07.10.2023
„This thing of Beauty is a guilt forever”
(Piękne - pozostawia
poczucie winy - na zawsze)
„Ludzie nie są wiele warci,
a klęska wyzwala w nich to, co najgorsze.”
„Twój, o Syzyfie, trzeba wskrzesić gest,
By taki udźwignąć ciężar.
Choć serce słabość zwycięża,
Cel jest daleki, a czas krótki jest.”
Le Vin de solitude (Wino samotności)
[…]
Ciepło, myśleli paryżanie. Wiosenna aura. Noc wojny, alarm. Ale noc się kończy, wojna jest daleko. Ci, którzy nie spali, chorzy w swoich łóżkach; matki, których synowie byli na froncie; zakochane kobiety o oczach wyblakłych od łez, usłyszeli pierwsze tchnienie syreny. Był to zaledwie głęboki wdech podobny do westchnienia wydobywającego się z uciśnionej piersi. Upłynęło kilka chwil, zanim całe niebo wypełniły zawodzenia syreny. Nadchodziły z daleka, z głębi horyzontu, bez pośpiechu. Śpiący śnili o morzu z fałami i piaszczystych plażach; o burzy wstrząsającej lasem w marcu, o stadzie bydła biegnącego ciężko, ryjącego kopytami ziemię. Wreszcie sen ustępował i mężczyzna mamrotał, przecierając oczy. — Czy to alarm? Kobiety, bardziej żywe i bardziej nerwowe, już były na nogach. Niektóre po zamknięciu okien i okiennic wróciły do łóżek. Poprzedniego dnia, w poniedziałek 3 czerwca, po raz pierwszy od początku wojny na Paryż poleciały bomby, ale lud nie tracił spokoju. Choć wiadomości nie były dobre. Nie dawano im wiary. Zresztą nie uwierzono by też w ogłoszenie zwycięstwa. „Nic z tego nie rozumiemy", mówili ludzie. Przy świetle latarki ubierano dzieci. Matki tuliły ich drobne ciałka rozgrzane podczas snu. „Nie płacz, nie bój się". To tylko alarm. Wszystkie lampy zgasły, ale pod czerwcowym niebem, wyzłoconym i przezroczystym, widoczny był każdy dom, każda uliczka. Sekwana zdawała się skupiać wszystkie rozproszone światła i odbijać je po stokroć niczym szlifowane szkło. Przyciągała, więziła i odbijała w swoich falach niewystarczająco zasłonięte okna, dachy migoczące w lekkim mroku, słabe błyski zamków w drzwiach. Z góry musiała wydawać się biała jak rzeka mleka. Naprowadza nieprzyjacielskie samoloty, sądzili niektórzy. Inni utrzymywali, że to niemożliwe. W istocie nikt nic nie wiedział. „Nie wstaję, mamrotały zaspane głosy, nic boję się". „Pamiętaj, wystarczy raz nic wstać", odpowiadali mądrzy ludzie.
[…]
Zielone oczy rzucały spojrzenia o kociej przenikliwości. Jednak w ostatniej chwili Opatrzność niewątpliwie zawahała się lub uznała, że krzykliwe owłosienie nie przystoi ani nienagannej moralności pani Pericand, ani jej pozycji, więc obdarzyła ją matowymi włosami szatynki, które wypadały garściami po urodzeniu ostatniego dziecka. Pan Pericand był człowiekiem zasadniczym: skrupuły religijne zabraniały mu wielu pragnień, a dbałość o reputację trzymała go z dala od nieodpowiednich miejsc. Toteż najmłodszy Pericand miał zaledwie dwa latka, a między księdzem Philippe'em a nim była trójka dzieci żyjących i to, co pani Pericand nazywała wstydliwie trzema wypadkami, kiedy dziecko donoszone niemal do końca ciąży nie przeżyło, a matka trzykrotnie stanęła nad grobem. Salon, w którym właśnie rozbrzmiewały dźwięki radia, był duży, miał doskonałe proporcje, a cztery okna wychodziły na bulwar Delessert.
[…]
Pokojowiec Auguste wszedł do kuchni bezszelestnym krokiem. Na jego nadętej i tępej twarzy malował się wyraz bezbrzeżnej pogardy pod adresem wielu rzeczy. Pani Péricand wróciła do siebie. Ta niezwykle aktywna kobieta wykorzystywała wolny kwadrans pomiędzy kąpielą dzieci a kolacją, by sprawdzić lekcje Jacqueline i Bernarda. Słychać było czyste głosy: „Ziemia jest kulą, która nie wspiera się na niczym". W salonie pozostał tylko starszy pan Péricand i kot Albert. To był wspaniały dzień. Światło wieczoru rozjaśniało łagodnie gęste drzewa kasztanów. Albert, niewielki, szary dachowiec, stanowiący własność dzieci, zdawał się ogarnięty radosnym delirium: tarzał się po dywanie i kładł na grzbiecie. Wskakiwał na kominek, chwytał zębami koniuszki piwonii stojących w wielkim granatowym wazonie ozdobionym pyskiem wilka wyrzeźbionym w brązie, który stał w kącie konsoli; po czym jednym susem znalazł się na oparciu fotela starszego pana, któremu miauknął w ucho. Stary Péricand wyciągnął do niego rękę, zawsze lodowato zimną, fioletową i drżącą. Kot przestraszył się i umknął. Właśnie podano kolację i Auguste zawiózł inwalidę do jadalni. Siadano już do stołu, kiedy pani domu nagle znieruchomiała, trzymając w powietrzu łyżeczkę, na której podawała Jacqueline wzmacniającą miksturę. Dzieci, to wasz ojciec — oznajmiła, słysząc obracający się w zamku klucz.
[…]
Pojutrze, a może już jutro Niemcy staną u bram Paryża. Podobno najwyższe dowództwo zdecydowało się bić pod Paryżem, w Paryżu, za Paryżem. Na szczęście jeszcze tego nie ogłoszono, bo już od jutra zrobiłby się nieprzytomny ścisk na dworcach i na drogach. Charlotte, trzeba wyruszyć o świcie, żeby dotrzeć do twojej matki w Burgundii. Co do mnie — oznajmił pan Péricand nie bez pewnej dumy — będę dzielił los skarbów, które mi powierzono. Sądziłem, że muzeum ewakuowano we wrześniu — wtrącił Hubert. Owszem, ale prowizoryczne schronienie w Bretanii okazało się nieodpowiednie, bo jest tam wilgotno jak w piwnicy. Nic z tego nie rozumiem. Powstał komitet ocalenia skarbów narodowych, podzielony na trzy grupy i siedem podgrup, z których każda wyłoniła komisję ekspertów odpowiedzialnych za przechowanie dzieł sztuki podczas wojny i oto w zeszłym miesiącu strażnik nas poinformował, że na płótnach pojawiły się podejrzane zacieki. Cudowny portret Mignarda miał ręce przeżarte jakimś zielonym trądem. Szybko przywieziono z powrotem do Paryża bezcenne skrzynie i teraz oczekuję polecenia, które zapewne wkrótce dostanę, żeby wywieźć je dalej.
[…]
Pisarz Gabriel Corte pracował na tarasie pomiędzy ciemnym, rozedrganym laskiem a złotozielonym zachodem, który gasł na wodach Sekwany. Jaki spokój wokół! Blisko niego znajdowali się dobrze wytresowani domownicy, dwa wielkie białe psy, które nie spały, ale leżały bez ruchu z nosami na chłodnych płytach posadzki, z półprzymkniętymi oczami. U jego stóp kochanka spokojnie zbierała stronice, które spadły z biurka. Reszta domowników i sekretarka pozostawali niewidoczni za błyszczącymi szybami, kręcili się gdzieś na dalszym planie, w kulisach życia, które zgodnie z pragnieniem pisarza miało być świetne, wystawne i zdyscyplinowane jak balet. Gabriel Corte miał pięćdziesiąt lat i własne rozrywki. W zależności od dnia bywał Panem Niebios lub skromnym autorem złamanym trudem ciężkim i daremnym. Na biurku, przy którym pisał, kazał wygrawerować napis: „Twój, o Syzyfie, trzeba wskrzesić gest, by taki udźwignąć ciężar". Koledzy po fachu zazdrościli mu, ponieważ był bogaty. Sam opowiadał z goryczą, że kiedy po raz pierwszy kandydował do Akademii Francuskiej, jeden z wyborców namawiany do głosowania na niego, odpowiedział niechętnie: „On ma trzy linie telefoniczne!". Był urodziwy, miał okrutne i omdlewające ruchy kota, dłonie miękkie, ekspresyjne, a oblicze lekko utuczonego Cezara. Jedynie Florence, oficjalna metresa, którą tolerował w swoim łóżku aż do rana (inne nigdy nie spały u jego boku), mogłaby powiedzieć, ile masek potrafił przywdziewać ten stary kokiet z podpuchniętymi oczami, z kobiecymi brwiami, ostrymi, trochę zbyt cienkimi.
[…]
Zawsze ci powtarzałem, że nie przywiązujesz wystarczającej wagi do statystów. Powieść powinna przypominać ulicę pełną nieznajomych, po której idą dwie czy trzy osoby, nie więcej, znane nam na wylot. Popatrz, jak inni, na przykład Proust, potrafili wykorzystać statystów. Posłużyli się nimi, by upokorzyć, pomniejszyć rolę głównych bohaterów. Trudno o coś bardziej pouczającego w powieści niż ta lekcja pokory udzielona bohaterom. Przypomnij sobie w Wojnie i pokoju tę scenkę, kiedy dziewczęta, śmiejąc się, przebiegają drogę przed powozem księcia Andrzeja. Kiedy go zobaczą, dalej mówią do siebie, rozmawiają między sobą. Wizja czytelnika wtedy się zmienia, nie dotyczy już tylko jednej twarzy, pojedynczej duszy. Czytelnik odkrywa wielorakość form. Poczekaj, przeczytam ci ten fragment, jest naprawdę niezwykły. Zapal światło, bo nadeszła noc.
