30.11.2023
„...ich twarze stawały się płaskie
jak maski szczerości”
„Światło na zboczu góry jest zielone”
„Psy zawsze rozpoznają gównojada”
[...]
Najpierw chłopak. Na imię miał Yusuf, a dom opuścił nagle, mając dwanaście lat. Pamiętał, że była pora suszy, gdy jeden dzień nie różni się niczym od drugiego. Kwiaty, których nikt się nie spodziewał, kwitły i zaraz więdły. Przedziwne owady smyrgały spomiędzy kamieni tylko po to, by wić się w agonii pod palącym słońcem. W rozgrzanym powietrzu drżały dalekie drzewa, czuło się, jak dygocą domy, złaknione tchu. Każde stąpnięcie wzbijało tuman pyłu, a godziny dnia gniótł twardy, kanciasty bezruch. Chwile o takiej klarowności zdarzały się pod koniec suszy. To wtedy na peronie widział dwoje Europejczyków, pierwszych w życiu. Nie bał się, w każdym razie z początku. Często przychodził patrzyć na pociągi wtaczające się z hałaśliwym wdziękiem na stację, a później czekał, aż znów powloką w dal swe cielska, pod nadzorem hinduskiego dróżnika, który łypiąc gniewnie, machał chorągiewkami i dął w gwizdek. Na taki pociąg czekał Yusuf często całymi godzinami. Teraz czekało również tych dwoje Europejczyków, pod płóciennym daszkiem, a półtora metra od nich czekał starannie poukładany stos bagaży i zapewne cennych towarów. Mężczyzna był rosły, na tyle wysoki, że musiał pochylać głowę, by nie dotykała płótna chroniącego ich przed słońcem. Kobieta stała głębiej w cieniu, a jej błyszczącą od potu twarz po części skrywały dwa kapelusze. Białą bluzkę z falbankami miała zapiętą pod szyją i na nadgarstkach, rąbek długiej spódnicy muskał buty. Kobieta również była wysoka, postawna, ale w inny sposób. Miała w sobie coś niezbornego, jakby podatność na inny kształt, tymczasem on cały zdawał się wyciosany z jednej kłody. Każde patrzyło w inną stronę, jak gdyby się nie znali. Yusuf przyglądał się, jak kobieta dotyka chusteczką warg, od niechcenia ścierając płatki suchej, złuszczonej skóry. Mężczyzna miał twarz usianą cętkami czerwieni, a gdy wodził niespiesznie wzrokiem po ciasnej stacyjce, po zamkniętych budach drewnianych magazynów i ogromnej żółtej fladze ze spoglądającym srogo czarnym ptaszyskiem,
[...]
Kiedy indziej Yusuf słuchał jego narzekań, jak to mu w życiu nie wyszło - a czego by się nie chwycił, obracało się w ruinę. Nazywana hotelem jadłodajnia, z czterema czysto zasłanymi łóżkami na piętrze, znajdowała się w miasteczku Kawa, dokąd sprowadzili się przed ponad czterema laty. Wcześniej mieszkali na południu, w rejonie rolniczym, w innym miasteczku, gdzie jego ojciec prowadził sklep. Yusuf pamiętał zielony pagórek i cienie majaczących w oddali szczytów, a na chodniku przed wystawą stołek i pewnego staruszka, który siadywał tam, srebrną nicią wyszywając czapki. Do Kawy przyjechali, bo zrobiła się koniunktura, gdy Niemcy zbudowali tu stację linii kolejowej, która miała ciągnąć się aż po góry w interiorze. Ale koniunktura prędko minęła, a pociągi zatrzymywały się już tylko po to, by zabrać drewno i wodę. Podczas poprzedniej wyprawy wuj Aziz przyjechał do Kawy koleją, a dalej na zachód udał się pieszo. Następnym razem, powiedział, za- jedzie pociągiem tak daleko, jak się da, i dopiero stamtąd obierze drogę na północny zachód albo północny wschód. I tu, i tu wciąż można dobrze pohandlować, twierdził. Yusufowi zdarzało się słyszeć, jak jego ojciec mówi, że całe to miasto zmierza prosto do Piekła. Pociąg w kierunku wybrzeża odjeżdżał pod wieczór i Yusuf spodziewał się, że wuj Aziz do niego wsiądzie. Coś w zachowaniu wuja podpowiadało mu, że ten zmierza już do domu. Tyle że z ludźmi nigdy nic nie wiadomo, więc mogło się jeszcze okazać, że wuj Aziz pojedzie pociągiem na północ, w góry - tym po południu. Ojciec oczekiwał, że codziennie po modlitwie zuhr [modlitwa muzułmańska odmawiana w południe – przyp. aut.] Yusuf zjawi się w hotelu - by nauczyć się prowadzić interes i stać o własnych siłach, twierdził ojciec, a tak naprawdę po to, by zmienić dwóch młodzieńców, którzy pomagali w kuchni, sprzątali ją i serwowali klientom jedzenie.
[...]
Ojciec nie lubił, gdy Yusuf bawił się z dala od domu. „Dookoła same dzikusy - mówił. Washenzi, którzy nie wierzą w Boga, tylko w duchy i demony, co mieszkają w drzewach i głazach. Nic im nie sprawia takiej frajdy jak porywanie małych dzieci, żeby sobie z nimi poczynać, jak tylko zapragną. Albo jeszcze poleziesz gdzieś z takimi, którym jest wszystko jedno, z łajzami albo dzieciakami łajz, nikt cię nie przypilnuje i zeżrą cię dzikie psy. Trzymaj się blisko domu, gdzie jest bezpiecznie, żeby ktoś mógł mieć na ciebie oko”. Ojciec wolał, by Yusuf bawił się z dziećmi Hindusa, sklepikarza, który mieszkał w okolicy, tyle że hinduskie dzieci rzucały w niego piaskiem i szydziły z niego, kiedy chciał podejść. Golo, goło, skandowały, plując w jego kierunku. Czasem siedział z grupkami starszych chłopców, którzy wylegiwali się w cieniu drzew albo domów. Lubił przebywać z chłopakami, bo bez przerwy żartowali i zanosili się śmiechem. Były to dzieci robotników sezonowych, vibarua, co kładli torowiska dla Niemców na końcu linii kolejowej albo najmowali się jako tragarze dla podróżników i kupców. Płacono im tylko za wykonaną robotę, a czasem roboty po prostu nie było. Yusuf słyszał, jak chłopaki mówiły, że obiboków Niemcy wieszają. A jak ktoś za młody, żeby go powiesić, to mu obcinają jaja. Niemcy nie boją się niczego. Robią, co im się podoba i nikt nie jest w stanie ich powstrzymać. Jeden chłopak mówił, że jego ojciec widział raz Niemca, który wsadził rękę w sam środek rozbuchanego ognia i nawet się nie sparzył. Jak jakaś zjawa.
[...]
Czyżby ojciec znów opowiadał, jaką to wspaniałą rodzinę miał przed nimi? Mówił już przy Yusufie takie rzeczy, gdy poniosła go złość. Raz jej nawet wypomniał, że jest córką pasterza z głębokiej Taity [hrabstwo w Kenii – przyp. aut.], który mieszka w zadymionym górskim szałasie, łazi w cuchnącej koźlej skórze i uważa, że pięć kóz i dwa worki fasoli to dobra cena za kobietę. „A jak coś ci się stanie, sprzedadzą mi następną ze swojej zagrody. Takich jak ty mają tam na pęczki”, powiedział. I niech nie zadziera nosa tylko dlatego, że wychowała się na wybrzeżu wśród cywilizowanych ludzi. Yusuf był przerażony, kiedy się tak awanturowali. Raniły go ich słowa i wtedy przypominał sobie, co chłopaki mówiły o przemocy i porzuceniu. To matka opowiedziała Yusufowi o pierwszej żonie ojca, snując tę historię z uśmiechem, w tonie zarezerwowanym dla baśni. Owa Arabka ze starego kilwańskiego rodu, mówiła, choć może nie była księżniczką, mogła się poszczycić szlachetnym pochodzeniem. Ojciec Yusufa ożenił się z nią wbrew woli jej dumnych rodziców, którzy uważali, że nie jest dość szacownym kandydatem. Bo choć nosił szlachetne nazwisko, każdy, kto miał oczy, dojrzałby natychmiast, że jego matka musiała być dzikuską, jemu samemu zaś nie był pisany dobrobyt. I choć krew matki nie mogła zbrukać nazwiska, to w świecie, w którym żyli, istniały pewne praktyczne wymogi. Mieli większe aspiracje względem córki, nie chcieli pozwolić, by została matką biednych dzieci o rysach dzikusów. Usłyszał więc od nich: „Bogu dziękujemy, miły panie, za pańską życzliwą atencję, lecz nasza córka zbyt jeszcze jest młoda, by myśleć o zamążpójściu. W mieście jest dostatek córek godniejszych uwagi niż nasza”.
[...]
