Blog

 

19.11.2023

Serce nie ustaje (50-99.8)

„Jesteśmy zamurowani w Historii,  a Historia

zamurowana jest w nas”

 James Baldwin, Wina białego człowieka


„ludzie mają więcej wspólnego w sferze wyobraźni

niż genów.”


„Śmierć zawsze jest głodna”


„To, że z pewnych rzeczy nie rozumiemy nic,

 znaczy, że rozumiemy coś z innych”

 Ludwig Wittgenstein, Wnętrze i zewnętrze


„Nie ma nic bliższego sercu niż oczy.

Podczas gdy twierdzenie odwrotne jest nieprawdą.”


„Coś zaczyna nas interesować, dopiero gdy to utracimy”.

[…]

Innymi słowy, w latach okupacji Fath i jego żona podejmowali u siebie niemieckich oficerów i członków Gestapo. Pani domu wręcz przechwalała się („boasted”), że jest kochanką Ottona Abetza [ambasadora III Rzeszy we Francji - przyp. aut.]. Tymczasem piękny Jacques zapisał się do kolaboracyjnego „Kręgu Europejskiego”, który walczył o Europę zjednoczoną pod egidą Rzeszy i Hitlera. Wszyscy w jego sąsiedztwie wiedzieli o nazistowskich sympatiach projektanta i nawet paryska policja uznała go za osobę niepożądaną („undesirable character”). Nie sądziłem, że ruszając tropem Marcelle Pichon, poczynię tyle paskudnych odkryć. Czy musi być tak, że gdy tylko człowiek lekko zadrapie rzeczywistość, za każdym razem wpada w szlam i błoto? Nagle jasne staje się, dlaczego kariera „małego księcia mody” mogła wystartować za czasów okupacji i dlaczego już w 1944 roku przeniósł siedzibę swojego domu mody do wspaniałego hotelu typowego dla Pierre Ier de Serbie, podczas gdy liczba pracowników jego firmy potroiła się w ciągu dwóch lat (od siedemdziesięciorga sześciorga w 1942 roku do dwustu czterdzieściorga w 1944 roku). Skoro pani Geneviève Fath [żona słynnego projektanta mody – przyp. aut.] przechwalała się, że sypia z Ottonem Abetzem, dom mody jej najdroższego mężusia z pewnością korzystał z pewnych udogodnień, jeśli chodziło o pozyskiwanie materiałów w czasach, gdy wszystkiego brakowało – i to do tego stopnia, że używano włosów do wytwarzania sukienek i pantofli. To samo dotyczyło prowadzenia prywatnych transakcji, zaopatrywania stałych klientów i zdobywania nowych, eksportowania swoich kreacji, doglądania interesu oraz beztroskiego bogacenia się, podczas gdy Żydzi i tak dalej.

[…]

Niektórzy jakoś zdołali stawić opór. Wie pani, Tristan Bernard mawiał w 1942 roku: „Optymiści wyjechali do Auschwitz, pesymiści do Nowego Jorku”. A sam był optymistą czy pesymistą? Był Żydem. Aresztowano go zresztą w 1943 roku. I to Arletty oraz Sacha Guitry, o którym swoją drogą wielki adwokat Maurice Garçon pisał w swoim dzienniku z lat okupacji, że był „bez dwóch zdań smutną kurwą”, załatwili mu zwolnienie z więzienia de la Santé. Mimo i właśnie dlatego, że oboje pozostawali w dobrej komitywie z Niemcami. Gdyby nie ich interwencja, Tristan Bernard bez wątpienia zostałby deportowany i umarł w obozie koncentracyjnym. Ta osoba nic już nie rozumie. Zbyt pokręcone to wszystko. Jak to robili nasi pradziadkowie? Z jakiej gliny byli ulepieni? To szaleństwo, jak bardzo ta osoba czuje się nieprzygotowana. Od dnia urodzin uczono ją wyłącznie ciągłego konsumowania. To jak kłamstwo, z którego musi się obudzić, ale nie wie jak.

[…]

Ostatecznie to zawsze ta sama historia. Niektórzy ludzie w imię pieniędzy dopuszczają się świństw, na które inni, także w imię pieniędzy, spuszczają zasłonę milczenia. To swego rodzaju perfekcja. Maszyna z wolnobiegiem, w której istoty ludzkie przypominają raczej trybiki, smutne kukiełki, nawet jeśli przebierają się sześć razy dziennie i przez cały rok prezentują ładnie opaloną cerę. Teraźniejszość nie lubi, gdy jej przypominać o przeszłości, lecz przeszłość jest jak ta niebieska farba, którą Picasso zmywał, by pokryć to miejsce czerwienią, zielenią lub żółcią: „Nawet jeśli tego nie widzimy, na płótnie zawsze zostaje coś z tej niebieskości. Ona ciągle tam jest” – mawiał. Czasem błękitny ptak traci pióra i kolory. Czasem przypomina raczej sępa.

[…]

Utwór teatralny ocenić można, tylko gdy grany jest na scenie. Ta osoba [Penny – przyp. aut.] może panu jedynie powiedzieć, że sztuka składa się z dwóch scen. W pierwszej Marcelle ma trzydzieści lat, trwa pokaz mody, a ona jest u szczytu sławy; w drugiej ma lat sześćdziesiąt i wraca tam, gdzie niegdyś zaznała chwały, by stwierdzić, że nie ma już dla niej miejsca na ziemi. Ton całości nadaje starannie uwypuklony cytat z Colette: „Żaden inny kobiecy zawód nie zawiera tylu potężnych czynników rozkładu moralnego co profesja modelki”. Tak mogłoby brzmieć epitafium Geneviève Fath. A może jest tak, że zawód modelki szczególnie przypada do gustu kobietom o wątpliwej moralności.

[…]

Przed stu laty w lokalu mieściła się piekarnia Boussard. Wiem, bo znalazłem kartkę pocztową z tego miejsca. Okoliczne kobiety ubierały się wówczas w białe, zapinane pod szyję bluzki i obszerne, szaroniebieskie spódnice sięgające stóp. Mężczyźni nosili kanotiery. Życie było może trudniejsze, oni jednak wyglądają na szczęśliwszych. Na prawdziwszych. Może przemawia przeze mnie zła wola, ale wydaje mi się, że pięćdziesiąt czy sto lat temu ludzie mieli więcej spójności. Nawet ich głupota musiała być głębsza.

[…]

Rue Championnet 183. Budynek Marcelle. Budynek imponujący, niemal pompatyczny. Świeżo otynkowany, słońce opromienia go różowo-złotymi refleksami. Fasada z muru ciosowego do wysokości pierwszego piętra, wyżej, po sam dach, żółte cegły. Mieszanka burżuazyjnego domu i – im wyżej się wzniesiemy – mieszkań w przystępnej cenie (tak zwanych HBM). Architektura typowa dla art déco. Z wykuszami przełamującymi monotonię linii, okrągłymi okienkami przywodzącymi na myśl statki parowe i transatlantyckie liniowce, których rosnąca popularność w latach dwudziestych była ogromną inspiracją dla stylu tej epoki. Duży fryz w połowie wysokości gmachu przedstawia stylizowane, pokryte emalią girlandy z róż. Brama z kutego żelaza układa się w koronę płatków. Piękna fasada. Nie ma co gadać. Luksus w całej okazałości. Marcelle mieszkała na szóstym piętrze. Unoszę wzrok i liczę kondygnacje. Na ostatniej mieszczą się pewnie malutkie kawalerki. Czytałem, że w budynku jest sto dwadzieścia osiem lokali. Pierre Bellemare mówił coś o dwustu dziesięciu rodzinach. Ale to Pierre Bellemare. Po obu stronach bramy widnieją inskrypcje wyryte w kamieniu. Po lewej: „Montandon i Durand, Architekci”; po prawej: „F. Mouly, budowniczy, 1929”. Montandon i Durand otrzymali w 1927 roku medal z pozłacanego srebra w konkursie na HBM, za zaprojektowanie „przystępnych cenowo domów rodzinnych” w Enghien. Firma F. Mouly wzniosła w latach dwudziestych wiele kamienic czynszowych w Paryżu, zwłaszcza w siódmej dzielnicy: na rue du Colonel Combes, avenue de Ségur i tak dalej. Nie ma więc wątpliwości, że chodzi o mieszkania dofinansowywane socjalnie, które tylko udają przepych.

[…]

Drzwi znajdują się na końcu korytarza, w głębi ślepej odnogi, toną w półmroku. Światło lampy sufitowej, zamontowanej zbyt daleko, nie sięga aż tutaj. To jak zła wróżba. Mieszkanie w tym miejscu powoduje natychmiastowe przygnębienie. Oznacza rozpacz. Cuchnie samotnością. Nie taką z wyboru. Samotnością narzuconą. Samotnością w barwie oberżyny. Nie taką, która wyzwala. By wrócić do domu, Marcelle musiała wniknąć w labirynt korytarzy niczym więzień wracający do celi. Naprawdę schowała się w szczurzej norze. Rozumiem, że nikt nie zauważył jej zniknięcia. Za życia pewnie ledwo zdawano sobie sprawę z jej obecności. Pewnie wszyscy ledwo zdają sobie sprawę z czegokolwiek, co się tu dzieje. Przytykam ucho do drzwi. Żadnego dźwięku. Jest i dzwonek.

[…]

Nie mogę znaleźć windy! Skręcam w jedną odnogę, później w inną, która donikąd nie prowadzi; jedynie do kolejnego korytarza. Początkowo mnie to nie niepokoi. Rozmyślam o Marcelle, rozmyślam o jej pustelni, rozmyślam o tym, że porzuciła ojcowskie mieszkanie na rue de Javel, gdzie mieszkała jeszcze w 1982 roku (świadczy o tym książka telefoniczna), by kupić tę maciupką klitkę na drugim końcu Paryża. Rozmyślam o tym, że przekroczyła Sekwanę, by zamieszkać w dziupli o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych, a w dziupli to mieszkają dzięcioły. Wiewiórki. Sikory. Puszczyki. A nawet nietoperze. Szaleństwo, ile zwierząt gnieździ się w dziuplach. Żeby tu mieszkać, trzeba być nietoperzem albo wiewiórką. Dzięciołem, sikorą lub puszczykiem. Trzeba lubić dziuple. Szkoda, że dziki nie mieszkają w dziuplach, bo Marcelle miała naprawdę dzikie szczęście, że trafiła jej się taka chata. Tego rodzaju refleksje mi towarzyszyły, gdy wędrowałem bez końca po korytarzach tak splątanych, że raptem zaczęły mi przypominać tunele czasoprzestrzenne. Albo zwoje mojego mózgu. Albo wątki historii Marcelle Pichon. Wszystkie te gmatwaniny jednocześnie. Najbardziej pokrętny z labiryntów. Jak wydostać się z tego pandemonium? Oto budynek gorszy od mrocznego lasu. Wciąż ląduję w tym samym miejscu, jakbym kręcił się w kółko, choć przez cały czas zmierzam prosto przed siebie. Ten budynek to pułapka. Nie potrafię nawet ponownie znaleźć drzwi numer dziewięć. Można by pomyśleć, że zniknęły. Wcale mi się to nie podoba. Czuję złowieszcze wibracje.

[…]

Od zawsze lękam się zaraźliwości mimetycznej. Wiem, że istnieje. Każdy z nas łatwo może stać się kimś innym, nikt zresztą nie jest w pełni sobą, bo mimo woli zostaje tym, czym inni chcą go uczynić, a ja czułem, że Marcelle Pichon, wykorzystując moją empatię skrywającą być może problemy z tożsamością, jest w stanie zmodyfikować moją osobowość. Zawładnęła moją wyobraźnią, przyciągała ją, tak jak zawrót głowy przyzywa pustkę. Tak jak niektóre pasożyty przejmują kontrolę nad istotą żywą i zmuszają ją, by działała na swoją niekwestionowaną szkodę. Nie potrzebowałem bynajmniej otwierać drzwi przed Marcelle Pichon; było już jednak za późno. Zainteresowanie nią i tym, co doprowadziło ją do śmierci głodowej, nie mogło istnieć, nie wydrążywszy we mnie otchłani. Wiedziałem, że przyjdzie mi za to zapłacić. Nie było szans na bezkarność i choć sam przed sobą nie ośmielałem się do tego przyznać, choć trzymałem ten lęk – ten lęk i tę pokusę – na dystans, przeczuwałem, że Marcelle Pichon może stać się moją Simone Choule [bohaterkę filmu „Lokator” Romana Polańskiego – przyp. aut.]. Bałem się, że zostanie moją Simone Choule.

