, którzy stawali się coraz trudniejsi w pożyciu. Peary wymagał od Eskimosów dwóch zalet: lojalności i posłuszeństwa, mniej więcej tego samego, co od psów. Kiedy dotarli na odległość stu mil od bieguna, Peary rzeczywiście wyznaczył Hensona na towarzysza ostatniego odcinka drogi. Henson z kolei wybrał najlepszych jego zdaniem i najbardziej oddanych komandorowi Eskimosów. Reszta ekspedycji zawróciła do bazy.

[…]

Ewelina zaczęła łożyć pieniądze na anarchistyczne pismo Emmy Goldman, zwane „Matka Ziemia”, żeby uchronić je przed bankructwem. Popierała najrozmaitsze radykalne organizacje zwracające się do niej o pomoc, bo rozeszła się wieść o tym, że zaczęła się interesować polityką. Opłacała adwokatów broniących aresztowanych przywódców robotniczych. Wspomagała rodziców dzieci okaleczonych w czasie pracy w fabrykach i kopalniach. Bez chwili zastanowienia rozdawała cały swój z tak wielkim wysiłkiem zdobyty majątek. Czyniła to anonimowo, bez rozgłosu. Nic jej nie bawiło. Spoglądała do lustra i stwierdzała, że twarz jej przestaje być dziewczęca i przemienia się nieuchronnie w twarz dojrzałej kobiety. Patrzyła na długą smukłą szyję jak na łodygę, na której kołysze się śmieszna głowa starzejącej się ladacznicy o smutnych oczach. Płakała, tęskniła za ciepłym ciałem Stanforda White’a. Przez cały ten czas młodszy brat matki nie odstępował jej ani na krok i jak pies czekał na każde skinienie. Ale nie miał umiejętności pocieszania. Nie umiał jej rozśmieszać, mówić do niej jak do dziecka, opowiadać o brylantach, nie prowadził do restauracji, gdzie kelnerzy skakaliby dokoła niego i kłaniali mu się w pas. Mógł jej tylko ofiarować swoje życie, spełniać każde jej najdrobniejsze życzenie. Kochała go, ale marzyła o mężczyźnie, którego mogłaby źle traktować i który by i ją traktował źle. Marzyła o mężczyźnie, który by ją zmusił do myślenia, który by znowu pobudził jej ambicję.

[…]

Szyny! Szyny! Wizjonerom, piszącym do popularnych magazynów, zdawało się wtedy, że przyszłość świata leży na końcu równolegle do siebie biegnących szyn. Istniały dalekobieżne pociągi ciągnięte przez lokomotywy, międzymiastowe linie trakcji elektrycznej, tramwaje i kolejki nadziemne, ich stalowe szyby biegły przez cały kraj – krzyżując się i tworząc jak gdyby wzór symbolizujący wspaniałą, prężną cywilizację. W Bostonie i Nowym Jorku zbudowano nawet koleje podziemne – nowy, szybki system transportu, przewożący codziennie z miejsca na miejsce tysiące ludzi. W Nowym Jorku linia manhattańska cieszyła się takim powodzeniem, że postanowiono przedłużyć ją aż do Brooklynu. W związku z tym powstał istny cud technologii – tunel pod East River, prowadzący z Brooklynu do Battery, a więc na sam cypel Manhattanu. Robotnicy pracowali w kesonach, wydobywając muł z dna rzeki centymetr po centymetrze i instalując rury żeliwne. Do kesonów stale pompowano powietrze. Praca w nich była bardzo niebezpieczna. Ludzi, którzy ją wykonywali, uważano za bohaterów. Pracując głęboko pod powierzchnią rzeki narażali w każdej chwili życie. Jednym z zagrożeń, i to dość typowym, był wydmuch. Sprężone powietrze znajdowało sobie słabe miejsce w ścianie tunelu i wydobywając się na zewnątrz gwałtownym strumieniem, powodowało eksplozję. Pewnego dnia wybuch był tak gwałtowny, że wypchnął z kesonu czterech robotników. Przebili się przez pięć metrów mułu, przez całą głębokość rzeki, po czym gejzer wody wyrzucił ich w górę na wysokość dziesięciu metrów. Tylko jeden z nich uszedł z życiem.

[…]

Pewnego ranka, kiedy Houdini wylądował i podjeżdżał do hangaru, zauważył, że na polu stoi sztabowy Mercedes z kilkoma wysokimi oficerami cesarskiej armii niemieckiej. Zanim zdążył wysiąść z dwupłatowca, jego przyjaciel, komendant garnizonu, wyszedł z Mercedesa i zwrócił się do niego bardzo oficjalnym tonem z zapytaniem, czy zechciałby wykonać dla generałów sztabowych lot pokazowy. Houdini spojrzał na dwóch starych oficerów siedzących na tylnym siedzeniu. Mundury mieli ozdobione licznymi orderami. Pozdrowili go skinieniem głowy. Na przednim siedzeniu obok kierowcy siedział żołnierz w pikielhaubie na głowie i z karabinem na kolanach. W tej samej chwili nadjechał biały Daimler typu lando, z oddzielonym od kierowcy pomieszczeniem dla pasażerów, i stanął za sztabowym Mercedesem. Mosiężne części Daimlera wypolerowane były na wysoki połysk, białe, drewniane szprychy kół nieskazitelnie czyste. W przednim prawym zderzaku tkwił proporzec ze złotą frędzlą. Houdini nie mógł się zorientować, kto siedzi w środku. Oczywiście, powiedział i skinął na znak Zgody. Kazał mechanikowi dolać paliwa do zbiornika i po kilku minutach był znowu w powietrzu, zataczając szerokie koła nad poligonem. Usiłował sobie wyobrazić, jak to wygląda z dołu. Ogarnęło go podniecenie, jak zawsze w czasie występu. Przeleciał nad samochodami na wysokości trzydziestu zaledwie metrów, zatoczył koło i za drugim razem przeleciał nad oficerami już tylko na wysokości piętnastu metrów, pozdrawiając ich machaniem rąk i ruchami skrzydeł. Robił to dla człowieka w białym Daimlerze, kimkolwiek on był. Kiedy wylądował, zaprowadzono go do niego. Szofer otworzył drzwiczki i stanął na baczność. W samochodzie siedział arcyksiążę Franciszek Ferdynand, następca austro-węgierskiego tronu. Był w mundurze feldmarszałka armii austriackiej. W zagięciu ramienia trzymał hełm z pióropuszem. Miał bardzo krótko obcięte włosy sterczące na czubku głowy jak szczecina, sumiaste, nawoskowane, zakręcone do góry wąsy i tępym wzrokiem patrzył na Houdiniego spod ciężkich powiek. Obok siedziała jego żona, księżna Zofia, stateczna matrona, która ziewała dyskretnie, zasłaniając usta ręką w rękawiczce. Arcyksiążę widać nie miał pojęcia, kim jest Houdini. Pogratulował mu wynalazku latającej maszyny.

[…]

Był to bardzo chudy i przygarbiony starzec. Zalatywało od niego pleśnią, prawdopodobnie dlatego, że miał tylko kilka ubrań i z zasady nie kupował ani nie pozwalał kupować sobie nowych. Stale łzawiły mu oczy. Siedział całymi dniami w bawialni i opowiadał chłopcu bajki Owidiusza. Były to opowieści o metamorfozach ludzi, którzy przemieniali się w zwierzęta, drzewa lub posągi. Kobiety przybierały postać słoneczników, pająków, nietoperzy albo ptaków, mężczyźni – węży, świń, kamieni, a nawet powietrza. Chłopiec nie wiedział, że słucha tekstów Owidiusza, a nawet gdyby tak było, nie miałoby to większego znaczenia. Opowieści dziadka utwierdzały go w przekonaniu, że formy życia są niestałe, że wszystko, co istnieje na świecie, mogłoby właściwie być czymś innym. Staruszek – nie zdając sobie z tego sprawy – przechodził czasami z angielskiego na łacinę, tak samo jak przed czterdziestu laty, kiedy stał przed swoimi studentami…

[…]

