03.11.2023
„Człowiek wie o czymś za mało i
to coś nie istnieje,
człowiek wie o czymś za dużo i
to coś też nie istnieje.”
„Jest późno na Ziemi”
Hans Børle
„Nikt nie jest wyjątkowy”
Aksel Sandemose
„En flyktning krysser sitt spor”
„Życie to kalka,
powiedziała stara babka,
która nie wymawiała „w”.”
[…]
Dla serca życie jest proste: serce bije, dopóki może. Potem się zatrzymuje. Prędzej czy później, tego czy innego dnia, ów tętniący ruch ustaje i krew zaczyna spływać w najniżej położony punkt ciała; tam się gromadzi, tworząc jakby niewielką sadzawkę, widoczną z zewnątrz jako ciemny, dość miękki obszar na coraz bledszej skórze; w tym czasie temperatura ciała spada, członki sztywnieją, a jelita się opróżniają. W tych pierwszych godzinach zmiany następują tak powoli i z taką nieuchronnością, że jest w nich coś niemal rytualnego, jakby życie kapitulowało według określonych zasad, czegoś w rodzaju gentlemen’s agreement, porozumienia, które akceptują również wysłannicy śmierci, ponieważ zawsze czekają, aż życie się wycofa, zanim rozpoczną podbój nowego lądu. Ale podbój jest wówczas nieodwołalny. Nic już nie powstrzyma ogromnych rojów bakterii, które zaczynają się mnożyć wewnątrz ciała. Gdyby podjęły próbę zaledwie kilka godzin wcześniej, natychmiast napotkałyby opór, ale teraz wokół nich panuje zupełny spokój, mogą więc wdzierać się coraz głębiej w wilgoć i mrok. Docierają do kanałów Haversa, do krypt Lieberkühna, do wysp Langerhansa. Docierają do torebki Bowmana w Renes, do jądra grzbietowego Clarke’a w Spinalis, do istoty czarnej w Mesencephalon. I docierają do serca. Ono wciąż pozostaje nietknięte, lecz pozbawione ruchu, któremu służy przecież cała jego konstrukcja, ma w sobie dziwną pustkę, niczym plac budowy w pośpiechu porzucony przez robotników – tak można to sobie wyobrazić – nieruchome pojazdy, żółtą barwą odcinające się od ciemności lasu, opustoszałe baraki, wyładowane wagoniki kolejki linowej, zawieszone nieruchomo jeden za drugim nad zboczem góry. W chwili gdy życie rozstaje się z ciałem, ciało zaczyna należeć do rzeczy martwych. Lampy, walizki, dywany, klamki, okna. Pola, bagna, strumienie, góry, obłoki, niebo. Nic z tego nie jest nam obce. Stale otaczają nas przedmioty i zjawiska należące do świata nieożywionego. A jednak mało co wzbudza w nas większą odrazę niż widok człowieka uwięzionego w tym świecie, przynajmniej jeśli sądzić po podejmowanych przez nas wysiłkach zmierzających do usunięcia martwych ciał z naszych oczu. W większych szpitalach nie tylko ukrywa się je w osobnych, niedostępnych pomieszczeniach, ale również prowadzące do nich drogi są niewidoczne, mają własne windy i własne korytarze piwniczne; poza tym nawet gdyby ktoś przypadkiem zabłądził do jednego z nich, martwe ciała, które się nimi przewozi, i tak zawsze pozostają zasłonięte. Kiedy mają zostać przetransportowane ze szpitala, wywozi się je oddzielnym wyjściem, w samochodach z przyciemnianymi szybami; w kościele jest dla nich osobne, pozbawione okien pomieszczenie, a podczas ceremonii pogrzebowej leżą w zamkniętych trumnach, do czasu aż zostaną spuszczone do ziemi lub spalone w piecu. Jakiegokolwiek praktycznego celu takiego sposobu postępowania trudno się dopatrzyć. Martwe ciała można by na przykład równie dobrze transportować szpitalnymi korytarzami bez przykrycia, a wywozić stamtąd zwyczajną taksówką, przecież nie stanowiłyby dla nikogo żadnego zagrożenia. Starszy pan, który umiera na seansie filmowym, może bez przeszkód dalej siedzieć w kinie, obejrzeć film do końca, a nawet zostać na kolejny seans. Nauczyciela, który dostaje udaru na szkolnym podwórzu, nie trzeba koniecznie zabierać stamtąd natychmiast, nic się nie stanie, jeśli sobie poleży do czasu, kiedy woźny znajdzie wolną chwilę, żeby się nim zająć, nawet jeśli będzie to dopiero późnym popołudniem, albo i wieczorem. Gdyby przysiadł na nim jakiś ptak i zaczął go dziobać, jakie by to miało znaczenie? Czy to, co czeka go w grobie, jest lepsze tylko z tej przyczyny, że tego nie widzimy? Dopóki zmarli nie wchodzą nam w drogę, nie ma żadnego powodu do pośpiechu, przecież nie umrą jeszcze raz. Zwłaszcza okresy zimowych mrozów powinny być pod tym względem sprzyjające. Bezdomni zamarzający na ławkach i w bramach, samobójcy skaczący z wysokich budynków i mostów, starsze kobiety przewracające się na klatkach schodowych, ofiary wypadków uwięzione we wrakach samochodów, młody chłopak, który tonie w morzu po zakrapianym wieczorze na mieście, dziewczyneczka, która dostała się pod koła autobusu – po cóż ten pośpiech z ich ukrywaniem? Przyzwoitość? A co może być przyzwoitszego niż pozwolenie rodzicom dziewczynki na zobaczenie jej po godzinie albo dwóch leżącej w śniegu obok miejsca wypadku ze zmiażdżoną głową, odkrytą, tak jak reszta ciała, z zakrwawionymi włosami, odsłoniętymi tak samo jak czysta puchowa kurtka? Leżałaby wtedy otwarta na świat, bez tajemnic. Ale nawet ta jedna godzina na śniegu jest nie do pomyślenia. Miasto, które nie usuwa swoich zmarłych, lecz pozostawia ich na widoku, leżących na ulicach i w zaułkach, w parkach i na parkingach, to nie miasto, lecz piekło. I chociaż to piekło odzwierciedla kondycję ludzką w bardziej realistyczny i w zasadzie zdrowszy sposób, nie ma to żadnego znaczenia. Wiemy, że tak jest, ale nie chcemy tego zobaczyć. Stąd bierze się ów zbiorowy akt wyparcia, którego przejawem jest usuwanie zmarłych.
[…]
Skoro więc nie przeraża nas śmierć jako zjawisko, skąd bierze się owa odraza do martwych ciał? Musi to oznaczać, że albo istnieją dwa rodzaje śmierci, albo nasze wyobrażenie śmierci pozostaje w sprzeczności z formą, jaką śmierć przybiera, choć w zasadzie jest równoznaczne; istotne w tym kontekście jest tak mocne zakorzenienie w naszej świadomości samego wyobrażenia śmierci, że nie tylko odczuwamy wstrząs, widząc, iż rzeczywistość od tego wyobrażenia odbiega, lecz również usiłujemy ją ukryć za pomocą wszelkich środków. Nie jest to wynikiem jakichkolwiek świadomych rozważań, tak jak w wypadku rytuałów, na przykład pogrzebu, którego treść i sens w naszych czasach są negocjowalne, a zatem przenoszą się ze sfery irracjonalności do racjonalności, ze sfery zbiorowości do sfery indywidualności. Przeciwnie, sposób, w jaki ukrywamy zmarłych, nigdy nie był przedmiotem żadnej dyskusji, po prostu zawsze to robiliśmy, z konieczności, której nikt nie potrafi uzasadnić, ale którą wszyscy czują: jeżeli twój ojciec umiera na trawniku w wietrzną jesienną niedzielę, wnosisz go do pomieszczenia, jeśli tylko możesz. A jeśli nie możesz, to przynajmniej nakrywasz go kocem. Ale to nie jest nasz jedyny odruch w stosunku do zmarłych. Podobnie jak fakt ukrywania wszelkich zwłok, rzuca się w oczy jak najszybsze sprowadzanie ich do poziomu ziemi. Chyba nie można sobie wyobrazić szpitala, który woziłby swoich zmarłych na górę, a sale sekcyjne i kostnice budował na najwyższych piętrach. Zmarłych przechowuje się jak najbliżej ziemi. Ta sama zasada przenosi się na instytucje, które się nimi zajmują: na ósmym piętrze może mieć swoje biuro towarzystwo ubezpieczeniowe, ale nigdy zakład pogrzebowy. Wszystkie zakłady pogrzebowe zajmują lokale na poziomie ulicy. Skąd to się bierze, trudno dociec; kusiłaby myśl, że jest to związane z konwencją, wynikającą ze względów praktycznych, na przykład z tego, że w piwnicy zawsze panował chłód, więc owo pomieszczenie najlepiej się nadawało do przechowywania zwłok, a zasada ta zachowała się do naszych czasów, czasów lodówek i chłodni, gdyby nie to, że pomysł przewożenia zmarłych na górę faktycznie wydaje się s p r z e c z n y z n a t u r ą, jakby wysokość i śmierć wzajemnie się wykluczały. Jakbyśmy byli obdarzeni czymś w rodzaju instynktu chtonicznego – coś w głębi nas każe nam przenosić naszych zmarłych ku tej ziemi, z której powstaliśmy. Może się zatem wydawać, że śmierć dystrybuują dwa różne systemy. Jeden wiąże się z utrzymywaniem tajemnicy i ciężarem, z ziemią i ciemnością, drugi – z otwartością i lekkością, z eterem i światłem. Ojciec usiłuje wynieść dziecko poza linię strzału w jakimś mieście gdzieś na Bliskim Wschodzie, oboje giną, a obraz ich ciał, ciasno ze sobą splecionych i rozedrganych od dosięgających ich kul, zostaje uchwycony przez kamerę, przesłany do tysięcy satelitów krążących po orbicie wokół Ziemi i przekazany do odbiorników telewizyjnych na całym świecie, z których wślizguje się w naszą świadomość jako jeszcze jeden obraz umarłych lub umierających. Te obrazy nie mają żadnej wagi, żadnej rozciągłości, czasu ani miejsca, nie mają również żadnego związku z ciałami, z których kiedyś się zrodziły. Istnieją wszędzie i nigdzie. Większość z nich tylko się przez nas prześlizguje i znika, nieliczne z różnych przyczyn pozostają i żyją własnym życiem w mroku naszego mózgu. Narciarka alpejska podczas upadku przerywa sobie tętnicę udową, krew ciągnie się za nią po białym zboczu jak czerwony ogon, umiera, jeszcze zanim ciało się zatrzyma. Startuje samolot, podczas wznoszenia płomienie buchają ze skrzydeł, niebo nad domami na przedmieściach jest błękitne, samolot eksploduje kulą ognia. Pewnego dnia u wybrzeży północnej Norwegii tonie kuter rybacki, ginie siedmioosobowa załoga, następnego ranka opisują to wszystkie gazety, bo to tak zwane zdarzenie niewyjaśnione, pogoda była dobra, a kuter nie nadał żadnego sygnału SOS, tylko po prostu zniknął, co wieczorem podkreślają redakcje telewizyjne, których przedstawiciele przelatują nad miejscem wypadku helikopterami i pokazują obrazy pustego morza. Jest pochmurno, szarozielone fale są spokojne i ciężkie, jakby obdarzone zupełnie innym temperamentem niż ostre, zwieńczone białą pianą grzywacze, które ukazują się tu i ówdzie. Siedzę sam i patrzę na to, przypuszczalnie wiosną, bo ojciec pracuje w ogrodzie. Wpatruję się w powierzchnię morza, nie słysząc, co mówi reporter, i n a g l e w y ł a n i a s i ę z a r y s j a k i e j ś t w a r z y. Nie wiem, jak długo to trwa, może kilka sekund, ale wystarczająco, by wywrzeć na mnie ogromne wrażenie. W chwili gdy twarz znika, wstaję i idę szukać kogoś, komu mógłbym o tym opowiedzieć. Moja matka ma wieczorny dyżur, brat gra mecz, a inne dzieciaki z osiedla nie będą mnie słuchać, uznaję więc, że to musi być tata. Prędko schodzę na dół, wkładam stopy w buty, a ręce w rękawy kurtki, otwieram drzwi i biegnę za dom. Nie wolno nam biegać po działce, więc na moment przed znalezieniem się w jego polu widzenia zwalniam i zaczynam iść. Ojciec stoi na tyłach domu, w miejscu, w którym ma powstać warzywnik, i młotem wali w występ skalny. Chociaż zagłębienie jest niewielkie, ma zaledwie kilka metrów, to przekopana czarna ziemia, na której stoi tata, i jarzębiny rosnące gęsto za płotem z tyłu sprawiają wrażenie, że zmierzch jakby posunął się tu dalej. Kiedy tata się prostuje i odwraca do mnie, jego twarz jest prawie całkiem ciemna.
[…]
Kiedy więc mój ojciec unosił młot nad głowę i opuszczał go na skałę w tamten wiosenny wieczór w połowie lat siedemdziesiątych, robił to w świecie, który znał i z którym był w bliskich stosunkach. Dopiero po osiągnięciu tego samego wieku zrozumiałem, że również to ma swoją cenę. Posiadanie większej wiedzy o świecie powoduje nie tylko zmniejszenie bólu, jaki ten świat wywołuje, lecz również jego sensu. Rozumienie świata to ustawianie się w określonej odległości od niego. To co jest za małe, aby było dostrzegalne gołym okiem, na przykład cząsteczki i atomy, powiększamy, to zaś, co jest za duże, tak jak formacje chmur, delty rzek i gwiazdozbiory, zmniejszamy. Kiedy już sprowadzimy wszystko do zasięgu naszych zmysłów, zaczynamy to utrwalać. To co utrwalone, nazywamy wiedzą. Przez całe dzieciństwo i młodość mozolnie staramy się ustalić właściwy dystans do rzeczy i zjawisk. Czytamy, uczymy się, doświadczamy, korygujemy. Pewnego dnia docieramy do punktu, w którym wszystkie niezbędne odległości są już wyznaczone, wszystkie niezbędne systemy stworzone. Wtedy czas zaczyna płynąć szybciej. Nie napotyka już żadnych przeszkód, wszystko jest ustalone, czas płynie przez nasze życie, dni znikają w dzikim pędzie i zanim zdążymy się zorientować, już mamy czterdzieści lat, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt... Sens potrzebuje pełni, pełnia potrzebuje czasu, czas potrzebuje oporu. Wiedza to dystans, wiedza to bezruch i wróg sensu. Obraz ojca, jaki mam z tamtego wieczoru w 1976 roku, jest, innymi słowy, podwójny: z jednej strony widzę go takiego, jakiego widziałem wtedy oczami ośmiolatka, nieprzewidywalnego i przerażającego, a z drugiej – jako rówieśnika, przez którego życie pędzi czas, nieustannie porywając ze sobą spore kawały sensu.
