Blog

 

19.01.2024

Profesor Stoner

„Życie, niczym witraż sklepienia,

ubarwia biel promienia wieczności,

Póki na kawałki się nie rozpadnie

zmiażdżone butem Śmierci.”

John Keats


„miłość nie jest celem

tylko procesem,

w którym jeden człowiek

próbuje

poznać drugiego.”


„nauka była istotą życia,

a nie sposobem

na osiągnięcie jakiegoś celu.”


„czasem wszak czekamy na początek podróży,

w którą niespecjalnie chcemy się udać.”

[...]

William Stoner wstąpił na Uniwersytet Missouri w 1910 roku, kiedy miał dziewiętnaście lat. Osiem lat później, w kulminacyjnym momencie pierwszej wojny światowej, uzyskał stopień doktora nauk humanistycznych i przyjął stanowisko wykładowcy w swojej uczelni, które zajmował do końca życia. Dosłużył się ledwie najniższej rangi profesora uczelnianego i niewielu studentów zachowało we wspomnieniach szczegóły prowadzonych przez niego zajęć. Kiedy zmarł, współpracownicy upamiętnili jego nazwisko, fundując średniowieczny manuskrypt, który do dziś można znaleźć w dziale druków rzadkich biblioteki uniwersyteckiej. Napis na woluminie głosi: „Dla uczczenia pamięci Williama Stonera z Instytutu Filologii Angielskiej, do zbiorów Biblioteki Uniwersytetu Missouri przekazali Jego koledzy”. Sporadyczny student, który sięgnie po ów średniowieczny manuskrypt, zapewne się przelotnie zaciekawi, kim był William Stoner, rzadko jednak dla zaspokojenia tej ciekawości posunie się dalej niż do zadania pytania mimochodem. Koledzy Stonera, którzy nie darzyli go za życia przesadnym szacunkiem, teraz mówią o nim rzadko: starszym jego nazwisko przypomina o czekającym wszystkich końcu, dla młodszych z kolei jest ono tylko słowem, które ani nie przywołuje przeszłych zdarzeń, ani się nie kojarzy z niczym, co mogliby odnieść do własnego życia albo kariery. Urodził się w 1891 roku na małej farmie w środkowej części stanu Missouri, niedaleko wioski Booneville, około czterdziestu mil od uniwersyteckiego miasta Columbia. Choć w dniu jego narodzin rodzice byli młodzi – ojciec skończył dwadzieścia pięć lat, a matka nie miała jeszcze dwudziestu – Stonerowi zawsze się wydawało, że są bardzo starzy, nawet kiedy był małym chłopcem. W wieku trzydziestu lat jego ojciec wyglądał na pięćdziesiąt. Przygarbiony pracą, bez większej nadziei patrzył na niewielki kawałek jałowej ziemi, który pozwalał rodzinie jakoś przetrwać z roku na rok. Matka podchodziła do swojego życia z cierpliwością, jakby było długą chwilą, którą musi jakoś znieść. Miała jasne, mało wyraziste oczy, a maleńkie zmarszczki wokół nich zdawały się większe z powodu zaczesanych do góry i spiętych   w kok z tyłu głowy rzadkich siwiejących włosów. Odkąd tylko pamiętał, William Stoner miał obowiązki. Jako sześciolatek doił kościste krowy, nosił pomyje świniom do chlewa przy domu i podbierał małe jajka patykowatym kurom. Nawet kiedy zaczął uczęszczać do wiejskiej szkoły oddalonej o osiem mil od domu, jego dni wypełniała taka czy inna praca, którą zaczynał, zanim nastawał świt, a kończył po   zmroku. W siedemnastym roku życia zaczął się już garbić, przytłoczony ciężarem rozlicznych zajęć.  Rodzina, w której był jedynym dzieckiem, prowadziła samotnicze życie, jednoczona koniecznością mozolnej pracy. Wieczorami cała trójka siadywała w małej kuchni oświetlonej lampą naftową i gapiła się w żółty płomień. Często wtedy, między kolacją a porą snu, przez dobrą godzinę słyszeli tylko odgłosy własnych ciał poruszających się ociężale na krześle oraz ciche skrzypienie drewna, powoli przegrywającego walkę z wiekiem domu.

[...]

Budynek stał na planie kwadratu. Niemalowane belki w sieni a także wokół drzwi wejściowych zaczynały się zapadać. Z upływem lat drewno nabrało kolorów suchej ziemi: przez szarości i brązy ciągnęły się białe smugi. Po jednej stronie znajdował się pokój dzienny, skąpo umeblowany twardymi krzesłami przy ciosanych stołach oraz kuchnia, gdzie rodzina spędzała razem niemal cały czas, który miała dla siebie. Po drugiej były dwie sypialnie, w każdej lakierowany na biało stelaż łóżka, jedno krzesło i jeden stolik z lampą oraz miednicą na blacie. Podłogę pokrywały nierówno ułożone niemalowane deski, popękane ze starości, spomiędzy  których ciągle wydostawał się pył, dzień w dzień zamiatany cierpliwie przez matkę Stonera. Szkolne zajęcia traktował jak samo jak resztę swoich uciążliwych obowiązków, choć były nieco mniej wyczerpujące niż te w gospodarstwie. Kiedy wiosną 1910 roku skończył szkołę średnią, spodziewał się, że przejmie więcej pracy w polu, zdawało mu się bowiem, że z każdym miesiącem jego ojciec staje się powolniejszy i bardziej znużony. Ale pewnego wieczoru późną wiosną, po długim dniu spędzonym z motyką na polu kukurydzy, kiedy naczynia po kolacji zniknęły już ze stołu, ojciec odezwał się do niego. W zeszłym tygodniu zaszedł do nas powiatowy doradca rolny. William spojrzał na ojca znad ceraty w czerwono-białą kratkę, rozpostartej gładko na okrągłym kuchennym stole. Nie odezwał się. Powiedział, że na uniwersytecie w Columbii otworzyli nowy kierunek. Wydział Rolnictwa. Jego zdaniem powinieneś tam pójść. Nauka trwa cztery lata.

[...]

Po pierwszym roku stał się na kampusie znaną postacią. Bez względu na pogodę nosił ten sam garnitur z czarnego sukna, białą koszulę i sznurkowy krawat. Rękawy marynarki odkrywały przeguby jego dłoni, a nogawki spodni w niezgrabny sposób trzepotały wokół jego nóg, jakby ubranie należało wcześniej do kogoś innego. Pracy miał tym więcej, im bardziej gnuśni stawali się jego gospodarze. Długie wieczory spędzał w swoim pokoju, metodycznie wykonując zadania przydzielane przez wykładowców. Rozpoczął procedurę prowadzącą do licencjatu na Wydziale Rolnictwa. W trakcie pierwszego semestru wybrał dwa kursy z nauk ścisłych na poziomie podstawowym, jeden z chemii gleby, oferowany przez Zakład Rolnictwa, oraz obowiązkowy dla wszystkich studentów, będący raczej formalnością przegląd literatury angielskiej. Po kilku tygodniach miał niejakie trudności z naukami ścisłymi: wymagały wiele pracy i musiał zapamiętać mnóstwo rzeczy. Zajęcia z chemii gleby nawet go zainteresowały, nie miał bowiem pojęcia, że brązowe grudy, z którymi się męczył w polu przez całe swoje życie, są zupełnie czymś innym, niż mu się wydawało, i zaczął powoli rozumieć, jak zdobywana wiedza na ich temat może się okazać pożyteczna po powrocie do gospodarstwa rodziców. Ale obowiązkowy przegląd literatury angielskiej zaintrygował go i zaniepokoił jak nic przedtem. Wykładowca był mężczyzną w średnim wieku, niewiele po pięćdziesiątce. Nazywał się Archer Sloane i podchodził do obowiązków dydaktycznych z pogardliwym lekceważeniem, jakby między swoją wiedzą a tym, co mógł powiedzieć studentom, dostrzegał przepaść tak ogromną, że nie chciało mu się podjąć choćby próby, żeby ją zasypać. Większość studentów bała się go i nie darzyła sympatią, on zaś odpłacał im zdystansowanym, ironicznym rozbawieniem. Był średniego wzrostu i miał pociągłą, gładko ogoloną twarz, pełną głębokich zmarszczek. Często w niecierpliwym geście przeczesywał palcami gęstą siwą czuprynę. Mówił, ledwie poruszając wargami, bezbarwnym, oschłym tonem pozbawionym intonacji czy jakiegokolwiek zaangażowania, ale jego długie szczupłe palce poruszały się przy tym   z gracją i przekonująco, jakby chciały ubrać słowa w kształty, których nie mógł nadać im głos.

[...]

Gdy jako znacznie starszy mężczyzna wracał pamięcią do dwóch ostatnich lat studiów licencjackich, miał wrażenie, że były czymś nierealnym – okresem należącym do kogoś innego, wypełnionym nie tyle typową dla niego systematyczną pracą, ile zrywami. Jedna chwila zlewała się z drugą, a mimo to była od niej oderwana. Miał wrażenie, że czas go nie dotyczy: obserwował tylko, jak się przemieszcza przed jego oczami, jakby ktoś szarpnięciami przesuwał gigantyczną dioramę [z gr. rodzaj obrazu w głębokim obramowaniu – przyp. aut.] Nabrał świadomości własnego wyglądu, której wcześniej nigdy nie miał. Czasem stawał przed lustrem, patrząc na pociągłą twarz zwieńczoną strzechą suchych brązowych włosów, dotykał wystających kości policzkowych; przyglądał się chudym nadgarstkom wystającym spod za krótkich o kilka centymetrów rękawów płaszcza i zastanawiał się, czy innym wydawał się tak samo groteskowy jak samemu sobie. Nie miał planów na przyszłość i z nikim się nie dzielił swoją niepewnością. Nadal pracował u Jima i Sereny Foote’ów za wikt i opierunek, ale już nie tak dużo jak podczas pierwszych dwóch lat studiów. Przez trzy godziny każdego popołudnia oraz przez pół dnia w weekendy pozwalał się wykorzystywać do każdej roboty w obejściu, pozostały czas natomiast rezerwował dla siebie. Część tego czasu spędzał w małym pokoiku na poddaszu, najchętniej jednak po wykładach i odrobieniu pańszczyzny u Foote’ów wracał na uniwersytet. Wieczorami często chodził bez celu po długim czworokątnym dziedzińcu na kampusie, wśród par, które się tam przechadzały, szepcząc do siebie czule. Chociaż nie znał nikogo z tych ludzi ani się do nich nie odzywał, czuł, że łączy go z nimi silna więź. Czasem przystawał pośrodku dziedzińca, patrząc na pięć wysokich   kolumn   strzelających w niebo z chłodnej trawy przed budynkiem Jesse Hall. Dowiedział się, że kolumny są pozostałością po głównym gmachu uniwersyteckim, zniszczonym wiele lat temu przez pożar. Szarosrebrne w świetle księżyca, nagie i czyste, zdawały się symbolizować życie, z którego zaczął właśnie korzystać, podobnie jak świątynia symbolizuje bóstwo.

[...]

Nie miał przyjaciół ani znajomych i po raz pierwszy w życiu zaczął sobie uświadamiać swoją samotność. Czasem nocą w pokoiku na strychu podnosił oczy znad książki, żeby wbić wzrok w mroczny kąt, gdzie migotliwy płomień lampy walczył z cieniami. Jeśli wpatrywał się w nie wystarczająco długo i intensywnie, ciemność zamieniała się w światło, przyjmując niematerialny kształt tego, o czym czytał. Zaczynał czuć, że czas go nie dotyczy, jak wtedy, kiedy podczas wykładu odezwał się do niego Archer Sloane [pytając o rozumienie tekstu Szekspira – przyp. aut.]. Przeszłość wyłaniała się z ciemności, a ludzie wstawali z martwych przed jego oczami. Potem przeszłość i umarli przenikali do teraźniejszości, wplatając się między żywych, a on przez krótką chwilę doznawał wizji zbyt silnej, by potrafił się od niej uwolnić, nawet gdyby tego pragnął. Albo kroczył przed nim Tristan z piękną Izoldą u boku, albo w połyskującym mroku wirowali Francesca i Paolo, albo Helena prowadziła sprytnego Parysa, a na ich twarzach mimo ciemności wyraźnie dostrzegał gorycz konsekwencji popełnionych czynów. Towarzyszył im wszystkim tak, jak nie mógł towarzyszyć studentom, którzy znaleźli tymczasowy dom na wielkim uniwersytecie w Columbii i biegali z wykładu na wykład, niepomni na nieprzyjazny klimat środkowego zachodu.

[...]

Stoner wyprostował się. Co pan profesor chce przez to powiedzieć? – zapytał, wyraźnie słysząc w swoich słowach coś niby strach. Sloane pochylił się do przodu, przybliżając swoją pociągłą twarz do rozmówcy. Stoner patrzył, jak jej rysy miękną; słuchał głosu, który pozbawiony oschłości i drwiny stawał się delikatny, niemal bezbronny. Naprawdę pan nie wie, panie Stoner? – zapytał Sloane. Jeszcze pan tego w sobie nie odkrył? Będzie pan nauczycielem. Nagle Sloane wydał mu się bardzo odległy, a ściany gabinetu odpłynęły daleko. Stoner odniósł wrażenie, że zawisł w powietrzu, po czym usłyszał, jak zadaje pytanie: Jest pan tego pewien? Tak, jestem – zapewnił go łagodnie Sloane. Ale skąd pan to wie? Jak zyskał pan tę pewność? To miłość, panie Stoner – odparł Sloane radośnie. Pan jest zakochany. Po prostu.

