11.11.2023
„O drugim człowieku nie wiemy nic i
nie możemy nic wiedzieć;
a jednak wiemy o nim wszystko.
Wiemy o nim tyle, ile o sobie samych”
Giacomo Leopardi, Zibaldone
„Wierzę zatem, że zawsze zwała się Florencją”
Niccolo Machiavelli, Historie florenckie
„Ludzie, którym się powodzi,
nigdy nie piszą dzienników.
Ludzie, którym się powodzi,
nie czują się sami na świecie”
„Szkoda zaczynać życie
od dzieciństwa”
Pascal Jardin
Najlepszy w modzie jest jej język.
[…]
Rzeczywistość sama w sobie jest konstruktem, jest fikcją, więc jej „fikcjonalizowanie” to absurd. To zniszczenie tego, co najlepsze. Już lepiej napisać dzieło będące w całości wytworem wyobraźni. Istnieje wiele doskonałych tytułów z tego gatunku. A więc nie! Nie chciałem rezygnować z opisywania wydarzeń takimi, jakimi rozegrały się przed trzydziestoma pięcioma laty w osiemnastej dzielnicy Paryża. Nie chciałem ich fałszować. To oznaczałoby zdradę. Tymczasem czułem, że mam wobec nich pewien obowiązek. Choć w całej historii zostało kilka upartych białych plam, wypełnienie ich byłoby oszustwem. Jakby próbować na siłę łączyć puzzle, których kształty do siebie nie pasują. Jakby spiłować tygrysowi pazury. Przecież nie miałem złych intencji. Absolutnie żadnych! Wszystkie moje emocje były pozytywne. Pełne uważności. To się liczyło, prawda? Czego ona się bała? Że co takiego napiszę o jej Babci i Rodzinie (tylko wielką literą, proszę)? Jaka obawa kryła się za jej Decyzją (tu również wielka litera)? Sprzeciw wobec czego za jej Sprzeciwem? Czy przez cztery godziny nie opowiadała mi rozwlekle o swojej babci podczas spotkania w kawiarni nieopodal porte des Lilas, którą sama wybrała? Czy nie dostarczyła mi pewnych informacji, które w ostatecznym rozrachunku jedynie potwierdziły to, co już mniej więcej wiedziałem? Na początku z pewnością była nieufna, zaniepokojona faktem, że interesuję się tą historią, która dotyczyła wprawdzie członkini jej rodziny, lecz pochodziła przecież sprzed niemal czterech dekad. Zdawało się jednak, że powoli się odpręża, jej twarz pięknej kobiety po pięćdziesiątce, idealnie blondwłosej i eleganckiej, wygładziła się, nawet jej ciało – filigranowe i nerwowe – sprawiało wrażenie, jakby się rozluźniło, na tyle, że wprost spytała, czy „nie była wobec mnie zbyt szorstka”. Ależ skąd, odparłem. Rozumiałem, dlaczego zaczęła od defensywy. Rzeczywiście dziwne i niepokojące musiało wydać jej się to, że jakiś nieznajomy chce napisać książkę o jej babci.
[…]
Jednak to nie ona była moim tematem. Nieszczególnie zależało mi na rozmowie z nią. Nie była swoją babcią. W żadnym razie nie znajdowała się w centrum tej opowieści. Od prawdy dzieliły ją dwa pokolenia. A to, że należymy do rodziny, nie znaczy wcale, że wiemy, co się w niej wydarzyło. Kusi mnie nawet, by stwierdzić: wręcz przeciwnie. Gdybym miał sądzić na podstawie własnych doświadczeń. Co więcej, ta kobieta prawie nie znała swojej babci, była za młoda, gdy tamta umarła. Dlaczego? Próbowałem postawić się na jej miejscu. A gdyby chodziło o moją babcię? Gdyby po trzydziestu siedmiu latach jakiś pisarz o cielęcym spojrzeniu oznajmił mi, że zamierza napisać o niej książkę? Zmącić wodę. Na nowo otworzyć rany. Wykopać trupy. Poskładać słowa, tak jak się nawleka perły. Tak jak się pluje w powietrze. Sprofanować ciszę. Zbić kasę na jej historii. Na tym cierpieniu. Które nie należy do niego. Co bym powiedział? No? Powiedziałbym, że to zależy od pisarza. Powiedziałbym, że to zależy od książki.
[…]
Jak ktoś (René Girard) kiedyś mawiał: „Przemoc jest bardziej zaraźliwa od wirusa”. I nie istnieje nic poza przemocą. We współczesnym powietrzu rozprzestrzeniają się niezliczone wirusy powodujące choroby. Wirusy, na które każdy z nas jest narażony, a których nie powstrzyma żadna szczepionka. Wirusy, które można nawet otrzymać drogą mejlową. W pierwszej chwili prawie za nim pobiegłem. Co on powiedział? Wszystkich was pozabijamy? Jacy „my”? Naprawdę czułem, jak elektryzuje mnie gniew. Tamten już się jednak oddalił, wciąż szedł spokojnym krokiem, jakby nie odezwał się ani słowem, jakby nie groził nam wszystkim śmiercią, jakby to był tylko zły sen, a słowa nic nie oznaczały. Jakby był jedynie zieloną kurtką z osobą w środku. Wędrownym sarkazmem.
[…]
Mijają prawie trzy lata, odkąd Penny zaczęła dla mnie pracować. Któregoś dnia zjawiła się w agencji, by odbyć staż, czas upływał, a ona zostawała, aż stała się niezastąpiona, choć sam nie wiem, czy to dobrze. Bo z wrodzoną elegancją i konsternującą naiwnością przeszkadza mi w pracy – powyżej dowód. O Bmore & Investigations [własna agencja detektywistyczna, wspierająca poszukiwania narratora] nie można jednak powiedzieć, że interes kwitnie. Z drugiej strony ledwie dwudziestoletnia Penny wnosi powiew świeżości do agencji, której jestem zarówno właścicielem, jak i jedynym pracownikiem. Nie chciałbym sprowadzać jej wyłącznie do jej fizyczności, ale doceniam między innymi jej cudownie kwantową grację: nigdy nie wiadomo, czy tu jest, czy jej nie ma. Tymczasem linie jej ciała przywodzą na myśl tory kolejowe. Jej twarz – rosę poranka. Jej włosy – Pollocka. Jak ona to robi, że czesze się w sposób tak płomienny? Moja mała Penny – mówię, zapalając papierosa – proszę zrozumieć, że zaletą konieczności wymyślenia rzeczywistości na nowo jest to, że możemy zemścić się na niej całkiem bezkarnie. Paradoksalnie nie musimy już jej szanować. Czyż to nie wspaniałe? Próba ochrony rzeczywistości przynosi zupełnie odwrotne skutki.
[…]
Gdyby to był film, teraz nastąpiłoby długie ściemnienie, aż zapanowałaby czerń jak po zamknięciu oczu; potem znów je otwieramy, a na ekranie kształty wyłaniają się z mroków zapomnienia, najpierw rozmyte i ruchome, nieforemne, abstrakcyjne masy, które powoli, bardzo powoli stawałyby się coraz bardziej uporządkowane, aż ukazałyby nam ulice starego Paryża, a może karła przebranego za kobietę, pokaz mody z lat pięćdziesiątych, badanie DNA, Niemców defilujących po Polach Elizejskich, kobietę w płaszczu w lamparcie cętki trzymającą w ramionach króliczka, męża tłukącego żonę, japońskiego pisarza, korytarze Hotelu Overlook, parę rozpustnych starców, krajobrazy Tunezji i Algierii, profesora Lakmusa ze swoim wahadełkiem, żakerię w Bas-Berry, matkę ćwiartującą dwójkę swoich dzieci, mniejsza z tym. To, co liczyłoby się w tej chwili, to owo nieopisane przejście od rozmycia do ładu, ponieważ właśnie ono stanowiłoby wyraźną wskazówkę, że nasza historia wyruszyła ku punkcikowi na horyzoncie, o którym nic jeszcze nie wiemy. Podczas tego przejścia od rozmycia do ładu, od zapomnienia do reminiscencji, od snu do jawy, od słowa mówionego do pisanego – nagle męski głos. Głos z offu. Głos bez twarzy. Głos jednocześnie bliski i daleki, monotonny i pośpieszny, trochę jak u François Truffauta w jego filmach. Albo jak wewnętrzny głos człowieka mówiącego do siebie. A może jak świadectwo mężczyzny przesłuchiwanego przez policję i składającego następujące zeznanie: „Chodzi o audycję radiową, którą usłyszałem w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Nie potrafię sobie przypomnieć, co to był za program. Nie pamiętam nawet, na jakim kanale go nadawali (France Inter? France Culture? W jakiejś komercyjnej stacji?). Może zresztą nie były to lata osiemdziesiąte, lecz dziewięćdziesiąte. Sam już nie wiem. Pamiętam tylko, że jakiś pisarz opowiadał o książce, którą zamierza opublikować. O książce, której tematem była kobieta – jak by to ująć? Dawniej była sławną modelką u któregoś z wielkich projektantów. (U Jeana Patou?) Swoje pięć minut sławy przeżyła w latach pięćdziesiątych (w latach sześćdziesiątych? siedemdziesiątych?). Była podziwiana, adorowana, rozpieszczana, otaczana zazdrością, obstępowana, kochana. Na pozór wspaniałe życie. A jednak w niewielkim zajmowanym przez nią mieszkanku (w Paryżu? gdzieś indziej?) znaleziono jej zmumifikowane zwłoki.
[…]
Był to dziennik nie śmierci, lecz życia w jej obliczu. Był to dziennik życia, które przygląda się swojemu umieraniu. Ż y c i a, k t ó r e z a d a j e s o b i e ś m i e r ć. Było to, spisane czarno na białym, najintymniejsze ze spotkań. To było szaleństwo. Ten tekst był wyjątkowy. Zdawał sprawę z przeżytego doświadczenia nieporównywalnego z żadnym innym. Z indywidualnego doświadczenia granic. Z intymnego przejścia od życia do śmierci, tyle że w nieskończonym spowolnieniu. Z prędkością jednej klatki na sekundę. Jednego uderzenia serca na godzinę. W ślimaczym tempie! Żaden pisarz tak bardzo nie zbliżył się do otchłani. Ani Sade, ani Rimbaud, ani Lautréamont, ani nawet Artaud. Nie opowiadał o tym Ostatni dzień skazańca Hugo. Był może jedynie Hervé Guibert, tak. W swojej książce Cytomégalovirus (Cytomegalowirus). I w swoim filmie La Pudeur ou l’Impudeur (Wstyd i bezwstyd), który nie ukrywał żadnego aspektu choroby i całkiem odsłaniał chorego, obnażając grozę umierania. Jednak do Guiberta śmierć przyszła z zewnątrz. Została mu przekazana. Nie wszczepił sobie wirusa HIV świadomie. Nie popełnił samobójstwa. Nie położył kresu swojej egzystencji z własnej woli. Wręcz przeciwnie. Zrelacjonował walkę z chorobą i swoją porażkę. On był ofiarą, podczas gdy ta kobieta była swoim własnym katem i z tego względu jej dziennik wydawał mi się tym bardziej oszałamiający. Był absolutem. Był czernią poza czernią. Czymś wręcz nie do pomyślenia. Święta i jej nienawiść. Nie wiem, jak to wyrazić.
[…]
Mamy więc czerwiec 2018 roku. W tamtym czasie kiepsko sobie radzę. Czuję się bezużyteczny, rozgoryczony, parszywy, bezczynny, zagubiony, małostkowy i tak dalej. Sprawiam wrażenie, jakbym miał się dobrze, ale to fałsz. Inni mnie drażnią. Przygnębiają. Nie lubię ich sposobu bycia. Gdy tylko z kimś porozmawiam, czuję się jeszcze bardziej osamotniony. Jestem przestraszony. Najchętniej położyłbym się, naciągnął na siebie kołdrę i odwrócił się twarzą do ściany. Już zresztą nie wychodzę. Czas spędzam na rozmyślaniach, umysł mam bezkształtny. Telewizor jest stale włączony. To moja spluwaczka, do której upuszczam żółci. Jem dla zasady. Książki lecą mi z rąk. Muzyka działa mi na nerwy. Kobiety mnie irytują, a miłość pozostawia obojętnym. Podobnie sam budzę w sobie irytację i obojętność, tyle tylko, że jestem zmuszony przebywać w swoim towarzystwie. Nie mam wyboru. Powody mojej depresji? A czy to ważne?! Kto się tym przejmie? Kto mógłby mi podnieść morale? Wszyscy są teraz przygnębieni. Nikt nie ma się dobrze. Nie ma co dokładać innym zmartwień. Wolałbym czuć się lepiej. Depresja nie czyni mnie „wyjątkowym”. Ani bardziej inteligentnym, nic z tych rzeczy. Jestem za stary, by wierzyć w coś takiego.
[…]
Wiedziałem jedno: pisanie było euforią, której nie dało się z niczym porównać. Publikowałem już wcześniej książki, ale po raz pierwszy poczułem się pisarzem, tak, czułem się wybrańcem, tak, wkroczyłem w zaklęty krąg m o j e j literatury, tam, gdzie pisanie przestaje być działaniem artystycznym, a zaczyna upodabniać się do samego życia, aż całkiem je wypiera. Co za szczęście! Przebiłem własny szklany sufit i, siedząc przed komputerem, fizycznie doznawałem musowania każdej chwili, rozkoszy jednocześnie literackiej i egzystencjalnej, której wcześniej nawet sobie nie wyobrażałem, jakby mój mózg nieustannie taplał się w oksytocynie, topił w dopaminie, wypełniał endorfinami, wszystkimi tymi hormonami równocześnie, najintensywniejszym ze wszystkich koktajli. Może i tkwiłem spokojnie przy biurku, ale nie mogłem usiedzieć na miejscu. Śpiewałem i tańczyłem. Sprawiałem, że świat kręcił się w zagłębieniu mojej dłoni, każdym zdaniem na nowo wymyślałem wszechświat, tworzyłem najwyższe nieba. Mój umysł pędził tysiąc na godzinę, podłączony do stu tysięcy woltów, iście zelektryzowany, wszystkie zawory maksymalnie odkręcone przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Byłem szczęśliwy. Byłem istotą z baśni. Radowałem się w nieskończoność w sposób prawdziwie obsceniczny i było to lepsze niż uprawianie miłości. Moja jaźń jak nigdy dotąd zmobilizowała się do działania; mój pobyt na ziemi nabrał sensu; wszystkie moje wewnętrzne sprzeczności cudownie się ze sobą pogodziły. Nigdy nie czułem się tak żywy. Pełen i kompletny. Nigdy nie doświadczyłem podobnej radości z bycia na świecie. Podobnej w s z e c h m o c y! Gdy pisałem, wiedziałem, że nie mogę umrzeć. To było niemożliwe. Choć to przekonanie dalszy ciąg tej historii zdołał już obalić (uśmiech). Nie szkodzi: pisać to zwyciężyć śmierć.