[…]
Nadstawiając uszu, można było usłyszeć warkot samolotów. Francuskie czy nieprzyjacielskie? Nie wiedziano. „Szybciej, szybciej", poganiał pan Pericand. Jednak co chwila decydowano, że trzeba jeszcze zabrać pudło z koronkami czy deskę do prasowania. Nie sposób było przemówić służbie do rozsądku. Trzęśli się ze strachu, chcieli wyjechać, ale rutyna była silniejsza niż strach, upierali się więc, by przestrzegać wszystkich rytuałów towarzyszących wyjazdom na wieś na wakacje. Wszystko powinno się znaleźć w kufrach na zwykłym miejscu. Nie zrozumieli do końca, co się naprawdę dzieje. Można by powiedzieć, że działali na dwóch płaszczyznach czasowych, do połowy w czasie teraźniejszym, a do połowy pogrążeni w przeszłości, jakby wydarzenia dotarły tylko częściowo do ich świadomości, na samą jej powierzchnię, resztę pozostawiając w absolutnym uśpieniu i błogości. Niania z potarganymi siwymi włosami, z zaciśniętymi ustami, z powiekami zaczerwienionymi od łez, składała w sposób zadziwiająco energiczny Í precyzyjny świeżo wyprasowane chusteczki do nosa Jacqueline. Pani Pericand nawoływała ją, siedząc już w aucie, ale stara kobieta nie reagowała, nawet nie słyszała. Philippe musiał po nią pójść. Nianiu, co się dzieje? Trzeba jechać. Co ci się stało? — dopytywał łagodnie, biorąc ją za rękę. Zostaw mnie, biedny chłopcze — jęknęła, zupełnie zapominając, że teraz zwraca się do niego albo „panie Philippie", albo „proszę księdza", instynktownie wróciła do dawnej poufałości. — Daj mi spokój. Dobry z ciebie chłopiec, ale jesteśmy zgubieni!
[…]
Pan Langelet powinien był już dawno wyjechać. Teraz to wiedział, ale nie potrafił zrezygnować ze swoich przyzwyczajeń. Kochał jedynie swój apartament i przedmioty rozrzucone teraz u jego stóp na podłodze; dywany zostały zwinięte z naftaliną i ukryte w piwnicy. Na wszystkie okna naklejono długie paski różowego i jasnoniebieskiego papieru. Pan Langelet własnymi tłustymi białymi rękami ułożył je tak, że wyglądały jak gwiazdy, statki czy jednorożce. Przyglądali się temu z podziwem jego przyjaciele, ale on po prostu nie potrafiłby żyć w otoczeniu bezbarwnym, nijakim. W jego domu wszystko, co stanowiło część jego sposobu życia, składało się z cząsteczek piękna, czasami skromnych, czasami cennych, które w sumie wytwarzały ten szczególny klimat, słodki, świetlisty, jedyny, jaki jego zdaniem godny był człowieka cywilizowanego. W wieku lat dwudziestu nosił pierścionek z wygrawerowanym wewnątrz napisem: This thing of Beauty is a guilt forever. To była dziecinada i pozbył się tego pierścienia (pan Langelet bardzo chętnie mówił po angielsku do siebie; poetyckość i siła tego języka doskonale korespondowały z pewnymi stanami jego duszy), jednak nie zapomniał owej dewizy i pozostał jej wierny. Teraz klęczał na jednym kolanie, spoglądał dokoła głębokim i smutnym spojrzeniem, które obejmowało wszystko: Sekwanę za oknami, wdzięczny łuk oddzielający dwa salony, kominek ze starymi rusztami, wysokie sufity, z których spływało jasne światło o zielonym zabarwieniu i przezroczystości wody, ponieważ przesiewały je na balkonie zasłony z płótna koloru migdałów.
[…]
Panika przez cały czas rosła, rozprzestrzeniała się jak płomień z jednego miasta do drugiego. Jakoś zreperowano auto i Pericandowie ruszyli w drogę. W sobotę w południe nie ulegało już niestety wątpliwości, że samochód nie pojedzie dalej bez kolejnej reperacji. Pericandowie zatrzymali się w małym miasteczku, nieco oddalonym od głównej szosy. Mieli nadzieję, że znajdą tu wolny pokój. Jednak ulice były już zapchane rozmaitymi pojazdami; rozlegał się zgrzyt przeciążonych hamulców; plac nad rzeką przypominał cygańskie obozowisko; udręczeni mężczyźni spali na ziemi; inni golili się na trawniku. Młoda kobieta powiesiła lusterko na drzewie i stojąc przed nim, malowała się i czesała. Inna prała w fontannie pieluszki. Mieszkańcy pojawili się na progach domów i obserwowali ten spektakl z wyrazem najgłębszego osłupienia. „Biedni ludzie! Na co im przyszło!", powtarzali ze współczuciem i z pewną ukrytą satysfakcją; ci uchodźcy jechali z Paryża, z północy, ze wschodu, z prowincji ogarniętych wojną. A jeśli chodzi o nich, to byli spokojni. Dni mijają, żołnierze walczą, a tymczasem sprzedawca artykułów żelaznych z głównej ulicy i panna Dubois z pasmanterii mogą nadal sprzedawać swoje rondle i wstążki, jeść ciepłą zupę w kuchni, zamykać wieczorem drewnianą furtkę oddzielającą ich ogródek od reszty świata.
[…]
Pani Péricand kazała sobie wskazać inne sklepy z żywnością, ale w żadnym nie udało jej sią niczego kupić. Uchodźcy ogołocili miasto. W pobliżu kawiarni dołączył do niej Hubert. Nic znalazł żadnego pokoju. Pani Péricand wykrzyknęła: Nie ma niczego do jedzenia, sklepy są puste! Ja odkryłem dwa dobrze zaopatrzone — wyznał Hubert. Naprawdę? Gdzie? Hubert roześmiał sią szczerze. W jednym sprzedawano pianina, a w drugim artykuły pogrzebowe. Jakiż ty jesteś głupi, mój biedny chłopcze — powiedziała matka. Jak tak dalej pójdzie, to wieńce z koralików będą równie poszukiwane — stwierdził. Można będzie je przechowywać. Nic uważa mama?
[…]
W końcu mogło się to zdarzyć. Mógł wyłonić się nagle obok niej syn, jej Jean-Marie ocalony od śmierci, wołając swoim radosnym i czułym głosem, głosem równocześnie męskim i ciepłym, który ciągle brzmiał jej w uszach: ,A co wy tutaj robicie?". Och, tylko go zobaczyć, przytulić, dotknąć wargami świeżego i szorstkiego policzka, zobaczyć z bliska blask jego pięknych oczu o tak przenikliwym i żywym spojrzeniu. Miał orzechowe oczy z rzęsami długimi jak u dziewczyny, a oczy te dostrzegały tak wiele! Już w dzieciństwie nauczyła go zwracania uwagi i na komiczny, i na wzruszający aspekt spraw. Sama lubiła się śmiać i potrafiła współczuć ludziom. „Twoje dickensowskie podejście", mówił syn. Jak dobrze się rozumieli! Wesoło, a czasem złośliwie podkpiwali z tych, którzy im dokuczyli, a potem często rozbrajało ich jedno słowo, jeden gest, jedno westchnienie. Maurice był inny, miał więcej powagi i chłodu. Kochała i podziwiała Maurice'a, ale Jean-Marie był... Mój Boże, był tym wszystkim, czym ona chciała kiedyś być, o czym marzyła. Był jej radością, nadzieją. Mój synek, mój skarb, mój Jeannot, myślała, nazywając go tak, jak wtedy gdy miał pięć lat, kiedy delikatnie przytrzymywała go za uszy, żeby go pocałować, odchylając mu główkę do tyłu i łaskocząc wargami, a on się zaśmiewał. Podczas tej wędrówki jej myśli stawały się coraz bardziej gorączkowe i chaotyczne. Była dobrym piechurem, oboje z Maurice'em jako młodzi ludzie często włóczyli się z plecakiem po okolicy w czasie krótkich urlopów. Nie stać ich było na hotel, więc wyruszali piechotą z niewielkimi zapasami i śpiworami. Toteż teraz mniej niż innym dokuczało jej zmęczenie. Jednak ten nieustanny kalejdoskop, obce twarze, które pojawiały się, oddalały, znikały, był znacznie gorszy od wyczerpania fizycznego. Karuzela w pułapce, myślała. W tym tłumie auta zdawały się uwięzione jak trawa unosząca się nu wodzie, przytrzymywana przez niewidzialne więzy, podczas gdy wokół pędzą prądy. Jeanne odwracała się, żeby ich nie oglądać, zatruwały powietrze zapachem benzyny, ogłuszały klaksonami, domagając się przejazdu, którego nie mogły uzyskać. Bezsilna wściekłość kierowców, ich posępna rezygnacja uspokajała uciekinierów. „Nie poruszają się szybciej niż my!", powtarzali sobie z ust do ust w poczuciu wspólnego nieszczęścia.
[…]
Nie zostali jeszcze ostrzelani. Kiedy do tego doszło, najpierw nic nie rozumieli. Słyszeli odgłos jednej eksplozji, drugiej, a potem krzyki: „Ratować się! Na ziemię! Kładźcie się!". Natychmiast rzucili się twarzą do ziemi, a Jeanne myślała: „Ależ musimy groteskowo wyglądać". Nie bala się, ale serce jej waliło tak mocno, że przyciskała je drżącymi rękami i opierała się na kamieniu. Czuła na ustach muskanie łodyżki, na której końcu zwisał różowy dzwoneczek. Potem przypomniała sobie, że kiedy tak leżeli na ziemi, niewielki biały motyl fruwał bez pośpiechu z kwiatka na kwiatek. Wreszcie usłyszała jakiś głos mówiący jej do ucha: „Już po wszystkim. Odlecieli". Podniosła się i machinalnie otrzepała zapiaszczoną spódnicę. Zdawało się, że nikt nie został trafiony. Jednak po drodze zobaczyli pierwszych zabitych: dwóch mężczyzn i kobietę. Ich ciała były zmasakrowane, ale przypadek zrządził, że twarze pozostały nietknięte, trzy posępne, zwyczajne twarze, zdumione tym, co im się przydarzyło i tak zupełnie nieprzygotowane do wojennej śmierci i w ogóle do śmierci. Kobieta przez całe życic nie mówiła pewnie nic innego jak „pory znowu zdrożały" czy „co za świnia ubrudziła mi podłogę?". Ale może pod tym niskim czołem, pod tymi matowymi i rozczochranymi włosami kryły się skarby inteligencji i czułości, myślała Jeanne. Czymże jesteśmy oboje, Maurice i ja, w oczach ludzi, jak nie parą nędznych urzędników? Z jednej strony to prawda, ale równocześnie jesteśmy wiele warci i niepowtarzalni. To też wiem. I tak się tu marnujemy, pomyślała jeszcze. Oparła się na ramieniu Maurice’a, cała drżąca, z twarzą mokrą od łez.