[...]

Wreszcie ojciec poruszył swoim krzesłem. Stoner podniósł oczy. Zobaczył przed sobą twarze rodziców i omal nie zaczął do nich krzyczeć. Sam nie wiem – zaczął ojciec. Jego głos był chropawy i zmęczony. Nie myślałem, że tak się to potoczy. Chciałem dla ciebie jak najlepiej, przysyłając cię tutaj. Twoja matka i ja zawsze chcieliśmy dla ciebie jak najlepiej. Wiem – stwierdził Stoner. Nie mógł dłużej na nich patrzeć. Poradzicie sobie? Latem mógłbym przyjechać, żeby wam trochę pomóc. Mógłbym... Skoro sądzisz, że powinieneś tu zostać i dalej studiować te swoje książki, to tak powinieneś zrobić. My z matką sobie poradzimy. Matka siedziała na wprost niego, ale go nie widziała. Miała zaciśnięte powieki, oddychała ciężko, jej twarz wykrzywiał ból, a zaciśnięte pięści tarły o policzki. Ze zdumieniem Stoner uświadomił sobie, że jego matka płacze, rozpaczliwie i bezgłośnie, z zawstydzeniem oraz niezręcznością kogoś, komu rzadko się to zdarza. Jeszcze przez chwilę ją obserwował, po czym ciężko podniósł się z miejsca, żeby wyjść z salonu. Po wąskich schodach dotarł do swojego pokoju na strychu; przez długi czas leżał na łóżku, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w ciemność nad sobą.

[...]

Przed Williamem Stonerem jednak rozciągała się przyszłość jasna, pewna i niezmienna. Postrzegał ją nie jako sekwencję zmieniających się wydarzeń i możliwości, lecz jako rozciągające się przed nim terytorium, które czeka na odkrycie. Niczym wielka biblioteka uniwersytecka, której natura pozostaje niezmienna, choćby dobudować do niej nowe skrzydła na nowe książki, choćby ciągle wypożyczać z niej stare. Widział swoją przyszłość w instytucji, której się poświęcił, choć tak niedoskonale tę instytucję rozumiał. Przeczuwał, że on sam się w przyszłości zmieni, choć przyszłość była dla niego raczej instrumentem zmiany niż jej przedmiotem. Pod koniec tego lata, tuż przed rozpoczęciem roku akademickiego, odwiedził swoich rodziców. Zamierzał pomóc im przy żniwach, okazało się jednak, że ojciec wynajął do roboty Murzyna, a ten pracował tak systematycznie i zaciekle, że sam jeden robił w ciągu dnia więcej niż dawniej William i jego ojciec razem wzięci. Rodzice ucieszyli się na widok syna i chyba nie mieli mu za złe podjętego wyboru. Ale William odkrył, że nie ma im nic do powiedzenia. Zaczął rozumieć, że on i rodzice już stają się sobie obcy, a wtedy poczuł, że ta strata podsyca jego miłość do nich. Wrócił do Columbii tydzień wcześniej niż zamierzał.

[...]

Chociaż miał uczyć tylko podstaw gramatyki i poprawnego pisania, w dodatku na zajęciach, na które zapisywano bez żadnych warunków wstępnych, traktował czekające go zadanie z wielką powagą i nie mógł się doczekać początku roku akademickiego. Program kursu pisał w tygodniu poprzedzającym rozpoczęcie semestru jesiennego, dostrzegając ten rodzaj możliwości, które przed sobą widzi każdy, kto się zmaga z materią podobnego przedsięwzięcia. Czuł, że gramatyka kieruje się własną logiką; zdawało mu się, że widzi, jak ta logika się rozpościera, przenikając język i wspierając ludzką myśl. W prostych ćwiczeniach mających uczyć kompozycji tekstu, które przygotował dla swoich studentów, upatrywał wielkiego potencjału prozy z całym jej pięknem, dlatego wypatrywał dnia, kiedy zainspiruje studentów, przekazując im to swoje poczucie. Ale podczas pierwszych zajęć, po wstępnych formalnościach związanych z przyjęciem do grupy oraz odczytaniem listy obecności, kiedy przedstawiał zarysy przedmiotu, widział wyraźnie, że cały zachwyt gdzieś się w nim ukrył. Przemawiając do swoich studentów, miał czasem wrażenie, że stoi poza własnym ciałem i obserwuje, jak ktoś całkiem obcy zwraca się do grupy zebranych wbrew własnej woli ludzi; słyszał swój własny głos monotonnie recytujący przygotowane materiały, a przez tę monotonię nie przebijała się nawet odrobina entuzjazmu, który nim kierował.

[...]

Śmiejąc się, pokręcili głowami. Gotów byłem się założyć, że nie! Wyobrażam sobie, że dla tu obecnego Stonera uniwersytet to wielka składnica, jak biblioteka albo burdel, dokąd mężczyźni przychodzą z własnej woli, żeby wybrać to, co ich dopełni, gdzie wszyscy pracują jak pszczoły we wspólnym ulu, a Prawda, Bóg i Piękno czekają tuż za rogiem, w sąsiednim korytarzu; kryją się między kartami kolejnej książki, której jeszcze nie przeczytałeś; w następnym regale – tym, do którego nie zdążyłeś jeszcze dotrzeć. Ale pewnego dnia przed nim staniesz. A wtedy... wtedy... Masters patrzył na jajko jeszcze przez chwilę, po czym odgryzł duży kawałek i zwrócił na Stonera swoje błyszczące ciemne oczy, przeżuwając. Stoner uśmiechnął się niezręcznie, a Finch wybuchnął głośnym śmiechem, uderzając otwartą dłonią w blat stołu. No to cię podsumował! Naprawdę nieźle cię podsumował, Bill! Masters przeżuwał jeszcze przez chwilę, przełknął i przeniósł wzrok na Fincha. A ty, Finch? Jak ty postrzegasz uniwersytet? Masters podniósł dłoń. Będziesz teraz zapewniał, że się nad tym nie zastanawiałeś. Ale to nieprawda. Pod maską bezceremonialnej rubaszności skrywasz prosty umysł. W twoim pojęciu uniwersytet to instytucja niosąca dobro. Całemu światu oczywiście, a tobie tylko przy okazji. Jest dla duszy tym, czym dla ciała mikstura z siarki i melasy, którą trzeba podać zawsze na jesieni, żeby małe brzdące zdrowo przetrwały kolejną zimę. A ty jesteś miłym starszym lekarzem, który dobrotliwie klepie je po głowie, po czym inkasuje honorarium. Finch znów się zaśmiał i pokręcił głową. A niech mnie! Jak ty się rozkręcisz, Dave, to... Masters włożył do ust resztę jajka na twardo, przez chwilę przeżuwał je z lubością, po czym popił sporym łykiem piwa. Obydwaj jednak się mylicie – oznajmił. Uniwersytet to dom wariatów. Chociaż nie, teraz to się nazywa przytułek dla obłąkanych, starych, zniedołężniałych, niezadowolonych oraz nieprzystosowanych pod każdym innym względem. Spójrzcie tylko na nas trzech. To my jesteśmy uniwersytetem.

[...]

Masters zrobił ironicznie złowrogą minę i odwrócił się do Stonera. Tobie też się nie upiecze, mój przyjacielu. Bynajmniej. Kim jesteś? Prostym synem tej ziemi, za jakiego chcesz uchodzić? Oczywiście, że nie. Także i ciebie trzeba zaliczyć do nieprzystosowanych. Jesteś marzycielem, szaleńcem w obłąkanym świecie, naszą własną wersją Don Kichota bez Sancha, hasającego pod błękitnym niebem środkowego zachodu. Jesteś wystarczająco bystry, a w każdym razie bystrzejszy od naszego wspólnego przyjaciela. Zostałeś jednak naznaczony piętnem, dopadła cię odwieczna słabość. Wydaje ci się, że tutaj można dokonać jakiegoś odkrycia. No cóż, świat poza uniwersyteckimi murami szybko dałby ci nauczkę. Także i ciebie czekałaby tam porażka. Nie dlatego, że walczyłbyś ze światem, skądże! Pozwoliłbyś mu się przeżuć i wypluć, po czym leżałbyś na ziemi, zastanawiając się, co poszło nie tak. Ponieważ zawsze oczekiwałbyś, że świat będzie inny, niż jest naprawdę, dostrzegałbyś w nim coś, czym nawet nie chce się stać. Wołek zbożowy na polu bawełny, robak w łodydze fasolki, szkodnik na łanie pszenice. Nie zdołałbyś stawić im czoła, nie umiałbyś ich zwalczyć, ponieważ jesteś zbyt słaby, i ponieważ jesteś zbyt mocny. I nie masz na świecie miejsca, do którego mógłbyś pójść.

[...]

Sloane, który zawsze dotychczas zachowywał się wobec niego z obojętnie uprzejmą ironią, stracił panowanie nad sobą. Pociągła chuda twarz profesora poczerwieniała, a bruzdy po obydwu stronach ust pogłębiły się od złości. Uniósł się na krześle, pochylając się w kierunku Stonera i zaciskając pięści. Potem usiadł z powrotem, powoli rozprostował dłonie, a następnie oparł je na blacie biurka. Jego palce drżały, ale głos był spokojny i ostry. Proszę mi wybaczyć tę gwałtowność. Ale w ostatnich dniach straciłem prawie jedną trzecią wykładowców i nie mam nikogo, kto mógłby ich zastąpić. Nie pan wywołał moją złość, ale... Odwrócił wzrok od Stonera, aby spojrzeć na wysokie okno w odległej części gabinetu. Światło wyostrzyło rysy jego twarzy, pogłębiając bruzdy i podkreślając cienie pod oczami tak bardzo, że przez chwilę wydawał się stary i słaby. Urodziłem się w tysiąc osiemset sześćdziesiątym roku, tuż przed wojną secesyjną. Oczywiście jej nie pamiętam, bo byłem zbyt mały.  Nie pamiętam też mojego ojca. Zginął w pierwszym roku wojny, w bitwie pod Shiloh. Przelotnie spojrzał na Stonera. Wiem jednak, co nastąpiło w jej wyniku. Wojna nie tylko zabija tysiące albo setki tysięcy młodych mężczyzn. Niszczy w narodzie coś, czego nigdy już nie da się odbudować. A jeśli naród przeżyje kilka wojen, to pozostają w nim tylko prymitywne bestie, brutalne kreatury, które pan, ja i nam podobni wyciągamy z błota. Zamilkł na dłuższą chwilę, po czym nieznacznie się uśmiechnął. Uczonym nie powinno się rozkazywać, żeby niszczyli to, czego tworzenie jest celem ich życia.

[...]

Spojrzał badawczo na Stonera. Domyślałem się, że podejmiesz taką decyzję. Zawsze uważałem, że poświęcisz się nauce, bo kieruje tobą głód wiedzy. Oczywiście nie ma to większego znaczenia, ale co ostatecznie przeważyło szalę? Stoner przez chwilę milczał. Myślał o minionych dniach, o milczących zmaganiach, które zdawały się nie mieć końca i prowadzić donikąd; myślał   o siedmiu latach spędzonych w murach uniwersytetu; myślał o wcześniejszych latach, odległej przeszłości w gospodarstwie rodziców i martwocie, z której tak cudownie się ocknął. Nie wiem – powiedział w końcu. Chyba wszystko. Nie umiem wskazać niczego konkretnego.

[...]

Tydzień przed uroczystością, podczas której Stoner miał otrzymać dyplom doktorski, Archer Sloane zaproponował mu etat na uniwersytecie. Wyjaśnił przy tym, że chociaż uczelnia z zasady nie zatrudnia w pełnym wymiarze godzin swoich absolwentów, udało mu się przekonać administrację, żeby zrobiła wyjątek ze względu na brak wykwalifikowanych i doświadczonych nauczycieli akademickich w związku z wojną. Wcześniej Stoner z ociąganiem wysłał kilka podań o pracę do uczelni oraz szkół w okolicy, krótko opisując swoje kwalifikacje; żadna jednak nie odpisała, a on poczuł dziwną ulgę. Częściowo rozumiał tę swoją reakcję. Uniwersytet Missouri w Columbii zapewnił mu poczucie bezpieczeństwa i ciepło, którego nie zaznał jako dziecko w domu rodzinnym; nie miał też pewności, czy zdoła odnaleźć to ciepło gdziekolwiek indziej. Przyjął więc propozycję Sloane’a z wdzięcznością.

[...]

Tematem jego rozprawy doktorskiej był Wpływ tradycji klasycznej na średniowieczną lirykę. Większą część wakacyjnych miesięcy poświęcił na ponowną lekturę dzieł autorów   starorzymskich, zwłaszcza ich dzieł o nieuchronnym końcu życia człowieka. Po raz kolejny zadziwiła go łatwość i gracja, z jaką poeci starożytnego Rzymu przyjmują istnienie śmierci, jakby nicość, wobec której stają, była hołdem dla bogactwa lat, którymi dane im było się cieszyć; nie mógł się też nadziwić goryczy, przerażeniu oraz ledwie skrywanej nienawiści w wierszach niektórych późno-chrześcijańskich poetów łacińskich zajmujących się tym aspektem śmierci, który – nawet jeśli nie wprost  –  obiecywał  bogactwa  i  ekstazę  życia  wiecznego,  jakby  śmierć   i wiążąca się z nią obietnica były kpiną zatruwającą dni ich życia. W myślach porównywał Mastersa do Katullusa albo delikatniejszego i bardziej lirycznego Juwenalisa, zesłańca we własnym kraju, zwłaszcza że śmierć przyjaciela uznawał za jego kolejne zesłanie, tylko dziwniejsze i dłuższe od tego, na którym przebywał wcześniej.

