Blog

 

06.04.2024

Demon Copperhead

„...ocean to takie wielkie coś,

co nigdy mnie nie pokona.”


„człowiek może przyzwyczaić

się do wszystkiego,

z wyjątkiem powieszenia”


„Ludzie wymyślają więcej sposobów

na uciszenie swoich potworów

niż Biblia ma wersetów.”


„Wielkie, rozległe, skoszone podwórza i

dziewczyny siedzące na trawie,

bez wątpienia miłe dla siebie nawzajem.

Zdjęcia mnie nie przekonały.

Stąd nie prowadzą tam żadne drogi.”


„Wszyscy pragniemy tego,

do czego jesteśmy przyzwyczajeni.”

[...]

Najsampierw wziąłem i się urodziłem. Na miejscu zebrało się akurat sporo gapiów i potem zawsze mi powtarzali, że co jak co, ale to ja odwaliłem najgorszą robotę, bo moja matka, jakby to powiedzieć, nie bardzo jarzyła, co się dzieje. Ludzie zazwyczaj widywali ją przed przyczepą, w której mieszkała i zawsze coś jej tam przygadali, jak na dobrych sąsiadów przystało, żeby się dziewucha nie wpakowała w kłopoty. Pod koniec lata i jesienią, kiedy tylko człowiek spojrzał, ta nieduża tleniona blondyneczka opierała się o poręcz i paliła pall malla jak kapitan statku, ale teraz chyba łajba poszła na dno. Mowa tu o osiemnastolatce, zdanej wyłącznie na siebie i w ciąży. Pewnego dnia się nie pojawiła, a Nance Peggot najpierw długo dobijała się do drzwi, a potem wpadła do środka i znalazła ją nieprzytomną na podłodze w łazience, całą w syfie, z instrumentem na wierzchu i ze mną już prawie na zewnątrz. Leżałem sobie na linoleum, obklejony śmieciami, wijąc się i rzucając, bo wciąż tkwiłem w tym worku, w którym pływają dzieci przed prawdziwym życiem. Pan Peggot czekał w ciężarówce na jałowym biegu, bo właśnie mieli jechać na wieczorne nabożeństwo, i myślał sobie pewnie, że w życiu nic, tylko ciągle czeka na jakąś kobietę. Żona oznajmiła mu wcześniej, że jezusowanie może chwilę poczekać, bo ona najpierw musi sprawdzić, czy ta mała w ciąży znowu się nawaliła. Pani Peggot nie miała bowiem w zwyczaju owijać w bawełnę i w razie potrzeby gotowa była nakazać samemu Chrystusowi Panu, żeby siedział cicho i nie podskakiwał. Wróciła, wrzeszcząc na męża, żeby dzwonił po pogotowie, bo biedne dzieciątko w łazience próbuje utorować sobie pięściami drogę z worka.

[...]

Dla mnie oznacza to, że miałem szanse w tej walce. Tak, wiem, bardzo małe szanse. Jeśli matka leży we własnych szczynach, wśród butelek po tabletkach, podczas gdy tamci klepią dzieciaka, którego właśnie wypchnęła, i każą mu wyglądać na żywego, to skubaniec raczej nie ma na co liczyć. Dziecko urodzone przez ćpunkę też będzie ćpunem. Jak dorośnie, to zostanie tym wszystkim, od czego człowiek wolałby trzymać się z daleka, jak popsute zęby i martwe oczy, jak uciążliwa konieczność zamykania narzędzi w garażu, żeby sobie same gdzieś nie poszły, jak wynajmowany na tygodnie pokój w motelu przycupniętym daleko od malowniczej autostrady. Jeśli ten dzieciak chciał mieć szanse na coś lepszego, to powinien był zadbać, żeby urodziła go jakaś bogata, mądra albo chrześcijańska matka, taka, co nie ćpa ani nie chleje. Każdy wam to powie, że na tym świecie jesteśmy naznaczeni od samego początku, na wygranych albo przegranych. Ja jednak od urodzenia miałem słabość do super-bohaterów i ratunku z ich rąk. Czy ten zawód w ogóle istniał w naszym przyczepowym uniwersum? Czyżby wszyscy super-bohaterowie porzucili Smallville i wyruszyli szukać większej akcji? Ratuj albo daj się uratować, oto są pytania. Chce się myśleć, że to jeszcze nie koniec, aż do ostatniej strony.

[...]

Nie wiem, czy to w ogóle jest jakoś powiązane, ale zawsze ciągnęło mnie do oceanu. Dzieci zwykle fiksują się na punkcie nazwy każdej marki i modelu dinozaura, czy co tam. Ja tak miałem z wielorybami i rekinami. Nawet teraz pewnie myślę o wodzie więcej niż normalny człowiek, o unoszeniu się w niej, o jej niebieskim kolorze i o tym, że dla ryb ten kolor to całe życie. Powietrze, hałas, ludzie i nasz szalenie ważny, rozgorączkowany bezsens to tylko drobne uciążliwości. Prawdziwego oceanu nie widziałem, tylko zdjęcia i ten hipnotyzujący wygaszacz ekranu z morskimi falami na bibliotecznym komputerze. Cóż zatem mogę wiedzieć o oceanie, wciąż nie stanąwszy na jego piaszczystej brodzie i nie spojrzawszy mu w oczy? Ciągle czekam na spotkanie z tą jedną wielką rzeczą, o której wiem, że nie pochłonie mnie żywcem.

[...]

Wiele lat upłynęło, zanim dotarłem do sedna tego całego współczucia i nie chodziło wyłącznie o węże. Jedną ze „złych decyzji” mamy, jak nauczyła się o tym mówić na odwyku, a wierzcie mi, że było ich wiele, okazał się facet, na którego wołali Copperhead. Znaczy się – Miedziogłowiec. Podobno miał ciemną skórę i jasnozielone oczy, jak to melungeon, a do tego rude włosy, więc ciężko go było nie zauważyć. Te włosy nosił długie, a błyszczały dosłownie jak miedziaki, tak mówiła moja matka, której ewidentnie odbiło na jego punkcie. Na prawym ramieniu miał tatuaż węża, w miejscu, gdzie dwa razy został ukąszony: po raz pierwszy w kościele, kiedy jako dzieciak próbował udowodnić męskość w rodzinnym gronie wężowników. I drugi raz, później, z dala od oczu Boga. Mama mówiła, że nie potrzebował tatuażu na pamiątkę, bo ta ręka do końca mu dokuczała. Umarł w lecie przed moimi narodzinami. Porąbane okoliczności mojego przyjścia na świat zaskoczyły ludzi na tyle, że poczuli się w obowiązku wezwać karetkę, a potem pomoc społeczną. No ale. Wątpię, by kogokolwiek zdziwiło, że mam takie oczy i takie włosy. Równie dobrze mogłem się urodzić od razu wydziergany. Mama miała własną wersję dnia moich narodzin, w którą nigdy nie wierzyłem, mając w pamięci, że całkiem urwał jej się film. Nie żebym sam nadawał się na świadka, bo nie dość, że noworodek, to jeszcze w worku. Ale znałem relację pani Peggot. A wystarczy spędzić choć jeden dzień w towarzystwie ich obu, żeby się zorientować, który z tych dwóch kuponów warto obstawiać.

[...]

Mój zamysł jest taki, żeby ułożyć wszystko w kolejności, w jakiej się to wydarzyło, plus minus kilka przerw, kiedy to nasz młody bohater jest całkiem spizdany, więc niektóre kropki trzeba sobie samodzielnie połączyć. No ale cholera. To straszna rzecz być dzieciakiem, na nic nie masz wpływu. Jeśli to przetrwasz i dorośniesz, najłatwiej jest zapomnieć o niedoli i udawać, że przez cały czas wiedziało się, co się robi. Zakładając, że na koniec człowiek ma coś, z czego może być dumny. A jeśli nie, to łatwiej zapomnieć o całej sprawie. Zatem to będzie opcja trzecia – ani duma, ani zapomnienie. Niełatwa. Pamiętam, że zawsze bardziej lubiłem przyglądać się rzeczom niż o nich rozmawiać. Miałem pytania. Mój problem stanowili ludzie. Myśleli, że dzieci nie są pełnoprawnymi istotami, więc nie trzeba im udzielać konkretnych odpowiedzi. Na przykład coś takiego. Peggotowie mieli na podwórku budę dla ptaków na słupie, masę tykw z wywierconymi otworami na wejścia. To była ptasia wersja tych przyczep, które się widuje, gdzie jakaś para założyła rodzinę i nikt, ani dzieci, ani wnuki, nigdy się nie wyprowadził. Po prostu tak sobie dalej razem mieszkają na kupie i sprowadzają kolejne przyczepy, ustawiają je na pustakach i żyją jako jedna wielka rodzina z tymi zagraconymi gankami i obszarpaną flagą nad pierwszą siedzibą. Jeden naród wiecznie pod kreską. Ptaszarnia Peggotów właśnie taka była, jeden wielki pierdolnik ptasich przyczep. Tyle że tam nigdy nie mieszkały żadne ptaki. Miały mnóstwo gniazd na drzewach za domem albo budowały je w jakimś przypadkowym miejscu, na przykład pod maską ciężarówki pana Peggota. Dlaczego nie chciały wprowadzić się do gotowego domu, całkiem za darmo? Pan Peggot powiedział, że ptaki – jak wszyscy – lubią żyć po swojemu. Stwierdził, że widział lokale komunalne, które kosztowały niewiele więcej niż ptasia budka i cieszyły się równie słabym wzięciem.

[...]

Dom Peggotów znajdował się na skraju drogi, a dookoła rozciągał się las. Kiedyś mieli kury, w tym koguta o mentalności seryjnego mordercy, który śnił mi się po nocach. Ale raczej nie byli rolnikami. Szczególnie kościółkowi też nie byli, ale to oni mnie tam zabierali. Mama nienawidziła kościoła, bo wcześniej kilka razy trafiła do rodziny zastępczej nawiedzonej na punkcie modłów, ale mnie to nie przeszkadzało. Lubiłem patrzeć na śpiewające kobiety, a resztę można było przespać. No i to poczucie, że cię automatycznie kochają, że Jezus jest po twojej stronie. A nie że kurek odkręcony albo zakręcony, jak u ludzi. Przeszkadzały mi natomiast niektóre historie biblijne, zdecydowanie. Ta o Łazarzu sprawiła, że posypała mi się psychika, bo pomyślałem, że mój tata może wrócić, a ja muszę go odnaleźć. Pani Peggot powiedziała mamie, że powinienem pojechać na grób taty w Tennessee, i bardzo się pokłóciły. Maggot mnie uspokoił, wyjaśniając, że historie biblijne to kategoria komiksów o super-bohaterach. Nie należy ich mylić z prawdziwym życiem.

[...]

My, dzieciaki, włóczyliśmy się po okolicy, czasem aż do starych obozowisk górniczych, gdzie stały szeregi domków jak z gry Monopoly, z tą różnicą, że nie wszystkie były już takie same, a to za sprawą wygłupów i rozmaitych sposobów, na jakie dach może się zawalić. Bawiliśmy się w króla wzgórza na wywrotnicach i wracaliśmy do domu z białymi powiekami na czarnych jak węgiel twarzach, niczym starzy górnicy, których oglądaliśmy w albumach ze zdjęciami. Albo kąpaliśmy się w potokach. Tylko nie w tym przy Diabelskiej Wannie, bo mama się bała, a poza tym to było w hrabstwie Scott. Zdecydowanie najlepsze miejsce, gdzie chłopiec mógł stać się niewidzialny, to mała strużka tuż za naszymi domami. Woda, która miała własne pomysły, przemieszczając się między tymi wszystkimi skałami. A pod wodą błoto, które sprawiało, że człowiek czuł się bogaty – pachnące liśćmi, gęste, w takim kolorze, że aż chciało się je zjeść. Potok Peggotów, tak się to nazywało, bo Peggotowie mieszkali tam najdłużej. Ich dom zbudował jakiś poprzedni Peggot, zanim pojawiły się tam inne domostwa, gdy była to jedna wielka farma, na której orali tytoń mułami. Tak powiedział pan Peggot. Takie strome pola można było uprawiać tylko dzięki mułom. Na traktorze człowiek by się stoczył i zabił.

[...]

Przyczepa, w której mieszkaliśmy z mamą, z formalnego punktu widzenia była przyczepą Peggotów, dawnym domem ciotki Maggota, June, zanim ta przeprowadziła się do Knoxville. Mama wynajmowała ją od Peggotów, więc pewnie dlatego mieli na nią oko i pomagali jej, jakby była rezerwową zawodniczką i dołączyła do gry, kiedy córka z podstawowego składu zeszła z boiska. Maggot powiedział, że June to ciągle ich ulubienica, nawet po tym, jak zdobyła dyplom pielęgniarki i wyjechała. To wiele mówi. Tu większość rodzin prędzej wybaczy odsiadkę za kratami niż wyprowadzkę z hrabstwa Lee. Żeby było jasne, ani ja, ani mama nie byliśmy z nimi spokrewnieni, więc to nie tak, że mieszkaliśmy tam na jednej rodzinnej kupie.

[...]

Jeśli chodzi o Damona, to do niej bardzo podobne, że wymyśliła takie cukierkowate imię jak dla chłoptasia z boysbandu. Czy przyszło jej do głowy, że ludzie zrobią z tego Demona, zanim jeszcze oderwę się od jej cycka? Na długo przed tym, jak poszedłem do szkoły, zdążyłem już usłyszeć wszystkie wersje. Demon Sremon, Wściekły Demon. Ale kiedy już miałem rude włosy i nauczyłem się trochę pyskować, zacząłem słyszeć: „Mały Miedziogłowiec”. Mały Copperhead. I to często. A wiadomo, żaden prawdziwy chłopak nie chce, żeby wołali na niego „mały”, nieważne, co dalej. Porada dla każdego, kto planuje nazwać dziecko Junior: życie jako wersja mini będzie równie przyjemne jak znalezienie zaschniętej spermy na dywanie. Ale posiadanie sławnego taty-ducha rzuca na to inne światło i nie mogę powiedzieć, żeby nie podobała mi się taka forma uwagi. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Maggot rozpoczął swoje złodziejskie eksperymenty, ludzie zaczęli mnie nazywać Demon Copperhead. Nie da się zaprzeczyć, że brzmi to nieźle.

[...]

Od dnia, w którym Murrell Stone wszedł na nasze schody, pobrzękując łańcuchami przy motocyklowych butach, mama ciągle powtarzała: „To dobry facet. Lubi cię, a ty lubisz jego”. Dostałem więc wskazówki. Nazywali go Stoner, a jeśli mówił mamie miłe rzeczy, to ona słuchała. Wytrzymała w trzeźwości na tyle długo, by nie stracić pracy w Walmarcie przez cały okres sezonowych wyprzedaży: kostiumy na Halloween, mikołajowy szajs, walentynki, wielkanocne słodycze, składane krzesła ogrodowe. Opłaca czynsz na czas i ma szufladę pełną żetonów trzeźwości, które wieczorem wyjmuje i przegląda jak smok siedzący na kupie złota. Tyle pamiętam. Mamę wracającą z pracy do domu, w obcisłych spodniach, jak otwiera napój Mello Yello, zapala papierosa i siada na ganku z nogami na poręczy, żeby złapać trochę opalenizny za darmo, krzyczy na Maggota i na mnie, żebyśmy sobie oczu nie wydźgali, skoro już musimy tak ganiać z kijami. Innymi słowy, życie jest piękne.

[...]