[…]
Pedałował w kierunku Vendôme. Miał właśnie wjechać do miasta, ale wpadł w ręce Niemców, którzy wzięli go do niewoli. A tymczasem kobiety, widząc, że major nie wraca, pobiegły do najbliższego miasteczka powiadomić doktora i siostry ze szpitala. Szpital byt przepełniony, ponieważ przywieziono ofiary ostatniego bombardowania, więc żołnierze zostali w wiosce. Kobiety narzekały: mężczyzn nie ma, a one mają dosyć roboty w polu i przy inwentarzu, żeby jeszcze zajmować się rannym! Jean-Marie z trudem unosił powieki rozpalone gorączką i widział przy swoim łóżku starą kobietę z długim żółtym nosem, która robiła na drutach i patrząc na niego, wzdychała: „Gdybym tylko wiedziała, że tam gdzieś jest mój biedny stary, i opiekują się nim tak jak tym obcym...". W swoim niespokojnym śnie Jean-Marie słyszał stukanie metalowych drutów i patrzył na kłębek wełny podskakujący na jego kołdrze. W delirium sądził, że ten kłębek ma spiczaste uszy i ogon, i wyciągnął rękę, by go pogłaskać. Chwilami zbliżała się do niego ładna córka gospodyni, była młoda, miała świeżą różową cerę, rysy twarzy trochę prostackie, oczy brązowe, czyste, pełne życia. Pewnego dnia przyniosła mu bukiet czereśni i położyła na poduszce. Nie pozwolono mu ich jeść, ale gdy zbliżał je do policzków rozpalonych jak płomienie, czuł się uspokojony i prawie szczęśliwy.
[…]
Péricandowie nie znaleźli miejsca w mieście, tylko w sąsiednim miasteczku. Okazało się, że naprzeciwko kościoła w domu zamieszkanym przez dwie stare panny był jeszcze wolny wielki pokój. Padające ze zmęczenia dzieci położono spać w ubraniu. Jacqueline drżącym głosem domagała się, by postawić koło niej koszyk z kotem. Prześladowała ją myśl, że kot ucieknie, zginie, że o nim zapomną i umrze z głodu na drodze. Włożyła rękę za kratki koszyka, tworzące niewielkie okienko, przez które widać było błyszczące oko i długie wąsy zjeżone wściekłością, i dopiero to ją uspokoiło. Emmanuela przerażał ten nieznany, ogromny pokój i dwie stare panny biegające tam Í z powrotem jak zaaferowane chrabąszcze, powtarzające przy tym jękliwie: „Niesłychane rzeczy... trudno się nie litować... biedne niewiniątka... biedne małe dzieciny...". Bernard leżał na plecach Í obserwował obie panie, bez mrugnięcia powieką, spojrzeniem poważnym i otępiałym, a równocześnie ssał kawałek cukru, który od trzech dni nosił w kieszeni, ale pod wpływem upału cukier zmieszał się z grafitem ołówka, zamazanym znaczkiem pocztowym i kawałkiem sznurka. Pozostałe łóżko w pokoju zajął stary pan Pericand. Pani Pericand, Hubert i służba spędzali noc na krzesłach w jadalni. Przez otwarte okno widać było niewielki ogródek oświetlony światłem księżyca. Spokojne i jasne promienie migotały na pachnących kiściach białego bzu i srebrnych kamyczkach alejki, po której maszerowała delikatnie kotka. W jadalni zebrali się uciekinierzy i mieszkańcy miasteczka, słuchając wspólnie radia. Kobiety płakały. Mężczyźni w milczeniu opuszczali głowy. Nie odczuwali autentycznej rozpaczy, była to raczej odmowa zrozumienia. Otępienie podobne do tego, jakiego doznajemy we śnie w chwili, kiedy zbliża się dzień, i mroki snu zaraz się rozproszą. Otwierając oczy, myślimy z ulgą: „To tylko koszmar, zaraz się obudzę".
[…]
Wzięci w dwa ognie uchodźcy biegali we wszystkie strony, inni kręcili się w miejscu jakby dotknięci szaleństwem; jakaś kobieta siadła okrakiem na barierze mostu i rzuciła się do rzeki. Florence chwyciła Gabriela za rękę i z krzykiem wbiła w nią paznokcie. — Wracajmy! Ale most wyleci w powietrze! — zawołał Corte. Wziął ją za rękę i nagle przyszła mu do głowy dziwna myśl, gorąca i przenikliwa jak błyskawica, że biegną ku śmierci. Przyciągnął do siebie Florence, siłą pochylił jej głowę i ukrył ją pod swoim płaszczem, tak jak zawiązuje się oczy skazańca. Potykając się i przystając, niemal ją niósł. W ten sposób pokonał kilka metrów dzielących ich od przeciwległego brzegu. Chociaż serce waliło mu w piersi jak serce dzwonu, to naprawdę wcale nie czuł strachu. Z dziką zaciętością pragnął ocalić życie Florence. Zaufał jakiejś opiekuńczej ręce wyciągniętej do niego, słabego, nieszczęsnego, małego, tak małego, że los może oszczędzi go, jak burza oszczędza źdźbło słomy. Przeszli przez most, otarli się o Niemców, minęli karabiny i zielone mundury. Droga była wolna, śmierć została za nimi i nagle zobaczyli — nie, nie mylili się, doskonale rozpoznali — tam, na początku leśnej drogi, stał samochód z wierną służbą domową, który na nich czekał. Florence potrafiła jedynie jęknąć: „Julie, Bogu niech będą dzięki. Julie!". Głosy szofera i pokojówki dobiegały do uszu Gabriela jak ochrypłe i dziwne dźwięki, które przenikają częściowo przez mgłę omdlenia. Florence płakała. Powoli, z niedowierzaniem, z przebłyskami jasności umysłu, Corte zaczynał rozumieć, że oddano mu samochód, oddano rękopisy, że odzyskiwał życie, że nigdy już nie będzie człowiekiem cierpiącym, wygłodniałym, zarazem odważnym i tchórzliwym, ale istotą uprzywilejowaną i chronioną od wszelkiego zła — Gabrielem Corte!
[…]
Westchnęła ze znużeniem, myśląc o tych wszystkich znajomościach, które teraz trzeba będzie zrewidować, i o wysiłku, jaki włożyła niedawno w uwiedzenie Gerarda Salomona-Wormsa, szwagra hrabiego de Furieres. Zupełnie niepotrzebna konkieta, która kosztowała wiele zachodu i czasu. Arlette zmarszczyła lekko brwi i przyglądała się swoim paznokciom. Widok tych dziesięciu błyszczących lusterek zdawał się usposabiać ją do abstrakcyjnych rozważań. Jej amanci wiedzieli, że kiedy wpatrywała się w swoje ręce z wyrazem zadumy i nieżyczliwości, kończyło się to na wyrażeniu opinii w takich sprawach jak polityka, sztuka, literatura i moda, a jej opinie zazwyczaj były przenikliwe i słuszne. Przez kilka chwil, siedząc w tym ukwieconym ogródku, tancerka wyobrażała sobie przyszłość, podczas gdy trzmiele wokół niej oblatywały krzaczek amarantowych dzwonków. Doszła do wniosku, że dla niej nic się nie zmieni. Na jej majątek składały sią klejnoty — które mogą jedynie nabrać wartości — i nieruchomości, przed wojną bowiem dokonała kilku udanych zakupów na Południu. Zresztą były to tylko akcesoria. Jej najważniejszym dobrem były nogi, sylwetka, umiejętność intrygowania, a temu zagrażał jedynie czas. I w tym był cały szkopuł... Przypomniała sobie swój wiek i w tej samej chwili, tak jak dotyka się amuletu, by odegnać zły los, wyciągnęła z torebki lusterko i uważnie przyjrzała się swojej twarzy. Przyszła jej do głowy nieprzyjemna myśl: używała amerykańskiego różu, niezastąpionego. Za kilka tygodni niełatwo będzie go dostać. To jej zepsuło humor. Cóż, wszystko zmieni się na powierzchni, ale w głębi pozostanie nienaruszone. Pojawią się nowobogaccy i jak zwykle po każdym kataklizmie mężczyźni gotowi zapłacić bardzo wiele za własne przyjemności, ponieważ pieniądze zdobyli bez trudu, a miłość i tak pozostanie taka sama. Ale, mój Boże, niech to całe zamieszanie jak najszybciej się skończy! Niech rozpocznie się jakieś życie, obojętne jakie. To wszystko, cała ta wojna, rewolucje, wielkie wstrząsy historii mogły ekscytować mężczyzn, ale kobiety... Och, kobiety to nudziło. Nie wątpiła, że wszystkie myślą tak samo jak ona, te wielkie słowa i wielkie uczucia były nudne nie do wytrzymania, mogły wywołać tylko ziewanie! Mężczyźni... trudno powiedzieć... te proste istoty pod pewnymi względami były całkiem niezrozumiałe, ale kobiety co najmniej na pięćdziesiąt lat wyleczyły się ze wszystkiego, co nie było codziennością...