[...]

Ale jego [Williama – przyp. aut.] ojciec się nie ruszył. Patrzył prosto na Edith [przyszła żona Williama – przyp. aut.] i długo nie spuszczał z niej wzroku. W końcu powiedział: William był zawsze dobrym chłopcem. Cieszę się, że znalazł sobie piękną kobietę.   Mężczyzna   potrzebuje   kobiety, żeby   o   niego   dbała i dodawała mu otuchy. Bądź dobra dla Williama, bo on zasługuje na kogoś, kto potrafi być dla niego dobry. Edith odwróciła głowę zupełnie zaskoczona. Jej oczy zrobiły się szerokie   i przez chwilę William sądził, że jest zła. Ale nie była. Jego ojciec i Edith długo na siebie patrzyli, a ich powieki nawet nie drgnęły. Postaram się, panie Stoner – zapewniła w końcu Edith. Postaram się. Wtedy jego ojciec wstał z miejsca i ukłonił się niezręcznie, mówiąc: Robi się późno. Lepiej już jedźmy. Ruszył do drzwi, a za nim jego żona, bezkształtna, ciemna i mała, zostawiając syna z Edith.

[...]

W wypełnionych pośpiechem dniach przed ślubem, które Stoner ledwie pamiętał, udało mu się znaleźć mieszkanie na pierwszym piętrze w starym, wyglądającym jak stodoła domu kilka przecznic od uczelni. Było ciemne i nieumeblowane, a składało się z niewielkiej sypialni, maleńkiej kuchni oraz wielkiego salonu z wysokimi oknami. Poprzednio zajmował je artysta, który wykładał na uniwersytecie i niespecjalnie dbał o czystość. Na ciemnych szerokich deskach podłogowych roiło się od jaskrawych, żółtych, niebieskich i czerwonych plam, a na ścianach smugi farby mieszały się z brudem. Ale Stoner uznał, że to miejsce jest wystarczająco romantyczne i przestronne, żeby zacząć w nim nowe życie. Edith traktowała mieszkanie tak, jakby było wrogim terenem, który musi zdobyć. Chociaż nienawykła do pracy fizycznej, zdrapała niemal całą farbę   z podłóg i ścian oraz wyszorowała brud, który jej zdaniem czaił się dosłownie wszędzie. Na jej dłoniach pojawiły się pęcherze, a na twarzy zmęczenie oraz ciemne sińce pod oczami. Kiedy Stoner próbował jej pomagać, z uporem zaciskała wargi, kręcąc głową. Twierdziła, że to jej zadanie, a on powinien się poświęcić pracy naukowej. Kiedy wymuszał na niej swoją pomoc, robiła ponurą minę, uznając to za upokorzenie. Zdziwiony i bezradny rezygnował więc, po czym przyglądał się, jak Edith z ponurą determinacją, choć bez wprawy poleruje lśniące czystością podłogi, szoruje ściany, szyje zasłony, a potem krzywo je wiesza w wysokich oknach, naprawia używane meble, które zaczęli gromadzić, by następnie malować je po kilka razy. Pracowała nieudolnie, ale z wielką zaciekłością, zanim więc William zdążył wrócić z uczelni, była wycieńczona. Wlokła się do kuchni, przygotowywała wieczorny posiłek, jadła kilka kęsów, a następnie, mrucząc coś pod nosem, znikała w sypialni, żeby spać jak kamień do następnego ranka, nie wstając, zanim William wyjdzie do pracy.

[...]

Archer Sloane podupadał coraz bardziej, a to, co Stoner zaczął zauważać podczas wojny, stawało się coraz wyraźniejsze. Drżały mu dłonie i nie potrafił skupić uwagi na tym, o czym mówił. Instytut funkcjonował z dnia na dzień, toczył się siłą rozpędu, którego nabrał przez lata istnienia. Stoner podchodził do prowadzenia zajęć z poświęceniem i zaciętością, które budziły respekt wśród nowych wykładowców instytutu oraz pewną troskę u kolegów znających go od dłuższego czasu. Jego twarz zmizerniała, schudł i nieco się przygarbił. W drugim semestrze tamtego roku akademickiego zaproponowano mu nadgodziny za dodatkowe wynagrodzenie. Przyjął tę propozycję; także ze względu na dodatkowe wynagrodzenie zgodził się uczyć w nowo utworzonej na uczelni szkole letniej. Chciał zaoszczędzić na wyjazd za granicę, żeby pokazać Edith Europę, z której dla niego zrezygnowała. Latem 1921 roku, szukając odniesień do pewnego łacińskiego wiersza, sięgnął po swoją rozprawę doktorską – po raz pierwszy, odkąd trzy lata wcześniej przedłożył ją do recenzji. Przeczytał ponownie cały tekst i uznał, że jest niezły. Trochę przerażony swoją konkluzją, postanowił sprawdzić, czy na podstawie swojego doktoratu mógłby napisać książkę. Chociaż znów prowadził zajęcia przez cały semestr letni, zdołał ponownie przeczytać teksty, które omawiał w pracy doktorskiej, po czym poszerzył nieco zakres badań. Pod koniec stycznia doszedł do wniosku, że książka jest całkiem możliwa, a wczesną wiosną zabrał się do pisania. Wiosną tego samego roku, z całkowitym spokojem, niemal obojętnie, Edith oznajmiła mu, że chce mieć dziecko.

[...]

Dziecko – dziewczynka – przyszło na świat po trwającym trzy dni porodzie w połowie marca 1923 roku. Dali jej na imię Grace, po zmarłej wiele lat wcześniej jednej z licznych ciotek Edith. Nawet tuż po porodzie Grace była ślicznym dzieckiem – miała wyraźne rysy twarzy i delikatny puszek złotych włosów. Po kilku dniach początkowa czerwień jej skóry zamieniła się w jaśniejący róż. Dziewczynka rzadko płakała i zachowywała się niemal tak, jakby wiedziała, co się wokół niej dzieje. William pokochał ją natychmiast. Uczucie, którego nie mógł okazywać Edith, przelał na swoją córkę, a opieka nad nią dawała mu radość i przyjemność, jakich zupełnie się nie spodziewał. Przez prawie rok po narodzinach Grace Edith pozostawała częściowo przykuta do łóżka. Istniała nawet obawa, że grozi jej trwałe kalectwo, choć lekarz nie potrafił wskazać żadnej konkretnej przyczyny tego stanu. William wynajął opiekunkę, która od rana zajmowała się Edith, i ustawił swoje zajęcia na uczelni tak, żeby wracać do domu wczesnym popołudniem. Tym samym przez prawie rok William Stoner prowadził dom i opiekował się dwiema zdanymi tylko na niego istotami. Wstawał przed świtem, żeby ocenić prace studentów albo przygotować wykłady. Zanim wyszedł na uczelnię, karmił Grace, szykował śniadanie dla siebie i Edith oraz drugie śniadanie, które zabierał ze sobą do pracy. Po zajęciach wracał do mieszkania, zamiatał je, odkurzał i czyścił.

[...]

Gordon Finch odwiózł go z powrotem do miasta, ale przez większość drogi nie rozmawiali. Potem, prawie już na miejscu, Gordon zapytał o Edith. William powiedział parę słów, po czym zapytał o Caroline. Gordon odpowiedział i znów zapadła cisza. Niemal przed domem Williama Gordon Finch powiedział: Nie wiem. Przez cały pogrzeb myślałem o Mastersie. I przyszło mi do głowy, że Dave zginął we Francji, a stary Sloane przez dwa dni siedział martwy przy swoim biurku, jakby chodziło o ten sam rodzaj umierania. Nie znałem go dobrze, ale mam wrażenie, że Sloane był dobrym człowiekiem. Teraz musimy znaleźć na jego miejsce kogoś innego, powołać nowego dyrektora instytutu. Jakby wszystko się powtarzało od początku i tak bez końca. Trudno się nad tym nie zastanawiać. Racja – przytaknął William. Więcej się nie odezwał, ale przez chwilę żywił do Gordona Fincha najcieplejsze uczucia, a kiedy wysiadł z samochodu i obserwował, jak przyjaciel odjeżdża, miał głębokie poczucie, że jakaś część jego samego, jakiś fragment jego przeszłości, powoli, niemal niedostrzegalnie, oddziela się od niego, odjeżdżając w mrok.

[...]

Wieczorami, kiedy już posprzątał mieszkanie, pozmywał naczynia po kolacji i położył Grace do łóżeczka ustawionego w rogu salonu, pracował nad książką. Do końca roku tekst był gotowy i mimo różnych zastrzeżeń Stoner postanowił wysłać go do wydawcy. Z zaskoczeniem odebrał wiadomość, że książka została przyjęta, a datę publikacji wyznaczono na jesień 1925 roku. W związku z tym został awansowany na stanowisko profesorskie oraz otrzymał stały etat. Pisemna informacja o awansie profesorskim oraz stałym etacie przyszła kilka tygodni po tym, jak książkę przyjęto do druku. Odczytawszy ją, Edith oznajmiła, że zabiera dziecko i jedzie na tydzień do St. Louis, żeby odwiedzić rodziców. Wróciła do Columbii po niecałym tygodniu, wycieńczona, ale triumfująca. Skróciła pobyt, ponieważ trud opieki nad niemowlęciem okazał się zbyt męczący dla jej matki, która musiała się zajmować Grace, ponieważ Edith była wyczerpana podróżą. Coś jednak udało jej się osiągnąć. Wyjęła z torby plik papierów i wręczyła Williamowi niewielki świstek. Był to czek na sześć tysięcy dolarów wystawiony zdecydowanym, ledwie czytelnym pismem Horace’a Bostwicka [ojca Edith – przyp. aut.] na nazwisko Williama i Edith małżonków Stoner.

[...]

Obawy Williama się potwierdziły: dom [kupiony na kredyt – przyp. aut.] wkrótce okazał się destrukcyjnym wręcz ciężarem finansowym. Chociaż Stoner nie szastał pieniędzmi, pod koniec miesiąca zawsze mu ich brakowało, co miesiąc kurczyły się oszczędności, które poczynił dzięki pracy w wakacje. W ciągu roku od kupna posiadłości nie zapłacił dwóch rat ojcu Edith, a ten wystosował do niego w związku z tym lodowaty list pełen pryncypialnych rad na temat odpowiedniego gospodarowania finansami. Mimo to dom zaczął sprawiać mu radość i dawać psychiczny komfort, jakiego nie przewidywał. Gabinet Stonera znajdował się na parterze z dala od salonu, a wysokie okno wychodziło na północ. Przez większą część dnia wnętrze było wypełnione delikatnym światłem, a drewno boazerii lśniło bogactwem swego wieku. W piwnicy znalazł sporo desek, które pod warstwą brudu oraz pleśni kryły taki sam kolor. Wyczyścił je więc i zbił z nich półki, dzięki czemu mógł się otoczyć swoimi książkami. W sklepie z używanymi meblami znalazł kilka zdezelowanych krzeseł, kanapę oraz stare biurko, za które zapłacił jedynie kilka dolarów, ponieważ wymagało wielotygodniowych napraw. Im więcej poświęcał mu pracy, tym bardziej gabinet nabierał kształtu, a on zaczął sobie zdawać sprawę, że przez wiele lat, zupełnie o tym nie wiedząc, miał w głowie wyobrażenie, które – choć pozornie nie na miejscu – było wyobrażeniem o sobie samym. Tak więc pracując nad urządzeniem gabinetu, próbował zdefiniować siebie. Kiedy czyścił papierem ściernym stare deski i widział, jak znika zewnętrzna szorstkość, a spod suchej szarej warstwy wyłania się drewno, które w końcu odkrywa bogactwo słojów i faktury, kiedy naprawiał i ustawiał swoje meble, kształtował powoli własne ja, w pewnym sensie porządkując samego siebie, czyniąc samego siebie możliwym.

[...]

Czasem zapraszał studentów na poważniejsze dyskusje i luźne rozmowy. Parzył im herbatę na małej płycie elektrycznej, którą trzymał obok biurka, i czuł do nich dziwną sympatię, kiedy z zażenowaniem siedzieli na krzesłach, rzucali uwagi na temat jego księgozbioru albo komplementowali urodę jego córki. Przepraszał za nieobecność żony, którą usprawiedliwiał chorobą, dopóki w końcu nie zrozumiał, że powtarzane bez końca przeprosiny podkreślają jej nieobecność zamiast ją tłumaczyć. Wtedy przestał się sumitować w nadziei, że cisza będzie mniej kompromitująca niż ciągłe usprawiedliwienia. Wyjąwszy nieobecność Edith, życie Stonera toczyło się niemal tak, jak by sobie życzył. Prowadził badania i pisał, kiedy nie musiał się przygotowywać do zajęć, oceniać esejów studentów ani czytać ich prac magisterskich. Miał nadzieję z czasem wyrobić sobie reputację dobrego nauczyciela oraz naukowca. Jego oczekiwania po opublikowaniu pierwszej książki były ostrożne i bardzo skromne. Skądinąd słusznie, bo jeden recenzent nazwał ją „przeciętną”, a drugi „rzetelnym przeglądem”. Początkowo rozpierała go duma: trzymał książkę w dłoniach, gładząc jej prostą obwolutę i przewracając kartki. Wydawała mu się delikatna i żywa – jak dziecko. Przeczytał ją ponownie, nieco zaskoczony, że nie jest ani lepsza, ani gorsza, niż się spodziewał. Po pewnym czasie znudziło mu się sięganie po nią, zawsze jednak myślał o własnej książce ze zdziwieniem i nie potrafił zrozumieć, jakim cudem zdobył się na odwagę, żeby wziąć na siebie tak wielką odpowiedzialność.