Po zakończeniu szkoły Peggotowie zaproponowali, że zabiorą mnie do Knoxville. Zamierzali odwiedzić ciotkę Maggota, June i spędzić u niej dwa tygodnie. Była pielęgniarką w szpitalu i dobrze sobie radziła, a w mieszkaniu miała wolny pokój. Jak na osobę, która nie jest jeszcze mężatką, to bardzo dużo miejsca. Moje pierwsze pytanie: czy Knoxville leży blisko oceanu? Odpowiedź: to w drugą stronę. Wspominałem już, że miałem świra na punkcie oceanu. Zatem przeżyłem rozczarowanie. Dla jasności, w rachubę wchodziło Virginia Beach. Nie tak jak Hawaje czy Kalifornia – wiadomo, tam bym się nie dostał, nie ma bata. Według koleżanki mamy z pracy, Lindy, która każdego lata jeździła tam z mężem na tydzień i mieszkała w domku letniskowym, żeby dotrzeć do Virginia Beach, wystarczy siedem godzin w aucie i jeden bak paliwa. Ale Peggotowie jechali do córki i chcieli mnie zabrać, więc powinienem grzecznie się zachowywać. A tak naprawdę perspektywa wyprawy gdzieś indziej niż do szkoły, kościoła czy Walmartu wydawała się bardzo kusząca. Do tamtej pory jeszcze nie miałem takiej okazji.

[...]

W Knoxville czekała niespodzianka: dziewczynka, która nazywała się Emmy Peggot, mieszkała z ciotką June i była córką zmarłego wujka Maggota, Humvee. Tego od ptaszarni. Chodziła do szóstej klasy, była chuda, miała długie brązowe włosy i gadzi wzrok. Przez cały czas nosiła plecak Hello Kitty i wyglądała, jakby była gotowa cię nim zatłuc, a potem wsadzić do środka twoją głowę. Potrzebowałem sporo czasu, by to wszystko rozgryźć.

[...]

Wycieczka do oceanarium to był najlepszy dzień w moim życiu. Gdyby kiedykolwiek udało mi się zobaczyć prawdziwy ocean, a on okazałby się lepszy niż Podwodne Cuda w Gatlinburgu, to bardzo bym się zdziwił. Mieli tam wszystko, co tylko można sobie wymarzyć: koniki morskie, ośmiornice, meduzy, które pływały do góry nogami. Płytkie zbiorniki, do których można było sięgnąć i dotknąć różnych rzeczy. Główną atrakcję stanowił tunel, gdzie przechodziło się pod gigantycznym zbiornikiem z większymi okazami: rekinami, płaszczkami, żółwiami. Tyle że te żółwie miały rozmiary hondy. Ryba piła, która jest jak rekin, z tym, że z jej pyska wystaje coś w rodzaju piły łańcuchowej. Nie ściemniam.

[...]

Weszliśmy więc do środka, ciotka June nie zwracała uwagi na Emmy, a mnie z Maggotem opadły szczęki na widok milionów hektolitrów wody nad nami i pływających w niej ogromnych stworów. Cała podłoga się ruszała. Tego się nie spodziewałem. Własne buty wciągnęły nas w słoną głębię. Odwróciłem się, żeby sprawdzić, jak tam Emmy, i Jezu drogi. Dziewczyna zamarła w bezruchu. Ludzie z wózkami i napojami przeciskali się obok niej, żeby dostać się do tego czegoś, za co zapłacili niezłe pieniądze, ale Emmy była przerażona. Nie zastanawiałem się, tylko po prostu zawróciłem. Ale podłoga się ruszała, więc zmierzałem donikąd, trochę jak we śnie, kiedy ma się wrażenie, że czas nie istnieje. Obserwowały mnie jej przerażone oczy. Przedarłem się przez ludzi, wszyscy patrzyli na morskie stworzenia, w zasadzie jak Aquaman w Lagunie Atlantydy, aż znalazłem się na stałym podłożu, a Emmy uwiesiła się na mnie jak prawdziwa topielica.

[...]

W ciągu dwóch tygodni mojej nieobecności mama zrobiła następujące rzeczy:

1. Wyszła za mąż za Stonera.

2. Wzięła wolne w pracy na weekend miodowy w jaskiniach w Luray.

3. Poprzestawiała meble.

Mój pokój był większy, a zdaniem mamy musieliśmy się teraz zamienić, bo ona była ze Stonerem, a ja sam. Powiedziała, że wkrótce będziemy mieli lepszy dom, bo Stoner dobrze zarabiał. Chodziłem po swoim domu, który nie był moim domem, a Stoner z butami na stoliku przeglądał magazyn „American Iron”, nawet nie w koszuli, tylko w koszulce na ramiączkach. Jakby to było jego królestwo i nie musiał wysilać się dla nikogo. W moim pokoju, który nie był moim pokojem, łóżko stało pod oknem, czego nienawidziłem, a wszystkie figurki super-bohaterów – na półkach, poukładane najgłupiej, jak się tylko dało, czerwoni razem, zieloni z zielonymi, bez żadnego związku z ich prawdziwymi sojuszami czy mocami. Wyglądało to tak, jakby duch jakiegoś jełopa siedział tu pod moją nieobecność i układał graty kompletnie bez sensu.

[...]

To, co mówiłem wcześniej o ludziach, że jeśli im zależy, potrafią odróżnić niektóre rzeczy od innych? Wielkie „jeśli”. Możliwe, że największe na całej kuli ziemskiej. Czemu nie jest tak, że u węży nic się nie zauważa, a u ludzi pewne rzeczy widzi się na tysiąc procent? Nie znacie ani mnie, ani Maggota. Gdyby ktoś na nas spojrzał, powiedzmy w drugiej klasie, toby zobaczył takich samych typków. Ot, dwóch białych chłopaków, powiedzmy. Bo mój nieżyjący ojciec był Melungeonem [starożytna społeczność mieszanej rasy pierwotnej zamieszkująca kilka stanów amerykańskich m. in. Tennessee – przyp. aut.], czyli zasadniczo można uznać go za białego, plus moja mama blondyneczka. Czyli może nie jestem aż taki biały jak niektórzy, ale wystarczy, żeby tak o mnie mówić. Zatem łobuzy w tenisówkach z Walmartu i z brudnymi paznokciami: miastowy pewnie powie, że to dwóch małych wieśniaków. Dobrana para.

[...]

Pani Peggot wcisnęła mi do kieszeni jeszcze kilka paczek krakersów i trochę pieniędzy plus drobne na automat telefoniczny, bo one wtedy jeszcze istniały, i powiedziała, żebym zadzwonił, jak tylko będą mogli po mnie przyjechać. Następnie udaliśmy się do małego pokoju, gdzie odbyła się debata „Torbacz kontra Demon”. Kobieta zaczęła od zwyczajowych pytań, a potem przeszła na poważnie do Peggotów: czy u nich w domu wydarzyło się coś, co mnie zaniepokoiło. Zdezorientowany myślałem, że chodzi jej o to, co ja im zrobiłem, jak na przykład rozwalenie telewizora czy podkradanie jakichś pierdół, które wymienialiśmy w szkole na inne pierdoły. Sporo się nakrążyliśmy wokół tematu, zanim w końcu dotarło do mnie, o co pytała: czy ktoś mnie tam molestował, Maggot albo pan lub pani Peggot. Stoner musiał wtrącić swoje trzy grosze. Powiedziałem, że nic takiego się nie wydarzyło, a jedynym molestującym, o którym chciałem porozmawiać, był Stoner. Powiedziała, że dobrze, przejdźmy więc do tego, i tak zrobiłem. Pamiętajcie, jest trzecia nad ranem czy coś koło tego, cały dzień nie jadłem nic poza krakersami i paczką cheetosów, jestem wściekły na Stonera i zbyt zmęczony, żeby silić się na uprzejmość. Chciała wiedzieć, jak opisałbym naszą relację. Odparłem, że może tak: dwóch gości stoi po przeciwnych stronach karabinu, jeden przy kolbie, a drugi przed lufą, tylko jak to nazwać? A uwierzcie mi, znając go, lepiej stać po tej stronie ze spustem. Powiedziałem nawet coś w stylu, że gdyby to zależało ode mnie, nie zastrzeliłbym go od razu, tylko najpierw rozwalił mu kolana i łokcie, żeby zobaczyć, jak błaga o litość. Zapisała to wszystko w notatniku.

[...]

Może panna Barks [z opieki społecznej – przyp. aut.] zjawiła się jako mój anioł stróż. Najwyższy czas. Zobaczyła pustą plastikową tackę na jedzenie, którą duch zostawił na krześle (więc chyba jednak to nie duch) i pochwaliła mnie za dobry apetyt. Powiedziała, że znaleźli dla mnie tymczasowe miejsce na farmie, więc miejmy nadzieję, że tam też będą mnie dobrze karmić. Czułem, jak mój żołądek sam się zjada, taki byłem głodny. Nie chciałem jednak powiedzieć czegoś, co mogłaby źle odebrać. Na zewnątrz nie nastał jeszcze poranek, tylko taka szaruga, kiedy lampy ciągle się świecą. Panna Barks szła szybko i stukała bucikami, tup, tup, tup. Jeździła toyotą z napisem „Opieka Społeczna” na drzwiach, z wyglądu starszym modelem o sporym przebiegu. Wsiadłem z tyłu i zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem kogoś na miejscu kierowcy: Torbacz. Chryste, pomyślałem. Ta kobieta chyba nigdy nie wraca do domu. Panna Barks wsiadła po stronie pasażera i ruszyliśmy tymi samymi drogami, które wcześniej przejechałem karetką. Nie mam pojęcia, skąd im przyszło do głowy, że potrzebne będą aż dwie, żeby sobie ze mną poradzić. Mijaliśmy domy ludzi, którzy położyli się spać, a potem wstali, normalna kolej rzeczy. Jedli teraz płatki śniadaniowe. Wszystkie dzieci miały ogarnięte mamy i żyjących ojców.

[...]

Crickson, jak się okazało, to wielki, opasły facet z czerwoną twarzą i tłustymi włosami na zaczeskę, które wyglądały jak palce ściskające piłkę do koszykówki. Głęboko osadzone oczka, spiczasty nos, typowa psia morda. Ale o wiele wredniejszej rasy niż dwa stare ogary, które leżały na podłodze pod zimnym piecem w kuchni. Sprawiały wrażenie, że gdy tylko nadejdzie mróz, one będą już na miejscu, gotowe do wygrzewania. Głos starego brzmiał jak szept Freddy’ego Krugera [potwór ze słynnego horroru – Koszmar z ulicy Wiązów – przyp. aut.], jakby mówienie sprawiało mu ból, więc lepiej słuchaj, do cholery. Tak, widziałem ten film, w kinie, z tylnego siedzenia, kiedy mama i Stoner myśleli, że śpię. Dzieciaki z hrabstwa Lee wychowały się na nim. Straszny koleś każe siadać, a my siadamy. Panna Barks tymczasem odfajkowywała kolejne punkty na swojej liście, zdenerwowana jak diabli. Czy będę spał w jednym pokoju z resztą jego podopiecznych, czy przeprowadzono tam inspekcję, czy tego ranka poinformowano go o mnie przez telefon.

[...]

Bydło okazało się brudne, czarne i natarczywe, wielkie na tyle, żeby cię zabić, jeśli za wolno się ruszasz, i to wszystko, co mogę powiedzieć o wykładaniu siana dla bydła. Użyto wideł, rozrzucono siano. Stary powiedział, że ma około dwustu sztuk, większość na pastwiskach. W sierpniu nie wykłada się siana, co najwyżej dla ciężarnych jałówek, a te właśnie takie były. Zapytał, co wiem o bydle – nic, i czy potrafię prowadzić traktor – to samo. Widziałem, że wkurza go to, jaki jestem bezwartościowy. Zapytał, czy układałem już kiedyś stogi, bo trzeba to zrobić, jeśli ten przeklęty deszcz przestanie lać. Czy przycinałem tytoń, bo tym też trzeba się zająć. Powiedział, że na czas cięcia tytoniu chłopcy nie chodzą do szkoły, bo żeby to wszystko obrobić, to i pan Bóg się umorduje, więc miał nadzieję, że nie ciągnie mnie specjalnie do lekcji ani żadnych takich. Odpowiadałem: „Tak, proszę pana”, „Nie, proszę pana” i starałem się jakoś wytrzymać.

[...]

Nie tak załatwia się sprawy z Szybkim Frontem, Demon. Dam ci drugą szansę. Przyznaj się, a wszystko zostanie ci wybaczone. Zajrzyj do kieszeni. Zajrzałem i wyciągnąłem kilka zgniecionych banknotów, co mnie zszokowało. Ostatnia noc w szpitalu wyglądała jak film o czyimś smutnym życiu. A tu proszę, krakersy, dziesięć dolców i drobne na telefon. Gdybym tylko pamiętał, to na pewno zjadłbym te krakersy wcześniej. Czułem, jak pieką mnie uszy. Po pierwsze, dawno już nie miałem tyle pieniędzy, a po drugie, właśnie je straciłem. Po trzecie, wyglądało na to, że przyłapano mnie na kłamstwie. Poza tym, skąd on to w ogóle wiedział?

[...]

Pewnego razu jedna taka zadziorna, drobna blondyneczka tak się wkurzyła, że jakiś wielki koleś zwyzywał ją od tlenionych czubków, że stanęła na siedzeniu za nim i rozbiła mu na głowie znikopis. Ekranem do dołu, więc koleś miał całą twarz w tym srebrnym gównie ze środka. Wyobraźcie sobie Blaszanego Drwala z Czarnoksiężnika z krainy Oz. Od razu było widać, że ta dziewczyna wiele osiągnie w życiu. Pewnie została prezeską jakiejś firmy. A przynajmniej nie zaszła w ciążę. Kiedy my trwoniliśmy młode lata w żółtym, śmierdzącym autobusie, Szybki Front mógł sobie pospać jeszcze kilka godzin, a dopiero potem wstawał i jechał lariatem [rodzaj Forda – przyp. aut.] do liceum Lee. Oto, dlaczego każdy pełnokrwisty chłopak marzy o czterech kółkach na szesnaste urodziny: żeby móc się wysypiać.

[...]

Długo mi się przyglądał. Głowa odchylona do tyłu, ciemna kędzierzawa grzywa, zmrużone oczy, jakby grzebał w szafie mojej czaszki. W końcu orzekł: Diament. Jest jasny, błyszczący i dużo wart. Twardszy niż cokolwiek na świecie. Taka gadka, a nawet tak intensywne wpatrywanie się w drugiego kolesia dla faceta nie były normalne. W każdym razie dla faceta hetero, który lubił dziewczyny, a Szybki zdecydowanie lubił. Ale Tommy i Wymianka tylko kiwnęli głowami, tak, świetnie. Diament. Zero skrępowania, taki to był magiczny typ. Człowiek wierzył mu na słowo i czuł się lepszy dzięki temu, że Szybki go zauważył. Powiedziałem, że dobra, w porządku, tylko myślałem, że diamenty są dla bogaczy albo dziewczyn, które się zaręczają.

[...]