[…]
Pod nami znów otworzyły się drzwi wejściowe. Tym razem po podłodze na dole sunęły ciężkie kroki taty. Buty zdjął jak zawsze przed domem i szedł do pralni, żeby się przebrać. Widziałem w wiadomościach twarz w morzu – powiedziałem. Słyszałeś coś o tym? Nie wiesz, czy ktoś jeszcze to widział? Yngve popatrzył na mnie częściowo pytającym, a częściowo odpychającym wzrokiem. Co ty bredzisz? Słyszałeś o tym kutrze rybackim, który zatonął? Lekko kiwnął głową. Kiedy w wiadomościach pokazywali to miejsce, gdzie poszedł na dno, zobaczyłem w morzu twarz. Trupa? Nie. To nie była prawdziwa twarz. To morze ułożyło się w twarz.
[…]
Kiedy się odwróciłem i ruszyłem w stronę korytarza, czułem, jak jego uwaga odrywa się ode mnie. Umyłem zęby, rozebrałem się i włożyłem piżamę, zapaliłem lampkę nad łóżkiem, zgasiłem górne światło, położyłem się i zacząłem czytać. Właściwie wolno mi było czytać tylko przez pół godziny, do dziesiątej, ale zwykle czytałem do powrotu mamy do domu, około wpół do jedenastej. Tak było i tego wieczoru. Kiedy usłyszałem garbusa podjeżdżającego pod górę z głównej drogi, odłożyłem książkę na podłogę i zgasiłem światło, żeby po ciemku jej słuchać: trzaśnięcia drzwiczek, chrzęstu żwiru, otwieranych drzwi wejściowych, zdejmowania płaszcza, kroków na schodach... Dom wydawał się inny, kiedy ona w nim była, a najdziwniejsze, że umiałem to w y c z u ć; jeśli na przykład zasnąłem przed jej powrotem i przebudziłem się w nocy, czułem, że ona jest, coś w atmosferze się zmieniało, chociaż nie potrafiłem określić co, oprócz tego, że działało uspokajająco. Tak samo było, gdy wracała do domu wcześniej, niż planowała, pod moją nieobecność: już w momencie wejścia do przedpokoju wiedziałem, że mama jest w domu. Oczywiście chciałem z nią porozmawiać. Ona na pewno zrozumiałaby to z twarzą, ale nie czułem takiej konieczności. Najważniejsze, że była. Słyszałem, jak kładzie pęk kluczy na stoliku z telefonem, kiedy już weszła po schodach, jak otwiera przesuwane drzwi, mówi coś do taty i znów je zasuwa. Czasami, szczególnie po wieczornych dyżurach w weekendy, tata po jej powrocie szykował coś do jedzenia. Zdarzało się, że słuchali płyt. Z rzadka zostawała też po nich na kuchennym blacie butelka po winie, zawsze tej samej marki, po czerwonym winie z monopolowego, a czasami po piwie, również zawsze tego samego gatunku, dwa albo trzy pilznery z browaru w Arendal, brązowe butelki zero siedem litra z żółtym logo z żaglowcem.
[…]
Potem na ekranie zawirowała kula ziemska z dużym N. Modliłem się do Boga, żeby pokazali ten sam reportaż i żeby rodzice mogli zobaczyć to samo co ja. Prowadzący rozpoczął program od informacji o zaginionym kutrze, a mnie serce szybciej zabiło w piersi. Ale reportaż pokazali inny: zamiast ujęć pustego morza pojawił się lokalny policjant, udzielający wywiadu na przystani, po nim kobieta z maleńkim dzieckiem w ramionach, a później sam reporter, który mówił coś na tle falującego morza. Kiedy materiał się skończył, w salonie rozległ się głos ojca, a potem śmiech. Wstyd, który się po mnie rozlał, był tak silny, że nie pozwalał mi myśleć. Czułem się tak, jakbym cały w środku pobielał. Nagły wstyd był w moim dzieciństwie jedynym uczuciem, jakie pod względem intensywności mogło się mierzyć ze strachem, oczywiście obok nagłej wściekłości, a wszystkie te trzy emocje łączyło to, że sam jakby w nich ginąłem. Liczyło się t y l k o to uczucie.
[…]
Gdy to opisuję, od tamtego czasu minęło ponad trzydzieści lat. W szybie przed sobą dostrzegam niewyraźne odbicie własnej twarzy. Oprócz błyszczącego oka i fragmentu tuż pod nim, słabo odbijającego nieco światła, cała lewa strona pozostaje w cieniu. Dwie głębokie bruzdy biegną przez czoło, po jednej wzdłuż każdego policzka, wszystkie jakby wypełnione ciemnością, a kiedy oczy patrzą z przenikliwą powagą, kąciki ust lekko opadają, wtedy tej twarzy nie można nazwać inaczej niż ponurą. Co w niej utkwiło? Dziś jest dwudziesty siódmy lutego 2008 roku. Godzina dwudziesta trzecia czterdzieści trzy. Ja, który to piszę, Karl Ove Knausgård, urodziłem się w grudniu 1968 roku, więc w tej chwili mam trzydzieści dziewięć lat. Mam troje dzieci, Vanję, Heidi i Johna, jestem drugi raz żonaty, z Lindą Boström Knausgård. Wszyscy czworo śpią w pokojach wokół mnie, w mieszkaniu w Malmö, które zajmujemy od półtora roku. Z wyjątkiem rodziców kilkorga dzieci z przedszkola Vanji i Heidi nie znamy tu nikogo. Nie jest to wielka strata, przynajmniej dla mnie, bo życie towarzyskie i tak nic mi nie daje. Nigdy nie mówię tego, co naprawdę myślę, nigdy nie wyrażam swoich prawdziwych opinii, tylko zawsze staram się zbliżyć do tego, co myśli i uważa osoba, z którą akurat rozmawiam, udaję, że interesuje mnie to, co mówi. Wyjątkiem są chwile, kiedy piję, wówczas zazwyczaj posuwam się za daleko w drugą stronę, a potem budzę się zdjęty lękiem, że przekroczyłem granicę; lęk ten z wiekiem narasta, a ostatnio potrafi trwać całe tygodnie. Kiedy piję, miewam też blackouty i całkowicie tracę kontrolę nad swoimi czynami, które najczęściej bywają wtedy desperackie i idiotyczne, ale czasami również desperackie i groźne. Dlatego już nie piję. Nie chcę, żeby ktoś do mnie dotarł, nie chcę, żeby ktoś mnie zobaczył; tak też się dzieje: nikt do mnie nie dociera i nikt mnie nie widzi. Właśnie to musiało utkwić w mojej twarzy, przez to stała się sztywną maską, której niemal nie mogę powiązać ze sobą samym, kiedy przypadkiem natykam się na nią w szybie na ulicy.
[…]
Jedyna rzecz, która się nie starzeje w twarzy, to oczy. Są tak samo przejrzyste w dniu, w którym się rodzimy, jak i w tym, w którym umieramy. Wprawdzie naczynka krwionośne potrafią pękać, a błony matowieć, ale tkwiące w nich światło nigdy się nie zmienia. Jest pewien obraz, który chodzę oglądać za każdym razem, gdy przyjeżdżam do Londynu, i za każdym razem równie mocno mnie porusza. To autoportret namalowany przez Rembrandta w późnym okresie twórczości. Jego obrazy z tych czasów zazwyczaj cechuje wręcz niesłychana swoboda, w której wszystko jest podporządkowane wyrażeniu chwili, niemal lśniąca i święta, wciąż niemająca sobie równych w sztuce – może z wyjątkiem tego, co w swoich późnych wierszach osiąga Hölderlin, chociaż właściwie nie można ich porównywać, bo wyczarowane słowami światło Hölderlina jest eteryczne i niebiańskie, światło Rembrandta zaś, wyczarowane kolorem, jest światłem ziemi, metalu, tkaniny – lecz akurat ten konkretny obraz, który wisi w National Gallery, został namalowany z odrobinę bardziej klasycznym realizmem, bliższym rzeczywistości, i przypomina raczej twórczość młodego Rembrandta. Przedstawia jednak starego człowieka. Starość. Widoczny jest na nim każdy szczegół twarzy, zobaczyć można wszystkie ślady, jakie odcisnęło na niej życie. Jest pobrużdżona, pomarszczona, obwisła, udręczona czasem. Ale oczy są przejrzyste i chociaż niemłode, nie uległy wpływowi czasu. Wydaje się, że patrzy na nas ktoś inny, z jakiegoś miejsca w głębi tej twarzy, gdzie wszystko wygląda inaczej. Trudno bardziej zbliżyć się do duszy drugiego człowieka. Przecież przepadło wszystko, co dotyczy samej osoby Rembrandta, jego dobre i złe przyzwyczajenia, zapachy i odgłosy wydawane przez ciało, głos i zasób słów, myśli i opinie, zachowanie, wady i ułomności ciała, wszystko to, co składa się na człowieka, takiego jakiego widzą inni. Obraz ma czterysta lat, a Rembrandt umarł w tym samym roku, w którym go namalował, tym zaś co zostało na nim przedstawione, tym co namalował Rembrandt, jest istnienie tego człowieka, to co budziło się codziennie rano, to co natychmiast zaczynało myśleć, samo nie będąc myślami, to co natychmiast zaczynało czuć, samo nie będąc uczuciami, to co każdego wieczoru zasypiało, aż w końcu zasnęło na dobre. To, czego w człowieku nie narusza czas i z czego bierze się światło w oczach. Różnica między owym obrazem a innymi namalowanymi przez późnego Rembrandta to różnica między obserwowaniem a byciem obserwowanym. Na tym obrazie malarz obserwuje siebie obserwującego, a jednocześnie jest obserwowany. Powstanie tego obrazu było możliwe chyba tylko w baroku, z jego skłonnością do luster w lustrze, play within the play, do inscenizacji i wiary w związek wszechrzeczy, w epoce, w której zręczność rzemieślników również została podniesiona do poziomu, jakiego nie osiągnięto nigdy wcześniej ani nigdy później. Ale ten obraz istnieje w naszych czasach, to dla nas obserwuje.
[…]
Zatem przeprowadzka na wieś łączyła się wtedy z wielkim optymizmem i jasnymi wizjami przyszłości, w które powoli, ale nieuchronnie zaczęła się wkradać także ironia, bo jedną z niewielu konkretnych rzeczy, jakie zapamiętałem z życia ojca w tamtych latach, jest kwestia wygłoszona przez niego, kiedy siedzieliśmy przy grillu w ogrodzie w pewien letni wieczór, on, mama i ja: Słuchajcie, ale nam tu dobrze! Ironia była wyraźna, dotarła nawet do mnie, lecz również komplikowała sprawy, bo nie rozumiałem jej przyczyny. Mnie w taki wieczór było naprawdę dobrze. To co niosła w sobie owa ironia, biegło niczym podwodny prąd przez całe tamto lato: kąpaliśmy się w rzece od wczesnego ranka, graliśmy w piłkę na cienistych polanach, jeździliśmy rowerami na kemping Hamresanden, pływaliśmy i oglądaliśmy dziewczyny, a w lipcu pojechaliśmy na Norway Cup [międzynarodowe zawody w piłce nożnej dla młodzieży w wieku od 10 do 19 lat, organizowane w Oslo – przyp. narratora]. W ciągu tygodnia rozgrywanych jest 3500–4000 meczów], gdzie pierwszy raz się upiłem. Ktoś znał kogoś, kto miał wolną chatę, ktoś znał kogoś, kto mógł nam kupić piwo, tak więc w pewne letnie popołudnie siedziałem w obcym pokoju i piłem, to przypominało eksplozję radości, nic już nie było niebezpieczne, o nic nie trzeba było się martwić, cały czas tylko się śmiałem i wśród tego wszystkiego, wśród tych obcych mebli, obcych dziewczyn, obcego ogrodu za oknem, pomyślałem, że właśnie tak chcę żyć. Właśnie tak. Tylko śmiać się i iść za każdym impulsem, jaki tylko się pojawi. Mam dwa zdjęcia z tamtego wieczoru, na jednym leżę w stosie ciał na podłodze, w dłoni trzymam trupią czaszkę, a moja głowa jest jakby niepołączona z rękami i nogami, wystającymi po drugiej stronie, wykrzywiam się w czymś w rodzaju grymasu radości. Na drugim zdjęciu jestem sam, leżę na łóżku, w jednej ręce trzymam butelkę piwa, drugą przytrzymuję trupią czaszkę na kroczu. Mam ciemne okulary, usta szeroko otwarte ze śmiechu. To było lato 1984 roku, miałem piętnaście lat i właśnie dokonałem odkrycia: picie jest cudowne.
[…]
Budzenie się rano w tym domu wywoływało wyjątkowe uczucie – byłem całkiem sam i czułem się tak, jakby pustka istniała nie tylko wokół, lecz również we mnie. Dopóki nie zacząłem chodzić do liceum, zawsze budziłem się w domu, w którym rodzice już wstali i wybierali się do pracy, a z tym wiązały się palenie papierosów, picie kawy, słuchanie radia, jedzenie śniadania i warkot silników samochodowych rozgrzewanych w ciemności. Tutaj było inaczej, a ja to uwielbiałem. Uwielbiałem też blisko kilometrowy marsz przez starą dzielnicę do szkoły; zawsze wtedy towarzyszyły mi przyjemne myśli, że jestem kimś. Większość licealistów pochodziła z miasta albo z okolic podmiejskich, jedynie ja i garstka innych przybyliśmy ze wsi, a to był spory problem. Tamci znali się już wcześniej i spotykali po lekcjach, tworzyli grupy, które trzymały się razem również w szkole, i nie dawało się ot tak do nich przykleić, więc na każdej przerwie powstawał problem: gdzie mam się podziać? Gdzie powinienem stać? Mogłem siedzieć w bibliotece i czytać albo zostać w klasie i udawać, że przeglądam zadania, ale to byłoby wyraźnym sygnałem, że jestem jednym z tych spoza grupy, co na dłuższą metę byłoby nie do wytrzymania, więc w październiku tego roku zacząłem palić. Ani mi się to nie podobało, ani nie było fajne, po prostu dzięki temu zapewniałem sobie jakieś miejsce: na każdej przerwie mogłem wychodzić przed szkołę i stać razem z innymi palaczami, a nikt nie zadawał żadnych pytań.