[...]

W październiku tamtego roku załamała się giełda i miejscowe gazety zamieszczały historie o Wall Street, zrujnowanych fortunach i zmianach w życiu wielkich tego świata. W Columbii kryzys dotknął nielicznych – była to konserwatywna społeczność, prawie nikt z mieszkańców nie trzymał więc pieniędzy w akcjach czy obligacjach. Potem jednak zaczęły się pojawiać doniesienia o upadku banków w całym kraju, co zaniepokoiło niektórych mieszkańców miasta; kilka rodzin wycofało swoje oszczędności, kilka innych (ponaglanych przez lokalnych bankierów) zwiększyło depozyty. Nikt jednak nie żywił większych obaw, dopóki nie gruchnęła wieść o upadku Merchant’s Trust, małego prywatnego banku z St. Louis. Stoner dowiedział się o tym podczas lunchu w uczelnianej kantynie. Natychmiast udał się do domu, żeby poinformować Edith. To bank Merchant’s Trust udzielił im kredytu hipotecznego na dom. Jego prezesem był ojciec Edith. Po południu Edith zatelefonowała do St. Louis. Pełna optymizmu matka zapewniała, że zdaniem pana Bostwicka nie ma się czym martwić, bo wszystko wróci do normy za kilka tygodni. Trzy dni później Horace Bostwick popełnił samobójstwo. Rankiem pojawił się w pracy nadzwyczaj radosny, przywitał się z garstką pracowników, którzy przyszli, choć bank był nieczynny dla klientów, poszedł do swojego gabinetu, zapowiedział sekretarce, że nie odbiera żadnych telefonów, i zamknął drzwi na klucz. Około dziesiątej strzelił sobie w głowę z rewolweru, który kupił dzień wcześniej i przyniósł ze sobą w aktówce. Nie zostawił listu pożegnalnego, ale starannie ułożone na biurku dokumenty przekazywały wszystko, co miał do powiedzenia. A wiadomość była jedna: kompletna ruina finansowa. Jak kiedyś jego ojciec w Bostonie, niemądrze zainwestował nie tylko własne pieniądze, ale też fundusze banku; nastąpiła plajta tak wielka, że nie widział żadnego innego rozwiązania. Jak się później okazało, jego problemy finansowe nie były nawet w części tak poważne, jak je oceniał w momencie samobójstwa. Roszczenia udało się zaspokoić bez sprzedawania domu rodzinnego, a niewielki majątek na przedmieściach St. Louis wystarczył, żeby zapewnić jego żonie mały dochód na resztę życia.

[...]

Ale przez długie tygodnie pobytu Edith w St. Louis, kiedy wygłaszał wykłady, od czasu do czasu tak bardzo się zatracał, że zapominał o swojej niedoskonałości, o sobie samym, a nawet o siedzących przed nim studentach. Od czasu do czasu porywał go tak wielki entuzjazm, że zaczynał się jąkać, nadmiernie gestykulować oraz ignorować pieczołowicie przygotowane notatki, którymi zazwyczaj się kierował. Początkowo te wybuchy wprawiały go w zakłopotanie, jakby świadczyły o zbytniej poufałości, przepraszał więc za nie swoich studentów. Kiedy jednak oni coraz częściej zagadywali go po zajęciach, a on w ich pracach dostrzegł nieśmiałe zrazu przejawy wyobraźni oraz pierwsze oznaki emocji, coraz śmielej jął sobie poczynać z tym, czego przecież nikt go nigdy nie uczył. Miłość do literatury, do języka, do tajemnicy umysłu oraz serca przejawiającą się w maleńkich, dziwnych i niespodziewanych połączeniach liter układających się w czarny beznamiętny druk – tę miłość, którą ukrywał, jakby była zakazana i niebezpieczna, zaczął ujawniać, najpierw nieśmiało, potem odważniej, a w końcu z dumą. Odkrycie tego, na co było go stać, dodawało mu otuchy, ale też go zasmucało. Czuł, że dotychczas oszukiwał nie tylko swoich studentów, ale też samego siebie, nawet jeśli w sposób niezamierzony. Ci studenci, którzy wcześniej mogli przebrnąć przez jego zajęcia dzięki mechanicznemu powtarzaniu określonych kroków, spoglądali na niego ze zdziwieniem i niechęcią; ci, którzy nigdy nie wybierali prowadzonych przez niego kursów, coraz częściej przychodzili na jego wykłady, a nawet zaczęli mu się kłaniać na korytarzu.

[...]

Wykładowcy chodzili własnymi drogami, prowadzili zajęcia, które przydzielono im rok wcześniej, oraz odwiedzali swoje gabinety między wykładami. Oficjalne spotkania odbywali tylko na początku semestru, kiedy Gordon Finch zwoływał krótką radę instytutu albo jeśli kierownik studiów podyplomowych przesyłał im formalną prośbę o przeprowadzenie egzaminu doktorskiego lub magisterskiego, lub o recenzowanie dysertacji studentów, którzy kończyli już naukę. Takie egzaminy zabierały Stonerowi coraz więcej czasu. Ku swojemu zaskoczeniu zaczął się cieszyć umiarkowaną popularnością jako nauczyciel. Musiał odsyłać studentów podyplomowych, dla których nie wystarczyło miejsc na jego seminarium poświęconym łacińskiej tradycji w literaturze renesansu, a prowadzone przez niego zajęcia dla słuchaczy studiów licencjackich zawsze miały komplet. Kilku studentów podyplomowych wybrało go na promotora swoich prac, a kilku kolejnych poprosiło, żeby pełnił funkcję ich doradcy.

[...]

Stoner odczekał jeszcze chwilę, po czym odchrząknął i zaczął zajęcia. Podczas naszego pierwszego spotkania omawialiśmy zakres tego seminarium i doszliśmy do wniosku, że nasze rozważania nad tradycją łacińską ograniczymy do pierwszych trzech z siedmiu sztuk wyzwolonych, to jest do gramatyki, retoryki i dialektyki. Zawiesił głos i obserwował, jak nieśmiałe, ciekawe i podobne maskom twarze skupiają się na nim oraz tym, co mówi. Takie ograniczenie może się niektórym z państwa wydawać głupio rygorystyczne, ale nie mam wątpliwości, że znajdziemy wystarczająco wiele interesujących tematów, nawet jeśli tylko pobieżnie prześledzimy rozwój trywium aż do szesnastego wieku. Ważne jest, abyśmy zrozumieli, że sztuka retoryki, gramatyki i dialektyki znaczyła dla późnośredniowiecznego, a potem wczesnorenesansowego człowieka coś, czego dzisiaj możemy jedynie mgliście się domyślać bez wysilania historycznej wyobraźni. Na przykład taka gramatyka była dla ówczesnego uczonego nie tylko mechanicznym ustawieniem części mowy. Od czasów późnohelleńskich do wieków średnich teoria i praktyka gramatyki obejmowała nie tylko wspomnianą przez Platona i Arystotelesa peritia litterarum [z łac. umiejętność czytania – przyp. aut.], ale też, co stało się bardzo ważne, badanie poezji w jej technicznych aspektach, egzegezę poezji w formie i substancji oraz niuanse stylistyczne, te ostatnie oczywiście o tyle, o ile można je oddzielić od retoryki. Poczuł narastający w sobie entuzjazm do omawianego tematu; zauważył też, że kilkoro studentów pochyliło się nieco do przodu i przestało robić notatki. Kontynuował: Co więcej, gdyby dzisiaj, w dwudziestym wieku, spytano nas, która z tych trzech sztuk jest najważniejsza, wybralibyśmy zapewne dialektykę albo retorykę, a gramatyka okazałaby się najmniej prawdopodobną odpowiedzią. A przecież rzymscy oraz średniowieczni uczeni, a także poeci, niemal na pewno za najważniejszą uznaliby gramatykę.

[...]

Mimo obecności Walkera [nowy student „lawirant” – przyp. aut.] seminarium było jednak udane, okazało się jednym z najlepszych w akademickiej karierze Stonera. Właściwie od pierwszych zajęć implikacje prowadzonych rozważań zainteresowały seminarzystów i wszyscy mieli to wyjątkowe poczucie odkrywania czegoś nowego, które towarzyszy przekonaniu, że przedmiot rozważań jest częścią czegoś większego i nie wiadomo, dokąd doprowadzi jego zgłębianie. Zajęcia nabrały tempa, a studenci tak bardzo się w nie zaangażowali, że Stoner był po prostu jednym z nich, prowadził swoje badania tak samo pilnie jak oni. Nawet wolna słuchaczka – młoda asystentka, która kończyła w Columbii swoją pracę doktorską – poprosiła o pozwolenie omówienia jednego z podanych przez Stonera tematów, uznawszy, że w swoich poszukiwaniach natrafiła na coś, co może się okazać wartościowe dla pozostałych seminarzystów. Nazywała się Katherine Driscoll i miała niespełna trzydzieści lat. Stoner właściwie jej nie zauważał, dopóki któregoś razu po zajęciach nie poprosiła go o rozmowę na temat swojego udziału w dyskusji na seminarium, przy okazji pytając, czy nie zechciałby przeczytać jej pracy doktorskiej, kiedy już będzie częściowo gotowa. Odpowiedział, że z radością wysłucha jej referatu i z przyjemnością przeczyta dysertację. Referaty seminarzystów były zaplanowane na drugą część semestru, po przerwie bożonarodzeniowej. Swój, zatytułowany Hellenizm a średniowieczna tradycja łacińska, Walker miał wygłosić wcześnie, ciągle jednak przekładał termin, tłumacząc się trudnością ze zdobyciem potrzebnych książek, których nie było w bibliotece uniwersyteckiej. Panna Driscoll jako wolna słuchaczka, miała wygłosić swój referat ostatnia, po regularnych seminarzystach, ale podczas ostatnich zajęć, które Stoner poświęcił na referaty, dwa tygodnie przed końcem semestru, Walker znów błagał, żeby dać mu jeszcze tydzień: był chory, miał problemy z oczami, a w dodatku jedna ważna książka nie dotarła jeszcze w ramach zamówienia międzybibliotecznego. Panna Driscoll zabrała więc głos zamiast niego. Jej referat nosił tytuł Eliusz Donat a tragedia renesansowa.  Skupiła się w nim na wykorzystaniu przez Szekspira tradycji donatańskiej, którą kontynuowano w gramatykach i podręcznikach średniowiecznych. Właściwie już na początku Stoner wiedział, że referat będzie doskonały i słuchał go z ekscytacją, której nie doznawał od dłuższego czasu. Po zakończonej dyskusji poprosił ją, żeby została na chwilę w sali po wyjściu pozostałych studentów. Chcę tylko powiedzieć pani, że... Przerwał, ponieważ ogarnęło go zakłopotanie i nieśmiałość. Patrzyła na niego pytająco wielkimi ciemnymi oczami; jej twarz wydawała się bardzo biała, kontrastując z poważną czernią włosów, które zaczesywała do tyłu, by tam związać w niewielki koczek. Po chwili kontynuował. Chcę tylko powiedzieć, że pani referat to najlepsze omówienie tego tematu, jakie znam. Jestem wdzięczny, że się pani zgłosiła, żeby go przedstawić.

[...]