Na miejsce zajechali rankiem i wuj Aziz spokojną, pewną ręką poprowadził Yusufa przez krzykliwy tłum handlarzy na stacji i przed nią. Nie odzywał się do niego, gdy szli ulicami, na których walały się pozostałości niedawnego świętowania. Do odrzwi wciąż przywiązane były liście palmowe wygięte w łuk. Na ścieżkach leżały zdeptane wieńce z nagietków i jaśminu, a droga była zaśmiecona ciemniejącymi skórkami po owocach. Przed wujem Azizem i Yusufem szedł tragarz, taszcząc ich kufry, pocąc się i pomrukując w porannym upale. Yusuf musiał oddać swoje zawiniątko. Niech on je nosi - powiedział mu wtedy wuj Aziz, wskazując wyszczerzonego mężczyznę, który stał przekrzywiony nad resztą ich rzeczy. Tragarz co rusz podskakiwał, żeby zanadto nie obciążać chorego biodra. Droga była bardzo nagrzana, więc Yusuf, idąc boso, żałował, że i on nie może sobie podskakiwać, wiedział jednak bez pytania, że wuj by sobie tego nie życzył. Po tym, jak wuja witano na ulicach, Yusuf poznał, że Aziz musi być nie lada personą. Tragarz krzyczał, żeby ludzie się rozstępowali - „Dajcie sajjidowi przejść, waungwana!” - i mimo jego łachmanów oraz niezdrowego wyglądu nikt się z nim nie spierał. Od czasu do czasu mężczyzna zerkał na Yusufa z tym swoim przekrzywionym, wyszczerzonym grymasem, aż w końcu chłopak uznał, że tragarz wie coś strasznego, o czym on, Yusuf, nie ma pojęcia. Dom wuja Aziza okazał się długim, niskim budynkiem niemal na skraju miasta. Stał kilka metrów od drogi, oddzielony od niej sporym placem, wokół którego rosły drzewa: niewielkie miodle [gatunek drzewa, inaczej melia indyjska – przyp. aut.], palmy kokosowe, puchowce, a w rogu ogromny mangowiec. Były też inne, których Yusuf nie rozpoznawał. Mimo wczesnej pory w cieniu mangowca siedziało już kilkoro ludzi. Od ściany domu odchodził długi biały mur z blankami, ponad którym Yusuf dostrzegł korony palm i innych drzew. Gdy wuj Aziz i Yusuf byli już blisko, mężczyźni spod mangowca wstali, unosząc ramiona i wołając na powitanie.
[...]
Khalil przyuczał Yusufa do obsługi sklepu. Pokazał mu, jak dźwigać worki, żeby nie zrobić sobie krzywdy, i jak przesypywać zboże do balii, żeby połowa nie wylądowała na podłodze. Nauczył go przeliczać prędko monety, odróżniać większe nominały od mniejszych i wydawać resztę. Wkrótce Yusuf umiał już w odpowiedni sposób przyjmować od klienta pieniądze i chwytać banknot tak, by się nie wyśliznął. Khalil przytrzymywał mu dłoń, żeby się nie trzęsła, gdy uczył go odmierzać chochlą olej kokosowy i kawałkiem drutu kroić długą kostkę mydła. Szczerzył z zadowoleniem zęby, gdy Yusufowi udało się opanować jakąś umiejętność i wymierzał mu ostre, bolesne razy, kiedy chłopakowi nie szło - czasem również przy klientach. Klienci śmiali się ze wszystkiego, co wyprawiał Khalil, lecz wyglądało na to, że on nic sobie z tego nie robi. Bez końca dworowali sobie z jego akcentu, przedrzeźniali go, a potem pękali ze śmiechu. Braciszek uczy go ładniej mówić, odpowiadał. A jak już będzie mówił całkiem nieźle, przygada sobie pulchną suahilijską żonę i będzie wiódł bogobojne życie! Staruszkowie z werandy uwielbiali rozmowy o pulchnych młodych żonach, a Khalil z chęcią wyświadczał im tę grzeczność. Klienci kazali mu powtarzać słowa i zwroty, które, jak sądzili, sprawią mu kłopot, Khalil zaś powtarzał je tak niedbale, jak tylko potrafił, po czym śmiał się razem z innymi, a oczy aż mu jaśniały z radości. Do sklepu zachodzili ludzie mieszkający w pobliżu albo wieśniacy, którzy właśnie wracali z miasta. Utyskiwali na biedę i na to, że wszystko takie drogie, jednak w kwestii własnych kłamstw i okrucieństw milczeli jak każdy. Jeśli na ławce siedziało akurat trzech staruszków, klienci przystawali, by z nimi pogawędzić albo wołali sprzedawcę kawy, żeby podał ich ojcom filiżankę. Klientki upodobały sobie Yusufa, matkowały mu przy każdej okazji i śmiały się, zachwycone jego grzecznostkami i urodą.
[...]
Żaden to dla ciebie wuj, durny suahilijski chłoptasiu. Prędzej czy później będziesz się musiał nauczyć całować tego człowieka po dupie. Sajjid, sajjid [z arab. pan, władca – przyp. aut.], nie wuj, wuj. No już, powtarzaj za mną: sajjid. Ale Yusuf po prostu nie potrafił. Jeśli już musiał mówić o wuju Azizie, mówił „on” albo robił stosowną pauzę, którą rozzłoszczony Khalil wypełniał. Kilka miesięcy po przyjeździe Yusufa - nauczył się nie zwracać uwagi na to, ile ich minęło, a dzięki temu przewrotnemu sukcesowi zrozumiał, że dni potrafią się dłużyć jak tygodnie, jeśli nie ma się na nie ani odrobiny ochoty - rozpoczęto przygotowania do wyprawy w głąb lądu. Wieczorami wuj Aziz długo rozmawiał z Khalilem, siedząc przed sklepem na tej samej ławce, którą za dnia okupowali staruszkowie. W jasnym świetle płonącej między nimi lampy ich twarze stawały się płaskie jak maski szczerości. Yusuf chyba nawet pojmował niektóre z arabskich słów, ale nic go to nie obchodziło. Przeglądali zeszyt, w którym Khalil zapisywał, co danego dnia sprzedano, wertowali go w tę i z powrotem, sumując liczby. Yusuf siedział nieopodal w kucki, słuchając rozmowy tamtych - nerwowej, jak gdyby lękali się o swoje bezpieczeństwo. Podczas tych narad Khalil był niecierpliwy, mówił z żarliwością, której nie potrafił okiełznać, oczy pałały mu jak w gorączce. Czasem ni stąd, ni zowąd wuj Aziz wybuchał śmiechem, a Khalil aż podskakiwał skonsternowany. Przez większość czasu jednak Aziz słuchał tak, jak miał w zwyczaju - niewzruszenie i jakby jednym uchem. Jeśli w ogóle się odzywał, to spokojnie, głosem, któremu w razie potrzeby nadawał twardy ton.
[...]
Rano Khalil wręczał czasem chłopakowi z okolicy pieniądze i instruował go, co kupić na targu. Chłopak miał na imię Kisimamajongoo. Biegał na posyłki dla różnych ludzi, a właściwie chodził niespiesznie, poświstując rozmaite melodie. Z tą pozą twardziela robił z siebie tylko groteskowe pośmiewisko, był bowiem pokurczonym, schorowanym łachmaniarzem, który często zbierał na ulicach cięgi od innych chłopaków. Nikt nie wiedział, gdzie sypia, bo domu nie miał. Na niego też Khalil wołał kifa urongo [w swahili oszukujący śmierć – przyp. aut.] Patrzcie go, następny! Choć właściwie ten był pierwszy. Każdego ranka przychodził też stary ogrodnik Hamdani, by doglądać owianych tajemnicą drzew i krzewów, czyścić sadzawkę i kanaliki doprowadzające wodę. Nie rozmawiał z nikim, a pracę wykonywał bez cienia uśmiechu, nucąc pod nosem wersety i kasydy [z arab. poemat celowy, wiersz w klasycznej formie poetyckiej – przyp. aut.]. W południe dokonywał ablucji i odprawiał modły w ogrodzie, a jakiś czas później po cichu się ulatniał. Klienci mówili, że to święty, który posiadł sekretną wiedzę o medycynie i uzdrawianiu. W porze posiłków Khalil znikał we wnętrzu domu i wychodził stamtąd z dwoma talerzami jedzenia, dla siebie i dla Yusufa, a potem odnosił puste naczynia. Wieczorem zabierał tam też płócienny worek z pieniędzmi oraz zeszyt. Niekiedy do późna w noc Yusuf słyszał ostre, podniesione głosy. Wiedział, że w domu chowają się kobiety. Tak było od początku. Nigdy nie zapuścił się dalej niż do miejsca w murze ogrodowym, gdzie był kran, lecz stamtąd widywał pranie na sznurze, jaskrawe tuniki i pościel, i zastanawiał się, kiedy też właścicielki głosów wymykają się na dwór, by to pranie rozwiesić.
[...]
Później usiedli pod puchowcem po drugiej stronie placu, w grocie światła roztaczanego przez lampę. Owady tłukły się o szklane ścianki, oszalałe, że nie mogą rzucić się w płomień. Pani ma źle w głowie - powiedział nagle Khalil i zaśmiał się, słysząc niegłośny okrzyk Yusufa. Twoja ciocia. Co, może i do niej będziesz tak mówił? Ciociu? Pieniędzy ma w bród, ale to schorowana staruszka. Jak będziesz ją ładnie pozdrawiać, to kto wie, może ci jeszcze zostawi cały majątek. Kiedy sajjid się z nią ożenił, wiele lat temu, z dnia na dzień bardzo się wzbogacił. Tyle że ona jest szpetna jak noc. To przez chorobę. Od lat przychodzą tu lekarze, uczeni hakimowie [z arab. mędrcy – przyp. aut.] z długimi siwymi brodami zmawiają nad nią modlitwy, uzdrowiciele z okolicznych wzgórz odprawiają ceremonie, ale wszystko na nic. Byli tu nawet lekarze od krów i wielbłądów. Ta jej choroba to jak rana w sercu. Nie zadała jej jednak ludzka ręka. Rozumiesz? Dotknięta jest jakimś złem. Chowa się przed ludźmi. Khalil umilkł i nie ciągnął opowieści. Yusuf wyczuł już wcześniej, że kpina w głosie Khalila ustąpiła zniechęceniu, głowił się więc, co by tu powiedzieć, by poprawić mu humor. Fakt, że w domu mieszka jakaś szalona staruszka, ani trochę go nie zdziwił. Tak zawsze było w historiach, które zwykła mu opowiadać matka. Szaleństwo brało się tam z nieszczęśliwej miłości, z uroków rzuconych, by skraść majątek po zmarłym, bądź też z niespełnionej zemsty. Z takim szaleństwem nic nie można zrobić, dopóki nie naprawi się tego stanu rzeczy - dopóki nie zdejmie się klątwy. To właśnie chciał powiedzieć Khalilowi. Nie musisz tak się tym przejmować, wszystko zostanie naprawione, nim skończy się opowieść! Już sobie postanowił, że jeśli kiedykolwiek natknie się na tę szaloną Panią, odwróci wzrok i zmówi modlitwę.