[…]
To jeszcze nie byli Niemcy, to był jeden, pierwszy Niemiec. Jego przyjście obserwowało całe miasteczko zza zamkniętych drzwi, ze szpar w na wpół opuszczonych roletach czy z okienka na strychu. Zatrzymał motocykl na opustoszałym placu, był w rękawiczkach i w zielonym mundurze; kiedy podniósł głowę, pod klapą hełmu widać było twarz szczupłą, różową, niemal dziecięcą. „Jaki młody!", szeptały kobiety. Nieświadomie przygotowane były na jakąś apokaliptyczną zjawę, na jakiegoś dziwacznego i przerażającego potwora. Niemiec rozglądał się wokół, jakby czegoś szukał. Wtedy właściciel trafiki, który walczył w 1914 i nosił medal wojenny w klapie wyświechtanej szarej marynarki, wyszedł ze swojego sklepu i ruszył na nieprzyjaciela. Przez moment obaj mężczyźni zastygli w bezruchu, stojąc w milczeniu twarzą w twarz. Po czym Niemiec pokazał papierosa i łamaną francuszczyzną poprosił o ogień. Sklepikarz odpowiedział łamaną niemczyzną, bo brał udział w osiemnastym roku w okupacji Moguncji. Panowała taka cisza (całe miasteczko wstrzymało oddech), że słychać było każde ich słowo. Niemiec zapytał o drogę. Francuz mu odpowiedział, a potem odważył się spytać: Czy zawieszenie broni podpisane? Niemiec rozłożył ręce. Jeszcze nie wiemy. Mamy nadzieję. Rezonans tych słów, tego gestu, które dowodziły, że nie chodzi o jakiegoś potwora o odmiennej krwi, tylko zwykłego żołnierza, przełamał nagle lody między miasteczkiem a nieprzyjacielem, między chłopem a najeźdźcą.
[…]
Od września miasteczko odwykło od słuchania kroków, śmiechów, młodych głosów. Teraz ogłuszał je, dusił pomruk unoszący się nad zalewem zielonych mundurów; zapach ludzkiego zdrowia, woń świeżego mięsa, a przede wszystkim dźwięki tego obcego języka. Niemców było wszędzie pełno — w domach, sklepach, kawiarniach. Ich buty stukały na czerwonych płytkach kuchennych podłóg. Domagali się jedzenia, picia. Przechodząc, pieszczotliwie głaskali dzieci. Wykonywali przyjazne gesty, śpiewali, uśmiechali się do kobiet. Ich szczęśliwe miny, upojenie zwycięstwem, rozgorączkowanie, radość połączona z pewnym niedowierzaniem, jakby sami z trudem ogarniali swoją przygodę, to wszystko tworzyło takie napięcie, że pokonani na chwilę zapominali o swoim smutku i urazach. Przyglądali się z rozdziawioną gębą. W niewielkim hoteliku, w pomieszczeniu poniżej pokoju, w którym nadal spał Hubert, rozbrzmiewały krzyki i śpiewy. Niemcy natychmiast zażądali szampana (Sekt! Nahrung!), w ich rękach zaczęły strzelać korki. Jedni grali w bilard, inni biegli do kuchni z surowymi kotlecikami w ręku, rzucali je na ogień i smażyły się, wydzielając gęsty dym. Żołnierze wynosili z piwnicy butle z piwem, odsuwając niecierpliwie służącą, która chciała im pomóc; młody człowiek o rumianej twarzy, ze złocistą czupryną sam rozbijał jajka o rant kuchni, w ogrodzie inny żołnierz rwał pierwsze truskawki. Dwaj półnadzy chłopcy zanurzali głowy w wiadrze z zimną wodą wyciągniętą ze studni. Sycili się, napawali wszystkimi dobrodziejstwami ziemi, uniknęli śmierci, byli młodzi, żywi i zwycięscy!
[…]
Zamilkła. Palce jej lekko drżały, zacisnęła paznokcie na ramieniu chłopca, jakby brała we władanie nową ofiarę i ugniatała ją przed pochwyceniem w zęby i zaspokojeniem głodu. Powiedziała bardzo cicho, zmienionym głosem: Nie trzeba płakać. To dzieci płaczą. A ty jesteś mężczyzną. Kiedy mężczyzna jest nieszczęśliwy, doskonale wie, czego szukać... Czekała na odpowiedź, która nie nadeszła. Chłopiec opuścił powieki, zacisnął obolałe usta, ale marszczył nos i poruszał nozdrzami. Wtedy kobieta sama powiedziała cicho: Miłości.
[…]
Kot, zastygły w bezruchu, wpatrywał się w błyszczące w świetle księżyca małe paciorki okiem zielonym i nieruchomym; drugie miał zamknięte. Ukrył się pod różowym flanelowym szlafrokiem. Powoli, niezwykle delikatnie wysunął jedną łapkę, potem drugą, wyciągnął je i poczuł, że drżą od górnego stawu, stalowego resoru ukrytego pod miękkim i ciepłym futerkiem, aż do twardych i przezroczystych pazurów. Wziął rozpęd, wskoczył na łóżko niani i długo przyglądał jej się bez ruchu; drgał tylko czubek delikatnego wąsa. Wysunął łapkę i dotknął paciorków różańca; najpierw ledwie nimi poruszał, potem spodobał mu się gładki i chłodny dotyk tych maleńkich i idealnych kuleczek, które kręciły się w jego pazurkach; pchnął je trochę mocniej i różaniec upadł na ziemię. Kot się przestraszył i zniknął pod fotelem. Chwilę później obudził się Emmanuel i zapłakał. Były otwarte zarówno okna, jak i okiennice. Księżyc oświetlał dachy miasteczka, dachówki połyskiwały jak rybie łuski. Ogród był pachnący, spokojny, a srebrzyste światło zdawało się ruchliwe jak przezroczysta woda, falowało i opadało łagodnie na drzewa owocowe.
[…]
Opuszczenie długiej brody pana Pericand stanowiło potwierdzenie. Przez pewien czas, który wydał się krótki i notariuszowi, i świadkom, i siostrom, który jednak chwilami był równie długi jak śnięcie, pan Pericand-Maltete przebywał w odwrotnym kierunku drogę, jaką przyszło mu przemierzyć na tej ziemi: rodzinne kolacje, bulwar Delessert, sjesty w salonie, kot Anatole na jego kolanach; ostatnie spotkanie ze starszym bratem, z którego wyszli śmiertelnie pogniewani (odkupił cichaczem akcje interesu). Jego żona Jeanne w Bleoville, pochylona, zreumatyzmowana, na wiklinowym szezlongu w ogrodzie, z papierowym wachlarzem w dłoni (umarła osiem dni później), i Jeanne w Bleoville trzydzieści pięć lat wcześniej, dzień po ślubie, przez otwarte okno wleciały pszczoły i oblegały lilie z bukietu panny młodej i wieniec z kwiatów pomarańczy rzucony w nogach łóżka. Jeanne ze śmiechem uciekła w jego ramiona... Potem poczuł niewątpliwe nadejście śmierci, wykonał drobny gest, oszczędny, zdziwiony, jakby próbował przejść przez zbyt wąskie drzwi i mówił „nie, proszę przodem", a na jego twarzy odmalował się wyraz zaskoczenia.
[…]
W katedrze Najświętszej Panny w Nîmes co roku odprawiano mszę za zmarłych członków rodziny Pericand -Maltete, a ponieważ w Nîmes została już tylko matka pani Péricand, nabożeństwo to zazwyczaj trwało bardzo krótko w bocznej kaplicy, a uczestniczyła w nim stara kobieta, na wpół niewidoma, otyła, której chrapliwy oddech zagłuszał słowa księdza, i kucharka pracująca u rodziny od trzydziestu lat. Pani Péricand nazywała się z domu Craquant, spokrewniona z rodziną Craquant z Marsylii, która wzbogaciła się na handlu oliwą. To pochodzenie wydawało jej się bez wątpienia zaszczytne (a jej posag wynosił dwa miliony, dwa przedwojenne miliony), ale bladło wobec blasku nowych koligacji. Zdanie to podzielała jej matka, stara pani Craquant, i po przeniesieniu się na stare lata do Nîmes bardzo wiernie przestrzegała wszystkich rytuałów rodu Péricandów, modliła się za zmarłych, żywym przesyłała gratulacje z okazji ślubów i chrzcin, jak ci Anglicy z kolonii, którzy upijali się samotnie, kiedy w Londynie fetowano urodziny monarchini. Szczególnie odpowiadała pani Craquant ta msza za zmarłych, ponieważ po ceremonii, wracając z katedry, wstępowała do cukierni, gdzie wypijała filiżankę czekolady i zjadała dwa croissanty. Była bardzo gruba i lekarz kazał jej przestrzegać ścisłej diety, ale że wstawała tego dnia wcześniej niż zwykle i przechodziła przez całą długość katedry, od wielkiego rzeźbionego portalu aż do swojej ławki, co bardzo ją męczyło, więc pochłaniała te wzmacniające produkty bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Czasami nawet, kiedy kucharka, której bardzo się bała, odwróciła się w drugą stronę i stała przy drzwiach sztywna i milcząca, trzymając w ręku dwie książeczki do nabożeństwa, z czarnym szalem pana Croquant na plecach, przyciągała bliżej całą paterę z ciastkami i z niedbałą miną pożerała a to kremówkę, a to tartę z czereśniami, albo i jedną, i drugą. Na zewnątrz, wystawiona na działanie słońca i much, czekała bryczka zaprzężona w dwa stare konie i powożona przez woźnicę niemal tak grubego jak sama pani Croquant.
[…]
Ogarnęły go myśli pełne czułości, przebaczenia. Nie miał w tym żadnego udziału, te myśli płynęły z zewnątrz, zupełnie jakby przyjaciel pochylony nad jego uchem szeptał: „Rodzina, rasa, która wydała Philippe ‘a, nie może być zła. Jesteś bardzo surowy, widziałeś wydarzenia tylko z zewnątrz, nie wniknąłeś w dusze. Zło jest widoczne, ono płonie, rozpościera się chętnie przed wzrokiem wszystkich. Popatrzył na marmurową tablicę, na której wyryto nazwiska poległych... na tamtej wojnie. Wśród nich nazwiska Craquant i Pericand, wujów, kuzynów, których nie znał, dzieci niewiele od niego starszych, poległych nad Sommą, we Flandrii, pod Verdun, poległych niejako podwójnie, ponieważ zginęli niepotrzebnie. Powoli z tego chaosu, z tych sprzecznych uczuć, narodziła się dziwna, gorzka całość. Zdobył bogate doświadczenie: posiadł wiedzę nie w sposób abstrakcyjny, książkowy, posiadł ją sercem, które biło tak szaleńczo; rękami, które pokaleczył, pomagając bronić mostu Moulins; ustami, które pieściły kobietę, podczas gdy Niemcy świętowali zwycięstwo. Wiedział, co znaczą słowa: niebezpieczeństwo, odwaga, strach, miłość. Tak, również miłość... Teraz czuł się silny, pewny siebie. Już nigdy nie będzie patrzył na świat cudzymi oczami, a to, co odtąd będzie kochał i w co będzie wierzył, będzie jego własne, nie inspirowane przez innych.