Pierpont Morgan był klasycznym okazem amerykańskiego bohatera, dziedzicem olbrzymiej fortuny, który dzięki ciężkiej pracy i absolutnemu brakowi litości potrafił mnożyć majątek rodzinny niemal w nieskończoność. Miał decydujący głos przy obsadzaniu stanowisk dyrektorskich siedmiuset czterdziestu jeden firm w stu dwunastu spółkach. Jednego roku zorganizował pożyczkę dla rządu Stanów Zjednoczonych i uratował go przed bankructwem. W 1907 osobiście opanował panikę, jaka wybuchła na giełdzie amerykańskiej, sprowadzając z zagranicy złoto wartości stu milionów dolarów. Podróżował w prywatnych wagonach kolejowych lub własnym jachtem, granice dla niego nie istniały, czuł się we wszystkich krajach świata jak u siebie w domu. Udzielny monarcha niewidzialnego, międzynarodowego królestwa kapitału, którego suwerenność była wszędzie uznawana. Jego majątek przewyższał wszystkie królewskie fortuny. Był jak gdyby rewolucjonistą, który wprawdzie pozostawiał monarchom i prezydentom ich terytoria, ale przejmował kontrolę nad ich liniami kolejowymi i żeglugowymi, nad ich bankami i koncernami, nad ich przemysłem i urządzeniami użyteczności publicznej. Od lat otaczał się przyjaciółmi, którzy – na pozór przynajmniej – odznaczali się głównie tym, że szanowali go mniej niż inni. I zawsze doznawał rozczarowania. Mężczyźni płaszczyli się przed nim, kobiety ofiarowywały mu się bezwstydnie. Nikt tak jak on nie znał samotności panującej na jałowych wyżynach sukcesu. Kierując się po prostu inteligencją i instynktem, odgrywał od pięćdziesięciu lat absolutnie nadrzędną rolę w kluczowych sprawach dotyczących losu całych narodów i doszedł do wniosku, że to niezbyt pochlebnie świadczy o ludzkości. Jedna sprawa przypominała Morganowi, że jest też człowiekiem. Choroba skórna, która dotknęła szczególnie jego nos powodując, że rósł, był purpurowy i upodobnił się w końcu do olbrzymiej truskawki, jednej z tych, jakie hodował w Kalifornii czarodziejski ogrodnik Luther Burbank. Choroba ta zaczęła nękać Morgana, kiedy był jeszcze młodym człowiekiem. Im był starszy, im bogatszy, tym bardziej rósł mu nos. Nauczył się piorunować wzrokiem ludzi, którzy przyglądali mu się zbyt nachalnie, ale co rano – przez całe życie – przyglądał się w lustrze łazienki swojemu nosowi. Nienawidził go, ale jednocześnie, w swoisty sposób, cenił. Zdawało mu się, że ilekroć zawiera szczególnie pomyślną umowę, ilekroć przejmuje nową gałąź przemysłu czy przeprowadza szczęśliwą transakcję giełdową, na nosie wyrasta świeży, czerwony pączek. Jego ulubionym utworem literackim było opowiadanie Nathaniela Hawthorne’a Znamię, mówiące o niezwykle pięknej kobiecie, której jedyną skazą jest małe znamię na policzku. Mąż, biolog, daje jej jakiś płyn do wypicia, po którym znamię znika, ale w momencie, gdy ginie ostatni po nim ślad i uroda jej osiąga pełnię rozkwitu – kobieta umiera. Morgan uznał swój monstrualny nos za dowód łaski bożej, za gwarancję śmiertelności, którą cenił sobie ponad wszystko.

[…]

Morgan sumiennie spełniał narzucone sobie obowiązki. Spędzał każdego roku sześć miesięcy w Europie, przenosząc się z wielką pompą z jednego kraju do drugiego. Luki jego statków wypełnione były obrazami, cennymi manuskryptami, pierwszymi edycjami wybitnych dzieł, przedmiotami z nefrytu, brązu, zbiorami autografów, gobelinami, kryształami. Zaglądał w oczy mieszczanom Rembrandta i prałatom El Greco, jakby szukając w nich jakiejś nadrzędnej prawdy, która powaliłaby go na kolana. Kartkował ilustrowane teksty średniowiecznych Biblii w nadziei, że pozostanie mu na palcach pył nieba. Czuł, że jeżeli istnieje coś więcej niż to, co on wie, to w przeszłości raczej, aniżeli w teraźniejszości, o której całkowitym bankructwie był przekonany. Teraźniejszością był on. Płacił kustoszom muzeów, żeby szukali dla niego dzieł sztuki, opłacał naukowców, żeby wykładali mu zasady dawnych cywilizacji. Uczył się historii na flamandzkich gobelinach. Gładził rzymskie posągi. Przechadzał się po Akropolu i czubkiem buta kopał obluzowane kamienie. Wszystkie te uciążliwe studia kończyły się na cywilizacjach starożytnego Egiptu, które opierały się na założeniu, że wszechświat się nie zmienia i że życie nie kończy się wraz ze śmiercią. Był zafascynowany koncepcją reinkarnacji. Cała jego egzystencja nabrała nowego znaczenia. Zaczął finansować organizowane przez Metropolitan Museum ekspedycje archeologiczne do Egiptu. Interesował się każdym odkryciem, każdą stelą, amuletem czy kanopą zawierającą ludzkie szczątki, wydobytą spod suchego piasku. Pojechał w dolinę Nilu, gdzie zawsze świeci słońce i wody rzeki zawsze występują z brzegów. Nauczył się odczytywać hieroglify. Pewnego wieczoru wyszedł z hotelu w Kairze i pojechał specjalną kolejką kilkanaście kilometrów za miasto, żeby spojrzeć na wielką piramidę. Stał w błękitnej poświacie księżyca i słuchał opowieści egipskiego przewodnika, który mówił o tym, że najmądrzejszy z bogów, Ozyrys, twierdził, iż święte plemię herosów pochodzące od bogów pojawia się na ziemi w pewnych odstępach czasu i że przeznaczeniem jego członków jest opieka nad zwykłymi śmiertelnikami. Morgan doznał olśnienia. Im dłużej myślał o tej legendzie, tym wydawała mu się bardziej prawdopodobna. Po powrocie do Ameryki zaczął się zastanawiać nad Henrym Fordem. Nie miał co do niego złudzeń. Wiedział, że nie jest dżentelmenem. Uważał go za przebiegłego parweniusza, za prostaka. Ale sposób, w jaki Ford manipulował ludźmi, nie wykluczał możliwości, że jest on kolejnym wcieleniem któregoś z faraonów. I jeszcze coś. Otóż, po dokładnym przyjrzeniu się fotografii wielkiego producenta samochodów, Morgan doszedł do wniosku, że jest on niezwykle podobny do Setiego Pierwszego ojca wielkiego Ramzesa, którego mumia była najlepiej zakonserwowana ze wszystkich mumii znalezionych w nekropolu w Tebach, w Dolinie Królów.

[…]

Morgan pozwolił mu się dobrze rozejrzeć. Kurzył cygaro. Wreszcie odezwał się. Panie Ford, powiedział szorstko, nie zamierzam wykupić ani pańskiego przedsiębiorstwa, ani nawet części pańskich akcji. Nie jestem związany z żadnym z pańskich konkurentów. Ford skinął głową. Muszę przyznać, że mnie to cieszy, odparł, rzucając mu przelotne spojrzenie. Chciałbym, ciągnął Morgan, żeby pan wiedział, iż jestem pełen podziwu dla pańskich osiągnięć i chociaż nie mam pewności, czy każdy debil, który ma kilkaset dolarów na zbyciu, powinien mieć możność kupienia samochodu, to muszę przyznać, że przyszłość należy do pana. Jest pan stosunkowo młodym człowiekiem, ma pan, zdaje się, pod pięćdziesiątkę i być może rozumie pan – bo ja tego nie potrafię – konieczność dzielenia mas społecznych na grupy. Spędziłem całe życie na koordynowaniu zasobów kapitałowych i łączeniu różnych gałęzi przemysłu, ale nigdy nie brałem pod uwagę faktu, że już samo zatrudnianie robotników w jednym zakładzie stanowi harmonijny proces integracji, i to niezależnie od typu przedsiębiorstwa. Postawię panu pytanie. Czy nie pomyślał pan nigdy o tym, że pańska ruchoma taśma jest być może nie tylko genialnym wynalazkiem racjonalizatorskim? Że jest ona wyrazem jednej z podstawowych prawd? Wymienność części składowych całości jest jednym z praw przyrody. Każdy człowiek jest w końcu częścią składową swojego rodzaju i swojego gatunku. Wszystkie ssaki rozmnażają się w identyczny sposób, wszystkie karmią się mlekiem swoich matek, wszystkie mają identyczną przemianę materii, krążenie i takie same zmysły. Nie twierdzę, oczywiście, że ssaki składają się, dosłownie, z części zamiennych tak jak pańskie automobile. Ale wspólne im wszystkim podstawowe cechy pozwalają taksonomistom klasyfikować je jako ssaki. A w ramach tego samego gatunku – na przykład w przypadku człowieka – prawa natury działają tak, że indywidualne różnice stanowią bazę podobieństwa. Tak że odrębność można porównać do piramidy, której budowę dopiero wówczas należy uznać za skończoną, kiedy jej budowniczowie położą ostatni kamień na szczycie. Ford zamyślił się. Z wyjątkiem Żydów, mruknął wreszcie. Morgan był przekonany, że się przesłyszał. Przepraszam, ale nie rozumiem. Żydów, powtórzył Ford, oni są zupełnie inni niż wszyscy ludzie, jakich znam. No i widzi pan, cała pańska teoria jest gówno warta. Uśmiechnął się. Morgan milczał przez dłuższą chwilę. Kurzył cygaro. Ogień na kominku trzaskał. Śnieg unoszony przez wiatr miękko uderzał w okna biblioteki. Morgan odezwał się znowu. Widzi pan, powiedział, od czasu do czasu zatrudniam naukowców, żeby pomogli mi w dociekaniach filozoficznych. Moim celem jest odkrycie tych prawd o życiu, które są poza zasięgiem inteligencji przeciętnego człowieka. Chciałbym się z panem podzielić owocami tych studiów. Mam nadzieję, że nie jest pan aż tak zarozumiały, żeby wierzyć, iż pańskie osiągnięcia są wyłącznie rezultatem pańskich osobistych wysiłków. Gdyby tak było, drogi panie, byłbym zmuszony ostrzec pana przed wysoką ceną, jaką przyszłoby panu zapłacić za taki punkt widzenia. Albowiem znalazłby się pan na krawędzi świata i zobaczyłby pan – jak żaden śmiertelnik przed panem – ziejącą pustkę naszego firmamentu. Czy pan wierzy w Boga? To moja sprawa, mruknął Ford. Doskonale, odparł Morgan, byłem pewny, że człowiek o pańskiej inteligencji nie może hołdować tak pospolitej idei. Jestem panu potrzebniejszy, niż się panu zdaje. A gdybym panu udowodnił, że istnieją uniwersalne i powtarzające się w nieskończoność układy, które przydają wszystkiemu, co dzieje się na naszej planecie, sensu i znaczenia? Gdybym panu pokazał coś, co by pana przekonało, że pan sam jest żywym potwierdzeniem jednej z największych i najstarszych prawd świata?