[...]
Gdy nie było wuja Aziza, Khalil mniej interesował się sklepem. Coraz częściej znikał we wnętrzu domu i nie denerwował się już tak na Yusufa, jeśli ten zabłąkał się do ogrodu, za mur z szerokimi wrotami nieopodal frontowej werandy. Nawet z pewnej odległości było jasne, że w ogrodzie musi panować cisza i chłód, co urzekało Yusufa, odkąd tu przyjechał. Wszedłszy pod nieobecność wuja do ogrodu, odkrył, że jest on podzielony na ćwierci, w samym zaś środku znajduje się sadzawka, od której we wszystkie cztery strony biegną kanaliki. W każdej z tych części ogrodu rosły drzewa i krzewy, niektóre obsypane kwieciem: henna, rozmaryn, lawenda, drzewo agarowe. Na otwartych trawiastych przestrzeniach między nimi rosła koniczyna, a tu i ówdzie wystawały kępki lilii i irysów. Za sadzawką, bliżej przeciwległego końca ogrodu, grunt wznosił się ku rzadko obsadzonemu tarasowi: maki, jaśmin i żółte róże miały wyglądać, jakby wyrosły tu same. Nocami Yusuf śnił, że od woni kwiatów kręci mu się w głowie. W tym uniesieniu sądził, że słyszy muzykę. W niektórych częściach ogrodu rosły pojedyncze drzewka pomarańczowe i granatowce, a Yusuf, spacerując w ich cieniu, czuł się jak intruz. Zapach ich kwiecia mieszał się z poczuciem winy. Na pniach drzew wisiały lustra, jednak zbyt wysoko, by Yusuf mógł się w nich przejrzeć. Leżąc na klepisku werandy przed sklepem, rozmawiali czasem o ogrodzie i o tym, jaki jest piękny. I chociaż Yusuf się do tego nie przyznawał, podczas takich rozmów najbardziej marzyło mu się długie zesłanie w tym cichym gaju. Granat, mówił Khalil, to spełnienie wszystkich owoców. Nie jest ani pomarańczą, ani brzoskwinią, ani morelą, a jednak ma w sobie coś z każdej z nich. Drzewo zaś jest drzewem płodności, o pniu i owocu tak solidnym i pulchnym, jak samo życie. Twarde, pozbawione soku nasiona, które Khalil podetknął Yusufowi na potwierdzenie tej doktryny, zuchwale skradłszy owoc z ogrodu, zupełnie nie smakowały jak pomarańcze, których zresztą Yusuf tak czy owak nie lubił. O brzoskwiniach zaś nigdy nie słyszał.
[...]
Być może pewnego dnia, gdy jego ojciec coś osiągnie, przyjedzie tu, by go odkupić. Kiedy Yusuf tylko mógł, płakał za matką i ojcem. Czasem wpadał w popłoch, sądząc, że zacierają mu się we wspomnieniach. Uspokajał się, gdy wracało do niego brzmienie ich głosów albo jakaś wyrazista cecha: śmiech matki, powściągliwy uśmieszek ojca. Nie to, żeby usychał z tęsknoty za nimi, raczej z każdą kolejną chwilą tęsknił coraz mniej - ale rozstanie z nimi było najbardziej wyrazistym zdarzeniem w jego życiu. Rozpamiętywał je więc i smucił się utratą. Myślał o rzeczach, które powinien był o nich wiedzieć albo o które mógł ich jeszcze wtedy zapytać. Te zaciekłe kłótnie, które tak go przerażały. Imiona dwóch chłopców, którzy utonęli po tym, jak łódź wypłynęła z Bagamoyo. Nazwy drzew. Gdyby przyszło mu wówczas do głowy spytać o te rzeczy, być może nie czułby się teraz takim tępakiem, bez korzeni, zdanym na los. Robił, co mu kazano, wykonywał wszelkie polecenia, jakie wydawał mu Khalil i z czasem nauczył się polegać na swoim „bracie”. Gdy tylko mu pozwolono, pracował w ogrodzie. Ta miłość do ogrodu zrobiła wrażenie na starszym mężczyźnie, który codziennie przychodził doglądać drzew i roślin o poranku i wczesnym popołudniem. Mówili na niego Mzee Hamdani. Ów niezwykle milkliwy człowiek irytował się, gdy musiał przerwać wersety wyśpiewywane na chwałę Boga - w tym te, które sam ułożył - by posłuchać, co ma mu do powiedzenia ktoś inny. Każdego ranka rozpoczynał pracę, nie pozdrowiwszy nikogo. Napełniał wiadra, a potem chodził alejkami, wody do podlewania nabierając dłonią, jak gdyby nie istniało nic prócz ogrodu i tej pracy. Gdy słońce zbyt mocno paliło, Mzee Hamdani siadał w cieniu któregoś z drzew i recytował z niewielkiej książeczki, mamrocząc pod nosem i kiwając się lekko, pochłonięty religijną ekstazą. Popołudniami, odprawiwszy modlitwę, obmywał stopy i odchodził. Gdy akurat miał taki kaprys, pozwalał Yusufowi sobie pomagać, nie tyle powierzając mu jakieś zadanie, ile po prostu nie przeganiając chłopaka. Późnymi popołudniami, jeszcze przed zmrokiem, Yusuf miał cały ogród dla siebie. Przycinał gałęzie, podlewał grządki, przechadzał się w cieniu drzew i między rzędami krzewów. Gdy zmierzchało, zza muru wciąż dolatywał płaczliwy głos chcący go stamtąd przepędzić, lecz czasami w gęstniejącym mroku rozlegały się westchnienia, urywki pieśni. Ten głos przepełniał go smutkiem. Któregoś razu przeciągły, tęskny okrzyk przywiódł mu na myśl jego matkę. Yusuf aż przystanął pod murem i nasłuchiwał, drżąc ze strachu.
[...]
Resztę towarów przeznaczonych do załadunku miano zawieźć na stację rukwamą, długim wózkiem, który ciągnęli tragarze. Aż do ostatniej chwili wuj Aziz rozmawiał cicho z Khalilem, który na każdą powierzoną mu instrukcję kiwał z szacunkiem głową. W pobliżu stali tragarze, zbici w ospałe grupki. Gadali, sprzeczali się, wybuchali znienacka śmiechem, trzepiąc się po kolanach. Haya, prowadź nas w głąb lądu - zaordynował w końcu wuj Aziz, dając sygnał. Natychmiast odezwały się bębny i róg, a muzykanci ruszyli skwapliwie na czele pochodu. Kilka kroków za nimi szedł Mohammed Abdalla: głowę trzymał wysoko, a trzcinką wycinał w powietrzu butną parabolę. Yusuf pomagał pchać wózek, nie odrywając oczu od drewnianych kół, gotowych zmiażdżyć nieuważne stopy. Do rytmicznych postękiwań tragarzy dodawał swoje. Ze wstydem patrzył, jak Khalil nawet w tych ostatnich momentach ślini się nad dłonią wuja Aziza, jakby chciał połknąć ją całą. Khalil zawsze tak robił, lecz tego ranka Yusufa rozdrażniło to bardziej. Słyszał jeszcze, że Khalil krzyczy coś o suahilijskim chłoptasiu, ale się nie obejrzał. Procesję zamykał wuj Aziz, przystając czasem, by pożegnać się ze znakomitszymi spośród zebranych w tłumie.
[...]
Zniknęli w niskim budynku podobnym do szopy, w którym mieściło się biuro naczelnika stacji. Paplali wesoło, prześcigając się w oficjalnych uprzejmościach, które musiały poprzedzić rozmowę o interesach. Nad budynkiem powiewała ogromna żółta flaga, marszcząc się i napinając na lekkim wietrze, a gniewne czarne ptaszysko zdawało się rozwścieczone do histerii. Tragarze uśmiechali się jeden do drugiego, bo wiedzieli, że sajjid poszedł urobić kolejarza odpowiednią łapówką, by obniżył im opłaty za przewóz. Chwilę później zjawił się kancelista. Oparty o ścianę, do złudzenia przypominał beztroskiego przechodnia, który przystanął, by zobaczyć, co się dzieje. Ów niski, szczupły młodzieniec, również Hindus, robił wszystko, by nie zwracać na siebie uwagi. Tragarze wymienili jednak porozumiewawcze mrugnięcia i parę znaczących komentarzy. Pod czujnym okiem Mohammeda Abdalli i strażników zdążyli już rozładować i ułożyć je w stos na peronie.
[...]