[…]
Miałem wrażenie, jakbym był pierwszym pisarzem na ziemi, bo nikt nigdy nie napisał historii, którą opowiadałem – a tym bardziej w sposób, w który ją opowiadałem. To pozwalało mi na każdą zuchwałość, gwarantowało wszelką swobodę. Przełamywałem konwencje literackie – te przeklęte konwencje, które sprawiają, że książki często przypominają raczej swoją własną podobiznę, a nie prawdziwą istotę – w moich rękach strzelały niczym korek od szampana. Nie było wątpliwości, kładłem fundamenty pod całkiem nowy rodzaj literatury. Byłem wróżką. Byłem minotaurem. Byłem królem składającym przed czytelnikiem mirrę, złoto i kadzidło. Pięć wieków od teraz wciąż będzie się mówiło o mojej książce. Zrodzą się z niej powołania. Zostanę ojcem nowego klanu pisarzy, jednocześnie tragicznych, wyzwolonych i radosnych. O c a l ę ś w i a t! Ta megalomania, zapewne śmiechu warta, lecz piękna jak słońce w zenicie, opromieniała mój tekst przez całe miesiące i lata.
[…]
Nie było bowiem żadnych wątpliwości. Daty się zgadzały. Notatki potwierdzały moje wspomnienia. WSZYSTKO PASOWAŁO! Nie mogłem w to uwierzyć. Nagle takie emocje! Po trzydziestu dwóch latach szukania w mroku w końcu światło! W końcu zbliżałem się do celu! W końcu dobre wieści! Zwłaszcza treść pierwszego streszczenia zdawała się pochodzić prosto z mojej pamięci i tak, musiało chodzić o wysłuchany przeze mnie program rozpowszechniany w maju 1986 roku, musiało, tak, tak, chodzić o tego właśnie pisarza, mimo że nazwisko Alain Arnaud nic mi nie mówiło. Musiało chodzić o jego książkę: Rue Championne (Ulica Mistrzyni). Śmieszny tytuł. Czy to aluzja do opowiadania Kafki Głodomór, którego tytuł brzmi po francusku Champion de jeûne, dosłownie „Mistrz głodówki”? Ja też któregoś dnia skojarzyłem te dwie historie. Przeczytałem obie notki jeszcze co najmniej dziesięć razy. A więc nazywała się Marcelle P. Zmarła w 1987 – 2 lata = 1985. Faktycznie mieszkała w Paryżu. Miała dzieci. Pracowała jako modelka u Jacques’a Fatha (a nie u Jeana Patou!). W chwili śmierci miała sześćdziesiąt cztery lata. Jej zwłoki rzeczywiście odnaleziono dziesięć miesięcy później. Niejaki Alain Arnaud w 1986 roku opublikował poświęconą jej książkę. Nosiła tytuł Rue Championne. Był to jakiś początek. Wspaniały początek. Pierwszy sznurek w skłębionej gmatwaninie. Nowy start w moim własnym życiu.
[…]
Zatem w ten sławetny czwartek 29 maja 1986 roku między dwudziestą drugą trzydzieści a północą słuchałem Magnetycznych nocy. Pewnie byłem w domu. Może leżałem w łóżku. To wydaje się prawdopodobne. Zgadza się z moimi wspomnieniami, jakkolwiek mglistymi i niewyraźnymi. Jaka była tego dnia pogoda? To ważny szczegół. Kilka kliknięć później dowiaduję się, że w czwartek 29 maja 1986 roku w Paryżu słońce wzeszło o piątej pięćdziesiąt dziewięć, a zaszło o dwudziestej pierwszej trzydzieści siedem. Tego dnia obchodzono między innymi wspomnienie świętego Martyriusza – świetne imię dla męczennika. Archiwum stacji meteorologicznej w Paris-Montsouris podawało, że było dość chłodno jak na koniec maja: wieczorem temperatura spadła do 8 stopni Celsjusza. Przez większą część dnia padało. Trudno było uwierzyć, że od lata dzielą nas tylko trzy tygodnie. Naprawdę paskudny czas. To samo można powiedzieć o moim życiu w tamtym okresie. Miałem wówczas dwadzieścia pięć, prawie dwadzieścia sześć lat i byłem nieszczęśliwy, znów nieszczęśliwy, w moim przypadku to już taki zły nawyk, rodzaj abonamentu. Zawsze wyżyny, szczyty, wierzchołki, po których następują dołki, przepaście, otchłanie. Tym razem moje nieszczęście nosiło imię F. (powiedzmy, że F.). Po czterech latach pochłaniającej miłości porzuciła mnie bez słowa czy choćby jednego spojrzenia i już nigdy się nie odezwała, nawet z najmniejszą informacją na swój temat. Doskonały przykład ghostingu, chociaż termin ten jeszcze wtedy nie istniał – zdaje się jednak, że ten typ okrutnego i chorobliwego zachowania, na który składa się zniknięcie z dnia na dzień bez słowa czy choćby jednego spojrzenia i pozostawienie drugiej osoby w stanie oszołomienia i zabójczego negowania samej siebie, stał się obecnie modny (10% rozstań w 2020 roku!). Kolejny symptom naszych cudownie komunikatywnych czasów.
[…]
W przekonaniu, że słuchałem właśnie Magnetycznych nocy, utwierdza mnie nie tylko fakt, że nie miałem telewizora, ale też to, że byłem wiernym fanem tej audycji, jednej z najpiękniejszych w historii radia. Każdego wieczoru zabierała słuchaczy i słuchaczki ku granicom snu i rzeczywistości. Była latającym dywanem. Nurem w magię dźwięków. Wynalezieniem momentu czystej autentyczności. Radio jako wewnętrzna i zewnętrzna podróż w głąb siebie. Jako doświadczenie falujące niczym włosy rusałki gdzieś między taśmami a polami magnetycznymi. Zresztą audycja, odkąd tylko powstała w 1978 roku, uważała się za spadkobierczynię Trajectoire du rêve (Trajektoria snu) André Bretona. Bardzo dobrze pamiętam ten cykl, a także drugi, będący jego kontynuacją w najgłębszych mrokach nocy: nazywał się Nocna jasność, a w odcinkach roiło się od snów na jawie – Powidoki, Pierwsze przymiarki, Próby głosu, Ram tam tam, Dopóki trwa „tak”… Dopóki trwa „tak”! Co za tytuł! Kto na niego wpadł? Na pewno nie F.! Szczególnie wyczekiwałem – jakże ona się nazywała? Ach, tak. Irène Omélianenko. Głos Irène Omélianenko! Gdy czytała na antenie krótkie
[…]
Chciałbym jeden jedyny raz w życiu usłyszeć, jak Irène Omélianenko czyta którąś z moich książek. Pamiętam pewien sondaż. Podawano w nim, że Magnetyczne noce to „ulubiona audycja ludzi z marginesu: kloszardów, kontestatorów, drobnych kryminalistów, jednostek niedających się kontrolować, przedstawicieli bohemy, osób wściekłych, wykorzenionych, żebraków, nędzarzy, strajkujących i nihilistów”. Potwierdzam. W tamtym okresie mógłbym odhaczyć przynajmniej cztery z wymienionych kategorii. Dziś zresztą też, nawet jeśli nie byłyby to już te same. Jednak kanał France Culture także się zmienił. Nie jest już adresowany do ludzi z marginesu. Raczej do dzieci raju. Szkoda.
[…]
Jedyna taka śmierć. Wysoka brunetka o talii podkreślonej czarnym, świetnie skrojonym kostiumem: Marcelle Pichon w wieku sześćdziesięciu czterech lat wciąż miała w sobie powab i czar. Kilka miesięcy wcześniej kupiła malutkie lokum w osiemnastej dzielnicy Paryża. Mieszkała tam sama. Dwukrotnie rozwiedziona, nie przyjmowała gości i zdawało się, że dwójka jej dzieci całkiem o niej zapomniała. Sąsiedzi prawie jej nie znali. Na początku widywano ją nieraz, kiedy robiła zakupy. Później już wcale. Może się wyniosła. Nikogo nie obeszło, gdy w odpowiedzi na ogłoszenie w gazecie wystąpiła w poświęconym samotności programie Anne Gaillard, który wyemitowano 27 września 1984 roku. Dawno temu Marcelle Pichon, modelka pracująca kiedyś dla projektanta mody Jacques’a Fatha, była bez wątpienia szczęśliwa. Wykańczała ją jednak samotność. Ze wstydem przyznała przed kamerami FR3: „Najgorzej jest, gdy wracam do domu i nie słyszę: »Dobry wieczór, kochanie«”. Nikt już nigdy nie życzy Marcelle Pichon dobrego wieczoru. We wrześniu 1984 roku w jej mieszkanku odłączono prąd. Gromadziły się rachunki. W szkolnym zeszycie notuje: „Mam poważne problemy finansowe. Jestem zmęczona życiem”. Przestaje jeść. I w dniach od 23 września do 6 listopada opisuje kolejne fazy swojej agonii: „Śmierć głodowa to najstraszliwsza śmierć jaka istnieje (…) Za miskę bulionu, plasterek melona, pomarańczę człowiek sprzedałby duszę”. Któregoś dnia do drzwi dzwoni sąsiadka. Marcelle odpowiada: „Proszę mi dać święty spokój”. We wtorek 6 listopada ostatni wpis: „Nie umiem już się podnieść. Mój mocz jest czerwony od krwi. Bardzo bolą mnie nerki”. Dziesięć miesięcy później odnalezione zostaną zmumifikowane zwłoki Marcelle Pichon. Pięknej brunetki, którą zabrała jedyna w swoim rodzaju śmierć.
[…]
Bolały mnie oczy, głowa, dół pleców; mimo to żwawo wróciłem do komputera, ponownie go uruchomiłem i kilka kliknięć później surfowałem już po stronie paryskich archiwów z taką samą werwą, z jaką prawdziwy surfer ujeżdża fale w hawajskim Rice Bowl. O, płodna matko archiwów, olbrzymi zaczarowany kontynencie! Ja, który – już snując dalsze plany – chciałem dowiedzieć się, jakimi sposobami można zapoznać się z aktami zgonu, i który już wyobrażałem sobie wszelkiego rodzaju przeszkody administracyjne, zwłaszcza że nie należałem do rodziny nieboszczki, z niepomiernym zdziwieniem odkryłem, że paryskie archiwa są dostępne online, otwarte dla wszystkich nawet o trzeciej nad ranem, bez żadnych restrykcji, nie trzeba nawet tworzyć konta ani uiszczać jakiejkolwiek opłaty. Baza oddawała do publicznej dyspozycji ponad trzynaście milionów zdigitalizowanych dokumentów, które dzieliły się na dwa wielkie podzbiory: 1) „odtworzone” akta urzędu stanu cywilnego (od XVI wieku do 1859 roku); 2) „kompletne” akta urzędu stanu cywilnego z dwudziestu dzielnic Paryża (począwszy od 1860 roku). Pierwszy lepszy człek mógł w mgnieniu oka zapoznać się z aktami zgonów i ślubów zarejestrowanych w Paryżu (o ile pochodziły sprzed co najmniej dwudziestu pięciu lat), a także urodzeń, pod warunkiem że sporządzono je przed minimum siedemdziesięcioma pięcioma laty. Nie wierzyłem własnym oczom. Kto wpadł na ten wspaniały pomysł? Odkrycie strony paryskich archiwów stanowiło drugi punkt zwrotny w tej historii. Było tak, jakby rozwierały się przede mną bramy pałacu, ja zaś nie musiałem nawet ruszyć się z krzesła. Sezamie, otwórz się!
[…]
Dwie minuty później kartkowałem już książkę, którą zdjąłem z biblioteczki, i okazało się, że miałem rację. Był tam ustęp, który w przebłysku roztropności podkreśliłem przed dwudziestoma czy dwudziestoma pięcioma laty podczas lektury Dory Bruder, i gdy przeczytałem go ponownie, wszystko od razu do mnie wróciło. Podobnie jak ja, Patrick Modiano wierzył w zbiegi okoliczności, która to wiara u niektórych pisarzy osiąga punkt kulminacyjny, przeradzając się w istny „dar jasnowidzenia” mogący obejmować zarówno przyszłość, jak i przeszłość. Dowód: Modiano odkrył, że Dora Bruder w chwili swojego zniknięcia w samym środku niemieckiej okupacji – miała wówczas zaledwie piętnaście lat, nosiła niesławną żółtą gwiazdę – mieszkała w klasztorze, który niesamowitym trafem (tylko czy był to jedynie traf czy właśnie czyste „jasnowidztwo”?) okazał się owym sławnym klasztorem zwanym Petit-Picpus, gdzie stulecie wcześniej schronili się Kozeta i Jean Valjean, uciekając w rozdziale szóstym drugiego tomu Nędzników przed patrolem policji. Tak jak ja przypomniałem sobie o Dorze Bruder, pisząc o Marcelle Pichon, tak Patrick Modiano przypomniał sobie o Kozecie i Jeanie Valjeanie, pisząc o Dorze Bruder. Oto dlaczego ów fragment przyszedł mi do głowy. Podobny proces jasnowidzenia zdawał się zachodzić w moich dociekaniach na temat Marcelle Pichon. Skoro już trzymałem ją w ręku, ponownie zagłębiłem się w początek książki i zauważyłem coś, co wyleciało mi z pamięci: Patrick Modiano ruszył tropem Dory Bruder po tym, jak w 1988 roku przeczytał we „France Soir” niewielkie ogłoszenie noszące datę 12 grudnia 1941 roku i sygnalizujące zaginięcie piętnastoletniej dziewczyny, dokładnie tak jak Marcelle Pichon wkroczyła w moje życie za pośrednictwem audycji radiowej, z której dowiedziałem się – również z kilkudziesięcioletnim opóźnieniem – o jej zniknięciu. Na początku Modiano, podobnie jak ja, dysponował jedynie kilkoma słowami, których mógł się chwycić. Za strawę służyły mu wyłącznie uczucie, niepokój, tajemnica, pragnienie, cieniutka niteczka, za którą można było pociągnąć. Wywołało to we mnie wstrząs. Ekscytację. A także oszołomienie. Zupełnie, jakby Dora Bruder kradła coś Marcelle Pichon. Odbierała jej odrobinę wyjątkowości. A było to, jeszcze zanim przeczytałem kolejny akapit. Zanim zdałem sobie sprawę, że „jasnowidzenie” naprawdę jest możliwe! Bo według ogłoszenia zamieszczonego w gazecie „France Soir” Dora Bruder mieszkała na boulevard Ornano 41; Modiano tłumaczył, że od dziecka zna tę okolicę, ponieważ często odwiedzał ją z matką. A później także jako młody mężczyzna (na długo, zanim został „Patrickiem Modiano”): okazuje się, że na początku 1965 roku w ponurym stanie ducha włóczył się po tej dzielnicy w nadziei, że spotka „przyjaciółkę”, która mieszkała na „rue Championnet”. Przyjaciółkę? Rue Championnet? Modiano? RUE CHAMPIONNET? Myślałem, że podskoczę pod sam sufit. Żarłocznie pochłaniałem kolejne linijki.