Można powiedzieć, że byłem w połowie zakochany w pannie Barks. A druga połowa mnie mówiła: „Pani jest wrzodem na dupie mojego życia i żałuję, że nie urodziliśmy się na różnych planetach”. Wiem, wiem, tak wygląda życie faceta. Trzeba przywyknąć. Wezwano mnie do biura, a ona tam czekała na pierwsze spotkanie. Tak łatwiej niż jeździć po okolicy i sprawdzać, co u nas. Poszliśmy do gabinetu urzędniczki do spraw frekwencji, a na biurku stało pełno zdjęć dzieci tej pani, przez co miało się wrażenie, że panna Barks to mała dziewczynka, która przebrała się za dorosłą babkę. Ale na mój widok wykrzyknęła: „Hej! Świetnie wyglądasz, Damon!”. Ona też świetnie wyglądała w białym swetrze, który konkretnie podkreślał jej kobiece atrybuty. Nie miała dobrych wieści. Nie zanosiło się na to, że po trzech tygodniach wrócę do domu. Mogłem odwiedzać mamę pod okiem kuratora, ale po odwyku ona musiała wrócić do normalnego życia i przechodzić testy antynarkotykowe. Kiedy stanie na nogi, będziemy mogli porozmawiać o moim powrocie. A co ze Stonerem? „Trudna sprawa”, odparła panna Barks. Będziemy musieli jakoś się dogadać. Cudownie, pomyślałem. Przy okazji może nauczycie Szatana paru słodkich szczenięcych sztuczek.

[...]

W następną sobotę odwiedzili mnie u Creaky’ego goście. To był normalny dzień, naprawialiśmy z Tommym stare ogrodzenie, zrywaliśmy drut kolczasty z palików i zwijaliśmy go, by zachować na czarną godzinę, bo taki już był Creaky. Czekają was tylko czarne godziny, chłopcy! Oszczędzajcie wszystko, bo życie jest do bani, a potem się umiera! Praca przy ogrodzeniu oznaczała chodzenie po wszystkich stromych wzgórzach, na które stary nie mógł się wspiąć, więc na dobrą sprawę mieliśmy wakacje od jego pierdolenia. Dotarliśmy na skraj lasu i na zmianę sikaliśmy na mrowisko, przy czym Tommy miał z tego powodu wyrzuty sumienia. Znalazł takie niebieskie kwiatki, co rosły w sianie. Potem usiedliśmy w cieniu i słuchaliśmy tego, co działo się na drzewach. Ptaki toczyły dyskusje, dzięcioł robił swoje „stuku-puku” – ot, całe to inne życie małych istot, które zajmują się swoimi sprawami i nie dbają o twoje. Coś takiego dobrze robi na głowę. Dlatego lubiłem las. Usłyszeliśmy kukawika, na którego mówią „wrona deszczowa”, chociaż to nie jest taka zwykła wrona. Brzmi jak silnik dwusuwowy, który się rozkręca, aż w końcu rozlega się to upiorne „gul, gul”. Deszczowa wrona oznacza, że tego dnia rozpęta się burza. Tommy bardzo się dziwił, skąd ptak może to wiedzieć, ale że pochodziło to z ewangelii według pana Pega, to uwierzył. Już wcześniej nie raz opowiadałem mu o różnych rzeczach, na przykład o tym, że łodyga sasafrasu [rodzaj drzew z rodziny wawrzynowatych – przyp. aut.] smakuje zupełnie jak piwo korzenne. Albo o tym, że jak zgniecionym liściem mimozy potrzesz oparzenie po trującym bluszczu, to przestanie swędzieć. Zadziwianie Tommy’ego opowieściami pana Pega należało do moich ulubionych rozrywek.

[...]

W drodze powrotnej otworzyliśmy okna. „Czujesz?”, odezwała się panna Barks. „Pachnie jesienią”. Zaorane pola, dym z palonych liści i coś słodkiego, może jabłka, które zgniły na ziemi. Była dziewczyną ze wsi. Pokazała mi, gdzie znajduje się farma jej rodziców, bo akurat tamtędy przejeżdżaliśmy. Pamiętam, że najszczęśliwszy tej jesieni byłem w samochodzie z panną Barks. Chętnie ze mną rozmawiała i zadawała pytania, na przykład o to, kto wcześniej zajmował się moją sprawą, czego, szczerze mówiąc, nie pamiętałem. Jedną babkę z opieki widziałem kilka razy, mówiła: „Hej, nie martw się, wszystkiego dopilnuję”. A już na kolejnej wizycie jakaś nowa szukała mojego imienia i nazwiska w aktach.

[...]

W końcu udało mi się spędzić całą sobotę z mamą i wtedy właśnie zdradziła mi sekret: była w ciąży. Jezu Chryste. Byłem równie nieświadomy jak inne dzieciaki, ale wiedziałem dość, by zapytać: „Jak to możliwe, że zaszłaś w ciążę na odwyku?”. Roześmiała się i powiedziała, że to trwa już dłużej, ale nie miała pojęcia, dopóki nie zrobili jej badań krwi z innych powodów. Teraz już wiedziała. W kwietniu przyszłego roku będę miał brata albo siostrę. Mózg rozwalony, że tak to ujmę. Ja, Demon, który nigdy nie miałem nawet kuzyna, wkrótce zostanę starszym bratem. Maggot na pewno będzie zazdrosny. Jak dotąd nie miał żadnych braci ani sióstr, a perspektywy na przyszłość rysowały się marnie. W Goochland siedziały same kobiety.

[...]

[Stoner – przyp. aut.] Miał mi wiele do powiedzenia. O tym, że muszę teraz zachowywać się rozważniej ze względu na odmienny stan mamy. Podobno dużo się nauczył, odkąd razem chodzili na terapię. Poznał nowe słowa, które pomogą nam się dogadać. Między innymi „zaburzenia opozycyjne”. Ponoć to była choroba, a ja ją miałem. Gdybym chciał się tu wprowadzić, musiałbym brać leki, które trochę by mi zredukowały wiatr w żaglach. Najwyraźniej za dużo go miałem. Wiatru.

[...]

Mama wychodziła z nałogu, ale nie była z tego powodu zbyt radosna. Odwiedzaliśmy ją raz w tygodniu, w weekendy, jeśli miała taką możliwość, ale pracowała w gównianych godzinach. Poszczęściło jej się i odzyskała pracę, ale musiała zaczynać od zera i brać zmiany, których nikt inny nie chciał. Stoner znikał, kiedy tylko się pojawiałem, co nie przeszkadzało ani mnie, ani mamie. Chciała sobie na niego ponarzekać. Stoner nie wspierał jej w sprawie dziecka, mówił, że to jej broszka, jeśli chce urodzić. Nie chciał słuchać o tym, jak całymi dniami uzupełnia halloweenowe kostiumy i słodycze, marząc tylko o tym, by usiąść na którymś krześle z przeceny i zasnąć. Albo puścić bełta. To ostatnie często jej się zdarzało. Powiedziała: „Nie zachodź w ciążę przed Halloween, bo to ci obrzydzi cukierki na całe życie”. Podziękowałem jej za radę.

[...]

W tamtych czasach nie zdążyłem jeszcze zobaczyć zbyt wielu farm ani w ogóle niczego na tym wielkim świecie. Szczerze mówiąc, teraz też nie. W telewizji oglądałem pola przypominające wielkie zielone oceany, po których pływali ludzie na traktorach i kombajnach wielkości transporterów AT z Gwiezdnych wojen. Nie miałem pojęcia, że są prawdziwe, myślałem, że to bujda na resorach. Bo hrabstwo Lee nie jest płaskie jak te oceaniczne farmy, w żadnym miejscu, nawet odrobinę. Tutaj każdy skrawek to stromizna i wszystko leci w dół. Gdyby zaorać całe pole i podciągnąć glebę do góry, na koniec roku większość ziemi i tak wyląduje w potoku, a wtedy już nic tam nie wyhodujesz. Farmer może z takim zboczem zrobić jedno i właśnie tak postąpił Creaky – pozwalał Bogu uprawiać tam trawę, a potem wypuszczał bydło, by się tą bożą trawą pasło. Później wysyłał zwierzęta na zachód, bo to tam są feedloty [z ang. - obory czy pastwiska do karmienia bydła – przyp. aut.] do przerabiania bydła na hamburgery i zarabiania pieniędzy. Nie tutaj. My je tylko hodujemy, aż wyrosną na tyle, by można je było sprzedać za coś, co Creaky nazwał kopem w dupę za sztukę. Kilkaset dolarów.

[...]

Creaky nie pozwalał nam chodzić do szkoły przez większość października. Nawet jako dzieciak nigdy jeszcze nie spędziłem tylu godzin na słońcu. Kiedy zerkałem w lustro, ze zdumieniem widziałem, że oczy barwy wody w stawie spoglądają z twarzy koloru orzecha włoskiego. Ale trzeba było zwieźć tytoń do stodoły przed końcem miesiąca, bo inaczej w lutym musielibyśmy obrywać zielone liście. Stary straszył nas, że to los gorszy od śmierci. Ja wtedy już dawno miałem być daleko stąd, a zielone liście w lutym nic mnie nie obchodziły. Ale na razie wciąż tkwiłem w piekle. Codziennie myślałem: to już chyba koniec roboty. Albo koniec mnie. Myślałem: w szkole było lepiej niż sądziłem. Tytoń to edukacja sama w sobie. Uczysz się, jak znów wyjść na pole, gdy boli cię już wszystko, plecy, spalone słońcem uszy i nawet przeklęte zęby.

[...]

Mam posłuchać. Mama nie żyje. Nie ma mowy, po prostu nie i już. Nic więcej nie zostało mi do powiedzenia, wstaję z krzesła i ruszam do drzwi, może pójdę do sekretariatu i zadzwonię do mamy do pracy albo nie wiem co, a panna Barks cały czas powtarza, że jest jej przykro, ale to prawda. Jest jej bardzo, bardzo przykro. Odparłem, że jej nie wierzę, ale jeśli to prawda, to na co umarła, a panna Barks na to, że przez oksy. Wierzcie lub nie, ale musiałem zapytać. Co to jest oksy [to opioidowy lek przeciwbólowy – przyp. aut.]?

[...]

Być może życie, przeznaczenie albo Jezus, jeśli już koniecznie trzeba wyznaczyć kogoś do dowodzenia, w końcu zrzuciło na mamę o jeden kamień za dużo i dała sobie spokój. To opcja pierwsza. Albo, po drugie, może wcale nie zamierzała umrzeć, ale pomyliła się w obliczeniach, po dwudziestu dziewięciu latach popełniania różnych pomyłek, do których oczywiście ja się zaliczam. Do końca życia mógłbym się zastanawiać czy to było samobójstwo, czy wypadek. Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Muszę przyznać, że nie wyglądało to na zbieg okoliczności, że tego samego dnia zameldowała się jako moja mama, a potem się wymeldowała. Można by pomyśleć, że takie trafienie wymagałoby spojrzenia na kalendarz i zgrania różnych spraw. I w tym właśnie rzecz, mama nie potrafiła planować. Poza tym nie jestem pewien, czy w ogóle pamiętała o moich urodzinach. Każdy, kto ją znał, przyznałby mi rację. Ale teraz wszyscy byli przekonani, że to zaplanowała. A stypa i pogrzeb to najlepsza okazja do potępienia dziewczyny, która porzuciła dziecko na pastwę losu.

[...]

Ludzie w kościele wyglądali jak obcy. Niektórych lub większość na pewno już spotkałem, ale nie widziałem twarzy, tylko twarde jak skała serca. Wszyscy myśleli, że mama sama to na siebie sprowadziła i zasłużyła na ostatnią przejażdżkę w tej taniej białej trumnie. W takich chwilach wychodzi na jaw podła natura ludzi, których interesuje wyłącznie to, co ta nieszczęsna osoba uczyniła, by znaleźć się w żałosnym położeniu. Budują mur, żeby odgrodzić się od pecha. Obserwowałem ich przy tym. Jeśli to najlepsze, co mogli zrobić dla mamy, przestawali się dla mnie liczyć. W tym, co poczułem u Peggotów, między nazbyt cichymi kuzynami, było sporo racji: stałem się nową, dziwną istotą, przemienioną z dnia na dzień. Creaky często nazywał nas sierotami, a ja zawsze w duchu byłem dumny z tego, że sam sierotą nie jestem. Więc robiłem to samo, budowałem mur i chowałem się za nim po szczęśliwej stronie. Teraz przeszedłem na stronę żałosności i chyba nikt nie widział bardziej zdruzgotanego dzieciaka ode mnie.

[...]

Ona poklepała mamę po martwej dłoni i powiedziała: „Biedna mamusiu, starałaś się, jak mogłaś” – i wtedy to do mnie dotarło: mój braciszek też tutaj leży. A ja zostałem okradziony. Jaka cholernie wielka szkoda. Nie zamierzałem na nią patrzeć, skoro Stoner tam siedział, a zresztą który dzieciak miałby ochotę podchodzić tak blisko do zwłok, nie mówiąc już o zwłokach własnej matki? Planowałem trzymać się z tyłu, niech inni ją sobie oglądają. Ale pani Peggot miała na mnie oko i tuż przed tym, jak nadszedł czas, aby usiąść, powiedziała mi, że zawsze będę żałować, jeśli nie pożegnam się, zanim zamkną trumnę. Wtedy jeszcze do mnie nie dotarło, że zaraz ją tam zamkną. Na zawsze. Pozwoliłem, żeby pani Peggot chwyciła mnie za ramiona i poprowadziła nawą do katafalku.

[...]

Mama została pochowana w hrabstwie Russell, w jednej kwaterze ze zmarłymi krewnymi Stonera. Pewnie już wcześniej był właścicielem tej działki, a że płacił za wszystko, decyzja należała do niego. Ale powinna być pochowana z moim tatą. Najwyraźniej straciłem szansę na to, że kiedykolwiek zobaczę jego grób, nieważne, gdzie się znajdował, i niech mnie diabli, jeśli zamierzałem jeszcze kiedyś wrócić do hrabstwa Russell i kręcić się przy truposzach z rodziny Stonera, więc to by było na tyle. Jechałem na jednym wózku z Tommym. Gdybym chciał odwiedzić rodziców, to musiałbym zrobić im sztuczne małe groby, a potem zostawić je za sobą na swojej drodze donikąd. „Co to jest oksy?”, zapytałem. W listopadzie była to jeszcze nowinka. Oksykodon, dar od Boga, zesłany wywalonym na bruk górnikom, którym w kręgosłupie zgrzyta jak w worku ze żwirem. Zgarbionej kobiecie, która ciągnie podwójną zmianę w sklepie z tanim badziewiem, ma rozwalone kolana i samotnie wychowuje wnuki z ADHD. Każdemu futboliście, który zerwał sobie to czy tamto, a cały świat liczy na jego powrót do gry. To było nasze wybawienie. Potrząsnęliśmy drzewem i owszem, zjedliśmy jabłko. Lekarz, który przepisał oksykodon Louise Lamie, kierowniczce działu obsługi klienta w Walmarcie, powiedział, że to najbezpieczniejsza pigułka na świecie. Louise uwierzyła mu na słowo. Tabletki pozwalały jej wytrzymać na nogach całą wieczorną zmianę, chociaż miała straszne żylaki i w ogóle, a jeśli to nie jest cud od Boga, to powiedzcie mi, co nim jest.

[...]