[…]
Razem z Janem Vidarem [kolegą szkolnym i „podwórkowym” – przyp. aut.] chodziliśmy do sklepów muzycznych i oglądaliśmy gitary z minami znawców. Do własnej taniej kopii stratocastera [gitara elektryczna – przyp. aut.], którą kupiłem sobie na konfirmację, z jednego z katalogów wysyłkowych Jana Vidara zamówiłem nowe pick-upy [magnetyczne montowane w otworze rezonansowym gitary – przyp. aut.], oczywiście state of the art [z ang. najnowocześniejszy – przyp. aut.], i nową płytkę ochronną. Wszystko było świetne. Gorzej z samym graniem. Chociaż ćwiczyłem regularnie i zawzięcie od półtora roku, robiłem bardzo nieznaczne postępy. Znałem wszystkie chwyty i w nieskończoność ćwiczyłem je w różnych tonacjach, ale nigdy nie zdołałem się od nich uwolnić, nie umiałem g r a ć, nie istniało żadne powiązanie między moimi myślami a palcami. Palce jakby nie chciały mnie słuchać, słuchały tylko swoich tonacji, po których mogły biegać w górę i w dół, a to, co wydobywało się ze wzmacniacza, nie miało nic wspólnego z muzyką. Potrafiłem poświęcić dzień albo dwa na kopiowanie jakiejś solówki dźwięk po dźwięku, w końcu nawet umiałem ją odtworzyć, ale nic więcej, zawsze zatrzymywałem się w tym miejscu. To samo dotyczyło Jana Vidara, chociaż on był jeszcze ambitniejszy ode mnie, naprawdę ćwiczył, w pewnych okresach nie robił nic innego, tylko grał. Ale również z jego wzmacniacza wydobywały się jedynie tonacje i kopie solówek wygrywanych przez innych. Piłował paznokcie, żeby lepiej się nimi grało, paznokieć prawego kciuka zapuszczał, by używać go jako kostki, kupił nawet coś do trenowania palców i żeby je wzmocnić, stale ściskał to coś w ręku; przebudował całą swoją gitarę i wraz z ojcem, inżynierem elektrykiem z Kjevik, eksperymentował z czymś w rodzaju syntezatora gitarowego domowej roboty. Często przychodziłem do niego ze swoją gitarą, po drodze majtała się, trzymana jedną ręką, bo drugą prowadziłem rower, i chociaż to, co graliśmy u niego w pokoju, nie brzmiało najpiękniej, mimo wszystko było niezłe, bo kiedy niosłem gitarę w futerale, przynajmniej c z u ł e m się jak muzyk, naprawdę świetnie to wyglądało; na razie co prawda jeszcze nie dotarliśmy tam, gdzie mieliśmy w planach dotrzeć, jednak niewykluczone przecież, że to się mogło zmienić. Przyszłości nie znaliśmy, nikt nie mógł wiedzieć, ile ćwiczeń jest potrzebnych, aby w końcu coś się w nas otworzyło.
[…]
Opuścić igłę, intensywnie się wsłuchiwać, podnieść igłę, zagrać akord. Hm... Opuścić igłę, posłuchać jeszcze raz, zagrać ten sam akord, czy to ten? A może raczej ten? Nie mówiąc już o wszystkim, co działo się z gitarą podczas gry. Beznadziejna sprawa. Natomiast Yngvemu na przykład wystarczało raz posłuchać i po paru próbach już wiedział. Widziałem innych takich jak on, oni to mieli w sobie, muzyka nie była oddzielona od myśli, a raczej nic z nimi wspólnego nie miała, po prostu żyła w nich własnym życiem. Kiedy grali, to g r a l i, a nie tylko mechanicznie powtarzali jakiś wyuczony schemat. Niestety, ja o tej swobodzie, która się w tym kryła i o którą właściwie chodziło w muzyce, mogłem po prostu zapomnieć. To samo dotyczyło rysunku. Wprawdzie umiejętność rysowania nie poprawiała pozycji, ale ja i tak to lubiłem i sporo rysowałem, siedząc sam w pokoju. Kiedy miałem jakiś konkretny wzór, na przykład komiks, wychodziły mi nawet niezłe rzeczy, ale gdy nie kopiowałem, tylko rysowałem z ręki, nigdy nic mi się nie udawało. A przecież znałem osoby, które i to w sobie miały, szczególnie chyba Tone z mojej klasy, ona bez żadnego wysiłku potrafiła narysować wszystko – drzewo na placu za oknem, samochód zaparkowany kawałek dalej, nauczyciela stojącego przed tablicą. Kiedy wybieraliśmy przedmioty fakultatywne, miałem ochotę zgłosić się na „kształt i kolor”, ale ponieważ miałem świadomość, jak jest, wiedziałem, że inni p o t r a f i ą rysować, że się tym zajmują – zrezygnowałem. Zamiast tego stanęło na wiedzy o filmie. Świadomość własnych braków czasami mi ciążyła, bo tak bardzo chciałem być kimś, tak bardzo chciałem być wyjątkowy.
[…]
[Mama – przyp. aut.] Ubrała się w niebieską jedwabistą sukienkę z czarnym wzorem na piersiach. W uszach białe perełki, złoty łańcuszek na szyi. Włosy miała ciemne, musiały być ufarbowane, ale nie miałem pewności, bo w takim razie dlaczego nie ufarbowała siwego loka nad czołem? Nie była gruba, nie była nawet pełna, ale mimo wszystko w jakiś sposób bujna. W sprzeczności z tym pozostawały jej ruchy, zawsze takie szybkie. Ale tym, na co się zwracało uwagę, kiedy patrzyło się na babcię, tym, co najbardziej w niej uderzało, były oczy. Zupełnie przejrzyste, jasnoniebieskie, a przez ten kolor, sam w sobie niezwykły, albo przez tak mocny kontrast z ciemnymi włosami i karnacją wyglądały prawie na sztuczne, jakby ze szkła. Mój ojciec miał identyczne oczy, wywoływały takie samo wrażenie. Ze wszystkich jej dobrych stron, oprócz miłości do dzieci, najbardziej wyrazista była ręka do roślin. Kiedy odwiedzaliśmy ją wiosną lub latem, z reguły zastawaliśmy ją w ogrodzie, a wspominając ją, często myślałem obrazami z ogrodu. Widziałem, jak w rękawiczkach, z włosami rozwianymi przez wiatr, idzie po trawniku z naręczem suchych gałęzi do spalenia albo klęczy obok wykopanego przed chwilą dołka i ostrożnie zdejmuje torbę z korzeni maleńkiego drzewka, które zamierzała w nim posadzić, bądź też jak oglądając się przez ramię, sprawdza, czy zraszacz zaczyna się obracać po odkręceniu kranu przy werandzie, żeby za moment stanąć z rękami opartymi na biodrach i cieszyć się widokiem wody tryskającej w powietrze i migoczącej w słońcu. Albo jak kuca na zboczu za domem, pieląc rabatki założone we wszystkich możliwych zagłębieniach, przypominające trochę kałuże wody gromadzącej się na przybrzeżnych skałach, jakby odciętej od pierwotnego środowiska. Pamiętam, że żal mi było tych roślin, samotnych i obnażonych wśród kamieni; jakże musiały tęsknić za życiem toczącym się poniżej, tam gdzie wszystkie rośliny splatały się ze sobą, tworząc stale nowe kombinacje w zależności od pory doby i pory roku, za starymi gruszami i śliwami, które babcia przywiozła kiedyś ze wsi, z domu swoich dziadków, za grą cieni na trawie, gdy wiatr przelatuje przez liście w senny letni dzień, a słońce zachodzi za horyzont nad morzem i słychać odległe dźwięki miasta, wznoszące się i opadające w powietrzu niczym fale, przemieszane z brzęczeniem os i trzmieli, zajętych pracą wśród rosnących pod ścianą krzewów róż, których blade płatki jaśnieją bielą i spokojem wśród zieleni.
[…]
Znałem tylko dwie osoby, które jadły równie szybko jak ja – Yngvego i tatę. Już po kilku minutach talerze były wylizane do czysta. Tata odchylił się, zapalił kolejnego papierosa, babcia nalała mu kawy do filiżanki, a ja wstałem i poszedłem do salonu, nazywanego jadalnią. Patrzyłem na miasto, na jego lśniące światła, na szary, prawie czarny śnieg, odgarnięty w pryzmy pod ścianami magazynów wzdłuż nabrzeża. Na światło latarni drżące na całkiem czarnej i gładkiej tafli morza. Na moment zafascynował mnie widok śniegu na tle czarnej wody, zdolność bieli do zacierania szczegółów wokół jeziora czy strumienia w lesie, która sprawia, że różnica między lądem i wodą staje się absolutna, a woda zmienia się w coś głęboko obcego, w czarną dziurę na ziemi. Odwróciłem się. O dwa stopnie wyżej od tego, w którym stałem, znajdował się drugi salon, zwany bawialnią, oddzielony rozsuwanymi drzwiami. Były teraz uchylone, więc przeszedłem tam, bez żadnego szczególnego powodu, po prostu miałem w sobie jakiś niepokój. To był elegancki salon, z którego korzystało się tylko przy szczególnych okazjach, nigdy nie pozwalano nam przebywać tam samym. Pod ścianą stało pianino, nad nim wisiały dwa obrazy z motywami ze Starego Testamentu. Na pianinie zdjęcia trzech synów z czasów studenckich. Tata, Erling, Gunnar. Za każdym razem tak samo się dziwiłem, kiedy widziałem tatę bez brody. Uśmiechał się, czarną studencką czapkę miał zawadiacko zsuniętą na kark. Oczy błyszczały mu radośnie. W tej części salonu dominowały ustawione na środku dwie czarne skórzane kanapy, między nimi stał stolik. Była też antyczna ludowa narożna szafka, malowana w róże, a w rogu w głębi znajdował się biały murowany kominek.
[…]
W środku tej burzy uczuć przyszła wiosna. Niewiele rzeczy trudniej sobie wyobrazić niż to, że zimny, przytłoczony śniegiem krajobraz, na wskroś znieruchomiały i pozbawiony życia, już za kilka miesięcy będzie zielony, bujny i ciepły, rozedrgany życiem – od ptaków, fruwających ze śpiewem między drzewami, po roje owadów, zawisających w powietrzu jak grona. W zimowym pejzażu nic nie zapowiada zapachu nagrzanego słońcem wrzosu i mchu, nabrzmiałych sokami drzew i otwartej wody, która wiosną i latem będzie go wypełniać, nic nie zapowiada poczucia swobody, jakie potrafi ogarnąć człowieka, kiedy jedyną bielą, jaka istnieje, są chmury przesuwające się po błękitnym niebie nad wolno płynącą w rzece niebieską wodą, z jej idealnie gładką, chłodną powierzchnią, którą tu i ówdzie przerywają kamienie, prądy i kąpiące się ciała. Tego wszystkiego jeszcze nie ma, to nie istnieje, wszystko jest białe i ciche, a jeśli coś tę ciszę zakłóca, to jedynie zimny wiatr albo krakanie samotnej wrony. Ale to przyjdzie... Przyjdzie... Któregoś wieczoru w marcu śnieg przechodzi w deszcz i zaspy się zapadają. W kwietniowe przedpołudnie drzewa wypuszczają pączki, a w pożółkłej trawie pojawia się odcień zieleni. Wyrastają żonkile, zawilce i przylaszczki. Wśród drzew na zboczach ciepłe powietrze zdaje się przybierać kształt kolumn. Na nasłonecznionych stokach rośnie trawa, tu i ówdzie kwitną wiśnie. Jeśli ma się wtedy szesnaście lat, wszystko to robi wrażenie, wszystko zostawia ślad, bo to jest pierwsza wiosna, kiedy się wie, że ona jest, kiedy czuje się wszystkimi zmysłami, że jest wiosna i że to ostatnia taka wiosna, bo w porównaniu z tą pierwszą wszystkie następne będą blakły. A jeśli człowiek jest na dodatek zakochany, to... to tylko kwestia tego, żeby wytrzymać. Wytrzymać całą tę radość, całe piękno, przyszłość objawiającą się we wszystkim.
[…]
Następnego dnia zostaliśmy w klasie sami. Wszyscy wyszli, a my oboje się grzebaliśmy, ona być może dlatego, że chciała usłyszeć, co myślę o wczorajszym koncercie. Powiedziałem jej, że śpiewała fantastycznie, że była fantastyczna. Rozjaśniła się, pakując szkolną torbę. Nagle wszedł Nils. Nie podobało mi się to, jego obecność kładła się na nas cieniem. Chodziliśmy razem na francuski, a on się różnił od pozostałych chłopaków z pierwszej klasy. Włóczył się ze starszymi od siebie po miejskich pubach, był niezależny w swoich opiniach i samodzielny w życiu. Dużo się śmiał, żartował sobie ze wszystkich, również ze mnie. Zawsze wtedy czułem się mały, nie wiedziałem, gdzie patrzeć ani co powiedzieć. Teraz zaczął rozmawiać z Hanne. Jakby ją okrążał, spoglądał jej w oczy, śmiał się, podchodził coraz bliżej, nagle stanął tuż przy niej. Niczego innego się po nim nie spodziewałem, więc nie to wywołało we mnie wzburzenie, ale sposób, w jaki Hanne zareagowała. Nie odrzuciła go, nie zbyła go śmiechem. Otworzyła się na niego, mimo że ja byłem obok. Śmiała się razem z nim, wytrzymywała jego spojrzenie, nawet lekko rozsunęła kolana, siedząc na ławce, kiedy do niej podszedł. Jakby ją zaczarował. Przez chwilę stał, patrząc jej głęboko w oczy, to był moment napięcia, wypełniony niepokojem, potem zaśmiał się swoim złośliwym śmiechem i cofnął o kilka kroków. Rzucił jakiś rozbrajający komentarz, uniósł rękę, żegnając się ze mną, i wyszedł. Oszalały z zazdrości, patrzyłem na Hanne, która wróciła do tego, co robiła wcześniej, ale wcale nie tak, jakby nic się nie zdarzyło. Skupiła się na sobie w zupełnie inny sposób. Co się stało? Hanne, jasna, śliczna, rozbawiona, wesoła, zawsze z jakimś pełnym zdziwienia, często naiwnym pytaniem na ustach – co się w niej zmieniło? Co właśnie widziałem? Mrok, głębię, może nawet gwałtowność. Czy ona to w sobie miała? Odpowiedziała Nilsowi, tylko przez moment, ale jednak. Wtedy, w tamtym momencie, byłem nikim. Zostałem unicestwiony. Ja, ze wszystkimi liścikami, które do niej pisałem, ze wszystkimi dyskusjami, które z nią odbyłem, ze wszystkimi prostymi nadziejami i dziecinnymi pragnieniami, byłem nikim, wołaniem na szkolnym podwórzu, kamieniem w osuwisku, trąbieniem samochodu.