Gdzieś w pylistym cieniu ośnieżonej góry, zamieszkanym przez wojowniczych pasterzy, gdzie prawie nie padało, żył też legendarny Europejczyk. Mówiło się, że posiadł niezliczone bogactwa. Nauczył się mowy zwierząt, umiał się z nimi porozumiewać i im rozkazywać. Jego królestwo obejmowało rozległe połacie ziemi, on sam zaś mieszkał na urwisku, w żelaznym pałacu. Pałac ów był potężnym magnesem, więc gdy tylko wrogowie zbliżyli się do fortyfikacji, broń wyskakiwała im z pochew i z zaciśniętych dłoni, ci zaś przemieniali się w gromadę rozbrojonych jeńców. Europejczyk miał władzę nad wodzami dzikich plemion, które jednakowoż podziwiał za ich okrucieństwo i nieustępliwość. Uważał ich za ludzi szlachetnych, wytrzymałych i pełnych wdzięku, właściwie nawet pięknych. Słyszało się, że w jego posiadaniu jest pierścień, którym potrafi zawezwać na służbę duchy tutejszych ziem. Na północ od jego włości grasowały stada lwów, a ich głód ludzkiego mięsa był nienasycony. Nigdy jednak nie zbliżały się do Europejczyka, chyba że na jego rozkaz. Człowiek z wybrzeża, właściciel sklepu, pod którym zatrzymała się karawana i pod którym Yusuf siedział teraz razem z innymi w cieniu chlebowców, słuchając tych opowieści, nazywał się Hamid Sulejman. Pochodził z miasteczka Kilifi na północ od Mombasy. Yusuf wiedział, że to niezbyt daleko na południe od Witu, ponieważ żebrak Mohammed opowiadał mu kiedyś, jak to niemal utonął, przeprawiając się przez głęboki kanał w Kilifi. Lepiej by było dla niego, mówił, gdyby wówczas przepadł, uwalniając się tym samym od haniebnej niewoli zioła. A jednak szczerzył resztki zębów w potulnym uśmiechu.
[...]
Dokądkolwiek nie zawiódłby ich kupiecki szlak, okazywało się, że Europejczycy dotarli tam przed nimi i teraz okolica pełna jest żołnierzy i urzędników, którzy tłumaczyli lokalnej ludności, że są tam po to, by chronić ją od wrogów, czekających tylko, by ją zniewolić. Jak gdyby o żadnym innym handlu niż handel ludźmi nikt nigdy nie słyszał, tak to brzmiało. Kupcy opowiadali o Europejczykach ze zdumieniem, podziwiając ich srogość i bezwzględność. Biorą sobie najlepszą ziemię i nie płacą za to nawet paciorkami. Używają najróżniejszych sztuczek, żeby ludzie dla nich pracowali, jedzą wszystko, dosłownie, choćby nie wiem jak twarde czy zgniłe. Jeśli idzie o apetyt, nie mają umiaru ani przyzwoitości, są jak szarańcza. Podatek od tego, podatek od tamtego, a jak nie, to więzienie, rzemień albo i szubienica. Pierwszy stawiają areszt, w następnej kolejności kościół, potem wiatę nad targowiskiem, żeby mieć oko na handel i wszystko opodatkować. I to jeszcze zanim zbudują sobie dom do mieszkania. Słyszał kto takie rzeczy? Noszą ubrania z metalu, ale takiego, żeby im nie ocierał skóry, całymi dniami mogą wytrzymać bez snu i bez wody. Ślinę mają trującą. Wallahi, przysięgam na wszystko. Jak cię opryska, to sparzy! Zabić takiego można tylko dźgając pod lewą pachę, inne sposoby na nic się zdadzą, a i tego właściwie nie da się zrobić, bo tak się tam mocno zabezpieczyli.
[...]
Czyż nie jest przyjemnie pomyśleć, że tak właśnie będzie wyglądał Raj? - spytał Hamid cicho. Nocne powietrze wypełniał szmer wody. Wodospady piękniejsze od wszystkiego, co jesteśmy zdolni sobie wyobrazić. Jeszcze piękniejsze od tego tutaj. Wyobrażasz to sobie, Yusuf? Wiedziałeś, że to właśnie tam bierze początek cała woda na ziemi? Z czterech rzek Raju... Płyną w różnych kierunkach, na północ, na południe, na wschód i na zachód, dzieląc Boski ogród na ćwierci. A woda jest wszędzie. Płynie pod pawilonami, nawadnia sady, spływa z tarasów, obmywa leśne ścieżki...
[...]
Później, już niemal nad ranem, rozmowa złagodniała, posmętniała i poczęły się w nią wkradać coraz częstsze i dłuższe ziewnięcia. Boję się tego, co nas tu czeka - powiedział cicho Hussein, na co Hamid westchnął ze znużeniem. Wszędzie zamęt... Ci Europejczycy są strasznie zawzięci, w walce o ziemski dostatek zmiażdżą nas wszystkich. Tylko głupiec mógłby pomyśleć, że przybyli tu w dobrych zamiarach. Im nie o handel idzie, tylko o ziemię. I o wszystko, co na niej... o nas. W Indiach rządzą od kilkuset lat - powiedział Kalasinga. Wy tu nie macie cywilizacji, więc jak mieliby zrobić to samo? Nawet w południowej Afryce opłaca im się zabijać tych wszystkich ludzi i zabierać im ziemię tylko dlatego, że jest tam złoto i diamenty. Ale tu? Czego by mieli tu szukać? Poprztykają się trochę, coś tam ukradną, przeprowadzą parę wojenek, a jak im się znudzi, to wrócą do domu.
[...]
Kalasinga, któremu Hamid zwierzał się z tych myśli, gdy ten wpadł na pogawędkę, był innego zdania. Daj chłopakowi wyrabiać w sobie cnotę, póki może - powiedział. Takie uczucia nie trwają zbyt długo. Ani się człowiek obejrzy, a już świat go od nich odciąga, kusząc grzechem i zepsuciem. A religia to piękna rzecz, czysta i prawdziwa. Ty o takich duchowych sprawach nie masz pojęcia, ale my, ludzie Wschodu, jesteśmy w tej kwestii znawcami. Z ciebie jest zaledwie durny kupiec, co to pięć razy musi całować ziemię, a w ramadan zagłodzić się na śmierć. Nie rozumiesz, co to medytacja, transcendencja i takie tam. Dobrze, że młody dostrzega w swym życiu coś bardziej wartego wysiłku niż worki ryżu i kosze owoców. Szkoda tylko, że jedyny wybór to nauki Allaha...
[...]
Tak oto Yusuf zaczął kilka razy w tygodniu spędzać czas w warsztacie, przesiadując na starych oponach i z tabliczką na kolanach ucząc się czytać i pisać w rumi, po europejsku. Rano wywiązywał się z obowiązków domowych, popołudniami chodził do Kalasingi, a pod wieczór do meczetu, gdzie zostawał aż do modlitwy isza [modlitwa muzułmaństwa, piąta w ciągu doby, nocna – przyp. aut.] Zrazu był zachwycony nowym, gorączkowym tempem swojego życia, lecz już po kilku tygodniach łgał o nabożeństwach w meczecie, a dłużej siedział u Kalasingi. Wówczas już umiał pisać na tabliczce, choć nie za szybko, czytał też jako tako z książki, którą dał mu Kalasinga, mimo że jej słowa nic dla niego nie znaczyły. Nauczył się też wielu innych rzeczy. Zmieniać opony i czyścić auta. Ładować akumulator i zeskrobywać rdzę. Kalasinga objawił przed nim tajemnice silnika i Yusuf nawet co nieco pojął, lecz większą radość sprawiało mu przyglądanie się, jak tamten niczym za pomocą czarów budzi to kłębowisko rurek i śrub do życia. Nasłuchał się o Indiach, gdzie Kalasinga nie był już od wielu lat, lecz marzył o powrocie w tamte strony i o południu Afryki, gdzie mieszkał jako dziecko. Tam na południu jest istny dom wariatów. Pospełniały im się najróżniejsze okrutne fantazje. Ale ja ci coś powiem o tych afrykanerskich kanaliach. To są szaleńcy. I nie chodzi mi tylko o to, że bestialscy i okrutni, ale że mają nie po kolei w głowach. Rozgotowały im się od upału te ich holenderskie [burskie – przyp. aut.] mózgi.
[...]
Któregoś razu nocował u nich człowiek z Mombasy [miejscowość nadmorska w dzisiejszej Kenii – przyp. aut.]. Opowiedział im o swoim wuju, który wrócił niedawno, po piętnastu latach, z Rusji, krainy Rusów - ludu, o którym nikt dotychczas nie słyszał. Zaniosło go tam podczas służby u niemieckiego oficera, który stacjonował w Witu, dopóki Anglicy nie przegnali stamtąd Niemców. Wówczas oficer wrócił do Europy i rozpoczął karierę dyplomatyczną w ambasadzie, w mieście o nazwie Petersburg, w krainie tych całych Rusów. Opowieści kupca o wuju nie mieściły się w głowie. W owym mieście Petersburg, mówił, słońce świeci aż do północy. Kiedy jest zimno, cała woda zamarza, a lód na rzekach i jeziorach jest tak gruby, że można po nim przejechać wyładowanym wozem. Wieje tam bez przerwy, a bywa, że znienacka rozpęta się burza, ale taka, że bije w ziemię lodem i kamieniami. Nocą wiatr niesie jęki demonów i dżinnów, które łkają tak, byś wziął je za kobiety albo dzieci w niedoli. Jak kto odważy się wyjść wówczas z domu, by im pomóc, już nigdy nie wróci. W tygodniach najsroższej zimy zamarza nawet morze, a na ulicach miasta szaleją stada dzikich psów i wilków, pożerając wszystko, co się rusza: ludzi, konie, bez różnicy. Rusowie nie są cywilizowani jak Niemcy, mówił jego wuj. Któregoś dnia, podróżując przez te ziemie, zajechali do niewielkiego miasteczka, w którym wszyscy, co do jednego - mężczyźni, kobiety, dzieci - byli pijani w sztok. Sikufanyieni maskhara, zupełnie jak martwi. Patrząc na tę dzicz, wuj zaczął podejrzewać, że znalazł się w krainie Goga i Magoga [postacie i kraina biblijna w kontekście apokaliptycznym, postaci mające spustoszyć krainę wiernych – przyp. aut.], której mury są granicami świata islamu. Jednak nawet tu czekało go zaskoczenie, być może największe ze wszystkich. Tylu spośród mieszkańców Rusji było muzułmanami! I to w każdym miasteczku! Tatarzy, Kirgizi, Uzbecy! Któż o takich słyszał? Nie mniejsze było zaskoczenie tamtych, bo nigdy nie słyszeli, żeby jakiś czarny człowiek z Afryki był muzułmaninem.