[…]
Zakładając działalność gospodarczą oraz firmę, zaznaję wytchnienia. Dla urzędu pracy liczy się nie tyle to, byśmy znaleźli robotę, ile byśmy zniknęli z listy osób szukających zatrudnienia. By malały im liczby. A tak się dzieje, gdy ktoś otwiera własną działalność. Nigdy nie sądziłem, że któregoś dnia założę agencję detektywistyczną, a jednak takie są fakty. Ci z Duluc powinni mieć się na baczności! Wykonałem kolejny ruch – kupiłem sobie szary prochowiec. Filcowy kapelusz to byłaby już przesada; chętnie bym taki nosił, ale prywatny detektyw musi wiedzieć, jak zachować dyskrecję. Tak przynajmniej wyobrażam sobie funkcjonowanie w tym zawodzie. Jeśli chodzi o płaszcz, skłaniałem się ku modelowi à la Bogart; jednak z braku funduszy zdecydowałem się na używaną sztukę znalezioną w lumpeksie. Ponieważ jest brzydki i złachany, ostatecznie przypominam porucznika Columbo, co bardzo mi odpowiada.
[…]
Podczas lektury artykułów prasowych poświęconych Marcelle Pichon od razu uderza mnie ich jednomyślność. Eksploatują tylko jeden wątek tej historii, na dodatek ten najbardziej sztuczny. Wystarczy przejrzeć tytuły: Marcelle, zamordowana w Paryżu wśród ludzkiej obojętności („Le Journal du dimanche”), Opuszczona przez wszystkich, umiera z głodu i opowiada o swojej agonii („France Soir”), Obojętność i nędza zabiły starszą kobietę („L’Humanité”). Ku mojemu wielkiemu zdumieniu (chyba jestem naiwny…) gazety, bez względu na swój profil, skupiają się na „dramacie społecznym”. W Marcelle Pichon widzą i chcą widzieć jedynie o f i a r ę. Ofiarę nie samej siebie, lecz czasów, innych ludzi, samotności w wielkich miastach, ogólnej znieczulicy i biedy w okresie neoliberalnego zwrotu będącej u władzy lewicy, gdy na ulicach pojawiają się pierwsze osoby w kryzysie bezdomności, we Francji określane skrótowo SDF, jakby to była nazwa ogólnokrajowej korporacji, która przed pięcioma laty jeszcze nie istniała. W domyśle dziennikarze oskarżają więc epokę, być może socjalistyczny rząd, a nawet samego Mitteranda – we Francji państwo odpowiada za wszystko (prawda, że we wszystko chętnie się miesza). W każdym razie chodzi tu o obarczenie winą społeczeństwa, wytknięcie każdemu obywatelowi i każdej obywatelce, że nie zrobili nic, by uratować biedną Marcelle Pichon, wplątanie wszystkich w ten dramat i skonfrontowanie sumień z powszechną odpowiedzialnością. Z powszechną hańbą. Co sprowadza się do pozbawienia Marcelle Pichon jej jednostkowości. Do wywłaszczenia jej z jej własnej śmierci, jakby ta nie należała do niej, lecz musiała posłużyć dobru publicznemu. Żaden artykuł nie bierze pod uwagę, że mogła umrzeć w ten sposób z powodów czysto osobistych. Jej indywidualna historia się nie liczy. Jaka indywidualna historia? Przedmiotem opowieści o Marcelle Pichon nie jest ona, ale my. Nasze okrucieństwo.
[…]
Sam utrzymuję tylko sporadyczny kontakt z ojcem, a moja córka mieszka w Kanadzie. Sąsiedzi? Nie znam ich. „Dzień dobry”, „do widzenia” i tyle. Jeśli chodzi o kolegów i krewnych, brak wieści z mojej strony raczej by ich nie zaniepokoił. Uznaliby, że jestem zajęty i nic, tylko powinszować. Albo że się o coś dąsam i krzyżyk na drogę. Czekaliby, aż dam znak życia, może z lekka poirytowani moim milczeniem. Mogłoby więc upłynąć mnóstwo czasu, zanim odnaleziono by moje zwłoki, i nie byłoby w tym nic nienormalnego. Ludzie mają lepsze rzeczy do roboty niż zamartwianie się moim losem i to akurat jest normalne. Mają dość własnych problemów, do których ja się nie zaliczam. Nie musiałem czekać na Marcelle Pichon, by odkryć, że jesteśmy na świecie sami, jeśli nie utrzymujemy szczególnie bliskich więzi z innymi. Kiedy na przykład jesteśmy bezrobotni. Albo po rozwodzie. Prawdę mówiąc, nie jesteśmy niczyimi „bliskimi”. Każde z nas gnije we własnym kąciku, zamknięte w sobie, bez nadziei na cokolwiek. Wiem, w jakim świecie żyję, a zdumiewanie się, nawet w 1985 roku, nad atomizacją społeczeństwa, jakby chodziło o jakiś gorący temat, to farsa. To wyważanie otwartych drzwi. Sfingowanie osłupienia. I sam nie wiem co jeszcze. To przede wszystkim zapominanie, że Marcelle Pichon nie chciała nikogo widzieć! Wszak wszystkie artykuły cytują sąsiadów, którzy zderzyli się z jej szorstkim charakterem. Jedną z kobiet, która zapukała do drzwi Marcelle, by przekazać jej listy znalezione na progu swojego mieszkania, gospodyni odprawiła, żądając, by „dała jej święty spokój”. Wszystko wskazuje na to, że nie życzyła sobie żadnej pomocy. Wybrała samotność! To była jej decyzja. Sama stworzyła wokół siebie próżnię. Bardziej ona niż ktokolwiek inny. Nie ma artykułu, który nie pokazywałby tego czarno na białym. Co nie przeszkadza autorom snuć fikcyjnej opowieści o społecznym dramacie i zbiorowej odpowiedzialności.
[…]
W dniu, w którym dziennikarze napiszą, że tego czy owego nie wiedzą, prasa stanie się lepsza. Świat stanie się lepszy! To tak jak z wszechświatem: fizycy poznali dziesięć procent tworzącej go materii, podczas gdy pozostałe dziewięćdziesiąt procent pozostaje całkowicie niezbadane. Oznacza to, że ich ignorancja mówi o wszechświecie więcej niż to, co o nim wiedzą. To samo dotyczy dowolnego innego tematu. Marcelle Pichon sama w sobie jest wszechświatem, tak jak każdy z nas. Ale trzeba to jeszcze przyznać. Tymczasem dziennikarze w swoich artykułach każą nam wierzyć, że ta odrobina, którą zdołali ustalić, liczy się za całość. Ani jeden nie zadaje sobie żadnego pytania! Jeśli czegoś nie wiedzą, wiedzą to i tak albo zbywają tę kwestię milczeniem. Można by pomyśleć, że ich praca polega nie na informowaniu, lecz zapobieganiu chaosowi, który przystrajają pewnikami, choćby te były nic niewarte. Prawda, że płacą im, by wiedzieli, o czym mówią. Jak by to wyglądało, gdyby na dokładkę płacono im, by wiedzieli też, czego nie wiedzą? Trzeba by im znacznie podnieść pensje. Najgorsze jest jednak to kładzenie nacisku na dramat samotności, zabójczą obojętność i tak dalej. Nikt się nie wychyla, nie proponuje innej perspektywy ani nawet nie zadaje sobie trudu, by spróbować to zrobić. Nikt nie potrafi się powstrzymać, by podając informacje, nie napisać także, co należy o nich myśleć. Wszyscy są zgodni, że tekst musi nieść jakieś przesłanie. I to za każdym razem to samo. Zupełnie jakby zadaniem prasy było prowadzenie kampanii prasowych.
[…]
Jednak niezależnie od swoich afiliacji politycznych wszystkie dzienniki myślą to samo. Swoim czytelnikom serwują ten sam pełen oburzenia przekaz. Ich zdaniem wszyscy mogliśmy uratować Marcelle, gdybyśmy tylko nie byli tacy wstrętni. Nawet jeśli ona wcale tego nie chciała. Skąd ta zawziętość? Co to ma być, formatowanie docelowe? Historia relacjonowana według klucza? W co tu wierzyć? Jak komuś z a u f a ć? Dobrze wiem, że media równa się przesłanie, lecz oto okazuje się, że ja, który sądziłem, że otrzymuję informacje, muszę oddzielać ziarno od plew, odzierać wieści z więżących je słów, choć nie bardzo wiem, jak się do tego zabrać. Patrząc na tę mnogość identycznych wersji śmierci Marcelle Pichon, mam wrażenie, że to ćwiczenie stylistyczne w stylu Pereca. Spartolone na dodatek. Nie myślcie, że babranie się w tym temacie sprawia mi przyjemność. Nie mam żadnych wątpliwości, że świat z dziennikarzami jest lepszy (a to eufemizm) niż świat bez nich. To nie podlega ŻADNEJ dyskusji! Niech więc nikt nie próbuje przypisywać mi poglądów, których nie wyraziłem. Należę do pokolenia, które patrzyło, jak prasa ujawnia potworności wojny w Wietnamie i obnaża kłamstwa Nixona w związku z podsłuchami w Watergate. Gdyby nie pewni dziennikarze (ci jednak podejmują ryzyko, prowadzą śledztwa i ruszają w teren), nie mielibyśmy pojęcia o niektórych wojnach, o niektórych skandalach, nigdy nie poznalibyśmy prawdy, nie wiedzielibyśmy nic o niczym! I nie mówię o reporterze Tintinie ani o Rouletabille’u.
[…]
Chyba właśnie po to istnieje literatura – dumam, stawiając kołnierz szarego prochowca.
Myślę też, że trzeba będzie stąpać ostrożnie.
Wiatr zawsze pcha nas w swoją stronę, oddalając od Itaki.
Drogę zawsze zagradza nam trójgłowy potwór, który zmusza, byśmy zapuścili się w ciemny las.
Czy tylko ja widzę Marcelle Pichon z innej perspektywy? Czy mylę się, skoro jestem sam przeciwko światu? A może rację miał doktor Philippe Dayan, znana medialna osobistość, gdy mówił w odniesieniu do jednego ze swoich pacjentów, który odebrał sobie życie: „Trzeba przywrócić mu wybór”? Tak na marginesie: nie jestem idiotą. Nie wątpię, że samotność, izolacja, brak pieniędzy i współczesne warunki życia mogły odegrać pierwszoplanową rolę w samobójstwie Marcelle Pichon. Nie zamierzam przeczyć oczywistościom. To, że przez dziesięć miesięcy nikt nie zauważył jej zniknięcia, mówi coś o niej i o społeczeństwie. Ale to nie wszystko. By skazać się na czterdzieści pięć dni głodówki, o której sama pisze, że „to najstraszliwsza śmierć jaka istnieje”, potrzeba czegoś jeszcze. Czegoś, co sprawiło, że do samego końca swojej męczarni prowadziła dziennik. Tego, co było Marcelle Pichon.
[…]
Ta kobieta UMARŁA na najpotworniejszą chorobę naszego stulecia: SAMOTNOŚĆ! Obejrzyjmy reportaż Jacqueline Hiegel, czyta Françoise Christophe”. Pierre Bellemare w całym swym splendorze! Wtyka nam ten swój paluch w oko aż po łokieć. Niegrzecznie nam je obmacuje. Co za brawura. Wielki moment telewizji, to na pewno. To szaleństwo, do jakiego stopnia ci ludzie czują, że powierzono im misję zarazem boską, jak i publiczną. Łowienie sumień to ich credo. Przede wszystkim udowadniają, że wrażliwość przeradza się w etykę, gdy tylko zajmie miejsce wiedzy. Jak mawiał Schopenhauer: „Etyka, zaprawdę, jest najłatwiejszą ze wszystkich nauk”. Widzimy przede wszystkim, że cztery miesiące po śmierci Marcelle Pichon jej historia – historia, która należy wyłącznie do niej – całkiem znika za na wpół współczującą, na wpół oskarżycielską fikcją stworzoną przez media, w której oficjalnie unieruchomili ją na całą wieczność jak w bursztynie. Wbrew, ośmielę się rzec, sobie, Marcelle stała się symbolem problemu społecznego, godłem wprost skandalicznej samotności „w epoce Minitela i kart płatniczych z mikroczipem” – ktoś jednak mógłby wytknąć Bellemare’owi, że w tej sytuacji, wręcz przeciwnie, kryje się związek przyczynowo-skutkowy, ponieważ nowe technologie posiadają dar zamykania każdego z nas w samotności tym prawdziwszej, że atakują ją społem wszystkie cyfrowe chimery. Innymi słowy fakt, że używamy coraz bardziej wysublimowanych przedmiotów, nie oznacza, że stajemy się inteligentniejsi czy lepiej zsocjalizowani. Wręcz przeciwnie. Ale sza.