[…]

Zebrałem różne świadectwa od kilkorga mieszkańców w podeszłym wieku i jakoś nie widziało mi się, bym miał opisywać te wszystkie pogawędki. Nuda na stronie wręcz mnie usypiała. Musiałem więc znaleźć coś bardziej ekscytującego (jeśli ośmielę się użyć tego słowa). Stąd para staruszków. Nie był to może dobry pomysł, ale na lepszy nie wpadłem. Za ich pośrednictwem mogłem przywołać panią B. (która w istocie była trochę głucha), panią E. i jej syna, nie zapominając o państwu G. Ze wszystkimi faktycznie rozmawiałem i wszyscy bez wyjątku byli bardzo mili, co chciałbym wyraźnie zaznaczyć. Pełni nieskalanej godności i rezerwy, podkreślam! Jednak słowa – i cień niepokoju, który stale mi towarzyszy – prześcignęły rzeczywistość, a ja dałem im się porwać. Zawładnął mną błękitny ptak. Pod względem narracyjnym takie rozwiązanie miało tę zaletę, że gwarantowało jedność czasu, miejsca i akcji. A to nie lada zaleta. Nigdy nie zapominam, że piszę książkę. To nie byle raport z dochodzenia administracyjnego. Moja opowieść jest tyleż relacją z absolutnie skrupulatnego śledztwa w sprawie Marcelle Pichon, co absolutnie subiektywnym sprawozdaniem ze śledztwa jako takiego, prowadzonego przez Bmore & Investigations. […] Wszystko, co zostało wyjawione, potwierdziłbym w sądzie. Alarm faktycznie wzbudziły spadające z sufitu czerwie (a nie smród!); mieszkanie 609 zajmuje obecnie student, a jego okno wychodzi wprost na kościół Sainte-Geneviève w dole; po śmierci Marcelle do jej studia rzeczywiście wprowadził się młody człowiek, który twierdził, że chce ją „pomścić”, i którego wyrzuciły dzieci Pichon przybyłe z zamiarem opróżnienia mieszkania; jeden z członków kwartetu Frères Jacques i karzeł Piéral istotnie mieszkali na rue Championnet 183, i tak dalej. To wszystko prawda! Przysięgam na swój honor. Swoją drogą, uwierzyłem we wszystko, co opowiedzieli mi lokatorzy. Dlaczego mieliby kłamać? Tylko ja miałem do napisania książkę.

[…]

Alain Arnaud [autor pierwszej książki o Marcelle Pichon – przyp. aut.] nie był zresztą zdziwiony, gdy ta osoba poinformowała go, że u Fatha sporo się z Niemcami sypiało. Jego zdaniem „ci ludzie mieli zerowy zmysł polityczny. Byli młodzi i chcieli korzystać z paryskiego życia, a przede wszystkim kochali się kochać”. Alain Arnaud należy do osób, które twierdzą, że nie nam osądzać ich z perspektywy czasu, bo nikt dziś nie może powiedzieć, co zrobiłby w 1940 roku. Zupełnie, jakby ludzie byli tylko tym, czym czynią ich okoliczności. Nie jest to zupełną nieprawdą.

[…]

Jednak najpiękniejsze, najbardziej zdumiewające, najbardziej symboliczne jest to, że śmierć Marcelle również dokonała się pod znakiem zaćmienia i to podwójnego, bo w roku 1984 miało miejsce zaćmienie Słońca (30 maja), natomiast rok później (4 maja 1985) – całkowite zaćmienie Księżyca! Był to rodzaj astralnego napomnienia, które prześladowało ją przez całe życie, bo jej egzystencja, od urodzenia aż do śmierci, przypominała długie i powolne zaćmienie. Na koniec, odchodząc z tego świata, sama ściągnęła na siebie zaćmienie, a śmierć na czterdzieści pięć dni przysłoniła jej życie. To dlatego nie możemy spojrzeć jej prosto w twarz, bo uszkodzilibyśmy sobie wzrok, możemy patrzeć jedynie przez przyciemniane szkła zwane również literaturą.

[…]

Oto, co dzieje się w pokoju 237 [nawiązanie do filmu Stanleya Kubricka „Lśnienie” – przyp. aut.]. Jeśli nie wolno do niego wchodzić, to dlatego, że skrywa tajemnicę życia, które – wpierw przepiękne i młode, naprawdę kuszące – bez ostrzeżenia, w momencie, gdy z zamkniętymi oczami całujemy je w usta, przeobraża się w coś odrażającego i potwornego. W coś vargasopodobnego (teraz już rozumiem, skąd mi się wzięła Duszka!). Cała Marcelle zawiera się w trzech minutach trwania tej sceny. A także wszystkie jej lęki. Od urodzenia w 1921 roku, przez wspaniałą, młodą kobietę, którą była, aż po swoją zmumifikowaną śmierć w 1984 roku. Aż do całkowitego rozkładu. To jak streszczenie w przyśpieszeniu. Oto, co naprawdę kryje się za drzwiami mieszkania 609 na rue Championnet 183. W tym tkwi sekret. Sekret Marcelle Pichon, ale nie tylko. Bo wszyscy wchodzimy do pokoju 237, w taki czy inny sposób. Jednak rozumieją to tylko ci, którzy mają „lśnienie”. Lśnienie to inne określenie błękitnego ptaka. A Marcelle je miała. W swoim szkolnym zeszycie równie dobrze mogła dzień po dniu, przez czterdzieści pięć dni głodówki, zapisywać w nieskończoność jedno i to samo zdanie, zawsze to samo zdanie: „All work and no play makes Jack a dull boy All work and no play makes Jack a dull boy All work and no play makes Jack a dull boy All work and no play makes Jack a dull boy” [tłum. z ang. „Wszystkie zajęcia bez rozrywki czynią Jacka nudnym chłopcem. Wszystkie zajęcia bez rozrywki czynią Jacka nudnym chłopcem. Wszystkie zajęcia bez rozrywki czynią Jacka nudnym chłopcem. Wszystkie zajęcia bez rozrywki czynią czyni Jacka nudnym chłopcem”.

[…]

Archiwum paryskie zaczęło wpuszczać gości dopiero 25 maja 2021 roku, a dwudziestego siódmego rano, tuż po otwarciu, byłem już na miejscu, gorączkowo kartkując dużą księgę, którą usłużnie wskazała mi dokumentalistka: w środku znajdowały się współrzędne rejestrów handlowych obejmujących lata 1920–1960. Sklasyfikowano je alfabetycznie według nazwisk, szybko wypatrzyłem więc literę D, szybko zanotowałem właściwe współrzędne i, szybki niczym błyskawica, popędziłem do jednego z udostępnionych w tym celu komputerów, by złożyć zamówienie na księgę D34U 3, po którym to ciągu znaków następowało jeszcze kilka cyfr, tych jednak, przyznaję z żalem, wówczas nie zanotowałem. Musiało minąć dobrych dwadzieścia minut, zanim archiwista, wydobywszy mój łup z trzewi budynku (oby nigdy nie wybuchł pożar, który obróciłby w popiół taki ogrom zarchiwizowanych skarbów!), wyświetlił mój numerek na wysoko zamontowanym ekraniku, który zawiadamia oczekujących w sali gości, że ich zamówienie jest gotowe. W kartonowym pudełku, które szybko szybko szybko zaniosłem z powrotem do swojego stanowiska, znajdowało się drugie pudełko, tym razem drewniane, długie, a wąskie. Zawierało ze sto niewielkich, ręcznie zapisanych fiszek z czegoś w rodzaju brystolu. Każda podawała nazwę spółki lub nazwisko rzemieślnika zaczynające się na literę D. Fiszki były stare, pożółkłe, miały pozaginane rogi, miejscami kruszyły się i często trzeba było je rozklejać, bo czas posklejał je ze sobą. Bardzo powoli przerzucałem kartoniki, jeden po drugim.

[…]

Mężczyzna, którego zdaniem „Paris Match” [francuski tygodnik ilustrowany – przyp. aut.]  kochała jak nikogo (choć wcale nie mamy obowiązku wierzyć „Paris Match”, co to, to nie). Paul! Słynny, tajemniczy Paul! Co za niespodzianka! Czy to możliwe, że monsieur Paul, z którym Marcelle pozowała nad brzegiem morza w latach sześćdziesiątych [patrz: zdjęcie z okładki – przyp. aut.], zawdzięcza wszystko, w sposób podprogowy, monsieur Paulowi z salonu Degasne lat trzydziestych? Że za jego pośrednictwem, z powodu jego imienia – tylko i wyłącznie z powodu jego imienia – choć nie zdawała sobie z tego sprawy (a on tym bardziej), Marcelle po trzydziestu latach odnowiła więź z Paulem, którego znała jako piętnastolatka? Z Paulem z zakładu fryzjerskiego Degasne, który niewątpliwie był mężczyzną, podczas gdy ona pozostawała dzieckiem, dlatego też kochała go potajemnie, nigdy nie ośmieliwszy się wyznać mu swoich uczuć. A jednak nigdy o nim nie zapomniała. Tak jak w przypadku mnie i mojej ciotki, choć tak naprawdę nie chodziło o nią, ale o efekt, który wywierała na mnie, gdy byłem podrostkiem. Marcelle zachowała owe uniesienia dla siebie. Pogrzebała je w najgłębszych zakamarkach swojego „ja” i wraz z upływem czasu zredukowała Paula do samego tylko imienia, do najprostszej formy wyrazu, do czystego brzmienia, słowa-talizmanu, na podobieństwo przechowywanego w głowie pliku skompresowanego tak, by nie zajmował miejsca w pamięci, gotowego jednak do dekompresji przy najbliższej sprzyjającej okazji, w momencie spotkania z innym Paulem. Wtedy jak za sprawą magii, tak jak zaprogramowane zawczasu słowo pogrąża człowieka w hipnozie, Marcelle odnalazła swoje dawne emocje w nietkniętym stanie, tam, gdzie zostawiła je przed trzydziestoma laty. Odnalazła obietnicę czekającą, by jej dotrzymano, pragnienie domagające się zaspokojenia, miłość od tak dawna czekającą, aby ją przeżyła, a wszystko dlatego, że poznała pewnego Paula, dla niej zaś nie istniał na świecie żaden inny Paul poza tym, który w okresie dorastania zrobił na niej tak silne wrażenie, toteż nieświadomie przystroiła stojącego przed nią mężczyznę w to potężne wspomnienie, nie bacząc na to, kim w istocie jest. Imiona są dla pożądania tym, czym woda dla elektryczności. To emocjonalne nadprzewodniki. Zupełnie jak zapach, który ma moc przywrócić nam ukochaną osobę i, wyczuty na ciele kogoś innego, bez naszej wiedzy na nowo ją ożywia. Otacza tego drugiego jej aurą.

[…]

Kawałek dalej billboard uliczny ogłasza, że do kin wchodzi Cruella, najnowsza produkcja Disneya. Na plakacie Emma Stone w stroju miłośniczki sado-maso, a na pierwszym planie napis wielkimi czerwono-białymi literami: „Nie zostaniesz LEGENDĄ, będąc MIŁA”. Na chwilę przystanąłem. Rozejrzałem się, czy typ w zielonej kurtce nie czai się gdzieś w pobliżu. Pomyślałem, że za czasów Marcelle Disney kierował do dzieci (i ich rodziców) przesłanie, że bohaterowie to ci mili. A teraz ten sam Disney wychwala zalety niegrzeczności. Super, pomyślałem. Fantastyczne odwrócenie systemu wartości, pomyślałem. Oto potworna Cruella de Mon ze 101 dalmatyńczyków (1961) sześćdziesiąt lat później stała się bohaterką, wzorem do naśladowania, nieprawdopodobną twarzą z afisza, kto będzie następny? – pomyślałem. Jeszcze przez chwilę trwałem w zamyśleniu, dość mocno przytłoczony, dumając, jakich dorosłych wyprodukują tego rodzaju slogany. Jeśli rzeczywistość znajduje odbicie w kinie, pomyślałem, to znaczy, że obracamy się teraz w świecie filmu animowanego. Wszyscy staliśmy się pieprzonymi postaciami z kreskówki, pomyślałem. I wszystko jasne, pomyślałem. Dzięki za cynk, Walt, pomyślałem, ruszając w przeciwnym kierunku. Choć Walt Disney to teraz konsorcjum akcjonariuszy, dla którego jedynym wyznacznikiem moralnym jest generowanie zysków. Co niewątpliwie wszystko tłumaczy.

[…]

Pamiętam moją córkę, gdy pod koniec filmu King Kong osuwa się na ziemię i umiera: nigdy nie widziałem, by tak płakała, miała siedem lat i nie potrafiła przestać, łzy spływały jej po policzkach, wciąż i wciąż, była zrozpaczona. To właśnie różni dzieci od dorosłych. Ci drudzy nie płaczą, gdy umiera King Kong. Zatracili tę umiejętność. Jeśli do oczu mimo wszystko napływają im łzy, nie należą do nich, nie są to bowiem łzy osoby dorosłej, lecz dziecka w ciele dorosłego. Szybciutko je ocierają. Życie przestało być dla nich poruszającą zabawą. Stało się bolączką. Stało się sumą złowieszczych zobowiązań. Przyszłość, wiara i siła, które w dzieciństwie były ich busolą, zmieniły się we wspomnienia, zmęczenie i porażkę. Dorośli o tym nie wiedzą, ale dzieci tylko udają, że żyją w ich świecie, ponieważ tak naprawdę obracają się w równoległym, sekretnym uniwersum, właśnie dlatego akceptują swoje otoczenie takim, jakie jest, jako coś, co je przerasta, a przez to ich nie dotyczy. I nie bez racji: są przecież małe. Później przyjdzie im za to zapłacić, przypomną sobie, czego im brakowało lub czego miały w nadmiarze, tu i ówdzie odkryją dziwne blizny i będą je rozdrapywać, by dowiedzieć się, co skrywają, jakie piekło chowa się zaszyte pod ich skórą. Tymczasem bawią się i idą naprzód, cierpią i idą naprzód, żyją i idą naprzód. Nie chodzi o to, że zapominają, po prostu nie obciążają się wspomnieniami, zbyt pochłonięte pośpiesznym marszem w przyszłość. Chroni je ich beztroska. Nie mają nawet świadomości, co się dzieje w wielkim świecie, i jako mała dziewczynka Marcelle nie podejrzewała pewnie, że jest nie tylko córką swoich rodziców, ale też dzieckiem III Republiki.