Ostatniego dnia szkoły, przed przyjazdem autobusu, który miał zawieźć biedne dzieci na imprezę bożonarodzeniową organizowaną przez Koło Liderek z hrabstwa Lee. Co samo w sobie stanowi straszny obciach. Część dzieciaków na tej imprezie jest już na tyle dorosła, że mogą się ze sobą bzykać, ale mimo to jedna z tych Liderek zaprasza męża, który przychodzi ze sztucznym brzuchem i brodą z waty, a my mamy się cieszyć: „Hurra, Święty Mikołaju!”. To jedna z tych życiowych sytuacji, kiedy odpuszczasz i zjadasz indyka w sosie. Zastanawiałem się, jak nas wybrano. Czy Liderki poprosiły naszych nauczycieli o wytypowanie trójki najbardziej zapuszczonych frajerów i biedaków z każdej klasy? No dobra, mamy tu różne Gole Ham i małych Housermanów, którzy co roku mają wszy, choćby nie wiem co się działo. Ale większość z nas radzi sobie całkiem nieźle. Potem nadchodzi dzień, kiedy wywołują twoje nazwisko przez głośnik i każą ci wsiąść do świątecznego autobusu dla przegrywów, szczęściarzu. Właśnie na to czekałem, gdy siedzieliśmy po lekcjach na świetlicy z Maggotem i graliśmy w wisielca. On zapytał, gdzie spędzę Boże Narodzenie, czy w rodzinach zastępczych też dają prezenty, a opowieść sama się wysnuła. Powiedziałem, że będę w przytułku Armii Zbawienia albo w jakimś kościele, który przyjmuje bezdomnych. Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, kościelnej piwnicy dla bezdomnych raczej się nie spodziewałem. Chciałem tylko, by dotarło to do starszyzny Maggota.

[...]

Wyglądała, jakby się nad tym zastanawiała. Tak na serio. A to prawda, że dzieci są maltretowane? – szepnęła. Słyszałam o tym. Mojej mamie na pewno robiono świństwa typu molestowanie, kiedy była mała. W rzekomo chrześcijańskim domu. Ja po prostu uważam na siebie w dzień i w nocy. Mrugnęła kilka razy. Zaskoczyło mnie, jak dobrze widziałem ją w ciemności. Zdawałem sobie sprawę, że nie powinienem jej szokować, bo i tak była już zdenerwowana. Ale zapytała. Nikt do tej pory tego nie zrobił. Powiedziałem jej, że z pewnością istnieją dobrzy rodzice zastępczy, istne anioły, jak wszyscy mówią. Ale jeszcze ich nie spotkałem, bo nie przyjmują dzieci takich jak ja.

[...]

Nigdy nawet nie widziała robaczka świętojańskiego. To dopiero tragedia. Opowiedziałem jej o różnych rodzajach robaczków. Jeden robi się zupełnie ciemny, a potem wszystkie migają razem, tysiącami, jak jeden wielki roziskrzony błysk wzdłuż potoku. Od czegoś takiego można postradać zmysły z zachwytu. Z czasem przeszliśmy do mroczniejszych spraw. Jak na przykład mój martwy braciszek. Jak Emmy trafiła do ciotki June. Skomplikowane jak diabli. Okazało się, że przez cały czas miała gdzieś tam matkę, dziewczynę jej ojca, Humvee, tego, co zginął. Słyszałem, jak ludzie mówili o wypadku na polowaniu. Emmy powiedziała, że tak, pewnego dnia miał pojechać po pampersy, ale zamiast tego wylądował z kumplami na polowaniu na indyki. Trzech facetów, trzy strzelby kaliber dwanaście i dwulitrowa flaszka whisky to o jedną flaszkę za dużo, jak na polowanie na indyki z bliska, o czym wiedzieli wszyscy, z wyjątkiem tych kolesi, najwyraźniej. O mój Boże. Powiedziała, że to była strzelba Humvee, ale są różne historie, że sam przypadkowo z niej wystrzelił, że ktoś na niej usiadł. Był zbyt pokiereszowany na szpital w Pennington, musieli go przetransportować do Knoxville, a po drodze stracił za dużo krwi.

[...]

Emmy wciąż jeszcze nie była na tyle duża, by zostawać sama na noc w budynku, gdzie grasowali obcy złoczyńcy, chociaż wyrosła już z dziennych opiekunek i zabaw patyczkami do lodów. Pomyślałem, że ta kociara też nie dostanie prezentu, więc możemy siedzieć i patrzeć na pozostałych, a ja nie będę musiał zostawać pod prysznicem. Emmy ostrzegła mnie, że pani Gummidge to smutna istota i nie wolno się z niej śmiać, bo ciotka June nas zabije. Powiedziałem, że kto jak kto, ale ja na pewno bym się nie śmiał, bo jestem gwiazdą w drużynie smutasów. Ale słuchajcie, ta pani grała w zupełnie innej lidze. Wszyscy wołaliśmy: „Wesołych świąt, pani Gummidge!”. A ona na to: „Cóż, może i tak, nie wiem. Kiepsko się czuję”.

[...]

Panna Barks znalazła mi nową rodzinę zastępczą: państwo McCobbowie, plus chłopiec i dziewczynka w pierwszej i drugiej klasie, Brayley i Haillie, a także dwójka maluchów o imionach, których nigdy nie udało mi się ustalić, bo wszyscy mówili na nie „Bliźniaczki”. Powinny się nazywać Krzykacz Pierwszy i Drugi. Ledwo jedno zasypiało, drugie zaczynało drzeć japę, a potem nawzajem się nakręcały i w całym domu niewiele było spania. Ani radości. Główny problem tej rodziny polegał na tym, że byli spłukani. W życiu nie widziałem, żeby ktoś tak bardzo stresował się pieniędzmi. Pan McCobb często miał pracę, jednak a to Brayley potrzebował lepszych tenisówek, a to Haillie prosiła o pięć dolarów, żeby spróbować sił w drużynie gimnastycznej, a to maluchom skończyły się pampersy i tak dalej, a do tego jeszcze dochodziły sprawy z kartami kredytowymi i przelewanie z pustego w próżne, więc co miesiąc nie udawało im się związać końca z końcem. Pani McCobb martwiła się, że Brayley i Haillie będą dręczeni w szkole, bo nie mają tego, co inne dzieci. Co stanowi uzasadnioną obawę, ja wam to mówię, człowiek, który w każdy piątek ustawiał się w kolejce po Plecaki Miłości, czyli torby z jedzeniem, które panie z kościoła przygotowywały na weekend dla dzieciaków korzystających z darmowych obiadów, żebyśmy nie pomarli z głodu.

[...]

Pan McCobb był, jak sam twierdził, najuczciwszym graczem w całej rodzinie, ale przez połowę czasu nie miałem pojęcia, o czym mówi. Ciągle dawał ci do zrozumienia, że on już w życiu wszystko widział, a ty nie. Służył w wojsku i uczestniczył w operacji Bright Star i kilku innych, co tłumaczyło jego fryzurę i ubiór – nie nosił T-shirtów, tylko koszule z guzikami, jak jakiś szef. Po powrocie z Bliskiego Wschodu z zasiłku opłacił sobie studia biznesowe w college’u Mountain Empire, gdzie dowiedział się wszystkiego o zakładaniu przedsiębiorstw. Istniała cała lista rzeczy, w których był ekspertem. Pani McCobb powiedziała, że tylko idiota by go nie zatrudnił, i faktycznie go zatrudniano, mniej więcej co drugi tydzień: w sklepie z artykułami medycznymi, na stacji benzynowej, w firmie ogrodniczej, w zakładzie posadzkarskim i w innych miejscach, gdzie pracował, gdy tam mieszkałem, we wcześniejszych latach, a gdybym miał zgadywać, to pewnie po dziś dzień. Płacili tam marnie, a on miał zbyt wysokie kwalifikacje, a do tego wiedział o wiele więcej niż jego przełożeni. W takiej sytuacji mężczyzna nie może długo tkwić.

[...]

Nasze wizyty w stołówce nigdy nie trwały długo. Zawsze szybko zjadałem obiad, a potem kręciłem się przy blacie, gdzie odkładaliśmy tace. Część uczniów, a zwłaszcza dziewczyny, odnosiła w zasadzie nietknięty posiłek, zostawiała tacę i odchodziła, jakby jedzenie rosło na drzewach. Jabłka bez choćby jednego ugryzienia, kartony z mlekiem nawet nieotwarte. Dobijała mnie myśl, że to samo działo się podczas innych przerw obiadowych, kiedy mnie tam nie było. Najlepsze rzeczy wyrzucali pewnie pierwszoklasiści. Aż się chciało płakać w obliczu takiego marnotrawstwa. Na co dzień jakoś sobie radziłem. Weekendy były ciężkie. Miewałem sny o jedzeniu, bardzo intensywne. Na przykład jadłem w nich wielką pizzę pepperoni, czułem tę pieprzną woń mięsa, ser i to cudowne wrażenie gumowatości na zębach, a potem... bum! Pobudka. Z powrotem w psiarni, głodny. Przeglądałem stertę brudnych ubrań w poszukiwaniu jedzenia. Haillie czasami zostawiała pudełko miętówek w kieszeni spodenek. Wywąchiwałem je jak pies.

[...]

Nie żeby w kupie śmieci zasadniczo było coś złego. Lubiłem je, jak każdy chłopak. Maggot i ja zawsze błagaliśmy pana Pega, żeby nas zabrał, kiedy wywoził tygodniowe śmieci na wysypisko. Tyle tam było do oglądania. Ludzie wyrzucali mnóstwo mebli i urządzeń, które miały potencjał. Tak naprawdę z tego, co wywalali, można stworzyć cały drugi świat. Wysypisko śmieci to miejsce, w którym odkryłem jedną z moich głównych filozofii, że każda żyjąca osoba w zasadzie dzień w dzień wymienia swoje stare dobra na inne. Chodzi jednak o to, by poruszać się po drabinie w górę, a nie w dół, jak McCobbowie. Wysypisko śmieci, lombardy, Walmart. Wszędzie tam możesz przesuwać różne rzeczy to w jedną, to w drugą stronę. Wpadłem na absurdalny pomysł komiksu bez super-bohatera, tylko z jakimś ziemskim dobrem, jak krzesło, które przechodzi z jednej rodziny do drugiej, aż staje się kupą ziemi w kształcie krzesła. Nosiłby tytuł Zła ziemskie. Zawsze mi się wydawało, że wszyscy dobrzy Amerykanie co tydzień wywożą śmieci na wysypisko, ale okazuje się, że jeśli mieszkasz w mieście, tak jak McCobbowie, to przyjeżdżają i robią to za ciebie inni ludzie. Bardzo mnie to zdziwiło. Cała ciężarówka wyłącznie do wywozu śmieci. Mężczyźni jechali ulicą i opróżniali cudze kubły. Miastowa sprawa. Na prowincji oczywiście jesteśmy zdani na siebie. Z mamą nosiliśmy nasze śmieci do pana Peggota, żeby je wywiózł. Na Farmie Kraksie paliło się je, a jeśli nie nadawały się do spalenia, zrzucaliśmy je do stromego wąwozu na tyłach gospodarstwa, gdzie Creaky miał stertę chyba od stu lat. Można było tam zobaczyć takie rzeczy jak pralka z wyżymaczką, błotniki, sprężyny z łóżek, a wszystko to rdzewiało i wracało do ziemi, skąd wziął się mój pomysł na komiks. Na farmie to normalne. Ale niektórzy nie mają farmy ani żadnego innego miejsca na swoje śmieci poza wysypiskiem, a to potrafi być piekielnie długa droga, zwłaszcza jeśli nie masz pick-upa.

[...]

W okolicy nie było żadnych domów. Ludzie wpadali tu po drodze do jakiegoś lepszego miejsca. Czasami zatrzymywała się mama z dziećmi, najwyraźniej nieobeznana z funkcją lokalu, tylko po to, by jak najszybciej zaprowadzić kogoś do łazienki. Kupowała colę czy jakiś drobiazg dla przykrywki, ale wiadomo było, o co chodzi. Bywały też porządne z wyglądu osoby, które płaciły panu Golly’emu dziesięć dolców, podjeżdżały na tył i zostawiały worki ze śmieciami z całego miesiąca, ewentualnie kupowały hot doga, żeby to uczcić. Oprócz tego kręciło się tam szemrane towarzystwo. Niektórzy i mam na myśli więcej niż jedną osobę, nie używali worków na śmieci. Tylna część ich pick-upa służyła za kontener, a gdy odpadki zaczęły się piętrzyć, podjeżdżali, uiszczali opłatę, otwierali tylną klapę i wygarniali zawartość. Mówię o śmieciach z łazienki i w ogóle. Człowiek starał się nie wyobrażać sobie, jak mieszkają. Najgorsi byli stali bywalcy, którzy nie brali udziału w przedsięwzięciu śmieciowym. Dostawali z przodu piwo i fasolę, a potem przemykali na tyły, gdzie dobijali targu z Duchem. Zaczynałem rozumieć. Market pana Golly’ego obsługiwał szumowiny, a ja tam pracowałem. Czyli ja też byłem szumowiną.

[...]

To tam panna Barks przekazała mi nowinę. Wielki szok. Miałem pieniądze, o których nic nie wiedziałem. Po śmierci mamy opieka społeczna złożyła papiery na rentę socjalną, bo bycie sierotą ma jedną dobrą stronę: płacą ci za to. Kto by pomyślał? Nie było tego dużo, jakiś procent tego, ile mama zarabiała w Walmarcie, a taka kwota zdaniem pana McCobba stanowiła obelgę. Ale pieniądz to pieniądz, a ja miałem dostawać czek co miesiąc, dopóki nie skończę osiemnastu lat. Panna Barks powiedziała, że tak to zorganizowali, żeby kasa trafiała na konto, z którego będę mógł korzystać po tym, jak wyjdę z rodziny zastępczej. Dodała, że takie rozwiązanie sprawdza się lepiej niż powierzenie konta opiekunom. Odparłem coś w stylu: „No kurwa, co racja, to racja”. Chciała, bym obiecał, że przeznaczę te pieniądze na studia. Gdzieś daleko, a nie na mechanikę samochodową w college’u Mountain Empire. Co znaczyło, że mam obiecać poprawę ocen. „Nie dostaniesz się na studia bez zaliczenia podstawówki”, powiedziała, jakby to była jakaś nowa informacja. Stwierdziłem, że w Elk Knob dostaje się promocję do gimnazjum już za samą obecność, zwłaszcza jak człowiek jest mojego wzrostu.

[...]

Metoda Torbacza polega na ciągłym zadawaniu tych samych pytań. Czy mam przyjaciół, którzy mogliby mnie przygarnąć? Rozmawiała z Peggotami, co było strasznie żenujące. Ile razy musiałem to słyszeć? Nie, nie chcieli mnie. Powiedzieli, że mogę przyjechać na kilka dni przed rozpoczęciem szkoły, spędzić trochę czasu z Matthew. Co oznaczało, że Maggot pewnie się nudził, chodził po domu w makijażu i doprowadzał wszystkich do szału, a dziadkom przyszło do głowy, że mogę mieć na niego dobry wpływ. I pomyślałem: cholera, już ci to mówiłem. Na głos odparłem: „Niech im pani przekaże, że się zastanowię”. Druga rzecz, o którą ciągle mnie wypytywała, to krewni. Czy mam jakichś. Chyba już mamy to za sobą? Pani se sprawdzi w papierach. Mama: sierota, wychowana w rodzinie zastępczej, żadnych znanych żyjących krewnych, poza tym sama też nie żyje. Tata: od razu przejdźmy do tego, że nie żyje. Ponadto nigdy nie istniał, jak wynika z mojego aktu urodzenia.

[...]

Nie umarłem tej nocy za śmietnikiem. Droga do hrabstwa Unicoi zajęła mi cały następny dzień i trzy kolejne przejazdy. Najpierw inny tirowiec, który cały czas nadawał przez radio. Zostawił mnie na skrzyżowaniu z drogą numer dwadzieścia sześć, gdzie dzień wcześniej zabłądziłem. Potem kutafon w aucie starszym od niego. Ryj jak wiejska szynka, klata jak cementowy kloc. Ciągle chciał, żebym pojechał z nim poszukać jakiejś kobiety. Mówiłem mu, że nie, dzięki, ale on nie odpuszczał. W końcu powiedziałem, że odpuściłem sobie dziwki, bo ostatnia, z którą się zadałem, zabrała mi całą kasę. Klepnął w kierownicę i zarżał radośnie.