[…]
Zawsze chodził krokiem lekkim i mówił słodkim głosem, co było niezbędne w jego zawodzie. Wzmacniając jeszcze swoje naturalne odruchy, nauczy! się poruszać bezszelestnie, jak w pokoju zmarłego, więc kiedy powiedział do Gabriela Corte: „Czy przysyłać śniadanie do pokoju?", dyskretny i pogrzebowy ton głosu pasowałby do pytania krewnych, czy można po raz ostatni pocałować nieboszczyka. Śniadanie? — westchnął Corte, wracając z trudem do codziennej rzeczywistości i jej jałowych trosk. Nie jadłem od dwudziestu czterech godzin — dodał z bladym uśmiechem. Stwierdzenie to byłoby prawdziwe poprzedniego dnia, ale nie tego, bo o szóstej rano zjadł obfity posiłek. Zresztą nie było to wierutne kłamstwo: jadł machinalnie z powodu skrajnego zmęczenia i niepokoju, w jaki wpędzały go nieszczęścia ojczyzny. Miał więc wrażenie, że jest na czczo. Ależ proszę pana, trzeba się zmusić! Nie może się pan pokazywać w takim stanie. Musi się pan pozbierać. Jest pan to winien ludzkości. Corte lekko poruszył głową, zdesperowanym gestem, który świadczył, że doskonale o tym wie i że nie podważa praw ludzkości do swojej osoby, ale w tej sytuacji nie można wymagać od niego więcej odwagi niż od najzwyklejszego obywatela. Drogi przyjacielu — powiedział, odwracając się, by ukryć łzy. Nie tylko Francja umiera, umiera duch. Nigdy, dopóki pan tu jest, panie Corte — odpowiedział żarliwie dyrektor, który od dnia klęski wypowiedział tę formułkę wielokrotnie: Corte był już czternastą ze sław przybyłych z Paryża po bolesnych wydarzeniach i piątym pisarzem szukającym schronienia w pałacu. Corte uśmiechnął się blado i zażądał, żeby kawa była gorąca. Oczywiście — zapewnił dyrektor, który po wydaniu odpowiednich poleceń przez telefon wyszedł z apartamentu.
[…]
Państwo Michaud nigdy nie dotarli do Tours. Eksplozja zniszczyła tory kolejowe. Pociąg stanął. Uchodźcy znowu znaleźli się na drodze, pomieszani teraz z kolumnami niemieckiego wojska. Kazano im zawracać. Po powrocie państwo Michaud zastali Paryż opustoszały. Wrócili do siebie na piechotę; nie było ich dwa tygodnie, ale spodziewali się, że miasto zostało wywrócone do góry nogami; a tymczasem szli po nietkniętych ulicach, nie wierząc własnym oczom: wszystko było na swoim miejscu, domy z zamkniętymi okiennicami zupełnie jak w dniu wyjazdu, oświetlone gorącym słońcem, nagła fala upałów zwarzyła liście kasztanów, których nikt nie zmiatał, teraz brodziły w nich zmęczone stopy uchodźców. Zdawało się, że zamknięte są wszystkie sklepy spożywcze. Można by powiedzieć miasto, które dotknęła zaraza, ale w chwili gdy chciało się zawołać ze ściśniętym sercem „chyba wszyscy wyjechali albo poumierali", nagle pojawiała się jakaś kobieta dobrze ubrana i umalowana albo, jak w przypadku państwa Michaud, spostrzegało się między zamkniętą na głucho piekarnią a rzeźnikiem otwarty zakład fryzjerski, gdzie klientka robiła sobie trwałą.
[…]
Nie, to naprawdę za wiele — mówił przygnębiony do Corbina, żegnając się z nim w dniu powszechnej mobilizacji. Zostało napisane w górze, że tym razem się nie wymknę. Był oficerem rezerwy... na pewno mógłby to jakoś załatwić, powstrzymała go jednak chęć zachowania szacunku dla samego siebie, chęć bardzo u niego silna, która pozwalała na zajęcie surowej i ironicznej postawy wobec reszty świata. Poszedł. Jego szofer, który był z tego samego rocznika, mówił: Trzeba iść, to się idzie. Ale jeśli oni myślą, że będzie tak jak w czternastym roku, to się mylą (w jego umyśle to słówko „oni" odnosiło się do jakiegoś mitycznego areopagu, którego pasją było posyłanie ludzi na śmierć), jeśli sobie wyobrażają, że jeszcze będziemy robić coś (w tym momencie uderzał paznokciem o ząb) prócz tego, co naprawdę konieczne, to mogą się wypchać, ja wam to mówię. Hrabia de Furieres na pewno nie wyraziłby swoich myśli w ten sposób, choć cechowała je pewna analogia z myślami szofera, które zdecydowanie wyrażały stan ducha wielu dawnych kombatantów. Wielu z nich szło z głębokim żalem lub z desperackim poczuciem buntu wobec losu, który dwa razy w życiu wyciął im taki straszny numer. Podczas czerwcowej klęski prawie cały pułk Furieres'a wpadł w ręce nieprzyjaciela. On sam miał szansę, by się uratować, i wykorzystał ją. W czternastym roku raczej dałby się zabić, byle nie przeżyć klęski. W czterdziestym wolał żyć. Odnalazł żonę, która już go opłakiwała, urocze córki, z których starsza zawarła właśnie udane małżeństwo (poślubiła młodego inspektora z ministerstwa finansów), i swój zamek Furieres. Szofer miał mniej szczęścia; internowano go w stalagu VIIA pod numerem 55 481.
[…]
Są prawa, które rządzą światem, a które nie są ani za nami, ani przeciwko nam. Kiedy wybucha burza, nie masz pretensji do nikogo, wiesz, że piorun jest produktem dwu przeciwstawnych elektryczności, chmury cię nie znają. Nie możesz im czynić żadnych wyrzutów. Zresztą byłoby to śmieszne, bo nic by nie zrozumiały. Ale to nie to samo. Tu chodzi o zjawiska czysto ludzkie. Tylko pozornie, Jeanne. Wydają się spowodowane przez takiego lub innego człowieka, w takich czy innych okolicznościach, ale tak samo jak w przyrodzie po okresie spokoju nadchodzi burza, która ma swój początek, punkt kulminacyjny i koniec, a po niej następują kolejne, dłuższe lub krótsze, okresy spokoju. Na nasze nieszczęście urodziliśmy się w śmiechu burz i tyle. Ale w końcu cichną. Tak — powiedziała, choć nie podążała za jego abstrakcyjnym myśleniem. A Corbin? On nie jest siłą natury, prawda? To gatunek szkodliwy jak skorpion, wąż czy trujący grzyb. Jest w tym także trochę naszej winy. Zawsze wiedzieliśmy, kim jest Corbin. Dlaczego zostaliśmy u niego? Tak jak nie dotykasz trujących grzybów, tak trzymaj się z daleka od niedobrych ludzi.
[…]
Poszedł na obiad do znajomej małej restauracji na nabrzeżnych bulwarach. Zważywszy na okoliczności, wcale nie jadał źle. Zresztą nie był wielkim żarłokiem, ale pijał wspaniałe wina. Właściciel szepnął mu do ucha, że ma jeszcze niewielki zapas prawdziwej kawy. Charlie zapalił cygaro i uznał, że życie jest dobre. To znaczy, niezupełnie, nie można zapomnieć o klęsce Francji i wszystkich płynących stąd cierpieniach i upokorzeniach, ale dla niego życie było łaskawe, ponieważ brał je takim, jakim jest, nie utyskiwał na przeszłość i nie obawiał się przyszłości. Przyszłość będzie, jaka będzie, myślał, tyle mnie to obchodzi co to... Strząsnął popiół z cygara. Pieniądze miał w Ameryce, a ponieważ zostały szczęśliwie zablokowane, zapłaci mniejsze podatki albo w ogóle ich nie zapłaci. Osłabienie franka prędko nie minie. A kiedy już przyjdzie pora sięgnąć po swoją fortunę, będzie dziesięciokrotnie pomnożona. A co do bieżących wydatków, to od dawna się starał mieć rezerwę. Nie wolno było ani sprzedawać, ani kupować złota, więc na czarnym rynku już osiągało szalone ceny. Ze zdziwieniem wspominał teraz tamten powiew paniki, który owiał go, kiedy chciał wyjechać z Francji i zamieszkać w Portugalii lub w Ameryce Południowej. Zrobili to niektórzy z jego przyjaciół, ale on nie był przecież ani żydem, ani masonem. Bogu dzięki, myślał z pogardliwym uśmiechem. Nigdy nie zajmował się polityką, nie widział więc powodu, dla którego nie zostawiono by go w spokoju, jego, nieszkodliwego człowieczka, który nikomu nie robił krzywdy i kochał tylko swoją porcelanę. Zastanawiając się nad tym poważnie, dochodził do wniosku, że tu właśnie kryła się tajemnica jego szczęścia pośród tylu wstrząsów. Nie kochał niczego, w każdym razie niczego żywego, co zmieniłby czas, co zabrałaby śmierć; miał absolutną rację, że się nie ożenił, że nie ma dzieci. Wielki Boże, wszyscy inni byli naiwni. Tylko on był mądry.
[…]
Ta stara kobieta miała twarz tak białą i przezroczystą, jakby pod skórą nie płynęła ani jedna kropla krwi, jej włosy były śnieżnobiałe, usta przypominały ostrze noża w kolorze bladego różu, niemal fioletu. Wsparty na fiszbinach staromodny kołnierzyk z beżowego muślinu zasłaniał, ale nie skrywał dekoltu o wystających kościach, które poruszały się pod wpływem emocji jak gardło jaszczurki. Kiedy pod oknem rozlegały się kroki lub głosy niemieckich żołnierzy, stara kobieta drżała na całym ciele, od czubka małej stopki obutej w szpiczasty bucik aż po czoło w koronie szlachetnych pukli. Pośpiesz się, już nadchodzą — mówiła. Pokoju, w którym pozostawiono jedynie to, co konieczne, nie zdobił żaden kwiatek, poduszka czy obrazek. W wielkiej szafie z bielizną pod stosem prześcieradeł ukryto album rodzinny, by świętokradcze spojrzenia wroga nie skalały widoku ciotecznej babki Adelaide w stroju do pierwszej komunii czy wuja Jules'a w wieku sześciu miesięcy, golutkiego na poduszce. Schowano wszystko, nawet dwa wazony z kominka w stylu Ludwika Filipa, przedstawiające porcelanowe papużki z girlandami róż w dziobie; był to ślubny prezent od kuzynki, która czasami ich odwiedzała. Nie ośmielono się jednak urazić jej, pozbywając się prezentu, a teraz zostały ukryte nawet te dwa wazony, o których Gaston powiedział kiedyś: „Jeśli służąca je stłucze, podwyższę jej pensję". Podarowała je francuska ręka, oglądały francuskie oczy, strzepywały z nich kurz francuskie miotełki z piór, więc nie może ich zbrukać kontakt z Niemcem. A jeszcze krucyfiks! W kącie pokoju, nad kanapą! Pani Angellier własnoręcznie zdjęła go ze ściany i umieściła na piersi pod koronkową chustką.