[…]

Znaleźli się w niewielkim, skromnie umeblowanym pokoju. Stał tam okrągły stół z wypolerowanym blatem, dwa krzesła o wysokich oparciach i oszklona gablota, w której leżały cenne manuskrypty. Morgan zapalił stojącą lampę z zielonym metalowym abażurem. Nikt poza mną nie był jeszcze w tym pokoju, powiedział. Zapalił drugą stojącą lampę i skierował strumień światła na gablotę. Proszę łaskawie podejść bliżej, powiedział do Forda. Ford zajrzał przez szybę do szafki i zobaczył skrawek starego pergaminu zapisany starannie wykaligrafowaną łaciną. To jest, wyjaśnił Morgan, jeden z najstarszych tekstów bractwa Różokrzyżowców, Chemiczne zaślubiny Christiana Różokrzyżowca. Czy pan wie, kim byli ci ludzie, panie Ford? Była to sekta alchemików, chrześcijan żyjących w palatynacie reńskim za elektoratu Fryderyka Piątego. Mówimy o pierwszych latach siedemnastego wieku, drogi panie. Ci poczciwi i wspaniali ludzie twierdzili, że w każdej epoce historycznej żyją na ziemi istoty obdarzone pozytywną wiedzą magiczną, którą otrzymały po to, by wykorzystywać ją dla wspólnego dobra ludzkości. Po łacinie nazywa się to prisca theologia, czyli wiedza tajemna. Ciekawe jest to, że wiara w wiedzę tajemną nie ogranicza się do bractwa Różokrzyżowców. Wiemy, że w tym samym czasie, a więc mniej więcej w połowie siedemnastego wieku, istniało w Londynie stowarzyszenie zwane Niewidzialnym Kolegium.

O jego członkach mówiło się, że posiadają tę właśnie pozytywną wiedzę magiczną, o której wspomniałem. Nie zna pan, oczywiście, dzieł Giordana Bruna. Patrzy pan właśnie na kawałek jego rękopisu. Moi naukowcy, pracując jak najwytrawniejsi detektywi, stwierdzili, że taka wiedza rzeczywiście istniała i że poza tym istniały również liczne tajemne organizacje, których celem było kultywowanie jej we wszystkich niemal kulturach w okresie renesansu, w społeczeństwach średniowiecznych i w starożytnej Grecji. Mam nadzieję, że pan mnie uważnie słucha. Najwcześniejsza wzmianka o niezwykłych ludziach, którzy zjawili się na świecie po to, żeby ukoić cierpienia ludzkości za pomocą owej prisca theologia, dotarła do nas z greckiego przekładu pism Hermesa Trismegistusa. To właśnie od jego imienia pochodzi nazwa tej tajemnej wiedzy. Brzmi ona hermetica. Grubym, wskazującym palcem Morgan stuknął w szybę gabloty i wskazał na małą, różową płytkę, na której widniały nikłe ślady jakichś geometrycznych znaków. To, proszę pana, jest najprawdopodobniej autentyczna tabliczka zapisana pismem klinowym przez samego Hermesa. A teraz chciałbym panu postawić pytanie. Jak pan myśli, dlaczego wiedza, która istniała przez wieki we wszystkich cywilizowanych krajach, nie przetrwała do naszych czasów? Dlaczego akurat w okresie rozkwitu nauki i technologii ci niezwykli ludzie i ich siła nie ujawniają się. Ja panu powiem, dlaczego. Dlatego że mechanistyczne teorie naukowe Newtona i Kartezjusza były wielkim spiskiem, wielkim diabelskim spiskiem w celu pozbawienia nas strachu przed rzeczywistością i świadomości tego, że istnieją wśród nas ludzie obdarzeni transcendentalną inteligencją. Ale oni mimo to żyją wśród nas. Tak jak w każdej innej epoce. Bo widzi pan, oni powracają. Czy pan już rozumie, do czego zmierzam? Oni powracają! Twarz Morgana poczerwieniała z podniecenia. Wskazał na najdalszy, ciemny kąt pokoju, gdzie stał mebel przypominający skrzynię nakrytą złotą, aksamitną narzutą. Morgan chwycił róg narzuty i – patrząc na Forda z dumą posiadacza – ściągnął ją i rzucił na ziemię. Ford zbliżył się do odsłoniętego przedmiotu. Zobaczył szklaną skrzynię zapieczętowaną ołowiem. W skrzyni znajdował się sarkofag. Ciszę w pokoju przerywał jedynie ciężki, przyspieszony oddech Morgana. Sarkofag zrobiony był z alabastru. Na jego wieku znajdował się – namalowany na drewnie – portret człowieka, który w nim spoczywał. Wykonany w różnych odcieniach czerwieni, błękitu i bogato pozłacany. Oto, drogi panie, powiedział Morgan zachrypłym głosem, trumna jednego z wielkich faraonów. Zarówno rząd egipski, jak i wszyscy archeolodzy żyją w przekonaniu, że jest ona w kairskim muzeum sztuki. Gdyby świat się dowiedział, że stała się moją prywatną własnością, wybuchłby międzynarodowy skandal. To jest, w pełnym tego słowa znaczeniu, bezcenny obiekt. Moi prywatni egiptolodzy wykorzystali najnowsze zdobycze nauki, żeby zabezpieczyć go przed zgubnymi skutkami utleniania. Pod maską, którą pan widzi, znajduje się mumia największego z faraonów dziewiętnastej dynastii, Setiego Pierwszego. Znaleziono ją w świątyni w Karnaku, gdzie spoczywała przez trzy tysiące lat. Pokażę ją panu w odpowiednim czasie. Na razie powiem tylko, że widok twarzy tego wielkiego monarchy z pewnością pana zainteresuje.

[…]

Murzyn odstawił filiżankę na tacę. Wstał, otarł usta serwetką, położył ją obok filiżanki i podszedł do fortepianu. Usiadł na stołku, ale natychmiast wstał i zaczął podkręcać go do odpowiedniej wysokości. Znowu usiadł, przeleciał palcami po klawiszach i powiedział do moich rodziców: Ten fortepian jest bardzo rozstrojony. Ojciec poczerwieniał. Rzeczywiście, odezwała się matka, zaniedbaliśmy go okropnie. Coalhouse obrócił się twarzą ku klawiaturze i zapowiedział utwór wielkiego Scotta Joplina Wall Street Rag. Zaczął grać. Rozstrojony czy nie, nasz Aoelian nigdy jeszcze nie wydał z siebie równie pięknych tonów. Krótkie, czyste frazy zawisły w powietrzu jak kwiaty, jak bukiety dźwięków. Zdawało się, że poza tą muzyką nie może być w życiu nic ważniejszego. Kiedy Coalhouse Walker odwrócił się wraz ze stołkiem, zobaczył, że słucha go cała rodzina. Ojciec, matka, chłopiec, dziadek i młodszy brat matki, który zszedł na dół w koszuli i szelkach, żeby zobaczyć, kto tak gra. On jeden z nas wszystkich znał ragtime. Przecież jeszcze do niedawna bywał w nowojorskich nocnych lokalach. Nigdy się nie spodziewał, że będzie słuchał ragu w domu swojej siostry. Coalhouse Walker obrócił się twarzą do klawiatury i zapowiedział Liść klonu. Utwór wielkiego Scotta Joplina. Dźwięki najsłynniejszego ze wszystkich ragów rozbrzmiały w powietrzu. Pianista siedział sztywno wyprostowany przed fortepianem, a spod długich czarnych palców, zakończonych różowymi paznokciami, płynęły – zdawałoby się, bez najmniejszego wysiłku z jego strony – wiązki synkopowanych akordów i grzmoty oktaw. Była to głośna i pełna wigoru muzyka, która poruszała zmysły i ani przez moment nie ustawała. Chłopiec odczuł ją jak źródło światła, które padając to tu, to tam tworzy skomplikowane wzory. Po chwili cały pokój zaczął tonąć w ich poświacie. Muzyka wypełniła schody, popłynęła w górę aż po drugie piętro, gdzie milcząca i uparta Sara siedziała z rękoma splecionymi na kolanach i słuchała jej przez otwarte drzwi. Fortepian zamilkł. Rozległy się oklaski. Matka przedstawiła pana Walkera dziadkowi i młodszemu bratu, który uścisnął rękę Murzyna i powiedział, miło mi pana poznać. Coalhouse Walker miał minę uroczystą.