[…]

Widywało się nagrania Chińczyków powalanych przez koronawirusa na środku ulicy. Padali jak muchy. Nagle osuwali się na ziemię martwi. To było przerażające! Kim byli ci ludzie? Skąd się wzięły te obrazy? Pan wie? Nie mam zielonego pojęcia. Okej. Ta osoba tak tylko się zastanawia. Zapomniałem o tych ujęciach, ale to prawda, że dziś wydają się nieco przesadzone. No raczej w ogóle nie przypominało to objawów covida. Ta osoba wie, o czym mówi! Dobrze, jeśli ktoś ma jakieś informacje o Chińczykach, którzy padali na miejscu, prosimy, żeby się z nami skontaktował. Tymczasem ubiegłej nocy przechytrzyliśmy Wielkiego (Starszego?) Brata. Bardzo uważaliśmy na kamery monitoringu i wyjęliśmy karty SIM z telefonów, żeby nie mogli nas namierzyć. Z założenia nie mamy się czego bać. Mieliśmy też maski i bluzy z kapturem. Swoją drogą, fajna była ta pańska. Skąd, u diabła, wytrzasnął pan maskę z gaźnikiem Zenith o dwóch dyszach? Ta osoba myślała, że nie wolno przedstawiać wizerunku Proroka. Pani też była niezgorsza, Penny. Maska z Mysią to niebanalny pomysł. To nie była Mysia, to była zielona alga.

[…]

Chętnie zresztą zeznałbym pod przysięgą: nie istnieje żadne kontinuum między mną a kimkolwiek innym, zamieszkującym przeszłość, teraźniejszość czy mającym dopiero nadejść. Jestem jednoosobową wyrwą w historii. Mogę sobie być tym, kim jestem (białym heterykiem, ateistą, prywatnym detektywem…), ale bycie tym, kim jestem, to nie mój zawód. Gdyby ktoś mnie szukał, poruszam się po wąskim polu manewru i to tam można mnie znaleźć. Nigdzie indziej. Moim zawodem jest pozostawanie istotą ludzką. A to niełatwe zajęcie. Do tego bardzo słabo płatne. Niewielu z nas zresztą wykonuje tę pracę. Podobnie jak w szeregu innych dziedzin, człowiekiem się nie rodzimy, lecz się nim stajemy. Myślę, że w dzisiejszych czasach, które pędzą jak szalone (ku zatraceniu?), warto o tym przypominać. Warto także zaznaczyć, że kolonializm – gdy cudze terytoria zostały już podbite przez wojsko i spacyfikowane za pomocą jarzma – nie polegał wyłącznie na militarnej okupacji połączonej z zawłaszczaniem i wyzyskiwaniem lokalnych zasobów. Chodziło także o urzeczywistnienie „cywilizującej utopii” poprzez stworzenie społeczeństwa funkcjonującego zgodnie z nadrzędnymi wartościami „matki ojczyzny”, a może nawet, o ile to w ogóle możliwe, z wartościami jeszcze świetniejszymi, tutaj wszak można było zacząć od zera, skoro ziemia ta była czystą, niezapisaną, białą kartką. Ponieważ chodziło o p r z e o b r a ż e n i e ludzi.

[…]

Czy po wszystkim Anouar [drugi mąż Marcelle Pichon – przyp. aut.] zaczął płakać, chlipać i przepraszać jak małe dziecko, bo faceci bijący żony często płaczą, chlipią i przepraszają jak jakieś cholerne dzieci, a wtedy kobieta się rozczula, kobieta wpada w pułapkę. Kobieta bierze wszystko na siebie, na swoją miłość, jako dokładkę do ciosów, które przyjęła i które jeszcze przyjmie. Kobieta bierze wilka za owcę, tramwaj za pożądanie, aż dochodzi do przekonania, że to ona dzierży władzę, choć zapłaciła za nią wysoką cenę. Bo to on potrzebuje jej, o ona go przewyższa, panuje nad sytuacją, jest workiem treningowym, bez którego jego pięści trafiałyby w próżnię, biedne maleństwo potrzebujące miłości, to jemu jest źle, a skoro to jemu jest źle, źle na płaszczyźnie psychicznej, w takim razie to nie ona cierpi. Gdy człowiek nie był kochany w dzieciństwie, przyjmowanie ciosów może upodobnić się do otrzymywania miłości. Lepsze to niż nic.

[…]

Ramón Gómez de la Serna również się nie hamuje, jeśli ośmielę się tak to ująć, gdy pod koniec swojej książki Veuve blanche et noire (Czarno-biała wdowa) każe Christine powiedzieć: „Kiedy mój mąż był zazdrosny, bił mnie… To się nazywa kogoś ubóstwiać: człowiek okrucieństwem zwalcza wówczas sentymentalizm i naiwność! Nigdy nie żywił do mnie pogardy, ale nienawiść, nienawiść, która – widzę to wyraźnie – była miłością, miłością, miłością najwyższego rzędu…”. Natomiast Sylvia Plath, by zacytować przynajmniej jedną kobietę, w swoim wierszu Ta t u ś utrzymuje, że „kobiety kochają faszystę”.

[…]

W prawdziwym życiu mężczyźni są katami, brakuje za to formy żeńskiej od słowa „kat”. W prawdziwym życiu gówno jest wszędzie. Wszędzie przemoc. Prawie wszędzie. Bo jest też błękitny ptak. Na szczęście istnieje! Jeśli istoty pozaziemskie z definicji nie są ludźmi, jeśli z definicji ucieleśniają nieludzkość, wówczas są już wśród nas. I to w wielkiej liczbie. Powiedziałbym, że stanowią większość, bez rozróżnienia ze względu na płeć, rasę czy religię. I to już od bardzo, bardzo dawna.

[…]

W historii Marcelle nie ma nic wyjątkowego. Niestety. Istnieje mała, przecinająca czasoprzestrzeń wspólnota jednostek, które pewnego niepodobnego do innych dnia, dnia wielkiego postanowienia, podjęły decyzję, że zagłodzą się na śmierć, s k r u p u l a t n i e r e j e s t r u j ą c p r z e b i e g s w o j e j a g o n i i. Osoby te nie zadowalają się byciem ofiarą i katem, raną i nożem, uderzeniem i policzkiem, kończynami i kołem: odgrywają także rolę skrybów spisujących swój najdonośniej krzyczący głos, a to zmienia wszystko. Są heroldami heautontimoroumenosu, mniej poezji, a więcej rzeczywistości (która ma wszak swą własną poezję). Ich koniec różni się od innych głodowych samobójstw, o których Schopenhauer mawiał, że są „samobójstwami filozoficznymi” par excellence, ponieważ umieranie w ten zrezygnowany, bierny sposób uderza w same podstawy „(przebrzydłego) świata jako woli”, która jest źródłem wszelkich naszych cierpień na ziemi, bo zmusza nas, byśmy w celu dalszego istnienia nieustannie walczyli i cierpieli. Tak więc dobrowolni głodomorzy nie z a d a j ą sobie śmierci, lecz się jej ofiarują; nie p r a g n ą umrzeć, gdyż „zupełnie przestali pragnąć”. Ani mi w głowie podważać twierdzenia Schopenhauera (który zmarł raczej banalnie niż filozoficznie w 1860 roku, w wieku siedemdziesięciu dwóch lat, na zawał serca będący pokłosiem zapalenia płuc); gdyby jednak przeczytał dziennik agonii kupca z miasta S., co wydaje się możliwe, skoro ów powstał w 1818 roku, być może w mniejszym stopniu idealizowałby głodowe samobójstwo. Bo ci, którzy je wybierają, ewidentnie p o s t a n a w i a j ą umrzeć i można powiedzieć, że przez długie dni i tygodnie w a l c z ą zaciekle, by osiągnąć cel, który sobie wyznaczyli. Można powiedzieć, że zadają sobie kurewsko wielki trud, by doprowadzić sprawę do swojego własnego końca, i ostatecznie, przykro mi, Arthurze, ale trzeba przyznać, że zagłodzenie się na śmierć świadczy przede wszystkim o absolutnie fenomenalnym p r a g n i e n i u śmierci.

[…]

Nie znam mężczyzny ani kobiety, którzy na swój własny sposób nie byliby tym, czym uczyniło ich otoczenie, czy to na skutek prób dostosowania się do niego, czy w wyniku stawiania mu oporu, co w ujęciu geometrycznym na jedno wychodzi. Jesteśmy istotami społecznymi, co nie ma nic wspólnego z faktem, że gawędzimy w kafejkach z przyjaciółmi i nieznajomymi, a za to wiele wspólnego z niewiarygodną porowatością, która cechuje nas w zetknięciu ze światem zewnętrznym i naciskami, jakie ten wywiera na nasze ciała i umysły, czy będą to naciski społeczne, gospodarcze, rodzinne, uczuciowe, kulturowe, związane z bieżącymi wydarzeniami, czy jakie kto chce. Jeśli jacyś jesteśmy, to z pewnością ukształtowani. „Istnieją jaźnie, które w niektóre dni mogłyby zabić się z powodu zwykłej sprzeczności, i nie trzeba do tego być szaleńcem, szaleńcem namierzonym i skatalogowanym: wręcz przeciwnie, wystarczy pozostawać w dobrym zdrowiu i m i e ć r a c j ę p o s w o j e j s t r o n i e”. Jak mawiał Antonin Artaud. Co bardziej niż cokolwiek innego rujnuje duszę, podkopuje wiarę w siebie i innych i przepełnia człowieka odrazą względem życia, które podgryza jego „ja”, aż to zmieni się w czarną, wysuszoną kulkę? Mieć rację, a mimo to przegrać. Patrzeć, jak głupota, występek i nikczemność odnoszą nad nami zwycięstwo. Czuć się winnym zła, które nam wyrządzono.

[…]

Rzecz w tym, że posiadam bardzo mało szczegółów dotyczących ojca Marcelle, w przeciwieństwie do tych związanych z Eugénie Landré, jego żoną, matką Marcelle, która pewnego pięknego ranka zwinęła się, by już nigdy więcej nie dać znaku życia, wyszła ponownie za muzyka, przeniosła się z Paryża na przedmieścia. To niewiele, wystarczy jednak, by naszkicować portret, choćby całkowicie błędny. To dużo w porównaniu z tym, co wiem o Charles’u Pichonie. Żadne wieści na jego temat nie dotarły do moich uszu. Poza pewnością, że był fryzjerem i otrzymał imię po ojcu, jego życie, jego osobowość pozostają tajemnicą. Żadna, choćby niebezpośrednia wskazówka nie pozwala przypuszczać, jakim był człowiekiem. Nawet fakt, że Marcelle, zdaje się, bardzo go kochała, może mówić więcej o niej i jej braku miłości macierzyńskiej niż o nim samym. W pozostałych kwestiach Charles sprawia wrażenie ducha. Co samo w sobie jest jakąś informacją. Można domyślać się, że był mężczyzną bez historii. Fryzjerem jak każdy inny (nawet to zdanie nic właściwie nie znaczy). Który wiódł normalne, a nawet banalne, a nawet wymazane, a nawet nieistniejące życie (i znów, o egzystencji każdego z nas można powiedzieć to samo). A wszystko dlatego, że Historia nie zachowała żadnego śladu jego pobytu na ziemi. Historycy dobrze jednak znają ten przejaw tendencyjności: o przeszłości wiedzą tylko tyle, ile zmagazynowały archiwa, to zaś – jak już mówiłem – stanowi zaledwie maleńki ułamek tego, co naprawdę się wydarzyło (według astrofizyków dziesięć procent). Podobnie jak owi badacze przypominam tego faceta, który zgubił klucze w ciemności i teraz szuka ich u stóp latarni, bo tam, mówi, jest trochę światła.

[…]

I tak w 1904 roku fryzjer Antoine, przybyły z ojczystej Polski, wywołał w Deauville sensację swoją pierwszą „artystyczną fryzurą”. To jemu w 1912 roku intuicja podszepnęła, że krótkie włosy są przyszłością kobiety, która jeździła teraz automobilem, pracowała i uprawiała sport. Mowa, rzecz jasna, o kobiecie światowej – czy to z wielkiego świata, czy z moralnie wątpliwego półświatka. Nie o sprzedawczyni z rybnego na rogu lub robotnicy pochylonej nad obrabiarką. Nieważne, jego uczesanie na chłopczycę odniosło po wojnie sukces, uwalniając kobiecy wizerunek od bujnej czupryny związanej w kok równie ciężki i przytłaczający jak te noszone w XIX wieku, w zamian oferując „drobną główkę o jasnych liniach”. To posunięcie ściągnęło na Antoine’a nienawiść tych – a było ich wielu! – którzy upatrywali w nim „zabójcy kobiecości”. By chronić się przed złymi falami słanymi w jego stronę przez krytyków, Antoine spał w szklanej trumnie, którą kazał dla siebie wykonać specjalnie w tym celu. Tak opowiadali humoryści, by z niego zakpić.