[…]
Nie mogę już patrzeć na ujęcia fasady budynku numer 183 na rue Championnet, jego holu wejściowego i pogrążonych w półmroku rzędów skrzynek na listy, antycznej windy z „zardzewiałym” zgrzytem wspinającej się na szóste piętro, długich, pustych korytarzy, złowieszczo oświetlonych i prowadzących do mieszkań, których chłodne i surowe drewniane drzwi sprawiają wrażenie równie posępnych jak te strzegące więziennych cel. Ludzkie ciepło rozpoczyna się od sceny z życia. Czy można jeszcze rozmawiać o sposobie, w jaki architektura ogranicza relacje międzyludzkie, rodząc nieszczęście i izolację? Tak czy siak, zamierzam udać się na miejsce. Na własne oczy przekonać się, gdzie Marcelle… Kto zajmuje teraz mieszkanie numer osiem (albo dziewięć)?
[…]
Od dawnego boksera do byłej modelki: a jeśli Marcelle padła ofiarą jakiegoś „homme fatal” [w luźnym tłum. ludzki nieszczęśnik – przyp. aut.]? Tacy bowiem istnieją. Nie jest to wcale kobieca specjalność. Płeć w ogóle nie gra roli, choć kino chętnie wmawia nam, że jest inaczej. A to dlatego, że od stu lat jest domeną mężczyzn. Dokładniej mówiąc, od lat dwudziestych i narodzenia małej Marcelle Pichon, bo właśnie wtedy ze stanowisk reżyserek i producentek zwolnione zostały prawdziwe pionierki kina: Mary Pickford, Alice Guy, Mabel Normand i inne. W ramach rekompensaty za to, że zajęcie odebrała im gromada typów ze Wschodniego Wybrzeża, którzy w czasach wielkiego kryzysu ciągnęli do sieci hollywoodzkich studiów jak muchy do miodu, kobiety wepchnięto przed kamery, umieszczono w świetle reflektorów, by nie powiedzieć: odesłano z powrotem do kuchni. Bo mimo że ich nazwiska widniały u góry afisza, w tym samym momencie, gdy zrobiono z nich gwiazdy, pozbawiono je władzy i kontroli nad tym, jak będą prezentowane. Wiele można się z tej historii nauczyć, zwłaszcza w obecnych czasach. Prawdę mówiąc, nikt nigdy nie zdołał przydać zepsutemu do szpiku kości mężczyźnie aury powabu w taki sposób, w jaki uczyniła to Ava Gardner [amerykańska aktorka filmowa – przyp. aut.] w Zabójcach. Nikt zresztą nie próbował. Bo nikt nie wyobraża sobie, by mężczyzna mógł uosabiać życie z całym jego pięknem i okropieństwem. Bywa, że ktoś powoduje naszą zgubę. Istnieją osoby iście diaboliczne. Takie rzeczy się zdarzają. Zrozumieją to jedynie ci, którzy wiedzą, o czym mówię. Pozostali nigdy nie zakosztowali przygód życia i miłości. Niech więc lepiej zamilkną.
[…]
Zabójców uważa się za jeden z najbardziej wyrazistych przykładów kina noir, będącego przeciwieństwem filmów gangsterskich, mniej złożonych i bardziej infantylnych. Scenariusz luźno opiera się na opowiadaniu Hemingwaya. Film odcisnął takie piętno, że w 1964 roku Don Siegel nakręcił własną wersję (Marcelle była wtedy świeżo po drugim rozwodzie). A w 1956 roku Tarkowski posłużył się nim, kręcąc krótkometrażowy obraz będący jego pracą dyplomową. Tak, Tarkowski! Reżyser wkłada następujące słowa w usta Burta Lancastera (zastąpionego przez aktora Wasilija Szukszyna), który pali na łóżku papierosa i od chłopaczka z nędznego hotelu, w którym się zatrzymał, dowiaduje się, że nadchodzi śmierć w postaci dwóch płatnych zabójców mających na niego zlecenie: „Nic na to nie poradzę. Nikt nie może mi pomóc. Nic się nie da zrobić. Nie umiem się wydostać. W tym problem. Przez cały dzień się nie ruszyłem. Dość mam uciekania. Nic już nie można zrobić. Za późno. Nic już nie można zrobić. Zostanę tu jeszcze trochę. Aż uda mi się wydostać”. Dzieciak wychodzi i na parterze spotyka właściciela hotelu. Mówi mu: „Właśnie stamtąd wracam. Nie mogę znieść, że on tam czeka, aż go zabiją. To potworne”. „Nie myśl o tym więcej” – odpowiada szef. Film kończy się tą repliką, zbliżeniem na twarz mężczyzny wykrzywioną w niewysłowionym grymasie.
[…]
W każdym razie amerykańscy żołnierze, którzy przejeżdżali przez Paryż w drodze do Berlina, ze swoim niepodrabialnym akcentem wymawiali nazwę Pigalle jako „Pig Alley” i wiedzieli, o czym mówią. Tak jak, zdaje się, uwiodła małe i duże mieszkanki stolicy teutońska męskość młodych Niemców przybyłych jako zdobywcy, tak równie szybko, zdaje się, uległy one urokowi odżywionych kukurydzą boys przybyłych jako wyzwoliciele. Nie wszystkie oczywiście, ale – zdaje się – jakaś część owszem. To prawda, że w łóżku nie mundur czyni mężczyznę. Prawdą jest też, że mężczyzna ma większe szanse u kobiet, jeśli jest zdobywcą lub wyzwolicielem. Po co w przeciwnym razie mają obarczać się facetem? Na pytanie, co pchnęło ją do zostania kochanką Niemca, żywiołowa Ketty odpowiedziała sędziom: „Bo był przystojny i dawał mi radość. Wy z tymi waszymi gębami fujar nigdy mi jej nie daliście”. Dziś zdajemy się o tym zapominać, lecz pożądanie rządzi się swoimi prymitywnymi prawami ignorowanymi przez społeczeństwo. Ale zbaczam z tematu. Tak czy siak, to właśnie w tym mieście, które bardziej niż jakiekolwiek inne na świecie faworyzuje rozkosze i noc, Marcelle urodziła się, żyła i umarła. Była paryżanką! Jej rodzinne miasto – kwiat wśród miast. I to nie byle jaki! Na dodatek trwała właśnie belle époque, Paryż był nieustającą fetą. Przynajmniej dla ludzi takich jak Hemingway.
[…]
Zatem nad Marcelle i Victorem, którzy zawarli związek w październiku 1940 roku, być może w pośpiechu, ciążyło duże prawdopodobieństwo, że rozstaną się, gdy wróci pokój. Czy zresztą mieszkali wtedy razem, czy też Victor przebywał gdzieś w Niemczech? Nie w jednym z licznych obozów jenieckich, w których po klęsce z przełomu maja i czerwca 1940 roku przetrzymywano blisko dwa miliony schwytanych francuskich żołnierzy: jako że urodził się w 1922 roku, był stanowczo za młody, by go zmobilizowano i wysłano na linię Maginota; ale może w 1942 roku Służba Pracy Obowiązkowej (Service du travail obligatoire – STO) zorganizowała mu wyjazd, dobrowolny lub przymusowy, do jakiejś fabryki uzbrojenia w mroźnym zakątku Rzeszy, jak to miało miejsce w przypadku tysięcy młodych Francuzów. Chyba że, właśnie w celu uniknięcia zakusów STO, przystąpił do oddziałów maquis jak wielu innych młodych mężczyzn, którzy masowo dołączali do ruchu oporu nie ze względu na swoje przekonania, ale by nie dać się wyrolować jak jakieś tępaki (w nawiązaniu do pierwotnej nazwy organizacji, Service obligatoire du travail, w skrócie SOT, czyli „głupi”, „tępy”. Ponieważ akronim wywołał powszechną wesołość, szybko zmieniono go na STO). Kolejny trop do zbadania. Jeszcze jeden!
[…]
Może to właśnie był koniec Victora. Jego los został przypieczętowany. W myślach posłała go w diabły. Ujrzała człowieka o wąskich horyzontach, wystraszonego, udającego kozaka i skłonnego do agresji, gdy tylko zacznie tracić kontrolę. To była kropla, która przelała czarę. Narodziła się Florence [pseudonim artystyczny – przyp. aut.]. Ostatecznie nikt nie ma prawa wyzywać Marcelle od dzbanów. Odejście to w równej mierze powitanie tego, co nadchodzi, i pożegnanie z tym, co jest. Przybranie pseudonimu to niekoniecznie przywdzianie maski – może też oznaczać jej zerwanie, aby ukazać swoje prawdziwe oblicze. Mam jeszcze w zanadrzu parę innych banałów, jeśli ktoś ma ochotę. Możliwe, że w 1954 roku, kiedy Marcelle Pichon ponownie wychodziła za mąż, za Anouara Moualhiego, to w istocie Florence po raz pierwszy w ich wspólnym życiu brała ślub z miłości. À propos czar i dzbanów: 28 kwietnia 1937 roku René Lalique, mistrz szklarski tworzący w stylu art déco, który w 1921 roku (tym samym, w którym urodziła się Marcelle) założył własną fabrykę w Alzacji, zaprojektował cieszącą się nieustającą sławą serię wazonów nazwanych „Florence”: naczynia te, szklane lub z wyciskanego kryształu, matowe lub patynowane na odcień sjeny czy ochry, były białe, niebieskie lub utrzymane w kolorze sepii, zdobiły je emaliowane falki z czarnymi kropkami, a na niektórych w pionowych panelach widniały siusiające cherubinki. W tamtych czasach „Florence” były bardzo popularne, do tego stopnia, że wciąż można je znaleźć w antykwariatach i salach licytacyjnych (między trzy a pięć tysięcy euro za sztukę). Czy rodzina Pichon posiadała taki okaz? A jeśli tak, to czy małej Marcelle zabraniano go dotykać („Hej, gapo! Tylko nie stłucz Florence! Nie masz pojęcia, ile ten wazon kosztuje!”)? Czy zostawszy słynną modelką, Marcelle przypomniała sobie o tamtym zakazie i wykorzystała go do własnych celów? Chciała dać wszystkim do zrozumienia, że teraz to ona jest warta fortunę? I że odtąd należy traktować ją z najwyższą ostrożnością i trzymać poza zasięgiem dzieci, nie mówiąc już o mężczyznach? Ją, której nie wolno rozbić? Przesłanie brzmiałoby więc: „Uwaga, szkło! Dzieło sztuki! Muskać jedynie spojrzeniem”.
[…]
A jeśli Marcelle obejrzała sztukę Sartre’a pod tytułem Bez wyjścia? Po raz pierwszy wystawiono ją 4 czerwca 1944 roku w Théâtre du Vieux-Colombier, a prasa zgodnie wychwalała ją pod niebiosa. Rozmawiano wyłącznie o niej, nie licząc zapowiadanego już lądowania aliantów w Normandii. Słynne zdanie wypowiadane pod koniec przedstawienia („Piekło to inni”) w kółko powtarzano w całym Paryżu i może było również na ustach Marcelle. W sztuce występuje zresztą Florence: urzędniczka pocztowa, której mąż popełnił samobójstwo, odkrywszy, że sypiała z inną kobietą. Tak się składa, że chodziło o Inès, która uwiodła Florence, tak jak się depcze kwiat dla samej przyjemności jego zdeptania, ponieważ „do życia potrzebuje cudzego cierpienia”. No właśnie: mam przed oczami Marcelle „wychowaną samotnie przez ojca”. Mam przed oczami młodą dziewczynę, która cierpi z powodu nieobecności matki i być może obłąkańczo próbuje odnaleźć ją w kobietach wybranych nie dlatego, że ją kochają (matka nigdy jej nie rozpieszczała), ale ponieważ n i s z c z ą ją i p o g n ę b i a j ą tak samo jak, być może, niszczyła ją i pognębiała niezmierzona potrzeba miłości macierzyńskiej. Bywały już takie przypadki. To, czego na wczesnym etapie zostajemy pozbawieni, bardzo szybko staje się niezmierzone. Cokolwiek zrobimy, nasze wewnętrzne rany mają nad nami władzę. Zmuszają nas, byśmy w nieskończoność odgrywali dramat, który nas spotkał, zwłaszcza w momencie wychodzenia z dzieciństwa, gdy okaleczenie boli do żywego. Któż w latach młodości, ogarnięty szaleńczą pasją, nie szukał w świecie czegoś zabójczego w nadziei, że zdoła zabić w sobie to, co już go zabijało? Któż namiętną miłością nie kochał oprawcy wybranego specjalnie po to, by mu zrobił krzywdę i uwolnił od krzywdy, która toczy go w głębi serca? Aby pozostać przy życiu, wszyscy szukamy takiego czy innego sposobu, by w samobójczym ataku odebrać życie śmierci w sobie. Mimo woli stajemy się perwersyjni. Na tym polega tragedia istnienia. Właśnie dlatego jest ono tak niebezpieczne. Lęk nie zapomina o nikim i już w chwili narodzin poznajemy brak, który odtąd nigdy nie da nam wytchnienia. Będzie zżerał nas niczym kwas. Pchnie nas do zaprojektowania własnego nieszczęścia lub przysporzenia go innym. Toteż wszystkie Florence bez trudu znajdują różne Inès, które złamią im serce i podetną skrzydła; natomiast Inès od razu zauważają Florence, które – gdy już wpadną w ich sidła – staną się ofiarami przebłagalnymi.