Panie Walker, wcześniej wspomniał pan o determinizmie Godwina [William, angielski publicysta polityczny i myśliciel, prekursor anarchizmu – przyp. aut.]. Czy potrafiłby pan go powiązać z fenomenalizmem Johna Locke’a? Stoner przypomniał sobie, że Holland specjalizuje się w literaturze i kulturze osiemnastego wieku. Nastąpiła chwila ciszy. Walker odwrócił się do Hollanda, zdjął okrągłe okulary i przetarł szkła, mrugając powiekami z losową częstotliwością. Mógłby pan powtórzyć pytanie? Holland zaczął mówić, ale przerwał mu Lomax. Jim – zaczął życzliwym tonem – czy miałbyś coś przeciwko, gdybym nieco rozszerzył twoje pytanie? Odwrócił się do Walkera, zanim Holland zdążył odpowiedzieć. Panie Walker, przechodząc od implikacji pytania profesora Hollanda, takiej mianowicie, że Godwin akceptował teorię Locke’a na temat zmysłowej natury wiedzy, tabula rasa i tym podobne, oraz że Godwin, podobnie jak Locke, wierzył w możliwość kompensowania edukacją niedostatków  osądu  oraz  wiedzy  wynikających  z  ludzkiej  pasji i nieuniknionej ignorancji, zważywszy na te implikacje, czy mógłby pan skomentować poglądy Shelleya na wiedzę, ze szczególnym uwzględnieniem zasady piękna sformułowanej w ostatnich zwrotkach elegii Adonais? Holland wyprostował się na krześle, ze zdziwieniem marszcząc brwi. Walker skinął głową i powiedział szybko: Chociaż początkowe zwrotki elegii Adonais, w której Shelley [angielski poeta i dramaturg – przyp. aut.] składa hołd swojemu przyjacielowi i równie wielkiemu poecie Johnowi Keatsowi [angielski poeta romantyczny – przyp. aut.], są konwencjonalnie klasyczne, choćby dzięki odniesieniom do Matki, Godzin, Uranii i tak dalej oraz powtarzanym inwokacjom, to prawdziwie klasyczny moment pojawia się dopiero w ostatnich zwrotkach, stanowiących faktycznie niezrównany hymn do wiecznej Zasady Piękna. Weźmy choćby te słynne wersy: Życie, niczym witraż sklepienia, ubarwia biel promienia wieczności, Póki na kawałki się nie rozpadnie zmiażdżone butem Śmierci. Symbolika tego fragmentu nie jest jasna, dopóki nie sięgniemy do kontekstu. Kilka wersów wcześniej, Shelley pisze o tym, który trwa, choć wielu się zmienia i przemija. Przychodzą nam też na myśl równie słynne słowa Keatsa: Piękno jest prawdą, a prawda Pięknem Więcej na Ziemi nam wiedzieć nie trzeba. Zasadą jest zatem Piękno, ale piękno jest także wiedzą.

[...]

Nie chodzi mi o to, czy zachowam twarz, Gordon. Wiem o tym – stwierdził Finch. Źle się wyraziłem. Popatrz na to z innej strony. Jakie znaczenie ma taki Walker? Oczywiście, wiem. Chodzi   o zasadę. Ale są też inne zasady, które powinieneś wziąć pod uwagę. Kiedy właśnie nie chodzi o zasadę, tylko o Walkera – odparł Stoner. Jeśli pozwolimy mu wykładać, to spowoduje prawdziwą katastrofę. Do diabła z nim! – powiedział Finch zmęczonym głosem. Jeśli nie zda u nas, to pójdzie gdzie indziej i w końcu się doktoryzuje. Cokolwiek zrobisz i tak możesz w końcu przegrać, dobrze o tym wiesz. Nie uchronimy się przed Walkerami tego świata. Może i nie. Ale przynajmniej powinniśmy próbować. Finch milczał przez chwilę. Westchnął. No dobrze. Nie ma sensu dłużej trzymać Lomaxa. Miejmy to już za sobą. Wstał zza biurka i ruszył w kierunku drzwi prowadzących do niewielkiej poczekalni. Kiedy mijał Stonera, ten położył mu dłoń na ramieniu, zatrzymując go na chwilę. Pamiętasz, co powiedział kiedyś Dave Masters? – zapytał. Finch uniósł brwi ze zdziwieniem. Skąd przyszedł ci do głowy Dave Masters? Stoner spojrzał za okno, przywołując wspomnienie. Siedzieliśmy we trzech i on powiedział coś o tym, że uczelnia jest przytułkiem dla obłąkanych, gdzie przed światem zewnętrznym chronią się niedołężne kaleki. Ale nie miał na myśli Walkera. Dave uznałby Walkera za świat zewnętrzny. Dlatego nie możemy wpuścić go do środka. Jeśli wpuścimy go tutaj, to staniemy się tacy sami jak reszta świata, tak samo nierealni, tak samo... Nasza jedyna nadzieja, to trzymać go z daleka.

[...]

Dziesięć dni później oficjalnie ogłoszono nominację Hollisa Lomaxa na stanowisko dyrektora Instytutu Anglistyki, a dwa tygodnie później podano do wiadomości plan zajęć na najbliższe lata. Bez zaskoczenia Stoner odkrył, że w każdym z dwóch semestrów składających się na rok akademicki przydzielono mu trzy kursy pisania dla studentów pierwszego roku oraz jedne zajęcia ze wstępu do literatury dla studentów drugiego roku; prowadzona przez niego analiza wybranych tekstów literatury średniowiecznej oraz   seminarium podyplomowe zostały skreślone z programu studiów. Takiego przydziału mógłby się spodziewać początkujący wykładowca jeszcze przed doktoratem. Mało tego, mógłby nawet liczyć na lepszy, ponieważ zajęcia Stonera zostały zaplanowane codziennie przez sześć dni w tygodniu, o najróżniejszych porach, z długimi przerwami między jednym kursem a drugim. Stoner nie zaprotestował jednak; postanowił przez najbliższy rok pracować tak, jakby nic się nie stało. Ale po raz pierwszy, odkąd został nauczycielem, zaczął dopuszczać możliwość, że mógłby zostawić Uniwersytet Missouri i dokądś się wyprowadzić. Kiedy poinformował o swoich przemyśleniach Edith, ta spojrzała na niego tak, jakby ją uderzył. Nie mogłabym – wykrzyknęła. Na pewno bym nie mogła! Potem, uświadomiwszy sobie, że się zdradziła, okazując strach, wpadła w gniew. Nasz dom, nasz cudowny dom! Nasi przyjaciele! Szkoła Grace! Nie jest dobrze przenosić dziecko z miejsca na miejsce.

[...]

Kilka tygodni po rozpoczęciu semestru jesiennego w 1932 roku stało się dla Williama Stonera jasne, że przegrał batalię o odsunięcie Charlesa Walkera od studiów doktoranckich w Instytucie Anglistyki. Po letnich wakacjach Walker wrócił na uczelnię, jakby triumfalnie wkraczał na arenę, a kiedy spotykał Stonera na korytarzach Jesse Hall, pochylał głowę w ironicznym ukłonie i złośliwie się do niego uśmiechał. Stoner dowiedział się od Jima Hollanda, że dziekan Rutheford opóźnił oficjalne zatwierdzenie zeszłorocznego głosowania, po czym ostatecznie zdecydowano, że Walker może ponownie przystąpić do ustnego egzaminu sprawdzającego, przy czym egzaminatorów wyznaczy dyrektor instytutu. Tak więc Stoner przegrał i był skłonny uznać swoją porażkę; ale walka się nie zakończyła. Kiedy Stoner spotykał Lomaxa na korytarzu lub podczas jakiegoś zebrania, odzywał się do niego tak samo jak wcześniej, jak gdyby nic się między nimi nie stało. Ale Lomax nie odpowiadał na jego powitanie; rzucał mu tylko lodowate spojrzenie i odwracał wzrok, jakby chciał powiedzieć, że nie da się ugłaskać. Pewnego dnia późną jesienią Stoner wszedł swobodnie do gabinetu Lomaxa i stał przy jego biurku przez kilka minut, zanim ten niechętnie podniósł głowę, żeby spojrzeć na niego twardo z zaciśniętymi wargami. W końcu Stoner zrozumiał, że Lomax nie ma zamiaru się odezwać i powiedział z zakłopotaniem: Posłuchaj, Holly, jest już po wszystkim. Czy nie lepiej będzie, jeśli po prostu damy spokój? Lomax bacznie mu się przyglądał. Wystąpiła między nami różnica zdań, ale przecież to się zdarza – ciągnął Stoner. Wcześniej byliśmy przyjaciółmi, nie ma więc powodu... Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi – przerwał mu Lomax zdecydowanie. W porządku. Ale przynajmniej utrzymywaliśmy poprawne stosunki. Nie musimy eliminować dzielących nas różnic, ale, na litość boską, nie ma powodu, żebyśmy je eksponowali. Nawet studenci zaczynają to zauważać. I dobrze, niech się przyglądają – powiedział Lomax gorzko – skoro tak niewiele brakowało, żeby jednemu z nich złamano karierę. I to komu! Błyskotliwemu młodemu człowiekowi, którego jedynym grzechem były jego wyobraźnia, entuzjazm oraz uczciwość, która zmusiła go, żeby wejść z tobą w konflikt, oraz... tak, mogę to śmiało powiedzieć... jego nieszczęsna dolegliwość fizyczna, która u każdego normalnego człowieka wywołałaby sympatię. W swojej zdrowej, prawej ręce Lomax trzymał ołówek, który mocno się trząsł; niemal z przerażeniem Stoner uświadomił sobie, że Lomax mówi całkowicie szczerze. Nie! – ciągnął Lomax żarliwie. Tego nie mogę ci wybaczyć.

[...]

Było nieuniknione, jak później zrozumiał Stoner, że sprawa dotknęła studentów; nawet gdyby mu się udało przekonać Lomaxa, żeby zachowywał pozory, nie zdołałby ich uchronić przed świadomością toczącej się bitwy. Jego dawni studenci – nawet ci, których znał całkiem dobrze – zaczęli kłaniać mu się i rozmawiać z nim trochę nieśmiało, a nawet ukradkowo. Kilku ostentacyjnie okazywało mu swoją sympatię, podchodząc specjalnie, żeby zamienić z nim kilka słów albo po prostu pokazać się z nim na korytarzu. Nie miał już jednak z nimi tak dobrych stosunków jak niegdyś. Stał się specjalną postacią, dlatego przebywano z nim – albo unikano jego towarzystwa – ze specjalnych powodów. Zaczął odczuwać, że jego obecność jest kłopotliwa zarówno dla przyjaciół, jak i wrogów, coraz częściej więc trzymał się na uboczu. Pogrążył się w swoistym letargu. Pracował najlepiej, jak potrafił, chociaż rutyna obowiązkowych zajęć dla najmłodszych studentów odebrała mu entuzjazm, a pod koniec dnia czuł się zmęczony i otępiały. Starał się jakoś zapełnić długie przerwy między zajęciami; przyjmował więc studentów, skrupulatnie sprawdzał ich pisemne prace, przetrzymując je czasem tak długo, że zaczynali się o nie dopominać.

[...]

W końcu wrócił do starego zwyczaju spędzania większości czasu w swoim gabinecie w Jesse Hall. Powtarzał sobie, że powinien się cieszyć, skoro może teraz oddawać się lekturze dla przyjemności, skoro nie musi się przygotowywać do kolejnych zajęć ze studentami ani   czytać   czegoś w związku z prowadzonymi badaniami. Sięgał więc po różne książki, często takie, których lekturę przez lata odkładał na później. Ale jego umysł nie chciał podążać tam, dokąd on go prowadził; jego uwaga odbiegała od kartek, które trzymał przed sobą, i coraz częściej łapał się na tym, że siedzi tępo wpatrzony w jeden punkt przed sobą. Czasem miał wrażenie, że od czasu do czasu z jego umysłu znika cała wiedza, a jego wola traci wszelką siłę. W takich chwilach czuł się jak warzywo i tęsknił za czymkolwiek, choćby bólem, co pobudziłoby go do życia. Osiągnął w życiu ten etap, na którym coraz natrętniej pojawiało się w jego myślach pytanie tak obezwładniająco proste, że nie dysponował środkami, żeby mu się przeciwstawić. Coraz częściej łapał się na rozważaniach nad tym, czy jego życie jest cokolwiek warte. Podejrzewał, że to pytanie prędzej czy później zadają sobie wszyscy mężczyźni; zastanawiał się tylko, czy w innych uderza ono z tak samo wielką bezosobową siłą jak w niego. Próba odpowiedzi na nie wywoływała smutek, który (przynajmniej tak sądził) miał niewiele wspólnego z nim samym czy z jego losem; nie był nawet pewien, czy to natrętne pytanie pojawiło się w związku z oczywistymi powodami –   a więc w związku z tym, w co zamieniło się jego życie. Uznawał bowiem, że wzięło się z nagromadzonych lat, z zagęszczenia przypadków i okoliczności oraz z tego, jak zaczął je rozumieć. Z ponurą, ironiczną przyjemnością rozważał tezę, że owo zrozumienie stało się możliwe dzięki wiedzy, nawet jeśli skromnej, którą udało mu się zdobyć, ale w ostatecznym rozrachunku wszystko stanie się bezsensownie puste i nawet ta wiedza obróci się w nicość, której nie potrafi odmienić.

[...]