[…]
Było coś niegodnego w dzisiejszym stroju taty. W tym białym kubraku czy bluzie, czy co to, do cholery, było. Zawsze, odkąd pamiętałem, ubierał się w sposób prosty, poprawny, odrobinę konserwatywny. Jego garderoba składała się z koszul, garniturów, marynarek, w tym wielu tweedowych, spodni z terylenu, sztruksu i bawełny, swetrów z wełny jagnięcej i zwykłej. Bliżej mu było do wykładowcy starej daty niż do nowoczesnego, luzackiego nauczyciela, ale nie był staroświecki, nie na tym polegała różnica. Chodziło raczej o różnicę między miękkością a twardością, między tym, co usiłuje zlikwidować dystans, a tym, co stara się go zachować. To była kwestia wartości. Gdy nagle pojawiał się w haftowanych spodniach z ludowej spółdzielni albo w koszulach z falbankami, w jakich miałem okazję widywać go wcześniej tego lata, czy w rozdeptanych skórzanych butach, w których dobrze czułby się Lapończyk, powstawała ogromna sprzeczność między tym, kim był, o czym dobrze wiedziałem, a tym, jak się prezentował. Sam stałem po stronie miękkości, przeciwny wojnom i autorytetom, hierarchiom i wszelkim formom twardości, w szkole nie chciałem się uczyć niczego na pamięć, uważałem, że mój intelekt powinien rozwijać się bardziej organicznie, politycznie stałem daleko na lewo, niesprawiedliwy podział zasobów świata strasznie mnie wkurzał, chciałem, żeby wszyscy mogli korzystać z dóbr, a zatem kapitalizm i rządy pieniądza traktowałem jak wroga. Żyłem w przekonaniu, że wszyscy ludzie mają taką samą wartość, a wewnętrzne zalety człowieka są ważniejsze niż zewnętrzne. Innymi słowy, byłem za głębią, a przeciwko powierzchni, za dobrem, a przeciwko złu, za miękkością, a przeciwko twardości. Powinienem więc chyba się cieszyć, że mój ojciec przeszedł do szeregów miękkich? Tak jednak nie było, ponieważ dla symboli miękkości, czyli dla okrągłych okularów, aksamitnych spodni, miękkich skórzanych butów, dostosowanych do kształtu stopy, czy robionych na drutach swetrów, żywiłem pogardę, gdyż obok ideałów politycznych miałem też inne ideały, związane z muzyką, a one nakazywały co innego – należało wyglądać dobrze, wyglądać cool [w dopowiedzeniu: modnie – przyp. aut.] co z kolei było ściśle związane z czasami, w których żyliśmy.
[…]
Tata uniósł głowę i skierował wzrok na okno. Serce zabiło mi szybciej, ale nie odsunąłem się, bo jeśli naprawdę mnie widział, czego nie byłem pewien, byłoby to przyznaniem się do podglądania. Odczekałem więc kilka chwil, by mieć pewność, że widzi, iż widzę, że mnie widzi, jeżeli oczywiście w ogóle mnie zauważył, i dopiero wtedy cofnąłem się i usiadłem przy biurku. Na tatę nigdy nie dawało się patrzeć niepostrzeżenie, zawsze to wyczuł, zawsze wszystko widział.
[…]
Po tym jak przesiedziałem kilka miesięcy w suterenie na Åkeshov, jednym z wielu przedmieść Sztokholmu, pisząc to, co jak miałem nadzieję, stanie się moją drugą powieścią, z metrem przejeżdżającym w odległości zaledwie kilku metrów od okna, tak że codziennie po południu, po zapadnięciu ciemności, widziałem wagony mknące przez las niczym szereg rozświetlonych pokoi, pod koniec roku 2003 znalazłem pracownię w centrum Sztokholmu. Należała do jednego z przyjaciół Lindy i pasowała mi idealnie, właściwie było to jednopokojowe mieszkanie, z maleńką kuchnią, małym prysznicem i rozkładaną kanapą oraz oczywiście biurkiem i półkami na książki. Między świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem przeniosłem tam swoje rzeczy, to znaczy stos książek i komputer, i w pierwszy powszedni dzień nowego roku zacząłem tam pracować. Powieść właściwie już skończyłem – był to dziwny utwór, liczący sto trzydzieści stron, niewielkie opowiadanie o ojcu i dwóch synach, wyprawiających się na połów krabów w letnią noc, które przerodziło się w długi esej o aniołach, a ten z kolei w opowieść o jednym z tych dwóch synów, teraz już dorosłym, i kilku dniach z jego życia na wyspie na morzu, gdzie mieszkał sam, pisał i zadawał sobie rany. W wydawnictwie powiedzieli, że chcą to wydać, czułem pokusę, lecz zarazem wielką niepewność, zwłaszcza po tym jak skłoniłem Thurego Erika do przeczytania maszynopisu, a on zadzwonił do mnie późnym wieczorem, mówił dziwnym głosem i używał dziwnych słów, jakby wcześniej trochę wypił, by móc powiedzieć to, co miał do powiedzenia, a co było proste: to na nic, to nie przejdzie, to nie jest żadna powieść. „Musisz opowiadać, Karl Ove! – powtarzał wielokrotnie. – Musisz opowiadać!”.
[…]
Ludziom przechodzącym chodnikiem para buchała z ust, wyglądali tak, jakby płonęli. Wszyscy szczelnie opatuleni. Czapki, szaliki, rękawiczki, grube kurtki. Ruchy pospieszne, twarze zamknięte. Powiodłem wzrokiem po podłodze. To był parkiet, stosunkowo nowy, czerwonobrązowy odcień nie miał nic wspólnego ze stylem całego mieszkania rodem z poprzedniego przełomu wieków. Nagle zobaczyłem, że sęki i słoje w odległości mniej więcej dwóch metrów od krzesła, na którym siedziałem, tworzą obraz Chrystusa w koronie cierniowej. Nie zareagowałem na to, po prostu to zarejestrowałem, bo podobne obrazy istnieją we wszystkich budynkach, utworzone przez nieregularności na podłogach i ścianach, drzwiach i listwach: plama wilgoci na suficie przypomina biegnącego psa, starta warstwa farby na progu wygląda jak pokryta śniegiem dolina z górskim łańcuchem w oddali, znad którego nadciągają chmury – ten zarys musiał jednak coś we mnie poruszyć, bo kiedy dziesięć minut później podchodziłem do czajnika i nalewałem do niego wody, przypomniało mi się nagle coś, co wydarzyło się pewnego wieczoru dawno temu, w odległej przeszłości, w dzieciństwie, kiedy podobny obraz ujrzałem na wodzie, w wiadomościach, w materiale o zaginionym kutrze rybackim. W ciągu tej sekundy, jaką zajęło mi napełnienie czajnika, przed oczami stanęły mi nasz salon, telewizor w okładzinie z drewna tekowego, plamy śniegu na zboczu jaśniejące gdzieniegdzie w zmierzchu za oknem, morze na ekranie, twarz, która nagle się na nim ukazała. Obrazom tym towarzyszył również nastrój z tamtych czasów – atmosfera wiosny, osiedla, lat siedemdziesiątych, życia w rodzinie takiej, jaka była wtedy. A wraz z nastrojem pojawiła się niemal szalona tęsknota.
[…]
Człowiek wie o czymś za mało i to coś nie istnieje, człowiek wie o czymś za dużo i to coś też nie istnieje. Pisanie jest wyciąganiem tego, co istnieje, z cienia tego, co wiemy. Właśnie o to chodzi w pisaniu. Nie o to, co się tam dzieje, nie o to, jakiego rodzaju akcje się tam rozgrywają, tylko o t a m [tam, tam właśnie – przyp. aut.] samo w sobie. Tam, oto jest miejsce i cel pisania. Ale jak tam dotrzeć?
[…]
Życie tutaj toczyło się z tak bezwzględną regularnością i uporządkowaniem, że równie dobrze mogło być rozumiane geometrycznie, jak biologicznie. Wprost trudno uwierzyć, że było ono spokrewnione z kipiącym, dzikim chaosem, jaki można zaobserwować u innych gatunków, na przykład w mnogich zbiorowiskach kijanek, narybku czy owadzich jaj, gdzie życie wygląda tak, jakby się roiło, wydobywając się z niewyczerpywalnej studni. Ale tak było. Chaos i nieprzewidywalność stanowią jednocześnie warunek powstania życia i jego rozpadu, jedno jest niemożliwe bez drugiego, i chociaż niemal wszystkie podejmowane przez nas wysiłki zmierzają do obrony przed chaosem, to wystarczy nie więcej niż krótka chwila rezygnacji i już chcemy żyć w jego blasku, a nie w cieniu, tak jak teraz. Chaos to swoista siła przyciągania i być może właśnie on jest siłą sprawczą tego rytmu, który daje się wyczuć w historii, w rozwoju, w postępie cywilizacji i w ich załamaniu. Dziwić może podobieństwo punktów skrajnych, przynajmniej w pewnym sensie, gdyż zarówno w wybujałym chaosie, jak i w surowej regularności i uporządkowaniu to, co żyje, jest niczym, życie natomiast jest wszystkim. Tak jak serca nie obchodzi, dla jakiego życia bije, tak miasto nie przejmuje się tym, kto wypełnia różne jego funkcje. Gdy wszyscy, którzy chodzili po mieście tego dnia, umrą, powiedzmy, za jakieś sto pięćdziesiąt lat, echo ludzkich działań wciąż będzie przez nie przebiegać według określonych schematów. Jedyną nowością będą twarze ludzi, którzy je wypełnią, ale cóż to za wielka nowość, skoro wszyscy będą podobni do nas.
[…]
Pracowałem nad powieścią od pięciu lat, więc to, co pisałem, nie mogło być słabe. A ten fragment za mało wnosił. Jednocześnie wiedziałem, że rozwiązanie znajduje się w istniejącym tekście, miał on w sobie coś, co chciałem uchwycić. Odnosiłem wrażenie, że jest tam wszystko, co chciałem zawrzeć, ale w zbyt skomprymowanej formie. Szczególnie ważny był pewien zamysł, od którego w ogóle rozpoczyna się tekst, a mianowicie to, że akcja rozgrywała się w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, natomiast wszystkie postacie i rekwizyty pochodziły z lat osiemdziesiątych wieku dwudziestego. Od wielu lat usiłowałem pisać o ojcu, ale mi to nie wychodziło, z całą pewnością dlatego, że temat był zbyt bliski mojego życia i nie dawał się tak łatwo ująć w inną formę, która jest przecież warunkiem literatury. To jedyne rządzące nią prawo: wszystko musi się ugiąć pod formą. Jeżeli któryś z pozostałych elementów literatury, takich jak styl, intryga, tematyka, stanie się mocniejszy niż forma, jeśli któryś z nich ją sobie podporządkuje, rezultat będzie kiepski. Właśnie dlatego pisarze o wyrazistym stylu tak często piszą słabe książki. Podobnie bywa z tymi, którzy poruszają ważkie tematy. Siłę tematyki i stylu należy złamać, tylko wtedy może powstać literatura. Właśnie to łamanie nazywa się pisaniem. W pisaniu chodzi zatem bardziej o niszczenie niż o tworzenie. Nikt nie wiedział tego lepiej niż Rimbaud. Świadomość tę zyskał w niepokojąco młodym wieku, lecz tak naprawdę niezwykłe było to, że ową zasadę odnosił również do życia. Dla Rimbauda najważniejsza była wolność, zarówno w pisaniu, jak i w życiu, i właśnie z uwagi na nadrzędną rolę wolności mógł, albo wręcz musiał porzucić pisanie, gdyż ono również zmieniło się w więzy, które należało zerwać. Wolność równa się zniszczenie plus ruch. Innym pisarzem, który miał tę świadomość, był Sandemose [Aksel, pisarz norweski pochodzenia duńskiego – przyp. aut.]. Jego tragedia polegała na tym, że zdołał zastosować owo równanie jedynie w literaturze, w życiu mu się nie udało. Niszczył i tkwił w zniszczeniu. Rimbaud [Arthur, poeta francuski – przyp. aut.] wyjechał do Afryki.