[…]
Motta opowiadają niezależną historię rozgrywającą się równolegle do książki. Dokładają kolejną warstwę do jej złożoności. Swoją drogą, nieraz to właśnie one są w danym utworze najciekawsze. Należy postrzegać je jako listy w butelce, które autor wrzuca do morza w nadziei, że wylądują na plaży czytelnika. Są sztuką samą w sobie, Penny. Gdyby usunąć całą resztę, mogłyby niemal wystarczyć. Skoro pan tak twierdzi. Któregoś dnia napiszę książkę, a na koniec skasuję cały tekst, pozostawiając jedynie motta widniejące na początku każdego rozdziału. Przechodząc od jednego do drugiego, czytelnik będzie przewracał całkiem puste strony. Wówczas będzie mógł wyobrazić sobie całą historię na podstawie tych wyeksponowanych cytatów, zupełnie jak w powieści z kluczem. Tekst widmo, z którego zostanie jedynie rozkwitająca wodna mgiełka po potworze pochłoniętym przez głębiny. Klucze bez dziurek.
[…]
Przykro mi to mówić, Bmore [w domyśle szefie tego biura detektywistycznego – przyp. aut.], ale ta osoba [Penny – przyp. aut.] woli kino. Oko ma przynajmniej swobodę, by patrzeć, gdzie tylko zechce, podczas gdy na stronie nie ma wyboru: musi śledzić historię od lewej do prawej, zniewolone i sterowane siłą. Literatura to sztuka przymusu, Bmore. Na płaszczyźnie zmysłowej cechuje się wielkim ubóstwem. Nie jest dostrojona do naszych czasów. Gdybyśmy byli w filmie, oboje moglibyśmy robić rzeczy niemające nic wspólnego z tym, co mówimy. Ta osoba mogłaby na przykład stać na głowie. I wykonywać różne inne akrobacje. Ta osoba uwielbia gimnastykę. I nawet jest w niej dobra. Albo na ekranie wyświetlałyby się obrazy z okupowanego Paryża, zdjęcia niemieckich żołnierzy przyjemnie spędzających czas w kawiarnianych ogródkach, ludzi stojących w kolejce przed piekarnią i tak dalej. To by było ciekawsze. Widzowie zobaczyliby przynajmniej, o czym mówimy. Mnóstwo rzeczy działoby się jednocześnie i człowiek mniej by się nudził. Każdy mógłby wedle własnego uznania skoncentrować się na wybranym aspekcie. Na tekście, a może postaciach, na tym, jak są ubrane, na scenografii, świetle, na tym, co dzieje się u góry lub po prawej stronie ekranu, wszystko jedno. Zauważył pan te dwa gołębie, które od jakiegoś czasu gruchają na parapecie? Moglibyśmy je zobaczyć! Mógłby pan o nich wspomnieć, a tymczasem – ani słowa! A przecież to urocze. Może publice przyszłaby do głowy jakaś metafora, jeśli rozumie pan, co ta osoba ma na myśli.
[…]
Co mogła Marcelle Pichon przeciwko Hitlerowi? Co mogła poradzić, w dniach 16 i 17 lipca 1942 roku, na obławę Vel d’Hiv, którego ogrodzenie wznosiło się dziesięć minut piechotą od jej domu, bo archiwa wskazują, że przez całe życie mieszkała na rue de Javel 144: nawet jako mężatka rezydowała w mieszkaniu ojca, w domu swojego dzieciństwa, co nie jest bez znaczenia (kolejny element układanki…). Vel d’Hiv! Od 1910 roku świątynia zawodów kolarskich (sześciodniowych „six jours de Paris”) i innych wydarzeń sportowych. Zmieniona w najważniejszy przybytek kolaboracji, gdzie Doriot, Bonnard, Déat i im pokrewni gardłowali z trybun przeciwko bolszewikom i Żydom. Ale przede wszystkim bolszewikom. Vel d’Hiv! Accor Hotel Arena tamtej epoki. Gdzie niegdyś występowały najsłynniejsze gwiazdy sceny rozrywkowej i gdzie w dniach 16 i 17 lipca 1942 roku upchnięto niemal trzynaście tysięcy Żydów (w tym ponad cztery tysiące dzieci) zgarniętych przez francuską policję na rozkaz René Bousqueta i Amédée Bussière’a. Następnie poddano więźniów „selekcji” i rozesłano do różnych obozów koncentracyjnych, skąd wróciła zaledwie setka z nich (ani jedno dziecko). Wszystko to wiemy. Czy to wiemy? W 1994 roku proces Paula Touviera, byłego szefa lyońskiej milicji, dał społeczeństwu francuskiemu okazję do zadeklarowania – pięćdziesiąt lat po kolaboracji – że nigdy więcej nie stanie się współwinne zbrodni przeciwko ludzkości. Trwający proces był tego najlepszym dowodem. Tyle tylko, że w tym samym czasie rozgrywało się ludobójstwo w Rwandzie przy „turkusowym” udziale Francji.
[…]
Ta kwestia bez wątpienia nie interesuje nikogo poza mną, ale dopiero teraz uświadamiam sobie, jaki wpływ miało na mnie rodzinne milczenie, którego obiektem byłem przez całe życie, od wczesnego dzieciństwa po dziś dzień. Zdaję sobie sprawę, jakie poniosłem straty. Z tego, co rozregulowało moje relacje z innymi i z sobą samym. Z jaką niewypowiedzianą prawdą bez ustanku się zmagałem. Z tego poczucia, że jestem inny, nienormalny, obcy, aż po wewnętrzne wygnanie. Wszystko byłoby inaczej, gdyby spokojnie, bez nerwów wytłumaczono mi, że jestem w połowie Maghrebczykiem – i co z tego? To nie stanowiło problemu, kochano mnie takim, jakim byłem. Ale przynajmniej wiedziałbym, czego się trzymać. Miałbym informację, zamiast jej szukać. Nie walczyłbym już z widmami. Miałoby to dużo większą wartość niż uparte kochanie mnie mimo tego, że jestem w połowie arabusem, przy jednoczesnym zaprzeczaniu temu faktowi i ukrywaniu go przede mną. Dlaczego? Po co sprowadzili mnie na ten świat, skoro zamierzali uznawać mnie tylko w połowie? Nikt ich do tego nie zmuszał. To była kara, pomyślałem, patrząc na dwa gołębie, które wciąż gruchały na parapecie. Nagle pojmując, dlaczego stałem się samotnikiem, człowiekiem zupełnie nieprzystępnym, niezdolnym do zaufania. Skąd ten dystans między mną a innymi. Ta lodowata pustka opróżniona z tlenu. Dlaczego nieustannie szukałem w świecie szczerych przyjaźni i prawdziwych miłości, systematycznie odtrącając wyciągnięte do mnie dłonie, aż doszło do tego, że spotykam się jedynie z ludźmi, którzy mnie nie lubią, bo wiedziałbym, gdyby mnie lubili: od razu wziąłbym nogi za pas!
[…]
Kobietę, która ostatecznie nie znajduje żadnego innego sposobu istnienia niż wieczne odgrywanie komedii i wcielanie się jednocześnie we wszystkie role z wyjątkiem własnej. Kobietę, którą z całą pewnością spotkało coś złego, co zdarzyło się pewnego dnia lub trwało dłuższy czas, w dzieciństwie albo później. Coś związanego z prawem. Z opresyjnością prawa. Z ciężarem winy. Z Kafką, tak, z Franzem Kafką. Zdecydowanie! To w tej chwili najlepszy trop, jakim dysponuję! Począwszy od Głodomora i Przed prawem, a skończywszy na zdaniu zapisanym przez Kafkę w dzienniku pod datą 17 stycznia 1920 roku (kolejny dziennik!), w którym mówi o sobie w trzeciej osobie liczby pojedynczej: „Jeśli jednak go spytać, czego się właściwie domaga, nie umie odpowiedzieć, ponieważ nie ma żadnego wyobrażenia o wolności”. Czy ojciec Marcelle, podobnie jak ojciec Kafki, był „zbyt mocny”, zbyt „przytłaczający”? Czy wraz z włosami podcinał jej skrzydła? Tego nie wiem. Jednak Marcelle bez dwóch zdań sprawia, że myślę o Kafce. Dostrzegam u niej wszystkie stygmaty kafkowskiej opresji – tak bardzo nie udaje jej się być sobą. Krótko mówiąc, nie udaje jej się być. Po prostu jej się nie udaje. Osoba, którą widzimy na ekranie, to nie Marcelle Pichon, gdyż Marcelle Pichon nie istnieje. Marcelle Pichon nigdy się nie urodziła. Albo umarła dawno temu. A może jest kimś innym. Florence?
[…]
Kim jednak jest Marcelle Pichon, skoro nawet ona sama tego nie wie?
Skoro wolałaby być kimś innym.
Tyle tylko, że to niemożliwe.
Musi dalej grać swoją rolę.
Nawet jeśli to nie jej własna rola.
Na nieszczęście.
W moim notesie zapisałem: „Hipoteza kafkowska” (trzykrotne podkreślenie). Później, tuż poniżej: „Marcelle P. to Kafka minus literatura”. Przeczytałem to zdanie dwa lub trzy razy, jakby krył się w nim klucz do rozwiązania zagadki.
[…]
Równocześnie walcząc z losem, który przypadł mu w udziale, człowiek z zasady jest udupiony na całej linii, a niektórzy bardziej niż pozostali. Jedynie w fikcji literackiej ludzkie dramaty sprowadzają się do sentymentalnych konfliktów, które bohaterom udaje się rozwiązać bez żadnych odwołań do warunków społecznych, choć te obciążają przecież ich psychikę. Domyślam się, że właśnie dlatego nazywamy te opowieści fikcją. Fikcja to rzeczywistość bez realiów społecznych.
[…]
Penny, proszę posłuchać. Ciało może sobie być cenne, może sobie być kruche, może być źródłem radości, cierpień i wszystkiego, czego tylko pani zapragnie, ale nie jest święte: nie można go więc sprofanować. Skończy zeżarte przez robaki. Na koniec to ono da nam w skórę tak, że aż nam w pięty pójdzie. Marcelle dobrze to rozumiała. Co za bzdury! Nie wie pan, o czym mówi! Penny, nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że pani ciało należy do pani i że p o w i n n o do pani należeć, choć słowo „należeć” trochę cuchnie koncepcją własności; a jak wiadomo, własność to kradzież. A pani inteligencja?
[…]
Nie żartuję, Penny. Bardzo dotyka mnie fakt, że mnie pani nienawidzi. Bo nienawidzi mnie pani j a k o m ę ż c z y z n y. Proszę nie zaprzeczać. I nie tylko pani. Wszystkie kobiety! Czuję to. Mimo że nic nie łączy mnie z gwałcicielem albo typem, który bije żonę. Zresztą wcale nie jestem mężczyzną. Jestem istotą ludzką płci męskiej, a nie kutasem, którego cechą byłoby to, że jest istotą ludzką. Widzi pani różnicę? Moja płeć mnie nie definiuje. Nie bardziej niż kolor mojej skóry. Swoją drogą, powinna pani tego spróbować.
[…]
Odmienność zdaje się najmniejszym z pani zmartwień. Gdy mówi pani o mężczyznach, robi to pani przede wszystkim po to, by powiedzieć coś o sobie. By zwierzyć się ze swoich lęków, swoich resentymentów, krzywd, które panią spotkały lub mogłyby panią spotkać, zniewag wyrządzonych pani gatunkowi. Ostatecznie wychodzi z tego monolog waginy, a nie dialog z drugą płcią. Czy wie pani, że kobiety poślubiają teraz same siebie? To taki nowy trend. Podczas wielkich ceremonii, ubrane w białe suknie, wsuwają obrączkę na swój własny palec, ślubują być sobie wierne i obiecują, że „już zawsze będą przeżywać wspaniałą historię miłosną ze swoim wspaniałym »ja«”. To nie moje słowa, ale niejakiej Nadine, która wśród radości i wesela poślubiła samą siebie w 2012 roku. Nazywa się to „sologamią”. Nie zmyślam, Penny. Wyczytałem to w „Bibie”. A, tak, czytuję „Bibę”, a także inne kobiece magazyny, by poczuć się bliżej was. Najśmieszniejsze w całej historii jest to, że mężczyźni, jak przystało na durniów, którymi są, uważają się za pępek świata, podczas gdy nie stanowią nawet sedna problemu. Chcę przez to wszystko powiedzieć, moja droga Penny, że pani feminizm przypomina raczej narcyzm podszyty wiktymizmem [proces psychologiczny, w którym człowiek czuję się jedynie ofiarą może i losu – przyp. aut.]
[…]
Wysublimowany umysł, sztukę unikania i negocjacji, przewidywanie niebezpieczeństw z dużym wyprzedzeniem, co nazywamy kobiecą intuicją, i tak dalej. To wszystko nie spadło z nieba, ale jest owocem procesu ewolucji, który zwyczajnie wspiera przetrwanie w niesprzyjającym środowisku. Te rozliczne słabości i pozorna delikatność, które na co dzień przekształcacie w swoje mocne strony i które, zupełnie mimochodem, stanowią o waszym uroku. Czynią was wyjątkowymi i eterycznymi. Naprawdę sprytnymi. A do tego wrażliwymi, bo wasze zmysły zawsze pozostają czujne. Są dużo bardziej wyostrzone niż męskie, bo jesteście nieustannie świadome zagrożenia. To dlatego my, reszta, nie umiemy was zrozumieć. W relacjach z wami nie spodziewamy się ciosów, ponieważ nauczyłyście się niezwykle wyrafinowanych technik zabijania i poniżania – takich, które będą silniejsze od was. Nauczyłyście się nawet histerii, bo udawanie wariatki to dobry sposób na odstraszenie agresora i skłonienie go, by dał wam spokój. To zdobycz zdominowanych. Czy jesteście gotowe wyrzec się tych wspaniałych osiągnięć? Ponieważ gdy się wyzwolicie, staniecie się równie prostackie jak mężczyźni. Równie głupie i zbydlęcone. Gdy widzę, jak tenisistki ryczą z wściekłości, a po udanym zagraniu unoszą zaciśniętą pięść jak wypakowane testosteronem samce, myślę sobie, że ludzkość zatraci nawet samą ideę gracji i intelektu. Wszyscy staniemy się troglodytami. Piękno zniknie z naszego życia. Niewątpliwie wszyscy tracimy, gdy zdominują nas inni, ale nic nie zyskujemy, gdy sami zaczynamy dominować. Nic wartościowego. Dominujący mają dla siebie tylko siłę, podczas gdy wszystkie przejawy ludzkiej wrażliwości należą do zdominowanych.