[…]

W godzinę później młodszy brat matki stał pomiędzy wagonami pociągu wiozącego mleko do New Rochelle. Rozważał możliwość rzucenia się pod koła. Wsłuchiwał się w ich miarowy stukot i myślał, że rytm jest dokładnie, ten sam, co akompaniament ragu wykonywany lewą ręką. Zgrzyt zaś i stuk towarzyszący zderzaniu się wagonów mógł stanowić temat synkopowanej melodii na prawą rękę. Rag samobójców. Stał, trzymał się obiema rękami mosiężnych uchwytów i słuchał tej muzyki. Wagony podrygiwały pod jego nogami. Księżyc ścigał się z pociągiem. Młodszy brat zwrócił się twarzą ku skrawkowi nieba zaglądającego między wagony, jak gdyby w nadziei, że rozgrzeją go księżycowe promienie.

[…]

Na poduszce posłania położył duże zdjęcie portretowe. Na jej ulubionym fotelu umieścił powiększoną fotografię przedstawiającą ją uśmiechniętą, siedzącą na tymże fotelu. Miał też zdjęcie, na którym w kapeluszu i płaszczu wchodziła po schodkach do domu. Powiesił je na wewnętrznej stronie wejściowych drzwi. Jednym z jej ulubionych przedmiotów była pozytywka – dębowe pudełko ze szklanym wiekiem, przez które widać było obracającą się dużą, ząbkowaną tarczę. Matka miała kilka takich tarcz, ale najbardziej lubiła właśnie tę, z nagraniem po jednej stronie Gaudeamus igitur, a po drugiej – piosenki z refrenem Kolumbio, klejnocie oceanu. Houdini co wieczór nakręcał pozytywkę i odgrywał obie melodie. Wyobrażał sobie, że słucha śpiewu matki. Przechowywał wszystkie listy, jakie napisała do niego przez wiele lat. Teraz kazał je przetłumaczyć na angielski i przepisać na maszynie, żeby mógł je łatwiej czytać i nie obawiać się, że rozlecą się od zbyt częstego dotykania. Stawał w drzwiach szafy matki i wdychał zapach jej sukien. Kiedy stara pani zapadła na zdrowiu, Houdini był w Europie. Cieszył się na myśl, że będzie jej mógł opisać audiencję u arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, następcy austro-węgierskiego tronu, ale zanim zdążył to uczynić, matka umarła. Zerwał kontrakt i wsiadł na pierwszy odjeżdżający do Ameryki statek. Nic z tej podróży nip pamiętał. Był bliski obłędu. Czekano na niego z pogrzebem. Powiedziano mu, że na chwilę przed śmiercią matka wzywała go do siebie. Miała wylew krwi do mózgu i została sparaliżowana. Erich, jęczała, Erich, Erich. Dręczyły go gwałtowne wyrzuty sumienia. Wmawiał sobie, że miała mu coś ważnego do powiedzenia, coś takiego, co mogła wyjawić dopiero w godzinie swojej śmierci.

[…]

Odnosił się zawsze sceptycznie do okultyzmu, podobnie jak do spirytystów i ich mediów. We wczesnych dniach swojej kariery, kiedy jeszcze pracował w cyrku braci Welsh w Pensylwanii, sam wykorzystywał łatwowierność prostaczków twierdząc, że jest obdarzony nadprzyrodzoną siłą, za pomocą której wykonuje wiele magicznych sztuk. Kazał sobie zawiązywać oczy i mówił partnerowi, jaki przedmiot ten czy ów z widzów unosi do góry. Co to jest, panie Houdini, pytał jego pomocnik, a on odpowiadał i nigdy się nie mylił. Sprawa była oparta na szyfrze. Czasami twierdził, że potrafi nawiązać kontakt z duchami zmarłych i przekazywał jakiemuś nieszczęśnikowi, którego imię i nazwisko udało mu się poznać, wiadomości od zmarłej osoby. Wiedział więc doskonale, na czym polega humbug spirytystów. Rozpoznawał go bez trudu. A spirytyzm kwitł w Stanach Zjednoczonych od 1848 roku, kiedy to dwie siostry Margaretta i Kate Fox zaprosiły swoich sąsiadów z Hydesville, w stanie Nowy Jork, by posłuchali tajemniczego pukania, jakie rozlegało się w ich domu. I właśnie owa głęboka znajomość przedmiotu skłoniła teraz Houdiniego do rozglądania się za człowiekiem, który byłby autentycznym medium. Jeżeli porozumienie się ze zmarłymi jest możliwe, rozumował, to on to stwierdzi. Potrafi wszak zdemaskować każdą mistyfikację. Gdyby udało mu się znaleźć prawdziwe medium, z pewnością poznałby się na nim. Pragnął ponad wszystko w świecie zobaczyć znowu drobną postać swojej matki, Cecylii, poczuć dotyk jej dłoni na twarzy. A skoro nie było to możliwe, postanowił przynajmniej spróbować porozmawiać z nią. W owym okresie naszej historii możliwość porozumienia się ze zmarłymi zdawała się ludziom mniej nieprawdopodobna niż dziś. Ameryka stała na progu dwudziestego wieku, była krajem parowych kopaczek i lokomotyw, statków powietrznych, motorów spalinowych, telefonów i dwudziestopięciopiętrowych gmachów. Ale, rzecz ciekawa, nawet najwięksi pragmatyści mieli skłonność do okultyzmu. Ukrywali to oczywiście. W pewnych kołach krążyła plotka, że Pierpont Morgan i Henry Ford założyli tajne stowarzyszenie. Houdini wiedział również, że słynny uczony, przyrodnik Luther Burbank, który krzyżował rośliny, hodował hybrydy i któremu udało się wielokrotnie powiększyć wydajność licznych upraw, rozmawia potajemnie z roślinami i wierzy, że one go rozumieją. Wielki Edison, ojciec dwudziestego wieku, głosił teorię, według której pewne cząsteczki żywej materii, które nazywał „rojami”, mogą przetrwać po śmierci organizmu i są niezniszczalne. Houdini próbował porozumieć się z Edisonem. Zwrócił się do niego z prośbą o spotkanie. Ale wielki człowiek nie miał czasu. Pracował nad pewnym wynalazkiem, i to w takiej tajemnicy, że prasa nieustannie spekulowała na ten temat. Jedna z gazet napisała, że nowy wynalazek uczonego jest czymś w rodzaju rury próżniowej, za pomocą której Edison zamierza komunikować się ze zmarłymi. Houdini wysyłał do niego rozpaczliwe depesze, błagając go o rozmowę. Został zignorowany. Ofiarował pieniądze na sfinansowanie eksperymentów uczonego. Znowu został zignorowany. Przysiągł sobie, że wynajdzie instrument do porozumiewania się ze zmarłymi, podobnie jak nauczył się latać aeroplanem. Edison ostatecznie rozporządzał tylko ogólnie dostępną technologią. Houdini kupił mnóstwo książek i zabrał się do fizyki mechanicznej, uczył się zasad budowy akumulatora. Postanowił użyć wszelkich metod – mechanicznych czy manualnych – i był przekonany, że jeżeli istnieje życie pozagrobowe, to właśnie on to stwierdzi.

[…]

Wkrótce Houdini dzięki tej aktywności pozbył się apatii i zaczął myśleć o powrocie do pracy. Czuję się lepiej, powiedział swojemu menażerowi. Zaczynam wracać do formy. Ustalono terminy występów. Ci, którzy byli na nich obecni w tym okresie jego życia, twierdzą, że Houdini wprost przechodził samego siebie. Sprowadzał na scenę murarzy, stawiali mur wysokości pięciu metrów, przez który on potem bez trudu przechodził. Klaskał w dłonie i wielki słoń znikał widzom sprzed oczu. Z czubków jego palców sypały się monety. Z uszu wylatywały gołębie. Wchodził do drewnianej skrzyni, którą przedtem zbadało kilku widzów. Skrzynię zabijano gwoździami i owiązywano grubym sznurem, bez zasłaniania. Potem ją otwierano. Była pusta. Po chwili Houdini wbiegał do teatru głównym wejściem i widownię przenikał jeden wielki dreszcz podziwu. A on wskakiwał na scenę. Oczy błyszczały mu jak niebieskie brylanty. Powoli podnosił ramiona. Odrywał się od podłogi. Zawisał w powietrzu na wysokości piętnastu centymetrów. Kobiety dyszały. Nagle spadał jak łachman na podłogę. Ludzie wyrażali głośno niedowierzanie, a potem klaskali jak opętani. Asystent pomagał mu usiąść. Houdini prosił o kieliszek wina dla odzyskania sił. Unosił go ku światłu. Wino robiło się bezbarwne. Wypijał je. Kieliszek znikał z jego ręki. Jego wyczyny były tak niezwykłe, wywierały tak dziwny i niepokojący wpływ na widownię, że często wyprowadzano z sali dzieci przed zakończeniem spektaklu. Houdini tego nie zauważał. Pracował ponad siły i często zamiast zapowiedzianych trzech głównych numerów, wykonywał osiem, a nawet dwanaście. Zawsze ogłaszał, że jego popisy mogą się skończyć śmiercią, i reporterzy nowojorskich dzienników zaczęli jeździć za nim w przekonaniu, że któregoś dnia skręci sobie kark. Występował co wieczór w innej sali, od Brooklynu po Union City, aż do New Rochelle. Wykonywał słynny numer, w którym wydostawał się z zamkniętej na kłódkę czterdziestolitrowej bańki na mleko, jednej z tych, w jakich dostarczano mleko do sklepów. Bańkę napełniano wodą. Jeżeli nie chciał w niej umrzeć, musiał się z niej wydostać. Kładł się do szklanej trumny, z której wypompowywano powietrze, tak że nie mogła się w niej palić nawet jedna świeca. Leżał tak czasami przez sześć minut po zgaśnięciu świecy. Ludzie na widowni wrzeszczeli. Kobiety zamykały oczy i zasłaniały uszy rękami. Błagały jego pomocników, żeby go wyciągnęli. Kiedy wreszcie otwierali szczelne wieko trumny, rozlegał się dźwięk, jaki towarzyszy wyciąganiu korka z butelki szampana. Houdini wychodził z trumny z pomocą swoich ludzi. Drżał na całym ciele i był zlany potem. Każdy z tych wyczynów symbolizował jego tęsknotę za matką. Zasypywano go, a on wracał do życia. Pewnego wieczoru w czasie występu w New Rochelle jego pragnienie śmierci było tak widoczne, że ludzie zaczęli krzyczeć, a obecny na widowni ksiądz wstał i wrzasnął: Houdini, przestań, bo będziesz potępiony!