I tak się zaczął jego romans. Świadomość uczucia do Katherine Driscoll docierała do Stonera powoli. Łapał się na tym, że szuka pretekstu, żeby po południu zajść do jej mieszkania; przychodził mu do głowy tytuł książki albo artykułu, notował go, po czym celowo unikał jej na korytarzach Jesse Hall, żeby po południu przekazać jej informację w domu, wypić filiżankę kawy i porozmawiać. Kiedyś spędził pół dnia w bibliotece, przeglądając katalogi w poszukiwaniu pozycji mogącej podeprzeć pewną stawianą w drugim rozdziale jej pracy tezę, gdyż uznał ją za nie najmocniejszą. Innym razem pracowicie przepisał część mało znanego łacińskiego manuskryptu, którego fotostat znajdował się w bibliotece uniwersyteckiej, dzięki czemu mógł potem spędzić z nią kilka wieczorów, pomagając w tłumaczeniu. W trakcie spędzanych wspólnie popołudniowych godzin Katherine Driscoll była uprzejma, przyjacielska i skryta; dyskretnie wyrażała wdzięczność za czas oraz zainteresowanie, które okazywał jej pracy, a także nadzieję, że jej osoba nie odrywa go od ważniejszych zajęć. Nie brał pod uwagę, że mogłaby myśleć o nim inaczej niż jak o profesorze, którego podziwiała i którego pomoc, choć życzliwa, niewiele wykraczała poza służbowe zainteresowanie. Postrzegał siebie jako postać nieco groteskową, dlatego nie wierzył, że w kimkolwiek mógłby wzbudzić zainteresowanie inne niż na płaszczyźnie zawodowej; kiedy więc sam przed sobą przyznał się do uczuć wobec Katherine Driscoll, zaczął pieczołowicie dbać o to, żeby swoim zachowaniem w jakikolwiek sposób tych uczuć nie okazać. Przez ponad miesiąc odwiedzał ją dwa lub trzy razy w tygodniu, poświęcając na jedną wizytę nie więcej niż dwie godziny; obawiał się, że jego ciągła obecność stanie się dla niej irytująca, pojawiał się więc tylko wtedy, kiedy był pewny, że może autentycznie pomóc jej w pracy. Z raczej ponurym rozbawieniem zauważył, że przygotowuje się do tych odwiedzin z taką samą skrupulatnością, jaka towarzyszyła jego przygotowaniom do wykładów, i powtarzał sobie, że na tym poprzestanie, że wystarczy mu jej widok i rozmowa z nią tak długo, jak długo ona będzie znosiła jego towarzystwo. [...] Nie jestem chora – oznajmiła. Po chwili kontynuowała głosem spokojnym i jakby nieobecnym, niemal obojętnym. Jestem beznadziejnie, ale to beznadziejnie nieszczęśliwa. Nadal nie rozumiał. Ostre słowa wbiły się w niego jak nagi sztych; odwrócił się nieco od niej i powiedział zmieszany: Bardzo mi przykro. Może chce pani mi o tym opowiedzieć? Jeśli tylko zdołam jakoś pomóc... Podniosła głowę. Jej twarz była nieruchoma, ale oczy błyszczały od łez. Nie chciałam wprawiać pana w zakłopotanie. Przepraszam. Pewnie ma mnie pan za skończoną idiotkę. Nie – powiedział. Patrzył na nią jeszcze przez chwilę. Miał wrażenie, że tylko dzięki sile woli zdołała zachować kamienny wyraz twarzy. Potem spojrzał na swoje wielkie kościste dłonie, które złożył na kolanie; palce były nieforemne i ciężkie, a kłykcie na brązowej skórze wyglądały jak białe gałki. Odezwał się w końcu ciężko i powoli. Pod wieloma względami jestem ignorantem. To ja robię z siebie idiotę, nie pani. Zarzuciłem odwiedziny, ponieważ miałem wrażenie, że staję się kłopotliwy. Może niesłusznie. Owszem – powiedziała. Niesłusznie. Nadal nie patrząc na nią, kontynuował. Nie chciałem też stawiać pani w kłopotliwej sytuacji, w której musiałaby pani zareagować jakoś na... na moje uczucia względem pani, które prędzej czy później stałyby się oczywiste, gdybyśmy się widywali. Nie poruszyła się. Dwie łzy oderwały się od jej rzęs i przetoczyły się po policzkach. Nie wytarła ich. Możliwe, że postąpiłem samolubnie. Ale byłem przekonany, że nic z tego nie wyniknie oprócz niedogodności dla pani i nieszczęścia dla mnie. Zna pani przecież moją... moją sytuację. Wydawało mi się niemożliwe, żeby pani..., że może pani potraktować mnie inaczej niż tylko jako... Zamknij się! – rozkazała miękko, ale stanowczo. Och, kochany, zamknij się już i chodź tutaj do mnie! Poczuł, że cały drży. Zakłopotany niczym chłopiec obszedł niski stolik i usiadł przy niej. Niepewnie, niezgrabnie, sięgnęli do siebie dłońmi. Uścisnęli się w niezręcznym uścisku, pełni napięcia, po czym przez długi czas siedzieli nieruchomo, jakby najmniejszy ruch groził ucieczką dziwnej potworności tego, co uwięzili między sobą w swoim pierwszym uścisku.

[...]

Jako bardzo młody chłopak Stoner wyobrażał sobie, że miłość to absolutny stan istnienia, do którego – przy odrobinie szczęścia – można zyskać dostęp; jako młody mężczyzna uznał, że jest obiecywanym przez fałszywą religię niebem, na które powinno się patrzeć z pełnym rozbawienia niedowierzaniem, delikatnie znajomą pogardą i pełną zażenowania nostalgią. Teraz, już jako dojrzały mężczyzna, dowiadywał się, że miłość nie jest ani stanem łaski, ani iluzją. Postrzegał ją jako ludzki akt stawania się; zrozumiał, że miłość jest stanem nieustannie odkrywanym i ciągle zmienianym, dzień po dniu, przez wolę, inteligencję oraz serce. Godziny, które przedtem spędzał w swoim gabinecie, tępo się gapiąc przez okno na dziedziniec, który mienił się, a potem pustoszał na jego oczach, poświęcał teraz Katherine. Codziennie wczesnym rankiem przychodził do swojego uczelnianego gabinetu i siedział niespokojnie za biurkiem przez dziesięć albo piętnaście minut; nie mogąc się opanować, opuszczał Jesse Hall, by spacerem przejść do biblioteki, gdzie błądził między regałami przez następne dziesięć albo piętnaście minut. W końcu, jakby grał ze sobą w tę samą grę, przecinał nerwowe napięcie, które sam wywołał, wymykał się bocznymi drzwiami gmachu biblioteki i szedł do domu, w którym mieszkała Katherine. Katherine zwykle pracowała do świtu, kiedy więc przychodził rano do jej mieszkania, zastawał ją zaraz po obudzeniu, ciepłą i zmysłową od snu, nagą pod niebieskim szlafrokiem, który narzucała, żeby dojść do drzwi. W takie poranki często się kochali, zanim zdążyli powiedzieć choćby słowo: szli prosto do wąskiego łóżka, które nie zdążyło jeszcze wystygnąć po nocy. Jej ciało było długie, delikatne i trochę dzikie. Dotykając go, jego niezgrabna dłoń zdawała się nabierać życia.

[...]

Ale ich wspólne życie okazało się dalekie od tego, które każde z nich sobie wyobraziło. Przeszli od pasji przez pożądanie do głębokiej zmysłowości, która odnawiała się z każdą kolejną chwilą. Pożądanie i książki – powiedziała kiedyś Katherine. Tylko one istnieją naprawdę, nie sądzisz? Stonerowi wydało się wtedy, że to prawda, że to jedna z rzeczy, których się razem nauczyli. Ponieważ ich wspólne życie tego lata nie ograniczało się do miłości i rozmów. Uczyli się być razem bez słów i wyrobili nawyk odpoczywania. Stoner przynosił do mieszkania Katherine książki i zostawiał je tam, aż w końcu musieli wstawić na nie osobną półkę. Przebywając w jej towarzystwie, Stoner wrócił do swojej pracy naukowej, którą wcześniej zarzucił. Katherine natomiast kontynuowała pracę nad książką, która miała też być jej dysertacją. Godzinami siedziała za małym biurkiem przy ścianie, w intensywnym skupieniu pochylając głowę nad papierami, a wokół jej smukłej szyi owijał się ciemnoniebieski szlafrok, który często nosiła; Stoner siedział na krześle albo leżał na łóżku w podobnym skupieniu. Czasem odrywali oczy od pracy, uśmiechali się do siebie i wracali do lektury; czasem Stoner zerkał znad książki na jej smukłe plecy i pięknie pochylony kark, na który zawsze spadało pojedyncze pasemko włosów.

[...]

Pojawiły się sygnały, dzięki którym obydwoje wiedzieli, że zostali odkryci. Kiedyś, idąc za dwoma doktorantami, Stoner usłyszał fragment ich rozmowy.  Jeden z młodych ludzi, na poły z podziwem, na poły z potępieniem, stwierdził: „I to akurat Stoner! Na Boga, kto by w to uwierzył?”. Potem obydwaj młodzi mężczyźni kpiąco i z konsternacją pokiwali głowami nad ludzką kondycją. Znajomi Katherine czynili zawoalowane aluzje do Stonera oraz zwierzali się jej z własnych problemów miłosnych, choć wcale o to nie prosiła. Obydwoje zaskoczył fakt, że odkrycie ich związku najwyraźniej nie miało żadnego znaczenia. Nikt nie odmawiał kontaktów z nimi ani nie rzucał im potępiających spojrzeń. Świat, którego się obawiali, nie kazał im cierpieć. Zaczęli wierzyć, że dane im będzie żyć w miejscu, które uznawali za wrogie wobec ich miłości; że może to być życie łatwe i z odrobiną godności.

[...]

Stoner przychodził do jej mieszkania tylko po zmroku, kiedy nikt nie mógł zauważyć, jak wchodzi do środka, a w ciągu dnia Katherine pokazywała się w kawiarniach z młodymi asystentami. Godziny, które Stoner i Katherine spędzali razem, stawały się intensywniejsze dzięki ich wspólnej determinacji. Podkreślali w rozmowach, że są sobie bliżsi niż kiedykolwiek wcześniej, po czym ku wielkiemu zaskoczeniu przyszło im odkryć, że wypowiadane dla pociechy słowa stały się czymś więcej niż tylko pocieszeniem: sprowokowały bliskość i oddanie. Swój wspólny świat tworzyli w półmroku, przynosząc do niego wszystko, co mieli najlepszego. W miarę upływu czasu świat zewnętrzny, w którym chodzą i rozmawiają inni ludzie, a wszystko ciągle się zmienia i znajduje się w nieustannym ruchu, wydawał im się fałszywy, jakby nierzeczywisty. Każde z nich dzieliło życie między te dwa światy i taki podział uznawali za coś całkowicie naturalnego.

[...]

Gdy wiele lat później wracał czasem myślą do dni, które nastąpiły po tamtej rozmowie z Gordonem Finchem, nie potrafił ożywić ich w pamięci. Jakby był trupem trzymanym przy życiu tylko siłą nawyku i woli. A mimo to miał przecież świadomość samego siebie oraz miejsc, osób i wydarzeń, które przepływały obok niego przez te kilka dni; i wiedział, że światu zewnętrznemu prezentował oblicze, które przeczyło stanowi jego ducha. Prowadził zajęcia, witał się z kolegami, uczestniczył w zebraniach – i żaden z ludzi, których spotykał dzień po dniu, nie miał pojęcia, że dzieje się z nim coś złego. Ale odkąd opuścił gabinet Gordona Fincha, wiedział, mimo odrętwienia, które promieniowało z samego środka jego jestestwa, że jakaś jego część jest tak bliska śmierci, że mógł obserwować jej nadejście niemal ze spokojem. Ledwo zdawał sobie sprawę, że kroczy po terenie uczelni w rześkim ciepłym powietrzu wczesnowiosennego popołudnia. Derenie po obydwu stronach chodnika oraz przed gmachami były obsypane kwieciem, które drżało przed jego oczami niczym miękkie chmury, przejrzyste i delikatne; powietrze przesycał słodki zapach umierających kiści bzu. Kiedy dotarł do mieszkania Katherine, był gorączkowo i bezlitośnie radosny. Zbywał jej pytania o przebieg ostatniej rozmowy z dziekanem; zmuszał ją do śmiechu; ale z niezmierzonym smutkiem obserwował ich ostatnią wesołość, przypominającą taniec życia nad zwłokami śmierci. Wiedział, że kiedyś w końcu muszą porozmawiać, a słowa, które wówczas wypowiedzą, będą niczym kwestie, które wiele razy obydwoje przepowiadali w myślach. Natura tych myśli ujawniała się zresztą w dokonywanych przez nich wyborach gramatycznych: czas teraźniejszy - Jesteśmy szczęśliwi, prawda? – zastąpili już przeszłym Byliśmy szczęśliwi. Najszczęśliwsi na świecie. Prawdziwa rozmowa stała się więc niezbędna. [...] Ponieważ wtedy – wyjaśniał samemu sobie Stoner – wszystko straciłoby znaczenie, to, co zrobiliśmy, oraz to, kim byliśmy. Niemal na pewno nie mógłbym uczyć, a ty... ty stałabyś się kimś innym. Każde z nas stałoby się kimś innym... czymś innym. A wspólnie bylibyśmy niczym. Niczym – potwierdziła. A tak przynajmniej nadal jesteśmy sobą. Wiemy, że jesteśmy i wiemy kim. Tak – powiedziała Katherine. Bo przecież na dłuższą metę – ciągnął Stoner – to nie Edith ani nawet troska o Grace czy obawa, że ją stracę, trzymają mnie tutaj. Nie chodzi o skandal ani krzywdę wyrządzoną tobie lub mnie. Nie o trudności, przez które musielibyśmy przejść, nie o utratę miłości, która mogłaby nas czekać. Chodzi o to, że zniszczylibyśmy siebie, to, co robimy. [...] Nigdy więcej nie zobaczył Katherine Driscoll. Po tym jak wyszedł z jej mieszkania, Katherine wstała, spakowała wszystkie swoje rzeczy, a książki powkładała do kartonów i napisała notkę do administratora budynku z adresem, pod który ma je przesłać. Protokoły egzaminacyjne studentów oraz instrukcję wraz z informacją, że jej zajęcia skończą się półtora tygodnia przed końcem semestru, przesłała do dziekanatu pocztą, dołączając wymówienie. O czternastej wsiadła do pociągu, który wywiózł ją z Columbii. Stoner zrozumiał, że musiała planować swój wyjazd już wcześniej. Był jej wdzięczny za to, że o niczym nie wiedział. I że nie zostawiła mu żadnej notki pożegnalnej, w której starałaby się opisać to, co nieopisane.