[…]

To choreografia dłoni, ale także stóp. Trzeba tańczyć wokół głowy. Tak się rodzi ruch. Tak fryzjerowi udaje się przeobrazić myśli, które wyrastają nam z czaszek w postaci niesfornych kudłów, w ogród filozoficzny, w ocean, po którym ręka może nawigować swobodnie, bez ryzyka, że zaplącze się w kłębowisko wodorostów. Fryzura – zapalał się Charles – to cywilizacja w zasięgu wszystkich głów. To najlepsze, co ludzkość wynalazła od zarania dziejów. Fryzjer to zresztą najstarszy zawód świata. Słyszysz, Marcelle? (Lecz Marcelle już go nie słyszała). Włosy rosną przez całe życie, rosną każdego dnia, nigdy nie przestają rosnąć, toteż w każdej chwili przypominają ludziom, że są zwierzętami. Tak mężczyźni, jak i kobiety – dodawał z ponurym błyskiem w oku. – I tutaj zjawia się tatuś ze swoimi grzebieniami i nożyczkami. Niczym Zorro. Słuchasz, skarbie? Tata poskramia bestię! Odrąbuje zbuntowane kępki i kosmyki, przywraca porządek! – Marcelle miękko kiwała głową. Na moment otwierała oczy, gdy ojciec, potrząsając ją za ramię, zatrzymywał się przed Młodą kobietą podczas toalety Tycjana. Wykonywał szerokie gesty, nagle zaczynał mówić bardzo głośno: – Spójrz, Marcelle. Spójrz na tę grzywę. Na te obszerne marszczenia. Jakie złocenia! I ten wenecki blond. Wspaniały barwnik! By osiągnąć ten mglisty efekt, ówcześni fryzjerzy używali pomady wytwarzanej z wołowego szpiku kostnego wymieszanego z olejem z orzechów laskowych i, dla dodania włosom blasku, kapką soku z cytryny. Nazywano to „wołową pomadą”. Może właśnie ona znajduje się we flakonie trzymanym przez tę damę, tam, po prawej. Jakby to była reklama produktu. Rozumiesz? Ten obraz sam w sobie jest fryzjerskim manifestem. Krytycy sztuki twierdzą, że jest refleksją nad ulotnym charakterem piękna, mówią o alegorii upływającego czasu, ale to bzdura! Nic się nie znają! To reklama fryzjerów i stosowanych przez nich produktów. To się samo rzuca w oczy! Te dwa lustra, które trzyma mężczyzna po lewej, są po to, by dama mogła zobaczyć się z przodu i z tyłu i ocenić rezultaty. To dla fryzjera kluczowy moment. Moment, w którym klient jest zadowolony albo nie. W którym odkrywa swój nowy wygląd, a jeśli ten mu się nie spodoba, o, ho, ho. Tak się czasami zdarza. Tymczasem fryzjerzy mają zaledwie dwadzieścia minut, by nadać naturze pozory piękna i ładu. Przekształcić górę makaronu wyrastającą z czaszki w ucztę dla oczu. A przy okazji nie uciąć nikomu ucha i nie zadrasnąć skóry. Trzeba pracować z ogromną delikatnością. Nadgarstek zawsze musi zachowywać lekkość. My, pozostali, działamy na żywca. Tycjan poświęcił długie miesiące na uczesanie tej damy z pomocą swoich pędzli. Fryzjerstwo wymaga także wprawnego zarządzania czasem. W każdym razie mężczyzna po lewej to przedstawiciel tego fachu. Nie ma cienia wątpliwości. To twój tatuś przy pracy. To on, już w XVI wieku. Rozumiesz? Bez swojego fryzjera ta kobieta byłaby tylko puszystą biedaczką. Grubą krową. Zapamiętaj to sobie, moja mała, kochana Marcelle: to włosy czynią kobietę, a także mężczyznę. Nic innego. Cholerny Tycjan!

[…]

Mam jeszcze jeden: około trzystu lat przed Chrystusem Hegezjasz z Cyreny napisał książkę, którą jakiś dziennikarz, posługując się niepodrabialnym, branżowym językiem, określiłby dziś mianem „iście piekielnej”. Książkę przeklętą. Po pierwsze przepadła, ostały się tylko fragmenty; po drugie została zakazana przez króla-faraona Ptolemeusza, spowodowała bowiem falę samobójstw w całym królestwie. W tym miejscu należy wspomnieć, że w sposób tyleż elokwentny, co emocjonalny opowiadała o decyzji pewnego człowieka, który postanawia zagłodzić się na śmierć, ponieważ samobójstwo wydaje mu się jedyną r o z s ą d n ą opcją, biorąc pod uwagę:  

1)        niezliczone nieszczęścia, które czyhają na nas i zewsząd nas osaczają;

2)        cierpienia fizyczne, których obecność przytłacza nas lub przytłoczy;

3)        cierpienia moralne, przed którymi nie uciekniemy;

4)        przeszłość, po której pozostają nam, jeśli była szczęśliwa, tylko bezużyteczne żale, jeśli zaś była nieszczęśliwa, same posępne wspomnienia;

5)        straszliwą przyszłość, która nas czeka, przynoszącą najpierw starość, a później śmierć.

Oto, zdaniem Hegezjasza, pięć dobrych powodów, by zrzucić z siebie „brzemię istnienia”. Książka nosiła tytuł Abstynent lub, wedle niektórych źródeł, Samobójstwo przez post. Jeśli istnieje jakiś dobry żart, to jest nim życie. Na polu komedii nie ma sobie równych.

[…]

„Myślę, że chodzi o kobietę. Ze względu na charakter pisma: jest dość szeroki, a to – co do zasady – pewien znak. Skłaniam się więc ku tej hipotezie. To ułatwia mi też sprawę mentalnie. Pomaga wyobrazić sobie tę osobę”.

(To pierwsza rzecz, którą mówi mi Serge Lascar o swojej analizie grafologicznej pisma Marcelle. Przez telefon jego głos wydaje się przyjemny, spokojny. Nasz ekspert wypowiada się ostrożnie i czuję, że przez całą rozmowę [poinformowałem go, że aby nie umknęło mi nic z tego, co powie, nagrywam nas za pomocą zainstalowanej w telefonie apki] starannie waży słowa, absolutnie nie chce wygłaszać definitywnych prawd, stąpa jak po kruchym lodzie. Co dobrze o nim świadczy. Z drugiej strony wolałbym, by podzielił się ze mną swoimi najskrytszymi przemyśleniami, by przeszedł prosto do sedna Marcelle).

„Co natychmiast wyłania się z tego pisma, to pewna twardość, bardzo duże poczucie dyskomfortu. Walki toczonej ze sobą. A może z innymi. W każdym razie ta osoba nie jest spokojna. Jest czujna, skrajnie napięta. Do tego dochodzi niepokój. Niepokój, któremu bardzo trudno znaleźć ujście. To rzuca się w oczy jako pierwsze. Tekst wyraża coś ponurego, twardego, gwałtownego, konfliktowego. Wymierzoną w siebie agresję, silną i ciężką. To, co z niego bije, nie jest bynajmniej radosne. To mroczne pismo”.

(Punkt dla niego. W końcu Marcelle w tamtym czasie dosłownie umierała z głodu. Jeśli więc chodzi o poczucie komfortu, widywało się ludzi w lepszych sytuacjach).

„Pismo jest zamaszyste, kanciaste, z przewężeniami, z marszczeniami. Linie są nieharmonijne, z dziurami wewnątrz słów, lukami, wieloma przystankami, przerwami, zaś brzuszki liter wyglądają na spłaszczone. To skłania do przypuszczenia, że ta kobieta (w tym momencie potwierdzam, że faktycznie chodzi o kobietę, że miała na imię Marcelle, nie ma sensu dalej bawić się w suspens), dobrze, w takim razie Marcelle. Marcelle sprawia wrażenie, jakby prowadziła wojnę. Jest w niej coś wycofanego. Spętanego. Można wysnuć hipotezę o czymś w rodzaju samodyscypliny, którą bardzo trudno jej było nabyć, zaakceptować. Na początku przypominało to tresurę. Jakby ta edukacja kosztowała ją mnóstwo energii. Zmagała się z czymś, co nie w pełni przyswoiła. Możemy wyobrazić sobie frustracje, zakazy, braki, które nie pozwoliły jej rozkwitnąć. Poczucie, że odbiera trudną szkołę. Dla tej kobiety życie nie jest domeną przyjemności, co to, to nie. Ona stawia mu czoła, konfrontuje się z nim, nie przystosowując się jednak ani się nie integrując. Naprawdę dominuje tu poczucie nieustającej wojny, tak ze sobą, jak i z innymi. To bardzo uderzająca cecha jej charakteru pisma”.

[…]

Może istnieje związek między jej podciętymi skrzydłami a ojcem, który najprawdopodobniej podcinał jej włosy. Nie mówiąc już o tym, że modelką u Fatha była za okupacji. Nie wiemy, jak potoczyły się jej losy w momencie wyzwolenia. A jeśli ogolono jej głowę? Jeśli to wtedy coś w niej zamknęło się jak w skorupce? Spaprał pan sprawę, Bmore”. Jeszcze przez jakiś czas dyskutowaliśmy o tym, czego się dowiedzieliśmy, zastanawiając się, czy informacje udzielone przez Serge’a Lascara mogłyby odnosić się do kogokolwiek, zarówno do Marcelle, jak i kogoś innego. Kto w dzieciństwie nie przeżył jakiegoś dramatu? Kto nie grzęźnie we własnym życiu? I tak dalej. Mowa o uniwersalnych, niezmiennych czynnikach, którym brak jakiejkolwiek konkretności. Równie dobrze mogłyby dotyczyć mnie lub Penny. Nie ma nic prostszego niż sporządzenie profilu, w którym odnajdzie się każdy, j e ś l i t y l k o z e c h c e. W takiej sytuacji przykładamy słowa do siebie, nie zauważając, że nadajemy im znaczenie, które nam odpowiada. To się nazywa uleganie halucynacjom. Ponieważ sens jest zawsze tworzony, nigdy nie istnieje z wyprzedzeniem. I cóż, nie trzeba być jasnowidzem, żeby domyślić się wielkiego gniewu u kogoś, kto pisał o „klątwie ciążącej nad tym przebrzydłym światem”. Albo pewnej trudności w wyrażaniu siebie, skoro „jak zwykle nigdy nie mówimy prawdy” [cytat Marcelle z wywiadu udzielonego francuskiej telewizji na krótko przed śmiercią – przyp. aut.]. Niemniej dostrzeżenie brutalności Anouara Moualhiego na podstawie samego tylko podpisu przemawiało na korzyść analizy Serge’a Lascara. Co do tego byliśmy z Penny zgodni. Byliśmy przekonani.

[…]

Jednak najprościej będzie, jeśli po prostu oddam jej głos [ciąg dalszy analizy grafologicznej Serge’a Lascara – przyp. aut.]: „Co uderza u Marcelle (piszę „Marcelle”, choć na tamtym etapie Janine Maréchalle nie znała jeszcze jej imienia), to jej smutek. Uśmiecha się, lecz jej oczy wcale nie są wesołe. Na wszystkich zdjęciach ma tak zwane »wywrócone oczy«. Oznacza to, że poniżej tęczówki można dostrzec białko oka (twardówkę). Jej oczy wznoszą się ku górze, ku niebu, co jest oznaką przygnębienia, a nawet depresji. W niektórych momentach ta kobieta musiała być bardzo smutna”. „Miała dobrą energię. Twarz jest dość szeroka, Marcelle nie była chuchrem, miała więc całkiem sporo siły i mocy. Witalności. Jeśli jednak spojrzeć na jej profil, można zauważyć, że była »cofnięta czołowo«”. „Już tłumaczę. Po urodzeniu jesteśmy okrąglutkimi bobasami, które nasiąkają wszystkim, co je otacza. Ta faza rozwarcia trwa w teorii przez całe dzieciństwo. Ale w okresie dorastania twarz spłaszcza się po bokach i wysuwa do przodu. Czoło staje się nachylone, nos zostaje wypchnięty… Ten proces nazywamy cofnięciem bocznym. Przekłada się to na pęd ku światu, dynamizm, chęć odkrywania, podboju i tak dalej. Tyle tylko, że to pragnienie zderza się z rzeczywistością, ze społeczeństwem, z prawami, z innymi ludźmi, z władzą, z cenzurą… Nasze popędy zostają zahamowane, jednostka zaczyna pewne sprawy internalizować, nabiera dystansu, cenzuruje swoje zachowanie, pojmuje, że choć wciąż zderza się ze ścianą, to za każdym razem czyni postęp wewnętrzny. Jednym słowem: dojrzewa. Przestaje być nastolatkiem i staje się osobą dorosłą. To właśnie nazywamy cofnięciem czołowym. Rzecz w tym, że czoło Marcelle cofnięte jest a ż z a b a r d z o! Praktycznie nie widać u niej cofnięcia bocznego! W jej profilu wszystko przebiega jak od linijki, nic nie wystaje, nawet nos jest tylko troszeczkę wysunięty w przód. Mamy więc do czynienia z hipercofnięciem czołowym. Ta cecha naprawdę u niej dominuje. Zupełnie, jakby nigdy nie była młoda, jakby zbyt szybko dorosła. Nie dane jej było zaznać uniesień młodości. Zakazała ich sobie. Ogólnie rzecz biorąc, jest to znak bardzo surowego wychowania. Bardzo rygorystycznego. A w każdym razie takiego, które Marcelle odbierała jako surowe. Może zbyt wcześnie musiała wziąć na siebie obowiązki. Obowiązki, które na nią nałożono albo które sama sobie narzuciła. Jak na przykład zajmowanie się młodszym rodzeństwem po śmierci rodziców. Tak czy siak, to na niej zaciążyło. Wyraźnie widać, że ta kobieta przez całe życie szła z kulą u nogi, która przeszkadzała jej w spełnianiu pragnień i aspiracji. Niosła brzemię, które było dla niej za ciężkie, przez co nie mogła rozkwitnąć. Miała siłę, witalność, ale sama się krępowała, nieustannie się hamowała, aż zabroniła sobie żyć. Wiele u tej kobiety frustracji. Moim zdaniem w dzieciństwie za dużo się nie bawiła. Gdy była mała, musiało stać się coś, co podcięło jej skrzydła”. „Jej czoło jest przede wszystkim płaskie, zupełnie proste, Marcelle stale znajduje się więc w odwrocie; ale jest też nieco wypukłe u szczytu, co wskazuje na bujną wyobraźnię. Krągłość w strefie wyobrażeniowej oznacza, że miała dostęp do świata idei, do świata duchowości, do wszystkiego, co wykracza poza niezbędność i codzienność. Mogły ją interesować religia lub ezoteryka. A także siły nadprzyrodzone. Możliwe, że pasjonowała się astrologią, numerologią, takimi rzeczami”. „Często zdarza się, że osoby cofnięte czołowo zakochują się w kimś bardziej bocznym od siebie. Żyją zapośredniczonym dynamizmem człowieka, w którym się zakochali, bo zawsze zakochujemy się w wyidealizowanej projekcji tego, czym sami nie jesteśmy. Tak jest w przypadku mężczyzny ze zdjęcia (chodzi o monsieur Paula). On z kolei jest cofnięty bocznie. Wysuwa się, prze naprzód, podczas gdy ona twardo stoi w miejscu. Problem z takimi parami polega na tym, że zawsze docierają do momentu, w którym to, co jedno w drugim pokochało, raptem staje się czymś, czego nie może już u niego znieść. Jeśli to drugie jest ruchliwe, podczas gdy my jesteśmy flegmatyczni, nie możemy już patrzeć, jak tamto się kręci. To działa też w drugą stronę. Osobę, którą wcześniej pociągał spokój partnera, nachodzi w końcu ochota, by dać mu kuksańca, byle tylko trochę nim potrząsnąć i skłonić go do reakcji; jednak im bardziej nim potrząsa, tym mniej ten reaguje, taka już bowiem jego natura, że pozostaje spokojny i nie ma innych strategii obronnych”.