[…]
A tymczasem po skończonym nabożeństwie kupcy otworzyli sklepy. Wiosną czterdziestego pierwszego roku na prowincji jeszcze nie brakowało towarów. Ludzie mieli takie zapasy tkanin, butów czy prowiantu, że chętnie je sprzedawali. Niemcy nie byli wymagający, wciskało się im wszystkie buble, damskie gorsety z czasów poprzedniej wojny, staromodne buciki z lat 1900, bieliznę z wyhaftowanymi flagami i wieżami Eiffla (początkowo przeznaczoną dla Anglików). Wszystko im się podobało. W krajach okupowanych Niemcy budzili strach mieszkańców, respekt, niechęć i przewrotne pragnienie, żeby ich oszukać, wykorzystać, wyciągnąć od nich pieniądze. To i tak nasze... to, co nam odebrali, myślała sklepikarka, proponując z najpiękniejszym uśmiechem żołnierzowi najeźdźczej armii funt robaczywych śliwek za cenę dwukrotnie większą od ich wartości.
[…]
Był młody, szczupły, miał piękne dłonie i olbrzymie oczy. Zauważyła piękno rąk, ponieważ przytrzymał dla niej drzwi. Na czwartym palcu nosił pierścień z wygrawerowanym ciemnym i matowym kamieniem; zza chmur wyjrzał promień słońca i rozświetlił pierścień purpurowym blaskiem, który odbił się na rumianej twarzy, osmaganej wiatrem i porośniętej puszkiem jak dorodny owoc. Wystające kości policzkowe, delikatnie, lecz wyraźnie wymodelowane, usta wąskie i dumne. Lucile mimo woli zwolniła kroku; nie mogła oderwać wzroku od tej dużej i pięknej dłoni o długich palcach (wyobrażała sobie, jak trzymają ciężki czarny rewolwer, karabin czy granat, jakąkolwiek broń siejącą śmierć), wpatrywała się w ten zielony mundur (ilu Francuzów podczas nocnej warty wypatrywało w mroku leśnego poszycia pojawienia się podobnego munduru...), w błyszczące buty... Przypomniała sobie pokonanych żołnierzy francuskiej armii, którzy rok wcześniej podczas ucieczki przechodzili przez miasteczko, brudni, wyczerpani, powłócząc w kurzu ciężkimi buciorami. Mój Boże, właśnie tak wygląda wojna. Nieprzyjacielski żołnierz nigdy nie wydawał się sam — jedna istota ludzka naprzeciw drugiej — zawsze towarzyszyła mu, napierała na niego ze wszystkich stron nieprzeliczona gromada zjaw, tych nieobecnych i nieżyjących. Nie zwracało się do człowieka, tylko do niewidzialnego tłumu, toteż żadne ze słów nie było po prostu wypowiedziane czy po prostu wysłuchane, zawsze miało się to szczególne uczucie, że mówi się w imieniu tylu innych, milczących.
[…]
Życie w centralnych prowincjach jest dostatnie i prymitywne; każdy żyje u siebie, w swojej posiadłości, zbiera swoje ziarno i liczy pieniądze. Długie uczty i polowania wypełniają czas wolny. Miasto ze swoimi niezgrabnymi domami, których strzegły wielkie więzienne bramy, z salonami pełnymi mebli, zawsze zamkniętymi i nieogrzewanymi, by oszczędzić opał, zdawało się Lucile wizerunkiem cywilizacji. Kiedy opuściła zagubiony w lasach dom, poczuła radosne podniecenie na myśl o mieszkaniu w miasteczku, o samochodzie, o wyprawie na obiad do Vichy od czasu do czasu... Wychowana surowo i cnotliwie, nie czuła się nieszczęśliwa jako młoda dziewczyna, bo wystarczającą rozrywką był dla niej ogród, prace domowe i biblioteka — olbrzymie i wilgotne pomieszczenie, gdzie pleśniały książki — w której myszkowała ukradkiem. Po wyjściu za mąż była kobietą potulną i oziębłą. Gaston Angellier w chwili małżeństwa miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, odznaczał się jednak tą przedwczesną dojrzałością, jaką daje prowincjuszom siedzący tryb życia, ciężkie i doskonałe posiłki, nadużywanie wina i brak wszelkich żywych i silnych emocji. To bardzo mylące pozory, które dotyczą jedynie obyczajów i myśli mężczyzny, w którym nadal płynie bogata i gorąca krew młodości. Podczas jednej z podróży w interesach do Dijon, gdzie kiedyś studiował, Gaston Angellier odnalazł swoją dawną metresę, modystkę, którą porzucił; znów się w niej zakochał, i to znacznie gwałtowniej niż poprzednio; zrobił jej dziecko, wynajął dla niej mały domek na przedmieściu i urządzał się tak, by połowę życia spędzać w Dijon. Lucile wiedziała o wszystkim, ale milczała, przez skromność, pogardę, a może obojętność. Potem wybuchła wojna... A teraz Gaston już od roku był jeńcem. Biedny chłopiec... On cierpi, myślała Lucile, przesuwając machinalnie między palcami paciorki różańca. Za czym najbardziej tęskni? Za wygodnym łóżkiem, dobrymi kolacjami czy za swoją metresą... Lucile chciałaby zwrócić mu wszystko, co stracił, wszystko, co mu odebrano. Owszem... wszystko, nawet tę kobietę. Właśnie spontanicznością i szczerością tego odczucia mierzyła pustkę swojego serca, którego nigdy nie przepełniała ani miłość, ani zazdrosna niechęć. Mąż czasami traktował ją niegrzecznie. Wybaczała mu niewierności, on jednak nigdy nie zapomniał o spekulacjach teścia. Dźwięczały jej ciągle w uszach słowa, które nieraz odczuwała jak wymierzenie policzka: „Tylko pomyśl, gdybym wcześniej wiedział, że on nie ma pieniędzy!".
[…]
Długo pan u nas zostanie? Była mowa o trzech miesiącach. Kto to może wiedzieć — rzekł Bonnet [porucznik Wermachtu oddelegowany na kwaterę – przyp. aut.]. Jak to w wojsku, wszystko zależy od rozkazu, kaprysu generałów czy przypadku. Byliśmy w drodze do Jugosławii, ale tam już wszystko się skończyło. A? Skończyło się? To kwestia dni. Tak czy inaczej zjawilibyśmy się po zwycięstwie. Toteż myślę, że zatrzymają nas tutaj przez całe lato, chyba że zostaniemy wysiani do Afryki czy do Anglii. I.… to się panu podoba? — pytała Madeleine, przybierając celowo naiwną minę, nie mogła jednak zapanować nad lekkim grymasem obrzydzenia, jakby pytała kanibala, czy naprawdę lubi ludzkie mięso. Mężczyzna jest stworzony po to, by być wojownikiem, ú kobieta dla rozrywki wojownika — powiedział Bonnet i uśmiechnął się, bo rozbawiła go myśl, że cytuje Nietzschego ładnej francuskiej wieśniaczce. Jeśli pani mąż jest młody, powinien myśleć tak samo. Madeleine nie odpowiedziała.
[…]
Moje drogie dziewczynki, jesteście przedwcześnie umęczone boleścią ojczyzny... Jedna z dziewczynek słuchała z taką uwagą, aż spadła ze stołka; jedenaście pozostałych próbowało ukryć za szkolnymi fartuszkami szalony chichot; wicehrabina zmarszczyła brwi i kontynuowała bardziej doniosłym głosem. Oddajecie się zabawom swojego wieku. Wyglądacie na beztroskie, ale wasze serca wypełnia smutek. Jakież modlitwy zanosicie rano i wieczorem do Wszechmogącego Boga, żeby ulitował się nad nieszczęściem naszej ukochanej Francji! Przerwała, witając bardzo obojętnym gestem wejście nauczycielki z państwowej szkoły: była to kobieta, która nie chodziła do kościoła i urządziła mężowi cywilny pogrzeb; uczennice dorzucały, że nie była ochrzczona, co wydawało się nawet nie tyle skandaliczne, ile nieprawdopodobne, zupełnie jakby mówiło się o ludzkiej istocie, która się urodziła z rybim ogonem. Zachowanie tej osoby było bez zarzutu, więc wicehrabina nienawidziła jej tym bardziej, gdyż, jak tłumaczyła wicehrabiemu, „gdyby piła lub miała kochanków, dałoby się to wyjaśnić brakiem pobożności, ale pomyśl tylko, Amaury, jakie zamieszanie powstaje w ludzkich głowach na widok cnót praktykowanych przez osoby, które nie myślą jak należy".
[…]
Niebo zakrywały drobne chmurki i w tym zmiękczonym świetle dom miał kolor niemal różowawej ochry, co przypominało barwę skorupek niektórych jaj; Lucile w dzieciństwie nazywała je brązowymi jajkami i zdawało jej się, że smakują lepiej od innych, od tych śnieżnobiałych znoszonych przez większość kur. Uśmiechnęła się na to wspomnienie; popatrzyła na dom, na wyblakłe łupki dachu, na szesnaście okien o pół-przymkniętych okiennicach, żeby w wiosennym słońcu nie zblakły tapiserie, na zardzewiały dzwon na frontonie, który już nie dzwonił, na szklaną markizę z refleksami nieba. Zapytała: Podoba się panu? Można by powiedzieć, że to siedziba któregoś z bohaterów Balzaka. Musiał go zbudować bogaty notariusz z prowincji, szykując się na emeryturę na wsi. Wyobrażam go sobie wieczorami w pokoju, w którym mieszkam, jak liczy rulony złotych ludwików. Sam był wolnomyślicielem, ale jego żona szła co rano na pierwszą mszę, słyszę, jak na nią dzwonią kiedy wracam rano z ćwiczeń. Żona na pewno miała różową cerę, włosy blond i chodziła w kaszmirowym szalu.