[...]

Swoją pracę wykonywał z zawziętością, która bawiła profesorów, a do wściekłości doprowadzała młodszych stażem wykładowców oraz asystentów, tak jak on uczących tylko pisania na pierwszym roku. Poświęcał długie godziny na komentowanie prac pierwszoroczniaków, spotykał się z nimi codziennie na dyżurach, sumiennie też uczęszczał na wszystkie instytutowe zebrania. Nieczęsto zabierał podczas nich głos, a kiedy już coś mówił, to się nie silił na takt ani dyplomację, przez co wśród kolegów zyskał reputację zrzędy i choleryka. Za to dla swoich młodych studentów miał mnóstwo łagodności oraz cierpliwości, chociaż wymagał od nich więcej pracy, niż skłonni byli wkładać w jego zajęcia, a robił to z beznamiętną stanowczością, której wielu z nich nie potrafiło zrozumieć. Jego koledzy z pracy, zwłaszcza ci młodsi, jako banał powtarzali sobie stwierdzenie, że Stoner jest nauczycielem oddanym, trochę z pogardą, a trochę z zazdrością dodając, że przez to oddanie jest ślepy na wszystko, co się dzieje poza salą wykładową, w najlepszym wypadku sięgając uwagą na korytarze uczelnianych budynków. Krążyły o nim różne dowcipy. Po jednym z zebrań, na którym Stoner bez ogródek skomentował niedawno wprowadzone eksperymenty w nauczaniu gramatyki, jeden z asystentów stwierdził, że Stonerowi związki kojarzą się wyłącznie z relacją między orzeczeniem a dopełnieniem, po czym z wielkim zadziwieniem obserwował znaczące spojrzenia i uśmieszki na twarzach starszych pracowników instytutu. Z kolei furorę zrobiło dowcipne powiedzenie, które przy jakiejś okazji rzucił ktoś inny: „Ten stary poczciwiec Stoner uważa, że zupa to akronim złego użycia participium attributivum[z łac. imiesłów co pełni funkcję przydawki – przyp. aut.]. Ale William Stoner wiedział o świecie to, czego jego młodsi koledzy z uczelni zupełnie nie rozumieli. Głęboko w nim, pod pokładami pamięci tkwiła wiedza o trudach, głodzie, wytrwałości i bólu. Chociaż rzadko wracał myślami do wczesnych lat swojego życia spędzonych na gospodarstwie w Booneville, to jednak głęboko gdzieś na dnie jego psychiki utkwiła świadomość dziedzictwa przekazanego mu przez praojców wypełniających swoje mroczne życie ciężką pracą, stoicyzmem oraz prostą etyką, która nakazywała im, aby ciemiężącemu światu pokazywali twarz kamienną, twardą i ponurą.

[...]

I chociaż wszystkim mogło się wydawać, że na współczesne mu czasy Stoner patrzy z obojętnością, to przecież był ich całkowicie świadom. Podczas tej dekady, kiedy twarze wielu ludzi zrobiły się twarde i ponure, jakby stanęli nad otchłanią, William Stoner, dla którego takie oblicza były równie oczywiste jak powietrze, którym oddychał, dostrzegał oznaki powszechnej desperacji znane mu od wczesnego dzieciństwa. Widział, jak dobrzy ludzie idą na dno, powoli poddając się rozpaczy, załamani po upadku ich wizji godziwego życia; oglądał, jak chodzą bez celu po ulicach z oczami pustymi jak odłamki stłuczonego szkła; patrzył, jak z gorzką dumą człowieka idącego na własną egzekucję podchodzą do kuchennych drzwi cudzych domów, żeby żebrać o chleb, dzięki któremu znajdą siłę, żeby żebrać nadal; zauważał  spojrzenia  ludzi,  którzy  kiedyś  chodzili  z  podniesioną  głową,  a teraz zerkali na niego z zazdrością i nienawiścią z powodu marnego bezpieczeństwa, jakie zapewniał mu stały etat w instytucji, która jakoś nie mogła zbankrutować. Stoner nie dawał wyrazu tej świadomości, ale wiedza o powszechnej biedzie głęboko go dotykała, zmieniając go w sposób niewidoczny dla obserwatorów. Cichy smutek z powodu powszechnej niedoli towarzyszył mu skrycie w każdym momencie życia.

[...]

Tak samo jak Archer Sloane, Stoner rozumiał marnotrawstwo oraz bezsens całkowitego poświęcenia się nieracjonalnym, ciemnym siłom, popychającym świat w nieznanym kierunku. Inaczej niż on, Stoner nieco się jednak zdystansował wobec współczucia i miłości, dzięki czemu nie porwał go pęd, który obserwował. Jak zawsze w chwilach kryzysu i desperacji sięgał po ostrożną wiarę w instytucję uniwersytetu. Powtarzał sobie, że to niewiele, wiedział też jednak, że niczego więcej nie ma. Latem 1937 roku na nowo poczuł w sobie dawną pasję do pracy naukowej. Z dziwną i bezcielesną werwą uczonego, który nie jest ani młody, ani stary, wrócił do jedynego, co nigdy go nie zawiodło. Odkrył, że nie odszedł daleko od życia naukowca, nawet mimo przebytej rozpaczy. Tamtej jesieni obowiązki dydaktyczne okazały się wyjątkowo uciążliwe: przydzielono mu cztery grupy pisania na pierwszym roku, a zajęcia zaplanowano z długimi okienkami przez sześć dni w tygodniu. Przez wszystkie lata urzędowania na stanowisku dyrektora instytutu Lomax ani razu nie stracił okazji, żeby napisać Stonerowi taki plan zajęć, który nawet najmłodszy stażem asystent przyjąłby tylko w ostateczności.

[...]

Główną materię naszych rozważań znajdziecie państwo w antologii Loomisa i Willarda – kontynuował. Wybranymi wierszami i prozą okresu średniowiecza zajmiemy się z trzech powodów: po pierwsze, są one znaczącymi dziełami literackimi; po wtóre, ilustrują początki stylów oraz metod literackiej tradycji obszaru anglojęzycznego; po trzecie wreszcie, zawarte w nich elementy retoryczne i gramatyczne jako narzędzia tworzenia dyskursu są bardzo wartościowe i mogą mieć pewne praktyczne zastosowanie nawet dzisiaj. Jak wspomniałem na początku, podczas zajęć zapoznamy się starannie z niektórymi utworami powstałymi między rokiem tysiąc dwusetnym a rokiem tysiąc pięćsetnym. Zapoznamy się z pewnymi wydarzeniami historycznymi, pojawią się też wybrane kwestie lingwistyczne, filozoficzne, społeczne i religijne, które mogą stanowić problem zarówno w wymiarze praktycznym, jak i teoretycznym.  Państwa   dotychczasowa   edukacja   w pewien sposób będzie nam bowiem utrudniała pracę, ponieważ określone nawyki postrzegania istoty doświadczenia determinują nasze oczekiwania tak samo radykalnie, jak nawyki człowieka średniowiecznego określały sposób myślenia ludzi tamtej doby. Na wstępie zatem przyjrzyjmy się umysłowym nawykom, które rządziły myślami i twórczością człowieka w okresie średniowiecza... Te pierwsze zajęcia nie trwały przepisowej godziny. Swój wstępny wykład Stoner zakończył w połowie przewidzianego czasu, po czym wyznaczył studentom pierwsze zadanie. Chciałbym, żeby każdy z państwa napisał krótki esej, nie dłuższy niż trzy strony, na temat wprowadzonego przez Arystotelesa pojęcia topoi [z gr. miejsce w przestrzeni – przyp. aut.], czyli toposów, co z grubsza oznacza tematy. Wyczerpujące omówienie tego pojęcia zawiera druga księga Retoryki Arystotelesa. W wydaniu pod redakcją Lane’a Coopera znajdziecie państwo wstęp jego autorstwa, który okaże się bardzo pomocny. Esej proszę złożyć do poniedziałku. To wszystko na dzisiaj. Po zakończeniu zajęć przez chwilę jeszcze z zainteresowaniem patrzył na studentów, którzy nawet nie drgnęli. Potem na pożegnanie skinął im głową i wyszedł z sali, niosąc pod pachą brązową teczkę.

[...]

Była to jedna z legend, w które zaczęło obrastać jego nazwisko. Legendy te z roku na rok stawały się coraz bardziej szczegółowe i wymyślniejsze, jak mit przechodząc od pojedynczego faktu do rytualnej prawdy. W wieku czterdziestu kilku lat wyglądał znacznie starzej. Jego włosy, tak samo gęste i niesforne jak w młodości, niemal całkowicie posiwiały; jego twarz pokryła się  głębokimi  zmarszczkami,  a  oczy  zapadły  się  głęboko  w oczodołach; głuchota, która dopadła go latem po zakończeniu związku z Katherine Driscoll, pogarszała się z roku na rok, kiedy więc kogoś słuchał, przekrzywiał głowę i uważnie obserwował rozmówcę, przez co sprawiał wrażenie, że przygląda się przedstawicielowi jakiegoś frapującego gatunku, którego nie potrafił jednoznacznie zidentyfikować. Trapiąca go głuchota była raczej nietypowa. Chociaż czasem miał trudności ze zrozumieniem kogoś, kto się zwracał bezpośrednio do niego, to równie często najzupełniej wyraźnie słyszał rozmowy prowadzone przyciszonym głosem w przeciwległym końcu gwarnego pomieszczenia. Dzięki tej zdolności stopniowo się dowiadywał, że zaliczono go do grona tych, których za czasów jego młodości nazywano uczelnianymi ekscentrykami. Często do jego uszu docierała coraz bardziej ozdabiana szczegółami historia o tym, jak zaczął uczyć literatury średnioangielskiej na zajęciach pisania dla pierwszego roku, zmuszając tym Hollisa Lomaxa do kapitulacji: A kiedy pierwszoroczniacy z rocznika trzydzieści siedem przystąpili do egzaminu z angielskiego, to kto otrzymał najwyższe noty? – pytał jeden z rozgoryczonych asystentów uczących pisania. No pewnie! Ci, których Stoner uczył literatury średnioangielskiej. A my nadal korzystamy z ćwiczeniówek i podręczników! Stoner musiał przyznać, że w oczach studentów starszych lat oraz asystentów, którzy przychodzili i odchodzili, zanim zdążył powiązać ich twarze z konkretnymi nazwiskami, stał się postacią niemal mityczną, choć przypisywali oni tej postaci różne funkcje. Czasem był czarnym charakterem.

[...]

Najczęściej jednak legenda karmiła się jego zachowaniem podczas zajęć, które prowadził ze studentami. Z biegiem lat robił się coraz bardziej nieobecny i coraz bardziej zasadniczy. Zaczynał swoje wywody i dyskusje po omacku, trochę niezręcznie, bardzo szybko jednak tak się zagłębiał w temacie rozważań, że zapominał o bożym świecie. Kiedyś tak się złożyło, że spotkanie rektora z kilkoma członkami zarządu uczelni miało się odbyć w sali, gdzie Stoner prowadził seminarium z tradycji łacińskiej. Poinformowano go o tym, on jednak zapomniał i rozpoczął seminarium jak zwykle. W połowie zajęć rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. Stoner, pochłonięty tłumaczeniem a vista fragmentu łacińskiego tekstu, nie zwrócił na nie uwagi. Po chwili drzwi się otworzyły, do środka wtargnął niski pulchny mężczyzna w okularach bez oprawek, podszedł na palcach do katedry i delikatnie klepnął go po ramieniu. Nie podnosząc wzroku, Stoner odprawił go gestem.  Mężczyzna się wycofał, by cicho skonsultować się z pozostałymi na korytarzu kolegami. Stoner kontynuował tłumaczenie. Niebawem w sali pojawiło się czterech mężczyzn, których prowadził sam rektor uczelni: wysokie postawne chłopisko z imponującą klatką piersiową i rumianą twarzą. Podeszli do Stonera i stanęli przy jego biurku niczym pluton egzekucyjny. Rektor zmarszczył brwi i chrząknął znacząco. Nie przerywając tłumaczenia nawet na chwilę, Stoner podniósł głowę, wypowiadając kolejny wers łacińskiego tekstu: Precz! O, precz, bękarty, wy galijskie pomioty! Potem, także bez chwili przerwy, przeniósł wzrok na karty książki i tłumaczył dalej, a mężczyźni stłumili okrzyk zaskoczenia, cofnęli się o kilka kroków, odwrócili i uciekli z sali. Podsycana takimi wydarzeniami legenda rosła, aż powstały anegdoty o niemal wszystkich aspektach działalności Stonera, by w końcu objąć też jego życie poza murami uczelni.

[...]

