Blog

 

22.12.2023

Koliber

„Dobra historia może ocalić kiepską animację,

ale

kiepskiej historii nie uratuje dobra animacja”


„mnie nigdy nie ma tam,

gdzie jesteś ty,

a ciebie nie ma nigdy tam,

gdzie ja jestem?”


Wilki nie zabijają pechowych jeleni. 

Zabijają słabe.


„Ubi nihil vales, ibi nihil velis”

(z łac. tam, gdzie nic nie znaczysz,

nie możesz niczego zechcieć)


Su vida es mi vida

(z hiszp. twoje życie

 jest moim życiem)

[...]

Rzymska dzielnica Trieste to, można powiedzieć, centralny punkt tej hi­storii, w której znajdzie się wiele innych punktów centralnych. To dzielni­ca od zawsze oscylująca pomiędzy elegancją a dekadencją, pomiędzy luk­susem a przeciętnością, pomiędzy przywilejem a zwyczajnością, i teraz tyle wystarczy: nie ma sensu dłużej jej opisywać, ponieważ mogłoby się to okazać nużące, zwłaszcza na początku historii - co przyniosłoby skutek odwrotny do zamierzonego. Zresztą najlepszy opis jakiegokolwiek miej­sca, który można zaoferować, to opowieść o tym, co w danym miejscu się dzieje, a tu za chwilę wydarzy się coś ważnego. Ujmijmy to następująco: jedna z rzeczy, które dzieją się w tej opowie­ści, w której dzieje się wiele różnych opowieści, ma miejsce w dzielnicy Trieste, w Rzymie, pewnego poranka w połowie października 1999 roku, dokładniej natomiast na rogu via Chiana i via Reno, na pierwszym piętrze jednej z kamienic, które w tej historii opiszemy, w których wydarzyły się już tysiące innych opowieści. Tyle że to, co za chwilę się wydarzy w tym miejscu, ma decydujące oraz, można powiedzieć, feralne znaczenie w kontekście życia bohatera tej historii. Dr Marco Carrera, głosi tabliczka umieszczona na drzwiach jego gabinetu, lekarz okulista; i właśnie te drzwi oddzielają go jeszcze przez chwilę od punktu zwrotnego jego życia, w którym pojawi się jeszcze wiele punktów zwrotnych. Znajduje się we­wnątrz gabinetu, na pierwszym piętrze jednej z tych kamienic, o których powyżej i właśnie wypisuje receptę starszej pani cierpiącej na zapalenie powiek - antybiotyk w kroplach, kolejny etap leczenia po innowacyjnej, rewolucyjnej wręcz kuracji n-acetylocysteiną wkrapianą do oka, która u wielu innych jego pacjentów rozwiązała najpoważniejszy problem tej przypadłości, czyli tendencję do przechodzenia w przewlekły stan choro­bowy. Na zewnątrz z kolei los już czeka, rozpościerając przed nim swoje zawiłe ścieżki, a wszystko to z udziałem niskiego człowieczka nazwi­skiem Daniele Carradori, łysego brodacza o zaskakującym spojrzeniu, spojrzeniu - można powiedzieć - magnetycznym, które już niedługo sku­pi się w oczach okulisty, przelewając w nie najpierw niedowierzanie, na­stępnie zdumienie, a wreszcie ból, którego nie zdoła ukoić jego (okuli­styczna) wiedza. Decyzja, podjęta już przez brodatego człowieczka, po­pchnęła go aż tutaj, do poczekalni, w której już siedzi i w której spogląda na własne buty, nie korzystając z bogatej oferty nowiusieńkich koloro­wych magazynów - nie zbutwiałych i sprzed kilku miesięcy - rozłożo­nych na stolikach. Bezcelowa byłaby nadzieja, że jeszcze się rozmyśli.

[...]

Pan rozumie, dlaczego zadaję panu wszystkie te pytania, prawda? Po­siadam wyłącznie jedno źródło i właśnie sprawdzam, na ile jest ono wia­rygodne. Nie mogę zlekceważyć tej kwestii, biorąc pod uwagę przyczynę mojej wizyty. Dobrze. O czym chce mi pan powiedzieć? Jeszcze tylko kilka pytań, o ile nie ma pan nic przeciwko. Będą nieco bardziej prywatne i prosiłbym o maksymalnie szczerą odpowiedź. Czuje się pan na siłach? Tak. Czy jest pan hazardzistą? Cóż, już nie. Ale w przeszłości zdarzało się panu uprawiać hazard, przyznaje pan? Tak. W przeszłości tak. Czy to prawda, że do czternastego roku życia był pan o wiele niższy niż pana rówieśnicy i z tego powodu pana matka wymyśliła panu przezwi­sko koliber? Tak. A kiedy skończył pan czternaście lat, ojciec zabrał pana do Mediola­nu, by poddać pana eksperymentalnej kuracji hormonalnej, wskutek której pańska sylwetka wróciła do normy po tym, jak urósł pan o prawie szesna­ście centymetrów w ciągu niecałego roku? Tak, trwało to osiem miesięcy. Czy to prawda, że pana matka była temu przeciwna, to znaczy wolała, by pan nie rósł, natomiast wyprawa do Mediolanu była jedynym gestem dominacji ze strony pańskiego ojca w kontekście jego pozycji rodziciel­skiej, jako że w pana rodzinie, proszę wybaczyć język, w jakim przytoczę dokładny cytat, z którego pozyskałem tę wiedzę, pana ojciec gówno zna­czy? Och! Nie, to nieprawda, ale biorąc pod uwagę osobę, która przekazała panu te informacje, to tak, Marina [żona Dr Marco Carrery – przyp. aut.] zawsze była o tym przekonana. Czyli nie jest prawdą, że pańska matka była przeciwna kuracji, a pa­ński ojciec gówno znaczy? To nieprawda, że mój ojciec gówno znaczy. To wyłącznie wrażenie, jakie zawsze odnosiło wiele osób, między innymi właśnie Marina. To kwestia odmienności ich charakterów, Mariny i mojego ojca, co nieraz sprawiło...

[...]

No cóż, skłamała panu co do jednej rzeczy. Poza tym, proszę mi wy­baczyć, czy to nie jest tak, że dla was kłamstwa są bardziej wymowne niż prawda, którą pacjent postanawia ukryć? Dla was, czyli dla kogo? Dla was, terapeutów. Wam przecież przydaje się wszystko, tak samo prawda, jak i kłamstwa, i tak dalej? A kto tak twierdzi? Sam nie wiem, wy... psychoanalitycy. Sama psychoanaliza się na tym opiera. Czyż nie? Od kiedy byłem małym chłopcem, otaczali mnie ludzie poddający się psychoanalizie i od zawsze słyszałem, jak istotny jest setting [z ang. ustawienie, nakierowanie – przyp. aut.], transfer [z ang. przeniesienie – przyp. aut.], sny, kłamstwa, wszystko to ma znaczenie właśnie dlatego, że splata się z prawdą, którą pacjent ukrywa. A może się mylę? Na czym teraz polega problem, jeśli Marina coś sobie wymyśliła? Cóż, jeśli sprawa Luisy Lattes to tylko wytwór wyobraźni Mariny, to zupełnie co innego, bo w takim przypadku w niebezpieczeństwie jest pa­ńska żona. Ale dlaczego? W jakim niebezpieczeństwie? Proszę zrozumieć, bardzo mi przykro, ale teraz nie mogę o tym z pa­nem rozmawiać. Niech pan tylko nie mówi żonie, że tu przyszedłem, za­klinam pana. Skąd pomysł, że pozwolę panu wyjść po tym wszystkim, co usłysza­łem? Żądam od pana...

[...]

Duccio Chilleri był wysokim, pozbawionym wdzięku chłopcem, choć wy­nagradzał mu to talent do sportu, mniejszy jednak niż przypuszczał jego ojciec. Czarnowłosy, o końskim uśmiechu, tak bardzo chudy, że jego po­stać czyniła wrażenie ledwie profilu ludzkiej sylwetki, towarzyszyła mu opinia osoby przynoszącej pecha. Nikt nie wiedział, skąd się wzięła i kie­dy miała początek plotka na jego temat, stąd też wydawało się, że od za­wsze się za nim ciągnie, wraz z przezwiskiem, które z niej powstało: Bez­imienny. A przecież w dzieciństwie miał zupełnie inne przezwisko - Bliz­zard, tak wołali na niego, a wzięło się to od marki nart, na których szuso­wał podczas zawodów, kiedy jeszcze był młodym talentem Apeninów Toskańsko-Emiliańskich, obiecującym narybkiem w kategorii maluchów, na­stępnie juniorów i młodzików. W rzeczywistości, jak to zwykle bywa i ta historia miała swój początek sięgający właśnie zawodów narciarskich, a dokładniej slalomu giganta w ośrodku narciarskim Zum Zeri Passo dei Due Santi, przystosowanym do zawodów regionalnych. Duccio Chilleri po pierwszym przejeździe znalazł się na drugim miejscu w swojej katego­rii, tuż za antypatycznym i utytułowanym młodzikiem z Modeny nazwi­skiem Tavella. Warunki atmosferyczne były trudne, wiał silny wiatr, a mimo to czarny stok pogrążony był we mgle, do tego stopnia, że jurorzy brali pod uwagę możliwość odwołania zawodów. Wiatr wreszcie osłabł i drugi przejazd stał pod znakiem zapytania, zwłaszcza że mgła jeszcze zgęstniała. W oczekiwaniu na sygnał startowy jego ojciec trener rozgrze­wał mu mięśnie nóg i mobilizował do walki na trasie, odważnie, do ataku, do ataku, na śmierć, wyprzedzić Tavellę. Kiedy znalazł się w bramce star­towej, gotów, by wyruszyć na niewidzialny stok, podczas gdy ojciec tre­ner nie przestawał mu powtarzać, że da sobie radę, że może wygrać, że może pokonać Tavellę, ktoś usłyszał, jak Duccio Chilleri wypowiada następujące słowa: „I tak się wywróci, i jeszcze się połamie”. Przejechał tra­sę z najlepszym czasem, zaraz po nim miał wyruszyć Tavella. Nikt do­kładnie nie widział, co się wydarzyło, tak gęsta była mgła na stoku, ale na chwilę przed pierwszym pomiarem czasu, na zwężeniu przed stromym podjazdem, z trasy zjazdowej dobiegł rozdzierający krzyk. Sędziowie po­spieszyli na miejsce i zastali Tavellę na ziemi, nieprzytomnego, z połową kijka wbitego w udo - wtedy jeszcze używało się drewnianych kijków, te zaś czasem pękały - oraz kałużę krwi rozlewającą się plamą czerwieni w mlecznym krajobrazie śniegu i mgły. Wyglądał, jakby zaatakowali go Indianie. Chłopak uniknął śmierci przez wykrwawienie, bo kijek przesze­dł na wylot przez mięsień i ledwie musnął tętnicę udową, ale zapisał się w historii tej stacji narciarskiej jako uczestnik najpoważniejszego wypad­ku, którego sława przetrwała jeszcze wiele kolejnych sezonów. Wraz z nim przetrwała pamięć o słowach wypowiedzianych przez Duccia Chilleriego na chwilę przed zdarzeniem.

[...]

I tak u progu wczesnej dorosłości rozpoczęła się legenda tego, który przyciąga pecha. Rozpoczęła się całkiem nieoczekiwanie i nie dała same­mu zainteresowanemu sposobności, by jej zaprzeczyć. Nikt, nawet z per­spektywy czasu, nie zadał sobie trudu, by zauważyć, że słowo blizzard - z angielskiego - oznacza śnieżną zawieruchę - co w praktyce już od dziecka lepiej ukazywało jego karmiczny dług niż przezwisko, które przy­lgnęło do niego w dorosłym życiu. Tym bardziej nikomu nie przyszło do głowy, by wziąć pod uwagę nazwisko Duccia, we Włoszech raczej rzad­kie, obecne tylko w nielicznych regionach Toskanii, które mogłoby (bar­dzo sugestywnie w jego przypadku) pochodzić od angielskiego słowa killer: nawet jeśli taka hipoteza miałaby się pojawić, okazałaby się błędna, jako że etymologicznie nazwisko Duccia wzięło się najprawdopodobniej z pomyłki w zapisie popularnego nazwiska Chillemi, pochodzącego z Lombardii i obecnego w sferach arystokratycznych oraz niezwykle po­pularnego na Sycylii w sferach plebejskich, lub związanego z włoską mi­gracją kilku członków wiekowego rodu Viscontich, których francuska ga­łąź nosiła nazwisko Chiller. Wszystko to, by uzmysłowić, jak powierz­chownie potraktowano zjawisko, które przypisano Ducciowi, pozbawiając je całkowicie jakichkolwiek prób uzasadnienia. Przynosił pecha i tyle, po co drążyć? W procesie przejścia od Blizzarda do Bezimiennego przyjacielskie rela­cje nawiązane podczas kolejnych etapów sportowej kariery Duccia za­częły korodować, a w wieku szesnastu lat jedynym przyjacielem, który pozostał mu w całej Florencji, był Marco Carrera.

[...]

Nie sposób jednak było usunąć nieprzyjemnej skorupki, która zasklepi­ła się wokół osoby Duccia Chilleriego, i z tego też powodu, by podważyć logikę rozumowania Marca, pojawiła się teoria oka cyklonu. Szło to tak: tak jak ten, kto znajduje się w samym środku tropikalnego wiru niszczące­go wybrzeża i miasta, nie ponosi z tego powodu żadnych konsekwencji, tak i bliski kontakt z Bezimiennym - jak w przypadku Marca - oddala ry­zyko pecha. Wystarczył jednak przelotny kontakt, choćby pozdrowienie z daleka i można było podzielić los wiosek, które huragany zmiatały z powierzchni ziemi. Tyle wystarczyło: przyjaciele Marca mogli dalej bez­trosko żartować, a jednocześnie wierzyć na serio w niefart, który przyci­ągał Baron Samedi (kolejny z serii przydomków, które przylgnęły do Duccia Chilleriego, podobnie jak Loa, Bokor, Mefisto i Ipso), sam Marco Carrera mógł zaś dalej się z nimi kolegować i ganić ich za wiarę w przesądy. Wytworzył się stan równowagi - jedyny możliwy. Teoria oka cyklonu.

[...]