[…]

Gdybym zamierzał skonfrontować grafologię z morfopsychologią i w świetle zaprezentowanych rezultatów wydrwić te pseudonaukowe bzdury, zwijając się przy tym ze śmiechu, byłbym w kropce. W wielu względach obie analizy, bez jakichkolwiek narad, mimo że podążały zupełnie innymi drogami, prezentują zdumiewająco spójne wnioski, szkicując portret kobiety, której p o d c i ę t o s k r z y d ł a. W wyniku jakiegoś podstawowego b r a k u. A także s z t y w n e g o w y c h o w a n i a, które na bardzo wczesnym etapie n i e p o z w o l i ł o j e j r o z k w i t n ą ć, zniszczyło jej aspiracje, czyniąc z niej istotę sfrustrowaną. Istotę nieszczęśliwą. Istotę surową wobec siebie i innych. Istotę skrytą, zamkniętą w sobie niczym muszla, nieufną wobec emocji, zarówno własnych, jak i cudzych, która c h r o n i ł a s i ę za wznoszonymi wokół siebie barierami, za kolczastymi murami, zamiast otworzyć się i dać swobodę swoim niemałym przecież uczuciom i pragnieniom. Osobę, która – jak powiedziała zresztą Marcelle w wywiadzie z Anne Gaillard – nie była tą smutną kobietą, za którą wszyscy ją uważali, nie, bynajmniej! – tyle, że właśnie była nią, bo to z niej uczyniono. Chciałaby odgrywać jakąś rolę, ale na nieszczęście tą jej przeznaczoną była jej własna. Ważna jest fraza „na nieszczęście”. W końcu Marcelle była bardzo samoświadoma.

[…]

Gdy Marcelle kazała na grobie ojca napisać: „bez słabości prowadzisz mnie ku wiecznej prawdzie, z wyrazami mojej miłości i nieskończonego smutku”, o jakiej „wiecznej prawdzie” mówiła? O jakich „wyrazach miłości”? Jakim „nieskończonym smutku”? Jeśli nie o smutku małej dziewczynki prowadzonej „bez słabości” ku unicestwieniu. Marcelle, taka, jaką wyobrażam ją sobie teraz, przez całe życie powstrzymywała krzyk; a na końcu ten krzyk porwał ją ze sobą.

[…]

Skoro w latach 1968–1984 Marcelle nie pracowała, co robiła całymi dniami? CO ROBIŁA CAŁYMI DNIAMI? Czym wypełniała czas? Dzień jest długi, zwłaszcza dzień po dniu, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Czas jest długi, kiedy nic go już nie strukturyzuje. Kiedy wydany jest na pastwę własnej długotrwałości. Staje się bezkształtny, o rozmytych konturach. Nic już nie wypełnia jego pustki. Nic nie nadaje rytmu godzinom i minutom. Nikt nie zaczarowuje go ani nawet na moment nie odwraca od niego naszej uwagi. Dlatego większość ludzi pracuje i chce pracować. Toczy wojny lub uprawia miłość. Byle tylko mieć czym zająć ręce, choćby to było coś idiotycznego czy odrażającego. To sposób na zapłacenie trybutu głodowi, który – nigdy nienasycony – bez końca pożera nas od środka, co dwanaście godzin zaczynając od nowa. Sposób na umknięcie lękowi przed czasem. Na niepogrążenie się w jego nicości. Niestanie się czystym jego upływem pośród pustki. Zapomnienie o tym sączeniu się bez końca, kropla po kropli, ku śmierci.

[…]

Jak dla mnie jej codzienność przypominała los Jeanne Dielman [też modelki – przyp. aut.]. Wyobrażam ją sobie jako równie monomaniakalną i sztywną. Trzymającą się w kupie wyłącznie za sprawą dyscypliny, którą zaciekle narzucała sobie każdego dnia. Po śmierci ojca żyjącą tak, jak żyła z nim za jego życia, ani na jotę nieodstępującą od swoich zwyczajów, dzięki czemu mogła zanegować ból płynący z jego odejścia, przekonać samą siebie, że nic się nie zmieniło, że wszystko jest w porządku, że wciąż sprawuje kontrolę nad swoim losem, bo sprawowanie nad nim kontroli było jedynym, co jej pozostało, jeśli miała się nie rozsypać. Proszę spojrzeć na jej postawę w dokumencie Anne Gaillard! Na jej ubiór! Na to, jak kłamie w sprawie swojego wieku i stanu cywilnego! W tamtych czasach przeznaczeniem kobiet było usługiwanie mężczyznom, grzeczne zostawanie w domu i prowadzenie gospodarstwa aż po neurastenię w najczystszej postaci. Jedyne pytanie brzmi: jak długo potrwa to szaleństwo? To martwe życie, tak jak mówi się o martwym naskórku? To nieskończone tłumienie siebie? Zanim wszystko się rozreguluje? Zanim nastąpi k a p i t u l a c j a? Wystarczy maleńkie ziarnko piasku, by maszyna się wykoleiła. Kilka ziemniaków moczących się w garnku z ciepłą wodą albo trzy pary skarpet moczących się w miednicy z zimną. Proszę nie zwracać na mnie uwagi, Penny, głośno myślę. I to nagle o kimś innym. Mniejsza z tym. Wystarczy pęknięcie na suficie, malutkie, nieprzewidziane zdarzenie, byle co i tyle co nic, żeby wszystko raptem się zawaliło. By przerwać tamy. By świat zewnętrzny wdarł się do środka, unosząc wszystko na swojej fali, a potem jest już za późno. Chodzi o zabicie tego nieżycia, by wreszcie się od niego uwolnić, czy to przez zagłodzenie się na śmierć, czy wbicie nożyczek w szyję gościa, który zadzwonił do drzwi o siedemnastej – cóż, nie był to jego szczęśliwy dzień. Nie ma w tym nic bardziej skomplikowanego, Penny. Wszystko się zgadza. Jeanne i Marcelle to siostry w szaleństwie.

[…]

Ponieważ czas to pieniądz i nie należało go marnować, pani K. szybciutko zmrużyła oczy, tak bym zrozumiał, że próbuje nawiązać kontakt z duchem Marcelle, bo tak właśnie robimy, usiłując dostrzec punkcik znajdujący się daleko na horyzoncie: mrużymy oczy i najwyraźniej w tej sytuacji mrużenie oczu pozwalało zajrzeć równie daleko w czas i przestrzeń, a nawet w zaświaty, działało też, gdy człowiek chciał się połączyć z krainą cieni. No i tak. O uzgodnionej godzinie, na komendę, pani K. zmrużyła oczy i bach! zaczęła „widzieć” różne rzeczy, gdy tylko wyjaśniłem, że chciałbym dowiedzieć się więcej o pewnej kobiecie, urodzonej w 1921 i zmarłej w 1984 roku, która nazywała się Marcelle Pichon. (Dodam, że na tamtym etapie nie zdradziłem nic więcej o Marcelle ani o jej śmierci, ani o jej matce, ani o niczym!). Pierwsze odczucie, jakie mnie nachodzi, to że mowa o kimś bardzo kłopotliwym, bardzo ambiwalentnym. Nie czuję się z tą osobą komfortowo. Mam wrażenie, że chodzi o kobietę zupełnie rozdwojoną. Nie chcę ferować wyroków, ale dostrzegam kogoś, kto mógł robić dziwne rzeczy. Rzeczy niezgodne z moralnością, jeśli pan chce.

[…]

Mówi pan, że prawie nigdy w życiu nie pracowała… Czy mógłby mi pan pokazać jej zdjęcie? (Wysyłam jej na Skypie fotografię Marcelle z króliczkiem, moja rozmówczyni spogląda na nią, koncentruje się, mruży oczy, milczy przez chwilę). Ojojoj! Ta kobieta mnie przeraża! Wspominałam już panu o manipulacji… Ładniutka dziewczynka, która ma dziury w historii rodziny, myślałam o ojcu, ale rzecz dotyczy matki, zgoda, ale ona, ta mała dziewczynka, ona knuje, steruje wszystkimi za pomocą uczuć i urody, a tu, widząc ją jako dorosłą, waham się między psychopatią a paranoją! Tutaj schodzimy do piekieł. Ach, tak! To ktoś, kto nie potrafi negocjować z innymi, kto tego nie znosi… Naprawdę chodzi o swego rodzaju władzę, jest tu przemoc, jest a n o r m a l n a determinacja. I dużo gniewu, wściekłości! Widzę, że to coś panu mówi. Dobrze. Ta kobieta uważa się za centrum świata i żąda, by ludzie byli jej posłuszni. To osoba, która tkwi w samotności, ale nie w nieszczęśliwej samotności kogoś zamkniętego lub opuszczonego; to samotność paranoiczna, samotność na szczycie. Drugi człowiek może wybierać jedynie między ujarzmieniem jej a zostaniem ukaranym. Według niej ludzie powinni być na jej usługi. Takie odczucia natychmiast budzi we mnie to zdjęcie.

[…]

Istnieje postać, która może panu pomóc w zrozumieniu pańskiej Marcelle, nazywa się Luka Rocco Magnotta. Wie pan, kim on jest? Zabił swojego chińskiego kochanka, a następnie zjadł jego ciało. Wcześniej był facetem do towarzystwa, trochę grał w pornosach, chodził na castingi telewizyjne, bo chciał za wszelką cenę zyskać sławę. Jeśli spojrzy pan na jego zdjęcie, zobaczy pan, że był bardzo ładny. Stawiał wszystko na swój wygląd. To jednak nie działało, bo był zbyt szalony, zbyt skupiony na sobie. Żeby zdobyć sławę, lansował się w internecie za pośrednictwem dziesiątek profili poświęconych jego glorii, posunął się nawet do rozpowszechniania filmików, na których torturował kocięta. U niego także wystąpiła mieszanka psychopatii i problemów psychiatrycznych. Dostrzeże pan tę samą głupotę co u Marcelle. To samo mroczne szaleństwo. Magnotta był przekonany, że jest przeznaczony do wielkości, i dostał to, czego chciał, zabijając swojego chińskiego kochanka i publikując nagranie, na którym opycha się jego zwłokami. A dzięki pana książce ta pańska dama też zyska światową sławę. Może nie światową, no ale…

[…]

W istocie do tej pory Penny i ja zakładaliśmy, że by zabić się w sposób, w jaki się zabiła, Marcelle musiała być o f i a r ą, choć nie wiedzieliśmy czego właściwie, jaki „przebrzydły świat”, który przeklęła tuż przed śmiercią, pchnął ją na tę ścieżkę. Ustalanie, co jej się przydarzyło, oznaczało także badanie, co spowodowało jej nieszczęście. I znaleźliśmy odpowiedź: Marcelle w wieku siedmiu lat została porzucona przez matkę, zaznała okupacji i jej ekscesów, a może jej krzywd, doświadczyła przemocy małżeńskiej: czego chcieć więcej? Mieliśmy naszą Marcelle. Mieliśmy naszą ofiarę. Mogliśmy swobodnie żałować jej i ją hołubić. A tu proszę, pani K. wywróciła wszystko na lewą stronę – a może na prawą. Oto Marcelle nie była już ofiarą, lecz katem. Marcelle, której nikt nie uczynił nieszczęśliwą, bo sama zmajstrowała swoje nieszczęście. Bo gniła od środka. Marcelle tak różna od naszej, że zachwiała naszym wyjściowym postulatem. Obaliła nasz najważniejszy pewnik, wedle którego jej postać bez dwóch zdań była „poruszająca”.