[…]

Ojciec zatrudniał w swoim przedsiębiorstwie dwóch Murzynów. Jeden był strażnikiem, drugi montował rakiety świetlne. W dniu, w którym wysadzono w powietrze gmach straży pożarnej, żaden z nich nie zgłosił się do pracy. W mieście w ogóle nie widać było Murzynów. Pozamykali się w swoich domach. Tej nocy policjanci aresztowali na ulicach kilku białych obywateli uzbrojonych w strzelby i pistolety. Gubernator stanowy, w odpowiedzi na apel burmistrza w New Rochelle, przysłał mu dwa oddziały milicji z Nowego Jorku. Przybyli następnego ranka i natychmiast rozbili namioty na polu baseballowym na tyłach liceum. Uczniowie przyglądali się im zaciekawieni. Miejscowe gazety wydały dodatki nadzwyczajne z tekstem drugiego listu Coalhouse’a. Oto, co można w nim było przeczytać: Po pierwsze, żądam wydania w moje ręce białego łajdaka, Willie Conklina [strażaka, który rasistowsko potraktował osobę-obywatela Wolnych Stanów – przyp. aut.], po drugie, żądam, żeby mój samochód, Ford, model T, z wykonanym specjalnie na zamówienie dachem z dermatoidu, został mi zwrócony w pierwotnym stanie. Dopóki moje żądania nie zostaną spełnione, trwać będzie stan wojenny. Coalhouse Walker, prezydent Tymczasowego Rządu Amerykańskiego. Teraz wszyscy chcieli przede wszystkim wiedzieć, jak wygląda Coalhouse Walker. Gazety gorączkowo ze sobą współzawodniczyły. Reporterzy wdarli się do pokoju szefa orkiestry „Clef Club” w Harlemie. Nie, nie miał on ani jednego zdjęcia z podobizną niesławnego pianisty. Hearstowski dziennik „American” triumfalnie umieścił na pierwszej stronie fotografię kompozytora Scotta Joplina. Przyjaciele Joplina zagrozili skargą sądową, ponieważ kompozytor znajdował się w ostatnim stadium śmiertelnej choroby i nie był w stanie bronić własnych interesów. Gazeta wydrukowała przeprosiny. Wreszcie jakiś dziennikarz z St. Louis zdobył zdjęcie, które ukazało się w wielu gazetach. Ojciec rozpoznał w nim Coalhouse’a. Zdjęcie przedstawiało go nieco młodszego – we fraku, siedzącego przed pianinem. Ręce trzymał na klawiaturze i uśmiechał się do obiektywu. Dokoła pianina siedział muzyk grający na banjo, kornecista, trębacz i perkusista pochylony nad bębnem. Wszyscy mieli na sobie fraki. Upozowani byli tak, jakby grali. Głowę Coalhouse’a ktoś otoczył kółkiem. Fotografia stała się powszechnie znana. Widok uśmiechniętej, szczerej fizjonomii czarnego człowieka ze starannie przystrzyżonym wąsikiem stanowił paradoks, który nie mógł ujść uwagi dziennikarzy. Podpisywali zdjęcie: „Uśmiech mordercy”. Albo: „Prezydent Tymczasowego Rządu Amerykańskiego w szczęśliwszych dniach”.

[…]

Te uwagi, które sobie powszechnie powtarzano, sugerowały istnienie jakiegoś sprzysiężenia radykałów i wywarły jak najgorszy wpływ na zdenerwowanych już i tak obywateli New Rochelle. Po ulicach miasta przesuwały się patrole milicji. Zanotowano kilka wypadków pobicia Murzynów, którzy ośmielili się wyjść poza swoją dzielnicę. Fałszywe alarmy pożarowe rozlegały się w całym mieście i do każdego z tych pseudo-pożarów pędziły wozy strażackie z policyjną eskortą i samochody pełne reporterów. W mieście roiło się od uzbrojonych milicjantów, wozów policyjnych i dziennikarzy, co w sumie wytwarzało atmosferę wielkiego napięcia. Na nabożeństwach niedzielnych była teraz ogromna frekwencja. Szpitale notowały wzmożoną liczbę nieszczęśliwych wypadków domowych. Ludzie oblewali się przez nieuwagę wrzątkiem, kaleczyli się, spadali ze schodów, potykali się o dywany. Przywieziono kilku mężczyzn, którzy odnieśli rany przy czyszczeniu dawno nieużywanej broni. Tymczasem prasa wybiegała daleko poza rozumowanie policji w interpretacji listów Coalhouse’a. Prawdopodobnie ze względu na efektowność ewentualnych fotografii domagała się przede wszystkim wydobycia ze stawu Forda. Zrobiono to w końcu; przyjechał dźwig i wyciągnął zatopiony samochód niczym monstrualnych rozmiarów dzieło sztuki. Muł spływał z jego kół, woda i śluz wyciekały spod maski. Postawiono go na brzegu, gdzie każdy mógł go obejrzeć. Władze poczuły się zakłopotane. Ford stanowił jaskrawy dowód krzywdy wyrządzonej Coalhouse’owi. Pordzewiały i pogięty budził swoim wyglądem oburzenie wszystkich ludzi doceniających maszyny i ich znaczenie dla naszego życia. Po opublikowaniu fotografii samochodu tylu ciekawskich przyjeżdżało nad staw, żeby obejrzeć go na własne oczy, że policja musiała Odgrodzić teren. Czując, że sami się skompromitowali, burmistrz i rada miejska wydali całą serię oświadczeń, w których potępili czarnego szaleńca i stwierdzali, że wszelkie próby porozumienia się z nim – z wyjątkiem stanowczego żądania, żeby oddal się w ręce władz – skończyłyby się nieuchronnie tym, że każdy renegat i radykał, ba, każdy Murzyn w całym kraju poczułby się zachęcony do lekceważenia prawa i bezczeszczenia amerykańskiej flagi.

[…]

W ten sposób młodszy brat rozpoczął swoją karierę rewolucjonisty i człowieka wyjętego spod prawa. Przez pewien czas rodzina na szczęście o tym nie wiedziała. Istniała tylko jedna poszlaka, która wskazywałaby na to, że był jakoś związany z czarnym zamachowcem, a mianowicie, że ze składu fabrycznego ojca zginęła pewna ilość materiału wybuchowego i kilka baryłek prochu. Zawiadomiona o kradzieży policja szybko o tym zapomniała, władze ścigania były zbyt zajęte sprawą Coalhouse’a. Przez kilka dni młodszy brat znosił skradzione przedmioty do sutereny w Harlemie. Potem zabrał się do roboty. Skonstruował trzy potężne bomby i zakamuflował je, nadając im wygląd paczek. Zgolił jasne wąsy, ostrzygł głowę na zero. Z pomocą przypalonego korka poczernił sobie twarz i ręce, usta podkreślił szminką, nałożył melonik, nauczył się przewracać oczami. Przemówił w ten sposób do poczucia humoru młodych ludzi Coalhouse’a i udowodnił im swoją dobrą wolę. Potem pojechał wraz z nimi pod gmach straży pożarnej numer dwa i wrzucił bomby do środka. Czynem tym przekonał wszystkich – a i siebie samego – że można na niego liczyć. Historię jego podziemnej działalności poznaliśmy z pierwszej ręki, bo z jego własnej relacji. Młodszy brat prowadził bowiem dziennik, i to od dnia przybycia do Harlemu aż do śmierci w Meksyku, w rok później. Coalhouse Walker nadał swojej żałobie oprawę wojskową. Jego rozpacz z powodu straty Sary i żal za życiem, jakie mogliby wieść, gdyby nie umarła, przybrały formę ceremoniału zemsty, wzorowanego jakby na obrzędach starożytnych wojowników. Młodszemu bratu zdawało się czasami, że Coalhouse – którego wzrok odznaczał się niezwykłą przenikliwością – patrzy już teraz poza doczesność. Jego chłopcy okazywali mu bezwzględną lojalność. Być może dlatego, że jej nie żądał. Żaden z nich nie dostawał pieniędzy. Oprócz młodszego brata było ich pięciu. Najstarszy miał dwadzieścia kilka lat, najmłodszy osiemnaście. Ich szacunek dla Coalhouse’a graniczył z uwielbieniem. Mieszkali wszyscy razem w suterenie i dzielili się tym, co zarabiali. Pracowali jako sprzedawcy albo chłopcy na posyłki. Młodszy brat dorzucił do tego kilka swoich stosunkowo dobrych pensji z fabryki flag i fajerwerków, ale wkrótce rozstał się z New Rochelle na zawsze. Prowadzono bardzo skrupulatną rachunkowość wspólnego mienia. Rozliczano się z każdego grosza. Młodzi ludzie naśladowali sposób ubierania się Coalhouse’a, tak że dobrze odprasowane ubranie i starannie wy szczotkowany melonik stały się czymś w rodzaju ich munduru. Wchodzili i wychodzili ze swoich pokoi jak żołnierze na służbie.