Całe dzieciństwo Marca Carrery upłynęło mu w nieświadomości. Nie był świadomy konfliktu między swoją matką a ojcem, jej wrogiej obojętności, jego pełnego rozgoryczenia milczenia, nocnych kłótni zdławionym szep­tem, tak by nie usłyszały ich dzieci, a zwłaszcza siostra Marca, Irene, star­sza od niego o cztery lata, skrupulatnie podsłuchująca rodziców i maso­chistycznie odnotowująca w pamięci wszystkie ich sprzeczki; był nieświa­domy powodów tego konfliktu, powodów obojętności, kłótni, całkowicie oczywistych dla jego siostry: nie zorientował się, że jego matka i ojciec, choć oboje wybrali życie z dala od swoich rodzinnych stron (ona - Letizia, co paradoksalnie oznacza radość - pochodziła z Salento w Apulii, on - Probo, no men omen szlachetny i godny, jak głosiła etymologia jego imienia - z prowincji Sondrio w Lombardii), nie byli stworzeni do życia razem, praktycznie nie mieli ze sobą nic wspólnego - tak naprawdę nie było na świecie dwóch bardziej różniących się od siebie osób. Ona - architektka, całkowicie oddana idei i rewolucji, on - inżynier, pochłonięty kalkulacjami i praktycznym rzemiosłem, ona - w ciągłym szaleńczym ru­chu architektury radykalnej, on - najlepszy wykonawca makiet w całych środkowych Włoszech - i dlatego też Marco nie był świadomy, że wygod­ny dobrobyt, w którym wychowywali się on i jego rodzeństwo, podszyty jest rozpadem małżeństwa ich rodziców, które powodowało tylko rozgory­czenie, wzajemne oskarżenia, prowokacje, upokorzenia, poczucie winy, pretensje, niechęć i rezygnację. Warto podkreślić, że nie zorientował się, że rodzice nie darzą się miłością, przynajmniej w pospolitym rozumieniu przypisywanym czasownikowi „kochać się” sugerującym wzajemność. W ich związku miłość była obecna, owszem, była to jednak miłość jedno­kierunkowa, uczucie, które żywił on wobec niej, miłość nieszczęśliwa, a tym samym heroiczna, miłość psa do swojego pana, niezłomna, niema, samo-okaleczająca, uczucie, którego matka nigdy nie zdołała zaakcepto­wać ani odwzajemnić, z drugiej zaś strony nie zdołała go odrzucić, jako że oczywiste było, iż żaden inny mężczyzna na świecie nigdy nie mógłby jej tak pokochać. Tym samym miłość przerodziła się w raka, tak, w powięk­szający się złośliwy twór rozdzierający od wewnątrz tkanki jego rodziny, trwale zlepiający ją z poczuciem nieszczęścia, w którym Marco Carrera, w nieświadomości, dorósł.

[...]

Z innego punktu widzenia maniakalny porządek, w którym ojciec utrzymywał swoje rzeczy - nie wymagając tego samego od innych, co na­leży podkreślić - wciąż jednak dyktatorski, onieśmielający, a koniec ko­ńców wręcz okrutny - sprawił, że sam stał się osobą w lekceważący pra­wie sposób niechlujną, podczas gdy odpowiedzialność za jego niepoha­mowaną niechęć wobec psychoanalizy leżała po stronie matki. Odraza ta w konsekwencji miała okazać się czynnikiem odgrywającym kluczową rolę w jego stosunkach z kobietami, ponieważ los chciał, że wszystkie ko­biety jego życia, począwszy, no men omen, od matki i siostry Irene, wraz z przyjaciółkami, narzeczonymi, koleżankami z pracy, żonami, córkami, wszystkie, po prostu wszystkie, przykładały ogromną wagę do różnora­kich typów terapii analitycznych, na które uczęszczały, utwierdzając go, niezależnie od roli, jaką wobec nich odgrywał - syna, brata, przyjaciela, narzeczonego, kolegi z pracy, męża i ojca - w pierwotnej intuicji podpo­wiadającej mu, że „pasywna psychoanaliza”, jak zwykł ją określać, jest szalenie szkodliwa. Niemniej jednak żadna z nich, nawet pomimo jego protestów, nie przykładała do tego wagi. Szkody, słyszał raz po raz, na swój sposób wyrządza każda rodzina, każdy rodzaj relacji - i każdy jest na nie podatny. Przypisywanie większej odpowiedzialności psychoanali­zie - niż dajmy na to grze w szachy - to dopiero uprzedzenie. Być może miały nawet rację, ale cena, jaką Marco Carrera musiał płacić za wszyst­kie te szkody, sprawiła, że czuł, iż ma prawo myśleć w określony sposób: psychoanaliza była jak dym, nie wystarczyło jej się nie poddawać, należa­ło chronić się również przed tymi, którzy się jej poddają. Tyle tylko, że je­dynym znanym sposobem ochrony przed efektami psychoanalizy innych osób było uczęszczanie na własną terapię, a w tym względzie nie miał on najmniejszego zamiaru ustąpić.

[...]

Przy wejściu na pokład Duccio Chilleri był bardzo nerwowy. Marco wcisnął mu kilka pigułek na uspokojenie podkradzionych z prywatnej ap­teki swojej siostry, z pasją oddającej się konsumpcji leków psychotropo­wych - lecz niepokój przyjaciela wcale się nie zmniejszył. Kiedy już za­jęli swoje miejsca, Duccio zaczął przejawiać bezgraniczny niepokój, zer­kając na stan zużycia foteli i zagłówków - co miało być niechybnym, jego zdaniem, znakiem świadczącym o słabym stanie technicznym urządze­nia - lecz najbardziej przerażali go ludzie kolejno wchodzący na pokład. Dziwne towarzystwo, ludzie ze złą energią. Spójrz na nich tylko, powta­rzał, już wyglądają jak trupy: spójrz na tego, powtarzał, popatrz na tamte­go, wygląda jak własne zdjęcie w gazecie. Marco raz po raz prosił go o spokój, ale poruszenie Bezimiennego zdawało się tylko rosnąć. W którymś momencie zerwał się na nogi. Kolejni pasażerowie napły­wali na pokład, on zaś zaczął krzyczeć, pytając, czy jest wśród nich ktoś sławny, jakiś piłkarz, aktor, jakiś VIP - ktoś, do kogo kiedykolwiek uśmiechnęło się życie. Pasażerowie z trudem przepychający się przez wąski korytarz samolotu patrzyli na niego z niedowierzaniem, ktoś nawet zapytał, czy ma jakiś problem. Mam problem, problem z wami, odparł Duccio Chilleri, bo już jesteście martwi i w dodatku chcecie zabić i mnie. Marco Carrera objął go ramieniem, popchnął z powrotem na siedzenie i wymyślał kolejne sposoby, by go uspokoić, czule przyciskając go do sie­bie, opierając się zaduchowi wiejskiej farmy, którym przesiąknięta była jego kurtka, jednocześnie starając się uspokoić i innych dookoła nich, któ­rym już zaczynały puszczać nerwy. To nic takiego, powtarzał, a Duccio przedrzeźniał go - jasne, wszyscy tu zginiemy, to nic takiego. W takim stanie, mamrocząc coś pod nosem, bliski płaczu i pod czujnym okiem przyjaciela, przestał wreszcie zaczepiać innych i wyglądał na pogodzone­go z losem. Kiedy jednak na progu samolotu ukazała się drużyna harcer­ska, sytuacja błyskawicznie eskalowała. Duccio Chilleri powstał i zare­agował głośnym: nie! Tylko nie harcerze! Zagrodził drogę pierwszemu z nich, kudłatemu i postawnemu chłopaczysku, wyglądającemu wyjątko­wo absurdalnie w harcerskim mundurku zastępowego: Dokąd się niby wy­bieracie? Won, wynocha, sio! Marco znów zerwał się z siedzenia, żeby go okiełznać, ale tym razem Duccio Chilleri utracił nad sobą kontrolę: łapał harcerzy za głowy, potrząsał nimi i krzyczał - mordercy, wynoście się! - a kiedy niektórzy z nich zaczęli reagować, w powietrzu zakotłowało się od przepychanek i przekleństw, Marco Carrera zrozumiał, że weekend w Lublanie poszedł z dymem. Podając się za lekarza - był dopiero na dru­gim roku medycyny i oszustwo było widać z daleka - zdiagnozował u przyjaciela atak epilepsji typu B (ot, taki sobie wymyślił) i zażądał otwarcia drzwi samolotu, by natychmiast sprowadzić go na ziemię. Perso­nel pokładowy na samą myśl o uwolnieniu się od tego szaleńca nie dowie­rzał swojemu szczęściu. Kiedy to Marco Carrera przewracał się z boku na bok, pocąc się w po­ścieli swojego łóżka, bezskutecznie usiłując zasnąć, tym bardziej niezdol­ny, by cieszyć nozdrza zapachem rhyncospermum [z łac. jaśmin gwiazdkowy – przyp. aut.] przenikającym do po­koju zza przymkniętego okna, u północnych wybrzeży Cypru już rozegra­ła się tragedia, on jednak jeszcze o niej nie wiedział: DC-930 linii Koper Aviopromet, na próżno oczekiwany na płycie lotniska w Larnace, tonął już w otchłani Morza Cylicyjskiego: osoby, o których Marco myślał z mieszaniną współczucia i niepokoju, były wszystkie martwe; wspomnie­nie fatwy, którą rzucił na nie Bezimienny, zostało wymazane przez konse­kwencje samej klątwy, on zaś był jedynym pozostałym przy życiu czło­wiekiem na ziemi, który mógł o tym wiedzieć.

[...]

Był zatem wczesny niedzielny poranek, a uliczne latarnie przy placu były wyłączone ze względu na politykę austerity [z ang. srogość, skromność – przyp. aut.]. Wokół Marca rozlewała się wyłącznie mgła. Trzeba było dojść na przystanek przy via Giacomini i złapać autobus (autobusy przynajmniej jeździły), który miał go dowieźć na dworzec Santa Maria Novella - zadanie to, niespodziewanie, okazało się jednak niezwykle trudne. Właśnie, gdzie była via Giacomini? Znajdo­wała się po drugiej stronie placu, naprzeciwko jego domu, zaczynała się za murem kościoła Świętego Franciszka, ale - no właśnie, gdzie był jego dom? Gdzie był plac? Gdzie kościół? Wypadek był nagły i straszny, tak jak wszystkie wypadki. Chwilę wcze­śniej Marco Carrera zagubił się w mglistej chmurze rozmywającej rzeczy dookoła niego, wygłuszającej dźwięki, punkty odniesienia, a chwilę pó­źniej wydarzyło się wszystko: huk, uderzenie, klakson jazgoczący jak za­czarowany, wreszcie pierwsze ludzkie krzyki - zdawało się, że cały ten zgiełk dobiega jednocześnie, pozbawiony jest jakiejkolwiek chronologii. Zresztą, jak powiedział kiedyś jasno wujek Albert, tam, gdzie nie ma przestrzeni, nie ma też czasu. Pierwsze ludzkie krzyki składały się na jedno słowo, którego nigdy wcześniej nie słyszał. Gospodineeee! [z chorw. Panieeee! – przyp. aut.] Jedno słowo, niesłyszane nigdy wcześniej, przecinające mgłę niczym flara alarmowa. Tak, jak gdyby miało oznaczać (dla Marca Carrery, bo ni­kogo innego wokół niego nie było): „Pomocy! Tu jesteśmy! Do wypadku doszło tutaj!”.

[...]

Ileż razy w ostatnich kilku tygodniach Marco wysłuchiwał tej samej li­tanii. I w tym przypadku, jak i podczas wszystkich innych tyrad ojca i bła­gań Irene, trzymał kciuki za swoją siostrę, za swoją nadzwyczaj inteli­gentną i nadzwyczaj nieszczęśliwą siostrę, swoją gwiazdę polarną, swój model życia i młodości, wiecznie udręczoną ciągłym niepokojem, złością, wiecznie rozgorączkowaną, z błękitną pulsującą żyłką na skroni, i wszyst­ko to różniło ją od innych, dodawało arystokratycznego, buntowniczego uroku wyższości. Teraz leżała przed nim na ziemi, tam, gdzie ułożył ją Cygan, który nawet próbował podjąć się reanimacji, łamiąc każdą, najbar­dziej banalną zasadę pierwszej pomocy - choć nikt ze świadków nie był tego świadomy - lecz z całą pewnością nie brakowało mu zapału: była blada, na ciele nie miała żadnych widocznych ran, nieprzytomna. Irene. Była martwa? Nie, nie była martwa, a dokładniej - nic jej się nie stało. Straciła tylko przytomność, o czym Marco Carrera miał się dowiedzieć za niecałą minu­tę. Jednak jego spojrzenie, które zatrzymało się na jej ciele w tamtej chwi­li, było dokładnie tym samym, które miał zwrócić ku jej martwemu ciału siedem lat później, o siódmej rano, w kostnicy szpitala w Cecinie, ciężkie od rozpaczy, współczucia, złości, bezsilności, przerażenia i czułości. Spoj­rzenie, którego się obawiał i które, najwyraźniej, w jakiś tajemniczy spo­sób było jej przeznaczone, i jeśli prawdą było to, co mu opowiadano, kie­dy jeszcze nie skończył pięciu lat, w noc Świętego Wawrzyńca, w Bolgheri, na tej samej plaży, na której Irene [siostra Marca – przyp. aut.] miała umrzeć, na prośbę obecnej tam jego matki, przyjaciółki matki, córek przyjaciółki matki i samej Irene, by wypowiedział życzenie po tym, jak przepiękna spadająca gwiazda przeci­ęła niebo, nie rozumiejąc nawet znaczenia własnych słów, powiedział: „Żeby Irene nie popełniła samobójstwa”. Irene, jego osobista bohaterka. Siostra, która nigdy nie pragnęła jego towarzystwa, tak jak nie pragnęła towarzystwa nikogo innego, przynajmniej spośród członków rodziny - z której to przyczyny, od kiedy skończyła osiemnaście lat, dla swojej rodziny stała się nieznośnym brzemieniem, nie mówiąc nawet o aurze nieszczęścia, która nigdy nie odstępowała jej o krok - upadki, wypadki, złamania, kłótnie, depresja, narkotyki, psycho­terapia. Wokół niej pęczniała nieokreślona potrzeba cierpliwej litości, uczucia, przed którym Marco, jako jedyny chyba na świecie, od zawsze potrafił się chronić, okazując jej zrozumienie i usprawiedliwiając, nie przestając jej wspierać i kochać, nawet w obliczu jej niezliczonych i nie­uzasadnionych wybryków. Na liście wybryków, jeśli ktoś wpadłby na po­mysł stworzenia takowej, wypadek z tamtego mglistego poranka stanowił numer jeden.

[...]

Pierwsze objawy zaburzenia poznawczego córki Marca Carrery, Adele, dały o sobie znać, kiedy miała około trzech lat. Marco doznał wtedy takie­go przebłysku, ujrzał wszystko w jednej chwili, lecz wizja ta okazała się tak nieznośna - przywoływała bowiem jego siostrę Irene, że wyparł ją na­tychmiast i żył tak, jak gdyby nigdy się nie pojawiła. Być może dzięki po­mocy psychoanalizy byłby w stanie ją zrekonstruować, ale otoczony ze wszystkich stron przez osoby, które gorliwie z niej korzystały, Marco od­czuwał do psychoanalizy nieprzezwyciężoną awersję. Tak przynajmniej twierdził. Gdyby o zdanie zapytano psychoanalityka, ten mógłby stwier­dzić, że awersja takiego rodzaju była w istocie mechanizmem obronnym, przyjętym przez Marca w celu pogłębienia jego wyparcia. Prawdą jest, że wyparcie nastąpiło natychmiast i zepchnęło wizję bardzo głęboko, tak bar­dzo, że nie zdołała ona nigdy wypłynąć na powierzchnię, również po tym, gdy sprawy potoczyły się tak, jak miały się potoczyć - czyli dokładnie tak, jak Marco Carrera ujrzał je na samym początku, przez chwilę, po to tylko, by na całą resztę swojego życia o tym zapomnieć. Można rzec, że ze względu na wiek dziewczynki pierwsze symptomy dręczącego ją zaburzenia zbiegły się z początkiem jej związku z ojcem, który to aż do tamtego dnia pozostawał raczej nieokreślony; zaś za okre­śleniem tego zbiegu wydarzeń stała ona sama, podejmując najprawdopo­dobniej pierwszą samodzielną decyzję swojego życia. W rzeczy samej do­szło do tego pewnej słonecznej sierpniowej niedzieli, kiedy ojciec i córka jedli śniadanie w kuchni domu w Bolgheri, matka zaś wciąż jeszcze leżała w łóżku. Wtedy właśnie Adele Carrera oznajmiła swojemu ojcu, że do jej pleców przytwierdzony jest sznurek. Pomimo wieku wyraziła się zupełnie jasno: sznurek przyczepiony był do jej pleców, jego koniec zaś niezmien­nie sięgał najbliższej ściany. Z jakiegoś powodu był niewidzialny dla in­nych, ona więc zmuszona była zawsze znajdować się w pobliżu ściany, w przeciwnym razie ktoś mógłby się o niego potknąć lub się weń zaplątać. A co, jeśli, zapytał ją Marco, musisz oddalić się od ściany? Co robisz? Adele odpowiedziała mu, że w takim wypadku musi bardzo uważać, po­nieważ, jeśli ktoś minie ją za jej plecami i zaplącze się w jej sznurek, to będzie musiała obejść go naokoło, żeby go uwolnić - i zademonstrowała mu, w jaki sposób to zrobić. Marco zadawał kolejne pytania. Czy wszyscy mają taki sznurek przytwierdzony do pleców, czy tylko ona? Tylko ona. Czy nie wydawało jej się to dziwne? Owszem, wydawało jej się to dziw­ne.