[...]
Wkrótce zaczęli rozmawiać po arabsku, wskazując to w jedną stronę, to w drugą, gdy dyskutowali nad zaletami tej czy innej trasy. Yusuf snuł się po obozie, mijając starannie ułożone sterty towaru i grupki mężczyzn skupionych wokół niewielkich ognisk i dobytku. Choć byli tu zaledwie kilka godzin, obóz zdążył się upodobnić do wioski. Niektórzy wołali do Yusufa, zapraszając go na filiżankę herbaty albo na coś znacznie mniej przyzwoitego. Największa grupa zgromadziła się wokół Simby Mwene, który siedział oparty wygodnie o worki, a tłum nachylał się, by chłonąć historie o Niemcach. Simba z podziwem opowiadał o tym, jacy są surowi i nieustępliwi. Każde naruszenie ich zasad spotka się z karą, mówił, choćby winny nie wiem, jak błagał o litość i obiecywał poprawę. U nas jest tak, że jeśli winowajca okaże skruchę, trudno nam go ukarać, zwłaszcza jeśli kara miałaby być sroga. Ludzie przychodzą błagać o jego życie, wstawiają się za nim, a przecież każdy z nas ma bliskich, którzy okryliby się żałobą. Ale u Niemców jest odwrotnie. Im surowsza kara, tym bardziej Niemiec jest nieprzejednany. A jego kara jest zawsze surowa. Chyba lubi je wymierzać. Gdy już raz Niemiec postanowił, jaką masz otrzymać karę, możesz go błagać, aż ci język spuchnie, a Niemiec będzie stał przed tobą i nie pocieknie mu ani jedna łza, nie ujrzysz w nim ani cienia wstydu. Gdy mu się sprzykrzy to twoje przedstawienie, zrozumiesz, że nie masz innego wyjścia, jak tylko przyjąć karę. Właśnie dlatego są w stanie robić te wszystkie rzeczy, któreśmy widzieli. Nie pozwalają, by cokolwiek ich rozproszyło.
[...]
W każdym razie, kiedy zjawił się w tych stronach Niemiec Emin Pasza [Mehmed, niemiecki lekarz, podróżnik i polityk – przyp. aut.], udał się do sułtana Tayari. Zapomniałem, jak się ten sułtan nazywał. Sułtana zrobili z niego Arabowie, żeby móc nim manipulować. Emin Pasza traktował go z bezdenną pogardą, celowo, by sprowokować go do wojny. Tak właśnie działali. Żądał od sułtana wywieszenia niemieckiej flagi, miał on też przysiąc, że będzie lojalny wobec sułtana niemieckiego, i oddać mu całą broń wraz z armatami, bo na pewno i tak ukradł je Niemcom. Sułtan Tayari robił, co mógł, żeby uniknąć walki, mimo że nawet lubił walczyć i zawsze wojował z sąsiadami. Arabscy sprzymierzeńcy wspierali go, gdy takie działanie było im akurat na rękę, wszystkich już jednak doszły słuchy o tym, jak bezlitośnie prowadzą wojnę Europejczycy. Sułtan Tayari wywiesił więc niemiecką flagę, jak mu kazano, przysiągł, że będzie lojalny wobec niemieckiego sułtana, wysłał podarunki i jadło do obozu Emina Paszy. Nie był jednak zbyt skory do oddania broni. Wówczas zdążył już stracić poparcie Arabów, którzy pojęli, że ich zdradził. Oddał zbyt dużo. Więc gdy Emin Pasza wyjechał, zaczęli spiskować przeciwko sułtanowi. Nie trzeba było długo czekać. Po Eminie Paszy zjawił się Prinzi, niemiecki oficer, który natychmiast przystąpił do wojny, utłukł sułtana i jego potomnych, a także wszystkich jego ludzi, których był w stanie wytropić. Najpierw wziął Arabów pod but, a potem ich przepędził. Tak im dopiekł, że nawet własnych niewolników nie byli już w stanie zmusić do pracy na farmach. Niewolnicy się pochowali albo uciekli. Arabowie zostali bez jedzenia i wygód, więc nie było innego wyjścia, jak tylko się stamtąd wynieść. Część udała się do Ruemby [dziś Ruandy – przyp. aut.], część do Ugandy, a jeszcze inni pierzchli pod opiekę swojego sułtana na Zanzibarze. Tu i ówdzie ostał się jakiś, który nie wie, co ze sobą zrobić. Teraz rządzą Hindusi. Nad sobą mają Niemców, a pod sobą dzikusów.
[...]
Doszli do skupiska chat nieopodal wody, większego niż pozostałe, a dalej poprowadzono ich do sporego budynku z zadaszonym gankiem. W środku panował mrok, gęsto też było od dymu, bo gdzieś zaraz za progiem płonął ogień. Światło wpadało tu jedynie przez otwór wejściowy, więc nieco jaśniej zrobiło się dopiero wówczas, gdy zgodnie z poleceniem wszyscy stanęli z jednej strony. Sułtan, postawny człowiek, ubrany był w brązową tkaninę, przewiązaną w pasie plecioną słomą. W półmroku lśniła jego skóra, napięta na wypukłościach torsu. Siedział na stołku, z łokciami na udach, a w dłoniach ściskał grubą rzeźbioną laskę, opartą między szeroko rozstawionymi nogami. Wydawał się zaciekawiony i skory do rozmowy. Tak po jego prawicy, jak i po lewicy siedziała młoda kobieta, naga od pasa w górę, z tykwą w dłoni. Za nim stała jeszcze jedna kobieta, również półnaga, orzeźwiając sułtańskie ramiona plecionym wachlarzem. Jeszcze dalej, w zacienionej głębi pomieszczenia, stał młody mężczyzna. Po obu stronach sułtana usadowiło się na matach sześciu członków starszyzny. Niektórzy z nich mieli obnażone torsy. Od gęstego dymu Yusuf aż się krztusił, nie mógł złapać tchu i łzawiły mu oczy, zastanawiał się więc, jak to możliwe, że sułtan i jego świta znoszą te warunki bez żadnego trudu.
[...]
Kakanyaga poprosił kupca o tkaninę czarną, białą, trochę czerwonych koralików i woreczek z mąką. Wszelkie inne przedmioty, które kupiec chciałby dodać od siebie, były mile widziane, z wyjątkiem rzeczy zrobionych z metalu. Metal sparzyłby dłoń ducha tej świątyni, wyjaśnił Kakanyaga. Musisz iść ze mną - powiedział. To modlitwa za ciebie i za twoją podróż. Przyprowadź też młodego. Duchem tej świątyni jest Pembe, a on lubi młodych. Powtarzaj sobie jego imię, gdy wejdziemy do świątyni, ale nie wymawiaj go na głos, chyba że usłyszysz, że ja tak robię. W towarzystwie mnyapary [w swahili znaczy przewodnik – przyp. aut.] i kilku przewoźników szli jakiś czas wśród traw i ostrolistnych krzewów. Na polanie, którą okalały ciemne krzaki i wysmukłe drzewa, ujrzeli niewielkie, kamieniami podparte czółno. W środku znajdowały się dary od innych podróżników, którym przyszło składać tu ofiarę. Kakanyaga kazał powtarzać po sobie słowa, które tłumaczył na użytek kompanii. Przynosimy ci te oto dary. Błagamy cię, abyś pozwolił nam odbyć tę podróż w spokoju, albowiem chcemy bezpiecznie udać się tam i z powrotem. Ułożywszy dary w łodzi, okrążył ją raz w jedną stronę i raz w przeciwną. Kupiec wręczył Kakanyadze przyniesiony tu worek z tytoniem, a przewoźnik umieścił go w świątyni.
[...]
Kupiec chciał coś wtrącić, lecz Czatu [kacyk w wiosce – przyp. aut.] przemawiał dalej, a Nyundo [tłumacz kacyka – przyp. aut.] musiał słuchać uważnie. Mówi, że nie chce wiedzieć, co o tym myślisz. Dość już stracił przez ciebie czasu. Masz go za jakiegoś Khoikoia? Khoikoi da się obcym ograbić, a sam będzie tańczył pod księżycem. On chce, żebyś stąd odszedł, zanim stanie się coś złego. Nie wszystkim się takie rozwiązanie podoba, mówi, ale chce już zakończyć tę sprawę. Po długim namyśle tak właśnie zdecydował. Da ci trochę towarów, wystarczy, żebyśmy się wydostali z tych terenów. A teraz pyta, czy chciałbyś coś mu odpowiedzieć. Kupiec długo milczał. Powiedz mu, że decyzją tą dowiódł swej mądrości jako władca, lecz jego werdykt nie jest sprawiedliwy - odparł w końcu. Czatu uśmiechnął się, gdy mu to przetłumaczono. Czyli co cię przywiodło w tak odległe strony? Pogoń za sprawiedliwością? O to właśnie pyta. Jeśli tak, mówi, to ją znalazłeś. Biorę twoje towary, żeby sprawiedliwie zadośćuczynić mojemu ludowi za to, co utracił na rzecz twojego brata. A teraz ty idź, odszukaj brata, który mnie okradł, i od niego domagaj się sprawiedliwości. Chyba tak właśnie powiedział.