[…]
Studiowałem kiedyś historię sztuki i przyzwyczaiłem się do opisywania i analizowania dzieł. Nigdy jednak nie pisałem o jedynej naprawdę istotnej rzeczy związanej ze sztuką, a mianowicie o jej przeżywaniu. Nie umiałem tego robić, ale głównie dlatego że uczucia wzbudzane we mnie przez obrazy pozostawały w sprzeczności ze wszystkim, czego nauczyłem się o sztuce, jej istocie i zadaniu. Zachowywałem je więc dla siebie. Chodziłem sam po Nationalgalleriet w Sztokholmie, Nasjonalgalleriet w Oslo albo National Gallery w Londynie i oglądałem. Była w tym wolność. Nie musiałem uzasadniać swoich uczuć, nie musiałem nikomu się z nich zwierzać, nie musiałem nikogo przekonywać. Wolność, ale nie spokój, bo nawet gdy obrazy przedstawiały idyllę, na przykład archaiczne pejzaże Claude’a Lorraina, to zawsze odchodziłem od nich z niepokojem, bo samym ich sednem była niewyczerpalność, która we mnie budziła coś w rodzaju pazerności. Lepiej nie potrafię tego wyjaśnić. Pragnąłem sam znaleźć się w tym, co niewyczerpalne. Tak było również tej nocy. Przez blisko godzinę oglądałem album Constable’a. Cały czas wracałem do obrazu zielonkawych chmur i za każdym razem otwierało się we mnie to samo. Dwa różne sposoby patrzenia zdawały się dochodzić do głosu w świadomości, jeden połączony z myślami i rozumowaniem, drugi – z emocjami i przeczuciami, i chociaż oba biegły obok siebie, to jednak pozostawały odgrodzone, nie dzieliły się wiedzą. To był niezwykły obraz, przepełnił mnie wszystkimi uczuciami, jakie budzą niezwykłe obrazy, ale kiedy chciałem wyjaśnić, na czym owa niezwykłość polega, nie zdołałem sobie z tym poradzić. Ten obraz wprawił moje wnętrze w drżenie, ale z jakiego powodu? Wypełnił mnie tęsknotą, ale za czym? Chmur nie brakowało. Kolorów nie brakowało. Historycznych chwil też nie brakowało. Nie brakowało również połączenia tych wszystkich trzech czynników. W sztuce naszych czasów, a więc tej, która z zasady powinna mieć dla mnie znaczenie, nie uważano uczuć wzbudzanych przez dzieło sztuki za cenne. Traktowano je jako rzecz o mniejszej wartości, może nawet niepożądany produkt uboczny, coś w rodzaju odpadu lub w najlepszym razie materiał podatny na manipulację. Również naturalistycznego przedstawienia rzeczywistości nie uznawano za wartościowe, uważano je za przejaw naiwności, stadium, które już dawno pozostawiliśmy za sobą. W takiej sytuacji mało co miało sens. Ale w chwili gdy znów skierowałem wzrok na ten obraz, wszelkie rozumowanie ucięła wzbierająca we mnie fala wzruszenia jego mocą i pięknem. Tak, tak, tak, usłyszałem. To właśnie tam. Tam muszę dotrzeć. Tylko co ja tak potwierdzałem? Dokąd musiałem dojść?
[…]
Na ulicach panowała zupełna cisza. Godzina przed piątą była jedyną z całej doby, w której to miasto spało. W moim poprzednim życiu, przez tych dwanaście lat przemieszkanych w Bergen, starałem się nie spać w nocy najczęściej, jak mogłem. Nigdy nie zastanawiałem się nad tą skłonnością, po prostu to lubiłem i tak robiłem. Chyba miało to początek w moich ideałach licealisty i wyobrażeniach o tym, że noc w jakiś inny sposób wiąże się z wolnością. Nie sama w sobie, lecz jako przeciwieństwo rzeczywistości dziennej, tej od dziewiątej do czwartej, którą wraz z kilkoma innymi osobami uważałem za mieszczańską i konformistyczną. My chcieliśmy być wolni, siedzieliśmy więc długo w nocy. Późniejsze kontynuowanie tego zwyczaju miało mniejszy związek z wolnością, a większy z narastającą potrzebą samotności. Dopiero teraz zrozumiałem, że odziedziczyłem ją po ojcu. W naszym domu miał do dyspozycji całe osobne mieszkanie i spędzał tam prawie każdy wieczór. To była jego noc.
[…]
W tym wszystkim nie chodziło o wiedzę, tylko o aurę bijącą z wiedzy, o miejsca jej pochodzenia, prawie wszystkie znajdujące się poza światem, w którym teraz żyliśmy, lecz mimo wszystko mieszczące się w nim, w tej ambiwalentnej przestrzeni, będącej miejscem spoczynku wszystkich historycznych przedmiotów i wyobrażeń. W ostatnich latach moje poczucie, że świat jest mały, a ja mam jego pełny ogląd, stawało się coraz silniejsze, chociaż rozum mówił mi, że właściwie jest całkiem odwrotnie: świat nie ma granic i jest nieprzenikniony, liczba zdarzeń nieskończona, a współczesność to otwarte drzwi kołyszące się na wietrze historii. Ale ja nie miałem takiego wrażenia. Przeciwnie, uważałem, że świat jest znany, zbadany do końca, opisany i naniesiony na mapę, że nie może już poruszać się w nieprzewidywalnych kierunkach i nic nowego czy zaskakującego nie może się już wydarzyć. Rozumiałem siebie, rozumiałem moje bliskie otoczenie, rozumiałem społeczeństwo wokół mnie, a jeśliby pojawiło się zjawisko, które wydałoby mi się niejasne, to wiedziałbym, co mam zrobić, żeby je zrozumieć. Zrozumienia nie można mylić z wiedzą, bo tej prawie nie posiadałem – lecz gdyby na przykład miały wybuchnąć walki na terenach przygranicznych w jednej z byłych republik radzieckich w Azji, w miastach, o których nigdy wcześniej nie słyszałem, wśród mieszkańców obcych mi we wszystkim, od stroju czy języka poczynając, a kończąc na codziennym życiu i religii, gdyby okazało się, że ów konflikt ma głębokie historyczne korzenie, sięgające zdarzeń, które rozegrały się w jedenastym wieku, to moja totalna niewiedza i brak kompetencji nie przeszkodziłyby mi w zrozumieniu tego, co się wydarzyło, bo myśli mają kategorie pozwalające opanować nawet to, co najbardziej obce. Podobnie rzecz się miała ze wszystkim. Kiedy dostrzegałem owada, którego nie widziałem nigdy wcześniej, miałem pewność, że ktoś inny musiał go już widzieć i sklasyfikować. Gdy zauważałem świecący obiekt na niebie, wiedziałem, że to albo rzadkie zjawisko meteorologiczne, albo samolot, albo może balon pogodowy, i że jeśli to coś ważnego, następnego dnia napiszą o tym w gazetach. Jeżeli zapomniałem o jakimś zdarzeniu z dzieciństwa, to z całą pewnością miałem do czynienia z wyparciem; jeżeli na coś naprawdę się wściekłem, to z całą pewnością miałem do czynienia z projekcją, a to, że stale starałem się zadowalać napotykanych ludzi, miało związek z ojcem i moim stosunkiem do niego. Nie ma ludzi, którzy nie rozumieją swojego świata. Ktoś, kto rozumie mało, na przykład dziecko, po prostu porusza się po mniej rozległym świecie niż ten, kto rozumie dużo. Ale ze zrozumieniem zawsze musi się łączyć wiedza o jego granicach: świadomość, że świat poza nimi – wszystko to, czego człowiek nie rozumie – nie tylko istnieje, lecz również jest większy niż ten świat w obrębie granic.
[…]
Gdy jako dziewiętnastolatek zetknąłem się z pojęciem językowego obrazu świata, odrzuciłem je, posługując się tym, co nazywałem zdrowym rozsądkiem, bo to przecież nie miało sensu. Pióro, które ściskałem w ręku, miałoby być językiem? Okno, w którym odbijało się słońce? Podwórze w dole, przez które przechodzili ubrani po jesiennemu studenci? Uszy wykładowcy, jego dłonie? Słaby zapach ziemi i liści w stroju siedzącej obok mnie dziewczyny, która przed chwilą weszła do sali? Odgłos młota pneumatycznego robotników drogowych, którzy rozbili namiot tuż przy kościele Świętego Jana? Równe brzęczenie transformatora? Hałas miasta – czy to miał być językowy hałas? Kaszel osoby przede mną – językowy kaszel? Nie, to śmieszny pomysł. Świat to świat, to, czego dotykałem, o co uderzałem, czym oddychałem i plułem, co jadłem i piłem, czym krwawiłem i wymiotowałem. Dopiero wiele lat później zacząłem na to patrzeć inaczej. W pewnej książce o sztuce i anatomii cytowano Nietzschego, napisano tam, że „również fizyka jest tylko pewnym wyłożeniem i obmyśleniem świata, a n i e wyjaśnieniem świata” [Friedrich Nietzsche, Poza dobrem i złem – przyp. narratora], a także, iż „mierzyliśmy wartość świata kategoriami, które odnoszą się tylko do świata sfingowanego” [Friedrich Nietzsche, Zapiski o nihilizmie – przyp. narratora]. Sfingowany świat? Tak, świat jako nadbudowa, świat jako duch, nieważki i abstrakcyjny, z tej samej materii, z której utkane są myśli, dlatego będący czymś, w czym mogą one bez przeszkód się poruszać. Świat, który po trzystu latach istnienia nauk przyrodniczych został odarty z tajemnic. Wszystko zostało wyjaśnione, wszystko zostało zrozumiane, wszystko leży w obrębie ludzkiego pojmowania, poczynając od tego, co absolutnie największe, od wszechświata, od jego najstarszego obserwowalnego światła, najskrajniejszej granicy wszystkiego, powstałej w momencie jego narodzin piętnaście miliardów lat temu, aż po najmniejsze cząstki, protony, neutrony, mezony w jądrze atomu. Znamy i rozumiemy nawet zjawiska, które nas zabijają, na przykład wszystkie te bakterie i wirusy wdzierające się w nasze ciała, atakujące nasze komórki i nakazujące im rosnąć albo umierać.
[…]
Nasze myśli zalewają obrazy miejsc, w których nigdy nie byliśmy, a mimo wszystko je znamy, ludzi, których nigdy nie spotkaliśmy, a mimo wszystko jesteśmy z nimi w poufałych stosunkach i żyjąc, stale się do nich odnosimy. Wywołane przez to odczucie, że świat jest mały, szczelnie zamknięty, bez okienek otwierających się na coś innego, graniczy z kazirodztwem, i nawet gdybym przyznał, że jest ono głęboko nieprawdziwe, ponieważ właściwie nie wiemy nic o niczym, i tak bym się od niego nie uwolnił. Tęsknota, którą zawsze czułem, niekiedy była tak wielka, że niemal nie pozwalała się kontrolować, i wynikała właśnie z tego odczucia. Pisałem częściowo po to, by je złagodzić, pisząc, chciałem otworzyć świat sobie samemu, a jednocześnie właśnie przez owo odczucie to mi się nie udawało, przez odczucie, że przyszłość nie istnieje, że jest tylko większą ilością tego, co już jest, a zatem żadna utopia nie ma sensu. Literatura zawsze była spokrewniona z utopią, kiedy więc utopia traci sens, traci go również literatura. Tym, czego próbowałem i czego być może próbują wszyscy pisarze – nic o tym nie wiem – było zwalczanie fikcji fikcją. Powinienem był wychwalać to, co istnieje, wychwalać stan rzeczy, a więc pławić się w świecie, zamiast szukać z niego wyjścia, bo w ten sposób bez wątpienia żyłoby mi się lepiej, ale to mi się nie udało, nie potrafiłem tak, coś we mnie zastygło, utkwiło we mnie to przekonanie i chociaż było ono esencjalistyczne, a więc niejednorodne w czasie, a na dodatek romantyczne, nie mogłem go ominąć z tego prostego powodu, że zostało nie tylko wymyślone, lecz również doświadczone w owych nagłych stanach objawienia, jakie chyba wszyscy przeżywają, kiedy to człowiek przez kilka sekund widzi świat zupełnie inny aniżeli ten, w którym znajdował się zaledwie przed chwilą, świat nagle się ujawnia i ukazuje na krótki moment, a zaraz potem z powrotem zamyka się w sobie i wszystko pozostaje takie, jakie było wcześniej...
[…]
Sztuką stała się też sama publiczność, stały się nią jej reakcje, to co pisze o niej prasa; artysta jest kimś, kto gra. Tak jest. Sztuka nie czerpie z zewnątrz, nauka nie czerpie z zewnątrz, religia nie czerpie z zewnątrz. Nasz świat zamknął się wokół samego siebie, zamknął się wokół nas i nie ma już żadnej drogi pozwalającej się z niego wydostać. Ci, którzy w tej sytuacji wołają o więcej ducha, o więcej duchowości, niczego nie zrozumieli, bo problem polega na tym, że duchowość przejęła wszystko. W s z y s t k o stało się duchem, nawet nasze ciała – one nie są już ciałami, tylko ideami ciała, czymś, co znajduje się w niebie obrazów i wyobrażeń w nas i o nas, w którym rozgrywa się coraz większa część naszego życia. Zniesiono granice oddzielające nas od tego, co do nas nie przemawia, tego, co niepojęte. Rozumiemy wszystko, ponieważ ze wszystkiego uczyniliśmy nas samych. Typowe jest to, że ci, którzy w sztuce zajmowali się tym, co neutralne, negatywne, nieludzkie, w naszych czasach zwrócili się w stronę języka, właśnie tam szuka się tego, co niezrozumiałe i obce, na krawędzi ludzkich środków wyrazu, na skraju tego, co rozumiemy. Właściwie to logiczne: gdzie indziej miałoby się to znajdować w świecie, który nie akceptuje już tego, co jest poza nim? Właśnie w świetle tego należy patrzeć na ową dziwną, dwuznaczną rolę, jaką przyjęła śmierć. Z jednej strony otacza nas zewsząd, zalewają nas informacje o zmarłych, zdjęcia zmarłych; dla śmierci pod tym względem nie istnieją żadne granice, jest ogromna, wszechobecna, niewyczerpalna. Ale to jest śmierć jako wyobrażenie, śmierć bez ciała, śmierć jako myśl i obraz, śmierć jako duch. Ta śmierć to śmierć imienia, tego, co nie ma ciała, do czego się odnosimy, wypowiadając imię zmarłego. Za życia człowieka imię odnosi się do ciała, do tego, gdzie ono przebywa, co robi, lecz w chwili gdy ciało umiera, imię się od niego oddziela i zostaje z żywymi, zawsze rozumiejącymi przez owo imię to, kim człowiek był, a nigdy – kim jest teraz, czyli ciałem, które leży gdzieś i gnije. Natomiast tę część śmierci, która należy do ciała, tę konkretną, fizyczną, materialną, ukrywa się ze starannością tak wielką, że przypomina ona coś w rodzaju frenezji, to zresztą funkcjonuje, wystarczy posłuchać, jak zwykle wyrażają się ludzie opisujący śmiertelny wypadek albo zabójstwo, którego byli świadkami. Zawsze powtarzają: „ t o było zupełnie n i e r z e c z y w i s t e”, chociaż tak naprawdę myślą zupełnie odwrotnie. To było bardzo rzeczywiste. Ale my w tej rzeczywistości już nie żyjemy. Wszystko zostało postawione na głowie, dla nas to, co rzeczywiste, jest nierzeczywiste, a to, co nierzeczywiste – rzeczywiste. No a śmierć... śmierć jest ostatnią wielką rzeczą na zewnątrz. Dlatego należy ją ukrywać. Bo śmierć istnieje wprawdzie poza imieniem i poza życiem, ale nie poza światem.