[…]

Oto, dlaczego powinniśmy dziękować pani K. Pozwoliła nam zrozumieć, że nasza wspaniałomyślność w stosunku do Marcelle była sztuczna. Była przypuszczeniem, które należało zdekonstruować, jeśli chcieliśmy mieć szansę dojść prawdy niebędącej tą utkaną przez nas z afektów tak potężnie sentymentalnych, jak i przerażająco ideologicznych, a nawet mocno seksistowskich. Z afektów jednocześnie konsensualnych i z góry ustalonych, zajadle życzliwych, żałośnie zgodnych z duchem czasów. Bez pani K., bez Marcelle pani K., zabrakłoby nam fragmentu układanki, bez którego ta w żadnym razie nie mogłaby być kompletna. Do samego końca wierzylibyśmy, że rozmawiamy o Marcelle, podczas gdy rozmawialibyśmy o nas, a ściślej rzecz biorąc, o jednym z nas przesiąkniętym podświadomością zbiorową, duchem czasów i dobrą wolą, c h r z e ś c i j a ń s k ą postawą. Ta informacja warta była trzysta siedemdziesiąt euro. Kto powiedział, że Marcelle była kimś dobrym albo że musiała nim być? Gdy zaczynamy na coś patrzeć, trzeba też objąć wzrokiem własne spojrzenie, trzeba umieścić się na obrazie, trzeba wstąpić w swoją wizję, w przeciwnym razie widzi się tylko to, co chce się widzieć, a nie to, co jest. A jeśli Marcelle była psychopatką o skłonnościach paranoidalnych, co by to zmieniło? Wiele zwierząt zmienia barwy na przestrzeni swojego życia, jak konie lipicańskie [niezbyt duży, raczej masywny koń o zwięzłej budowie i wysoko osadzonej, silnie umięśnionej szyi – przyp. aut.], te niewielkie, barokowe stworzenia, które rodzą się całkiem czarne i stają się całkiem białe. Może z Marcelle było zupełnie na odwrót, ale miała przecież prawo przeobrazić się w toku naszego śledztwa. Tak czy siak, to nie my ją wybraliśmy. To Marcelle narzuciła mi się pewnego majowego wieczoru 1986 roku za sprawą późnej emisji, którą usłyszałem w radiu, podczas gdy moje życie uczuciowe przypominało akurat wrak statku, coś takiego, jakby przez przypadek. To Marcelle miała mi coś do powiedzenia. Albo raczej: to ona miała coś do powiedzenia o mnie, a nie ja miałem coś do powiedzenia o niej. Moje uczucie względem Marcelle zrodziło się w tamtym momencie. Posłużyło za trampolinę całemu ciągowi dalszemu. Za zjeżdżalnię.

[…]

Fakt, że profil astralny Marcelle na powrót nas z nią godzi. Jeśli jej Niebo mówi prawdę, była kobietą pełną pasji, ekscentryczną, zakochaną w wolności, dla której inni ludzie bardzo się liczyli. Była „niezwyczajnym” Wodnikiem. Podobnie jak Maude od Harolda, była postacią „barwną”! Co czyni ją b a r d z o sympatyczną. To jak promyk słońca! To zmienia nasze widzenie! Naprawdę tego potrzebowaliśmy, prawda? Bo Marcelle prowadziła nas prosto w depresję. Okazuje się jednak, że miłość ją rozczarowała, przyjaciele zawiedli, życie zdradziło. Zbyt dużo inwestowała w ludzi i uczucia. I to ją zgubiło. Stawianie na ludzi i uczucia to zawsze zły pomysł. W dziewięciu przypadkach na dziesięć człowiek kończy z nosem w gównie. Na dnie studni. To błąd, za który płaci się po stokroć.

[…]

Penny miała rację. Między mną a Marcelle było coś niebanalnego. Nie wszystko w człowieku jest racjonalne. Znajdzie się też miejsce na przygody wykraczające poza zwyczajność. Ci, którzy w to nie wierzą, nie wiedzą, co tracą. Boją się własnej wyobraźni. Sądzą pewnie, że rozum służy do tego, by oddzielać racjonalne od nieracjonalnego, podobnie jak niegdyś religie dyktowały, co jest dobre, a co złe. Tyle tylko, że rozum to nie kult. To coś, co pozwala nie na wykluczenie irracjonalności i nierozsądku, lecz włączenie ich do swojego świata w celu wyodrębnienia ich logiki i uczynienia ich zrozumiałymi. W przeciwnym razie rozumność będzie jedynie wiarą jak każda inna. Zakamuflowanym obskurantyzmem.

[…]

Bo od samych siebie nie jesteś w stanie się wyswobodzić, zwłaszcza od swobód, na które sobie pozwalamy. Nie posiadamy klucza do naszej jaźni. Potrzebujemy kogoś, kto skruszy nasze mury. Kto przepiłuje nasze kraty. Przełamie nasze opory. Otworzy nasze okna na oścież i wyrzuci nas na ulicę. Przejdzie przez nasze lustro. W końcu nas wybawi. Zabije nas, byśmy wreszcie mogli narodzić się z nas samych. I wykazujemy niezawodny instynkt, gdy trzeba znaleźć anioła, który nas zlikwiduje. Bestię, która nas ukrzyżuje. Nigdy nie mylimy się co do tego lub tej, których później nazwiemy swoimi oprawcami i których jako takich będziemy nienawidzić, bo w pełni na to zasługują. Nie powiemy jednak, że wcześniej byli instrumentem naszego wyzwolenia. Bez nich bowiem nigdy nie wyzbylibyśmy się naiwności. Nie wiedzielibyśmy nic o miłości ani o tym, co się za tym słowem kryje. Nie przeżylibyśmy nic, co moglibyśmy nazwać własnym. N i e m i e l i b y ś m y n i c d o p o w i e d z e n i a. Ryzykujemy, że skończymy posiekani na miazgę, absolutnie sami i zrozpaczeni, naznaczeni rozgrzanym do czerwoności żelazem, a następnie zgorzkniali, zranieni, krusi, zgryźliwi, poniżeni, jak po amputacji, na wskroś przerażeni, że straciliśmy to, od czego wszak chcieliśmy się uwolnić. Tak, to wysoka cena. Bardzo wysoka! Na dodatek robota została spartaczona.

[…]

Nasze społeczeństwo odnosi sukcesy, na jakie zasługuje, a tak nawiasem mówiąc, to jednak szaleństwo: od czasu wynalezienia rolnictwa w neolicie ludzkość może pochwalić się olbrzymimi postępami w rozlicznych dziedzinach (medycyna, energetyka, żywienie, transport, architektura, technologia, nauki ścisłe…), ale nie w domenie społecznej. Pod względem społecznym ludzkość ani na jotę nie odstąpiła od nierówności, które ją strukturyzują, wręcz przeciwnie, przepaść między bogatymi (silnymi) a biednymi (słabymi) bez przerwy się pogłębia. Człowiek wynalazł koło, opanował ogień i żelazo, udomowił naturę i wzniósł katedry, znalazł szczepionki i zbudował olbrzymie miasta, zdołał dotrzeć na Księżyc, a teraz kieruje swoją uwagę ku Marsowi, rozszczepił jądro atomowe i zdetonował bombę nuklearną, potrafi manipulować genomem istot żywych oraz światłem na poziomie fotonów, ale w kwestii tego, że niektórzy posiadają (za) dużo, a inni (prawie) nic: zero progresu. Żadnej prawdziwej chęci rozwiązania tego problemu. W tej sprawie ludzkość wciąż przyświeca sobie świeczką, porąbane, nie?

[…]

Najbardziej przejmujący obraz tych igrzysk [w Los Angeles – przyp. aut.] stanowiła bez wątpienia Szwajcarka Gabriela Andersen-Schiess, która ukończyła maraton, chwiejąc się na nogach, nieprzytomna, totalnie odwodniona i oszołomiona, w stanie skrajnego wycieńczenia, z rękami i głową kiwającymi się we wszystkie strony, z duszącymi się ustami, z nogami tak zdrętwiałymi, tak sparaliżowanymi skurczami, że sunęła po torze zygzakiem niczym kukła z powyłamywanymi stawami, nie mogąc już postawić ani kroku więcej i mimo wszystko się na to zdobywając, dzięki odwadze i pokonywaniu własnych ograniczeń, a przede wszystkim dzięki sile woli, ponieważ wola Gabrieli Andersen-Schiess tak postanowiła. Ponieważ duch jest silniejszy niż materia. Jeśli zechce, może kazać ciału dotrzeć do krańca jego możliwości, a nawet poza granice cierpienia. Tak jak się zajeżdża konia. Jak traktuje się niewolnika, galernika albo zwierzę pociągowe, które można zamęczyć pracą, wszak jest tylko niewolnikiem, galernikiem, zwierzęciem pociągowym. Retransmitowane niemal na żywo nagranie obiegło świat. Mimo że dotarła dwadzieścia minut po zwyciężczyni, Gabriela Andersen-Schiess natychmiast stała się „sławą lekkoatletyki”. Jak pisały gazety, „cierpienie miało odtąd jej oblicze”. Nie pisały natomiast, że Szwajcarka uosabiała odtąd przymus odniesienia sukcesu w bezlitosnym świecie złota, srebra i brązu, nawet jeśli człowiek docierał na metę jako jeden z ostatnich, właśnie dlatego, że docierał na metę jako jeden z ostatnich, byle tylko mimo wszystko ukończyć bieg, nie zostać zdyskwalifikowanym ani odesłanym na ławkę, tylko nie to, nie po tych wszystkich poświęceniach, by zajść tak daleko, i to słowo, „poświęcenie”, które regularnie pada z ust sportowców: za każdym razem wprawia mnie w dyskomfort. Kojarzy się z „rytuałem zniszczenia odprawianym na cześć bóstwa”. Kojarzy się z „ofiarami przebłagalnymi” i czy Marcelle widziała te obrazy?

[…]

Ta piosenka nosi tytuł Florence. Muzykę i słowa napisał Claude Barzotti. Pierwsza zwrotka zaczyna się tak:

„Głęboko w jej oczach kolor nieba się palił,

A jej włosy pieściły wiatry z oddali.

Bogactwo kobiecych sekretów posiadła,

W zagłębieniu jej dłoni czułość przysiadła”.

Refren również obfituje w częstochowskie rymy:

„Florence, Florence, gdzie zniknęłaś,

Florence, szukam wciąż twojego cienia,

Florence, wciąż o tobie myślę,

Wciąż tańczysz w moim umyśle,

Wciąż myślę o nas razem”.

[…]

Wszystko wskazuje, że Marcelle c h c i a ł a umrzeć; tymczasem uczestnicy i uczestniczki strajków głodowych nie chcą umierać: kładą na szali swoje życie, by uzyskać coś, co cenią bardziej niż istnienie, ryzykując, że stracą je, jeśli będzie trzeba. Włączają ciało do gry w bardzo konkretnym celu. W przypadku więźniów z IRA [z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku – przyp. aut.] chodziło o godność polityczną i zakończenie angielskiej opresji. Było to również nawiązanie (w sposób epigenetyczny?) do wielkiego głodu, który z winy pleśni i brytyjskiej administracji kolonialnej w latach 1845–1851 doprowadził do śmierci miliona Irlandczyków. Nic dziwnego, te same przyczyny powodują takie same skutki. W przypadku Marion Wallace Dunlop i angielskich sufrażystek, które w drugiej dekadzie XX wieku bywały aresztowane za zakłócanie porządku publicznego i już wtedy prowadziły w więzieniu strajki głodowe, chodziło o to, by kobiety otrzymały prawo głosu. Aby „przełamać” ich opór, policja wypuszczała je po trzech dniach, by zamknąć je natychmiast, gdy tylko się posilą, i tak w kółko, a wszystko na mocy wprowadzonej w 1913 roku ustawy zwanej „prawem kotka i myszki” (Mouse and Cat Act). W średniowiecznej Irlandii w prawie brehonów [starożytni i średniowieczni interpretatorzy prawa w Irlandii, z czasem pełniący także funkcje sędziów – przyp. aut.] stało, że wierzyciel może pójść pościć pod drzwiami dłużnika, dopóki ten nie spłaci w końcu należności. Akt „siadania w oczekiwaniu na śmierć” był prawnie uznawany także w starożytnej Grecji, Persji i Indiach. Według świetnie udokumentowanego badania socjologa Damiena Lecarpentiera, które właśnie czytam (wyrazy wdzięczności…), strajki głodowe były we Francji domeną algierskich więźniów i obdżektorów podczas wojny w Algierii. A później emigrantów zarobkowych na początku, jak się składa, lat osiemdziesiątych. Odmowa przyjmowania pokarmów zawsze była środkiem mającym na celu uzyskanie zadośćuczynienia i poszanowania swoich praw (nawet w dyktaturach!). To ostatnie narzędzie protestu, do którego może się uciec jednostka walcząca przeciwko władzy lub autorytetom, które uciskają ją, negują, wyszydzają. Niesie z sobą n a d z i e j ę. Świadczy o wytrwałości Dawida, który – stając wobec Goliata tym odważniej, że stale opada z sił – rzuca wyzwanie potężniejszemu od siebie. Czasem w sposób prześmiewczy, który staje się wiralem [zabawna lub poruszająca treść w formie zdjęcia, krótkiego filmu, grafiki itp. – przyp. aut.]: w 1988 roku pewien lyoński emeryt rozpoczął strajk głodowy przeciwko zakazowi wyprowadzania psów w parku Chambovet.