[...]
Yusuf nie mógł sobie później przypomnieć momentu, w którym przybyli na miejsce. Przez kilka dni wokół domu i placyku kręciły się tłumy ludzi wrzaskliwie domagających się audiencji, w tym żądni wypłaty tragarze i strażnicy, którzy snuli opowieści o swym bohaterskim przetrwaniu i utyskiwali na pecha. Na sporym podwórzu przed domem kupca wyrosła wioska namiotów i ognisk, którą dniem i nocą odwiedzali gapie oraz uliczni sprzedawcy jedzenia i kawy. Wzdłuż drogi postawiono prowizoryczne budki, wokół których tłoczyli się teraz klienci zwabieni wonią pieczonego mięsa i smażonej ryby. Stadka padlinożernych srokatych kruków porzuciły swoje sprawy, by czaić się na okolicznych drzewach, bystrym wzrokiem cały czas wypatrując niestrzeżonych kąsków. Obrzeża koczowiska upstrzone były stertami śmieci, z których już po paru dniach sączyły się leniwe maziste strużki. Tłoczących się petentów kupiec przyjmował na werandzie przed sklepem. Staruszkowie rezydenci grzecznie zrobili miejsce, opierając się jednak w milczeniu całkowitej eksmisji. Oni również chcieli być w centrum wydarzeń, z bliska śledzić dramatyczny powrót kupca. Interesanci usłużnie spędzali u sajjida wiele jałowych godzin na wysłuchiwaniu jego opowieści o podróży, wykrzykując od czasu do czasu entuzjastycznie albo pojękując z ubolewaniem. Gdy tak gawędzili nad kawą, wkoło kłębił się niecierpliwy tłum. Czasami ten czy inny petent wyciągał notes i coś zapisywał albo niespiesznym krokiem udawał się do magazynów przy bocznej ścianie. W jednym z tych pomieszczeń rezydował tymczasem Mohammed Abdalla, wciąż jeszcze niewydobrzały z wycieńczenia i gorączki, nękany przez dziwne bóle, które zaczęły się po tym, jak pobili go ludzie Czatu. W otwartych drzwiach jego izdebki rozwieszono chustę, która wzdymała się ospale, jeśli akurat był wietrzyk. Odwiedzający kupca zatrzymywali się tu, by pozdrowić mnyaparę i życzyć mu pomyślności, a potem zaglądali do pozostałych magazynów. Przyszli oskubać sajjida do kości - powiedział Yusufowi Khalil.
[...]
Yusuf jakby dopiero teraz budził się z koszmaru. Powiedział Khalilowi, że podczas wyprawy bardzo często czuł się jak mięczak, który wylazł ze skorupy i musi sobie radzić na otwartej przestrzeni - paskudny, groteskowy stwór, który wlecze śliskie, ślepe ciało przez gruzy i ciernie. Tak zresztą widział ich wszystkich: brnęli po omacku przez głuszę na końcu świata. To nie był zwykły strach, powiedział. Zdawało mu się, że tak naprawdę nie istnieje, żyje we śnie, na skraju zagłady. Nie pojmował, czego ludzie mogli tak mocno pragnąć, by w pogoni za handlem mierzyć się z tamtejszą zgrozą. I nie żeby było to jedyne uczucie, z pewnością nie, a jednak, powiedział, to zgroza wszystkiemu nadawała kształt. Widział też rzeczy, których nie umiałby nawet wymyślić. Światło na zboczu góry jest zielone - powiedział. Nie wyobrażałem sobie, że może istnieć takie światło. A powietrze jakby ktoś wypucował do czysta. Rano, kiedy słońce dotyka czapy ze śniegu, to jakbyś patrzył na wieczność, jak gdyby ta chwila miała trwać już zawsze. A późnym popołudniem nad wodą dźwięk ludzkiego głosu wzbija się pod samo niebo. Któregoś wieczora, podróżując zboczem góry, zatrzymaliśmy się przy wodospadzie. Piękny był, jakby niczego w nim nie brakowało. Najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek miałem przed oczami. Dało się usłyszeć oddech Boga. Ale przyszedł jakiś człowiek i chciał nas przegonić. Dzień i noc wszystko dudniło, brzęczało i trzęsło się od szmerów. Jednego popołudnia nad jeziorem widziałem, jak dwaj rybożercy siedzą sobie na konarze drzewa kauczukowego jak kury na grzędzie. Potem nagle oba wydały z siebie kilka wściekłych wrzasków. Szyje miały przy tym odgięte, dzioby rozdziawione ku niebu, ciała sztywne, tylko skrzydła łopotały. Po chwili z drugiej strony jeziora nadeszła odpowiedź. Kilka minut później samcowi wypadło jedno białe pióro i pośród tej wielkiej ciszy powolutku spłynęło na ziemię. Khalil słuchał w milczeniu, co jakiś czas pomrukując dla zachęty. Lecz gdy Yusuf robił pauzę, uznawszy, że Khalil usnął, z mroku dochodziło pytanie mające go zdopingować do dalszych opowieści. Czasem Yusufowi zdarzało się po prostu zaniemówić, gdy przypominała mu się bezkresna czerwona ziemia pełna najróżniejszych ludzi i zwierząt albo klify wznoszące się znad jeziora niczym ogniste mury. Jak bramy Raju - powiedział. Khalil parsknął cicho z niedowierzaniem. I kto w tym Raju mieszka? Dzikusy i złodzieje, co rabują niewinnych kupców, a własnych braci sprzedają za świecidełka - zaszydził. Oni tam nie znają Boga ani religii, ani nawet zwykłej ludzkiej litości. Nie różnią się od tych dzikich bestii, które żyją obok nich.
[...]
Simba Mwene wybuchnął śmiechem. Pamiętasz tę historię, którą opowiadał nam po drodze Nyundo? Dżinn [w kulturze arabskiej duchy i demony powstałe z czystego ognia bez dymu – przyp. aut.] porwał piękną księżniczkę w noc jej zaręczyn... Pamiętasz? I uprowadził do leśnej piwnicy wypełnionej złotem, klejnotami, przepysznym jadłem i wygodami wszelkiego rodzaju. Co dziesięć dni odwiedzał księżniczkę i spędzał z nią noc, a potem wracał do swych dżinnich spraw. Księżniczka żyła tak całe lata. Aż pewnego dnia przechodził tamtędy drwal i palcem u nogi uderzył o klapę piwnicy. Otworzył ją, zszedł po schodach i znalazł księżniczkę. Natychmiast się w niej zakochał, a ona w nim. Opowiedziała mu o swej wieloletniej niewoli, a on rozejrzał się po pełnym zbytków pomieszczeniu. Pokazała mu piękną wazę, którą wystarczyło potrzeć, by w mgnieniu oka zjawił się dżinn. Spędziwszy z księżniczką cztery dni i cztery noce, drwal próbował nakłonić ją, by z nim uciekła, lecz ona tylko się roześmiała, mówiąc, że nie sposób uciec od dżinna, który porwał ją, gdy miała dziesięć lat, i wszędzie zdoła ją odnaleźć. Zaślepiony miłosnym uniesieniem i wściekły z zazdrości drwal chwycił wazę i cisnął nią o ścianę piwnicy. W tej samej chwili zjawił się dżinn, dzierżąc nagi miecz. Pośród tego zamieszania drwal zdołał wbiec po schodach na górę, lecz zostawił sandały i siekierę. Dżinn zrozumiał, że księżniczka przyjmowała innego mężczyznę, więc jednym ciosem ściął jej głowę. A drwal? - spytał z przejęciem Khalil. Co się stało z drwalem? Mów. Dżinn znalazł go bez trudu, miał przecież jego sandały i siekierę. Pokazał je ludziom z pobliskiego miasteczka, twierdząc, że jest przyjacielem tego człowieka, a oni zaprowadzili go do drwalowej chatki. I wiesz, co mu zrobił? Zabrał go na sam szczyt ogromnej łysej góry i zamienił w małpę - powiedział Simba Mwene z lubością. No i powiedz mi... czemu ten drwal nie mógł po prostu odwiedzać księżniczki przez te dziewięć dni, kiedy dżinna tam nie było? Bo taki był jego los - odparł bez wahania Khalil.
[...]
No więc słuchaj - powiedział Khalil. Byli na modłach dżumu’a [modlitwa piątkowa – przyp. aut.], w milczeniu przespacerowali się rynkiem, a teraz siedzieli na falochronie niedaleko portu. Bardzo byłeś cierpliwy. Nie wiem, czy masz o tym wszystkim jakiekolwiek pojęcie, nie wiem, ile ci powiedzieli albo ile sam zrozumiałeś, więc zacznę od początku. Nie jesteś już dzieckiem i nie godzi się, żebyś nic nie wiedział. Ale tak tu właśnie jest. Wszędzie tajemnice. Niedługo minie dwanaście lat, odkąd sajjid wziął Panią za żonę. Był pomniejszym handlarzem, podróżował na Zanzibar, przywoził stamtąd tkaniny, narzędzia, tytoń i suszoną rybę, a tam znów transportował trzodę i drewno. Ona świeżo owdowiała i odziedziczyła fortunę. Jej mąż był właścicielem kilku żaglówek, które pływały wzdłuż wybrzeża, przewożąc najróżniejsze towary. Zboże i ryż z Pemby, niewolników z południa, przyprawy i sezam z Zanzibaru. Nie była już młódką, ale jej bogactwo przyciągało mężczyzn z rodowodem i ambicjami. Przez blisko rok odrzucała wszystkich, jak leci, więc już się mówiło, że ma „reputację”. Wiesz, jak to jest, kiedy kobieta nie przyjmuje kolejnych oświadczyn. Na pewno coś z nią nie tak. Niektórzy twierdzili, że chora albo że oszalała po stracie męża. Ale były też inne głosy. Że bezpłodna, że woli kobiety. Zdaniem tych, które zanosiły jej treść oświadczyn, a potem przekazywały rodzinie kandydata odmowę, taka brzydula nie powinna zadzierać nosa. O sajjidzie, który był od niej znacznie młodszy, usłyszała dzięki handlarskim plotkom. W tamtych czasach wszyscy o nim dobrze mówili, więc zamiast ustosunkowanych zalotników wybrała jego. Dyskretnie dano mu znać, by zachęcić go do działania, podarunki przeszły z rąk do rąk i parę tygodni później byli już po ślubie. Nie wiem, jak się umówili, ale sajjid przejął kontrolę nad interesem i zaczął prosperować. Wycofał się z przewozu żaglówkami, sprzedał wszystkie łodzie. Wtedy właśnie stał się tym sajjidem, którego znamy.