[...]

Słyszał o Dolinie Morderców. Mówił, że często jeździł w tamte strony, doglądając swoich wiernych, a ja mu uwierzyłem. Gdyby to on zarządzał moim kościołem, tobym tam chodził. Nie wciskał mi kitu o Jezusie ani o niczym innym. Jedyna jego rada brzmiała, żebym uważał na siebie w Unicoi, bo mieszkają tam ludzie tak podli, że powiesiliby słonia. Przytaknąłem, bo myślałem, że to takie powiedzenie. Ale nie. Pewnego razu naprawdę skazali tam słonia na karę śmierci. Powiedział, że jeśli kiedyś trafię do biblioteki, mam to sprawdzić, ale mam nie patrzeć na zdjęcia, bo widok powieszonego słonia nie jest czymś, co łatwo zapomnieć. Była to słonica cyrkowa, która miała dość i w końcu uciekła po tym, jak pijany treser bił ją i dręczył tak długo, aż wpadła w szał, co akurat doskonale rozumiałem. Ale w trakcie ucieczki przypadkowo rozdeptała kogoś z miasta, a ludzie robili raban, dopóki sprawiedliwości nie stało się zadość. Jezu. Wyobraźcie sobie rozmiar stryczka. Nie wspominając o szubienicy.

[...]

Zapytałem chyba z dziesięć osób, czy znają jakąś Betsy Woodall [babcia od strony Ojca - Demona – przyp. aut.]. Nie widziałem powodu, dla którego miałbym tego nie robić. W hrabstwie Lee, jeśli szukasz jakiejś osoby po nazwisku, to masz spore szanse, że przy trzeciej próbie trafisz na kuzynkę albo eksmęża. W Dolinie Morderców było inaczej. Niektórzy mnie olewali, inni robili sobie ze mnie jaja. Gość w knajpie przegonił mnie, bo myślał, że żebrzę. Natknąłem się na miasteczko z kilkoma żywymi sklepami i mnóstwem martwych, zabitych deskami. Nie wydaje mi się, żeby często przewijali się tam obcy. Ale nie miałem już siły iść, więc dalej pytałem. Nawet jeśli opędzali się ode mnie jak od pasożyta. Suka sąsiada wabi się Betsy – powiedział mi jeden żartowniś. Inny stwierdził, że owszem, zna tę panią. Ostatnio widziano ją, jak leciała na miotle. To było w sklepie z paszami i narzędziami, który był nieczynny z powodu niedzieli, ale kilku facetów kręciło się przy rampie załadunkowej. Ten, który dowcipkował o lataniu na miotle, stał na pace pick-upa i przerzucał bele siana na tył drugiego auta, a widownia składała się z kolesi w roboczych kombinezonach. Wszyscy się roześmiali. Takiego chłopaczka to by nadziała na rożen i upiekła na obiad – dorzucił któryś. Już miałem odejść, ale na dźwięk tych słów zawróciłem. Wyglądało to tak, jakby rozmawiali o kobiecie, którą znali, nawet jeśli nie miało się ochoty na nią natknąć. [...] Popatrzyli na siebie, a potem na mnie. Nieufnie. Na drucie ponad nami siedziało stado gołębi, wszystkie zwrócone w moją stronę, i wydawało mi się, że też się gapią. Koleś na pace odpowiedział: Jest prawdziwa, owszem. Ale co do tego, czy ludzka, to jury jeszcze nie wydało werdyktu. Wszyscy się zaśmiali. Poza ptakami. Gdzie mogę ją znaleźć? – zapytałem. Zrobiło się cicho. Czułem zapach siana i słodkiej paszy. Wszyscy czekali. Przy odrobinie szczęścia na dnie jeziora Watauga – odezwał się w końcu któryś i zarechotał. Ale reszta się nie roześmiała. To był młodszy facet, chudy jak szczapa. Do tego miał paskudny trądzik. Po co tak obrażać starszą panią? – odparłem. A jeśli jestem jej krewnym?

[...]

Z jakiegoś powodu nie od razu dostrzegłem, że jakaś kobieta pieli chwasty, dopóki nie wyprostowała się i nie przyłożyła ręki do pleców. Cholera. Była to najwyższa staruszka, jaką w życiu widziałem, opalona na ciemno, jak poplamiona tytoniem dłoń. Twarde rysy twarzy. Nic nie wskazywało na to, że faceci ze sklepu z paszą się mylili. Miała na sobie męski kapelusz i buty, a do tego obszerną spódnicę. Bryłowate nogi w pończochach, jak orzechy włoskie w workach. Gdyby się nie poruszyła, wziąłbym ją za stracha na wróble. Zobaczyła mnie. Podniosła motykę, jakby chciała nią rzucić.  Wynocha!  Zamarłem. Powiedziałam won! Nie chcę tu żadnych chłopców! – krzyknęła i zaczęła siekać powietrze swoim orężem. Jeśli nawet otworzyłem bramę i postąpiłem krok w jej stronę, bo tak właśnie zrobiłem, nie było w tym krzty odwagi. Po prostu nie miałem wyboru.  Przepraszam – powiedziałem. Ale jestem pani wnukiem.

[...]

Minęło trochę czasu, zanim wyrobiła sobie na mój temat zdanie. Należała do osób, które nigdy się nie mylą, kropka. Jeśli chodzi o mnie: (1) nikt z jej krwi i kości nie zostanie oddany w ręce nierobów z opieki społecznej. (2) Prędzej strzeli sobie w łeb niż wychowa chłopca. Załatwienie wszystkiego po swojemu miało więc stanowić problem. Jej opinia o bracie Dicku: większość ludzi uważała, że to głąb, ale tak naprawdę był najmądrzejszą osobą, jaką znali. Chciała, żebym spędzał z nim czas, czego trochę się obawiałem, szczerze mówiąc, bo nie wiedziałem jak. Zapytałem, co się stało, że wylądował na wózku. Odparła, że urodził się z jakimś czymś kręgosłupowym, ale życie też mu nie pomogło. Kiedy byli mali, chłopcy w szkole znęcali się nad nim tak, że prawie go zabili. Wsadzali go do worka na paszę, chowali w przepuście, robili takie rzeczy tylko dlatego, że był mały i nie mógł się bronić. Również za to, że lubił czytać i na lekcjach zawsze znał prawidłowe odpowiedzi, a wszyscy wiedzą, że taki człowiek sam się prosi o kłopoty. Babcia jako starsza siostra potrafiła skutecznie odstraszyć chłopaków każdą bronią, jaka wpadła jej w ręce, ale ich ojciec miał inny plan i umieścił syna w ośrodku w Knoxville. Tam brat Dick nie miał szans na edukację, więc przywoziła mu książki, gdy przyjeżdżali w odwiedziny. Ojciec nie chciał go widzieć, bo ludzie w kościele mówili, że kaleka to kara od Boga. Biedny mały Dick spędził tam wiele lat, aż reszta członków rodziny wymarła, a babcia mogła go wreszcie stamtąd zabrać.

[...]

W końcu odezwałem się: „Cześć, panie Dick”, a on podniósł wzrok i uśmiechnął się, niezbyt zaskoczony. Dał mi znak, żebym wszedł. Miał coś nie tak z gardłem albo krtanią, ale można było się do tego przyzwyczaić i w większości rozumieć, co mówił. Minęło jednak trochę czasu, zanim dotarłem do tego etapu. Pierwszego dnia przeglądałem jego książki i pytałem, o czym jest ta czy tamta, udając, że rozumiem odpowiedź. Nie znalazłem tej o dzikim chłopcu. Jego książki dla dzieci miały starodawne obrazki, które dzisiejsze dzieciaki pewnie by znudziły. Chyba zachował każdą książkę, jaką kiedykolwiek przeczytał. Zapytałem, czy to te, które jego siostra przyniosła mu do domu dla kalek, a on odparł, że tak. To mnie trochę podłamało, bo było bardzo tragiczne. Jezu. Ale teraz tych dwoje żyło sobie szczęśliwiej niż większość ludzi.

[...]

Pewnego ranka zastałem go przy biurku, gdzie nad czymś pracował, i to na poważnie. Nie czytał, tylko pisał. Na latawcu. Jako dziecko miałem latawce ze sklepu „Wszystko za dolara”, ale ten nie był taki normalny. Został zrobiony domowym sposobem, z listewek tytoniowych i zwykłego papieru w rulonach. Pan Dick kazał mi usiąść na krześle, więc usiadłem i patrzyłem, jak pisze na latawcu. Miał najładniejsze, najdrobniejsze pismo, jakie kiedykolwiek wyszło spod ludzkiej ręki. Jak na tak krzywe ciało, pisał idealnie prosto. I wolno jak nie wiem co. Skończenie jednego zdania zajmowało mu całą wieczność: „Tak mądre dzieci, mówią, krótko żyją” [W. Szekspir, Król Ryszard III – przyp. narratora]. Słowa bez sensu, ale prawdopodobnie prawdziwe. Cały latawiec zapisał innymi zdaniami. Było ich ze sto. Moje oko wyłowiło: „Dajcie jej pokój, ona obłąkana”. Uuu, pomyślałem, kłopoty z kochaną siostrzyczką. Ale inny napis brzmiał: „Postanowiłem zostać infamisem i do tych marnych pustot się nie mieszać”. Nie mogłem się w tym połapać. „Najdzikszy zwierz nawet zna przecie jakieś uczucia litości”. A w środku, większymi literami: „A gdybym umarł, nikt by się nade mną nie ulitował – któż się ma zlitować? Gdy sam nie czuję nad sobą litości”. Zapytałem, o co tu chodzi, a on poklepał leżącą na biurku książkę, którą właśnie skończył. Czy zamierzał przepisać całą na latawiec? Nie. Tylko niektóre fragmenty, które najbardziej mu się podobały.

[...]

Miałem ich zostawić. Pana Dicka, babcię i to, co zostało z mojego taty na cmentarzu, na który mnie zabrała. Na ziemi leżał tylko płaski, błyszczący znacznik z jego prawdziwym imieniem i nazwiskiem oraz informacją, jak długo żył, od początku do końca. Widok własnego imienia na grobie bardzo mnie zaniepokoił. Mogło być całe moje, imię i nazwisko też, gdyby mama mu wybaczyła. Cmentarz znajdował się za kościołem, który wyglądał na opuszczony, przy drodze obok domu babci. Wszędzie rosły chwasty. Babcia założyła rękawiczki, padła na kolana i wszystko powyrywała. Przyniosła ze swojego podwórka słoik z kwiatami i zebrała słoiki, które wcześniej tam zostawiła. Powiedziałbym, że troszczyła się o mojego ojca bardziej, niż chciała przyznać.

[...]

Zszedłem do pokoju pana Dicka. Nie lubił zaczynać nowej książki, dopóki nie skończył latawca z poprzedniej, ale akurat się tym nie zajmował. Po prostu wyglądał przez okno. Powiedziałem, że będzie mi brakowało spotkań z nim, a on odparł, że jemu też. Zastanawiałem się, czy go jeszcze kiedyś zobaczę. Umowa z trenerem Winfieldem mogła się oczywiście nie udać, ale tak czy inaczej wyglądało na to, że jestem związany z Wirginią. Czy przyjadą mnie odwiedzić? Biorąc pod uwagę całe to gadanie, że samochody to śmierć, raczej nie. Powiedziałem mu, że zadzwonię albo napiszę, chociaż nie miałem pojęcia, jak kupić znaczek ani nic z tych rzeczy. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Nie miałem w zwyczaju się przytulać, bo inaczej bym to zrobił. Chmury gromadziły się od rana i wiał silny wiatr, który obracał liście do góry nogami i sprawiał, że stawały się srebrzyste. Pan Peg zawsze mówił, że to oznacza deszcz. Zapytałem pana Dicka, czy jego latawiec jest gotowy do lotu, a on odparł, że tak. „No to chodźmy”, powiedziałem. Po kręgosłupie przebiegł mi dreszcz. Może właśnie to podpowiadał mi mózg przez cały dzień: „Biegnij. Idź puszczać latawiec”.

[...]

Okazało się, że „gdzie trzeba” oznacza rezydencję położoną na dużym wzgórzu z widokiem na centrum Jonesville. Działo się tam o wiele więcej niż w zwykłym domu, wystawały różne dodatkowe części z osobnymi dachami i oknami. Nie był to zamek, ale właśnie w tym kierunku zmierzał. Co zresztą miało uzasadnienie. Gdyby hrabstwo Lee miało króla, byłby nim trener Generałów. U-Haul zmienił bieg, by wjechać na stromy podjazd, a ja pomyślałem tylko: nie ma mowy, nie wejdę tam. Rezydencja. Nie wiedziałbym, jak się zachować. Nie ma jak w domu – powiedział tym swoim zjadliwym tonem. Wyłączył silnik i obrzucił mnie spojrzeniem, które aż parzyło. Oczy miał brązowe, prawie czerwone, jak małe, okrągłe okienka do piekła, bez firanek z rzęs. Jak on takimi oczami patrzył w lustro? Chwycił moją walizkę, a ja, z myślą, że kurwakurwakurwa, jak zwykle nie mam planu ucieczki, podążyłem za nim do frontowych drzwi. W środku przeżyłem szok. Wyglądało to jak zwykły dom, tylko wszędzie walały się rupiecie. Pudełka z butami, gumy oporowe, rolki taśmy sportowej, hantle, rozbite lusterko samochodowe. Na środku pomieszczenia stał rower treningowy, a na nim wisiały ciuchy. Nie zabrakło też elementów zamkowych, jak gigantyczny kominek z półką zrobioną z przepiłowanej kłody drewna. I gigantyczna lampa wisząca nad gigantycznym stołem, przy którym nikt nie jadł, jak przypuszczam, od czasu wynalezienia widelców. Wśród piętrzących się papierów i czasopism naliczyłem trzy pary okularów przeciwsłonecznych, więcej puszek po tytoniu do żucia, niż chcielibyście wiedzieć i jednego buta Nike Air Max. Na stole. Aż zatęskniłem za mamą.

[...]

W gimnazjum w Jonesville mieli dwa małe cementowe buldogi na wieżyczkach przed szkołą, coś jak pieski wartownicze, które pilnowały tego miejsca, potem to już w ogóle zaczynało się przedszkole. Pani z sekretariatu w szpilkach zaprowadziła mnie do nowej świetlicy, a ja pomyślałem: Dotarłem autostopem do pierdolonego Nashville, a pani uważa, że nie dam rady sam przejść przez ten korytarz? Te wszystkie szczenięce oczy patrzące na mnie błagalnie: „Nowy chłopaku! Proszę, nie rób mi krzywdy!”. Nie wiem, czy to było coś w stylu „miasto kontra wieś”, ale te dzieciaki były jak przerośnięte Haillie i Brayleye, z zaczesanymi na mokro włosami i zapiętymi pod szyję koszulami, niektóre z okruszkami śniadania wciąż wokół ust, przysięgam na Boga. Szóstoklasiści. Zero zrozumienia. Czy wiedzieli więcej ode mnie, jeśli chodzi o zaimki i spójniki, cywilizację rzymską i tak dalej? Owszem. Ponieważ przez ostatni rok nie chodziłem do szkoły, byłem tak bardzo w tyle, że wyglądało to jak wyścig z własną dupą. Ale dziwność nie polegała na tym, czego nie wiedziałem. Chodziło o to, co wiedziałem. Jak się pilnować przez cały czas. Co dziwka rozumie przez „zabawę”, dupek przez „dyscyplinę”, a pracownica socjalna przez „pracujemy nad tym”. No i pieniądze. Chryste. Patrzeć, jak te dzieciaki wyciągają z kieszeni garście piątaków, dolarówek czy dych, trzymając cały zwitek, żeby kucharka wydająca obiad mogła sobie wybrać, jakby same nie odróżniały, co jest co. Albo jakby ich to nie obchodziło. Na przerwie, na dworze, obstawiały i przegrywały prawdziwe ćwierćdolarówki w zakładach o najdurniejsze pierdoły, takie jak to, kto najdłużej wstrzyma oddech albo czy ta pszczoła wleci pannie Wall pod sukienkę i użądli ją w pipę.