[…]
Ja sam miałem prawie trzydzieści lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem martwe ciało. Było to latem 1988 roku, w pewne lipcowe popołudnie, w kaplicy w Kristiansand. Umarł mój ojciec. Leżał na stole na środku pomieszczenia wypełnionego szarawym światłem, niebo przesłaniały chmury, a po trawniku za oknem powoli jeździła w kółko kosiarka. Przyszedłem tam razem z bratem. Przedsiębiorca pogrzebowy zostawił nas samych ze zmarłym, staliśmy w odległości kilku metrów, wpatrzeni w niego. Oczy i usta były zamknięte, górna połowa ciała w białej koszuli, dolna w czarnych spodniach. Świadomość, że po raz pierwszy mogę przyglądać się tej twarzy bez przeszkód, była wręcz nie do zniesienia. Miałem wrażenie, jakbym go molestował. Jednocześnie czułem głód, nienasycenie, domagające się ciągłego patrzenia na niego, na to martwe ciało, które kilka dni wcześniej było moim ojcem. Rysy znałem, dorastałem przy tej twarzy i chociaż w ostatnich latach nie widywałem jej równie często, prawie nie było nocy, żeby mi się nie śniła. Rysy znałem, ale nie znałem tego wyrazu twarzy. Ciemna, pożółkła cera wraz z utratą elastyczności sprawiły, że twarz wyglądała jak wyrzeźbiona w drewnie. Owa drewnianość kasowała wszelkie odczucie bliskości. Nie patrzyłem już na człowieka, tylko na coś, co jest do niego podobne. On odszedł od nas, lecz jednocześnie to, kim był, wciąż we mnie istniało, niczym welon życia przesłaniało śmierć.
[…]
Yngve spojrzał na mnie, lekko się uśmiechając. Naprawdę wierzyłem, że zmarły się obudzi? Wierzyłem, że drewno na powrót może stać się człowiekiem? To była straszna chwila. Ale kiedy minęła, a on mimo wszystkich dźwięków i wewnętrznego wzburzenia pozostał nieruchomy, zrozumiałem, że naprawdę już go nie ma. Poczucie wolności, które wtedy wezbrało w mojej piersi, było równie trudne do opanowania jak poprzednie fale żalu i znalazło sobie takie samo ujście – szloch, który w następnym momencie mimowolnie wyrwał mi się z ust. Popatrzyłem na Yngvego i uśmiechnąłem się. Przeszedł na drugą stronę i stanął koło mnie. Jego bliskość całkiem mnie wypełniła. Ogromnie się cieszyłem, że tu jest, i musiałem walczyć ze sobą, żeby nie popsuć wszystkiego ponowną utratą kontroli nad emocjami. Chodziło o to, żeby myśleć o czymś innym, skupić uwagę na czymś neutralnym. Ktoś kręcił się po sąsiednim pomieszczeniu. Ściszone odgłosy łamały atmosferę tego miejsca, obce mu w swojej istocie, podobnie jak dźwięki, które wdzierają się do snu z rzeczywistości otaczającej śpiącego. Patrzyłem na tatę. Na palce, które mu spletli i ułożyli na brzuchu, na żółty ślad nikotyny na palcu wskazującym, jak plama na tapecie. Niewspółmiernie głębokie bruzdy w skórze na kostkach, jakby sztucznie wymodelowane. Dalej twarz. Nie była jasna i przejrzysta, bo wprawdzie nieruchoma i spokojna, ale nie pusta, wciąż zostały na niej ślady czegoś, czego nie umiałem nazwać innym słowem niż upór. Uświadomiłem sobie, że zawsze usiłowałem określić wyraz jego twarzy, że nigdy nie patrzyłem na niego, nie próbując jednocześnie jej odczytać.
[…]
Odstawiłem filiżankę i znów sięgnąłem po papierosa. Obróciłem się na krześle i popatrzyłem na bramkę, przy której siedziało już sporo pasażerów, chociaż jeszcze nie było piątej. Ale teraz liczyło się Bergen. Owionął mnie lodowaty wiatr. Tata umarł. Pierwszy raz od telefonu Yngvego tata stanął mi przed oczami. Nie taki jak w ostatnich latach, lecz z okresu mojego dorastania, kiedy jeździliśmy z nim zimą na ryby na wyspę Tromøya od strony otwartego morza, kiedy wiatr wył nam w uszach, w powietrzu zawisały bryzgi wody z ogromnych szarych fal rozbijających się o skały w dole, a on stał z wędką w ręku i kręcił kołowrotkiem, śmiejąc się do nas. Gęste czarne włosy, czarna broda, lekko niesymetryczna twarz, pokryta kropelkami wody. Niebieska olejowana kurtka, zielone kalosze. Tak go widziałem.
[…]
We mnie wszystko było w ruchu. Wspomnienia, które nieoczekiwanie objawiły się w mojej świadomości, przepływały przeze mnie poplątane i chaotyczne, chociaż chciałem je powstrzymać, bo nie zamierzałem siedzieć i płakać, nieustannie analizując wszystko, co się wydarzyło. Ale właściwie byłem bez szans. Stanął mi przed oczami tamten dzień, kiedy wybraliśmy się razem na narty do Hove, sunęliśmy między drzewami w lesie i w każdym prześwicie widzieliśmy morze, szare, ciężkie i ogromne, a cały czas otaczał nas jego zapach, zapach soli i wodorostów, unoszący się jakby obok zapachu śniegu i świerków, tata dziesięć metrów przede mną, może dwadzieścia, bo chociaż miał nowy sprzęt, od wiązań Rottefella po narty Splitkein, i niebieski anorak, to nie umiał biegać na nartach, raczej człapał, prawie jak starzec, bez poczucia równowagi, bez płynności, bez prędkości, a ja za wszelką cenę nie chciałem, aby wiązano mnie z tą postacią, dlatego cały czas trzymałem się nieco z tyłu, z głową pełną wyobrażeń o sobie samym i swoim stylu, który – kto wie? – być może zaprowadzi mnie kiedyś na wyżyny. Krótko mówiąc, wstydziłem się go.
[…]
Yngvego potrafiłem rozpoznać natychmiast w każdym tłumie i nie musiałem widzieć twarzy, by go zidentyfikować, wystarczyły mi tył głowy czy ramię, albo nawet mniej, bo tak odbiera się ludzi, z którymi się wyrosło i z którymi przebywało się blisko w czasie kształtowania się czy wyłaniania charakteru, przyjmuje się ich bezpośrednio, bez udziału rozumu. Niemal cała wiedza o bracie jest wiedzą intuicyjną. Nigdy nie wiedziałem, co Yngve myśli, rzadko potrafiłem stwierdzić, dlaczego postępuje tak, a nie inaczej, prawdopodobnie nie podzielałem zbyt wielu jego opinii, ale to mogłem jedynie zgadywać, pod tym względem był mi równie obcy jak wszyscy. Znałem jednak jego gesty, mimikę, wiedziałem, jak pachnie, znajome mi były wszystkie odcienie jego głosu, a przede wszystkim wiedziałem, skąd jest. Żadnej z tych rzeczy nie potrafiłem nazwać słowami, rzadko też docierało to do mojej świadomości, ale tak właśnie było. Nie musiałem więc szukać go wzrokiem przy stolikach w pizzerii, nie musiałem przesuwać spojrzenia po twarzach ludzi siedzących na krzesłach przed bramkami ani idących w jedną czy drugą stronę hali, bo gdy tylko do niej wszedłem, od razu wiedziałem, gdzie jest Yngve. Od razu spojrzałem w stronę fasady niby-starego i niby-irlandzkiego pubu, gdzie rzeczywiście stał, z rękami założonymi na piersi, ubrany w zielonkawe, ale nie wojskowe spodnie, biały T-shirt z rysunkiem z płyty Goo zespołu Sonic Youth [zespół muzyczny o orientalistyce z pogranicza alternatywnego rocka ze współbrzmieniami elektronicznymi – przyp. aut.], jasnoniebieską dżinsową kurtkę i ciemnobrązowe buty Puma. On jeszcze mnie nie zauważył. Popatrzyłem na jego twarz, którą znałem lepiej niż jakąkolwiek inną. Mocno zaznaczone kości policzkowe miał po tacie, tak jak lekko krzywe usta, ale kształt twarzy i okolice oczu były bardziej podobne do mamy i do moich.
[…]
…to Asbjørn pierwszy polecił mi Thomasa Bernharda [austriacki pisarz i dramaturg – przyp. aut.], przeczytał Beton, wydany w serii Vita przez wydawnictwo Gylendal, który ukazał się dziesięć lat wcześniej, niż wszyscy zainteresowani literaturą w Norwegii zaczęli się do niego odwoływać, ja natomiast, pamiętam, nie mogłem w pełni zrozumieć fascynacji Asbjørna tym Austriakiem i dopiero dziesięć lat później, wraz z całą resztą literackiej Norwegii, odkryłem jego wielkość. Asbjørn miał nosa, to był jego wielki talent, nigdy nie poznałem nikogo o równie zdecydowanym guście, ale do czego więcej mógł służyć ten dar niż do tego, by stać się osią, wokół której kręciło się studenckie życie? Istotą tej zdolności jest ocenianie, żeby zaś oceniać, trzeba stać na zewnątrz, a to nie tam się tworzy. Yngve był w większym stopniu skierowany do wewnątrz, grał na gitarze w zespole, pisał własne utwory i słuchał podobnej muzyki, a poza tym miał zdolności analityczne, akademickie, w których Asbjørn albo mu nie dorównywał, albo tego nie demonstrował. Projektowanie graficzne było pod wieloma względami idealne dla nich obydwu. Mniej więcej w tym czasie, gdy założyli firmę, zdecydowano o wydaniu mojej książki, uważałem zatem, że nie wchodzi w grę, by ktokolwiek inny zaprojektował do niej okładkę, to pozwoliłoby im wsunąć stopę w uchylone drzwi do świata wydawnictw. W moim wydawnictwie oczywiście wcale tak nie uważano. Redaktor, Geir Gulliksen, wspomniał, że musi się skontaktować z grafikami, i spytał, czy mam jakieś pomysły. Powiedziałem wtedy, że chciałbym, aby okładkę zrobił mój brat.
[…]
Dziwne, ale ta fajka kojarzyła mi się z jego częstym przebywaniem na świeżym powietrzu. Robione na drutach swetry, anorak, mocne buty, broda, fajka. Długie wycieczki w głąb lądu, połączone ze zbieraniem leśnych owoców na zimę, czasem w góry w poszukiwaniu moroszek, tych królowych wszystkich jagód, ale najczęściej w głąb lasu, od drogi, przy której parkował samochód, z grabkami do zbierania owoców w jednej ręce, wiaderkiem w drugiej, rozglądanie się za jagodzinami i krzaczkami borówek. Odpoczynek w miejscach przeznaczonych do biwakowania nad rzekami albo na wzgórzach z widokiem. Czasami na skale nad brzegiem strumienia, kiedy indziej na zwalonym pniu w sosnowym lesie. Hamowanie, kiedy przy drodze pojawiały się krzaki malin. Wyskakiwaliśmy z wiaderkami, bo to była Norwegia lat siedemdziesiątych, w weekendy rodziny zatrzymywały się przy drodze i zbierały maliny do wyciąganych z bagażnika wielkich prostokątnych toreb do mrożenia, w które wcześniej zapakowany był prowiant. Również w tamtym okresie tata łowił ryby, jeździł na przeciwległy kraniec wyspy, od strony otwartego morza, sam po szkole albo z nami w weekendy, i czatował na wielkie dorsze, które pojawiały się w tych wodach zimą. To były lata 1974, 1975. Wprawdzie moi rodzice nie mieli styczności z rewoltą sześćdziesiątego ósmego roku, urodziło im się przecież dziecko, kiedy mieli po dwadzieścia lat, i pracowali, a poza tym ideologicznie ten ruch był mojemu ojcu obcy, jednak on też nie pozostał obojętny na ducha czasów, kiedy więc widziało się go z fajką w ręku – brodatego, chociaż nie długowłosego, ale w każdym razie gęstowłosego, w wydzierganym na drutach swetrze i dżinsach z rozszerzanymi nogawkami, z roześmianymi jasnymi oczami – można go było wziąć za jednego z tych miękkich ojców, którzy w tamtym czasie zaczęli się pojawiać i dochodzić do głosu, tych, którym nieobce było pchanie dziecinnego wózka, zmienianie pieluch, zabawa z dziećmi na podłodze. Jednak nic bardziej mylnego. W rzeczywistości łączyła go z nimi tylko fajka.
[…]
Wolnym krokiem ruszyłem do kiosku. Tata wielokrotnie mówił o samobójstwie, ale zawsze ogólnie, ot, taki temat rozmowy. Uważał, że statystyki dotyczące samobójstw kłamią i że wiele wypadków samochodowych, które wydarzyły się, kiedy kierowca jechał sam, a może nawet wszystkie, to zakamuflowane samobójstwa. Wielokrotnie powtarzał, że wjechanie samochodem w skalną ścianę albo pod nadjeżdżającego z przeciwka tira, aby uniknąć wstydu wiążącego się z jawnym samobójstwem, to powszechnie przyjęta praktyka. Właśnie w tamtym czasie wrócili z Unni na południe kraju, do Sørlandet, po długim pobycie na północy Norwegii, i ciągle jeszcze byli razem. Tata prawie czarny od całego tego słońca, które w siebie wchłonął, okrągły jak beczka. Wylegiwał się na leżaku w ogrodzie za domem i pił, siedział na tarasie przed domem i pił, a wieczorami, pijany i z rozmytymi oczami, stał w kuchni w samych szortach i smażył kotlety schabowe, nie widziałem, żeby jadł cokolwiek innego, żadnych ziemniaków, żadnych warzyw, tylko przypalone kotlety. W jeden z takich wieczorów oświadczył, że pisarz Jens Bjørneboe powiesił się za stopy na sufitowej belce i właśnie w ten sposób odebrał sobie życie. Nierealność takiej metody samobójstwa nie zdziwiła ani jego, ani mnie, a jak miał to zrobić sam w domu na wyspie Veierland? Najprzyzwoitszy sposób, jak twierdził tata, to iść do hotelu, napisać do szpitala list z informacją, gdzie człowieka można znaleźć, a potem napić się wódki, połknąć tabletki, położyć się do łóżka i zasnąć. Teraz, zbliżając się do kiosku za przystankiem autobusowym, pomyślałem, że to niewiarygodne, iż nigdy nie uznałem tego tematu rozmowy za coś więcej niż konwersację, ale tak było. Tata utrwalił we mnie swój obraz tak mocno, że cały czas postrzegałem go tak samo, nawet wówczas gdy stał się innym człowiekiem, zarówno pod względem fizjonomii, jak i charakteru, kiedy właściwie zniknęło wszelkie podobieństwo, a jednak dla mnie pozostał tym, kim był niegdyś.