[…]

A on unosił szkiełko do oka i kadrował to ojca, to matkę, to dzieci, to kelnera podchodzącego do stolika, pianistę i skrzypka, którzy siedzieli w kącie sali na niewielkiej, ozdobionej palmami platformie i przygrywali podczas posiłków. Patrząc na film, mówił baron, podglądamy samo życie. Pulsuje ono na srebrnym ekranie, wydobyte z ciemnych zakamarków naszych serc. Film to poza tym wielki biznes. Ludzie chcą poznawać samych siebie. Za kilka groszy mogą spokojnie usiąść i przyjrzeć się sobie, jak biegną, jak ścigają się samochodami, walczą, a nawet – proszę mi wybaczyć – kochają się. To jest dzisiaj bardzo ważna sprawa. I to właśnie w tym kraju, gdzie prawie każdy jest nowym przybyszem. Gdzie istnieje tak wielka potrzeba wzajemnego zrozumienia. Baron unosił swój kieliszek. Przyglądał się winu, kosztował je. Wszyscy państwo z pewnością oglądali Jej pierwszy błąd. Nie? A Niewinność córki? Też nie? Śmiał się. Nie szkodzi, to są moje pierwsze filmy. Mają tylko po jednej rolce. Za każdy z nich zapłacono mi pięćset dolarów. A przyniosły po dziesięć tysięcy dolarów czystego zysku. O tak, śmiał się, to szczera prawda! Ojciec zakasłał i zarumienił się, kiedy baron Wymienił dokładną sumę. A ten nie rozumiejąc, o co ojcu chodzi, zaczął mu tłumaczyć, że jest to olbrzymi zysk, ale wcale nie niezwykły. Przemysł filmowy jest u zarania swego rozkwitu i każdy może na nim zrobić majątek. Ja, na przykład, dodał, zostałem niedawno wspólnikiem firmy Pathe. Zrobiłem dla nich film o długości piętnastu rolek!

[…]

W niektóre wieczory rodzice zabierali je na promenadę, gdzie odbywały się koncerty i przedstawienia teatrzyków objazdowych. Chmury przesuwały się nad ich głowami. Obejrzeli W osiemdziesiąt dni dokoła świata i sztukę Doktor Jekyll i pan Hyde. Ale naprawdę interesujące były dopiero atrakcje, o których dorośli nawet słyszeć nie chcieli. Gry automatyczne, występy potworków, żywe obrazy. Dzieci były zbyt przebiegłe, żeby ujawniać swoje zainteresowania tymi imprezami. Po kilku takich wspólnych wyprawach, kiedy przestały się one wydawać dorosłym aż „tak ryzykowne”, dzieciom udało się przekonać rodziców, że same dadzą sobie doskonale radę. Otrzymawszy po pięćdziesiąt centów, pobiegły o zmroku na promenadę. Stanęły przed jasno oświetloną, szklaną szafką, w której znajdowało się woskowe popiersie wróżki. Włożyły pensa do otworu. Mechaniczna wróżka w turbanie na głowie podniosła głowę, obróciła ją w lewo i w prawo, kłapnęła błyszczącymi zębami, podniosła rękę, z aparatu wyleciała kartka i twarz lalki zastygła w półuśmiechu. Jestem mężczyzno-kobietą, przeczytały. Następnie wsunęły monetę do automatu kleszczowego. Zręcznie kręcąc gałkami nakierowały zakończoną kleszczami łapkę na wybrany przedmiot, chwyciły go i zręcznie wrzuciły do zsuwni. W ten sposób zostały właścicielami naszyjnika z muszelek, lusterka z wypolerowanej blachy i malutkiego, szklanego kotka. Obejrzały sobie potworki. W milczeniu patrzyły na kobietę z brodą, na syjamskie bliźnięta, dzikusa z Borneo, wielkoluda z Cardiffu, człowieka krokodyla i kobietę ważącą trzysta kilogramów. Na widok dzieci ta góra tłuszczu poruszyła się na stołku, obwisłe ciało zatrzęsło się. Poczuła widać niezwykłą sympatię dla pięknych dzieci, albowiem stanęła na swoich maleńkich stopkach i ruszyła ku nim niczym gigantyczny potwór. Wielkie fałdy tłuszczu falowały, rozchodziły się, schodziły i znów rozchodziły, podczas gdy rozkładała ramiona gestem pełnym macierzyńskiej miłości. Dzieci pobiegły dalej. Zza parkanów patrzyły na nie czujne, ludzkie oczy potworów. Od olbrzyma kupiły pierścionek z jego palca, tak wielki, że zachodził im aż na przegub ręki, od syjamskich bliźniąt fotografię z dedykacją.

[…]

Gang Coalhouse’a wtargnął poprzedniej nocy do siedziby najsłynniejszej galerii dzieł sztuki w Ameryce – do Biblioteki Pierponta Morgana przy Trzydziestej Szóstej Ulicy. Zabarykadował się i zażądał pertraktacji z władzami grożąc, że w przeciwnym razie zarówno dom, jak i cała znajdująca się w nim kolekcja zostaną wysadzone w powietrze. Dla zademonstrowania siły swojej amunicji ludzie Coalhouse’a rzucili na ulicę granat. Ojciec gwałtownym ruchem zmiął gazetę. W godzinę później został wezwany do telefonu. Dzwoniono z biura prokuratora okręgowego Manhattanu. Tegoż popołudnia – czule żegnany przez matkę – pojechał pociągiem do Nowego Jorku. Nawet dla kogoś, kto śledził sprawę Coalhouse’a od samego początku, strategia zemsty, jaką sobie teraz obrał, musiała stanowić ostateczny dowód jego szaleństwa. Bo jakże inaczej wytłumaczyć sobie fakt, że zrównał kreaturę tak pospolitą i ordynarną, jaką był Willie Conklin, z Pierpontem Morganem, największą indywidualnością swojej epoki. Ośmiu ludzi zginęło dotychczas z ręki Coalhouse’a, nie mówiąc już o zabitych koniach i spalonych budynkach. Mieszkańcy New Rochelle drżeli na sam dźwięk nazwiska Walker. Jego bezczelność nie znała granic. A może doznana krzywda potrafi stać się osobnym światem rządzącym się logiką i prawami całkowicie sprzecznymi z zasadami naszej cywilizacji? Wiemy z pamiętnika młodszego brata, że początkowy plan polegał na uwięzieniu Morgana w jego własnym domu. Ludzie Coalhouse’a wychodzili z założenia, że Conklin ukrywający się w irlandzkiej dzielnicy miasta jest równie trudny do znalezienia jak Coalhouse w Harlemie i że wobec tego trzeba go stamtąd wykurzyć. Postanowili wziąć zakładnika. Po dwóch nocach spędzonych na dyskusji kandydatem na zakładnika został Morgan. Dla Coalhouse’a był on – bardziej niż jakikolwiek gubernator czy burmistrz – symbolem potęgi białej rasy. Od lat karykaturzyści przedstawiali go jako symbol władzy, w cylindrze, kurzącego wielkie cygaro. Liczono na to, że bogate miasto Nowy Jork chętnie poświęci całą armię szefów straży pożarnej i cały sznur Fordów, model T, w zamian za zwolnienie swojego Morgana.