[...]

... pytali ją, co robią z Magiem Manfredem, zamknięci przez pięćdziesi­ąt minut w jego gabinecie, Adele odpowiadała po prostu: „bawimy się”. Nigdy nie wyjawiła nic więcej a propos tych wizyt ani nie sprecyzowała, w co takiego się bawią. Wreszcie, któregoś dnia przed świętami Bożego Narodzenia, Marco i Marina zostali wezwani do gabinetu na via dei Colli della Farnesina - we dwoje, jak zostało to podkreślone, bez córki. Całko­wicie ignorując ich teorię związaną z szermierką podczas igrzysk olimpij­skich i nie ujawniając, jakie czynniki wpłynęły na powstanie jego własnej opinii, doktor Nocetti poinformował ich, że jego zdaniem sznurek wycho­dzący z pleców Adele nie przytwierdzał jej do ściany, jak twierdziła ona sama, ale do ojca: był symbolem bliskiej więzi na wyłączność, którą wy­tworzyła w stosunku do ojca, i pojawił się najwyraźniej dlatego, że dziew­czynka w jakiś sposób obawiała się, że go straci. Interpretacja sznurka Adele wydała się obojgu dość nieoczekiwana, jed­nak na tyle rozsądna, że zdołała ich przekonać, do tego stopnia, że zamiast wnosić sprzeciw czy wypytywać o szczegóły teorii lekarza, Marco i Mari­na zadali równocześnie to samo pytanie: a więc? A więc, powiedział Mag Manfred, dobrze byłoby, gdyby Adele spędzała więcej czasu ze swoim oj­cem. Znacznie więcej czasu, o ile to możliwe. Najlepiej byłoby, dodał, gdyby spędzała więcej czasu z ojcem niż z matką. O wiele więcej - po­wtórzył - o ile to możliwe. Było to możliwe, oczywiście - Marco był szczęśliwy, spędzając czas z córką - oznaczało jednak początek całkowitej rewolucji ról, które odgrywali wewnątrz rodziny, dotychczas rzeczywiście zorganizowanej w sposób nieco staroświecki - z osobą ojca zdecydowanie mniej obecną w życiu dziewczynki niż osoba matki. I chociaż wiele mo­żna było powiedzieć o rodzinnym domu Marca, to z całą pewnością nie obowiązywał w nim ten schemat;

[...]

Jak pomyślał, tak uczynił, któregoś styczniowego popołudnia - krótkiego i pełnego mlecznego światła - lek­cja próbna i do dzieła, bez żadnych dyskusji z żoną: zapisał ją na szer­mierkę i zaczął wozić na lekcje, dwa razy w tygodniu, stawiając Marinę przed faktem dokonanym. A zresztą, co mogło być w tym złego? Nawet jeśli jego teoria miałaby okazać się błędna, jaką szkodę mogło wyrządzić małej trochę ruchu? Jego teoria jednak nie okazała się błędna - wręcz przeciwnie, zadziałała, a sznurek zniknął prawie natychmiast. W rzeczy­wistości dziecięce bluzy nie były podpięte do bębna, a więc nie zniknął dlatego, że rzeczywiście się pojawił, jak spodziewał się Marco; ale maski, owszem, były w użyciu, i już od pierwszych lekcji Adele przekroczyła próg ich świata, świata giętkich kling, błyskawicznych trafień i uderzeń adrenaliny, który to, jak uświadomił sobie już kiedyś, sprawił, że sznurek się pojawił. A więc - szermierka, sport, o którym Marco nie wiedział praktycznie nic, rozwiązała problem sznurka przytwierdzonego do pleców jego córki - rozwiązała w drastyczny sposób, właściwy rozwiązywaniu dziecięcych problemów, to znaczy tak, jakby sznurka nigdy nie było. Nie mówiąc nic nikomu, Adele z dnia na dzień przestała okrążać osoby, które przeszły jej za plecami. Koniec. W domu przestała mówić o sznurku. Ko­niec. Przestała wzbraniać się przed pójściem do szkoły, a w szkole prze­stała wreszcie płakać w samotności. Koniec.

[...]

Nikt nie przeżył. Taki był bilans „katastrofy lotniczej w Larnace”, bo taką otrzymała nazwę, o wiele bardziej brutalną z językowego punktu widzenia niż „94 fatalities [z ang. ofiar śmiertelnych – przyp. aut.]”, gdyż pod takim hasłem pojawiła się w raporcie, w któ­rym wypadek został podany do wiadomości przez organy kontroli lotnic­twa cywilnego. Jako że samolot wystartował z lotniska w Pizie, większość owych fata­lities była narodowości włoskiej i, rzecz jasna, dzienniki i wiadomości te­lewizyjne bez chwili zwłoki zaczęły żerować na tragedii: natychmiast po­jawił się jednak inny rodzaj fatalizmu, pojmowanego według drugiego znaczenia tego słowa (wskazującego na przypadkowość, zbieg okoliczno­ści), przejmując przestrzeń, na którą katastrofa by zasługiwała. Przede wszystkim doszło do kolejnego wypadku samolotu, zaledwie kilka godzin później - najpoważniejszego w historii amerykańskiego lotnictwa (samo­lot DC-10 linii American Airlines rozbija się podczas startu z lotniska w Chicago, 271 fatalities), który również należało zrelacjonować i który natychmiast sprawił, że obie sprawy zaczęły się mylić, popychając je ku nieodpartej - bo tak też działają mechanizmy dziennikarstwa - pokusie, by wymieszać ze sobą dwie tragedie, przeżuć je w jeden kęs rodem z hor­roru, choć w rzeczywistości nie miały one ze sobą nic wspólnego prócz producenta samolotów, w dodatku chodziło o dwa różne modele. Mało tego, ledwie trzy dni później uwaga całego kraju skupiła się na aresztowa­niu Valeria Morucciego i Adriany Farandy, najbardziej poszukiwanych członków Czerwonych Brygad we Włoszech. Po upływie kolejnych pięciu dni miały miejsce przedterminowe wybory, które dały początek ósmej ka­dencji rządów republikanów, a kolejny tydzień później odbyły się pierw­sze wybory europejskie. Adieu. W ten sposób czas, który pozostał dzien­nikarzom do dyspozycji, by wydobywać nowe szczegóły, świadectwa i rozdrapywać zaschnięte już nieco rany tragedii w Larnace, drastycznie się skurczył i nie pozwolił ich szponom sięgnąć Marca Carrery oraz Bezi­miennego, pasażerów, którzy wysiedli z samolotu na pas startowy. Naj­zwyczajniej narracja zatrzymała się wcześniej. Trochę światła zostało rzu­cone na przedwcześnie zakończone życie ofiar, zwłaszcza tych najmłod­szych, harcerzy zmierzających na międzynarodowy zlot na zamku w Lublanie, jednak czasu starczyło na niewiele więcej - w rzeczywistości nie zdołano nawet zrelacjonować jak należy pogrzebów ofiar po tym, jak zwłoki wróciły do Włoch, ani ogłosić odnalezienia czarnej skrzynki na dnie morza, ponieważ w dwa dni po katastrofie lotniczej w Larnace infor­macja o tragedii zaczęła znikać z czołówek, w których przestrzeń prasowa rządzi się nieubłaganymi prawami.

[...]

Jak potoczyłoby się życie Marca Carrery, gdyby prasa znalazła czas, by odkryć, że ocalał z katastrofy, i gdyby odkrycie to zmieniło go w postać publiczną? Co by się wydarzyło, gdyby odkryła to przynajmniej prokura­tura? W rzeczy samej to, czego zszokowany chłopak spodziewał się już od tego samego poranka, kiedy dowiedział się o katastrofie - dziennikarze czatujący pod jego domem, wezwania do składania zeznań - nigdy się nie wydarzyło. I chociaż jasne są powody, dla których prasa zbyt szybko sku­piła swoją uwagę na czym innym, to te, dla których nawet dochodzenie podjęte przez prokuraturę i dyrekcję generalną lotnictwa w Ministerstwie Komunikacji nigdy nie dotarło do osoby Marca Carrery i Bezimiennego, były dalekie od oczywistych. Cóż, przynajmniej do chwili, gdy zapisy z czarnej skrzynki pozwoliły stwierdzić, że zawinił defekt konstrukcyjny maszyny, w ponurych czasach terroryzmu, w których doszło do zdarzenia, dwóch dwudziestolatków dających nogę z samolotu dwie godziny wcze­śniej, nim tenże zostanie pochłonięty przez morze, zdaje się tropem, który należałoby przynajmniej rozważyć. A jednak nic. Nic się nie stało. Jedna z wielu włoskich tajemnic - niewielka, w porównaniu z innymi, ale wciąż mająca decydujące znaczenie dla przyszłości obu chłopców.

[...]

Co takiego zrobił? Ku ich zdumieniu - wręcz ku ich osłupieniu - opowiedział o tym, o czym przez dwa ostatnie miesiące nie mówił nikomu, i to w taki sposób, jakby zawsze był jednym z nich, jakby zawsze był po ich stronie, jak gdy­by nigdy niezmordowanie nie walczył przeciwko tej mieszance cynizmu i zabobonu, która na stałe przykleiła Ducciowi Chilleriemu łatkę tego, który przynosi pecha. Przytoczył dokładnie straszliwe słowa wypowie­dziane przez Bezimiennego i zwrócone do nieszczęśników na pokładzie („Jesteście martwi! Już jesteście martwi i w dodatku chcecie zabić i mnie!”); opisał z bezgranicznym współczuciem śmiertelną ulgę, z którą stewardesy, niczego nieświadome, pozwoliły im wysiąść z samolotu; i opisał siebie samego jako osobę, która nieoczekiwanie doświadczyła głębokiego i oszałamiającego nawrócenia - jako tego-który-otrzymał- znak-z-niebios. Zupełnie nie w jego stylu, i rzeczywiście, wcale nie miał takiego zamiaru, przynajmniej nie taka była jego intencja tamtego wieczo­ru, ale kiedy rozmawiał z dwójką starych znajomych i wyrzucał to, co za­legało mu na wątrobie, robiąc na nich wrażenie tak piorunujące, jakiego nie zdołał na nikim zrobić, stało się właśnie tak. A tym samym przyjacie­la, który ocalił mu życie, skazał na fatalny los, z którym się zmagał i na który przez lata nie chciał przystać - los, którego Duccio Chilleri od tam­tej chwili nie mógł już dłużej odwrócić, przez całe swoje życie.

[...]

Wszystko zaczęło się od udziału byłej stewardesy zbankrutowanej ju­gosłowiańskiej linii lotniczej Koper Aviopromet w porannej transmisji te­lewizyjnej Rai Uno wiosną 1988 roku, podczas której młoda kobieta na­zwiskiem Marina Molitor (Słowenka z pochodzenia, naturalizowana oby­watelka Włoch, w tym czasie zatrudniona w Lufthansie i oddelegowana do naziemnej obsługi pasażerów na lotnisku im. Leonarda da Vinci w Rzymie) opowiedziała wzruszającą historię. To właśnie ona, nie zaś jej koleżanka z firmy Tina Dolenc, miała pracować na pokładzie DC-9-30 tego dnia, gdy samolot rozbił się w morzu na dziewięć lat przed trage­dią w Larnace, lecz w ostatniej chwili została przez nią zastąpiona, by umożliwić jej donację szpiku dla starszej siostry Matei, chorującej na bia­łaczkę, w rzymskim szpitalu Forlanini. Ten akt hojności (donacja szpiku to nie bułka z masłem, a tym bardziej w tamtych czasach), za którym stała chęć ocalenia życia jej siostrze, sprawił, że ocalała ona sama, kosztował natomiast dwa kolejne życia - to należące do wyżej wymienionej koleżan­ki z pracy, która zginęła zamiast niej w katastrofie lotniczej, oraz życie sa­mej siostry, które zgasło kilka miesięcy później wskutek odrzucenia prze­szczepu, obracając wniwecz podjęte wysiłki. Młoda kobieta rozpłakała się, opowiadając swoją historię. Tylko że... Przypadek chciał, że Marco Carrera, zatwardziały przeciwnik oglądania telewizji, tamtego poranka miał trzydzieści osiem i pół stopnia temperatu­ry i zamiast udać się, jak codziennie o tej porze, do szpitala okulistyczne­go przy Piazzale degli Eroi, w którym prowadził praktykę od kiedy, rok wcześniej, ukończył specjalizację i wygrał konkurs na stanowisko, otuma­niony antybiotykami, rozłożył się na kanapie swojego dwupokojowego mieszkania na Piazza Gian Lorenzo Bernini w dzielnicy San Saba, przysy­piając przed telewizorem. Przypadek też zadecydował o tym, że jego pra­wie zawsze wyłączony telewizor, zwłaszcza w godzinach porannych, w tamtej chwili ustawiony był na kanale Rai Uno. Dziełem przypadku na­dal zdaje się, że Marco Carrera wybudził się z odrętwienia, w którym ko­łysała go choroba, dokładnie w momencie, gdy Marina Molitor opowiada­ła swoją historię. Nie da się bardziej niespodziewanie wejść w czyjeś ży­cie i stać się w nim niezbędnym. Oba te zabójcze zrządzenia losu (fakt, że oboje stracili starszą siostrę oraz że zdołali ujść z życiem z katastrofy lot­niczej) sprawiły, że Marco Carrera w jednej chwili zakochał się w tej płaczącej młodej kobiecie (jej wzruszająca uroda z całą pewnością okazała się pomocna).

[...]