[…]
Wcale się nie zgadzamy, Bmore. Jest pan seksistą i mizoginem [osobą nienawidzącą kobiet – przyp. aut.]. Patriarchatem w czopku. Jest pan dinozaurem najgorszego rodzaju! Penny, czy wiedziała pani, że gdyby około pięćdziesięciu milionów lat temu kobiety zamiast opiekować się dziećmi, chodziły wraz z mężczyznami polować na mamuta, ja i pani mielibyśmy takie same ciała? Pod względem morfologicznym wyewoluowałybyście w taki sam sposób jak mężczyźni, aż stałybyście się babochłopami z grubymi nadgarstkami, wydatnymi mięśniami, a może nawet z włosami na piersi. Koniec z Ritą Hayworth. Adieu, Audrey Hepburn. Adieu, Botticelli i Picasso. Czy nie byłoby tego szkoda, tak pani, jak i mnie? W tamtych czasach wynalezienie „kobiecości”, której sublimacja inspirowała później sztukę i estetyzm, nie było sposobem na zniewolenie waszej płci, lecz kwestią przetrwania. Kobiety w ciąży nie mogły polować na mamuty. I były zbyt cenne, by je narażać. A jednak trzeba było jakoś wyżywić plemię. W tamtej epoce nie było w tym nic obraźliwego. Śmierć mężczyzny na polowaniu miała dużo mniej poważne skutki. Nie zagrażała demografii grupy. Dziesięciu innych bez trudu mogło go zastąpić i zaoferować swoje nasienie. Wszystko zaczęło się w paleolicie, Penny. To natura, która w celu przedłużenia gatunku przyprawia wam brzuchy, jest mizoginką.
[…]
Mam osobiste powody… Poza tym te postaci z przeszłości, te zapomniane losy, ci anonimowi ludzie, o których nie dba historia, bo według niej, według kryteriów tych, którzy ją piszą, nie osiągnęli nic godnego zainteresowania, tak, ci wszyscy mężczyźni i kobiety, którzy brnęli przez życie, tak jak pani i ja brniemy mozolnie przez nasze, ci wszyscy zmarli, tak samo nieznaczący jak my, cokolwiek o tym myślimy, mimo że nasze życie wydaje nam się niewiarygodnie cenne, cóż, Penny, wzruszają mnie oni. O to tylko chodzi. Mimo woli się do nich przywiązuję. Myślę sobie, że w tamtych czasach byłbym taki jak oni, i im bardziej wyciągam ich z archiwów, tym bardziej mam ochotę użyczyć im odrobiny światła, którego pozbawieni są od zarania dziejów.
[…]
Poza tym własne nieszczęście jest dla każdego z nas nieogarnione. Jest całym nieszczęściem świata. Wali nas, że inni cierpią. Rozpacz to egoizm.
[…]
Słuchając pani, pomyślałem o płótnie Vermeera. Zobaczyłem Vermeera. Vermeera równie enigmatycznego jak wszystkie Vermeery, bo tylko kobieta, którą widzielibyśmy na krześle, wiedziałaby, na co spogląda z taką intensywnością, podczas gdy widz, dostrzegając zwykłe ćwiartki mięsa zwisające z haków, sądząc, że to wół czy świnia, niczego by się nie domyślał. Nie widziałby dzieci! Coś by podejrzewał, ale nie znając historii, pozostałby wykluczony z całej sceny i jej sekretu i ostatecznie doszedłby do wniosku, że to rodzaj metafizycznej zadumy nad życiem i śmiercią, choć w istocie byłby miliony kilometrów od prawdy. Trochę jak z Aniołem Pańskim [obrazem Jeana-François Milleta, francuskiego XIX-wiecznego malarza – przyp. aut.], o którym mówił pan niedawno. Ha, możliwe, że matka i służąca śmiały się, zasalając zwłoki brzdąców, nie mogły się opanować, wygłodniałe i na skraju szaleństwa, wyniszczone głodem i nie tylko tym, co właśnie robiły, ale też tym, do czego się szykowały. Zwłaszcza matka.
[…]
A jednak to prawda, że Berry to kraina magii. Dziwnych, nadprzyrodzonych zjawisk. Diabłów i widm. Istot zwanych des birettes (duchy w giezłach) lub des fadettes (wróżki czy czarownice), które przybierają postać czarnych wilków i prowadzą watahy przez noc i lasy. Podków zawieszanych nad drzwiami. Naszyjników, na które nawleka się trzy wysuszone krecie łapki mające chronić przed hemoroidami albo młode kasztany, by ustrzec dzieci przed konwulsjami. „Kamieni, które mówią”, i „ kamieni, które zabijają”, a nawet takich, które przywracają męskość – w Bommiers znajduje się zresztą menhir z epoki neolitu. Nie wspominając nawet o historiach napawających lękiem dzieci, ale nie tylko, bo wierzą w nie także dorośli, którzy opowiadają je i rozpowszechniają od pokoleń. W 1971 roku (w okresie, gdy tam jeździłem) pewien film dokumentalny pokazywał, że Berry wciąż wyznaje niezachwianą wiarę w złe oko, a więc klątwę, którą można rzucić za pomocą spojrzenia, w specjalistów od odczyniania uroków, których należy wezwać, by zdjęli z człowieka czar (było ich tylu co lekarzy), w moc koguta, którego niektórzy zarzynali i wieszali na strychu, by odstraszał demony, w to, że czarne koty przynoszą nieszczęście, w opowieść o przeklętej piekarni, która musiała zamknąć podwoje, ponieważ chleb przestał wyrastać, odkąd inna piekarka z tej samej mieściny rzuciła czar na rywalkę. Chore cielę? Za stodołą wahadełko magnetyzera wskazało trzy dziwnie ułożone kamienie i ptasie pióro „obciążone klątwą”. Tak, w 1971 roku! Podczas gdy w kinach furorę robił najnowszy film z Jamesem Bondem, Diamenty są wieczne.
[…]
Przecież dziennik Marcelle aż się prosi o włączenie go w poczet „pisemnych narracji głodu”. By to szlag. Znów trafiłem jak kulą w płot. Znowu impas. Znów tyle zmarnowanych godzin. Choć nie do końca zmarnowanych. Bo rozprawa okazała się zajmującą lekturą i, od Knuta Hamsuna po Zolę czy Prousta, od Don Kichota po Arystotelesa, od Gabriela Garcii Márqueza po Roberta Antelme’a i Eliego Wiesela lub Primo Leviego, od Liama O’Flaherty’ego po Gide’a i Maupassanta, wiele dowiedziałem się z niej o głodzie i niezliczonych tekstach zdających sprawę z ludzkiego cierpienia. Nawet jeśli chodzi raczej o cierpienie z góry narzucone niż upragnione – z wyjątkiem może narratora Głodu Knuta Hamsuna. Jednak jego głód to przede wszystkim pycha nędzy. Pożywka dla słów wyrzygiwanych aż po delirium, okazja, by zaistniał proces samotności, obietnica przyszłej książki. Jego głód to pragnienie czegoś innego. Jak mówi Adorno: „Biedak przeżuwa słowa, by się nimi nasycić”. Z Marcelle nie ma to nic wspólnego. Prawdę mówiąc, odkryłem coś, o czym dotąd nie miałem pojęcia. Ponieważ należę do świata sytych. To fakt. Jest to w moim przypadku cholernie ważne uprzedzenie poznawcze. Nigdy nie cierpiałem głodu, żyję w „bogatym kraju”, który od czasów II wojny światowej nie zaznał niedoborów żywności, i w konsekwencji postrzegam głód z perspektywy sytości. Z perspektywy jego antytezy, niepamięci o nim i braku świadomości na jego temat. Co sprawia, że zupełnie nic o nim nie wiem. A to znaczy, że n i c n i e w i e m o s o b i e s a mym! Odkryłem bowiem, że głód to „najistotniejsza prawda o naszej ludzkiej kondycji”. Jest nie tylko biologiczną koniecznością, ale też „dowodem na naszą śmiertelną i zwierzęcą naturę”, przed którym nie ma ucieczki, gdyż wraca co sześć lub osiem godzin, stale podporządkowując nas swojemu prawu. Codziennie jem, gdy poczuję głód, i p o n i e w a ż c o d z i e n n i e j e m, g d y p o c z u j ę g ł ó d, ponieważ jest on dla mnie doznaniem przyjemnym, radosnym bodźcem, na który mogę natychmiast odpowiedzieć, wykonując prosty gest otwarcia lodówki i sięgając po wybrany produkt, jakbym był w jakiejś cholernej bajce, nie zdaję sobie sprawy, że ma on nade mną władzę. Wierzę, że go zaspokajam, nie dostrzegając, że on nigdy się nie nasyci. Nigdy się nie wyczerpie. Bez ustanku się mną karmi. „To głodowe coś”, jak określał go Mallarmé, który sporo na ten temat napisał. On sam nas pożera. Wisi nad nami bez końca niczym wiecznie wezbrana fala. Ze względu na nasz metabolizm jest klątwą, którą codziennie rzucamy, powracającą jak refren obsesją, jeźdźcem Apokalipsy, któremu musimy dzień w dzień składać ofiarę, nawet jeśli zachowujemy się, jakbyśmy odnieśli nad nim zwycięstwo i jakby był jedynie przyjemnym, pobocznym wątkiem w naszym życiu. Podczas gdy tak naprawdę jest potworną czarną dziurą. Niewidzialnym centrum.
[…]
Kiedy Charles (ojciec) zwracał się do syna, było więc tak, jakby mówił do siebie. Jakby patrzył na siebie w lustrze, widział siebie jako niemowlę, jako dziecko, a później młodzieńca, może przepełniało go to dumą albo rozczarowaniem, w miarę jak jego syn rósł i stawał się mężczyzną, on zaś marniał – kto wie? Psychoanaliza upiera się przy pragnieniu synów, by zabić ojca i przespać się z matką. Zawsze uważałem, że w tej kwestii Freud wszystko pomieszał. Sądziłem, że w swoje teorie wplatał zbyt wiele własnych pragnień. Tak jak ja w hipotezy na temat Marcelle Pichon [którą we wczesnej młodości porzuciła matka – przyp. aut.], tyle tylko, że ja nie udaję, jakobym kładł podwaliny pod jakąś naukę. W każdym razie wydaje mi się, że Freud rozpatruje ten problem na opak. Przerzuca cały ciężar seksualnych i morderczych żądz na syna, podczas gdy te ewidentnie należą do ojca. I to potrójnie. Po pierwsze dlatego, że maleńki syn kradnie ojcu miłość jego kobiety, wygania go z łona, którym dotychczas cieszył się w sposób niepodzielny, a teraz wtrąca się ten paskudny, zaśliniony i rozbeczany mały uparciuch? Łapy precz, koleżko! Wynocha! Oddaj mi moją kobietę, którą już zdeformowałeś i która kocha cię bardziej niż mnie! (Pierwszy konflikt wyrosły z zazdrości). Po drugie, ponieważ w okresie dojrzewania syn powoli prześciga ojca pod względem siły i sprawności seksualnej dokładnie w momencie, gdy temu drugiemu zaczyna brakować wigoru – i co ten mały gnojek sobie myśli? Że może rywalizować? Że ma większego niż tatuś? (Drugi konflikt wyrosły z zazdrości). I wreszcie z racji tego, że jako dorosły mężczyzna syn dręczy ojca, wiążąc się z młodą, płodną kobietą, i tu nie mamy już do czynienia z konfliktem, lecz z zaciskającymi się na ojcu szczękami pożądania i frustracji. Tego już za wiele. Ojciec zdecydowanie nie może dłużej znieść swojego syna. Miewa prawdziwie mordercze zapędy, które musi odtąd zwalczać, bo chodzi przecież o jego syna, którego kocha. To jego syn! Jego dziedzic. Ten, który nosi jego nazwisko. Istota – ciało z jego ciała i krew z jego krwi (w rzeczywistości połowa jego genów) – będąca przedłużeniem jego rodu. Musi więc powstrzymać żądzę mordu. Stąd konflikt. Bo pod radościami i dumą ojców kryje się zazdrość. Kryje się pragnienie wyeliminowania syna, by przespać się z synową. I która z nich nigdy nie wyłapała w spojrzeniu, a może nawet zachowaniu teścia tej szaleńczej ochoty, by zapędzić ją do kąta, podwinąć jej spódnicę, zgwałcić, ukraść ją synowi? Z ciekawością zapoznałbym się ze statystykami. Tymczasem ojcowie mają wszelkie powody nienawidzić synów. Mieć do nich śmiertelne pretensje. Ale sza! Właśnie dlatego próbują zdominować synów najróżniejszymi edukacyjnymi metodami, narzucając im autorytet i kontrolę stanowiące w takim samym stopniu zemstę, jak i alibi. Ale sza! Czasami ojcowie tak skutecznie tłumią swoją nienawiść, że przeradza się ona w prawdziwą ojcowską miłość. To najlepsze, co się może zdarzyć.
[…]
Świadczy o tym historia filozofa Louisa Althaussera, nazwanego tak na pamiątkę pierwszej miłości jego matki, mężczyzny, który zginął na wojnie i którego ta nigdy nie przestała kochać za pośrednictwem syna: jako sześćdziesięciodwulatek, po tym, jak przez całe życie cierpiał z powodu psychoz maniakalno-depresyjnych, udusił żonę gołymi rękami. Van Gogha nieustannie dręczyła obsesja na punkcie brata Vincenta zmarłego kilka miesięcy przed jego narodzinami i przez całe jego życie opłakiwanego przez rodziców: samobójstwo popełnił wkrótce po tym, jak jego brat Theo, sądząc, że postępuje słusznie, ulegając żałobie rodziców, także nadał swojemu pierworodnemu imię Vincent, tym jednym ruchem wytrącając Van Gogha z roli, która nawet nie należała do niego. Malarz Dalí opowiadał, że przed jego urodzeniem zmarł na zapalenie opon mózgowych ukochany syn jego rodziców, podobnie jak on ochrzczony Salvadorem. „Gdy przyszedłem na świat, nadali mi to samo imię i z tego względu całe dzieciństwo i cały okres dorastania przeżyłem, nosząc przylgnięty do ciała i duszy obraz mojego martwego brata”. I tak dalej.