[...]
Roześmiała się, ale tak, by nie narobić hałasu, po czym znów westchnęła. I co ci dał ten twój dobry dżinn? - spytała. Jeszcze o nic go nie prosiłem. Muszę sobie wszystko dokładnie zaplanować. Nie ma co odrywać dżinna od jego pilnych spraw dla byle świecidełka- odparł. A jak poproszę o coś głupiego, to jeszcze go urażę i następnym razem się nie zjawi. Kiedy mnie tu przywieźli, miałam ze sobą amulet, ale któregoś dnia wyrzuciłam go za mur - powiedziała. Może to ten sam. Jeśli przyzywa się nim dobrego dżinna, to nie. Czemu go wyrzuciłaś? Mówili, że będzie mnie chronił od zła, ale tak się nie stało. Mam nadzieję, że twój amulet jest porządniejszy od tego, który wyrzuciłam, i że ustrzeże cię lepiej, niż tamten ustrzegł mnie. Przed złem nic nas nie ustrzeże - odparł Yusuf, ruszając ku cienistej postaci w drzwiach. Amina [przyrodnia siostra Khalila – przyp. aut.] cofnęła się w głąb korytarza i zatrzasnęła je, nim zrobił ostatnich kilka kroków.
[...]
Mzee Hamdani [stary ogrodnik – przyp. aut.] westchnął. Nic nie wiesz o świecie, prawda? - spytał ostro, a potem umilkł, jak gdyby temat uważał za zamknięty. Wkrótce jednak znów się odezwał. - Ofiarowali mi wolność w darze. To znaczy ona. Kto jej powiedział, że może nią rozporządzać? Wiem, o jakiej wolności mówisz. Taką wolność miałem już w chwili narodzin. Kiedy ci ludzie mówią „należysz do mnie”, „mam cię na własność”, to jest jak przelotny deszcz albo zachód słońca. Następnego ranka słońce znów wzejdzie, czy im się to podoba czy nie. I tak samo z wolnością. Mogą cię zamknąć pod kluczem, zakuć w kajdany, sponiewierać wszystkie twoje drobne pragnienia, ale wolności ci nie odbiorą. Gdy już z tobą skończą, nie będziesz do nich należeć ani odrobinę bardziej niż w dniu, w którym się urodziłeś. Rozumiesz, co mówię? To jest praca, którą mi powierzono. Czy tamta kobieta mogłaby mi zaoferować większą wolność? Yusuf uznał, że tak może mówić tylko starzec. Niewątpliwie była w tych słowach mądrość, ale mądrość przetrwania i niemocy, na swój sposób zapewne imponująca, jednak nie wówczas, gdy oprych wciąż siedzi na tobie okrakiem, pierdząc ci w twarz. Yusuf postanowił milczeć, lecz było jasne, że zasmucił staruszka, który nigdy dotąd nie wypowiedział do niego tylu słów naraz, a i tych zapewne już żałował.
[...]
Mieszkaliśmy w miasteczku na południe stąd. Biednie tam było. Opowiadałem ci. W sklepie ojciec handlował z rybakami i z właścicielami małych gospodarstw, którzy przychodzili sprzedawać warzywa i jajka za garść gwoździ, sztukę materiału albo pół kilo cukru. A kiedy się trafił jakiś szmugiel, to rąk nie brakowało. I ona właśnie była takim towarem, magendo [w swahili czarny rynek – przyp. aut.], gdzieś ją mieli opchnąć, jej siostrę też. Pamiętam, jak do nas przyszła, cała zapłakana, brudna... przerażona. Wszyscy w wiosce znali jej historię, ale nikt się po nią nie zgłosił, więc mieszkała u nas. Mój Ba [ojciec – przyp. aut.] mówił na nią kifa urongo... Tu Khalil się uśmiechnął, a potem ciągnął: - Rano ojciec wzywał ją, jak już był gotów podjeść chleba. Ona mu go przynosiła i siadała z nim, a on karmił ją kawałeczkami. Jak ptaszynę. Każdego ranka chleb jaglany z roztopionym ghi [rodzaj masła klarowanego – przyp. aut.], a ona siedziała obok, taka rozszczebiotana i otwierała szeroko dzióbek, żeby mógł jej tam wtykać kawałeczki chleba, specjalnie dla niej odłamane. Kiedy mama robiła coś w domu, ona nie odstępowała jej na krok, a kiedy ja wychodziłem, szła za mną. Któregoś dnia ojciec powiedział, że nadamy jej nasze nazwisko, żeby stała się jedną z nas. Bóg stworzył nas wszystkich ze skrzepu krwi, tak czasem mówił. Lepiej dogadywała się z ludźmi w wiosce niż którekolwiek z nas. Jest Mswahili, jak ty, chociaż mówiła trochę inaczej... A potem zjawił się sajjid. Akurat ta część jest bardzo prosta. Kiedy miała siedem lat, mój biedny, głupi Ba, niech Bóg zmiłuje się nad jego duszą, ofiarował ją sajjidowi jako część zapłaty. A ja miałem być u niego rehani [w swahili odpowiednik naszego „zastawu hipotecznego” – przyp. aut.], dopóki ona nie dorośnie do zamążpójścia, chyba że Ba mnie wcześniej wykupi. Ale Ba umarł, a Ma i moi bracia wrócili do Arabii i zostawili mnie tutaj z naszą hańbą. Kiedy ten diabeł Mohammed Abdalla przyszedł po nas, kazał się jej rozebrać, a potem ją macał tymi obrzydliwymi łapskami. Khalil zaczął cicho łkać. Łzy wolno spływały mu po policzkach.
[...]
Tego dnia w sklepie był ruch, a Khalil rzucił się w wir pracy z radością i zapamiętaniem, które bawiły nawet najbardziej przygnębionych klientów. Odzyskał dobry humor, mówili. Bogu niech będą dzięki! Przekomarzał się teraz jeszcze śmielej, czasem ocierając się o drwinę, robił to jednak z tak nieodpartą serdecznością, że nikt nie mógłby się obrazić. Co mu się stało, pytali klienci. Yusuf uśmiechał się, wzruszał ramionami, a potem dotykał lewej skroni. Stawiano różne hipotezy. Ot, młodzieńczy zapał, nieuzasadniony, ale zdrowy i miły dla oka. Radować się trzeba teraz, zanim ci życie namota supłów. Tu w grę wchodziło parę kostek haszyszu, sugerował ktoś inny. Chłopak pewnie nienawykły, to teraz mózg mu się zagotował. Jakaś kobieta, która przyszła po ćwierć miarki oleju kokosowego na włosy i wobec której Khalil wygłosił rapsod na temat uciech masażu, zastanawiała się, czy ktoś temu młodemu człowiekowi nie posypał przyrodzenia pieprzem. Staruszkowie obserwowali to wszystko z werandy, rechocząc wesoło. Choć Khalil unikał jego wzroku, Yusuf widział w rozbieganych oczach euforyczny szał, wolał więc schodzić mu z drogi.
[...]