[…]

Mniej więcej w dwie godziny później Coalhouse Walker wyszedł z gmachu biblioteki z podniesionymi do góry rękami i ruszył przez Trzydziestą Szóstą Ulicę. Zgodnie z umową. Chodniki i jezdnia były całkowicie opróżnione z ludzi. Twarzą w twarz do niego stał oddział nowojorskiej policji uzbrojony w karabiny. Ulicę zamykały dwa szpalery policjantów na koniach, ustawione w odległości trzydziestu metrów od siebie. I to w tak ścisłym szyku, że tworzyli niemalże ścianę. W tej sytuacji ludzie zgromadzeni na Madison Avenue czy dalej na Park Avenue nie mogli obserwować Coalhouse’a. Generatory na skrzyżowaniach warczały niemiłosiernie. Władze twierdziły później, że mimo jaskrawego oświetlenia i bardzo niesprzyjających okoliczności Murzyn usiłował ratować się ucieczką. Ale on wiedział, że wystarczyło gwałtownie poruszyć głową, opuścić nieco ręce, a nawet tylko uśmiechnąć się, żeby stracić życie. Ojciec – stojący w hallu biblioteki – usłyszał salwę plutonu egzekucyjnego. Wrzasnął. Podbiegł do okna. Ciało Coalhouse’a podrygiwało jeszcze na jezdni, jak gdyby chciało zetrzeć z niej własną krew. Policjanci wciąż strzelali zapamiętale. Konie rżały i stawały dęba. Zgromadzeni w harlemskiej kryjówce ludzie Coalhouse’a [którym pozwolono oddalić się naprawionym i podstawionym Fordem T swego przywódcy – przyp. aut.] doskonale wiedzieli, jaki koniec spotka ich przywódcę. Znaleźli się tam wszyscy, z wyjątkiem człowieka, za którym szli dotychczas bez wahania. Pokoje zdawały im się puste. Nic już nie miało dla nich znaczenia. Prawie ze sobą nie rozmawiali. Wszyscy, z wyjątkiem młodszego brata, postanowili pozostać w Nowym Jorku. Model T ukryli w pobliskim zaułku.

[…]

W tym czasie prezydentem Stanów Zjednoczonych został oczywiście Woodrow Wilson. Naród wybrał go, gdyż uchodził za autentycznego bojownika. Teddy Roosevelt był innego zdania. Roosevelt oskarżał Wilsona o to, że brzydzi się wojną. Jego zdaniem, Wilson miał pruderyjny, a zarazem przerażony wyraz twarzy człowieka, który przełknął kawałek ryby razem z ośćmi. Ale nowy prezydent postanowił dać piechocie morskiej okazję do wypróbowania sil i zarządził desant na Vera Cruz. Żeby zaś dać szansę armii lądowej, kazał jej przekroczyć granicę Meksyku i ruszyć w pościg za Pancho Villą. Wilson nosił okulary bez oprawki i był moralistą. Kiedy nadeszła wielka wojna, rzucił się w nią z pasją człowieka obrażonego. Ani syn Theodore Roosevelta, Quentin, który miał zginąć w starciu powietrznym nad Francją, ani Stary Łoś, jak nazywano samego Theodore Roosevelta, który wkrótce potem umarł ze zgryzoty, nie przeżyli tej wojny, którą Wilson jakoby tak się brzydził. Znaki zbliżającej się katastrofy ukazywały się wszędzie. W Europie, w Hadze, otwarto z wielką pompą Pałac Pokoju i czterdzieści dwa kraje przysłały swoich przedstawicieli. W Wiedniu na zebraniu Drugiej Międzynarodówki uchwalono rezolucję głoszącą, że klasa robotnicza nigdy już nie weźmie udziału w żadnej imperialistycznej wojnie. Paryscy malarze zaczęli robić portrety, umieszczając dwoje oczu po tej samej stronie twarzy. Pewien żydowski profesor z Zurychu ogłosił pracę, w której udowadniał, że przestrzeń jest zakrzywiona. Nic z tych rzeczy nie uchodziło uwagi Pierponta Morgana. Wysiadł ze statku w Cherbourgu. Incydent z Murzynem w nowojorskiej bibliotece wymazał już z pamięci. Ruszył jak co roku przez kontynent, przenosząc się prywatnym pociągiem z kraju do kraju, odwiedzając po drodze bankierów, premierów i królów. Zauważył, że ci ostatni są w znacznie gorszych humorach niż do niedawna. Niektórzy z członków rodzin królewskich byli nie tylko pełni melancholii, popadli wręcz w histerię. Przewracali kieliszki z winem, jąkali się, wrzeszczeli na służbę. Morgan przyglądał im się uważnie. Doszedł do wniosku, że stanowią przeżytek. Wszyscy i to we wszystkich krajach byli ze sobą spokrewnieni. Żenili się między sobą od tylu pokoleń, że musieli sobie przekazać wszelkie najgorsze cechy – głupotę, gnuśność, kretynizm – a to dało jak najgorsze rezultaty. Na pogrzebie Edwarda VII w Londynie przepychali się naprzód, szturchając się łokciami i niczym zgraja dzieci walczyli o najlepsze miejsca w orszaku.

[…]

Wsadzono go na grzbiet wielbłąda i zawieziono starożytnym szlakiem północnym prosto przed wejście do Wielkiej Piramidy. Mimo ostrzeżeń postanowił spędzić w niej resztę nocy. Miał nadzieję, że bóg Ozyrys wyjawi mu swoje zamiary w stosunku do jego ka, czyli duszy, i jego ba, czyli fizycznej witalności. Szedł za przewodnikami korytarzem. Światło łuczywa rzucało wielkie, ruchome cienie na zrobione z kamiennych bloków ściany i sufit. Po licznych zakrętach i kilku stromych, trudnych, wąskich przejściach, przez które trzeba się było przeczołgiwać na czworakach, Morgan znalazł się w samym sercu budowli. Zapłacił przewodnikom połowę umówionej sumy, bo chciał być pewny, że wrócą po niego nad ranem, żeby odebrać należną im resztę pieniędzy. Odeszli, życząc mu dobrej nocy. Pozostał sam w ciemnej komorze, oświetlonej jedynie słabym światłem jednej czy dwu gwiazd prześwitujących przez szparę wentylacyjną w suficie. Morgan nie chciał tej nocy spać. Oto był w królewskiej komnacie, którą już przed wielu laty obrabowano ze wszystkiego, co niegdyś zawierała. Usiadł na wełnianym kocu, zimno ciągnące od ziemi przenikało go jednak do szpiku kości. Miał przy sobie złote, opatrzone monogramem pudełko z zapałkami, ale ze względów zasadniczych nie zapalał ich. Nie pociągał też koniaku z płaskiej butelki. Wsłuchiwał się w ciemność, wpatrywał się w nią i czekał na jakikolwiek znak od boga Ozyrysa. Po kilku godzinach zdrzemnął się. Śniło mu się, że jest kupcem, siedzi w kucki na bazarze i droczy się z grupą dragomanów. Wszystko to działo się w którymś z jego poprzednich wcieleń. Sen tak go zaniepokoił, że zbudził się nagle. Poczuł, że coś po nim pełza. Wstał. Swędziało go ciało. Postanowił zapalić jedną zapałkę. W jej słabym świetle spostrzegł na kocu sporą kolonię pluskiew. Kiedy zapałka zgasła, postanowił już się nie kłaść. Chodził po komnacie wyciągając przed siebie rękę po to, żeby nie zderzyć się z kamienną ścianą. Poruszał się z zachodu na wschód i z północy na południe, chociaż nie był tego całkiem pewien. Doszedł do wniosku, że w takich warunkach trzeba bardzo uważać, żeby odróżnić prawdziwe znaki od fałszywych. To, że śniło mu się, iż jest kupcem na bazarze, uznał za fałszywy znak. Pluskwy też musiały być fałszywym znakiem. Prawdziwym znakiem mogłoby być pojawienie się małych, czerwonych ptaszków o ludzkich głowach, przelatujących powoli przez komnatę i oświetlających ją własną poświatą. Ptaków ba ba, które Morgan znał z egipskich fresków. Ale ptaki ba ba jakoś mu się nie ukazywały, a noc dobiegała końca. Po pewnym czasie Morgan stwierdził, patrząc przez szparę w suficie, że gwiazdy zbladły i romb nocnego nieba zrobił się szary. Pozwolił sobie na łyk koniaku. Nogi mu zesztywniały, plecy rozbolały, trzęsła go febra.

[…]