[…]
Pana rodzice jeszcze żyją? Tak. W tej chwili mama pewno siedzi tak jak pani w ogrodzie z książką albo z robótką. A pańska żona? Żona czeka na mnie, czy raczej czeka na kogoś, kto wyjechał po raz pierwszy przed czterema laty i kto już nigdy nie wróci... taki sam. Nieobecność to bardzo ciekawe zjawisko! Owszem — westchnęła Lucile. I pomyślała o Gastonie Angellier. Są jednak te, które czekają na tego samego mężczyznę, i takie, które oczekują innego mężczyzny niż ten, który odjechał; i jedne, i drugie spotyka zawód, pomyślała. Z niejakim trudem wyobraziła sobie męża, którego nie widziała od ponad roku, takiego, jakim powinien się stać: cierpiący, dręczony wyrzutami (ale czy żałował żony, czy modystki z Dijon?). Była niesprawiedliwa: na pewno boleśnie odczuwał upokorzenie klęski, utratę tylu dóbr... Nagle widok Niemca (nie! nie samego Niemca, tylko jego munduru w tym szczególnym kolorze migdałowej zieleni, niemal szarości, jego kurtki i błysków butów z cholewami) stał się dla niej nienawistny.
[…]
Długo potrwa ta wojna? — zapytała. Nie wiem — odparł oficer z uśmiechem i wzruszył ramionami. Ale jak pan myśli? — spytała z kolei Lucile. Jestem żołnierzem, proszę pani. Żołnierze nie myślą. Każą mi iść tam, to idę. Bić się, to się biję. Dać się zabić, to umieram. Myślenie uczyniłoby śmierć jeszcze straszniejszą. Jednak entuzjazm... Pani wybaczy, ale to kobiece słowo. Mężczyzna wykonuje swój obowiązek nawet bez entuzjazmu. Zresztą po tym właśnie się poznaje, czy jest prawdziwym mężczyzną. Być może.
[…]
Trochę później tego samego ranka Lucile udała się do krawcowej, młodej kobiety, która jak mówiono, prowadzała się z Niemcami. Przyniosła kupon lekkiego materiału, z którego chciała zrobić peniuar. Krawcowa pokręciła głową: To szczęście, że ma pani jeszcze taki jedwab. My nie mamy już nic. Mówiła to bez wyraźnej zazdrości, raczej z szacunkiem, jakby przyznawała burżuazji nie tyle prawo pierwszeństwa, ile rodzaj wrodzonej przebiegłości, która pozwala jej zdobywać wszystko w pierwszej kolejności. Tak jak mieszkaniec równin mówi o góralu: „Nie ma obawy, żeby się poślizgnął. Chodzi po Alpach od dzieciństwa". Niewątpliwie uważała też, że Lucile z racji swego urodzenia i atawistycznych umiejętności miała znacznie większe niż ona zdolności obchodzenia prawa, naginania przepisów, powiedziała bowiem z porozumiewawczym mrugnięciem i życzliwym uśmiechem: Widać, że pani sobie radzi. To bardzo dobrze.
[…]
Więc sama pani rozumie, że kiedy mi mówią „Niemiec, to jest Niemiec", ani mnie to ziębi, ani grzeje. To tacy sami ludzie jak my. Owszem, moja nieszczęsna kobieto, kiedy się mówi „Niemiec", to wszyscy wiedzą, że to mężczyzna ani lepszy, ani gorszy od innych, ale w podtekście jest coś, co jest straszne, czyli to, że zabijał Francuzów, że trzyma naszych w niewoli, że nas głodzi... Sądzi pani, że nigdy o tym nie myślę? Czasami leżę koło niego i zastanawiam się „a może to jego ojciec zabił mojego?", bo tata, jak pani wie, poległ na tamtej wojnie... Myślę o tym, ale w głębi duszy nic mnie to nie obchodzi. Z jednej strony jest on i ja, a z drugiej ludzie. Ludzie się o nas nie martwią, bombardują nas, powodują cierpienie, zabijają nas łatwiej niż króliki. No więc my też się o nich nie martwimy. Rozumie pani, gdyby naprawdę trzeba było nadstawiać karku za innych, bylibyśmy gorsi niż bydło. W okolicy mówi się, że jestem suka. Nic podobnego! Psy chodzą grupami i gryzą wtedy, kiedy im się każe. Ja i Willy...
[…]
Wydobył z klawiatury całą serię lekkich i kpiących arpeggio i powiedział: Proszę posłuchać tego. Grał i mówił półgłosem: Oto czasy pokoju, śmiech młodych dziewcząt, radosne odgłosy wiosny, widok pierwszych jaskółek, które przyleciały z południa... Jesteśmy w niemieckim mieście, w marcu, kiedy śnieg dopiero zaczyna topnieć. Oto szmer śniegu spływającego wzdłuż starych uliczek. A teraz czas pokoju się skończył... Bębny, ciężarówki, kroki żołnierzy... Słyszy pani? Słyszy? To łupanie powolne, głuche, nieubłagane... Naród w marszu... Żołnierz przestaje się wyróżniać... W tym miejscu powinien być chór, rodzaj religijnego śpiewu, który jeszcze nie dobiegł końca. A teraz proszę posłuchać! To bitwa... Muzyka była poważna, głęboka, straszna. Och, to piękne — powiedziała cicho Lucile. Jakie to piękne! Żołnierz umiera, a w chwili śmierci znowu słyszy ten chór, który nie dochodzi z ziemi, to Boże zastępy niebieskie... Jak tu, proszą posłuchać... To powinno być łagodne i wybuchowe zarazem. Słyszy pani niebiańskie trąbki? Dźwięki instrumentów dętych, od których padają ściany? Ale wszystko się oddala, słabnie, kończy się, znika... Żołnierz umarł.
[…]
Tymczasem czuła w duszy jakieś nigdy nieodczuwane ciepło. Poruszała się znacznie lżej, zręczniej niż zwykle, a własny głos dźwięczał jej w uszach jak głos obcej osoby. Był niższy niż zazwyczaj, bardziej głęboki i wibrujący, nie rozpoznawała go. A najbardziej zachwycające było to odizolowanie w nieprzyjaznym domu, to niepojęte poczucie bezpieczeństwa; nikt nie przyjdzie, nie będzie ani listów, ani odwiedzin, ani telefonu. Nawet zegar, który zapomniała rano nakręcić (co powie stara pani Angellier: „Naturalnie, jak mnie nie ma, wszystko schodzi na psy"), nawet zegar, którego poważne i melancholijne bicie budziło jej lęk, teraz milczał. Poza tym burza po raz kolejny zniszczyła centralę elektryczną i cała okolica przez kilka godzin była pozbawiona światła i radia. Milczące radio... co za ulga... Nie można było ulec pokusie. Nie szukało się już Paryża, Londynu, Berlina czy Bostonu na ciemnej skali. Nie posłucha się tych głosów przeklętych, niewidzialnych, pogrzebowych mówiących o zatopionych okrętach, spalonych samolotach, zburzonych miastach, głosów liczących trupy, zapowiadających przyszłe masakry... Szczęśliwe zapomnienie... Aż do wieczora tylko wolno płynące godziny, ludzka obecność, lekkie i pachnące wino, muzyka, długie chwile ciszy, szczęście...
[…]
A jednak mimo nienawiści, którą chwilami budziła w niej Lucile jedynie z tego powodu, że była tu, na miejscu, podczas gdy jej syn był nieobecny, mimo wszystkiego, czego mogła sic domyślić, co mogła przeczuć, nie podejrzewała nawet, by między synową a Niemcem mogło istnieć jakieś czułe uczucie. W końcu osądza się świat według własnego serca. Tylko skąpiec widzi, że ludźmi kieruje interes, rozwiązły ma obsesję pożądania. W oczach pani Angellier Niemiec nie był człowiekiem, a jedynie personifikacją okrucieństwa, perwersji i nienawiści. Niemożliwe, nieprawdopodobne było to, by ktoś mógł sądzie inaczej... Równie trudno byłoby jej wyobrazić sobie Lucile zakochaną w Niemcu, co związek kobiety z jakąś mityczny bestią typu jednorożca czy smoka. Niemiec też nie wydawał jej się zakochany w Lucile, nie przypisywała mu wszak żadnych ludzkich uczuć. Sądziła, że swoimi spojrzeniami pragnie jeszcze bardziej znieważyć to francuskie domostwo, już przez niego sprofanowane, że odczuwa dziką przyjemność, widząc na swojej lasce matkę i żonę francuskiego jeńca. Ponad wszystko irytowało ją to, co nazywała „obojętnością" Lucile. Próbuje nowych fryzur, zakłada nowe sukienki! Powinna zrozumieć, że Niemiec pomyśli, że robi to dla niego. Jaki to brak godności! Chciałaby ukryć twarz Lucile pod maską i ubrać ją w worek. Cierpiała, widząc ją piękną i zdrową. Serce jej krwawiło: „A tymczasem mój syn, mój rodzony syn...".