Lata wojny [drugo-wojennej – przyp. aut.] zlały się w jedno. Stoner przeszedł przez nie niczym przez gwałtowną, nieznośną nawałnicę, ze spuszczoną głową, zaciśniętymi szczękami i umysłem skupionym na kolejnym kroku, kolejnym, a potem kolejnym. Ale chociaż ze stoicką wytrwałością flegmatycznie pokonywał dni i tygodnie, to czuł się wewnętrznie rozdarty. Z instynktownym przerażeniem wzdrygał się na dochodzące codziennie wieści o nowych ofiarach: ogrom zniszczenia i śmierci nieubłaganie pochłaniał serca i umysły. Po raz kolejny Stoner patrzył, jak się przerzedzają szeregi asystentów, a w salach wykładowych ubywa młodych; widział nękające spojrzenia rzucane tym, którzy zostali, dostrzegając w tych spojrzeniach powolne umieranie serca, rozgoryczający uwiąd uczucia i szacunku. Z drugiej strony jednak coś go intrygowało w zagładzie, na którą odruchowo się wzdragał. Znajdował w sobie potencjał okrucieństwa, o którym wcześniej nie miał pojęcia, pragnął uczestniczyć w tej wielkiej rzezi, chciał posmakować śmierci, gorzkiej radości zniszczenia, zapachu krwi. Odczuwał z tego powodu i wstyd, i dumę, ale przede wszystkim gorzkie rozczarowanie sobą samym oraz czasami, które tak go ukształtowały. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu listy poległych przewijały się przed jego oczami. Czasem zawierały nazwiska, które pamiętał jakby z odległej przeszłości; czasem potrafił połączyć z nazwiskiem twarz; czasem przypominał sobie głos i konkretne słowa. Mimo tej zawieruchy nadal uczył i prowadził badania, choć czasem czuł, że na próżno brnie przez burzę, próbując osłonić dłonią słaby płomień swojej ostatniej zapałki.

[...]

Tylko raz dotarły do niego jakieś wieści o Katherine Driscoll. Wczesną wiosną 1949 roku otrzymał katalog wydawnictw jednego z większych uniwersytetów na wschodnim wybrzeżu, w którym znalazł zapowiedź książki Katherine oraz kilka słów o niej samej. Wykładała w dobrej uczelni humanistycznej w Massachusetts; nie wyszła za mąż. Najszybciej, jak mógł, sprowadził egzemplarz jej książki. Kiedy ujął go w dłonie, zaczęły mu drżeć palce, jakby ożyły. Ledwie zdołał otworzyć okładkę. Przewrócił pierwszych kilka stronic i zobaczył dedykację: Dla W.S. Mgła zasnuła mu oczy i przez długi czas siedział w bezruchu. Potem pokręcił głową, wrócił do książki i nie odłożył jej, dopóki nie przeczytał ostatniej strony. Tekst był tak dobry, jak się spodziewał. Inteligentny, napisany wdzięczną prozą pełną pasji, którą temperował chłodny i klarowny wywód. W tym, co czytał, widział Katherine, dziwiąc się, jak wyraźnie potrafi ją dostrzec nawet teraz.  Nagle wydało mu się, że Katherine siedzi za ścianą, w pokoju, z którego on wyszedł ledwie przed chwilą. Mrowiły go opuszki palców, jakby dopiero co dotknął jej ciała. Poczucie straty, które tak długo w sobie tłumił, wylało się z niego, porywając go z wielką siłą, a on poddał mu się bezwolnie, pozwalając, żeby go niosło, nie chcąc się przed nim bronić. Potem uśmiechnął się czule, jakby do wspomnień. Przyszło mu na myśl, że w wieku niemal sześćdziesięciu lat powinien się znaleźć poza zasięgiem takiej pasji, takiej miłości.

[...]

Leżał na kanapie w swoim małym pokoiku na tyłach domu, gapiąc się w otwarte okno; było późne popołudnie i słońce, zanurzając się za horyzont, rzucało czerwony blask na spód pomarszczonej chmury, która przykrywała wierzchołki drzew i domy po zachodniej stronie. O siatkę w oknie obijała się bzycząca mucha; w powietrzu wciąż wisiał ostry zapach śmieci palonych na sąsiednich podwórkach. Co? – Stoner zapytał machinalnie, odwracając się do swojej żony. W środku – powtórzyła Edith. Lekarz powiedział, że wszędzie są przerzuty. Tak – powiedział.   Nie potrafił wzbudzić w sobie większego zainteresowania. Ale nie powinnaś się martwić. Najlepiej o tym nie myśleć. Nie odpowiedziała, odwrócił się więc do otwartego okna, by znowu obserwować ciemniejące niebo, dopóki spod pomarszczonej chmury w oddali nie zniknęło ostatnie ciemne pasemko purpury. Już od ponad tygodnia przebywał w domu po operacji, dziś natomiast poddano go w szpitalu temu, co Jamison [chirurg miejscowego szpitala – przyp. aut.] z wymuszonym uśmiechem nazywał terapią. Przy okazji Jamison podziwiał tempo, z jakim się zrasta rana pooperacyjna, następnie wspomniał coś o tym, że Stoner ma organizm czterdziestolatka, po czym raptownie zamilkł. Stoner pozwolił się dotykać i ostukiwać, dał się też przywiązać do stołu i pozostał nieruchomy, kiedy w ciszy zawisła nad nim olbrzymia aparatura. Wiedział, że to nic nie da, nie protestował jednak – żeby się nie zachować nieuprzejmie. Zabieg niewiele go kosztował, a odwracał uwagę ich wszystkich od wiedzy, od której inaczej nie potrafiliby się uwolnić.

[...]

Nie pragnął śmierci. Po wyjeździe Grace zdarzały się jednak chwile, kiedy niecierpliwie patrzył w przyszłość – czasem wszak czekamy na początek podróży, w którą niespecjalnie chcemy się udać. Jak każdy podróżnik czuł, że powinien zrobić wiele rzeczy przed wyjazdem, nie umiał jednak tych rzeczy nazwać. Osłabł tak bardzo, że nie mógł już chodzić, dni i noce spędzał więc w swoim małym pokoiku. Edith przynosiła mu książki, o które prosił, układając je na stoliku obok wąskiego łóżka tak, żeby nie musiał zbytnio się forsować, kiedy po nie sięgał. Chociaż mało czytał, obecność książek dawała mu ukojenie. Kazał Edith rozsunąć story we wszystkich oknach i nie pozwalał ich z powrotem zaciągnąć nawet wtedy, kiedy popołudniami gorące promienie słońca wpadały ukosem do środka.

[...]

Głos – czy Gordona? – mówił coś o historii jego życia. I chociaż nie rozumiał tych słów, a nawet nie mógł być pewien, czy naprawdę ktoś je wypowiada, jego umysł z wściekłością rannego zwierzęcia rzucił się na tę historię, bezlitośnie pokazując Stonerowi jego życie widziane oczami postronnych obserwatorów. Stoner beznamiętnie analizował ogrom porażki, jaką poniósł w oczach innych. Chciał przyjaźni i bliskości, która pomogłaby mu wytrwać w ludzkim wyścigu; znalazł dwóch przyjaciół, z których jeden zginął bezsensownie, zanim zdążył go dobrze poznać, a drugi wycofał się teraz bezpowrotnie w szeregi żywych. Pragnął wyjątkowego małżeństwa, w którym zrealizuje swoją pasję, a gdy je zawarł, nie wiedział, co z nim począć, i się rozpadło. Chciał miłości, ale kiedy przyszła, się jej wyrzekł, pozwalając, żeby pozostała w sferze niespełnionych możliwości. Katherine, pomyślał. Katherine! Chciał też być nauczycielem – i nim został. Wiedział jednak, nigdy nie miał co do tego wątpliwości, że przez większość życia wykonywał ten zawód obojętnie. Marzył o prawości i czystości absolutnej, a znalazł kompromis i obezwładniającą trywialność. Wymarzył sobie mądrość, a po wielu latach znalazł ignorancję.

[...]

Wiedział, że wraz z zatratą ciała osłabnie też jego umysł, nie przewidział jednak, że tak gwałtownie. Ciało jest silne, pomyślał; silniejsze niż nam się wydaje. Zawsze chce żyć dalej.

[...]

Z każdym kolejnym oddechem miał wrażenie, że jest silniejszy. Mrowiło go ciało i czuł na twarzy delikatny nacisk kładącego się na niej cienia. I światła. Uniósł się, prawie do pozycji siedzącej, opierając plecy o ścianę za łóżkiem. Teraz widział, co się dzieje na zewnątrz. Miał wrażenie, że się obudził z długiego snu, który go orzeźwił. Zobaczył późną wiosnę albo wczesne lato – raczej początek lata, sądząc po stanie roślin. Liście olbrzymiego wiązu na podwórzu za domem lśniły bogactwem zieleni, a jego cień rzucał taki chłód, jakiego Stoner wcześniej nie znał. Powietrze było gęste i ciężkie od tłoczących się w nim zapachów trawy, listowia i kwiatów. Raz jeszcze odetchnął, głęboko. Usłyszał świst swojego oddechu i poczuł, jak słodycz lata zbiera się w jego płucach. Ale ten oddech coś też w nim zmienił; gdzieś głęboko w środku coś przestało działać, unieruchamiając głowę tak, że nie chciała nawet drgnąć. Potem wszystko przeszło. A więc tak to wygląda – pomyślał. Przemknęło mu przez głowę, że powinien sprowadzić Edith. Zaraz jednak wiedział, że jej nie przywoła. Śmierć wyzwala egoizm, pomyślał. Umierający zazdrośnie strzegą każdej chwili, jak dzieci. Znów oddychał, ale zaszła w nim kolejna zmiana, której nie potrafił nazwać. Czuł, że na coś czeka, na jakąś wiedzę; wydawało mu się jednak, że ma mnóstwo czasu. Gdzieś z daleka dobiegł go śmiech, odwrócił się więc, żeby sprawdzić skąd. Grupka studentów skracała sobie drogę przez trawnik za jego domem; dokądś się śpieszyli. Widział ich wyraźnie: trzy pary. Pełne gracji długonogie dziewczęta, a z nimi chłopcy, wpatrzeni w nie z radosnym, nieco speszonym zachwytem. Szli po trawie tak lekko, ledwie jej dotykając, że nie zostawiali śladu kroków. Patrzył za nimi, aż zniknęli w miejscu, do którego nie sięgał wzrokiem. Jeszcze przez długi czas potem w ciszy letniego popołudnia dochodził do niego ich głośny śmiech, odległy i nieświadomy niczego. A czego się spodziewałeś? – pomyślał znowu.

[...]

Odwrócił głowę. Na stoliku przy jego łóżku piętrzyły się sterty książek, których nie tknął od długiego czasu. Pozwolił swojej dłoni dotykać ich przez chwilę. Nie mógł się nadziwić smukłości swoich palców i ulotnej zwiewności ścięgien, kiedy je napinał. Poczuł w nich siłę, dzięki której z bezładnego stosu książek wyciągnął jedną, swoją własną. Uśmiechnął się, kiedy wziął ją do ręki. Przez lata znajoma czerwona okładka mocno wyblakła i pokryła się rysami. Nie liczyło się zupełnie, że książka została zapomniana i nikt z niej już nie korzystał. Pytanie o jej wartość wydało mu się niemal trywialne. Nie miał złudzeń, że w blaknących literach znajdzie siebie, a przecież wiedział, że jakaś jego cząstka, której nie mógłby się wyprzeć, naprawdę w nich tkwiła. Że zostanie tam na zawsze. Otworzył książkę. A kiedy to zrobił, przestała być jego własna. Pozwolił palcom przerzucić kilka kartek, a wtedy poczuł mrowienie, jakby papier ożył. Mrowienie przechodziło z palców, przez kości, na całe ciało; delikatnie je wyczuwał, aż ogarnęło go bez reszty, a podniecenie, które tak dobrze znał, z przerażającą siłą przykuło go do łóżka. Wpadające przez okno promienie słońca oświetliły kartkę, nie potrafił już jednak odczytać widniejących na niej słów. Potem palce zwiotczały, książka wysunęła się z nich powoli, dotknęła stężałego ciała, ześlizgnęła się po nim szybko i upadła w ciszę.

John Edward Williams, Profesor Stoner

Obyczajowa powieść z gatunku „campus novel” autorstwa Johna Edwarda Williamsa – amerykańskiego pisarza, także wykładowcy akademickiego i wydawcy książkowego przenosi akcję opowieści do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, do regionu Środkowego-Zachodu, a nawet bliżej przede wszystkim do stolicy stanu Missouri Columbii na tamtejszy Uniwersytet Missouri-Columbia, ogólnie rzecz ujmując, w ubiegły wiek gdzieś pomiędzy 1910 a 1950 rokiem. Nastoletni jeszcze William zostaje przez rodziców wysłany na pobliski uniwersytet, gdzie ma przysposobić się do dalszej pracy na roli, kończąc nowy, columbijski Wydział Rolnictwa. Podczas studiów woli jednak Anglistykę, którą kończy z wyróżnieniem, żeby potem rozpocząć przygodę z nauczycielstwem akademickim, oddając mu się bez granic. W zmiennych kolejach losu, w którym życie codzienne przechodzi w pasję naukowej dociekliwości dociera do kresu swego przeznaczenia z rozczarowaniem, odkrywając, że z wiekiem wcale nie przybywa u niego, ale i u ludzi ani mądrości, ani profesjonalizmu, także etyczna prawość czy czystość absolutna to jedynie figury retoryczne, że życie w bezokoliczniku płynie z prądem trywialnych kompromisów i postępującej ignorancji, a nawet na służbie u prymitywnego tupeciarstwa. W tej prawie stoickiej już obojętności wobec tak zszarzałego życia człowiekowi pozostaje jedynie stawić czoła wyrazistemu śladowi po sobie na kartach swych dzieł książkowych pisanych z pasją.



powrót ››