[…]

Pierwszy raz od trzech lat czułem się gównianie. Czułem się jak André Breton kciukiem wymazujący trąbę mamuta namalowanego ponad dwadzieścia tysięcy lat wcześniej na ścianie jaskini Pech Merle, w departamencie Corrèze. Artysta chciał dotknąć palcem tego naskalnego arcydzieła, sprawdzić, w jaki sposób stworzyli je nasi dalecy przodkowie, i wszystko spierdolił. Dokonał aktu wandalizmu. WYMAZAŁ trąbę słonia! […] André Breton z wyższością zareagował na oburzone krzyki strażnika z jaskini Pech Merle. „Zaraz, chwileczkę” – zdenerwował się. – „Wie pan, kim ja jestem? Zna pan surrealizm? Ja jestem Breton! Wielki poeta André Breton! Papież surrealizmu”. Na co drugi mężczyzna odparował: „Nie obchodzi mnie, czyś pan jest Bretończyk czy Normandczyk, papież czy sam dobry Bóg. Właśnie pan sprofanował arcydzieło ludzkości sprzed dwudziestu tysięcy lat! Pan jesteś łajdak, drogi panie! Kanalia. Szubrawiec. Oto, kim pan jesteś!”.

[…]

Dla równowagi potrzebowalibyśmy kogoś, kto kochał Marcelle. Kto ma z nią szczęśliwe wspomnienia. Na przykład kogoś takiego jak Paul. Może. Tyle, że nic o nim nie wiemy. Nie znamy nawet jego nazwiska. Ten wątek pozostanie żalem. Zagadką. Porażką. Nie on jeden. Prawdę mówiąc, nie mamy powodów, by wątpić w to, co opowiedział nam Samuel [wnuk Marcelle – przyp. aut.]. Pewnie to sama prawda, tak z grubsza, nawet jeśli spośród wszystkich kolorów Marcelle odmalował głównie czerń. Trudno, żeby było inaczej. Nie bardzo miał wybór. Marcelle nie była delikatnym, łąkowym kwiatkiem. Raczej ciernistym krzewem. Kaktusem. Cykutą.

[…]

Oto portret Marcelle, który poza tym, że przepełnia smutkiem, mógłby okazać się bardzo wierny. Czy jej śmierć nie opisuje właśnie kobiety, „która nie jest ze świata, żyjąc pośród świata”? Jej ojciec faktycznie okazał się despotą à la Kafka i wiemy nawet dlaczego! Nagle wszystkie elementy układanki wpasowują się na swoje miejsca, jedne po drugich, odsłaniając sekret! Nie pierwszy to raz, gdy Bmore & Investigations znajduje w literaturze i kinie materiał, z którego lepi hipotezy i r o z w i ą z a n i a, uznaje bowiem, podobnie jak najwięksi historycy współczesnej epoki, że historia to nie tylko kwestia dat i faktów, rodzinnej genealogii czy praktyk społecznych, ale także dzieł zrodzonych z wyobraźni. I tak na przykład Pierre Vidal-Naquet pisze w Czarnym łowcy, że jego ambicją zawsze było „doprowadzić do łączności pomiędzy tym, co według przyjętych kryteriów badania historycznego w naturalny sposób się ze sobą nie łączy”. Choć, dodaje, „niektóre skojarzenia, jakimi się posługuję, mogą się wydawać równie niezwykłe (jeśli nie równie piękne), co przypadkowe spotkanie, o którym mówił Lautréamont [francuski poeta, pierwszy surrealista – przyp. aut.], »na stole prosektoryjnym maszyny do szycia i parasola«”. Jakkolwiek niespodziewane i przypadkowe wydaje się porównanie Marcelle Pichon do Eugénie Grandet [bohaterki i powieści Honoriusza Balzaca – przyp. aut.], ono także jest przy tym p i ę k n e.

[…]

Któregoś dnia, dnia wielkiej furii, dnia dzikiej determinacji, Marcelle wzięła nożyczki i starannie wycięła go [Paula – przyp. aut.] z każdej kliszy. Cyk, cyk, cyk, zdecydowanymi ruchami objechała nożyczkami sylwetkę swojego kochanka, by wyrzucić ją do kosza. Nie zniszczyła fotografii z Biarritz [tej na okładce – przyp. aut.], nie, skreśliła go z listy, skrupulatnie poćwiartowała, doszczętnie wypatroszyła go ze swoich wspomnień, aż nic z niego nie zostało, nawet ramię, stopa, ucho, kosmyk włosów. I tak na kadrach z Biarritz widać tylko ją, obok pustej przestrzeni, luki, dziury o ostrych, wściekłych krawędziach. Tam, gdzie znajdował się Paul, są już jedynie kontury z grubsza przypominające ludzką postać, niczym obrys zwłok na miejscu zbrodni. Nie da się lepiej wyrazić pragnienia, by wymazać innego człowieka. Ogromu zaciętości, między furią a rozczarowaniem. Oto odkrywamy nieznaną stronę Marcelle. Dojmującą wrażliwość. Skłonność do przemocy. Ale przecież nie jesteśmy z kamienia. Wszyscy krzyczą z bólu, jeśli dzieje im się krzywda. Każdy z nas doświadczył lub dopiero doświadczy chwil nienawiści, destrukcyjnej wściekłości, fenomenalnej urazy, morderczych zapędów. Nic bardziej ludzkiego. Nie ma co tego rozdmuchiwać. Każdy radzi sobie ze swoimi frustracjami, jak może, i w ostatecznym rozrachunku lepiej, że Marcelle wycięła Paula i wyładowała gniew na jego wizerunku, zmasakrowała go symbolicznie, niż gdyby miała wbić mu te nożyczki w pierś czy gardło. Bez dwóch zdań. Wszystkie zdjęcia z Biarritz spotkał ten sam los.

[…]

Nieuchwytna jest rzeczywistość pojedynczej istoty. O wiele zbyt obfita i złożona. To równanie z miliardem niewiadomych i całą masą zmiennych. Chaos, którego nie uporządkuje żaden komputer. Spodziewałem się tego, rozpoczynając śledztwo, teraz zyskałem potwierdzenie. Od początku wiedziałem, że możemy zaobserwować jedynie dziesięć procent wszechświata, i zgodnie z przewidywaniami dziewięćdziesiąt procent tego, kim była Marcelle Pichon, pozostanie dla nas niedostępne. Jeśli tego właśnie chciałem dowieść, odniosłem sukces.

[…]

„Był czas, gdy Zło, idea Zła, stojące w opozycji do Dobra, do tego, co społeczeństwo w danym momencie t uważało za Dobro, było siłą zewnętrzną, demoniczną obecnością, która zagrażała jednostkom i prześladowała je, dlatego ludzie składali ofiary, recytując inkantacje, wieszali przy drzwiach warkocze czosnku albo żegnali się na widok czarnego kota. To była epoka przesądów. Później Zło stało się figurą zinternalizowaną, a sama jednostka polem bitwy między Dobrem a Złem. Święty Augustyn, dręczony przez swoje żądze i zmagający się z pokusami, wyznacza ów zwrot w zachodniej mentalności, w której człowiek będzie odtąd nękany przez swoje własne, rozdzierające go demony. Jest IV wiek i konflikt augustiański stopniowo zastępuje dawne wierzenia. Chrześcijaństwo narzuca nową narrację, z której wyrasta nowa cywilizacja sprowadzająca tę dawną do rangi obskurantyzmu. I tak Zachód od kultury prześladowania przeszedł do kultury poczucia winy. Od egzorcyzmu do spowiedzi. Od inkantacji do rytuałów ekspiacyjnych. Uczynienie ze Zła sedna tematu stanowiło istną rewolucję antropologiczną, która na nowo ustanowiła relację jednostki z samą sobą oraz z innymi. Narzuciła lęk przed sobą, a co za tym idzie potrzebę sprawowania k o n t r o l i n a d s o b ą uważanej odtąd za nową, zbiorową i indywidualną tożsamość. Bo to, co nosimy w środku, nie jest, jak wierzymy, z góry ustalone, lecz nabyte”.

Tak mi mówi psychiatra, z którą się skontaktowałem.

„Aby zostać istotą cywilizowaną, człowiek pod wpływem edukacji, zasad moralnych, potencjalnego wykluczenia z grupy, praw i sankcji przyswaja liczne nakazy. Problem w tym, że wewnętrzne nakazy mogą wywierać na człowieka taką presję, że ulegną degeneracji. Lęki, melancholia, chroniczne zmęczenie, histeria, manie, depresje, problemy osobowościowe, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne…: oto bolączki umysłu, który n a d m i e r n i e trzyma się w ryzach. Z jednej strony taka sytuacja pozwala na zbudowanie mniej brutalnego, z pozoru bardziej pokojowego społeczeństwa, ponieważ jednostki same się kontrolują; zła wiadomość jest taka, że ta wewnętrzna presja może przybrać nieprzystające do życia rozmiary. Za bycie cywilizowanym płacimy cierpieniem psychicznym. I im bardziej się cywilizujemy, tym bardziej te cierpienia stają się niekontrolowane i destrukcyjne. Doktor Jekyll i pan Hyde to archetypiczne przedstawienie efektów, jakie wiktoriańskie społeczeństwo wywierało na »ja« doskonale ucywilizowanej jednostki. Jako doktor Jekyll bohater należy do dobrego towarzystwa, a cała jego edukacja prowadziła do tego, by zdusił w sobie swoją zwierzęcość; tyle tylko, że ta wypływa na powierzchnię pod postacią ohydnej bestii, która ostatecznie bierze nad nim górę. Taki proces nazywamy subiektywną decywilizacją. I w pierwszej kolejności dotyka on elit, te bowiem są najlepiej wykształcone. Swoją drogą nie zrozumiemy ich pogardy względem niższych warstw społecznych, jeśli nie weźmiemy pod uwagę znaczących wysiłków psychicznych, jakie muszą podjąć, by przyswoić chociażby dobre maniery. »Prostaków« to nie dotyczy. Nienawiść jest więc tym bardziej zapiekła, że towarzyszą jej zazdrość i nostalgia. Kolonizator, który w imię cywilizacji uderza w rdzenne społeczności, jedynie czyni innym to, co sam sobie uczynił na płaszczyźnie psychologicznej”.

Tak mi mówi psychiatra, z którą się skontaktowałem.

[…]

Tak mi mówi psychiatra, z którą się skontaktowałem.

„Pańska Marcelle przywodzi mi na myśl książkę Oscara Wilde’a. Portret Doriana Graya. Znajdziemy w niej tę samą fascynację płynącą z kontemplowania własnego upadku, niknięcia urody, gnicia ciała. Zupełnie, jakby Marcelle stworzyła swój własny portret Doriana Graya, co sprawiło jej makabryczną, masochistyczną radość. Dziennik opisuje jej rozkład, tak jak Dorian Gray skrupulatnie śledzi na portrecie potworne stygmaty ujawniające jego zbrodnie i jego hańbę, podczas gdy w oczach świata wciąż pozostaje młody i piękny. By znaleźć się w tym punkcie, musiała zaprzedać duszę diabłu. Bo to właśnie dzieje się w przypadku Doriana Graya. Zaprzedaje duszę diabłu. W każdym razie coś takiego musiał zrobić. Nie pamiętam, co dokładnie, musiałabym ponownie przeczytać książkę. Moim zdaniem w tej kobiecie splata się kilka rzeczy: coś w rodzaju poszukiwania ideału związanego z jej urodą i fantazja na temat samokontroli, ale również fascynacja upadkiem i destrukcją. Chce zachować wyidealizowaną czystość duszy i przez to dostaje się ciału. Jednak to wszystko tylko przypuszczenia. To jasne. Swoją drogą, nie wiem, dlaczego tak bardzo interesuje się pan tą kobietą, bo jej historia jest absolutnie potworna”.

[…]

Że nie wspomnę nawet o modzie na rozwój osobisty, byle w końcu poczuć się dobrze we własnej skórze i własnej epoce, co tylko dowodzi, że wcale nie przychodzi nam to naturalnie. Te zachowania świadczą o jakiejś powszechnej niedoli. Ma się wrażenie, że wszyscy siedzą jak na szpilkach i niczego nie mogą już znieść. Wszyscy chcą zresztą, by to się zmieniło. Nawet konserwatyści wzywają do »zmiany«. To jak ucieczka do przodu. Chodzi więc o symptom, który nie tylko nie zaradzi problemowi, ale wręcz wyraża go i wzmacnia. Stąd najmniejsza iskra wywołuje obecnie niewiarygodne pożary, które w normalnych czasach wcale by nie wybuchły. Zewsząd grozi nam ogień. Stając się coraz bardziej moralna, współczesna świadomość przekształciła się w olbrzymie pole bitwy, pod którym kryje się istne pole minowe. Nasze kapitalistyczne demokracje, gdzie panowanie nad sobą powinno być coraz mocniej zinternalizowane, niosą ze sobą uśpioną przemoc względem siebie lub innych, która zdaje się o tyle bardziej przerażająca, że wybucha z mocą wulkanu. To syndrom szybkowaru. Kafka doskonale uchwycił ten fenomen, notując 21 grudniu 1910 roku w swoim dzienniku: »Mieć uczucie, że jest się uwiązanym, a równocześnie tamto inne, że, jeśliby się uwolnić, byłoby jeszcze gorzej«. Może to właśnie przydarzyło się pańskiej Marcelle. Gdy jednostka nie jest w stanie realizować celów perfekcji fizycznej i moralnej wyznaczonych przez rodzinę i społeczeństwo, zwraca się przeciwko sobie, a ponieważ pańska Marcelle unicestwiła się w sposób wręcz nieopisany, można uznać ją za uosobienie barbarzyństwa, które zrywa się z łańcucha, gdyż zbyt długo było tłumione”.