Tylko że... Tylko że wszystko było nie tak, od samego początku wszystko było fik­cją. Często się tak zdarza, kiedy dwoje ludzi łączy się w parę, kiedy z pary stają się rodziną - tyle że w tym przypadku fikcji było naprawdę zbyt wie­le, fikcja była zbyt chorobliwa. Kataklizm był nieunikniony. Nie tak, żeby któreś z nich było niewinne, o nie. Dokładniej rzecz ujmując, to właśnie sznurek przytwierdzony do pleców Adele Carrery oraz proces leczenia pod okiem doktora Nocettiego, mającego ów sznurek usunąć, przebił ba­ńkę chroniącą ich aż do tej pory. Zamiana rodzicielskich ról, która uzdro­wiła dziewczynkę - ojcu nakazując zająć się dzieckiem, matce - zająć się sobą - doprowadziła do powstania pęknięć i wreszcie zawalenia się ich związku - lecz gdyby nie to stało się przyczyną upadku, to stałoby się nią coś innego, z całą pewnością, bo w łączącej ich więzi brakowało funda­mentów, a złudzenie wspólnej przyszłości, którą widział Marco, było tyl­ko złudzeniem.

[...]

A zatem Marina. Tu opowieść jest o wiele prostsza. Wystarczy dorzucić stanowcze „nie” przed wszystkim tym, co powiedziała i co sobą zaprezen­towała, i zrobione: nie została zastąpiona przez żadną koleżankę podczas lotu, który zakończył się katastrofą; nie była dawczynią szpiku dla swojej siostry - nie miała z nią zgodności; nie zakochała się w Marcu Carrerze - dała się tylko porwać konsekwencjom swoich własnych konfabulacji; nie ucieszyła się zupełnie na wieść o ciąży - była tylko dumna, że jej ukocha­na mama będzie mogła mieć wnuczkę; nie była wcale szczęśliwa w zwi­ązku z Markiem, nigdy, przez wszystkie te lata - a z upływem czasu gro­madziła w sobie tylko głuchy, milczący żal wymierzony w jego osobę; nie była mu wierna, nawet przed tą fatalną relacją - i tak dalej. Najprościej rzecz ujmując, nie była tą osobą, którą starała się być, codziennie tocząc ze sobą prawdziwą walkę. Każdego poranka Marina wstawała z łóżka i zaczynała walczyć. Każdego dnia. Sama ze sobą. Ze swoimi popędami, ze swoimi skłonnościami. Każdego cholernego dnia. Przez całe długie lata. Bańka, w której jej mąż odnalazł własną iluzję szczęścia, chroniła ją przed potworem, który od zawsze chciał ją pożreć. Z upływem czasu po­twór i bańka zmieniali tylko medyczne określenia, w zależności od kie­runku wykształcenia specjalisty, który miał ją pod opieką. Przytaczając wyłącznie te, którymi posługiwał się jej ostatni włoski psychoterapeuta, doktor Carradori, bańkę należałoby określić mianem dyskursu, potwora zaś nazwać dyskursem Innego. Cóż, kierowały nią obie te struktury, dys­kurs i dyskurs Innego, od kiedy jako mała dziewczynka oznajmiała od czasu do czasu nauczycielce, matce swojej przyjaciółki, szkolnej katechet­ce, że oto jej matka i siostra zmarły, a ona została sama na świecie. Jej dyskursem była żałoba. Depresja, samookaleczanie, agresja i uzależnienia (od substancji, od seksu) były dyskursem Innego. Tym samym, po burzli­wym okresie dorastania, który nie powstrzymał jej od zdobycia tytułu Miss Capodistrii w 1977, ani rok później nie przeszkodził jej zostać naj­młodszą stewardesą w małych, krajowych liniach lotniczych, jedyny okres wewnętrznego spokoju, którego Marina zaznała w całym swoim życiu, przypadł na czas po śmierci jej starszej siostry - ponieważ białaczka i śmierć były prawdziwe. Lata, które nastąpiły po tragedii, upłynęły pod znakiem prawdziwej żałoby, a jako że dla Mariny żałoba stanowiła dys­kurs, były to jedyne dobre lata jej życia. Jedyne dobre lata przypadały na lata żałoby, należy zdać sobie z tego sprawę. Żałoba jednak wyczerpuje się spontanicznie, nawet jeśli dokłada się wysiłków, by podtrzymać ją przy życiu, więc po kilku latach potwór wrócił, by na nowo zawładnąć jej życiem. Znowu narkotyki. Znowu seks. Dyscyplinarne zawieszenie w obowiązkach służbowych - w Lufthansie, gdzie tymczasem została za­trudniona.

[...]

Marina była dziką bestią, dziką i nieokiełznaną: definitywne wyjście z jakiegokolwiek dyskursu było dla niej wartością równą powrotowi do domu po całym życiu spędzonym na wygnaniu, zaś fala uderzeniowa spowodowana tym powrotem nie oszczędziła żadnej z osób, które znajdowały się w zasięgu rażenia jej bólu. Ponieważ jedna rzecz jest pewna: Marina cierpiała. Cierpiała potwornie po śmierci swojej matki, cierpiała, odkrywszy zdradę Marca. Cierpiała ogromnie, robiąc to, czego dopuściła się później, cierpiała jeszcze bardziej, nie mogąc zrobić tego tak, jak chciała, aż wreszcie cierpiała, gdy było już po wszystkim, cierpieniem pełnym strachu, niewypowiedzianym, nieznającym żadnej drogi ucieczki, kiedy znalazła się sama w samym środku krateru uformo­wanego przez jej własną wściekłość.

[...]

Mimo to zawsze był bardzo ładnym i proporcjonalnym dziec­kiem, co zdaniem Letizii [siostry Marca – przyp. aut.] ewidentnie świadczyło o zamiarach, jakie miała wobec niego natura, pragnąca odłączyć go od stada, wyróżnić, dobitnie pokazać, że ofiarowała mu bardzo rzadkie dary. Harmonia, jej zdaniem, której ucieleśnieniem było od zawsze to dziecko - filigranowe, zgoda, ale jaśniejące wewnętrznym blaskiem, pełne wdzięku, jak również, choć zda­wałoby się to nieco wymuszonym określeniem dla dziecka, męskie - była najwyraźniej samoistną cechą zupełnie innego tempa wzrostu, bo przecież nawet mleczne zęby wypadły mu bardzo późno. Nie było powodów do niepokoju. Swoją drogą, kiedy tylko deficyt wzrostu stał się wyraźnie wi­doczny, ukuła dla swojego synka dodające otuchy przezwisko koliber, by z całą stanowczością podkreślić, że prócz miniaturowości Marco i wdzięczny ptaszek mieli ze sobą o wiele więcej wspólnego - łączyło ich pięk­no oraz szybkość: ta fizyczna - zaskakująca wręcz i przynosząca efekty w sporcie, jak i ta umysłowa - o której świadczyły wyniki w szkole i w kręgach towarzyskich.

[...]

W odróżnieniu od hinduizmu, islamu i chrześcijaństwa, w których to, co dzieje się z człowiekiem po śmierci (reinkarnacja, raj, piekło), zależne jest od tego, w jaki sposób przeżyło się życie, u Azteków ludzki los w zaświatach za leżał od tego, w jaki sposób dana osoba umierała. Najbardziej nieszczęśliwy los spotykał tych, którzy umierali ze starości czy wskutek choroby: ich dusza spadała w dziewiąty, najniższy poziom zaświatów, w ciemny i pełen piekielnej ku rza wy Mictlan, w którym miała tkwić aż po kres czasu. Ten, kto umierał wskutek utopienia lub uderzenia pioruna, tra­fiał do Tlalocanu, królestwa boga deszczu Tlaloca, gdzie miał pędzić ży­wot pośród obfitości pożywienia i wszelkiego bogactwa. Kobie ty umiera­jące podczas porodu, czyli wydające na świat przyszłych wojowników, łączyły się ze słońcem na okres czterech lat, po czym zmieniały się w prze­rażające duchy, które nocami miały przez wieczność błąkać się po świecie. Wreszcie wojownicy, którzy ginęli w trakcie bitwy, oraz ofiary złożone bó­stwom łączyły się z orszakiem słońca, by wspólnie toczyć z nim codzienną walkę przeciwko ciemnościom. Po czterech latach jednak mieli przemieniać się w kolibry albo w motyle.

[...]

Narodziny Miraijin, co po japońsku oznacza Człowieka Przyszłości, miały nastąpić 20 października 2010 roku. Czyli, jeśli ktoś zwraca uwagę na te rzeczy, a matka Miraijin, Adele Carrera, zwracała na nie uwagę - 20.10.2010. Imię i data były w zasadzie gotowe w momencie, w którym Adele oznajmiła swojemu ojcu, że jest w ciąży. To będzie nowy człowiek, tato - powiedziała mu (z rzymskim akcentem, wychowała się w Rzy­mie) - Człowiek Przyszłości. Urodzi się w wyjątkowym dniu. Rozu­miem - odparł Marco Carrera. - Ale kto jest ojcem? Adele nie powiedzia­ła. Ale jak to, ale dlaczego, ale co to w ogóle ma być, ale jak ty to sobie wyobrażasz: nic a nic. Nie powiedziała. Adele była uczciwa i miała serce po właściwej stronie - a biorąc pod uwagę, przez co przeszła, można było uznać to za cud - lecz jednocześnie była uparta, a kiedy podejmowała ja­kąś decyzję, nieustępliwa. W tym przypadku decyzja została podjęta: ojca nie było, kropka. Marco Carrera zrozumiał, że nie warto nalegać, awantu­rować się, narzucać swoich opinii: po raz kolejny w swoim życiu został postawiony w obliczu nieoczekiwanego i nauczył się, że to, co nieoczeki­wane, należy zaakceptować. Nie było jednak łatwo. Wychował swoją cór­kę, dokładając wszelkich starań, by czuła się wolna, by na wszystkie kwe­stie wypracowywała zawsze własny punkt widzenia - dlatego też się spo­dziewał, że szybko odfrunie z rodzinnego gniazda, i był na to przygotowa­ny. Odkrył natomiast, że Adele nie miała najmniejszego zamiaru odfruwać: chciała zostać z nim. Powiedziała mu to jasno i wyraźnie, z zawsty­dzającą szczerością: nie mam żadnego zamiaru cię opuszczać, tato, byłeś wspaniałym ojcem, dalej jesteś, a skoro jesteś wspaniałym ojcem dla mnie, to możesz nim być i dla Miraijin, Człowieka Przyszłości.

[...]

Mimo to, jak zawsze, kiedy ktoś próbuje się zawczasu przygotować na przyszłe zdarzenia i zdaje mu się, że nie pominął ani jednej ewentualności, ruch Adele zdołał zaskoczyć Marca. To będzie Człowiek Przyszłości, tato. Dobrze, ale kto jest oj­cem? Żadnej odpowiedzi. Człowiek Przyszłości miał się narodzić bez ojca, a Adele miała zostać samotną mamą - w pełni usatysfakcjonowaną i pełną chęci do życia, bez cienia żalu, bez najmniejszych zmartwień. Co do roli ojca, to on miał ją odgrywać, w końcu tak dobrze się w niej odnaj­dywał. Z jednej strony było to najpotężniejsze wyznanie miłości, jakie Marco Carrera kiedykolwiek usłyszał i bynajmniej nie omieszkał zareagować na nie poczuciem głębokiej przyjemności, od której zatrzęsły mu się nogi. Z drugiej jednak, nie ulegało wątpliwości, że projekt jego córki miał w so­bie coś niepokojącego. Nie trzeba było nawet wywoływać sprawy sznurka przytwierdzonego do pleców, żeby to zrozumieć: więź pomiędzy nim a Adele zdawała się wykrzywiona, przeciążona, a psychoanalityczna panierka, w której Marco był tarzany od najmłodszych lat i którą uparcie od­rzucał, teraz odbijała się czkawką. Czy ta relacja nie była zbyt dysfunkcyj­na? Czy nie było w niej czegoś chorobliwego?

[...]

Tak z kolei dla czasu i uwagi poświęconym imieniu Miraijin oraz jego pochodzeniu, w której to kwestii Adele mogła zadośćuczynić wszelkiej ciekawości swojego ojca. Imię składało się z dwóch kanji A (w trans­krypcji Hepburna zapisane jako „mirai” - „przyszłość”, „przyszłe życie”, złożone z kolei z A „jeszcze nie”, z A „nadszedł”) oraz A („jin”, „czło­wiek, osoba”). Czyli człowiek przyszłości, nic dodać, nic ująć. W dialek­cie mandaryńskim te same kanji brzmiały „weilai ren”, po kantońsku „mei lai jan”, po koreańsku zaś „mi rae in”, zachowywały wciąż jednak to samo znaczenie. Adele wynalazła to imię w pewnej serii japońskiej mangi zaty­tułowanej Miraijin Chaos, stworzonej przez wielkiego Osamu Tezukę - czyli „króla mangi”, jak dowiedział się Marco Carrera. Japończyk był ido­lem jego córki, a on nawet nie wiedział, kim jest - luka w jego wiedzy zo­stała wypełniona jednak przez pełną pasji opowieść, w której Adele stre­ściła mu burzliwą biografię mężczyzny.

[...]

Okruszek [nie­jaki Gigio Dithmar di Schmidveiller – przyp. aut.] opowiadał równie chętnie o samurajach, jak i o siogunatach, o powieściach Murakamiego, o filmach Kurosawy, o sztukach walki, o mandze, o robotyce, o szintoizmie, o sushi, o ceremonii picia herbaty - i sprawiał przy tym wrażenie kogoś, kto wie o wiele więcej, niż mówi; miał ładny głos i bogate słownictwo, przyjemnie się go słuchało, a w do­datku studiował inżynierię, nie japonistykę, co oznaczało, że cała jego wiedza o Japonii jest owocem samodzielnych dociekań wynikających z pasji - zaraźliwej zresztą, jak to z pasjami bywa. Któregoś razu powie­dział coś, co pozwoliło Marcowi w jednym przebłysku zrozumieć wybór swojej córki: żeby przewlec nitkę przez ucho igielne, na Zachodzie wypy­cha się nitkę od siebie na zewnątrz, w Japonii zaś robi się odwrotnie, nić przeciąga się z zewnątrz ku sobie. Właśnie na tym polega różnica, powie­dział Okruszek: Zachód to kierunek ze środka na zewnątrz, Japonia - z ze­wnątrz do środka. Bez najmniejszych wątpliwości to właśnie on - Okru­szek - był źródłem miłości do Japonii łączącej całą ferajnę przyjaciół Adele - a zatem, w oczach Marca, niestrudzenie rozglądających się za ja­kąś wskazówką, pomimo że on sam pogodził się z wyborem córki, chło­pak zdawał się kolejnym ojcem chrzestnym, jeśli można tak rzec, kolej­nym męskim punktem odniesienia, poza nim samym i Osamu Tezuką, dla tego nienarodzonego wnuka, który miał przyjść na świat bez ojca.

[...]