Tak się zdarzyło, że Houdini miał tegoż dnia wykonać – pod gołym niebem – jeden ze swoich najbardziej widowiskowych numerów. Nie mógł się wobec tego wdać w nazbyt szczegółowe i długie rozmyślania na temat śmierci arcyksięcia. Wyszedł z domu, skinął na taksówkę i pojechał na Times Square. Tam w obecności kilku tysięcy widzów i w półtorej godziny później założono mu kaftan bezpieczeństwa, związano nogi stalową liną i z pomocą ustawionego na dachu żurawia wciągnięto na wysokość połowy wieżowca „Timesa”. Za każdym obrotem krążka Houdini unosił się nieco wyżej. Obracał się na wietrze. Na dole tłum szalał z podziwu. Dzień był ciepły, niebo błękitne. Im wyżej się unosił, tym słabiej dochodziły do niego odgłosy ulicy. Nad wejściem do teatru „Palace” położonego o pięć ulic dalej zobaczył własne nazwisko wypisane żarówkami. Widział je oczywiście do góry nogami. Auta trąbiły, trolejbusy zatrzymywały się na Times Square. Kierowcy wyskakiwali, żeby zobaczyć, co się dzieje. Policjanci konni dmuchali w gwizdki. Houdini widział wszystko na opak – pojazdy, ludzi, chodniki, policjantów konnych, domy. Niebo znalazło się u jego stóp. Minął wielką tablicę na gmachu „Timesa”, na której umieszczano wyniki meczów baseballowych. Oddychał głęboko. Był spokojny jak zawsze w obliczu niebezpieczeństwa. Spędził przecież wiele lat na wyrabianiu w sobie możliwie największej dyscypliny i sprawności fizycznej. Poinstruował swoich pomocników, żeby podciągnęli go do poziomu dwunastego piętra – nie wyżej – bo wolał nie być zbyt dobrze widoczny z dołu. Zamierzał wysupłać się z kaftana bezpieczeństwa, zrzucić go z siebie, odbić się w górę tak zwanym korkociągiem, pochwycić metalową linę przymocowaną do krępujących mu nogi kajdanków, wyprostować się, stanąć na wielkim haku i zjechać w dół, machając rękami do oklaskujących go tłumów. Houdini był ostatnio w znacznie lepszym stanie psychicznym. Żałoba po matce, lęk przed utratą popularności, uczucie, że życie nie ma sensu, że jego osiągnięcia są śmiechu warte – wszystkie te codzienne udręki odczuwał mniej dotkliwie. Był przekonany, że przyczynił się do tego fakt, iż znalazł sobie nowy cel – demaskowanie oszukańczych spirytystów. W imię pamięci ukochanej matki przerywał ich seanse i odkrywał prostackie praktyki mediów oraz skomplikowane aparaty, jakimi posługiwali się ci szarlatani dla zamydlenia oczu prostaczkom. Na każdym seansie ofiarowywał dziesięć tysięcy dolarów premii temu medium, które potrafiłoby wywołać zjawisko spirytystyczne, jakiego on, Houdini, nie mógłby zrealizować za pomocą różnych mechanizmów. Prasa była tym zachwycona. Publiczność także. Ale jemu nie o to chodziło. Czuł, że teraz, kiedy matka umarła, zadaniem jego jest obrona niebios. Był pewny, że uda mu się niebawem dotrzeć do rejonów, w których ona teraz przebywa. Jego detektywi odwiedzali siedziby spirytystów we wszystkich miastach, w których występował. On zaś zjawiał się na seansach, przebrany za siwą wdowę, z twarzą zakrytą welonem. Kiedy stolik zaczynał lewitować, puszczał światło latarki elektrycznej na druty, którymi go podnoszono. Zrywał pokrowce z gramofonów. Łapał unoszące się nad głowami uczestników seansu trąby i wyciągał zza kotar ukrytych manipulatorów. Potem wstawał, dramatycznym gestem zdzierał siwą perukę z głowy i przedstawiał się zebranym. Wytaczano mu dziesiątki procesów. Houdini zorientował się, że jest już na właściwej wysokości. Wiatr był tutaj nieco silniejszy. Obracało nim. Znalazł się na chwilę twarzą do okien gmachu „Timesa” i zaraz potem miał przed sobą otwartą przestrzeń ziejącą nad Broadwayem i Siódmą Aleją. Hej, Houdini! – usłyszał czyjś głos. Wiatr obrócił Houdiniego ponownie twarzą do fasady gmachu. Zobaczył, że w jednym z okien na dwunastym piętrze stoi człowiek i uśmiecha się do niego. Hej, Houdini! – powtórzył. Pies ci mordę lizał! Odpieprz się, warknął magik. Wiedział, jak uwolnić się z kaftana bezpieczeństwa w ciągu niecałej minuty. Ale wolał to robić wolniej, żeby ludziom się nie zdawało, że ich oszukuje. Nie spieszył się zatem. I udawał, że się szamoce. Z dołu dochodziły go ochy i achy. Lina napinała się i drgała. Po chwili znalazł się górną częścią ciała i głową we wnętrzu kaftana uszytego z grubego, żaglowego płótna, które w ogóle nie przepuszczało światła. Postanowił odpocząć przez chwilę. Wisiał głową w dół, wysoko nad Broadwayem, był rok 1914, arcyksiążę Franciszek Ferdynand właśnie zginął z rąk zamachowca. I w tym momencie z głębi pamięci Houdiniego wyłoniła się pewna scena. Przedstawiała małego chłopca przyglądającego się własnemu odbiciu w błyszczącej, mosiężnej latarni samochodu.

[…]

Ale faktem jest, że w archiwach rodziny znajduje się wizytówka Houdiniego z datą, z której wynika, że w tydzień po przedstawieniu na Times Square próbował złożyć nam wizytę. Ale nie zastał nikogo. Był to już okres rozkładu naszej rodziny. Matka, chłopiec i synek Sary, który był ochrzczony jako Coalhouse Walker, znajdowali się w sportowym Packardzie, z matką przy kierownicy. Zwiedzili groty Howe, po czym udali się na całe lato do Prout’s Neck, na wybrzeżu stanu Maine, gdzie malarz Winslow Homer spędził ostatnie lata swojego życia. Ojciec i matka odzywali się do siebie bardzo uprzejmie, ale rzadko. Śmierć młodszego brata w Meksyku stała się ostateczną przyczyną ich niemalże permanentnej obecnie separacji. Dziadek nie przeżył zimy i spoczywał teraz na cmentarzu Pierwszego Kościoła Kongregacjonalistów przy North Avenue w New Rochelle. Ojciec przeniósł się do Waszyngtonu. Po powrocie do domu i do fabryki znalazł w szufladzie biurka młodszego brata mnóstwo rysunków i planów. Na tym polegała spłata długu, o której młodszy brat napomknął tajemniczo w czasie ich ostatniej rozmowy w Bibliotece Morgana. W ciągu osiemnastu miesięcy poprzedzających jego wyjazd młodszy brat opracował siedemnaście typów najrozmaitszej broni. Niektóre projekty wymagały tak wysokiego poziomu techniki, że przemysł amerykański zrealizował je dopiero w czasie drugiej wojny światowej. Był tam między innymi projekt bezodrzutowego granatnika rakietowego, niezmiernie czułej miny lądowej, miny głębinowej wybuchającej na sygnał dźwiękowy, celownika karabinowego wykorzystującego promienie podczerwone, pocisków smugowych, karabinu repetującego, lekkiego karabinu maszynowego, szrapnela, zgęszczonej nitrogliceryny i przenośnego miotacza płomieni. Ojciec udał się do Waszyngtonu właśnie po to, żeby zaproponować czynnikom wojskowym realizację kilku rodzajów broni, w związku z czym stał się bywalcem gabinetów wysokich oficerów wojska i marynarki. Negocjował kontrakty, demonstrował prototypy, brał udział w naradach, kręcił się w kuluarach Kongresu, rozmawiał z politykami, z przedstawicielami różnych grup nacisku, wydawał obiady, kolacje i najrozmaitsze przyjęcia, organizował weekendy. W związku z tym wszystkim musiał wynająć apartament w hotelu Hay Adams. Żeby móc łatwiej zapomnieć o osobistych kłopotach, rzucił się w wir pracy z większą niż kiedykolwiek zaciekłością. Kiedy w Europie wybuchła wielka wojna, był jednym z pierwszych, których przeraziła niechęć do walki wykazywana przez Woodrowa Wilsona i otwarcie – na długo, zanim administracja uznała to za konieczne – głosił, że Ameryka musi przygotować się do udziału w wojnie. Kilka obcych rządów interesowało się śmiercionośnymi wynalazkami młodszego brata i w porozumieniu z doradcami z Departamentu Stanu ojciec negocjował z jednymi kosztem drugich. Niemców traktował wprost niegrzecznie, dla Anglików był przyjazny i stawiał im dobre warunki. Był pewien, że prędzej czy później Ameryka przyłączy się do aliantów, co rzeczywiście stało się w 1917 roku, chociaż było faktycznie nieuniknione już od roku 1915, kiedy to brytyjski statek pasażerski „Lusitania” został storpedowany przez niemiecką łódź podwodną u południowo-zachodnich brzegów Irlandii. „Lusitania”, zarejestrowana jako uzbrojony statek towarowy, w rzeczywistości przewoziła w swoich lukach gazy bojowe i inną broń. Tysiąc dwieście osób, mężczyzn, kobiet i dzieci, straciło na niej życie, w tym wielu obywateli amerykańskich, a wśród nich ojciec, który płynął do Londynu z pierwszym transportem granatów, min głębinowych i zagęszczonej nitrogliceryny dla brytyjskiego Ministerstwa Wojny i Admiralicji. Nitrogliceryna przyczyniła się niewątpliwie do monstrualnego wybuchu, który poprzedził błyskawiczne zatonięcie statku.

Edgar Laurence Doctorow, Ragtime

Obyczajowa powieść Edgara Laurence’a Doctorowa, amerykańskiego pisarza i wykładowcy uniwersyteckiego, którego przodkowie rosyjscy Żydzi sami byli amerykańskimi imigrantami, przenosi nas w sam raz do Wolnych Stanów, do wielkomiejskiego Nowego Yorku i do stanów północno-wschodniej Zjednoczonej od przeszło stu lat Ameryki Północnej, a na osi czasu w pierwsze dziesięciolecia dwudziestego wieku w czasy bumu amerykańskiej prosperity. W wielowątkowej narracji opowieść kaligrafuje nam proste postacie literackie także i dziś pisane małymi samogłoskami, ale i nie stroni na marginaliach od tych, którzy w historii Stanów Zjednoczonych i nie tylko zapisali się wielkimi Zgłoskami. Bo w historii partykularnej ludzkości jak w miękkiej skorupce mieści się nie tylko nasza twarda tożsamość, ale przede wszystkim to, co każdemu życiu nadaje nieuwsteczniony bieg, co też czasem w ujęciu filozoficznym z-wie-się twym wewnętrznym pędem…



powrót ››