[...]

Gdy tylko weszliśmy do knajpy, otoczyło nas pole siłowe uwielbienia. Gość za ladą nawet nas nie skasował, powiedział tylko, że jak zwykle na koszt firmy, pozdrowienia dla Trenera. Menedżer wyszedł, żeby powiedzieć to samo i zapytał, czy Trener wprowadza kogoś, kto zastąpi quaterbacka [w footballu amerykańskim pozycja rozgrywającego – przyp. aut.] z kontuzją łokcia. U-Haul odparł, że nie bardzo może potwierdzić, gdyż jest tylko asystentem Trenera, ale nie zdziwiłby się, gdyby do takiej zmiany doszło. Wszyscy w lokalu obserwowali nas, gdy jedliśmy. Gdyby któreś z nas upuściło frytkę na podłogę, toby ją pewnie zgarnęli na pamiątkę. Czy podobało mi się to całe zainteresowanie? Może, o ile nikt nie znałby prawdziwego mnie i mógłbym uchodzić za osobę, która normalnie nosi idealnie czyste air maxy. U-Haul natomiast zdecydowanie tak, lubił skupiać na sobie uwagę. Angus była tak wyluzowana, że nie sposób zgadnąć. Angus raz po raz przyprawiała mnie o szok. Po pierwsze, interesowała się samochodami. Zaczęło się od tego, że zobaczyliśmy nomada rocznik pięćdziesiąt siedem, a potem urządziliśmy sobie konkurs w nazywaniu wszystkiego, co wpadło nam w oko. U-Haul wiedział dużo, ale niech mnie diabli, jeśli Angus nie znała się na rzeczy. To nie była przeciętna laska. Powiecie pewnie, że wychowywała się z martwą matką, ale wiecie co, ja dorastałem, mając martwego ojca, a nie tykam żadnych dziewczyńskich pierdół.

[...]

W gimnazjum po prostu wysłali mnie na lekcje, a ja natychmiast poszedłem na dno jak Titanic. Matematyka, kartkówka: „Uprość wyrażenie, używając kolejności działań bla, bla liczb wymiernych”. Cała strona liczb i rzeczy, które nie były nawet liczbami, jak jakiś szyfr. „Macie tu uproszczone wyrażenie” – napisałem na pustym arkuszu odpowiedzi. „Chuj z wami”. Zdążyłem to zdrapać, zanim nauczycielka zebrała sprawdziany, żeby mnie nie wysłali do dyrektora. A potem to już prościutko do klasy dla debili, gdzie zapoznałem się z panami, którzy mieli baczki i rozsznurowane buty, rozmiar trzynaście. Wszyscy przemieszczaliśmy się razem, niczym jedno wielkie, powolne stado, z matmy na poziomie dwa plus dwa na zajęcia wyrównawcze z wszystkiego, a potem do świetlicy, gdzie nasze lektury składały się z magazynów „Hot Rod”, „Muscle Machines” oraz „Car & Driver”. Ewentualnie „Allure” i „Cosmo” dla dziewczyn, bo były wśród nas i panie. Zamiast baczków miały konkretne cyce. Prędzej czy później musieliśmy trafić do zawodówki, gdzie uczylibyśmy się mechaniki samochodowej, albo (to znowu dziewczyny) do szkoły kosmetycznej. Kogo więc obchodziło, że całymi dniami czytamy czasopisma? Po prostu szykowaliśmy się już do podążania obraną ścieżką kariery.

[...]

Nie potrafiłem zgadnąć, czy miał na myśli, że mnie usłyszał, czy po prostu wszystkie dzieciaki tak mówiły. Był miękki i twardy jednocześnie, oczy miał jak roztopiona czekolada. Nie było w nim żadnej podłości. Ale nie ustępował ani na krok, jeśli ty nie pójdziesz przodem. Ciężkie okulary, koszula na guziki, bardziej wystrojony niż zwykli nauczyciele. Albo może biały kołnierzyk tak wygląda na czarnej skórze. Nieczęsto widuje się to w hrabstwie Lee. Przywykliśmy do gwiazd NBA i raperów w telewizji, bogatych facetów ze złotem w zębach. Wystarczyło, że poczekał, a dowiedział się ode mnie kilku rzeczy. Że lubię rysować. Zapytał, czy mógłby zobaczyć jakieś moje prace, a ja powiedziałem, że nie w tej chwili. Ostatnio studiowałem ludzką postać, znaczy tę dziewczynę z klasy, na którą wołali Ostra Sosówa – jak siedziała na krześle, to wyglądała jak topiące się lody. W zasadzie soft porno. Odpuścił mi, ale powiedział, że musi zobaczyć kilka rysunków do końca tygodnia, bez żadnych wymówek. Jakby to było zadanie.

[...]

Moje zdolności i talenty odkrywali inni. Pierwszy był taki jeden Rybożer, który udoskonalił specjalną mieszankę smrodu ciała i sprayu Axe, i posługiwał się nią do odpierania ataków. To był normalny dzień na matematyce, a ja pokrywałem kartki zeszytu rysunkami, bo na tych lekcjach gówno się działo. Pani Jackson rozdawała arkusze, a potem czytała książkę albo malowała sobie paznokcie do przerwy. Po dziś dzień, kiedy tylko sumuję liczby, czuję ten ostry zapach lakieru. To wciąż zajęcia dla debili, rzecz jasna. Chodziłem już wtedy na korepetycje z matematyki, ale jeszcze nie zaczęły przynosić efektów. Hej, Demon, weź mi narysuj jakieś inne cipki, i to szybko! – wyszeptał Rybożer, a przez „wyszeptał” mam na myśli, że cała ekipa z tyłu sali się zaśmiała. Nie byłem obeznany z cipkami na tyle, by wiedzieć, że istnieją ich różne rodzaje. Zapytałem, czy chodzi mu o ogolone czy nieogolone, ale nie. Miał nazwy dla poszczególnych typów.  Jak cyce – wyjaśnił. Wiesz, że jest tyle rodzajów cycków co modeli samochodów? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nie żebym zamierzał się do tego przyznawać.

[...]

Jak się okazało, jedyne, na co mogłem liczyć, to Angus. Po Maggocie nie miałem innych przyjaciół, a trochę czasu już minęło. Normalnie nie gada się tak długo z dziewczynami, ale Angus w ogóle nie sprawiała wrażenia dziewczyny. Nie chodziło nawet o kozackie buty czy wiedzę o samochodach. Raczej o to, że nie przejmowała się pierdołami. Jeśli znacie jakieś gimnazjalistki, to wiecie, jak to jest: wulkany pierdół. Co minutę nowy kryzys, najlepsza przyjaciółka zmienia się we wroga. Koleś, który wczoraj z nią flirtował, teraz rozmawia z inną laską. Każda część ciała jest za duża lub za mała, nienawidzę tej sukienki i Boże, a co, jeśli jestem w ciąży. Moje własne doświadczenie z dziewczynami nie sięgało tak głęboko, wiedziałem to głównie od Angus. Nie tolerowała tego i musiała się wyżalić. Często.

[...]

Ale Trenera wiecznie nie było, a to pozostawiało pustkę. Im dalej w jesień, tym rzadziej widywaliśmy go w domu. Generałowie pozostawali niepokonani, przeciwnicy padali jeden po drugim, a całe hrabstwo Lee pękało z dumy. Na treningach najmniejsza wpadka oznaczała dodatkowe pół godziny morderczego wycisku, a Trener obsrywał wkurwem murawę. Porażka jednego to kara dla wszystkich, drużyna to jeden organizm i tak dalej. W domu zasadniczo mieszkał w gabinecie, gdzie w kółko oglądał powtórki. Nigdy nawet nie wiedział o tej sprawie z panem Armstrongiem, po prostu podpisał formularze bez patrzenia. Przyznałem się za to Angus, a jak się okazało, ona też była uzdolniona i utalentowana. Nic dziwnego, czytała jak Tommy, tyle że bardziej dorosłe rzeczy, jak science fiction i różne takie kobiece, od których włosy na jajcach stawały dęba na sam widok tytułu. Jej straszność wiązała się z umiejętnością rozkładania na czynniki pierwsze wszystkiego, na co spojrzała. Nie tylko amatorów, jak Michaela, ale też ludzi z telewizji. Na przykład oglądamy sobie jakiś serial i tam jest taka brzydka dziewczyna, w okularach i tak dalej, a Angus na to: „Dobra, teraz patrz. Zrobią z niej tę mądrą”. „Obcokrajowiec to pewnie czarny charakter”. Angus potrafiła zmiażdżyć serial jak mało kto. Jeśli pojawiał się bohater, który mówił jak my, w sensie osoba typu wiejskiego, to był tam tylko z jednego powodu, głupoty. Czekajcie tylko... żart! To debil! A jeśli dziewczyna, to jeszcze gorzej. Myśli, że kondomy to baloniki na imprezę, a gość, który próbuje dobrać się do jej majtek, to słodki dżentelmen. Angus nie mogła uwierzyć, że sam tego nie zauważyłem. Człowiek tak się przyzwyczaja, że w telewizji w ogóle nie pokazują takich jak on, że chyba myślałem sobie: Hurra, dzieciak ze wsi dostał zaproszenie na imprezę!

[...]

Tymczasem musiałem wymyślić, jak żyć w tym wielkim domu z Angus, bo Trener wychodził jak niedźwiedź z jaskini tylko po to, żeby przeżuć obiad, a potem zgnieść puszkę piwa w pięści i zostawić ją na stole. Wielkie kwadratowe zęby sprawiały wrażenie, jakby cały czas kaleczyły mu usta. Angus wyjaśniła, że to nie były prawdziwe zęby. Nosił protezę od czasów liceum po tym, jak stracił cały przedni rząd, kiedy pewnego razu ugryzł więcej murawy niż zdołał przełknąć. Przy okazji powiedziała mi, jak naprawdę ma na imię. Agnes. Jakieś dzieciaki w pierwszej klasie dokuczały jej i ciągle to przekręcały, a ona chciała zamknąć im gęby, więc oznajmiła, że Angus bardziej jej się podoba. Potem uznała, że naprawdę tak jest. Dawniej tata zabierał ją na wszystkie treningi i mecze – brał ją wtedy na barana. Córeczka Trenera, w malutkiej koszulce Generałów, którą zrobiła dla niej jakaś pani, siedziała wysoko i wszyscy ją widzieli. Potem, w piątej klasie, już nie pozwalał jej przychodzić na treningi, bo to nie było miejsce dla młodej damy. Powiedziała, że w porządku, nienawidzi futbolu. Potem uznała, że naprawdę tak jest. Oto historia pozbawionej matki dziewczyny o imieniu Angus. Nie do pokonania. Trener był wielkim facetem z wielkimi rękami i trzymał świat za kark, każdy mecz musiał być wygrany, bo inaczej koniec świata. Burza w kieliszku, taki typ. Angus natomiast to jego przeciwieństwo. Jak cały ocean, ciemny i spokojny.

[...]

Zapytałem Angus, co zwykle robili na Gwiazdkę. Powiedziała, że nic wielkiego. Byliśmy akurat na dachu i czyściliśmy rynny. Ale co konkretnie? – nie odpuszczałem. Na przykład, gdzie ścinacie choinkę? Zmrużyła oczy. Założyła swoje najstarsze, najmniej śliskie conversy, żeby wejść na blaszany dach, a ja zostałem na drabinie.  Chodzi ci o to durne drzewko w domu? Nawet kiedy była mała? Nawet wtedy nie. „Nie jesteśmy religijni”, wyjaśniła, jakbym to ja dziwnie się zachowywał. A ja na to: „Kto tu mówi o religii, kurwa, przecież rozmawiamy o Bożym Narodzeniu”. Czy ktoś kiedyś widział dzieciaka, który uważa, że to nic wielkiego? Angus była właśnie takim dzieciakiem. Jeśli czegoś chciała, Trener zawsze po prostu mówił, żeby to sobie kupiła. Nie ma potrzeby angażowania grubasów ze sztuczną brodą. Kolejna z zasad Trenera, która dla Angus była po prostu normalna, jak: żadnych zwierzaków w domu, zawsze odrabiaj pracę domową. Powiedziała, że Boże Narodzenie go dołowało, bo jej mama zmarła na raka tuż przed albo tuż po, być może nawet w samo święto. Nie była pewna.

[…]

Byłem w szoku. Ogólnie rzecz biorąc, Angus potrafiła nieźle dać człowiekowi po dupie, jeśli chodzi o patrzenie na świat z jasnej strony. „Demon – powtarzała ciągle – życie to dzika, burzliwa jazda. Mogą nas czekać dobre rzeczy, nie wykluczaj tego”. Co przeważnie robiłem, w sensie wykluczałem. Ale Boże Narodzenie? Z tego nie zamierzałem rezygnować. Powiedziałem jej, że nie musimy specjalnie angażować Trenera, po prostu damy sobie prezenty. Przyznała, że może kiedyś zdarzyło się, że zazdrościła dzieciom, które miały Mikołaja. Ale gdyby go o coś poprosiła, to byłoby jak zdrada ojca. Ja słuchałem, a ona z siebie to wyrzucała. Może mu już przeszło. Może tak naprawdę było mu wszystko jedno. W porządku – odparłem. Wiem, skąd weźmiemy choinkę. Ukradliśmy ją. Nieważne, że po przyniesieniu do domu okazało się, że nie mamy czym jej udekorować. Powiesiliśmy na choince wszystko, na co przyszła nam ochota: łyżeczki, miętówki, płyty CD, jakieś kolczyki i inne pierdoły, które Mattie Kate dawała Angus przez lata, bezskutecznie próbując ukształtować jej zmysł mody. Precle. To było nasze drzewko kompletnego absurdu. Epickie.

[…]

Pamiętacie, jak mówiłem wcześniej o złotym okresie życia, kiedy wszystko jest w porządku, bliscy cię wspierają, a ty tego nie zauważasz? Tak właśnie gryzie cię okrutny świat. Miałem mnóstwo złych dni do wspominania, pełnych upokorzeń i twardych pięści, i coś wam powiem. To właśnie te złote okresy najbardziej mnie dobijają. Miałem dwa. I, jak ostatni pojeb, przegapiłem oba. Po pierwsze, dzieciństwo ogólnie. Bieganie na bosaka, wnoszenie błota z potoku do kuchni pani Peggot, czyli z jednej wersji chłopięcego raju do drugiej. Dzieciak nie mógł sobie wymarzyć niczego lepszego. Szkoda jednak, ponieważ ten dzieciak ciągle prosił o coś lepszego, głównie o za drogie buty i game boya. Drugi okres to siódma i ósma klasa. Owszem, może i to prawda, że gimnazjum w Jonesville to żłobek, ale w końcu się jakoś odnalazłem. Nikt tam nie wiedział, że zaledwie jedną klasę wcześniej byłem gówno wartym śmieciem. Narodziłem się na nowo. Teraz mogłem rozmawiać ze wszystkimi i miałem przyjaciół wszelkiego rodzaju: wyluzowanych, od których można było kupić trawkę, bystrych, którzy wyciągali cię z bagna śmierci wstępu do algebry. Pełna gama przyjaciół. Kolegów z drużyny, których można było złapać w szatni i podnieść z podłogi jak w zapasach, śliskich od potu, gołych, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Z dziewczynami to samo, tylko bez zapasów.