Bezpośrednio obok wydmy, tam, gdzie ryk morza stawał się coraz gło­śniejszy, Irene znów się zatrzymała i tym razem obejrzała za siebie. Mar­co, podążający za nią kilka kroków dalej, również się zatrzymał. Oboje dyszeli z wyczerpania. Dziewczyna wlepiła w brata wzrok, wykrzywiając twarz w okrutnym grymasie, który go przeraził, i zaczęła wywijać w po­wietrzu liną okrętową jak rózgą. Poruszając się wspak, wymierzała w nie­go ciosy rózgi, on zaś kroczył naprzód, skupiając się na końcówce liny, która śmigała mu tuż przed twarzą. Nie spuszczał z oczu tej wijącej się głowy węża, tylko po to, by jego wzrok nie napotkał oczu Irene i by znów nie ujrzał tej diabolicznej maski. Dotarli na plażę. Irene przestała strzelać rózgą w powietrzu i zatrzymała się obok łódki. W rzeczy samej była bezbronna, stała zbyt blisko brzegu - podczas przypływu morze mogło ją pochłonąć. Zatoka Wirów znajdowała się przed nimi, wyrzucając bałwany morskiej piany z ciemnego morza wzburzonego przybierającym na sile zachodnim wiatrem. Irene zatrzyma­ła się, wpatrując w nie, wyciągnięta i sztywna jak pies myśliwski, Marco zaś zaczerpnął powietrza, gotów na chwilę, w której będzie zmuszony na nią skoczyć, by zatrzymać ją na tym świecie. Irene jednak odstąpiła w bok i objęła, dosłownie, dziób maleńkiej łódki, gładząc morską sklejkę skoro­dowaną od słonej wody, tak jak głaszcze się konia po kłębie. Marco, z na­piętymi wciąż mięśniami, jeszcze w gotowości do skoku, stojąc nierucho­mo, wpatrywał się w jej plecy, kiedy zabezpieczała linę na pniu drzewa marynarskim węzłem, a drugi jej kraniec obwiązywała sobie wokół pasa. Obserwował, jak ciągnie łódź w stronę szopy, krocząc wspak, bez rolek pod kilem, mocnymi szarpnięciami, posługując się wyłącznie siłą wła­snych ramion: nie wtrącał się, nie zaproponował pomocy. Kiedy łódka zo­stała zabezpieczona, Irene odwiązała linę owijającą ją w pasie i zawiązała ją jeszcze jednym węzłem, i wreszcie się odwróciła: tym razem Marco spojrzał jej w twarz, w spowijającej ich ciemności dobrze się jej przyjrzał, a po przerażającym grymasie, kiedy chłostała liną powietrze, nie było już śladu.

[...]

Usiadłem przy biurku. Właśnie, gdybyś przez wszystkie te lata, a przecież było ich naprawdę wiele, gdybyś zapytał mnie, co takiego znajdowało się na biurku Irene, w jej pokoju pogrążonym w spokoju, odpowiedziałbym: nic. To znaczy powiedziałbym o pięknej lampie, o mapie świata z National Geographic pod szklaną płytą, o oprawionym w ramę reliefie z Rocky Horror Picture Show, którego Irene nigdy nie zawiesiła na ścianie - czyli, powtarzam: nie było tam nic. A jednak znajdowało się tam coś jeszcze, coś, co było tam od za wsze. I na dal jest. Książka. Jedna z tych starych ksi­ążek, w dobrym stanie, z okładką bez ilustracji obłożoną błyszczącym pa­pierem ochronnym, jak w powieściach z serii Urania na leżących do ojca. Nie zauważyłem jej nigdy wcześniej, może dla tego, że kolor okładki zlewa się z kolorem biurka. Tomik poezji. Wiele pór roku, taki ma tytuł. Au tor to Giacomo Prampolini, nigdy o nim nie słyszałem. Wziąłem tomik do ręki i pogładziłem okładkę, to ten błyszczący ochronny papier budzi taką nie­odpartą pokusę. Następnie otworzyłem na przypadkowej stronie. W rze­czywistości strona nie była przypadkowa: otworzyłem ją tam, gdzie ksi­ążka chciała zostać otwarta, czyli na stronie 25, za którą zatknięta była złożona kartka z zeszytu, która spadła na biurko. Za nim rozłożyłem kartkę z zeszytu, przeczytałem poezję przedrukowaną na tej stronie.

Przez ciebie porzucona

Rozpadnę się, wiesz o tym;

Na to liczysz, i wiem, że myślisz:

Będę trwalszy ja potem.

[...]

Pewnego razu bhagava [w hind. bóstwo lub awatar – przyp. aut.] przebywał w Savatthi i rzekł: Bhikkhu [w buddyzmie mnich jałmużny – przyp. aut.], na uczę was o powstaniu cierpienia, jak i o końcu cierpienia. Słuchajcie, słuchajcie z największą uwagą moich słów, a ja będę mówił. Bardzo dobrze, czcigodny - odparli bhikkhu. Bhagava głosił zaś swą naukę: Czym jest, o bhikkhu, powstanie dhukkha [w buddyzmie cierpienie – przyp. aut.]? Zależnie od oka i rzeczy widzialnych powstaje świadomość oka. Gdy te trzy się spotykają, dochodzi do kontaktu. Kontakt jest warunkiem uczucia; uczucie jest warunkiem powstania pożądania. Taki jest, o bhik­khu, początek cierpienia. Zależnie od ucha i dźwięku powstaje świadomość ucha; zależnie od nosa i od zapachu powstaje świadomość węchu; za leżnie od umysłu i rzeczy dostępnych poznaniu powstaje świadomość umysłu. Gdy te trzy się spotykają, dochodzi do kontaktu. Kontakt jest wa runkiem uczucia; uczucie jest warunkiem pożądania. Taki jest, o bhikkhu, początek cierpienia.

[...]

[o śmierci Aldina jadącego motocyklem, na którego z góry ślepym trafem spadła cysterna akurat przewożona przez przelatujący helikopter]

Na tej podstawie, w wyniku żmudnych kalkulacji, otrzymał wyniki mówiące coś zupełnie odwrotnego do tezy, którą zamie­rzał udowodnić: zamiast skrajnego nieprawdopodobieństwa tego wydarze­nia dowodziły, że doszło do silnego sprzężenia sił, które nieuchronnie do niego doprowadziły, nie pozostawiając żadnej drogi ucieczki. Wobec tego, ciągnie dalej, postanowił zmienić podejście i potraktować problem tak, jak potraktowałaby go ona - czyli w prostszy i bardziej kreatywny sposób - w tym miejscu Letizia rozczula się jeszcze bardziej. Wystarczył prosty ra­chunek, jeden jedyny: ile metrów przemierzał ten helikopter na sekundę? Prosty rachunek, biorąc pod uwagę wszystkie dane, którymi dysponował: 43. W każdej sekundzie helikopter przemierzał 43 metry. A Aldino? Jak szybko poruszał się Aldino, wyrażając jego prędkość w metrach na sekun­dę? 23,5. Bo przecież, tłumaczy, cały ten kołowrotek obliczeń, który wy­konał uprzednio, pozostawał całkowicie niezmienny, niezależnie od mo­mentu zerwania się haka, co oznaczało, że gdyby hak zerwał się jedną se­kundę później, zbiornik spadłby 43 metry dalej na wschód, czyli dokład­nie na kościół Świętego Leonarda (jak zresztą sprawdził), a Aldo i tak znajdowałby się o 23 i pół metra dalej. Czyli nie tylko by nie zginął, ale być może nawet w niczym by się nie zorientował i beztrosko poruszałby się dalej swoją trasą w stronę Punta Ala. Tak byłoby, gdyby hak zerwał się jedną sekundę później. Co natomiast, jeśli, ciągnie, zerwałby się tylko jed­ną dziesiątą sekundy później? W prawdziwym życiu, mówi, jedna dziesi­ąta sekundy to nic, to całkowita abstrakcja, to jedno mgnienie oka: lecz je­śli tamtego dnia hak byłby się zerwał jedną dziesiątą sekundy później, zbiornik upadłby cztery metry i trzydzieści centymetrów od miejsca, w którym rzeczywiście upadł, Aldino zaś znajdowałby się prawie dwa i pół metra dalej. Oznacza to, że zorientowałby się we wszystkim, solidnie by się wystraszył, ale, raz jeszcze, nic by mu się nie stało. Jedna dwudziesta sekundy - czyli pięć setnych? Znów nic: dwa metry piętnaście centy­metrów, metr i dwadzieścia pięć centymetrów - wypadałoby zapalić świeczkę Maryi w kościele, ale znowu uszedłby z życiem. Trzy setne: metr i trzydzieści centymetrów, siedemdziesiąt centymetrów, bum - trafio­ny zatopiony. Tym samym, mówi, śmierć Aldina spowodowana była przez wystąpienie zdarzenia niemożliwego do przewidzenia oraz przez kwestię trzech setnych sekundy.

[...]

I wreszcie jest. Telefon, którego wszyscy rodzice boją się jak piekła, bo to jest piekło, to są bramy piekieł, i na szczęście przydarza się nielicznym, i choć wszystkich przeraża, to odbiera go tylko kilkoro nieszczęsnych ro­dziców, tych, których los naznaczył z góry, upatrzył sobie, odbiera go tyl­ko garstka pechowców, rodziców opuszczonych przez Boga, choć wszy­scy jednakowo się go boją, ten zaś, którego boją się najbardziej, to taki, który dzwoni w samym środku nocy, choć nie było tak w tym przypadku, ten najbardziej przerażający to taki, który gwałtownie wybudza głęboką nocą, dryyyń, i jest tak potwornie przerażający, że dzwoni, nawet kiedy nie dzwoni, czyli tak, jak gdybyśmy wszyscy go odebrali, choć go nie odebraliśmy, bo wszyscy odebraliśmy telefon głęboką nocą, chociaż raz, taki, który gwałtownie nas wybudził, dryyyń, który zmroził nam krew w żyłach, w jednej chwili, kiedy budzik wyświetla trzecią czterdzieści albo czwartą siedemnaście i wszyscy natychmiast pomyśleliśmy o tej jed­nej rzeczy, i czekaliśmy chwilę, zanim podnieśliśmy słuchawkę, a telefon dzwonił i dzwonił, dryyyń, żeby zmówić modlitwę, tak, nawet ci z nas, którzy nie wierzą, pomodlić się, żeby nie dzwonili z tego powodu - żeby okazało się, że pali się nasz samochód zaparkowany ulicę dalej albo blok obok, ale zresztą to nigdy nie chodzi o samochód ani o pożar w bloku obok, dryyyń, doskonale o tym wiemy, a więc wszyscy się zawahaliśmy, zanim podnieśliśmy słuchawkę, modląc się, by chodziło o jakąś inną ofia­rę, Boże miłosierny, Ojcze wszechmogący, błagam Cię, ja, który nigdy się do Ciebie nie modlę, bo jestem zwykłym idiotą, dryyyń, zaniedbałem Cię i złamałem Twoje prawa i zgrzeszyłem przeciwko Tobie i złorzeczyłem Ci w swojej głupocie i arogancji, nie jestem godzien wymawiania Twojego imienia i na nic nie zasługuję i bez najmniejszych wątpliwości skończę w piekle, dryyyń, ale i tak Cię proszę, Ojcze, tutaj, teraz, na tej ziemi, z najgłębszych czeluści mojego serca, na kolanach na ziemi, schylając głowę ku ziemi, leżąc krzyżem na ziemi, błagam Cię, niech ten telefon nie okaże się tym telefonem, dryyyń, tylko nie tym, proszę Cię, wezwij mnie do siebie, nawet tu i teraz, choć ewidentnie to nie mnie zdecydowałeś do siebie wezwać, ewidentnie to ja będę musiał zostać na tym padole i cier­pieć, a więc proszę Cię, byś wezwał do siebie moją matkę, co złamie mi serce, lecz zabierz ją, lub mojego ojca, lub moją siostrę czy mojego brata, proszę Cię, zabierz ode mnie wszystko to, co posiadam, również moje zdrowie, uczyń mnie sierotą, dryyyń, żebrakiem, ześlij na mnie chorobę, tylko nie, Ojcze Wszechmogący, proszę Cię, błagam Cię, zaklinam Cię, nie czyń ze mnie... i tutaj wszyscy się zatrzymaliśmy, ponieważ słowo, które mieliśmy wypowiedzieć, nie istnieje, wszyscy my, Włosi, Francuzi, Anglicy, Niemcy, Hiszpanie, Portugalczycy, zatrzymaliśmy się, bo w żad­nym z tych języków nie istnieje słowo, które istnieje jednak dla nas, Ży­dów, dla nas, Arabów, dla nas, Greków - starożytnych i współczesnych, dla wielu z nas, Afrykańczyków, i dla nas, nielicznych ocalałych użytkow­ników sanskrytu, choć w gruncie rzeczy niewiele to zmienia, zmienia tyl­ko to, że niektórzy z nas mieli możliwość nadania temu piekłu nazwy, inni zaś nie, dryyyń, choć wszyscy zgodnie zamarli z przerażenia i modlili się, zamiast podnieść słuchawkę telefonu, który dzwonił i dzwonił w samym sercu nocy, i wreszcie odebraliśmy i może po drugiej stronie nie było ni­kogo, owszem, i to jest możliwe, bardziej możliwe jest to, że nie ma tam nikogo, niż że pali się nasz samochód, „halo?”, „halo?”, i nikt nie odpo­wiada, tak, to często się zdarza, może to jakiś żart, okrutny żart...

[...]

Adele tak naprawdę potrzebowała, odrobiny stałości, choćby bolesnej, oznaczającej okresowe wizyty u matki przeby­wającej w sanatorium, niewysłowioną miłość do niemieckiej siostrzyczki i pełną mądrości decyzję, by cieszyć się nią w pełni, kiedy obie nieco pod­rosły, bolesnej i złożonej, ale koniec końców stałości, tego, czego Adele nigdy nie zaznała, i czego wreszcie mogła się uchwycić, zwijając raz na zawsze swój sznurek w kłębek i stając się modelową dziewczyną, a od któregoś momentu w swoim życiu modelową panną z dzieckiem, uczącą się, pracującą i biorącą się za bary z falami i uskokami, a kiedy wyjeżdża­ła stawiać czoła falom i uskokom, to on zostawał z malutką Miraijin, jego wnuczką, i tak miało być, Adele zaś jechała, by naładować swoją mądrość w dzikim sercu natury, on zaś czekał na nią w domu z malutką i zapewniał jej poczucie stałości, a ze swoim niepokojem radził sobie w ciszy, i w ten sposób upłynęły całe lata, wydawało się wręcz, że zrobił dobrze, że się na to zgodził, że trwał i dawał jej wolność, wydawało się wręcz, że warto było zaryzykować, aż do dnia, w którym zadzwonił telefon, a on odkrył nareszcie, że naprawdę został naznaczony przez los, opuszczony przez Boga, ale o wiele bardziej, niż mogło mu się wydawać, a wydawało mu się, że tak jest, i to bardzo, od czasu śmierci jego siostry Irene, i zadzwonił telefon, którego boją się wszyscy rodzice, ale dzwoni tylko do nielicz­nych, do tych kilku nieszczęśników, których los naznaczył z góry i upa­trzył sobie, tych, dla których w wielu językach nie istnieje nawet nazwa, choć istnieje na przykład w języku hebrajskim, shakul, które pochodzi od czasownika shakal, co oznacza dokładnie „stracić dziecko”, istnieje rów­nież po arabsku, thaakil, z tym samym rdzeniem, i w sanskrycie, vilomah, czyli dosłownie „przeciwny naturalnemu porządkowi rzeczy”, i istnieje w wielu wariantach języka afrykańskiej diaspory oraz w mniej dosłow­nym znaczeniu również w nowożytnej grece, charokammenos, co oznacza „spalony śmiercią”, co odnosi się ogólnie do osoby zdruzgotanej żałobą, lecz używa się prawie wyłącznie w odniesieniu do rodzica, któremu umie­ra dziecko, a poza tym o utracie dzieci wyraziła się raz, a dosadnie, jedna z wyroczni młodości naszego brata Marca, „wie pani, że utraciłam dwójkę dzieci / jest pani osobą raczej roztargnioną”, bo w rzeczy samej, jeśli się zastanowić, to określenie utracić nie ma sensu, kiedy ktoś umiera, bo oznaczałoby to, że jesteśmy podmiotem jego śmierci, utraciłem córkę, od-umarła mnie córka, pozwoliłem na to, żeby umarła, ja ja ja, ten zaimek nie ma sensu, jest prawie obsceniczny, zakładając, że umiera ktoś inny, a jed­nak, kiedy umiera dziecko, posiada jakiś sens, niestety, ponieważ gdzieś zawsze zawiera się odpowiedzialność rodzica, a może i nawet wina, tego, który nie zabronił, co było jego obowiązkiem, który nie przestrzegł, nie uchronił, nie przewidział, który pozwolił się zadziać temu, co się wyda­rzyło, czyli pozwolił umrzeć, czyli utracił syna lub córkę, i tak do naszego brata Marca zadzwonił telefon, który zrównał jego życie z ziemią, za­dzwonił do niego po południu, w niedzielę, jesienią, a jego życie zrówna­ne z ziemią już kilkakrotnie znów się zrównało z ziemią, tyle tylko, że ży­cie nie znosi nicości...