[…]
Płytę zdobił duży krzyż, a obok znajdowała się inskrypcja wygrawerowana złotymi literami: „Charles PICHON 1898–1968”. Nic więcej nie napisano. Ani „nieodżałowany”, ani cytatu z Ewangelii lub jakiegoś wiersza, w ogóle żadnego wyrazu żałoby czy choćby życzeń spokojnego snu.
Ani nazwiska Marcelle Pichon.
Nigdzie go nie było.
Ani na płycie, ani na postumencie, ani na bokach.
Na próżno zajrzałem wszędzie: nic!
Jedynie nazwisko kamieniarza, małym druczkiem na cokole: Mieulle.
Przez chwilę nie wierzyłem własnym oczom.
To mnie ogłuszyło.
Jak można kogoś pochować i nie wygrawerować jego imienia na nagrobku?
Jak to możliwe?
Sprowadzało się to do zaprzeczenia, że ona tu spoczywa.
Do wymazania jej nazwiska z pamięci ludzi.
Do starcia jej z powierzchni ziemi.
Do skazania jej na wieczną niesławę.
Do skazania jej na anonimowość bez końca.
Do zanegowania, że była. Że żyła. Że umarła.
[…]
Tymczasem my nigdy nie dowiemy się, co czytała Marcelle ani czy w ogóle czytała. A książka Jablonki o zabójstwie Laëtitii Perrais? Lwią część materiału uzyskał dzięki opowieściom jej bliźniaczki Jessiki, a także, znowu, korzystając ze sprawozdań sądowych i policyjnych, bo znalazło się mnóstwo świadków, którzy zrelacjonowali historię Laëtitii już w dzieciństwie rzuconej na pastwę ludzkiej podłości. A my co? Figa z makiem! Ta osoba nie wspomni nawet o Trumanie Capote. Gdyby nie Harper Lee, przyjaciółka z dzieciństwa, która asystowała mu podczas śledztwa w sprawie poczwórnego morderstwa rodziny Clutter, nigdy nie napisałby Z zimną krwią. Ponieważ to ona, przyszła autorka Zabić drozda, zdobyła zaufanie mieszkańców Holcomb i wyciągnęła od nich tysiące przydatnych, zgodnych z prawdą i literacko użytecznych informacji, takich jak to, jak wysokie skarpetki nosiła zamordowana matka, w którą stronę zwrócone było lustro w pokoju jej córki lub jakiego koloru były okoliczne koty i tak dalej. Elementy narracyjne, do których Capote nigdy by nie dotarł, bo lokalsi nie chcieli rozmawiać z modnie ubranym pisarzem, który traktował ich z góry i otwarcie nimi gardził – „dupek jak się patrzy”! Nie mówiąc o tym, że Z zimną krwią znacznie wzbogaciły rozmowy z zabójcami, Perrym Smithem i Dickiem Hickockiem, z którymi autor spotykał się w więzieniu, gdzie odsiadywali wyroki, do tego stopnia, że przed napisaniem ostatniego rozdziału Capote z niecierpliwością czekał na stracenie Dicka i Perry’ego, o, tak, widzimy, jak w listach do wydawcy denerwuje się, że dwaj bohaterowie jego książki składają apelację za apelacją, odwlekając egzekucję, miał bowiem pilną literacką potrzebę, by zadyndali na końcu sznura, tak by mógł postawić ostatnią kropkę w swoim dziele. I wie pan co, Bmore? Nawet Modiano skorzystał z pomocy Serge’a Klarsfelda, by odnaleźć zdjęcie Dory Bruder, choć ani słowem nie wspomina o tym w swojej książce. A my, co my mamy? Nic.
[…]
Jego książeczka wojskowa podaje, że 27 lipca 1915 roku podczas bitwy pod Linge w Wogezach odłamek pocisku wyrwał żołnierzowi drugiej klasy Armandowi Lefevre’owi lewe oko i zdeformował mu twarz na całej długości, na dodatek jego płuca wypełniły się gazem. Miał dwadzieścia lat. Zostało mu pięćdziesiąt lat życia w takim stanie. W ramach rekompensaty (ale co może wynagrodzić utratę oka i zniekształconą twarz?) otrzymał stuprocentową rentę inwalidzką oraz medal, a w 1955 roku odznaczono go nawet Orderem Legii Honorowej. Za tego człowieka wyszła Félicie. Co zabawne, jeśli można tak powiedzieć, François Landré, ojciec sióstr, również nie miał oka, tyle że prawego (nie stracił go na wojnie, lecz, jeśli wierzyć książeczce wojskowej, w młodości, choć nie wiem, w jakich okolicznościach). Eugénie i jej siostry miały więc cyklopa za ojca. Ojca, który patrzył na nie jednym okiem i można tylko mieć nadzieję, że życzliwym. A potem Félicie też wpadł w oko (przepraszam, musiałem) chłopiec bez oka, tyle że lewego. Mąż miał to, którego brakowało jej ojcu. I na odwrót. Ogromnie podoba mi się ta myśl. Uważam, że to genialne ze strony Félicie. Mógłbym w nieskończoność rozwodzić się nad symboliką i znaczeniem, nad tym, kto kogo widział i w jaki sposób. Kto miał złe, a kto przychylne oko? I tak dalej. Jak to się ma do tego, że Eugénie poszła, gdzie ją oczy poniosły?
[…]
Dopiero później Hallie wyzna Dove’owi, że obecnie pracuje jako dziwka (co nie znaczy, że jest nikim). Film [Walk on the Wild Side, Edwarda Dmytryka z 1962 roku – przyp. aut.] kończy się źle. W życiu było niewiele lepiej: w 1990 roku żyjąca samotnie w Lozannie Capucine rzuciła się z ósmego piętra swojego budynku mieszkalnego. Miała sześćdziesiąt dwa lata. Była w podobnym wieku co Marcelle. Wcześniej zdarzały jej się inne próby samobójcze. Capucine mawiała, że z powodu jej dostojnego piękna „mężczyźni patrzyli na nią, jakby była podejrzaną walizką, a oni celnikami”. Miłość jako rewizja osobista. Oglądając film, myślę sobie, że Marcelle w swoim fotelu nie mogła powstrzymać się od płaczu, spokojnego, bez hałasu czy choćby jednej uronionej łzy. Myślę, że przez całe życie, a przynajmniej odkąd skończyła osiem lat, spacerowała po dzikiej stronie swojego istnienia. „She says, hey, babe, take a walk on the wild side” [tłum. z ang. Ona mówi, kochanie, pójdźmy na spacer po dzikiej stronie życia – przyp. aut.].
[…]
W normalnych czasach posiadanie matki nie jest opcjonalne, wpisuje się w naturalny porządek rzeczy i, okej, każdy ma jakieś brudy do ukrycia, ale Marcelle wchodziła w życie z pociskiem w duszy, na zawsze okulawiona (czy to sprzyjało rozkołysanemu krokowi modelki?). Od początku cierpiała z powodu „deficytu socjalizacji”, jak powiedzieliby psycholog lub psycholożka. Z powodu „zaburzeń wynikłych z dystansu emocjonalnego”. I braku miłości, który zagradzał jej drogę, blokował uczucia, łamał ducha. Koniec historii znamy. W wyrażeniu „brak punktów orientacyjnych” kryje się ślad słowa „tata”. Brakuje za to terminu oznaczającego brak punktów orientacyjnych w życiu dziecka, które straciło mamę. Dlaczego? Czy byłoby nie do pomyślenia, a nawet zabronione, mówić o braku punktów orienmamijnych? Najwyższy czas, by ta fraza weszła do słownika wraz ze wszystkimi opłakanymi skutkami, które implikuje. Psychologowie są zgodni: nieobecność matki rodzi (to dobre słowo) u dzieci gniew, wycofanie, smutek, niepokój, czasem apatię, zawsze skłonność do depresji. Takie dzieci żyją w swego rodzaju niesprecyzowanym, nieustannym lęku. Odczuwają nieufność wobec innych i nic nie może przywrócić im wiary w ludzi. Mają tak mało pewności siebie, że zawczasu obliczają swoje zachowania względem innych i robią wszystko, by spełnić cudze oczekiwania, o ile w ogóle uznają, że czegoś się od nich oczekuje (świetna okazja, by zostać modelką!). To dzieci, które w celu przetrwania noszą maskę skrywającą otchłań, która je wypełnia, pustkę, która je wciąga, tęsknotę za schronieniem i jeszcze inny brak, który je zżera, choć z upływem lat same już nie wiedzą, czego im brakuje, bo deficyt staje się samodzielnym bytem. Aż stworzą sobie całą osobowość, czy to sympatyczną, czy nieczułą, w każdym jednak przypadku wynikającą z trudności z istnieniem dla samych siebie, nie istnieją bowiem dla nikogo innego.
[…]
Oczywiście tylko zmyślam. Konfabuluję. Spekuluję na podstawie własnych urojeń. Robię z Eugénie Landré [matki Marcelle Pichon – przyp. aut.] osobę pełną pasji życia, bohaterkę jej osobistej emancypacji, zdrajczynię rodzaju matczynego, do którego siłą ją zaliczono, buntowniczkę, która – znosząc zakazy niewolące jej płeć – chciała śmiać się i tańczyć, i sprawić, by jej życie rozbłysło, zamiast tylko stać bezmyślnie z ogarkiem i przyświecać swojemu mężowi, gotować dla całej rodziny, podcierać tyłek córce, robić porządki i ścierać kurze, starzeć się, przybierając na wadze, podczas gdy jej marzenia wcale by nie znikły, robiłyby się tylko coraz bardziej rozmyte i wiotkie, gromadząc się w postaci zwałów sadła wokół talii i w innych miejscach, aż te stałyby się ich grobowcem z cellulitu, boją wskazującą je z daleka, ich otłuszczonymi zwłokami, wałkami zmiękczonych wyrzutów – czy Eugénie stała za kasą salonu fryzjerskiego [u boku swego męża-fryzjera Charlesa Pichona – przyp. aut.]?
[…]
Być może, gdy zadawano jej to pytanie, Eugénie odpowiadała: „Urodziłam się w 1900 roku, to ja jestem XX wiekiem”. A wiemy, że to stulecie okazało się najbardziej zabójcze ze wszystkich. Oto wiek, który z seryjnych morderców uczynił gwiazdy, a ze zbrodni (także masowej, przede wszystkim masowej) – ideał wolności. Wiek, w którym, jak głosił Maurice Blanchot, „cudze cierpienie liczy się mniej niż moja przyjemność”.
[…]
Nawet liście drzew: gdy spadają jesienią, robią to jakby w zwolnionym tempie, jakby ktoś je filmował. W dzisiejszych czasach każdy chełpi się tą grą pozorów, bo nie pozwolił żyć swojemu błękitnemu ptakowi. A wystarczyłoby otworzyć drzwi klatki i dać mu rozprostować skrzydła w naszym sercu, by zorientować się, że nie trzeba już przesadzać z odgrywaniem ani w ogóle grać jakiejkolwiek roli. Że zniknęła chorobliwa potrzeba istnienia w oczach innych, mamy bowiem błękitnego ptaka. Właśnie dlatego należy go cenić, chronić, za wszelką cenę utrzymać przy życiu, bo bez niego jesteśmy niczym, jesteśmy pustymi skorupami, jesteśmy pełni cudzego niepokoju. A istnieje przecież piękno, istnieje inteligencja, istnieją pewne osoby, istnieją cnoty wszelakie, istnieją malarstwo i muzyka, istnieje literatura, istnieje lekkość bycia wśród żywych. Jeśli ten świat naprawdę jest okropny, a w każdym razie jeśli ja od zawsze postrzegam go jako zepsuty do szpiku kości, to nie ze względu na jego niesprawiedliwość, brak lojalności, obrzydliwość społeczną i racjonalne zepsucie, nie, rzecz w tym, że bez końca zabija w nas błękitnego ptaka. Że sprzeciwia się samej idei błękitnego ptaka. Że nikt nie walczy o błękitnego ptaka. Podczas gdy błękitny ptak to jedyne, co tak naprawdę stoi w opozycji do zielonej kurtki [osoba, która śledziła poczynania narratora w jego podróży po paryskich cmentarzach – przyp. aut.].
[…]
Bo pisać to szukać prawdy wewnątrz tego, co się mówi. To atakować górę lodową u podstawy. Zgoda. I pani zdaniem właśnie z tego powodu Marcelle zostawiła dziennik? Tak jest. Chciała zostawić pisemny przekaz. Wierzyła w słowo pisane. To wręcz sekret jej dziennika. Znamy z niego tylko stronę, ale liczy się przede wszystkim fakt jego istnienia. Jego obecność u jej boku. To, że go prowadziła. Marcelle kona i pisze. Może nieważne co, ważne, że to robi. Rozumie pan? Możliwe, że istotna jest nie zawartość dziennika, ale sam dziennik.
[…]
Na wewnętrznej stronie „Le Parisien” umieścił małe zdjęcie, być może z dowodu tożsamości, ukazujące Marcelle taką, jaka wystąpiła w dokumencie Anne Gaillard, z tą samą fryzurą i, o ile można to stwierdzić, w tym samym kostiumie. Zostało więc zrobione w tym samym okresie, niedługo przed jej śmiercią, na początku lat osiemdziesiątych. Tutaj Marcelle wydaje się zmęczona. Postarzała. Policzki ma spuchnięte, opadające. Brwi, mocno podkreślone czarną kredką, są bardzo czarne, grube i wygięte w łuki. „Brwi to kluczowy element sklepienia twarzy” – mawiała modelka Freddy. W przypadku Marcelle podtrzymują przynajmniej katedrę. Ten sposób straszliwego pogrubiania brwi czarną kredką wytrąca mnie z równowagi. Wcale mi się nie podoba. Postać na fotografii przywodzi na myśl Kim Novak w Zawrocie głowy. Zagrawszy wpierw postać równie tajemniczą i elegancką jak Madeleine (Florence?), na powrót stała się Lucile (Marcelle?), biedną dziewczyną z Kansas (z Berry?), której Alfred Hitchcock, by jakoś usprawiedliwić Madeleine, jej estetyczną konieczność, kazał podkreślić własną wulgarność, stąd lśniące czerwienią wargi i brwi pokryte grubą warstwą czerni. Takie same jak u Marcelle! Czy próbowała, zważywszy, że film powstał w 1958 roku, ucieleśnić ideał piękna dominujący w tamtej epoce? Po co tak bardzo przyciemniać brwi? Do tego stopnia podkreślać jakąś cechę? W wieku ponad sześćdziesięciu lat? W latach osiemdziesiątych moda na to już minęła i być może mówi nam to coś o Marcelle. Jej sposób bycia zaklinował się w latach pięćdziesiątych. Na tej uwydatniającej estetyce. Co do uśmiechu, nieruchomieje do zdjęcia. Nie ma w nim nic prawdziwie uśmiechniętego. W programie o rozwiedzionych kobietach była żywsza. Świeższa. Bardziej n e r w o w a. To właśnie problem z fotografiami: nie są ożywione, a z tej konkretnej sączy się smutek i wycieńczenie. Modelka przeczuwa koniec. Patrzenie na nią sprawia ból [patrz: fotografia umieszczona w projekcie mojej okładki – przyp. aut.].