[…]

Pani Annie. Mówiła głosem, który brzmiał prawie jak śpiewanie (co zresztą robiła w ich zespole) i ubierała się jak hipiska. Długa niebieska spódnica, kwiecista chusta na długich włosach, kolczyki z małymi kamykami, cztery odcienie niebieskiego. Blond rzęsy, co się rzadko widuje. Byliśmy w pustym pokoju nauczycielskim, gdzie stała kanapa, ale ona rozłożyła gruby papier i ołówki na niskim stoliku i usiadła na podłodze, więc zrobiłem to samo. Pytała mnie o różne rzeczy. Czy mógłbym jej pokazać, jak rysuję twarz. Łatwizna. Zacznij od koła, podziel je na krzyż z poprzeczną linią poniżej środka. Tam idą oczy, z odstępem pośrodku, takiej samej szerokości jak oko. Różne kształty brwi na znak zaskoczenia, miłości czy wściekłości. Potem narysuj szczękę poniżej okręgu, oddzielnie, coś jak czaszka i żuchwa, bo twarz tak naprawdę ma czaszkę pod spodem. (Nauczyłem się tego od Tommy’ego). Zapytała mnie, jak decyduję, jaki wybrać typ szczęki. To proste: mała dla dziecka albo kobiety, duża dla mężczyzny, jeszcze większa dla super-bohatera. Dlatego super-bohaterki bardzo trudno się rysuje. Chciała wiedzieć, czy brałem udział w jakichś zajęciach albo oglądałem programy o rysowaniu w telewizji, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Nie przestawała się zachwycać, aż zadzwonił dzwonek, a ja nie mogłem uwierzyć, że minęła godzina. Powiedziała, że mam naturalny talent, i spytała, czy chcę z nią popracować nad jego szlifowaniem. Perspektywy, kompozycja i tak dalej. Krótko mówiąc, będzie moją nauczycielką od uzdolnień.

[…]

Pierwszy raz u dentysty. Nie widziałem takiej potrzeby, ale Angus kazała mi przestać mazać się jak dziecko, to tylko czyszczenie zębów i ewentualne wypełnienia, wszyscy normalni ludzie tak robią. Bardzo przykre słowa. Znałem wiele innych dzieciaków, które tego nie robiły. To nie tak, że mama się nie starała. Kiedy byłem mały, woziła mnie do darmowej kliniki, którą organizują co roku, ale to istny dom wariatów. Ludzie całymi dniami koczują w samochodach, żeby się tam dostać. Mama bała się, że ktoś mnie stratuje i po powrocie do domu będę miał jeszcze mniej zębów niż na początku.

[…]

Wtedy też po raz pierwszy pomyślałem, że w szkole czasami może być nawet dość ciekawie. Zaliczenie u trenera Briggsa na historii to luzik – o ile człowiek nie był trupem, to zdawał w ciemno. Jeśli należał do drużyny, dostawał dodatkowe punkty. Inaczej z panem Armstrongiem. Dawał punkty za wypowiadanie się na lekcji, bo to w końcu zajęcia językowe, ale Jezu drogi. Zapytaj, gdzie ktoś poszedł, a on na to: „Dokąd! Zbrodnia przeciw gramatyce!”. Powiedz, że ktoś ubrał bluzę, a on, że tak? A w co ją takiego ubrał? Bezskutecznie próbował przekonać nas do takich rzeczy, jak zgodność podmiotu z orzeczeniem, ironia i tym podobne, a cały rok spędził na wyjaśnianiu, że „na raz” i „naraz” to nie to samo, co zwyczajnie nie ma sensu. Daj pan spokój. Z panem Armstrongiem było jednak tak, że siadał na biurku, zdejmował okulary, odkładał je, przecierał oczy i nigdy nie było wiadomo, co się potem stanie. W siódmej klasie zadał nam projekt „Korzenie” – mieliśmy ustalić, od kogo się wywodzimy. Gdzie ci przodkowie pracowali. Jeśli pochodzili z innego kraju, to skąd. Jesienią musieliśmy przeprowadzić wywiady ze starszymi członkami rodziny. Wiosną – przygotować prace pisemne i prezentacje. Najważniejszą starą osobą, jaką znałem, był pan Peg, który kiedyś pracował na kopalni, ale nie był moim krewnym. Pan Armstrong przypomniał sobie moje pytanie o Melungeonów i zaproponował, żebym się tym zajął. Pomyślałem: Marne szanse. Ciężko się wyzbyć sierocych nawyków. No, ale teraz miałem przecież straszną babcię! A co lepsze, pana Dicka, który pewnie mógłby napisać książkę na dowolny temat.

[…]

Pan Dick bardzo zaangażował się w mój projekt „Korzenie”. Potrzeba by trzech albo i więcej latawców, by pomieścić wszystko, co zapisał. Wyjaśnił, że w tamtych czasach osoba, która nawet w najmniejszym stopniu nie była biała, mogła zostać nazwana słowem na „cz”. Oznaczało to, że taki człowiek nie mógł głosować, posiadać własnej farmy i tak dalej. Więc ci mieszańcy, na których wszyscy mówili „melungeon”, poszli do sądu i powiedzieli: „W porządku, oto kim jesteśmy. Zapiszcie to”. (Rzeczownik własny, przez duże „M”). Goście z sądu pewnie grzebali w papierach, ale nie znaleźli w swoich księgach nic, co by mówiło, że Melungeonowi nie wolno robić tego czy tamtego. Sprytna zagrywka. To byli moi przodkowie. Ojciec pana Dicka i panny Betsy wyprowadził się stąd, by szukać Jezusa, ale głównie po to, żeby przestać być jednym z tych ludzi. Gdy jego dzieci pytały o ciotki czy kuzynów, dostawały w skórę. Ani razu nie słyszeli określenia „Melungeon”. Ale wciąż docierały do nich wieści o ciemnoskórych zielonookich ludziach z Wirginii. Mój tata ciągle pytał, czy to prawda. Kiedy uciekł, pogniewali się z panną Betsy, więc się do siebie nie odzywali. Ona nie wiedziała, że tu wrócił, dopóki nie wysłał listu, w którym pisał, że jest w hrabstwie Lee i spodziewa się z pewną dziewczyną dziecka. Małego zielonookiego Copperheada, którego on już jednak miał nie doczekać.

[…]

Oni zajmowali się mechaniką samochodową, a ja spędzałem godzinę z panią Annie w jej pracowni plastycznej. Myślałem, że każe mi robić obrazki z owocami, ale nie. Powiedziała, że jeśli zależy mi na komiksach, to mam je rysować. Musiałem tylko używać różnych technik, żeby zobaczyć, jak działają. Pewnego dnia usiadła nieruchomo i pozwoliła, żebym narysował jej portret. Co i tak już wcześniej potajemnie robiłem. Nie zawsze nosiła długie spódnice, czasem były to wielkie baloniaste spodnie z kieszeniami pełnymi pędzli, linijek, nożyków i skrobaków. Plus hipisowskie jedzenie, na przykład batoniki zbożowe. Na długich blond włosach zawsze nosiła chustę, a w uszy wpinała wiszące kolczyki. Drobna kobietka w obszernych, zwiewnych ciuchach. W tej pracowni miała niesłychane rzeczy, akwarele, gwasze. Mogłem wypróbować je wszystkie. Kazała mi używać perspektywy, znikającego punktu i tak dalej. Dała mi schematy ludzkiego ciała do skopiowania, żebym przyswoił sobie strukturę mięśni, bo chociaż w komiksie nie ma realistycznych postaci, to pod nimi kryje się prawdziwa osoba. Na przykład czaszka i twarz. Tamten pokój, tamte godziny. Wciąż czuję ich zapach. Zabierałem się do czegoś na dobre, a tu nagle kończył się czas, trzeba było odłożyć farby i wsiąść do autobusu powrotnego do szkoły. Pierwszy raz w życiu czas tak szybko mi mijał.

[…]

W projekcie pana Armstronga o korzeniach dowiedzieliśmy się jednego: jeśli rzucisz kamieniem w hrabstwie Lee, trafisz kogoś z rodziny, kto pracował przy wydobyciu węgla. Prawie wszyscy w naszej klasie mieli pradziadków, którzy przybyli z jakiegoś kraju do pracy w kopalniach. Albo już tu byli i pracowali w kopalniach. Opowiadali historie o tym, jak wszystkie dzieci w rodzinie kończyły w kopalni pod tą samą ziemią, którą od nich kupiono. Ludzie z branży węglowej przyjechali tutaj i wykupili grunty, nawet nie wspominając o tym, że pod nimi znajduje się ukryty skarb. A potem pozostała już tylko praca. Nawet małe dzieci pchały wózki z rudą z przodka na tory. „Niski węgiel” oznaczał pracę przy pokładach wysokich na niecały metr, w ciągłym pochyleniu. Dziadkowie opowiadali głównie historie w stylu: „Ale to było zajebiste, że harowaliśmy jak woły”. Z kolei opowieści babć dotyczyły raczej tego, że jednak niezajebiste. Wypłata w podróbkach pieniędzy, które trzeba było wydawać w sklepach spółki węglowej, gdzie wszystko kosztowało dwa razy drożej. Wdychanie czarnego pyłu przez cały dzień, wykasływanie czarnych kawałków płuc przez całą noc. Mąż i synowie ginący jednego dnia po tym, jak w szybie doszło do wybuchu.

[…]

Kiedy poznajesz swoje korzenie, to problem polega na tym, że w końcu masz ochotę komuś przyłożyć, na przykład Bettinie Cook. (Nie ma bata, jej ojciec był prezesem klubu futbolowego i głównym sponsorem). Dawno, dawno temu wiedliśmy uczciwe życie, ku chwale Boga i ojczyzny. Potem świat się zmienia i nie ma już Boga, nie ma ojczyzny, ale nadal masz we krwi, że węgiel to dar boski i chcesz w to wierzyć. Ponieważ w przeciwnym razie byłby to jeszcze jeden przekręt w jebanym pociągu ściemy, który przejeżdżał przez te góry od czasu, gdy George Washington wkroczył na te tereny i kazał wyciąć nasze drzewa. Wszystko, co można było zabrać, zniknęło. Góry zostały z urwanymi łbami, rzeki są czarne. Moi pobratymcy umarli od usilnych starań albo wkrótce umrą, uzależnieni od utrzymywania się przy życiu. Nie ma tu już krwi do przelania, są tylko wojenne rany. Szaleństwo. Świat bólu, który czeka na śmierć.

[…]

Urodziłem się, by pragnąć więcej niż mogę mieć. Demonowi nie wystarczy mała zatoczka do łowienia ryb, on chce całego oceanu. A potem proszę, człowiek za burtą. Późno zrozumiałem, na czym polega problem ze mną, a być może wciąż jeszcze tego nie pojąłem. Opowiadanie tej historii ma to rozjaśnić. To choroba, wiele osób tak teraz mówi, czy to pokaleczone dusze na spotkaniach dla anonimowych narkomanów, czy lekarze w swetrach zapinanych na guziki. W porządku. Ale skąd to się wzięło, ta choroba pragnienia? Z tego, jak się urodziłem, z tych, którzy mnie ukształtowali, czy z towarzystwa, z jakim później się zadawałem? Wszyscy ostrzegają przed złym wpływem, ale do upadku doprowadzi cię właśnie to, co już w tobie siedzi. Niepokój w trzewiach, jak ogłupiałe z powodu krwawych waśni kocury grasujące w mroku pod martwym księżycem. Beznadziejne życzenia, które nie przestają cię prześladować: jakieś doskonałe słowa, które twoim zdaniem możesz komuś powiedzieć, by cię zobaczył, pokochał i został. Albo które możesz powiedzieć do lustra, z tego samego powodu. Niektórzy nigdy tak nie pragną, nie sięgają po butelkę, igłę, niebezpieczną śliczną buzię, same złe gwiazdy. Jakie słowa mogę tu napisać, by te oczy zobaczyły i uwierzyły? Dla szczęściarzy to proste. Jak mówi piosenka, oto moje światełko. Nie pozwól, by szatan je zdmuchnął. Popatrz trochę dalej w przyszłość, zobacz, co nadchodzi. Zignoruj te przeklęte kocury. Rzuć ćpanie.

[...]

Trener Winfield był jak ojciec. Oczywiście mogę tylko zgadywać, ale to on był pierwszym i jedynym mężczyzną, który dostrzegł, na co mnie stać. Nie tylko, co mogę dla niego zrobić, takich akurat nie brakowało. Ten dzieciak może ciąć mój tytoń, zarobić dla mnie dolara, zeżreć moje gówno. Z Trenerem robiliśmy wszystko na chwałę Boga i ojczyzny, ale przede wszystkim dla hrabstwa Lee. Kilka razy na łamach „Couriera” wymieniono mnie z imienia i nazwiska, bo któż nie kocha wschodzącej gwiazdy? „Od rodziny zastępczej do futbolowej sławy”. Trochę mi to uderzyło do głowy, ale Trenerowi bardziej. Jeśli przez cały czas miał mnie na oku i ciągle mnie popychał do działania, to był to jego patriotyzm. Wiedziałem, że wiele stracił. Młodą żonę, a wcześniej karierę, kiedy doznał kontuzji i spaprał sobie życie jako dzieciak niewiele starszy ode mnie. Wiedziałem, że za wcześnie kładzie się do łóżka, że popija, by się wyciszyć. Wiedziałem też, że jakiekolwiek pozytywne uczucia taki mężczyzna może jeszcze wobec kogoś żywić, on żywił je wobec mnie. Miałem więc więcej, niż na to zasługiwałem. Pani Annie, kolejny przykład. W liceum plastyka to był prawdziwy przedmiot, dla trzecio- i czwartoklasistów, ale pani Annie udzieliła mi specjalnego pozwolenia. Mogłem chodzić na jej zajęcia przez wszystkie cztery lata, jeśli tylko chciałem. Zakładając, że wytrwam tak długo. Liceum Lee to miejsce, gdzie dzieciaki takie jak my stają na życiowym rozdrożu: wchodzą po schodach wielkiego budynku z cegły i skręcają w prawo, przez frontowe drzwi do sal lekcyjnych. Albo w lewo, długim tunelem ogrodzonym metalową siatką, mijając tysiące plakatów rekrutacyjnych armii i marynarki wojennej, do szkoły zawodowej. Tam nie ma żadnych przedmiotów artystycznych, możecie mi wierzyć.

[...]

Wytrwałem tylko z jednego powodu – codziennej godziny z panią Annie. To był plus chodzenia na jej zajęcia plastyczne. Minus: konieczność dzielenia się z innymi. Jak się okazało, dla wszystkich była miła, przechadzała się po klasie i mówiła: „Ładna kompozycja”, „Podoba mi się użycie kolorów” albo przynajmniej: „Widzę, że naprawdę ciężko nad tym pracowałeś, Aidan”. Musiałem wykonać te same zadania co pozostali, elementy projektowania, rysunek liniowy i siatkowy, światłocień i walor. Rysowanie z natury. Kazała nam na zmianę pozować, tylko że w ubraniach. Nie tak jak na wcześniejszych zajęciach plastycznych. Chodziło o proporcje i takie tam, napięcie kontra ciało w spoczynku. Nie powiem, żebym się niczego nie nauczył. Farby olejne, wszystkie te kolory pigmentów o nazwach jak w motoryzacji: tytan, kadm, kobalt. W ramach pracy domowej malowaliśmy martwe natury. Angus podsuwała mi świetne pomysły, na przykład „Sztuczna szczęka w salaterce”. Komiksy musiałem rysować w wolnym czasie.