[…]
Właśnie teraz miałem zamiar powiedzieć mu o swoim planie. Ale nie mogłem się przemóc. Wiedziałem, że Yngve będzie protestował, a w braku zgody, który by się wtedy ujawnił, kryło się coś, czego nie chciałem widzieć, nie chciałem też być tego częścią. Owszem, to drobiazg, ale czy moje życie kiedykolwiek składało się z czegoś innego? Kiedy byliśmy dziećmi, podziwiałem Yngvego, tak jak młodsi bracia podziwiają starszych, niczyjego uznania nie pragnąłem równie mocno jak jego i chociaż był trochę za duży, żeby nasze ścieżki krzyżowały się poza domem, to w domu trzymaliśmy się razem. Oczywiście nie było mowy o równouprawnieniu, z reguły to on stawiał na swoim, ale byliśmy sobie bliscy. Również dlatego, że mieliśmy wspólnego wroga, czyli tatę. Nie pamiętam zbyt wielu konkretnych wydarzeń z dzieciństwa, ale te nieliczne, które utkwiły mi w pamięci, wiele mówiły. Potrafiliśmy na przykład cały czas się śmiać z drobiazgów, tak jak wtedy gdy pojechaliśmy pod namiot do Anglii latem 1976 roku, które było niezwykle gorące, i pewnego wieczoru wspięliśmy się na wzgórze w pobliżu kempingu, a obok nas przejechał samochód. Yngve powiedział, że para, która w nim siedziała, całowała się, a ja usłyszałem „sikała”, i przez kilka minut zwijaliśmy się ze śmiechu, a ten śmiech wybuchał od nowa przy najmniejszej okazji aż do końca tego wieczoru.
[…]
Co takiego miał on [jego brat Yngve – przyp. aut.], czego nie miałem ja? Dlaczego potrafił poderwać każdą dziewczynę, natomiast te, z którymi ja rozmawiałem, wydawały się albo przerażone, albo pełne drwiny? Ale i tak starałem się trzymać blisko niego. Jedynym dobrym przyjacielem, jakiego miałem w tych latach, był Espen, który studiował w Akademii Sztuki Pisania rok po mnie, a poznałem go na literaturoznawstwie, kiedy poprosił mnie o przeczytanie kilku swoich wierszy. Nie miałem pojęcia o poezji, ale rzuciłem na nie okiem i wygadywałem jakieś bzdury, które on brał za dobrą monetę, a potem powolutku się zaprzyjaźniliśmy. Espen był takim typem, co to w liceum czytał Becketta, słuchał jazzu i grał w szachy, miał długie włosy i dość nerwowe, lękliwe usposobienie. Był zamknięty na wszelkie zgromadzenia liczące więcej niż dwie osoby, za to intelektualnie był otwarty i w drugim roku naszej znajomości zadebiutował zbiorkiem wierszy, przy czym nie obyło się bez mojej zazdrości. Yngve i Espen reprezentowali dwie strony mojego życia i co typowe, nie miksowali się ze sobą. To Espen – chociaż nie miał tej świadomości, bo zawsze udawałem, że prawie wszystko wiem – wciągnął mnie w świat literatury zaawansowanej, w którym pisało się esej na temat jednego wersu Dantego, gdzie stopień skomplikowania nie miał ograniczeń, gdzie sztuka łączyła się z czymś, co najwyższe, ale nie w znaczeniu „napuszone”, bo poruszaliśmy się w ramach kanonu modernistycznego, tylko „niepoznawalne”, co najlepiej zilustrował Blanchot w opisie spojrzenia Orfeusza – noc nocy, negacja negacji; to reprezentowało znacznie wyższy poziom niż nasze trywialne życie, ale nauczyłem się wtedy, że w tym naszym śmiesznym, małym życiu, w którym nie mogliśmy spełnić żadnych swoich pragnień, naprawdę żadnych, bo nie mieliśmy do tego zdolności ani mocy, także uczestniczymy w tym świecie, a zatem również w tym co najwyższe, książki przecież istniały, wystarczyło je czytać, nikt inny oprócz mnie samego nie mógł mnie od nich odciąć. Chodziło jedynie o to, by po nie sięgnąć.
[…]
Literatura wysokiego modernizmu była narzędziem, formą poznania, a wiedzę, którą przynosiła, można było po przepracowaniu odrzucić, nie tracąc zarazem tego, co w niej istotne, sama forma przecież pozostawała i dawała się zastosować do własnego życia, własnych fascynacji, które nagle potrafiły objawić się w zupełnie nowym, wypełnionym znaczeniem świetle. Tą drogą podążył Espen, a ja za nim, co prawda jak głupi psiak, ale do niego dołączyłem. Przejrzałem trochę Adorna, przeczytałem kilka stron Benjamina, parę dni pochylałem się nad Blanchotem, zerknąłem na Derridę i Foucaulta, przez jakiś czas próbowałem Kristevej, Lacana, Deleuze’a, a jednocześnie wokół mnie unosiły się wiersze Ekelöfa, Björlinga, Pounda, Mallarmégo, Rilkego, Trakla, Ashbery’ego, Mandelsztama, Lunden, Thomsena i Haugego, którym nigdy nie poświęcałem więcej niż kilka minut, czytałem je jak prozę, jak MacLeana czy Bagleya, i niczego się nie uczyłem, niczego nie rozumiałem, lecz już sam kontakt z nimi, samo posiadanie ich książek na półce prowadziło do przesunięcia w świadomości; wzbogacało mnie to, że wiedziałem o ich istnieniu, i nawet jeśli nie uzyskiwałem od nich wiedzy, to tym bardziej bogaciłem się o domysły i przypuszczenia. Nie mogłem tym zaimponować na egzaminie ani podczas dyskusji, ale też mnie, królowi bylejakości, wcale nie o to chodziło. Zależało mi na wzbogaceniu. A przy czytaniu na przykład Adorna wzbogacało mnie nie to, co czytałem, lecz moje wyobrażenie samego siebie podczas lektury. Byłem kimś, kto czyta Adorna! Jednak w tym ciężkim, zawiłym, starannym i dokładnym języku, usiłującym wznosić myśl na coraz większe wyżyny, w którym każda kropka stawiana była niczym hak alpinisty, istniało również coś innego, ów konkretny sposób zbliżania się do nastroju rzeczywistości, ów cień zdań, który potrafił wzbudzić we mnie mgliste pragnienie stosowania tego języka o konkretnej atmosferze do opisu czegoś rzeczywistego, czegoś żywego. Nie do argumentu w dyskusji, lecz na przykład do rysia czy kosa albo betoniarki. Język bowiem nie otulał rzeczywistości swoim nastrojem, tylko odwrotnie, rzeczywistość się z niego wyłaniała.
[…]
Taką tchórzliwością wykazywałem się często; nie chcąc nikogo urazić, wstrzymywałem się od ujawnienia własnego zdania. Tym razem jednak sytuacja była trudniejsza, ponieważ chodziło o Yngvego, którego chciałem widzieć górującego nade mną, bo według mnie tam było jego miejsce; ponadto w grę wchodziła również moja próżność, zależało mi na opinii słuchaczy, nie mogłem więc się z tego wykpić potakiwaniem. Większość tego, co Yngve i ja robiliśmy razem, odbywała się na jego zasadach, a gros tego, co robiłem sam, na przykład czytanie i pisanie, trzymałem od niego z dala. Od czasu do czasu jednak te dwa światy się spotykały. Było to nieuniknione, bo Yngve również interesował się literaturą, chociaż nie przykładał do niej takiej wagi jak ja. Zdarzyło się tak na przykład wtedy, gdy miałem przeprowadzić wywiad z pisarzem Kjartanem Fløgstadem dla magazynu studenckiego, a Yngve zaproponował, abyśmy zrobili to razem, na co natychmiast się zgodziłem. Fløgstad, prezentujący mieszankę ludowości i intelektualizmu oraz niedogmatyczne i samodzielne, niemal arystokratyczne zorientowanie na lewo, głoszący teorie o tym co wysokie, a co niskie, a przede wszystkim uprawiający gry słów, był ulubionym pisarzem mojego brata. Yngve słynął z giętkości języka i zabaw słownych, a przy wyborze studiów kierował się teorią mówiącą, że wartość dzieła sztuki nie istnieje sama w sobie, tylko tworzy się u odbiorcy, wyraz autentyczności zaś jest w równym stopniu kwestią formy, jak w wypadku nieautentyczności. Dla mnie Fløgstad był przede wszystkim wielkim norweskim pisarzem. Wywiad z nim zamówiło niewielkie studenckie czasopismo „TAL”, publikujące w języku nynorsk, dla którego wcześniej przeprowadzałem wywiad z poetą Olavem H. Haugem i prozaiczką Karin Moe.
[…]
Hauge był starym człowiekiem, nosił ubranie starego człowieka, flanelową koszulę, luźne spodnie, kapcie i kapelusz, miał też chód starego człowieka, ale mimo wszystko nie było w nim tego rodzaju starości, co na przykład w dziadku ze strony mamy czy w Alfie, stryju mojego ojca; przeciwnie, kiedy nagle się na nas otworzył i chciał nam pokazywać różne rzeczy, robił to w pewnym sensie w naiwny, dziecinny sposób, z bezgraniczną życzliwością, a zarazem z bezgraniczną wrażliwością, tak jak potrafi się zachowywać chłopiec, który nie ma przyjaciół, gdy nagle ktoś mu okaże zainteresowanie. Coś takiego było nie do pomyślenia u dziadka czy Alfa, bo w ich przypadku minęło już ponad sześćdziesiąt lat, odkąd ostatnio się przed kimś w taki sposób otworzyli, jeżeli w ogóle kiedykolwiek to zrobili. Chociaż Hauge właściwie wcale się nie otworzył, raczej pokazał swoją prawdziwą naturę, którą w chwili naszego przybycia starał się chronić. Ujrzałem coś, czego nie chciałem zobaczyć, ponieważ człowiek, który to pokazywał, nie zdawał sobie sprawy, jak to wygląda. Miał ponad osiemdziesiąt lat, ale nic w nim nie umarło ani nie zastygło. Teraz myślę sobie, że przez to życie staje się chyba zbyt bolesne. Wtedy po prostu poczułem niepokój.
[…]
Nie pierwszy raz zdarzyło mu się chodzić we śnie. Kiedy byliśmy mali, Yngve notorycznie lunatykował. Raz mama znalazła go w wannie, siedział w niej nagi i napuszczał wody; kiedy indziej ledwie zdążyła go złapać na drodze pod domem – szedł do Rolfa spytać go, czy pójdzie z nim pograć w piłkę. Potrafił wyrzucić kołdrę przez okno i nieprawdopodobnie marznąć przez całą noc. Również tata lunatykował; zdarzało mu się przychodzić do mojego pokoju w środku nocy i stawać nade mną w samych slipach, czasami otworzył jakąś szafkę i zajrzał do niej. Niekiedy tylko na mnie patrzył, bez oznak, że mnie rozpoznaje, czasami słyszałem, jak kręci się po salonie, przestawiał wtedy meble. Raz położył się pod stołem i wstając, uderzył się w głowę tak mocno, że aż mu krew leciała. Kiedy nie chodził we śnie, nie mówił ani nie krzyczał, wtedy zgrzytał zębami. Mama powtarzała, że czuje się, jakby była żoną marynarza, który wrócił z wojny. Ja z kolei pewnej nocy nasikałem do szafy, ale głównie zajmowałem się gadaniem przez sen, aż do okresu dojrzewania, kiedy moja nocna aktywność zdecydowanie się wzmogła. Tamtego lata, kiedy sprzedawałem kasety na ulicy w Arendal i mieszkałem u Yngvego na stancji, zabrałem jego piórnik i nagi wyszedłem na trawnik; stawałem przed każdym oknem i zaglądałem do środka, dopóki Yngve nie zdołał nawiązać ze mną kontaktu. Nie przyjmowałem do wiadomości, że chodzę przez sen, a dowodem na to miał być piórnik. „Zobacz – powtarzałem – to jest mój portfel, idę na zakupy”.
[…]
Yngve obrócił głowę na bok na poduszce, jakby wyczuł, że jest obserwowany, i sprzeciwiał się temu. Zamknąłem oczy. Często powtarzał, że tata kompletnie zniszczył jego wiarę w siebie, że kilkakrotnie upokorzył go tak, jak tylko on potrafił, i miało to wpływ na długie okresy w jego życiu, kiedy utwierdzał się w przekonaniu, że nic nie umie, nic nie jest wart. Ale były też inne okresy, kiedy wszystko szło dobrze, płynnie, bez żadnych wątpliwości. Z zewnątrz zauważało się tylko te ostatnie. Tata oczywiście miał wpływ również na moje postrzeganie siebie, ale może w inny sposób, w każdym razie ja nigdy nie miałem okresów zwątpienia, po których następowały okresy wiary w siebie. Wszystko było cały czas przemieszane, a wątpliwości, charakteryzujące tak dużą część mojego świata myśli, nigdy nie kierowały się ku temu co wielkie, tylko zawsze ku temu co małe, ku temu, co miało związek z najbliższym otoczeniem, z przyjaciółmi, znajomymi, dziewczynami, z ludźmi, którzy w moim przekonaniu zawsze mnie nisko cenili, uważali za idiotę, te wątpliwości we mnie płonęły, płonęły codziennie, ale gdy przychodziło do rzeczy wielkich, nigdy nie wątpiłem, że mogę zajść tak daleko, jak zechcę, wiedziałem, że mam to w sobie, bo moje pragnienie było wielkie i nigdy nie zostawało zaspokojone. Jak mogło zostać zaspokojone? Przecież inaczej nie mógłbym zakasować wszystkich?