[…]
Tak, być może w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Marcelle czuła, że ma duszę pięknej markizy, może przez całe życie żałowała, że nie mieszka w Wersalu, wśród ludzi wyrafinowanych, wykształconych i dystyngowanych, mimo że srali w kącie Sali Lustrzanej. Może ruszała się jak mucha w smole. Albo często miała muchy w nosie. A może pragnęła, by na jej widok ludzie z wrażenia padali jak muchy. Chciała, by postrzegano ją jako osobę, która nie skrzywdziłaby muchy? By komentowano jej urodę: „Mucha nie siada”? I tak dalej. Jedno tylko jest pewne: ostatecznie muchy dobrały jej się do skóry. To ich zgniłej żarłoczności złożyła w ofierze swoją zagładę i przez dziesięć miesięcy karmiła je swoimi szczątkami.
[…]
Zatem choć to nie ona, oto Florence w czarnej sukni wieczorowej z wielką kokardą w talii i Fath, który prosi ją, by przeszła kawałek prosto, okręciła się i wróciła do niego. Obserwuje ją. Wcale jej jednak nie widzi, dostrzega tylko suknię. (Na początku francuskie słowo mannequin – „modelka” – oznaczało kukłę z wikliny lub drewna). Prawdę mówiąc, wcale nie prosi jej, by szła, okręciła się, wróciła – w oschły, kompletnie bezosobowy sposób wydaje jej rozkaz, jakby Florence nie istniała. Jakby była jedynie rzeczą, która musi co do joty spełniać cudze polecenia. (Na początku francuskie słowo mannequin oznaczało kukłę). Florence nie mówi nic. Fath siedzi na taborecie, rozpięta koszula odsłania nagi tors, jedną zgiętą nogę oparł o drugą. Jeśli już do kogoś się zwraca, to do swojej modelistki (głównej krawcowej). To ona jest jego jedyną rozmówczynią. Tą, która – ta stara krowa, wybitna profesjonalistka – pomaga mu w pracy. Pilnuje, by dziewczyny chodziły jak w zegarku. Jego zaufana przyboczna. W „prawdziwym” życiu miała na imię Berthe. Niech tylko rzuci: „Talia wyżej” albo: „Rąbek trzeba podnieść o centymetr”, a Berthe już śpieszy ze szpilkami, by poprawić suknię, którą ma na sobie Florence. Stojąca nieco z tyłu asystentka milcząco notuje w road booku wszystkie wskazówki i podaje numer sukni. Florence, nieruchoma, nie mówi nic. Wzrok ma nieobecny. Czeka, co się wydarzy. Może szykuje się na nieszczęśliwe ukłucie szpilką, zadraśnięcie nożyczkami. Może podśmiewa się z seplenienia Fatha – we Francji mówi się wtedy, że ktoś ma „włos na języku”. Jako córkę fryzjera bawi ją to dodatkowo. Znak od losu. Może sobie warczeć rozkazy, i tak nigdy nie będzie całkiem wiarygodny. Czasami się denerwuje. Mówi jej: „A niech mnie, podnieś głowę! Stoisz jak ostatnia łamaga!”. Podnosi więc głowę, utrzymuje pozę. Innym razem projektant bierze Berthe na świadka: „Spójrz, to nie opada. Potworność! Co to za dżersej? Dalej przychodzi z lyońskich wytwórni jedwabiu?
[…]
Znów widzimy ją jednak w „kabinie”, miejscu, gdzie modelki gromadzą się, by odpocząć, czekać na wezwanie na przymiarkę lub prezentację. To swego rodzaju szatnia, o której Christian Dior mawiał, że jest „odrębnym światem. Kabina, podobnie jak loże w teatrze, ma swoje fotele, swoje lampy, swoje lustra. Podobnie jak loże, jest też trochę ponura”. To prawda, pomieszczenie jest brzydkie, o postarzałych ścianach. W kącie umywalka, w której jakaś modelka pierze bieliznę. Wzdłuż ściany stojak przeładowany ubraniami na wieszakach. Gdzie indziej półki pełne równo ustawionych butów i pudełek na kapelusze w różnych rozmiarach. Tu i ówdzie obite materiałem taborety, do tego rząd stanowisk do makijażu (zwanych „papużkami”) przypisanych do poszczególnych modelek, każdy w komplecie z lampą i lustrem, pojemniczkami różu i otwartymi słoiczkami z kremem. Pośrodku wielki, drewniany stół. Na nim porozrzucane ciuchy, sterty magazynów, bombonierki, popielniczki. Gdy Florence dołącza do koleżanek, w pokoju jest ich łącznie sześć, większość w peniuarach, inne w skąpych koszulach nocnych, w majtkach i staniku. Dwie, wsparte na łokciach o blat i nachylone nad jakimś czasopismem, rozwiązują krzyżówkę. Szukają hasła: „Nieuprzejmie o starej kobiecie”, na cztery litery. Obok inna wróży sobie z kart. Na dalszym planie czwarta maluje paznokcie u stóp. Trochę pogaduszek. Czasem jakieś wygłupy. Ale głównie nuda. W kółko to samo. Wybucha spór. Jedna oskarża drugą, że ukradła jej suknię, którą upatrzyła sobie w nowej kolekcji. Zaczynają szarpać się za kudły. Obrzucać się wyzwiskami. „Stara krowa! – Kto to mówi, córka portiera! I te twoje pretensje, żeby się wyróżniać! Śmiać mi się chce. – Ciebie wkurza, jak ktoś się wyróżnia”. I tak dalej. Gdy sytuacja się uspokaja, wysoka brunetka pyta sąsiadki: Co robiłaś wczoraj wieczorem? Wyszłam na miasto. Sama? Z pewnym mężczyzną. Wysokim blondynem o przepięknych oczach. To wszystko? Nie, ma też mnóstwo pieniędzy. Wiesz, ile to kosztuje? (Potrząsa zegarkiem zwisającym jej z nadgarstka). Wszystko mi jedno, mój wskazuje tę samą godzinę. Głupia jesteś. Ten tutaj z wielką dokładnością wskazuje, jak bardzo jesteś bogata.
[…]
Jej zdaniem uroda modelki „nadaje cenę przeciętnym sukniom i każe zapomnieć o cenie innych”. Modelka, przynajmniej w tamtych czasach, to „swoboda, pełen gracji chód. Piękność nie jest konieczna, dużo bardziej niezbędne są ruch i rytm”. Co więcej, modelka „nigdy nie może przyznać się do zmęczenia, a nawet go okazać”. Tak brzmi złota reguła. Do takiej właśnie szkoły – „trudnej szkoły!” – chodziła Marcelle. I jeszcze ostrzeżenie: „Najniebezpieczniejsza przygoda, jaka może spotkać debiutantkę, to gdy projektant się nią zachwyci, gdy ogłasza wszem wobec, że jest genialna, i z ręką na sercu i zakasanymi rękawami przyrzeka, że stworzy dla niej najpiękniejszą kolekcję w swojej karierze. Tego rodzaju baśniowe sytuacje się zdarzają. A zawodowa idylla może potrwać dziesięć lat, dwa sezony, osiem dni… albo dwadzieścia cztery godziny”. Stąd „krótka” kariera Florence? W 1955 roku we Francji było dwanaście tysięcy modelek, z czego tysiąc w Paryżu. Większość z nich zarabiała „równowartość pensji urzędniczki pocztowej”.
[…]
Ostatecznie nikt nie lubi modelek. Bo one nie istnieją. Jako symbole piękna i pieniędzy są niczym witryny aż proszące się, by rzucić w nie kostką brukową. Obrazy, które napawają chęcią, by je zmiętosić, rozerwać, poniżyć, ośmieszyć. Ucieleśniają bowiem promienny wyzysk kobiety, poddańczość jak najbardziej dobrowolną, a przez to satysfakcjonującą i budzącą zazdrość. Przede wszystkim jednak ludzie mają im za złe fascynację, którą wywołują. Mają im za złe, że skłaniają do marzeń, o ile to faktycznie marzenie. Piękno jest dogłębnie niesprawiedliwe, a one na tym korzystają. Co więcej, wzniecają strach, strach na tle seksualnym, strach na tle społecznym. Są widmami, które przemykają obok i znikają. Plotkami w czystej postaci. Nikt nie podejrzewa, że są istotami trójwymiarowymi, bo ich życie toczy się na powierzchni. Ich życie to maskarada. Nie ja to mówię, lecz Grégoire (no tak, takie imię nosi postać w filmie), który przeprowadza z Florence wywiad i zarzuca ją pytaniami, na które ta reaguje z rozbrajającą szczerością: „Pytasz mnie, kim jestem? Nie jestem pewna, czy potrafię odpowiedzieć. Sama nie zadaję sobie tego pytania. Nie wiem, czy suknia czyni kobietę, czy kobieta czyni suknię. Trzeba by przeprowadzić eksperyment z udziałem tamtych dziewczyn ze slumsów. Ja codziennie wystawiam się na spojrzenia i te spojrzenia, spojrzenia klientów podczas pokazów mody, spojrzenia mężczyzn i kobiet, spaślaków wypchanych szmalem, starych raszpli wypchanych szmalem, spojrzenia ze świata luksusowego krawiectwa i ze świata szarych ludzi, spojrzenia fotografów, krytyków mody, innych modelek, personelu studia, czytelniczek i czytelników magazynów i wreszcie samego projektanta, ogromnego fauna, który stale krąży w świecie mody, a nawet ludzi na ulicy, spojrzenia podglądackie, spojrzenia pełne jadu, które osądzają, oceniają i pożądają, przez cały czas, nieustannie, ze wszystkimi zawartymi w nich udrękami, frustracjami i miłościami, które w ogóle mnie nie dotyczą, tak, te wszystkie spojrzenia coś mi odbierają, okradają mnie z kawałeczków mnie samej, co więc może ze mnie zostać na sam koniec? To ja cię pytam. A jeśli noszę maskę? Jaką maskę? Pod maską kryje się kolejna maska. Bez przerwy współzawodniczę z własnym wizerunkiem i za każdym razem przegrywam. A gdybym była rośliną? Chciałabym być marchewką, bo marchewki rosną schowane pod ziemią. A gdybym była zwierzęciem? Byłabym królikiem! Ach, tak! Żeby móc zjeść marchewkę! Hi, hi. Co mam ci powiedzieć, Grégoire? Przeczytałam w gazecie, że imperatywy mody są bardziej kategoryczne niż imperatywy kantowskie. Czegóż więcej ci trzeba? To wszystko wina Kopciuszka. Książę poślubia tę, na którą pasuje pantofelek”.
[…]
Najlepszy w modzie jest jej język. Płaszcz koktajlowy z ottomanu i wielobarwnej tkaniny faille oraz biała, organdynowa sukienka z niebieskim haftem. Gorset z szarego szantungu w czarne paski. Biała, nylonowa sukienka trzy czwarte marszczona w talii i bretoński czepek z wrzosowej satyny. Mała czarna z szaro-zielonej organzy. Surdut z tafty w kolorze błękitu Matignon z tylnymi połami przytrzymywanymi paskiem. Haft atłaskowy wyszywany cekinami i gorset z falbanką na piersi. I tak dalej. Można by pomyśleć, że to karta dań szykowanych przez odznaczonego gwiazdkami szefa kuchni. Luksusowe krawiectwo i wykwintna kuchnia mówią jednym i tym samym językiem. Nagle wyobrażam sobie Florence ubraną w porze lunchu w placek z farszem szparagowo-buraczanym, a po południu w szarlotkę nadziewaną truskawkami i galaretkę kawiorową, wieczorem natomiast włożyłaby kraba w sosie koperkowym, krem z pulardy i fondue z mrożonego yuzu à la Ferrandaise. Smacznego. Przyjemnej degustacji.
Grégoire Bouillier, Serce nie ustaje (1-10, 12-50)
Monumentalne dzieło z pogranicza tematyki obyczajowej z elementami prozy detektywistycznej Grégoire’a Bouilliera, francuskiego pisarza i pamiętnikarza, wyróżnionego w ubiegłym roku polskim wyborem nagrody Goncourtów przenosi akcję niecodziennej opowieści do Francji, w samo jej serce, a zatem do stołecznego Paryża, w czym, ogólnie rzecz biorąc, w drugą połowę drugiego dziesięciolecia obecnego wieku niemniej jednak w nawarstwiających się reminiscencjach także, aż pod sam koniec dziewiętnastego stulecia. Narrator rozpaczliwie szuka w sobie kolejnego pomysłu na temat pisarski, w którym mógłby zatracić się bez reszty. W zakamarkach pamięci natrętnie turla mu się jedno zasłuchane wspomnienie z popularnych w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku audycji radiowych. W końcu zachowane notatki z przeszłości naprowadzają go na ślad tamtego słuchowiska, słuchowiska o byłej modelce Michelle Pichon i jej zagadkowej śmierci. Wspólnie z raczej fikcyjną Penny, swym adwersarzem, czy też alter ego, a może i pracowniczką jego biura detektywistycznego Bmore & Investigations odkrywa, że drastyczna, gdyż zagłodzona śmierć modelki to wierzchołek góry lodowej, którą zamierza atakować od nasady podstawy…
11362