[...]

Okazało się, że zrobienie po rządku z rzeczami mamy sprawiło mi o wie­le więcej trudu niż znalezienie miejsca dla rzeczy taty, z wielu przyczyn, i muszę wręcz przyznać, że w rzeczywistości nie poświęciłem im zbyt wiele czasu: te przepiękne zdjęcia, tysiące przepięknych zdjęć wpędzało mnie w zakłopotanie, a nawet za dawało mi ból; wszystkie te portrety architektów i artystów, z którymi mama współpracowała - nie potrafiłem powstrzymać się przed zadawaniem sobie pytania, z którymi z nich zdradzała ojca, a poza tym ściskało mi się serce na widok wszystkich tych ludzi, całej masy ta len tu, całego świata wokół niej, w którym nigdzie, nawet w naj­ciemniejszym zakątku, nie było miejsca dla ojca. To prawda, że i jego cu­downości, kolekcja książek Uranii, jego modele, jego makiety, nie dopusz­czały obecności mamy, ale tam nie było nikogo innego, to był samotny świat Proba samotnika. W pracach mamy na to miast jest cały świat zna­mienitych osobowości, mężczyzn, kobiet, sztuki, talentu, architektury, przedmiotów, ust, papierosów, uśmiechów, rozmów, strojów, butów, muzy­ki, krajobrazów, a ona, uwieczniająca to wszystko na kliszy, znajduje się w samym jego środku i wszystko to wiruje dookoła niej, i jest tam napraw­dę wszystko, wszystko oprócz Proba. To mnie powstrzymywało. Wzbudzało we mnie zazdrość, zdaje się albo coś podobnego. Ale, widzisz, jak toczy się świat, pomimo że osobiście się tym nie zająłem, zdołałem zna leźć wła­ściwe miejsce również dla tego archiwum.

[...]

Gdyby tylko Probo był większym gadułą, a nie milkliwym człowie­kiem, którym w istocie był, zdolnym do przepastnych okresów ciszy, wy­mknęłoby mu się pewnie przez wszystkie te lata, że ta dzielnica Londynu była dla niego najpiękniejszym i najbardziej kojącym miejscem, jakie kie­dykolwiek widział - zdolnym, nawet w czasie paraliżu po śmierci Irene, podtrzymać jego wyobraźnię przy życiu. Nigdy jednak nikomu niczego nie powiedział i dlatego jego deklaracja wybuchła jak bomba którejś przy­jemnie ciepłej niedzieli jesienią 2003 roku, po dobrym obiedzie ugotowa­nym przez niego dla Letizii, Marca i Adele. Podczas obiadu Letizia jak zwykle narzekała na Giacoma, który nie przyjeżdżał w odwiedziny do ro­dziców już nawet na Boże Narodzenie, on natomiast milczał, jak zwykle, gdy jego żona narzekała; ale kiedy obiad dobiegł końca i wszyscy tylko czekali na okazję, by czmychnąć do swoich spraw, wypalił znienacka: przeprowadzka, mikro-apartament, Marylebone. Wszyscy w głębokim zdu­mieniu, Letizia najbardziej z całego towarzystwa - zdumiona i wręcz nie­co zazdrosna, ponieważ zachcianka w miarę, jak Probo ją objaśniał, doty­czyła jego: georgiańska Anglia, ostatnie Adam Houses w całym Londynie, antykwariaty, ciastkarnie, puby wypełnione graczami w krykieta, dom, w którym zmarł Turner [angielski malarz scen romantycznych – przyp. aut.], ten, w którym mieszkał Dickens, ten, w którym mieszkała Elizabeth Barrett [angielska poetka doby wiktoriańskiej – przyp. aut.], zanim uciekła do Florencji z Robertem Browningiem [angielski poeta i dramatopisarz – przyp. aut.], Wallace Collection [muzeum sztuki w Londynie – przyp. aut.], Langham Hotel - ten sam, legendarne platany przy Manchester Square, ostatni dom, w którym zamieszkiwała mistyczka Joanna Southcott...

[...]

Po prawie czterech la­tach, ot, tak, ni stąd, ni zowąd, wysłała mu dziwny list, w którym pisała o azteckim wierzeniu, według którego największą nagrodą przewidzianą dla wojowników, którzy stracili życie w bitwie, było odrodzenie się pod postacią kolibra. Na początku listu wspominała, że go jej brakuje, na ko­niec prosiła o wybaczenie za to, że, jak to ujęła, „kompletnie spieprzyła sprawę”. Marco spędził całą noc, zastanawiając się nad znaczeniem jej wiadomości, zwłaszcza ostatniej jej części, ale dzień później postanowił, że nie będzie zawracać sobie głowy Luisą [platoniczną miłością Marca – przyp. aut.], obmyślać interpretacji jej słów, rozpamiętywać, z Luisą należało pozwolić sprawom toczyć się ich wła­snym rytmem - albo dać sobie spokój, i tak mu się zresztą wydawało, a jeśli nawet nie dał sobie spokoju, to powinien zdać się na naturalny bieg rzeczy. W związku z tym odpowiedział jej długim i pełnym pasji listem, ot, tak, ze spuszczoną gardą, nie myśląc o cierpieniu, którego mu przyspo­rzyła cztery lata temu, kiedy bez uprzedzenia wycofała się z planów po­czynionych zaledwie kilka tygodni wcześniej - o, tak, doniosłych planów, które powstały nocą, na plaży w Renaione, przy światłach kutrów poły­skujących na spokojnej tafli morza i przy fajerwerkach rozbłyskujących na niebie od strony Livorno - wspólnego zamieszkania i stworzenia jednej wielkiej rodziny, i jeszcze rzuciła mu w twarz wiązankę dziwnych oska­rżeń dotyczących jego nieugiętości i łamania granic, które na kilometr śmierdziały radami psychoanalityka, i zniknęła w Paryżu, i nie próbowała się z nim już więcej kontaktować, przestała do niego pisać, a w sierpniu, w Bolgheri, ledwo się z nim witała przez trzy kolejne lata, a czwartego lata, ostatniego, nawet się tam nie pokazała, nawet na tydzień, nawet na jeden dzień. O tym Marco nie pomyślał, nie rozpamiętywał, nie próbował się bronić, pozwolił rzeczom toczyć się ich własnym rytmem, jeszcze je­den raz (trzeci? czwarty?), i opowiedział jej o chaosie, który zapanował w jego życiu, o miłości, którą był przepełniony, o smutku, o sile, o zmęczeniu, o przyjeździe Giacoma, o jego dziwnej, choć znajomej obec­ności, o pustce, którą pozostawił jego wyjazd - równie dziwnej, równie znajomej, opowiedział jej o konkursie, w którym startowali jego rodzice, na to, kto umrze jako pierwszy, o zamianie ról, która ich ze sobą przemie­szała, o czułości, którą cała ta sytuacja wzbudzała. Na koniec powiedział jej, że wciąż ją kocha, jak gdyby nigdy nic.

[...]

Wypadek w Alpach Apuańskich. Jeden z tych wypadków, które w ogóle nie powinny się wydarzyć, przynajmniej tak mówią ci, którzy się wspinają... i że w przypadku Adele to coś zupełnie nie do uwierzenia. Z pew­nością i panu będzie w to trudno uwierzyć, doktorze. Dlaczego? Dlatego, że zginęła, bo zerwała się lina. Kiedy się wspinała. Przetarła się, ocierając o skałę. Trach. Zerwała się. Ale to nie są liny, które się zry­wają. Nigdy. Są wykonane z poliestru, z wewnętrznym rdzeniem o wyso­kiej wytrzymałości, niech go szlag, który nie może się zerwać! A przede wszystkim nie może się zerwać komuś takiemu jak Adele, przecież pan doskonale wie, czym dla Adele była lina! Co symbolizowała! Sznurek... No właśnie! Połowę swojego dzieciństwa spędziła, chroniąc ten pie­przony sznurek, uważając, żeby się nie splątał, żeby się nie urwał. A te­raz... Coś strasznego.

[...]

Już panu tłumaczę. Przyleciałem tu dzisiaj wieczorem, ale w rzeczy­wistości zaczynam służbę dopiero za tydzień. Tyle tylko, że nic nie trzy­mało mnie w Rzymie, a tutaj zawsze znajdzie się coś do roboty, hotspot pęka w szwach, a wszyscy rozbitkowie wciąż są na miejscu. Ale jeśli udzieli mi pan potrzebnych informacji, to jeszcze jutro wsiądę w samolot, udam się do Palermo, a stamtąd do Monachium, żeby porozmawiać z wszystkimi tymi osobami. Żaden posłaniec nie wykona tego zadania le­piej ode mnie, proszę mi wierzyć. To zbyt wiele. Nie potrafiłbym nawet... Koniec końców to mój zawód. Zajmowanie się ludzką kruchością w obliczu kryzysu. Może i ma pan rację, to kryzys jak się patrzy. A przede wszystkim ludzka kruchość. Ach, jasne, to też. Marina czuje się, jak się czuje, Greta to wciąż dziecko... Nie miałem ich na myśli. A kogo miał pan na myśli? Pana, doktorze. W tej chwili musi pan myśleć o sobie. Musi pan my­śleć wyłącznie o sobie, ma pan najlepsze powody, by nie chcieć zajmować się innymi. Rozumie mnie pan?

[...]

Mówiłem, że powinien pan myśleć teraz o sobie i o tym, co zrobić, by znaleźć chęć do wstania z łóżka codziennie rano. Od tego mam Miraijin. Nie! W ten sposób stanie się pan liściem na wietrze. Te chęci musi pan odnaleźć wewnątrz siebie. Tylko w ten sposób będzie pan naprawdę w stanie zająć się wnuczką. Dzieci to coś niesamowitego, wie pan: wyczu­wają bardziej to, co przed nimi ukrywamy, niż to, co mówimy im wprost. Jeśli będzie się pan zajmował Miraijin z pustką w sercu, to jej pan tę pust­kę przekaże. Jeśli z kolei spróbuje pan wypełnić tę pustkę, i nie ma żadne­go znaczenia, czy się panu uda, czy też nie, wystarczy, że pan spróbuje ją wypełnić, to przekaże jej pan ten wysiłek, a taki wysiłek, w prostych sło­wach, to życie. Proszę mi wierzyć. Każdego dnia zajmuję się osobami, które straciły wszystko, często pozostały same na świecie, ocalały jako je­dyne z całej swojej rodziny. Doskwierają im rozmaite problemy natury materialnej, często cierpią z powodu poważnych chorób, ale wie pan, na czym pracujemy? Nie... Pracujemy na marzeniach, na przyjemnościach. Dlatego, że marzenia i przyjemności są w stanie przetrwać nawet najbardziej katastrofalne sytu­acje. To tylko my staramy się je w sobie wyłączyć. Kiedy uderza w nas żałoba, wyłączamy własne libido, choć to tylko ono jest w stanie nas oca­lić. Lubisz grać w piłkę? Graj w piłkę. Lubisz spacerować nad brzegiem morza, jeść majonez, malować paznokcie, łapać jaszczurki, śpiewać? Rób to. Nie rozwiąże to żadnego z twoich problemów, ale też ich nie pogorszy, a w tym czasie pozwolisz swojemu ciału wyzwolić się z dyktatury bólu, która próbuje je zadręczyć.

[...]

Po śmierci Irene trzeba było lat, by którykolwiek z członków rodziny Car- rerów na nowo zaczął regularnie oddychać - byli też i tacy, którym nie udało się to już nigdy. Byli rodziną i tamten ból rozwiał ich na różne stro­ny. Śmierć Adele, trzydzieści jeden lat później, zastała rodzinne gniazdo w strzępach: prochy Proba i Letizii rozsypane w Morzu Tyrreńskim, Mar­co i Giacomo niezdolni, by ze sobą rozmawiać, nic nie mogło zepsuć się jeszcze bardziej, niż już zdążyło się zepsuć: i chociaż ta śmierć była ogromnym wstrząsem, to jednak mogło się wydawać, że niosła ze sobą mniejsze konsekwencje. Mogło się tak wydawać przede wszystkim dlate­go, że uporać się musiał z nimi tylko on jeden, Marco, a Marco w poje­dynkę uporał się ze stratą swojej córki tak, jak cała jego rodzina nie była w stanie uporać się ze stratą Irene. Doktor Carradori, były psychoanalityk jego żony, przyszedł mu z pomocą i kilka jego zbawczych gestów okaza­ło się wystarczających, by pozwolić Marcowi utrzymać się w pionie i żyć dalej życiem, o którym nigdy dla siebie nie marzył. W pierwszym ze swoich gestów Carradori wziął na siebie zadanie poin­formowania o tragedii matki Adele, swojej byłej pacjentki, odbywając podróż aż do kliniki w Górnej Bawarii, w której przebywała; a pomimo tego, jak strasznej wieści był posłańcem, zdołał na nowo wzbudzić w niej zaufanie, którym cieszył się piętnaście lat wcześniej, zdołał ją poruszyć (choroba jej bowiem wyrażała się również w zachowywaniu stanu pozor­nej obojętności w reakcji na jakiekolwiek bodźce), a przede wszystkim zdołał wyegzekwować złotą zasadę radzenia sobie z zespołem stresu po­urazowego, wynoszącą wzajemne współczucie ponad wszelkie inne stany ducha ocalałych z katastrofy. Dzięki temu i dzięki jego interwencji Marina i Marco zdołali odtworzyć relację, która nie istniała od czasu ich rozsta­nia. Był świadomy, że mieszanie się w życie istot ludzkich tak bliskich upadku jest ryzykownym posunięciem, ale w związku z tym nie było dla niego zaskoczeniem, że jego sposób, posługując się niekoniecznie profe­sjonalnym terminem - zadziałał: skoro działał wśród populacji, w których kolosalne klęski pochłonęły całe zbiorowości, to działał również w przy­padku małych, indywidualnych katastrof. Odczuł to także jako ulgę, po­nieważ zyskał dowód, że teorie, którym poświęcił całe swoje życie, były uzasadnione.

[...]