Tak mi mówi psychiatra, z którą się skontaktowałem.

[…]

Bo nie wolno nam zapomnieć o Florence! O „pięknej Florence”. Dublerce Marcelle. Jej innej o s o b o w o ś c i, uszytej na miarę dla połyskliwego świata mody. Florence, która nie była może wyłącznie pseudonimem, awatarem stworzonym z przyczyn zawodowych, lecz kobietą, którą Marcelle chciała być i którą inni pragnęli w niej widzieć. Jej powiększonym wizerunkiem. Jej uświęconą młodością. Jej ciałem hiperwyalienowanym przez cudze spojrzenia, w pierwszej kolejności to należące do Jacques’a Fatha, bo to on zrobił z niej gwiazdę swojej załogi, gdy była młodziutka. Tak młodziutka jak Dorian, kiedy wpadł w szpony lorda Henryka i stał się ulubieńcem londyńskiej socjety. Tego zwierciadła, w którym epoka wymarza się i ubóstwia. Florence: kobieta, w której Marcelle mogła widzieć i kochać siebie w sukniach kreowanych dla niej przez wielkiego projektanta mody, tak jak Dorian Gray wielbi się w portrecie namalowanym przez wielkiego artystę, który go pożąda, a jeszcze wcześniej Narcyz w swoim odbiciu w owidiańskiej [w znaczeniu u Owidiusza, poety rzymskiego antyku – przyp. aut.] sadzawce, o której napisano, że „świeża była krynica, pełna czystej wody; ani zwierzę, ani człek, ani gałąź spadła nigdy jej przejrzystego nie mąci zwierciadła”. Florence, o której pomyślałem nagle, że zajęła miejsce Marcelle. Podstawiła się pod nią c i a ł e m i d u s z ą. I tak już zostało nawet po zakończeniu kariery modelki. Jakby to był nawyk, którego Marcelle nabrała. Postać, którą sobie wymyśliła i która tak dobrze przysłużyła jej się w początkowym okresie, tak dobrze jej pasowała, że nigdy nie zamierzała z niej rezygnować. Nigdy już nie m o g ł a z niej zrezygnować. Maska Florence tak mocno przylgnęła jej do skóry, że stała się jej twarzą. Marcelle cała przeobraziła się, za jednym zamachem lub stopniowo, w tę zmitologizowaną wersję siebie. Aż zmieniła się we własne s t w o r z e n i e, podobnie jak tylu ludzi dziś wydaje się czystymi, zsocjalizowanymi autokreacjami. Wiecznie na świeczniku, Marcelle zachowywała się, jakby wszędzie podążała za nią kamera. Kamera monitoringu! By opisać to współczesnym językiem, została „gwiazdą swojego życia”. Pamiętajmy o rimbaudowskim „ja to ktoś inny”, prawdziwym credo naszej cywilizacji obrazu, które stanowi obecnie wezwanie do totalnej performatywności.

[…]

Kiedy ktoś pacykuje się przed lustrem, nie robi tego tylko po to, by stać się piękniejszym, niż jest: chodzi głównie o upewnienie się, że c z e g o ś nie widać. Czegoś, czego nie chce pokazać innym. Czegoś, co przepełnia go wstydem, tylko skąd ten wstyd się bierze? Czegoś jak Marcelle w spojrzeniu Florence. Czegoś jak Mélanie Bastian, młoda dziewczyna, którą matka, dostojniczka z arystokratycznego rodu z miasta Poitiers, na dwadzieścia pięć lat zamknęła w domowej piwnicy, by ukarać ją za to, że zadała się z chłopcem o niższym statusie. Najbardziej nie chciała, by ludzie gadali i by skandal zbezcześcił dobre imię rodziny. Gdy 23 maja 1901 roku córkę znaleziono w podziemiu, „gdzie blade światło wpadało jedynie przez zamknięte na kłódkę okienko”, jak relacjonował André Gide, który poświęcił książkę „więźniarce z Poitiers”, nieszczęsna Mélanie Bastian miała ponad pięćdziesiąt lat i spoczywała skulona na podłym sienniku wśród śmieci i własnych odchodów. Włosy sięgały jej aż do stóp, zatraciła zdolność mowy, a jej ciało na skutek niedoborów było jedynie wychudzonym cieniem pokrytym robactwem. Na ścianie odkryto inskrypcję, którą wyryła któregoś dnia w kamieniu: „Uczynić z piękna niemiłość i wolność, zawsze samotność. Przez całe życie trzeba żyć i umierać w ukryciu”. Oto, do czego prowadzi kult urody i pozorów.

[…]

Wiedzą o tym wszyscy ludzie, którym „coś” się przydarzyło: jest przed i jest po. Przed byli kimś, a po kimś innym. Nie wiedzą, jak to możliwe, ale oto nie są już tacy sami. To coś, co im się przytrafiło, zmieniło ich, uczyniło nieszczęśliwymi, przepełniło ich wstydem i nic nie da się na to poradzić. To nieodwołalne. Już nigdy żadne z nich nie wróci do bycia osobą, którą było przedtem. To coś, co im się przydarzyło, przejęło nad nimi władzę, odcięło ich od nich samych, zrobiło z nich swoich niewolników i tak Marcelle w wieku siedmiu czy ośmiu lat stała się „szalona”. Czyli Florence. Florence Szalona, jak w tym filmie! Tak jak człowiek ubiera się na zimę, tak ona włożyła zbroję. Sama się podwoiła, nie mogąc postąpić inaczej, odsunęła od siebie cierpienie, tworząc sobie fikcyjną osobowość, wyposażyła się w pancerz, wymyśliła sobie n i e w r a ż l i w o ś ć na wszystkie przyszłe próby, by nic już jej nie dotknęło, nic nie sprawiło jej bólu i nigdy więcej jej nie rozdarło! To słowo „pancerz” sprawia, że myślę: „Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka”. Tak zaczyna się Przemiana Kafki. Po raz kolejny historia Marcelle Pichon prowadzi mnie ku Kafce. Już na samym początku ustanowiłem powiązanie. Intuicyjnie wyczułem kafkowski dramat. Z powodu Głodomora. Było jednak gorzej, niż przypuszczałem. Wszystkie dzieła Kafki stanowią eksplorację poczucia winy jednostki skonfrontowanej z Prawem, które miażdży ją i torturuje, zwodzi i potępia. Aż przemieni ją w robactwo. W odrażający portret Doriana Graya.

[…]

Wystarczy bowiem zastąpić Doriana Florence, a jego portret Marcelle, by za jednym zamachem naświetlić dramat, który rozegrał się na rue Championnet. W końcu zajaśnieje prawda! Studio, gdzie jak sądziliśmy, doszło do samobójstwa, staje się miejscem morderstwa. Wszystko pasuje idealnie (ależ tak!). Ostatecznie to nie Marcelle nie mogła dłużej znieść Florence, aż ukatrupiła ją, by się od niej uwolnić, nie, to Florence nie mogła dłużej znieść Marcelle i tej duszy, którą trzymała w zamknięciu. Tego serca, które nie chciało ustać. Tego w s p o m n i e n i a, które zatruwało ją od środka. Tego prawdziwego sumienia, które unosiło się przed nią niczym wieczny wyrzut sumienia. Toczący ją trąd. W oczach Florence winę za wszystko ponosiła Marcelle, bo to ona uniemożliwiała jej bycie w pełni sobą. Uniemożliwiała jej osiąganie celów. Realizację marzenia. By u w o l n i ć s i ę o d p r z e s z ł o ś c i. Wyrzec się Florence? Nigdy! Dixit Florence.

[…]

Odkryłem, że to, co wyglądało na samobójstwo, w istocie skrywało morderstwo.

Zdemaskowałem zabójcę, a chodziło o dublerkę Marcelle Pichon.

Chodziło o dramat poczucia winy.

Dramat alienacji społecznej i demona cywilizacji.

Kobiety wytresowanej do bycia kobietą, a nie istotą ludzką.

Tak brzmi moja teoria.

Koniec tej cold case [z ang. dowody zbrodni – przyp. aut.]!

Tę wersję umieszczę w raporcie i wyślę do klienta.

Lepszej nie widzę.

Bardziej satysfakcjonującej dla ducha.

Ta wersja b a r d z o mi się podoba.

Mam nadzieję, że Penny będzie tego samego zdania.

Zresztą, możliwe, że tak było naprawdę.

Możliwe, że trafiłem w dziesiątkę.

Kto wie?

Istnieją dwa rodzaje zbrodni: zbrodnia niewolnika, który zabija pana, by zyskać wolność, i zbrodnia pana, który zabija niewolnika, by umocnić władzę i narzucić swoje prawo. Nie mają one takiego samego znaczenia ani takiej samej wartości. My zaś, jako jednostki cywilizowane, jesteśmy polem tego konfliktu. Względem każdego z nas należałoby pytanie, czy jest swoim własnym ciemiężycielem. I do jakiego stopnia. Taka lekcja płynie z historii Marcelle Pichon. Istnieją dwa rodzaje ludzi: ci, którzy kochają błękitnego ptaka tak bardzo, że pozwalają mu odlecieć, i ci, którzy kochają błękitnego ptaka tak bardzo, że w imię jakiejś wyższej instancji wsadzają go do klatki, gotowi nawet zabić go, jeśli trzeba, bo taka natura klatki. Tak samo jak w bajce La Fontaine’a naturą skorpiona jest użądlić żabę, nawet jeśli w rezultacie oboje pójdą na dno.

[…]

Zawsze zapominamy spytać ludzi, dlaczego czymś (lub nawet kimś) szczególnie się interesują. Fakt, w dziewięciu przypadkach na dziesięć odpowiedzą, że ich zainteresowanie wypływa z samego przedmiotu. Bo sam w sobie jest ciekawy, wyjaśnią, ze względu na tę czy inną właściwą mu cechę. Tymczasem to tylko część prawdy. W istocie to przede wszystkim my sami ożywiamy to coś. My to coś w y m y ś l a m y, a w jego fałdach ukrywamy nasz własny skarb. I tak nasze zainteresowanie czymś (lub kimś) staje się jego częścią. A wręcz jego sercem, tajemnicą, racją bytu. I właśnie tego serca szukamy poprzez przedmiot naszego zainteresowania. Właśnie to serce trzeba obnażyć, bez tego historia będzie niekompletna. Powierzchowna. Pozostanie fikcją. To właśnie to serce nie ustaje.

Grégoire Bouillier, Serce nie ustaje (50-99.8)

W drugiej części – wykrojonej „sztucznie” na poczet tego opracowania – powieści tak obyczajowej, jak i detektywistycznej Grégoire’ a Bouilliera – francuskiego pisarza i pamiętnikarza nadal akcja opowieści zostaje umiejscowiona we Francji, a ściślej ujmując w samym Paryżu, choć także w miejscowościach, takich jak Ouistreham w Normandii, czy Mimizan w Nowej Akwitanii, generalnie wciąż w okresie od czasów międzywojennych dwudziestego wieku do niemal współczesnych, której granicą staje się ubiegły rok kalendarzowy. W których to realiach, narrator, w domyśle sam Grégoire, wraz ze swą asystentką Penny używają wszelkich dostępnych, zwłaszcza ich wyobraźni środków pośrednich, w celu poznania przeszłości i motywów obrazoburczej śmierci byłej już modelki Marcelle Pichon. W pogoni za oczywistością prawdy i tajemniczym dziennikiem z ostatnich dni życia, które przecież najlepiej zna w zasadzie tylko ten, który swoje własne życie w gruncie rzeczy próbuje zapędzić w ciemny kąt, detektywi docierają do wydarzeń i półprawd, jakie oferuje świat internetu, do nagrań telewizyjnych, zdjęć prasowych i artykułów, a zatem ogólnie do mediów. W międzyczasie kolejne rodzące się tropy zaprowadzają ich na cmentarze, do miejsc pobytu modelki, do zbiorów archiwalnych, a nawet do usług takich specjalistów jak: psychologowie, radiesteci, morfo-grafolodzy i… wróżki. Dopiero konfrontacja z wnukami Marcelle – Samuelem i Norą rzucają, prawdziwszy obraz na postać modelki, który staje się prawdziwym zaskoczeniem, wręcz katastrofą, czy koszmarem z ludzkiego punktu widzenia. W obliczu tak druzgocących w swej istocie prawd samo przeczytanie odnalezionego u Samuela dziennika, jako swoistego qui pro quo staje się już zajęciem dla dyletanta…



powrót ››