Yusuf nie był pewien, czego ona pragnie, lecz namiętności i pożądania malujących się na jej [małżonki Wuja Aziza – przyp. aut.] twarzy nie dało się z niczym pomylić. Dłonie przycisnęła do piersi, a potem wstała. Gdy dotknęła jego ramienia, zadygotał. Zaczął się wycofywać, lecz ona parła naprzód. Odwrócił się, by uciec, a ona schwyciła z tyłu skraj jego koszuli. Poczuł, jak materiał drze się w jej dłoniach. Wybiegając z pokoju, wciąż miał w uszach jej udręczone krzyki, ale nie obejrzał się i nie zawahał ani na chwilę. Coś ty narobił?! - wrzasnął za nim Khalil, gdy Yusuf minął go, pędząc przez mroczniejący ogród. Wreszcie dopadł werandy, usiadł. Nie czuł już nic prócz wstrętu do siebie samego. Jego położenie objawiło mu się w całej swej nieznośnej nędzy. Zdawało mu się, że siedzi tak już od wielu godzin, targany na przemian wstydem i złością. Może powinien natychmiast się stąd zabrać, myślał, nim ten bałagan rozpęta się na dobre. Ale przecież nie zrobił nic haniebnego, to tamci kazali mu żyć - im wszystkim kazali żyć - haniebnie. To knowania tamtych, nienawiść i mściwa zachłanność tamtych sprawiły, że nawet proste cnoty stały się żetonami w handlu, towarem na wymianę. Odejdzie stąd, nie istniało prostsze rozwiązanie. Dokądś, gdzie będzie mógł uciec od ciężaru przygniatających go zewsząd roszczeń. Ale wiedział, że po dawno wysiedlonym sercu została mu już tylko twarda gruda samotności i że gdziekolwiek pójdzie, będzie ją niósł ze sobą, a ona nadwątli i w końcu rozproszy wszystkie jego sekretne plany, nawet te najskromniejsze. Mógł się udać do miasteczka w górach, gdzie dufny Hamid zamęczy go pytaniami, a jedyną rozrywką będzie fantazjowanie Kalasingi. Mógł zamieszkać w górskiej samotni Husseina. A nuż tam wymyśli sobie życie tak skromne, by się ziściło. Mógł też wyprawić się do Czatu, tego podupadłego lennika i zostać nadwornym błaznem. Albo w Witu odnaleźć matkę haszyszowca Mohammeda i cudne poletko, które ten utracił przez swoje występki. A wszędzie ludzie będą go pytać o ojca i matkę, o siostrę i brata, o to, co ze sobą przyniósł i co zamierza zabrać. Na wszystkie te pytania będzie musiał odpowiadać wymijająco. Sajjid mógł sobie podróżować w głąb obcych krain owiany chmurą pachnidła, zbrojny jedynie w worki z błyskotkami i w niezachwiane przekonanie o własnej wyższości. Biały człowiek w lesie nie bał się niczego, gdy tak sobie siedział pod flagą, strzeżony przez oddział żołnierzy. Ale Yusuf- bez flagi, bez wiedzy, jedynie słusznej, mogącej mu zapewnić najwyższą godność - zaczynał rozumieć, że ów mały świat, który zna, jest jedynym dostępnym mu światem.
[...]
Lubi cię - powiedział wesoło Khalil. Cały czas ci to powtarzałem. Sajjid to książę wśród kupców, co do tego nie ma wątpliwości! Tylko rzucił okiem na Panią i sobie pomyślał: wariatka naprzykrzała się mojemu pięknisiowi. Z kobietami same kłopoty, a ta to dopiero jest małpa, niech ją diabli. Od razu widać, że ma nie po kolei w głowie, jak jęczy o tej swojej ranie... No i twoja podarta koszula! Och, ta twoja koszula! Co za historia! Tobą się chyba jakieś lepsze anioły opiekują. Teraz sajjid znajdzie ci żonę, żebyś sobie nie narobił kłopotów. Którąś z tych miłych dziewczyneczek, co mieszkają po wiejskich sklepach. Chyba nawet miał taką jedną na oku, zanim ruszył na wyprawę. Może dla mnie też jakąś kupi i będziemy mieli podwójne wesele! A może będą siostrami? Pewnie taniej byłoby kupić dwie za jednym zamachem. Kadi odprawi ceremonię za pół ceny, a po nocy poślubnej tylko jedno pranie. Może wynajmiemy sobie któryś z tych domków po drugiej stronie ulicy i razem tam zamieszkamy? Nasze żony będą miały bliźnięta i we dwie obskoczą wszystkie te nieznośne obowiązki domowe, a my sobie będziemy siedzieli na werandzie, na matach, i gwarzyli... może o tym, co na świecie słychać i czy się jeszcze trzyma. Tak, to by było dobre! Albo o tym, jak spełniają się Boże obietnice. A rano przejdziemy przez ulicę, żeby doglądać interesów sajjida. I co ty na to?
[...]
O żołnierzach [z afrykańskiego frontu I wojny światowej – przyp. aut.] dowiedzieli się, widząc na drodze obok sklepu biegnących ludzi. Zazwyczaj późnym popołudniem część mieszkańców spacerowała ostygłymi nieco ulicami, by zaczerpnąć powietrza i pogawędzić, inni zaś szli do swych domów poza miasteczkiem. Teraz ni stąd, ni zowąd grupki ludzi pierzchały z drogi albo w zarośla, krzycząc coś o askarysach [tubylczy żołnierze afrykańskich sił kolonialnych – przyp. aut.]. Khalil popędził do domu, żeby ostrzec tamtych, a Yusuf czym prędzej pozamykał sklep na głucho. Potem siedzieli tam jak w mrocznej jaskini, serca im łomotały, a oni szczerzyli się do siebie. Zrazu dławiła ich bijąca od towarów mieszanina woni, lecz po jakimś czasie przywykli do duchoty. Przez szpary między deskami widać było część placyku i drogi. Wkrótce ich oczom ukazała się kolumna żołnierzy maszerujących w niespiesznym, choć precyzyjnym szyku pod wodzą europejskiego oficera, całego na biało. Gdy kolumna się zbliżyła, dostrzegli, że Niemiec jest wysokim, szczupłym młodym mężczyzną, w dodatku uśmiechniętym. Sami wymienili uśmiechy, a Khalil odsunął się od swojego punktu obserwacyjnego i z westchnieniem usiadł pod ścianą. Askarysi maszerowali na bosaka, w doskonałym porządku. Oficer skręcił na placyk przed sklepem, a w ślad za nim natychmiast podążyli jego podwładni. Tutaj kolumna rozsypała się jak korale, gdy z nich wyciągnąć sznur. Milczącym żołnierzom wystarczał byle skrawek cienia, by zrzucić pakunki, a potem, wzdychając, paść radośnie na ziemię. Oficer stał przez chwilę, spoglądając na dom i zamknięty sklep. Następnie, wciąż z uśmiechem na ustach, jak gdyby wcale mu się nie spieszyło, ruszył w ich stronę. Ledwie oddalił się od żołnierzy, zaczęli gadać, żartować, któryś rzucił przekleństwo.
[...]
Gdy askarysi znów byli w komplecie, a wszyscy pojmani, już się nie uśmiechając, stali na środku, sierżant pomaszerował pod werandę po instrukcje. Niemiecki oficer skinął głową, a sierżant szczeknął coś z zadowoleniem i ponownie stanął twarzą do oddziału. Jeńców ustawiono w dwa nieme szeregi, które pośród gęstniejącego mroku odmaszerowały w stronę miasteczka. Niemiecki oficer szedł na czele szurgoczącej kolumny. Jego ciało było wyprostowane, a ruchy oszczędne w swej precyzji. W gasnącym świetle lśnił biały mundur. Kolumna nie zniknęła im jeszcze z oczu, gdy Khalil wymknął się za drzwi i pobiegł naokoło, żeby sprawdzić, czy wszyscy w domu są bezpieczni. Choć ogród tonął w ciszy, mrok zdawał się drżeć, jakby od nocnej muzyki. Yusuf poszedł obejrzeć szczątki askaryskiego obozowiska. Zbliżał się ostrożnie, pociągając nosem, jak gdyby się spodziewał, że zostawili po sobie jakiś żrący, smrodliwy ślad. Ziemia była zryta od męskich stóp, w powietrzu wciąż czuło się poruszenie. Zaraz za skrajem cienia rzucanego przez puchowiec odkrył kilka stert odchodów, które psy już zaczynały ochoczo podskubywać. Zerkały na niego podejrzliwie, śledząc go kątem oka i przesuwając się nieco, by zasłonić jedzenie przed jego chciwym wzrokiem. Przyglądał się im, oszołomiony tym, jak odgadły jego nędzę. Psy zawsze rozpoznają gównojada. Znów widział, jak jego tchórzliwość migoce w świetle księżyca, przypomniał ją sobie, jak oddychała, cała w śluzie popłodu. To właśnie wtedy narodziła się pierwsza zgroza porzucenia. Teraz, gdy patrzył na ten upokarzający głód zaaferowanych psów, zdało mu się, że wie, co z tej zgrozy wyrośnie. Jeszcze było widać maszerującą kolumnę, gdy za sobą, w ogrodzie, usłyszał coś jakby szczęk zamka u drzwi. Obejrzał się prędko, a potem, czując, że szczypią go oczy, puścił się biegiem za kolumną.
Abdulrazak Gurnah, Raj
Powieść obyczajowa Abdulrazaka Gurnaha – anglojęzycznego pisarza kręgu brytyjskiego, ale pochodzenia zanzibarskiego oraz niedawnego laureata Nagrody Nobla – przenosi akcję snutej opowieści do Afryki, na tereny dzisiejszej Tanzanii i Kenii, choć tak naprawdę to do kolonialnej podówczas Niemieckiej Afryki Wschodniej, ogólnie rzecz biorąc w pierwsze i drugie dziesięciolecie ubiegłego wieku. Młody Yusuf, już jako nastolatek zostaje przymuszony do opuszczenia swych rodzinnych stron, w tym przede wszystkim do porzucenia i matki i ojca, aby być może stąd-dotąd w charakterze tzw. rehani, czyli też i tego, co stoi „pod zastaw” za niespłacone długi, stanowić samodzielnie o swoim dalszym losie. U „wujka” Aziza, arabskiego handlarza uczy się zawodu pomagiera sklepowego, potem i pobiera nauki w szkole koranicznej oraz nade wszystko podróżuje, pędząc życie w karawanach przedsiębiorczego opiekuna na obrzeżach ówczesnej cywilizacji, w których to eskapadach w końcu poznaje gorzki smak kolonialnej (niemieckiej) niesprawiedliwości dziejowej, ukształtowanej na prawie zrodzonym z obcesowego kaduka. W formule narastającego „zezwierzęcenia” postaw międzyludzkich i wobec zbliżającej się nieuchronnie wojny pomiędzy buńczucznymi „zdobywcami” dojmujące ukojenie Yusuf odnajduje dopiero w pracy u pobożnego ogrodnika, w pracy u podstaw, w której to dokładność i delikatność uważnego spojrzenia zostają w końcu zauważone przez zniewieściałe oczy, co kryją się pod ciekawskimi czardafami…