Hamak sam wpadł mu w ręce w sklepie ze sprzętem sportowym na lot­nisku w Monachium, po którym krążył, czekając na wejście na pokład sa­molotu, i jakaś niepohamowana chęć nakazała mu kupić go w prezencie Marcowi. Sprzedawano go jako ofertę tygodnia, zamiast 104 euro koszto­wał 62,99. Hanmokku, tak się nazywał - co w transkrypcji Hepburna za­pisuje się jako czyli dosłownie „hamak” po japońsku. Pro­dukt dostępny był w różnych kolorach i w różnych rozmiarach, dla doro­słych i dla dzieci: stelaż wykonano z lekkiej stali, bardzo łatwo było go złożyć i zajmował naprawdę niewiele miejsca - mniej więcej tyle, co tor­ba tenisowa. Carradori dość dobrze znał mechanizmy działania ludzkiej psychiki podporządkowującej się dyktaturze żałoby i wiedział, że, by po­pchnąć ją do buntu, należało przedostać się przez inne, peryferyjne formy buntu, choćby i zdawały się nierozsądne, choćby mogły wydawać się nie­bezpieczne, a zatem pod wpływem nagłego impulsu postanowił podaro­wać go Marcowi Carrerze, by wykorzystał go jako swoje narzędzie bun­tu - jeśli nawet nie bezpośrednio wobec żałoby, to chociaż wobec jej rytu­ałów umartwiania. Odtąd, na cokolwiek miałaby mu przyjść ochota, na­wet wieczorem, nawet w nocy, nie musiał już z tego rezygnować, by zo­stać w domu z wnuczką, a jako że nie zamierzał powierzać jej pod opiekę żadnej babysitterce, mógł zabrać ją wszędzie ze sobą, ona zaś mogła spać tam, gdzie on przebywał, bezpieczna w hamaku. Wystarczyło się nad tym przez chwilę zastanowić i cała koncepcja przestawała mieć jakikolwiek sens, bo przecież taką funkcję spełniały już dziecięce wózki - po pierw­sze, a przede wszystkim - po drugie - bo problem wymagający rozwiąza­nia był zupełnie inny, a dokładniej, była nim rozpacz wyjąca w piersi Mar­ca, jego niegotowość, by w ogóle wspomnieć o jakichkolwiek przyjemno­ściach płynących z życia - i obaj doskonale o tym wiedzieli. Ale właśnie dlatego, że obaj o tym wiedzieli, i dzięki zbawczemu w gruncie rzeczy udawaniu, że chodzi o problem natury praktycznej, co zresztą wymsknęło się Marcowi ot, tak, przypadkiem, z poczucia wyobcowania, z odklejenia się od rzeczywistości, ze wstydu czy z jakiegokolwiek innego powodu, hamak ten zdołał stworzyć bańkę, w której Marco mógł skorzystać z pora­dy doktora Carradoriego: właśnie dlatego, że był to hamak, a hamaki mają w sobie coś budzącego entuzjazm, i był wyposażony w przenośny stelaż, a Marco nigdy wcześniej nie wiedział, że istnieją hamaki wyposażone w przenośne stelaże, a w dodatku był jeszcze japońskiej produkcji, a Miraijin miała japońskie imię, a w tajemnicy jej poczęcia z całą pewnością było coś japońskiego.

[...]

Na nowo zaczął uprawiać hazard: i to był prawdziwy bunt, który go ocalił. Nic nie można było poradzić, przez całe swoje życie Marco Carrera nie odczuł nigdy przyjemności porównywalnej z tą, której zasmakował podczas gry - przyjemności, którą już dawno temu złożył na ołtarzu boga rodziny. A teraz przestał składać mu ofiary. Pasja do gier hazardowych nigdy się w nim nie wypaliła, przez wszystkie te lata i zawsze musiał do­kładać niemałych wysiłków, by trzymać ją z dala od swojego życia. Praw­dę mówiąc, nigdy nie zdołał zdusić jej całkowicie, zawsze odnosił wraże­nie, że wciąż się w nim tli, czeka na niego, pogrzebana pod stosem bar­dziej przyzwoitych rozrywek, którym tymczasem wolał się oddawać, w gotowości, by wychynąć spod nich w każdej chwili i pokazać światu jego prawdziwą naturę, jak wycie wilków na koniec tego rozdzierającego kawałka Joni Mitchell, który właśnie z tego powodu nie podobał się niko­mu, i właśnie z tego powodu (wyszedł pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy wszyscy na świecie byli młodzi) natychmiast spodobał się jemu. Również w Rzymie przez te lata, które spędził z Mariną, a zwłaszcza po tym, jak wrócił do Florencji, gdzie dzięki grze w tenisa poznał sieneńskie­go jaśnie pana nazwiskiem Luigi Dami Tamburini, który - o dziwo - nie był biedny jak mysz kościelna, ale zarządzał potężną rodzinną fortuną: produkcja Brunello di Montalcino, administrowanie nieruchomościami we Florencji i Sienie, wykorzystywanie źródła wody mineralnej na górze Amiata, piecza nad rodzinnym bankiem inwestycyjnym, jak również nad powiązaną z nim fundacją poświęconą ikonografii dwudziestego wieku.

[...]

Wystarczyło jednak, że luźno nawiązał do swojej przeszłości gamblera i wymijająco wyraził pragnienie odświeżenia dawnych nawyków, by w jednej chwili zostać przeciągniętym na ciemną stronę życia Damiego Tamburiniego. A jednak, już od pierwszego zaproszenia, określmy je za­proszeniem kategorii B, Marco Carrera zrozumiał, że coś tu nie grało, jako że w tym życiu nie było ani trochę ciemności, było to wyłącznie ży­cie w odrobinę bardziej szampańskiej odmianie od spokojnie płynącego życia z zaproszeń kategorii A. Różniło je tylko to, że między kanapami znajdowały się ruletka i stół do bakarata, przy którym zaproszeni grali, owszem, ale nieuważnie, rozmawiając i żartując. Ot, dyletancka rozrywka, nic więcej: nie było wśród nich demona, nie było powagi; powtarzało się wielu uczestników wydarzeń, na które obowiązywały zaproszenia katego­rii A, nie było graczy przeklętych, na to zaś, że Marco na spotkania przy­jeżdżał zawsze z hamakiem, który rozstawiał w gabinecie i w którym układał śpiącą dziewczynkę, spoglądano z czułością. Zaproszeni byli zre­laksowani, nie unosił się nawet najlżejszy fetor nadciągającego upadku, lecz on właśnie za tym najbardziej tęsknił od czasów, gdy poniewierał się po miejscach wypełnionych stołami do gry - tęsknił za fetorem upadku: bez niego nie odczuwał żadnej przyjemności - a przede wszystkim, i to właśnie brzęczało mu w głowie - bez tego nie można było być na ustach wszystkich.

[...]

W istocie, zaproszenia na wieczorki udawanego hazardu służyły wy­łącznie ochronie zaproszonych na prawdziwą grę, komisarzy, oficerów po­licji finansowej i sędziów zakochanych w światowym życiu, którzy z pewnością daliby wszystko, co byli w stanie dać, by uniknąć rajdu służb porządkowych, zarządzanych przez nich samych, na nielegalne kasyno, którego byli gośćmi. Jednak miejsce, w którym gościli, było wyłącznie atrapą prawdziwej jaskini hazardu i powstało specjalnie po to, by ją osło­nić. Zaś kolejną ochronną barierą była całkowita dyskrecja zaproszonych kategorii C. Dzięki takim środkom bezpieczeństwa prawdziwa świątynia nielegalne­go hazardu mogła pozostać mroczna i dzika, tak jak lubił Marco Carrera. Ostentacja światowego życia nie miała dla niego najmniejszego sensu, je­dynym, co było mu potrzebne, był ryk w lędźwiach, głośniejszy od tego, który dręczył jego umysł: anihilacja świadomości samego siebie i dostro­jenie jej do poziomu zero, wspólnego wszystkim graczom przeklętym; bunt wzniecony przeciwko żałobie, plugawość, nieprzyzwoitość i pocie­szenie płynące z poczucia zasłużenia sobie, a posteriori, na wszystkie otrzymane kary. Grało się na serio. Żeby w ogóle zacząć, uczestnicy musieli posługiwać się pseudonimem, niezależnie od tego, czy się znali, czy też nie.

[...]

W XIII Pieśni Czyśćca Dan te znajduje się na drugim z tarasów, w oto­czeniu dusz zawistników. Dusze kulą się, stłoczone, odziane we włosiennice w kolorze zlewającym się z kolorem skały, pod którą koczują i mo­dlą się o wstawiennictwo świętych i Matki Boskiej. Wergiliusz zachęca Dantego, by przyjrzał się im z bliska, ten zaś widzi, że wszyscy pokutni­cy mają oczy zaszyte drutem, a zza metalowych szwów sączą się łzy. W tamtej chwili poeta zdobywa się na wspaniały gest, pełen litości i bardzo nowoczesny: „Zdawała mi się rzecz równa zniewadze / Pa­trzeć, niewidny będąc ich wzrokowi; Więc się oczy ma mego Mistrza radzę” Odwraca wzrok, kieruje spojrzenie ku Wergiliuszowi, nie dla te­go jednak, że widok tortury, której poddane są dusze czyśćcowe, napa­wa go przerażeniem, ale po to, by nie znieważyć swoim spojrzeniem dusz, które nie mogą go odwzajemnić. Tak jakby mówił, że nie strzela się do nie uzbrojonego, że nie atakuje się tych, którzy nie mają możliwo­ści się obronić.

[...]

Wychodzą z sali. Marco Carrera naprawdę kieruje się w stronę łazienki. Spogląda na swojego byłego przyjaciela wciąż oszołomiony - tym, że wpadł na niego zupełnie nieoczekiwanie, po wszystkich tych latach, i na­wet go nie rozpoznał. W jego sercu panuje zamęt: chłopak, który prawie czterdzieści lat temu ocalił mu życie, stał się czymś w rodzaju starego ob­woźnego wieszaka, w wyświechtanym i postrzępionym ubraniu, o siwych włosach szalonego naukowca, plecach zgarbionych w znak zapytania, skórze twarzy wyniszczonej nałogami, żółtych zębach i złowieszczych ta­tuażach, które wychodzą mu spod kołnierzyka na szyję jak macki ośmior­nicy - tatuażach, w których wcale mu nie do twarzy, jeśli można tak po­wiedzieć, tak jakby ktoś mu je zrobił siłą. A jednak nie przestaje się uśmiechać. Duccio... - mówi Marco. Chłopak, którego prawie czterdzieści lat temu zdradził, na którego wy­lał wiadro pomyj i praktycznie zmusił do zniknięcia z towarzyskich kręgów, i w rzeczy samej nigdy więcej nie zobaczył na oczy - co dla Mar­ca stało się powodem do przeszywającego poczucia winy, owszem, krót­kotrwałego, całkowicie wymazanego ledwie dwa lata później, jak wszyst­ko zresztą, przez śmierć Irene, poczucia winy, które nigdy więcej już nie wypłynęło, tylko zostało definitywnie pogrzebane w zapomnieniu przez inne ciosy, które los wymierzył w jego życie, do tego stopnia, że przez całe dziesięciolecia, aż do momentu sprzed kilku minut, w jego pamięci nie było miejsca ani na dawne poczucie winy, ani na samego Bezimienne­go. Teraz jednak, kiedy ma go przed sobą, podstarzałego i w nędznym sta­nie, nie może się samemu sobie nadziwić, że nie myślał o nim każdego dnia, że wręcz o nim zapomniał. Jak to możliwe? To ty jesteś Hamaku? - pyta go Bezimienny. Tak - odpowiada Marco. - Ale co ty... Wobec tego idź do domu. Natychmiast.

[...]

Po raz wtóry te jego przeżuwane, wymawiane z trudem słowa zdają się brzmieć jeszcze bardziej sensownie, jeszcze bardziej dosadnie. Ale o czym ty mówisz? - bełkocze Marco Carrera. Z ogromnym tru­dem przychodzi mu ukrywanie oszołomienia. Marco, ja teraz mieszkam w Neapolu, rozumiesz? To tak, jakbym był toreadorem i mieszkał w Sewilli. Klienci wskazują mi cel i płacą mi, że­bym przyniósł mu pecha, a ja spełniam ich życzenie, od lat, i to działa, za­wsze działa. Pracuję codziennie, w mieście i poza miastem. Hazard, inte­resy, miłość, sport, rodzinne spory: jestem jak antena, która wskazuje miejsce, w które pech ma uderzyć z całą siłą, i właśnie ci mówię, że dzi­siaj rano specjalnie wsiadłem do samolotu, żeby pech uderzył z całą siłą w Hamaku. „Spraw, żeby płakał”, tak brzmiało zlecenie. Ten twój znajo­my naprawdę sporo mi za to płaci. Jaki mój znajomy? Twój znajomy. Pan domu. Ale dlaczego? To przecież mój znajomy, sam to powiedziałeś. Dlacze­go miałby mi tak źle życzyć? Słuchaj, ja nie wypytuję moich klientów, dlaczego życzą sobie tego, czego sobie życzą. Nie mam pojęcia, co mu siedzi w głowie, jutro rano wrócę do Neapolu i już nigdy więcej nie zobaczę go na oczy. Jeśli mnie pytasz o zdanie, to uważam, że to wariat, ale nie z takich, którzy liczą, ile mają palców u jednej ręki i wychodzi im, że trzy. To inny rodzaj szale­ństwa. Ale to tylko powierzchowna opinia, bo praktycznie go nie znam, wobec tego mogę się mylić. Wiem tyle, że chce doprowadzić cię do łez, i dlatego też ci powtarzam, wracaj do domu... Ja zadowolę się zaliczką, nie skasuję go za resztę i nikt na tym nie ucierpi.

[...]

Marco, właśnie czytam książkę o Fabriziu De Andre. Napisał ją Dori Ghezzi ra­zem z dwoma profesorami lingwistyki. To zaskakująca pozycja i właśnie prze czytałam fragment, w którym lingwiści tłumaczą znaczenie słowa „emenalgia”: „Od ‘emmeno', greckiego czasownika oznaczającego ‘pozostanę wier­ny', ‘wytrwam', ‘nie ustanę pomimo trudów'. Oznacza melancholii ne przezwyciężanie przeszkód zrodzone z chęci nieustawania, niepoddawania się aż do samego końca. To jednak czasownik pełen pułapek. ‘Emmeno' oznacza bowiem również ‘wymykać się prawu, unikać konsekwencji czy­ichś decyzji’. Los wszystkich istot ludzkich i nie tylko: a co, jeśli i Boga obowiązuje zasada wolnej woli? - kiedy stają w obliczu definiujących je ograniczeń czasu. Słowo, które jest trucizną i lekiem na rany przyszłości, kiedy nam go brakuje; i które wreszcie w pewnym sensie nie służy nicze­mu. Ponieważ w rzeczywistości, nawet jeśli leczy ‘jakąś' ranę, wszystkie ludzkie istoty uczciwe wobec siebie samych żyją tak naprawdę zawziętą nadzieją, że taka rana nigdy im się nie przydarzy”. A jednak, Marco, Ty jesteś uosobieniem tego czasownika. Nikt tak jak Ty nie potrafi przezwyciężać z taką trwałością, ale i nikt tak jak Ty nie po­trafi tak wymykać się zmianie, dokładnie tak, jak w tym pełnym pułapek czasowniku, o którym piszą dwaj lingwiści: pozostajesz wierny, nie ustajesz do same go końca, ale również, nieuchronnie, wymykasz się prawom i konsekwencjom decyzji innych ludzi.