[…]
Pani de Montmort wypowiedziała głośno te słowa, które zadźwięczały w cichym parku. Kiedy czuła natchnienie, przestawała być panią siebie. Chodziła tam i z powrotem wielkimi krokami. Następnie padła na wilgotny mech i otulając futrem szczupłe ramiona, oddała się długiej medytacji. A medytacja szybko przeradzała się u niej w formę namiętnych roszczeń. Dlaczego, choć jest taka zdolna, nie towarzyszy jej ani gorączka podziwu, ani miłość? Dlaczego została poślubiona ze względu na swoje pieniądze? Dlaczego nie cieszyła się sympatią? Kiedy szła przez miasteczko, dzieciaki albo się chowały, albo wyśmiewały za jej plecami. Wiedziała, że nazywano ją „wariatką". Trudno było znosić nienawiść, a przecież zadała sobie tyle trudu w sprawach chłopów. Biblioteka (a w niej książki wybrane z miłością dobre lektury podnoszące ducha, które jednak spotykały się z obojętnością, dziewczyny domagały się powieści Maurice'a Dekobry, co za pokolenie...), filmy edukacyjne (też niecieszące się wielkim powodzeniem), coroczna feta w parku z przedstawieniem odgrywanym przez dzieci z prywatnej szkoły, bardzo krytycznie oceniana. Ludzie mieli wicehrabinie za złe, że jeśli pogoda nie pozwalała na zabawą pod drzewami, siedzenia rozstawiano w garażu. Czego właściwie się domagali? Nic miała zamiaru wpuszczać ich do zamku. Przede wszystkim oni sami czuliby się zażenowani. Ach, ten nowy duch, ten pożałowania godny duch unoszący się nad Francją! Tylko ona umiała go rozpoznać i nadać mu nazwę. Ludzie robili się bolszewikami. Sądziła, że klęska okaże się zbawienna, odwróci umysły od niebezpiecznych błędów, ponownie przymusi do szanowania szefów. A tymczasem nic podobnego! Było jeszcze gorzej. Czasami dochodziło do tego, że ona, gorąca patriotka, cieszyła się z obecności nieprzyjaciela, myślała, słuchając kroków niemieckich wartowników na drodze okalającej park.
[…]
Od kilku dni, a dokładnie od przedwczoraj, atmosfera w domu zdawała się bardziej pełna zagrożenia niż zwykle. Pianino ucichło. Pani Angellier słyszała, jak Lucile i kucharka długo rozmawiały przyciszonym głosem. (Ta też na pewno mnie zdradza?). Zaczynały dzwonić dzwony. (A, to pogrzeb zabitego oficera...). Oto uzbrojeni żołnierze, teraz trumna, wieńce z czerwonych kwiatów... Kościół zarekwirowano. Francuzom nie wolno było wchodzić do środka. Słychać cudowny chór śpiewający pieśń religijną dobiegał z kaplicy Najświętszej Panny. Dzieci uczące się katechizmu wybiły zimą fragment szyby, której nie wprawiono. Śpiew dochodził przez to antyczne otwarte okienko za ołtarzem Najświętszej Panny, częściowo zasłonięte przez wielką lipę na placu. Jak wesoło śpiewają ptaki! Ich przenikliwe głosy zagłuszały chwilami niemiecki hymn. Pani Angellier nie wiedziała, jak się nazywał zmarły [porucznik Kurt Bonnet zastrzelony przez męża Lucylli Benoita – przyp. aut.], w jakim był wieku. Kommandantur poinformowała tylko „oficer Wehrmachtu". To wystarczyło. Na pewno był młody. Wszyscy byli młodzi. No, dla ciebie to już skończone. Ale co na to poradzisz, jest wojna.
[…]
Francuzi nie sprzedają się nawzajem — powiedziała dumnie stara kobieta. Zapomniałaś o tym, moja mała, odkąd poznałaś Niemców. Lucile przypomniała sobie zwierzenia porucznika von Falka: „W dniu naszego przybycia czekała na nas w Kommandantur paczka anonimowych listów. Ludzie oskarżali się nawzajem o propagandę angielską i gaullistowską, o spekulowanie produktami żywnościowymi, o szpiegostwo. Gdybyśmy wzięli to pod uwagę, wszyscy siedzieliby w więzieniu! Kazałem wrzucić te listy do ognia. Ludzie nie są wiele warci, a klęska wyzwala w nich to, co najgorsze. U nas było to samo".
[…]
W przyjacielskiej rozmowie, jaką porucznik Wermachtu Bruno von Falk odbył niedawno z pewnym młodym Francuzem, tamten powiedział: My o wszystkim bardzo szybko zapominamy, i to jest zarazem nasza słabość i nasza siła. Po roku osiemnastym zapomnieliśmy, że byliśmy zwycięzcami, i to nas zgubiło; a po czterdziestym zapomnimy, że zostaliśmy pobici, i może to nas ocali. A u nas Niemców zarazem największą narodową wadą i największą zaletą jest brak taktu, czyli mówiąc inaczej brak wyobraźni; nie potrafimy się postawić na czyimś miejscu, ranimy bez potrzeby, budzimy nienawiść, ale to nam pozwala działać w sposób sztywny i niezawodny. A ponieważ Niemcy obawiali się tego braku taktu, więc szczególnie uważali na każde swoje słowo w stosunkach z tubylcami, co zyskało im w oczach tychże miano hipokrytów.
[…]
Co ma z tym wspólnego on, Bruno von Falk? Nie był jedynie żołnierzem Rzeszy. Nie poruszały go wyłącznie interesy pułku i ojczyzny. Był najbardziej ludzkim z ludzi. Sądził, że podobnie jak wszystkie istoty szuka szczęścia, swobodnego rozwoju własnych możliwości i że (niestety podobnie jak u wszystkich istot w tym okresie) to uprawnione pragnienie było nieustannie zakłócane przez jakąś rację stanu, którą nazywano wojną przez bezpieczeństwo publiczne, konieczność zachowania prestiżu zwycięskiej armii. Trochę tak jak dzieci książąt, których egzystencję określają monarsze plany ich rodziców. Czuł ową królewskość, ów refleks wielkości niemieckiej siły, kiedy szedł ulicami Bussy, kiedy przejeżdżał konno przez miasteczko, kiedy dzwonił ostrogami na progu francuskiego domostwa. Ale Francuzi nie mogli zrozumieć, że nie był zarozumiały ani arogancki, tylko autentycznie skromny i przestraszony ogromem swojego zadania. Ale akurat dzisiaj nie chciał o tym myśleć. Wolał wyobrażać sobie bal i marzyć o sprawach nierealnych, na przykład o bliskości Lucile, o Lucile, która będzie mogła pójść z nim na zabawę. Bredzę, z uśmiechem powiedział do siebie. No, to tym gorzej, w duchu jestem wolny. W myślach projektował suknię Lucile, nie współczesną ale przypominającą romantyczny sztych, białą suknię z wielkimi muślinowymi falbanami, poszerzającą się na kształt korony, tak żeby tańcząc z nią trzymając ją w ramionach, czuł chwilami wokół nóg muśnięcia piany jej koronek.
[…]
Spojrzeli na siebie skonsternowani; słowa wyszły z ich ust niemal bez ich udziału. Milczenie jedynie przydało im wagi. To stara historia — powiedział Bruno, starając się mówić lekkim tonem. Es ist die alte Geschichte. Zwycięzca nie rozumie, o co te ciągłe pretensje. Po tysiąc dziewięćset osiemnastym roku na próżno staraliście się przekonać nas, że jesteśmy zawzięci, bo nie możemy zapomnieć naszej zatopionej floty, straconych kolonii, zniszczonego imperium. Ale jak można porównywać żale wielkiego narodu ze ślepym wybuchem nienawiści wieśniaka? [Benoita, męża Lucile w stosunku do porucznika Bonneta – przyp. aut.] Lucile zerwała kilka listków rezedy, powąchała je i zgniotła w dłoni.
[…]
Lucile uznała, że pomysł tej nowej wojny [ze Związkiem Sowieckim – przyp. aut.] najwyraźniej przepełnia ich smutkiem, broniła się jednak przed zbytnim zgłębianiem ich odczuć, nie chciała dostrzec niespodziewanie na fali emocji kilku przebłysków tego, co nazywano „morale żołnierza". To właściwie zadanie szpiega i wstydziłaby się je wypełniać. Zresztą teraz znała ich już wystarczająco, by wiedzieć, że na pewno będą się dobrze bili!... Poza tym między młodym człowiekiem, którego tu widzę, a jutrzejszym wojownikiem rozciąga się przepaść, powiedziała sobie. Doskonale wiadomo, że istota ludzka jest złożona, wieloznaczna, podzielona, zaskakująca, ale potrzeba wojny czy wielkich wstrząsów, żeby to zobaczyć. To najbardziej pasjonujące i najbardziej straszne przedstawienie, pomyślała jeszcze; najstraszniejsze dlatego, że prawdziwe; nie można się chlubić znajomością morza, jeśli nie widziało się go zarówno w czasie sztormu, jak i spokoju. Tylko ten zna mężczyzn i kobiety, kto obserwował ich w czasach takich jak te, pomyślała. I tylko ten zna siebie samego.
Irene Nemirowsky, Francuska suita
Niedokończona przez przedwczesną śmierć powieść obyczajowa Ireny Nemirowsky — francuskojęzycznej pisarki rosyjsko-żydowskiego pochodzenia przenosi akcję do owładniętego wojną Paryża i do sielskiej, acz środkowej Francji, w drugo-wojenne lata czterdzieste dwudziestego wieku. W dwóch z planowanych pięciu rozdziałach powieści autorka kreśli losy kilku nietuzinkowych postaci, które w zawirowaniu wojennym tracą poczucie wzajemnej, ale i własnej stabilności, uciekając przed skutkami wojny, o której najczęściej decydują ludzie mali i pospolici. Polityka niekiedy przybiera ludzką twarz, kiedy stojący naprzeciw siebie zapiekli wrogowie odkrywają wspólne pokrewieństwo. I tak wieśniaczka Lucile odkrywa, że porucznik Wermachtu Bruno von Falk wykonuje obowiązek, który dla niego samego jest nieznośnym ciężarem, że człowiek woli kochać, niż nienawidzić drugiego, kochać nie tylko siebie samego, a jeśli już nienawidzić, to w poczuciu swej krzywdy i straty nader osobistej. To piękna opowieść o harcie ducha zwykłego człowieka, który szaleńcze wojny widzi nie tam, gdzie zwykło się je upatrywać w historii konfliktów zbrojnych. Czasem za takie spojrzenie na świat i drugiego człowieka trzeba zapłacić cenę najwyższą, gdyż wciąż najwyższym dobrem pozostaje to życie nasze czy własne. Sama Irena Nemirowsky odeszła w takiej apoteozie, ponosząc męczeńską śmierć w obozie oświęcimskim, nie kończąc swej opowieści, która pozostaje bez zwyczajowego happy endu, czy nawet w połowie końca, ale za to z silnym antywojennym czy szerzej ludzkim, a przez to koniecznym dla nas przesłaniem.