[…]
Tymczasem najwyżej kilka osób zerknęło w górę, ktoś może rzucił jakiś komentarz, że niebo ładnie dziś wygląda, bo przecież takie widoki nie były czymś wyjątkowym, przeciwnie, prawie codziennie niebo wypełniało się fantastycznymi formacjami chmur, oświetlonymi – każda z osobna – w wyjątkowy, niepowtarzalny sposób, a ponieważ tego, co widzi się zawsze, nie widzi się nigdy, żyliśmy pod stale zmieniającym się niebem, nie poświęcając mu żadnej myśli ani spojrzenia. A dlaczego właściwie mielibyśmy poświęcać? Gdyby te rozmaite formacje miały jakiś s e n s, gdyby na przykład skrywały znaki i przesłanie, które należy prawidłowo rozszyfrować, stale rosnące zainteresowanie tym, co tam się działo, byłoby nieuniknione i zrozumiałe. Tak jednak nie było. Rozmaite kształty i kolory chmur n i c nie znaczyły. Ich wygląd w danym momencie zależał wyłącznie od przypadku, więc jeśli chmury niosły jakieś znaczenie, to wyrażały bezsens w najczystszej, idealnej formie.
[…]
O tym, że na początku lat trzydziestych [babcia – przyp. aut.] pracowała w Oslo jako prywatny szofer, wiedzieliśmy na przykład dobrze, to był element rodzinnej mitologii, bo w tamtych czasach niewiele kobiet miało prawo jazdy, a co dopiero zatrudniało się w charakterze szofera. Teraz mówiła nam, że pracę tę znalazła z ogłoszenia w gazecie. W domu, w Åsgårdstrand, czytała „Aftenposten” i zobaczyła, że szukają kogoś na to stanowisko, napisała list, dostała posadę i przeniosła się do Oslo. Pracowała u bogatej i ekscentrycznej starszej damy. Babcia miała wówczas dwadzieścia kilka lat; zamieszkała w pokoju w wielkiej willi swojej chlebodawczyni i woziła ją wszędzie, gdzie tamta sobie zażyczyła. Stara dama miała psa, który stał w oknie auta i szczekał na przechodniów, a babcia śmiała się, opowiadając, jak głupio się z tego powodu czuła. Ale zwykle aby dokładnie opisać ekscentryczność i prawdopodobnie sklerozę starszej pani, wspominała jeszcze o jednym: o pieniądzach leżących wszędzie, w każdym zakamarku domu, o plikach banknotów w kuchennej szafce, w dzbankach i imbrykach do herbaty, pod dywanami i pod poduszkami w sypialni. Mówiąc o tym, babcia zazwyczaj śmiała się i kręciła głową, bo mieliśmy pamiętać, że właśnie wyprowadziła się z domu, że pochodziła z małego miasteczka i że to było jej pierwsze spotkanie ze światem, a w szczególności z eleganckim światem.
[…]
Zimą tamtego roku, kiedy dziadek umarł, mieliśmy jechać na Południe – odezwała się babcia. Kupiliśmy już bilety. Patrzyłem na nią, wydmuchując dym. Tamtej nocy, kiedy upadł w łazience... usłyszałam hałas i wstałam, a on leżał na podłodze i kazał mi zadzwonić po karetkę. Kiedy już to zrobiłam, siedziałam i trzymałam go za rękę, powiedział: „I tak pojedziemy na Południe”, a ja pomyślałam: T y pojedziesz na inne południe. – Zaśmiała się, ale spuściła wzrok. T y pojedziesz na inne południe – powtórzyła. Długo panowało milczenie. Ach! – odezwała się wreszcie. Życie to kalka, powiedziała stara babka, która nie wymawiała „w”.
[…]
Kiedy indziej stałeś na schodach i wołałeś mnie. – Babcia znów spojrzała na Yngvego. – „Babciu, jesteś na górze czy na dole?” Odpowiedziałam: „Na dole”. A ty zawołałeś: „A dlaczego nie na górze?”. – Roześmiała się. – Tak, tyle było z tobą uciechy. Kiedy sprowadziliście się na Tybakken, pukałeś do drzwi sąsiadów i pytałeś, czy nie ma tam jakichś dzieci. „Są tu jakieś dzieci?”, pytałeś. Cha, cha, cha! Kiedy śmiech wybrzmiał, dalej podśmiewała się pod nosem, szykując sobie w maszynce kolejnego papierosa. Końcówka gilzy była pusta, po przytknięciu zapalniczki zapłonęła ogniem. Płatek popiołu sfrunął na podłogę. W końcu ogień dotarł do tytoniu i zmienił się w żar, który z każdym pociągnięciem świecił coraz jaśniej. A teraz jesteście już dorośli – pokiwała głową babcia. To takie dziwne. Wydaje się, że jeszcze wczoraj byliście mali...
[…]
Najpierw spojrzał na wzgórze po mojej prawej stronie, potem na rząd sklepów po drugiej stronie ulicy, po czym wbił wzrok w ziemię, prawdopodobnie chcąc się upewnić, gdzie jest krawężnik. Wszystko to robił, jakby był całkiem sam. Jakby nigdy nie brał pod uwagę cudzych spojrzeń. Właśnie tak malował ludzi Giotto. Jego postacie również jakby nie zdawały sobie sprawy z tego, że ktoś na nie patrzy. Tylko on potrafił tak oddać otaczającą je aurę bezbronności, prawdopodobnie było to znamię czasu, bo następne pokolenia włoskich malarzy, wielkich malarzy, zawsze wplatały w swoje obrazy świadomość cudzego spojrzenia. Dzięki temu były one mniej naiwne, lecz również miały w sobie mniej objawienia.
[…]
Kiedy po wyjściu zatrzymaliśmy się na chodniku koło samochodu, Yngve wyjął papierosy i mnie poczęstował. Skinąłem głową i wziąłem jednego. Właściwie na samą myśl o paleniu czułem obrzydzenie, jak zawsze dzień po piciu, ponieważ papieros, nawet nie tyle smak czy zapach, ile to, co sobą reprezentował, tworzył związek między dniem dzisiejszym a wczorajszym, coś w rodzaju mostu wrażeń, przez który zaczynały płynąć najprzeróżniejsze obrazy, sprawiające, że całe moje otoczenie – szaroczarny asfalt, jasnoszare krawężniki, szare niebo, szybujące pod nim ptaki, czarne okna w rzędach budynków, czerwony samochód stojący obok, odwrócona bokiem sylwetka Yngvego – przenikały przerażające obrazy wewnętrzne, lecz jednocześnie obecność dymu w płucach przynosiła poczucie zniszczenia, wręcz rozkładu, którego w tej chwili potrzebowałem.
[…]
Widziałem dachy domów na osiedlu ciągnącym się w dół od ulicy i przypominałem sobie, że jako szesnastolatek chodziłem wśród nich, wypełniony emocjami na granicy wrzenia. Wszystko, co wtedy widziałem, nawet krzywy, zardzewiały stojak do suszenia ubrań w ogrodzie na tyłach domu, zgniłe jabłka na ziemi pod drzewem, łódź owinięta w brezent, z wystającymi spod niego mokrymi kozłami na spłaszczonej pożółkłej trawie, olśniewało pięknem. Widziałem porośnięte trawą zbocze za budynkami po drugiej stronie i przypominałem sobie niebieski, mroźny zimowy dzień, kiedy byliśmy tu z babcią na sankach. Promienie słońca odbijały się od śniegu, który migotał, tak że światło było silne jak w wysokich górach, a miasto w dole wydawało się przez to dziwnie otwarte, wszystko wokoło – ludzie i samochody mijające nas na ulicach, mężczyzna odgarniający śnieg z podjazdu koło domu przyjęć po drugiej stronie ulicy, inne dzieci na sankach – nie było przywiązane do żadnego miejsca, tylko unosiło się pod niebem. Wszystko to żyło we mnie, kiedy szedłem w dół ulicą, otoczenie kazało mi to wszystko widzieć i o tym myśleć, ale tylko powierzchownie, tylko w skrajnej strefie świadomości, bo tata umarł, a smutek, który ten fakt we mnie wzbudzał, rzutował na każdą moją myśl i każde uczucie, jakby próbował to wszystko unieważnić. Tata również istniał w tych wspomnieniach, ale tam nie był ważny, o dziwo, tam myśl o nim nie wywoływała żadnych uczuć. Tata idący chodnikiem kilka metrów przede mną, mniej więcej na początku lat siedemdziesiątych – byliśmy w kiosku kupić wyciory do fajki i szliśmy do dziadków – sposób, w jaki zadzierał brodę, jakby unosząc głowę do góry, jednocześnie uśmiechając się do siebie, radość, jaką z tego powodu czułem; albo tata w banku, w jednej ręce trzymał portfel, drugą przeczesywał włosy, patrząc na swoje odbicie w szkle przed kasą; albo tata w samochodzie wyjeżdżającym z miasta: w żadnym z tych wspomnień nie postrzegałem go jako osoby ważnej. Owszem, wówczas wydawał mi się ważny, tak go odbierałem wtedy, ale nie teraz, gdy o tym myślałem.
[…]
Nie sądziłem, by brała mnie za ojca, po prostu mówiła tak siłą rozpędu niczym statek sunący dalej po wodzie nawet po wyłączeniu silników. Mimo to mnie zmroziło. Ale nie mogłem pokazać, że to zauważyłem, więc wyjąłem z szafki filiżankę, podszedłem do kuchenki i dotknąłem palcem dzbanka. Kawa już dawno wystygła. Babcia cicho gwizdnęła i zabębniła palcami o stół. Robiła tak, odkąd sięgałem pamięcią. Powitałem to z przyjemnością, bo przecież tak wiele się w niej zmieniło. Widziałem jej zdjęcia z początku lat trzydziestych; była piękna, nie uderzająco, ale wystarczająco, by wyróżniać się urodą w ów typowy dla epoki sposób: wyraziste, ciemne obramowanie oczu, małe usta, krótkie włosy. Gdy pod koniec lat pięćdziesiątych, kiedy była kobietą w średnim wieku i matką trojga dzieci, fotografowała się podczas podróży na tle zabytków, wszystkie jej charakterystyczne cechy wciąż się ujawniały, może w łagodniejszy, mniej rzucający się w oczy, lecz jednak wyraźny sposób, i wciąż można było określać ją jako piękną. Kiedy dorastałem, a ona dobiegała siedemdziesiątki, oczywiście tego nie dostrzegałem, była po prostu babcią, nie zauważałem w niej nic, co by mówiło, kim jest naprawdę. Starsza kobieta z mieszczaństwa, zadbana i elegancko ubrana, takie wrażenie musiała sprawiać pod koniec lat siedemdziesiątych, właśnie wtedy gdy zachowała się tak nietypowo – przyjechała do nas autobusem i nagle pojawiła się w naszej kuchni w Tybakken. Pełna życia, bystra, ciesząca się dobrym zdrowiem. Jeszcze parę lat temu taka była. Potem coś się z nią stało, ale to nie wiek złapał ją w sidła, ani też choroba, lecz coś innego. Jej dalekość nie miała nic wspólnego z łagodnym odwróceniem się od świata czy nasyceniem życiem, charakterystycznym dla starych ludzi, ta jej dalekość była ostra i równie chuda jak ciało, w którym zamieszkała.
[…]
Tym razem byłem przygotowany na to, co mnie czeka, i jego ciało, które w ciągu ostatniej doby musiało jeszcze ściemnieć, nie wywołało już we mnie uczuć, które mną targały dzień wcześniej. Teraz widziałem to, co pozbawione życia. Widziałem, że nie ma już żadnej różnicy między tym, co kiedyś było moim ojcem, a stołem, na którym leżał, podłogą, na której stał stół, gniazdkiem w ścianie pod oknem czy kablem biegnącym do kinkietu. Bo człowiek jest jedynie formą wśród innych form, w których nieustannie wyraża się świat, nie tylko żywych, lecz również martwych, zapisanych na piasku, kamieniu, wodzie. A śmierć, którą zawsze uważałem za najważniejszą wielkość w życiu, mroczną i pociągającą, nie była już niczym więcej, niż jest pęknięta rura, z której kapie woda, gałąź łamiąca się na wietrze czy kurtka, która ześlizguje się z wieszaka i spada na podłogę.
Karl Ove Knausgård, Moja walka
Powieść obyczajowo-psychologiczna Karla Ove Knausgårda – kontrowersyjnego pisarza norweskiego przenosi akcję opowieści na północne europejskie ostańce, jakim jest Półwysep Skandynawski, w szczególności do Norwegii, a w zasadzie do kilku jej miast, takich jak Kristian sand i Oslo, choć także do Stavanger, czy nawet do odległego odeń Bergen oraz do Szwecji, zwłaszcza do nadmorskiego Malmö, generalnie w wydarzenia, począwszy od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku po wczesne lata dwudziestego pierwszego stulecia. W powieści Karl Ove po utracie autorytarnego ojca rozprawia, czy wręcz rozmawia ze śmiercią, która jawi mu się jedyną i niezakłamaną rzeczywistością, motywem, wobec którego warto wierzyć w życie. Rozważania filozoficzno-literackie przeplata wspomnieniami z pogodnego dzieciństwa i obnaża się przed czytelnikiem, aż do granic nieprzyzwoitości ze swych zahamowań psychicznych i ciągot alkoholowych, na które nieuleczalnie chorym był też jego ojciec, a potem i babcia. W swych przemyśleniach dociera w końcu do sedna swego problemu egzystencjalnego, że choroby na samotność człowiek nabawia się także drogą dziedziczenia poprzez zapatrzenie się na autorytet tego, który w dorosłym, rodzinnym życiu nie potrafi być przewodnikiem dla nikogo, ponieważ trudności interpersonalne oraz skrywana zgryzota śmierci czają się w nim i w słowie i w czynie.
11252