[...]

Cóż takiego pan zrobił? Powiedziałem to wszystko, co mówię teraz panu, czwórce tych nie­szczęśników, którzy z całą pewnością wstydzili się tak samo jak ja. I po­wiedziałem jeszcze więcej, rzeczy, których zazwyczaj nie słychać przy stołach do gry, choć wszyscy tak samo je odczuwają. To znaczy? Powiedziałem, że wraz z tym, jak wygrywałem wszystkie te pieni­ądze, moje życie, dzień po dniu, było coraz bardziej godne litości. Wygry­wałem pięćdziesiąt tysięcy euro i myślałem, że teraz mógłbym sobie kupić nowy samochód, bo ten, który miałem dotychczas, w jednej chwili zaczy­nał wydawać mi się rzęchem. Ale przecież wcześniej ani przez chwilę nie wydawało mi się, że to rzęch, rozumie pan? Rozumiem. To takie typowe dla hazardzisty: z obrzydzeniem patrzeć na własne życie, myśleć, że jeśli wygram, to coś się w nim zmieni, choć w rzeczywi­stości wcale tego nigdy nie pragnąłem. Byłem dwieście tysięcy na plusie i widziałem się na Malediwach albo w Polinezji, w luksusowych kuror­tach, do których w rzeczywistości nigdy mnie nie ciągnęło. Czterysta tysi­ęcy i oto widzę asystentów, służbę, kucharzy, szoferów, niańki, jak gdyby kiedykolwiek mi ich brakowało, jak gdybym nie marzył tylko i wyłącznie o tym, by osobiście zajmować się Miraijin. Sześćset tysięcy i oto przestaję pracować, przechodzę na emeryturę, jak gdyby moja praca, którą zaj­muję się od trzydziestu pięciu lat, której się tak bardzo oddałem i której poświęciłem tyle czasu, nagle zaczęła mnie brzydzić. Ale to tylko iluzja. Moje życie nie napawa mnie obrzydzeniem, wręcz przeciwnie, lubię je, bo w przeciwieństwie do wielu innych żyć moje ma jakiś cel, a tym celem jest podarowanie światu człowieka przyszłości, którego mam ogromny i bolesny przywilej wychowywać.

[...]

Chodzi o to, że nietrudno zrozumieć, jaka jest przyczyna ruchu, podczas gdy trudniej jest zrozumieć, że i ona może się kryć za bezruchem. To dla te­go, że nasze czasy na dają co raz większą wartość zmianie, nawet tej, która jest celem samym w sobie, i zmiana jest czymś, czego wszyscy pragną. I tak, nic na to nie poradzisz, ten, kto idzie naprzód, jest odważny, ten, kto zostaje, jest bierny i bojaźliwy, ten, kto dąży do zmiany, jest światły, ten, kto nie chce się zmieniać, jest tępy. To wyznacznik naszych czasów. I z tego powodu cieszę się, że doszłaś do wniosku (o ile dobrze rozumiem Twój list), że trzeba wiele odwagi i energii również do tego, by pozostać w bezruchu. Myślę o Tobie. Ile razy się przeprowadziłaś? Ile razy zmieniłaś pracę? Ile miłości, ilu mężów, partnerów, dzieci, poronień, domków na wsi, do­mów nad morzem, ile zwyczajów, fiksacji, cierpienia, przyjemności prze­winęło się przez Twoje życie? Jeśli miałbym tylko wyliczyć te, o których wiem, Luiso, co oczywiście stanowi wyłącznie pewną część z całości, to już wychodzi niebanalna liczba. Ile w to wszystko włożyłaś energii? Całe mnóstwo. I te raz, w wie ku pięćdziesięciu dwóch lat, zabierasz się do pisania mi, że jestem - owszem - kimś, kto mniej więcej pozostał w bezruchu.

[...]

Są takie istoty, które przez całe swoje życie oddają się idei parcia naprzód, poznawania, zdobywania, odkrywania, ulepszania się, po to tylko, by wreszcie odkryć, że zawsze poszukiwali wyłącznie impulsu, który rzucił ich w świat: dla takich istot punkt wyjścia i punkt docelowy są zbieżne. Są jeszcze i tacy, którzy pomimo bezruchu przemierzają długą i pełną pery­petii drogę, bo to świat usuwa się im spod nóg, i kończą swoją drogę dale­ko od miejsca, z którego wyszli: Marco Carrera był jednym z nich. Teraz było to już jasne: jego życie miało cel. Nie wszystkie życia mają taki cel, ale jego tak. Bolesne koleje losu, które je naznaczyły, również miały swo­ją przyczynę, nic nie przydarzyło mu się przypadkiem. Z całą pewnością jego życie nie należało do zwyczajnych: od zawsze nosił piętno wyjątku od reguły, począwszy od filigranowości, która przez piętnaście lat wyróżniała go na tle stada, przez przebytą kurację, która zwróciła go stadu i której skutkiem urósł zasadniczo więcej i w zasadni­czo krótszym czasie, niż w najśmielszych oczekiwaniach przewidział od­powiedzialny za nią lekarz. Nikt nie zadał sobie trudu, by dociec przyczy­ny takich efektów, ale faktem było, że kuracja, której Marco został podda­ny jesienią 1974 roku, przyniosła niewyobrażalne rezultaty: szesnaście centymetrów w osiem miesięcy, z metra pięćdziesiąt sześć w październiku (średnia dla chłopców w jego wieku wynosiła metr siedemdziesiąt) na metr siedemdziesiąt dwa (średnia - metr i siedemdziesiąt dwa centymetry) w czerwcu kolejnego roku - kiedy to wzrost, nieoczekiwanie, zatrzymał się. Lepiej nawet - kiedy wzrost ustabilizował się dokładnie w środko­wym punkcie siatki centylowej jego rówieśników: metr siedemdziesiąt cztery w wieku szesnastu lat, metr siedemdziesiąt sześć i siedemdziesiąt siedem, metr siedemdziesiąt osiem w wieku lat osiemnastu i ostatni centy­metr rok później, ot, tak, by u progu dorosłości wynieść go delikatnie po­nad średnią krajową wzrostu mężczyzn.

[...]

Odpowiedź pojawiła się teraz, a było nią imię, które bez zapowiedzi wdarło się w jego życie - Miraijin - a wraz z nim to, co Adele na jej temat powtarzała, nieustannie, z powagą, ze stanowczością, bez cienia wątpli­wości: będzie nowym człowiekiem, tato, da nowy początek ludzkości. Te­raz Marco Carrera naprawdę w to wierzył. Wycierpiał wiele, owszem, ale było to cierpienie w większej sprawie: miał przekazać światu nowego człowieka - ale tylko, jeśli oprze się gradowi strzał wściekłego losu, jak mówi Hamlet. Ta fanatyczna myśl na dobre utkwiła w gładkiej powierzch­ni jego trzeźwej i pełnej cierpienia egzystencji, a wręcz w pewien sposób ją uzupełniła - i z tego też powodu natychmiast utraciła swoje fanatyczne zabarwienie.

[...]

...Miraijin, i tak oto właśnie skończyłaś osiemnaście lat, aż trudno będzie w to uwierzyć, Miraijin, jesteś pełnoletnia, jesteś młodą, piękną kobietą, katartyczną i płodną, w takim sensie, że to z ciebie, co nie będzie już dłużej tajemnicą, zrodzi się nowa ludzkość, zdolna przetrwać kata­klizm spowodowany upadkiem tej starej, z ciebie i z tych, którzy wezmą sobie ciebie za wzór, bowiem prawdziwa zmiana, jedyna zmiana, której kibicował będzie twój dziadek, polegać będzie na tym, że ci, którzy będą tacy jak ty, Miraijin, wybrańcy, nowi ludzie, kobiety przyszłości, mężczy­źni przyszłości, będą się nawzajem szukać, będą się odnajdywać, zbierać i stawać ramię w ramię, wszyscy razem, by zacząć wszystko od nowa, by ocalić świat, jeszcze zanim będą mogli go zmienić, bo nad światem zawi­śnie już groźba, dokładnie taka, jakiej wielu obawiało się w ubiegłych la­tach, wielu z tych, którzy nie zostali wysłuchani, groźba wyobrażana po tysiąckroć przez całe ubiegłe stulecie, opisywana w książkach, w komik­sach, w kreskówkach, w mangach, w filmach, w sztuce, w muzyce, a mimo to wciąż znajdzie się pokaźna grupa ludzi, która do ostatniej chwi­li będzie to wypierać, nie będzie chciała uwierzyć, i znajdą się też tacy, którzy uwierzą w to, gdy już będzie za późno, i popadną w zdumienie, ty zaś, Miraijin, i ci, którzy będą tacy jak ty, zostaniecie zwerbowani i wy­szkoleni, by walczyć na wojnie, w której nikt wcześniej nie chciał wal­czyć, choć będzie już jasne, że od dawna taka wojna wisiała w powietrzu, okrutna wojna pomiędzy prawdą a wolnością, ty, tobie podobni i cała wa­sza publiczność złożona z dzieci i nastolatków (tych będzie bardzo wielu), młodych kobiet i mężczyzn (tych wciąż będzie sporo), dorosłych (nielicz­nych) oraz starców (praktycznie nieobecnych), opowiadających się po stronie prawdy, przeciwko wolności, która została już przedzierzgnięta we wrogą koncepcję, chwiejącą się w posadach i karygodną w swej mnogo­ści - bo o wolnościach jest mowa, niezliczonych wolnościach, w których sens tego słowa zostanie rozczłonkowany, tak jak zebra rozerwana na strzępy przez pożerające ją stado hien, wolność wybierania zawsze tego, co chcemy wybrać...

[...]

[Marco na moment przed swą wyimaginowaną czy też mocniej upragnioną przez siebie swoją śmiercią w przyszłości i wśród bliskich – przyp. aut.]

Jest poruszony, serce bije mu mocno w piersi. Carradori podchodzi do niego i wita się serdecznie. Przeprasza za spó­źnienie, a Marco mówi mu, że słyszał o potwornym korku na Via Aurelia, i że przykro mu, że Carradori musiał w nim stać. Jak zawsze, ten człowiek byłby zupełnie nijaki bez magnetycznej siły, którą wyrażają jego oczy. Są w tym samym wieku, a jednak wydaje się starszy. Nie, inaczej: to on, Marco, wydaje się młodszy. Pomimo utraty wagi, choroby i leczenia z całą pewnością nie wygląda na swoich siedemdziesiąt jeden lat. Od che­mii nie wypadły mu włosy, wszystkie są wciąż na miejscu, gęste, gładkie i ledwo przyprószone siwizną, unoszone popołudniową morską bryzą. Sens całego przedsięwzięcia w gruncie rzeczy w tym właśnie się zawie­ra - w jego wciąż przyzwoitym wyglądzie. W możliwości odejścia w taki sposób, jeszcze zanim zacznie się horror. Nikt nic nie mówi. Nikt nie wie, co powiedzieć. Marco kiwa dłonią na Rodriga, który znika w drzwiach domu. Rozmyślał i rozmyślał o tym, jak zachować się w tych ostatnich chwilach, co takiego zrobić i co powie­dzieć. Odrzucił wszystkie patetyczne pomysły, które przyszły mu do gło­wy, a zatem: żadnej muzyki (w pierwszej chwili pomyślał o Don't cry no tears Neila Younga, ale natychmiast wzdrygnął się na tę myśl); żadnej przemowy pożegnalnej, na miłość boską; żadnej podniosłości; żadnych wzruszeń; żadnego sentymentalizmu; żadnego użalania się nad sobą. Tyl­ko objęcia, owszem, z tymi, którzy będą mieli ochotę go uściskać, dokład­nie tak, jakby wyjeżdżał, i kilka technicznych uwag, by zapewnić wszyst­kich, że nie obciąża ich żaden współudział ani tym bardziej żadna odpo­wiedzialność.

[...]

Przemowa skończona, to by było na tyle. Marco jest z siebie bardzo dumny, udało mu się o wszystkim pamiętać, wyjaśnił to, co miał wyjaśnić, z profesjonalizmem. Nikt nie uciekł, prócz Mariny, a dwa spazmy Giacoma były jedyną oznaką wzruszenia, która upstrzyła jego expose. Miraijin wysuwa się z objęć Oscara i podchodzi do niego. Nachyla się, obejmuje go. Świetnie ci poszło, dziadku - mówi. Marco doznaje olśnienia - bo tak jak zostało już powiedziane, jego pa­mięć przychodziła i odchodziła, jak fale. Inwazja barbarzyńców - mówi jej do ucha. Ten stary film, którego tytułu nie mogliśmy sobie przypomnieć. Tak się nazywa. Racja - szepcze Miraijin. Inwazja barbarzyńców. Głaszcze go po włosach. Następnie staje obok wózka inwalidzkiego, po stronie przeciwnej niż Rodrigo. Enigmatyczny i milczący, pielęgniarz trzyma dłoń na pałąku stojaka do kroplówek, jakby trzymał lancet. Jest gotowy. Podchodzi Greta [siostra przyrodnia jego córki Adele – przyp. aut.]. I ona się nad nim nachyla, tak jak Miraijin, obejmuje go z taką samą serdecznością. Marco wdycha zapach jej perfum, pełen cierpkich nut, jak gdyby cytrusowy. Następnie spogląda jej w twarz. Oczy tylko trochę bardziej zamglone wilgocią niż zwykle. Uśmiecha się. Żegnaj, Marco - mówi. Do widzenia - odpowiada.

Sandro Veronesi, Koliber

Powieść obyczajowa Sandro Veronesego – włoskiego pisarza, eseisty i dziennikarza przenosi akcję tej rodzinnej opowieści przede wszystkim do środkowych Włoch ze stołecznym Rzymem, ale i do kwiatu Toskanii, czyli do Florencji, w czym rozciąga reminiscencje od urodzenia autora tj. od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku po czasy nam współczesne, a nawet sięga we wzruszających dywagacjach o jego śmierci do niedalekiej nam przyszłości. Doktor Marco Carrera, z zawodu okulista przeżywa wzloty i upadki swego młodzieńczego i dorosłego życia w paradoksalnym przekonaniu, że znajduje się niejako w centrum niebezpiecznych czy burzliwych zdarzeń dnia codziennego, że to przebywanie w „oku cyklonu” zawdzięcza przede wszystkim swemu przyjacielowi Duccio Chilleriemu, zwanemu inaczej Bezimiennym. W stycznej, w jakiej przeznaczenie Marco spotyka się z drugim człowiekiem rodzi się i wymowna śmierć najbliższych, w tym siostry Irene, a potem i córki Adele i ból rozdwojenia jaźni u uzależnionej od psychoanaliz małżonki Mariny, a nawet ekstrawertyczne w listach cierpienie u tych, co kochają go jak Luisa Lattes jedynie na odległość. Markowi życie jawnie sprzyja to wgrywa niebotyczne sumy w grach hazardowych to zdobywa kolejnych wiernych przyjaciół, jak doktor Carradori. Generalnie jest to opowieść z gatunku tych, które każą nam niejako wierzyć może i do późnych godzin nocnych, że jedni z nas są przynajmniej w czepku urodzeni, zaś drugim z kolei życie za ich życia wciąż płata przekorne figle lub pozostawia same syzyfowe prace.



powrót ››