[...]

Bardzo się ucieszyli z naszego przyjazdu i przygotowali ucztę. Pan Dick pokazał mi latawiec, który nie był jeszcze gotowy do startu. Panna Betsy chciała porozmawiać o naszej przyszłości i posadziła nas u siebie w salonie, gdzie dogorywały stare meble. Angus poszła na pierwszy ogień, bo była starsza i chodziła do przedostatniej klasy, a zdaniem panny Betsy to najwyższy czas, by pomyśleć o studiach. Angus stwierdziła, że jak najbardziej się wybiera i będzie studiować psychologię albo socjologię, a ja nawet nie wiedziałem, co to takiego. Co i tak nie miało znaczenia, liczyło się tylko to, że Angus nie zamierzała zostać w Jonesville. Nie żeby składała jakieś obietnice, ale poczułem się zdradzony. Opuszczała nas. A co z Trenerem? Więc zdążyłem się już zdenerwować, zanim nadeszła moja kolej, by opowiedzieć pannie Betsy o swojej przyszłości. Na dodatek nigdy dotąd się nad tym nie zastanawiałem, co najwyżej liczyłem na to, że jeszcze pożyję. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to żeby spróbować postarać się o stypendium futbolowe na studia. Pani Betsy powiedziała to samo co zawsze: „Pod warunkiem, że sport nie będzie przeszkadzał ci w nauce”. Nie rozumiała, że w przypadku stypendium futbolowego sport w zasadzie odgrywa główną rolę. Nie sprzeciwiała się jednak. Stwierdziła, że trzeba w pewnym momencie wyjechać z hrabstwa Lee i „zobaczyć trochę świata”.

[...]

Odkąd przestałem być dzieckiem, lato oznaczało dla mnie wyłącznie gównianą robotę do odfajkowania. Tak samo jak w szkole. Ale kiedy zamieszkałem z Trenerem, lato wróciło. Znowu byłem dzieciakiem, w tym sensie, że ktoś inny zajmował się trudniejszymi sprawami, jak płacenie rachunków i tak dalej. Powinienem być wdzięczny i nie wiem, dlaczego nie byłem, może przez to, że dorasta się tylko w jedną stronę. Nie da się wepchnąć dziecka z powrotem tam, skąd przyszło i zacząć od nowa. Owszem, dziękowałem. Cały czas. Mattie Kate za to, że mnie karmiła, Angus, że woziła mnie w różne miejsca, Trenerowi za każdą pierdołę. Dziękowałem, ale jednocześnie myślałem, gdzie schować zioło, jak wymigać się od odrabiania lekcji, kim on jest, żeby mi zabronić jazdy z kumplami w sobotni wieczór, nie jestem przecież dzieckiem, do cholery. Tego lata chciałem mieć pracę i własne pieniądze. Trener stwierdził, żebym się nie wydurniał, tylko powiedział mu, czego chcę, a on się tym zajmie. Na tym polegał właśnie cały mój problem, że musiałem prosić. Kazał pamiętać, że obóz futbolowy zaczyna się w lipcu. Czyli za dwa miesiące. Rzadko naciskałem na Trenera, ale tym razem to zrobiłem. Popytał więc i dowiedział się, że brat trenera Briggsa, który prowadził sklep z artykułami rolniczymi w Pennington, potrzebował tam kogoś na już. Zdaniem Briggsa miałem tę robotę w kieszeni, bo jego brat przejął całkowitą kontrolę nad sklepem po tym, jak właściciel dostał zawału. Potrzebowali dodatkowej pary rąk i mięśni do ładowania worków z paszą na ciężarówki. Mięśnie miałem, a poza tym skończyłem już piętnaście lat, więc mogłem pracować legalnie. Trener wypełnił kilka formularzy i zacząłem dzień po zakończeniu szkoły. Siedem dolców za godzinę, żeby odłożyć na auto.

[...]

Pojechaliśmy oczywiście do Pennington Gap. Ponieważ, spójrzmy prawdzie w oczy, jazda po Jonesville to mały pikuś, cała główna ulica to góra dwa kilometry. Ulica Federal w Norton ma swoje plusy i minusy. Ale w Pennington przejeżdża się przez całe miasto ulicą Morgan, a następnie wykręca i wraca Joslyn, robiąc gigantyczne koło, po którym samochody poruszają się tak wolno, że okrążenie może zająć godzinę. Na piechotę byłoby szybciej. Szyby w autach są opuszczone, ciała zwisają na zewnątrz, toczą się rozmowy. Flirty odbywają się między pojazdami albo między pojazdem a osobą postronną. Wiele dziewcząt kręciło się zwykle przed kinem albo na zakręcie przy pralni chemicznej, przycupnięte w jednym miejscu, skąd obserwowały widowisko. Niektóre przynosiły krzesła ogrodowe. Chciały mieć lepszy widok, a poza tym w samochodzie mało kto by zobaczył ich stylówy, jeśli na tym polegał główny atut. Nie tylko ciuchy jako takie, ale... No wiecie. To, jak leżały.

[...]

Dopiero kiedy Rose wsiadła z powrotem, zauważyłem bliznę biegnącą po lewej stronie jej ust. Ciągnęła się przez obie wargi, przez co układały się w coś w rodzaju szyderczego grymasu. Nosiła mocny makijaż, bardzo kryjący, z wyraźnym odcięciem koloru w miejscu, gdzie twarz styka się z szyją. Pewnie ze względu na bliznę, ale tak naprawdę nie dało się jej ukryć. Zastanawiałem się, jak to jest. Dla facetów to po prostu rany wojenne. Nasz obrońca Davy miał sporą szramę na czole, bo jako maluch bawił się na podjeździe, a jego tata przejechał go samochodem. Davy spoko sobie radził z dziewczynami, w zasadzie to przyciągał laski jak magnes. Ale czy dziewczynę taką jak Rose ta blizna wykluczała z wyścigu? Albo plasowała ją gdzieś pośrodku stawki, więc Rose mogła całe życie próbować szczęścia z Szybkim Frontem, ale i tak była skazana na porażkę? Nie znałem zasad. Coś się działo między tą dwójką, ale to nie była miłość. Nie mój problem. Żyłem życiem, na które od zawsze czekałem. Od czasu do czasu Misiek przełaził z maski lariata na inny samochód, kładł się na dachu i wsadzał głowę przez okno, żeby pogadać z kierowcą. Czasami ktoś podawał mu skręta, a on zaciągał się kilka razy, po czym wracał na naszą maskę i wręczał jointa Szybkiemu. Przekazywaliśmy go sobie z rąk do rąk, aż w końcu oddałem go Miśkowi przez okno. Słońce wisiało nisko nad górami jak wielki czerwony cycek, światła płonęły zielenią i czerwienią na szklanych witrynach sklepów, dziewczyny pochylały ku sobie piękne twarze, skrywając tajemnice, ich ciała pełne słodyczy, fordy i chevrolety płynęły jak rzeka. Tak to się robi, pomyślałem, a ja właśnie to robię. Jeżdżę po głównej.

[...]

Wszyscy radośnie wiwatowali, jakby wygłosiła przemówienie wszech czasów. Odwróciła się i poszła w stronę domu, machając ręką – nie miała do nikogo pretensji, po prostu była sobą. Nie zdążyłem się jeszcze z nią przywitać, więc przedarłem się przez tłum do domu. W środku było niemal równie tłoczno co na zewnątrz, głównie za sprawą rodziny Peggotów. Ciotki stały jedna przy drugiej w kuchni jak papierosy w paczce, wujkowie porozkładali się na meblach jak niedopałki w popielniczce. Ruby zawsze można było znaleźć w kłębach dymu, z włosami spryskanymi lakierem tak obficie, że stwarzały umiarkowane zagrożenie pożarowe, a tym razem miała na sobie w dodatku top zrobiony z bandany, który zapewne sprawiał, że jej dzieci skręcały się ze wstydu. Dawne królowe balu nie umierają nigdy. Stała razem z June, Maggotem i Emmy, a także, z czego dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, z Hammerem, który był z Emmy. Powtarzam, był tam z nią. Obejmował ją ramieniem. Faktycznie wyglądał jak ryba, która połknęła przynętę. Podszedłem do niego, rzucając Maggotowi pytające spojrzenie i zastanawiając się, co, do jasnej cholery, mnie ominęło.

[...]

Jedno spojrzenie na nią i już po mnie, przepadłem. Taka jest prawda, to było od pierwszego wejrzenia. Wpadłem głęboko w jakiś lśniący sen i gdyby ktoś rzucił mi linę, co w końcu kilku zrobiło, za żadne pieniądze bym się po niej nie wspiął. Niektórzy mówią, że to uzależnienie. Inni, że miłość. Cienka granica.

[...]

Ostatecznie nawet się nie zbliżyłem do jej taty. Otworzyłem drzwi samochodu, a z ganku prosto wypadło na mnie coś jak brudny mop z paszczą pełną zębów i naprowadzaniem termicznym. Dori tylko się roześmiała i zawołała: „Jip, ty łajzo, jak ty się zachowujesz?” – a potem wzięła go na ręce, pocałowała w tę paskudną zębatą mordę i zaczęła mnie przekonywać, jaki to z Jipa kochany słodziak. Niewiarygodne. Uznałem, że poczekam w samochodzie. Resztę pamiętam jak przez mgłę. Wkurza mnie to. Przez tabletki, alkohol, przez to, że jestem debilem, przez wszystko powyższe, ta niesamowita noc to zamknięty dom, do którego muszę zaglądać z zewnątrz, przez okna. Przypominam sobie, jak kierowałem autem z ramionami dookoła niej, a ona wciskała gaz i hamulec, syjamscy kierowcy. Jak się z tego śmialiśmy. I gdzie zaparkowaliśmy, w jakimś przypadkowym miejscu, na szutrowej drodze na szczycie wzniesienia, która kończyła się bramą z siatki. Poniżej – zniszczona dolina i schodkowe wyrobisko starej kopalni, obsadzone rekultywacyjnymi drzewami w rzędach, jak kropki po kępkach włosów oskalpowanej lalki. Księżyc świecił jasno i mocno, jego blask odbijał się w kwasowych sadzawkach w kształcie fasoli i sprawiał, że wyglądały pięknie. Byłem strasznie spięty, w końcu nerwy to dla mnie chleb powszedni. Ale trochę mi przeszło, gdy Dori powiedziała, że dla niej to też pierwszy raz. Że czekała z tym na mnie. Już to wystarczyłoby mi na całe życie, nawet gdyby jutro mnie rzuciła. A przynajmniej tak mi się wydawało. Aż do jej niespodzianki. Po wszystkim to właśnie takie wstrząsy zostają z tobą na zawsze, gdy cała reszta rozpływa się w powietrzu. Wciąż widzę, jak to mówi, z twarzą rozjaśnioną światłem księżyca.

[...]

Podniósł kamień i rzucił nim z taką siłą, że usłyszeliśmy, jak uderza w jawor na drugim brzegu. Trzask, przypadkowe trafienie. A potem, niech to szlag. Maggot zaczął płakać. Oddychał ciężko, jakby krzyczał bez dźwięku. Bałem się go dotknąć. Po prostu siedziałem tam i żałowałem, że nie mogę odzyskać dla niego czegoś z dzieciństwa, kiedy ludzie tyle nam odpuszczali. Pan Peg, mój Boże. Ten to miał cierpliwość Hioba. Zabierał nas na ryby i raz po raz odkładał wędkę, żeby nas ratować, kiedy zarzuciliśmy żyłkę na drzewo albo zahaczyliśmy o dno. Pan Peg zakładał nam na haczyki robaki, których Maggot brzydził się tknąć. Możliwe, że Maggot nienawidził wędkarstwa. Gdybym o tym wtedy wiedział, nie pozwoliłbym mu się wygadać z obawy, że pan Peg przestanie nas zabierać. Teraz patrzyłem, jak zalewa się łzami i nie miałem pojęcia, jakie moce mogłyby go uratować. Pan Peg umarł tamtej nocy. Stary człowiek odszedł wraz z odpływem, gdy pod jego ciałem, łóżkiem, aparatem tlenowym i podłogą odbywało się długie czuwanie pośród przykrytych potraw i papierosowego dymu na podwórku. Rano pani Peggot i jej siostra umyły zmarłego i obcięły mu włosy. Potem zadzwoniły do domu pogrzebowego, żeby po niego przyjechali. Maggot nie poszedł się z nim pożegnać. Zostaliśmy tam nad potokiem do czasu, aż przeklęty księżyc poszedł spać. Powodem, dla którego mieszkał teraz u June, była awantura, jaką urządzili sobie z panem Pegiem. Ostatnia ich rozmowa sprowadzała się do wzajemnego posyłania się do diabła. Maggot powiedział, że w połowie jest mu przykro z tego powodu, a w drugiej połowie nie, więc teraz na zawsze pozostanie podzielony na dwie części. Gdybym wiedział, że to ostatnia szansa, może bym go zaciągnął na te schody. Mogłem się bardziej postarać. Pan Peg stanowił najlepszą część marnego losu Maggota. Mojego zresztą też.

[...]

Nabożeństwo było całkiem inne niż u mamy. Ten pastor znał pana Pega. Opowiadał o nim różne historie i wszyscy w tym uczestniczyli. Nie zatrzaskiwali drzwi swoich serc przed nieszczęsną zmarłą osobą, ale śmiali się i płakali nad życiem. Chłopięce wybryki, jak przemycenie cielaka do szkoły i zamknięcie go na noc w gabinecie dyrektora. Przewodzenie grupie chłopców, którzy strzelali z procy kulkami szkarłatki w tylną ścianę tego kościoła, zostawiając na białej elewacji czerwone plamy, które wyglądały jak dziury po kulach. A potem przewodzenie grupie chłopców, którzy musieli odmalować cały kościół. I dorosłe wybryki, jak wtedy, gdy pan Peg i ojciec pastora wywrócili łódkę na jeziorze Carr Fork, a potem każdy z nich twierdził, że uratował tego drugiego przed utonięciem. Innym razem pan Peg rzeczywiście ocalił życie mężczyźnie, bez dwóch zdań, gdy kastrowali razem byki. Nic o tym nie wiedziałem. Uratowaną osobą był dziadek Donnamarie. Całe kazanie dotyczyło tego, jak ludzie łączą się ze sobą na różne sposoby, widzialne i niewidzialne, i że pan Peg splótł mnóstwo węzłów w wielkiej sieci, która nas wszystkich trzyma razem. Innymi słowy, nie żyje, ale wciąż tu jest. To mnie najbardziej dobiło. Na pogrzebie mamy trumna się zamknęła i tyle, już po niej. Obowiązek pamiętania o tym, co było w niej dobrego, o ile w ogóle coś było, w całości spadł na mnie, a ja byłem za bardzo wkurzony, by cokolwiek z tym zrobić. Wyśmiewałem się nawet z jej tańca. A to była chyba mama w najlepszym wydaniu.

[...]

Większość czasu poświęcaliśmy opiece nad jej ojcem, Vesterem, w ich wiejskim domu, w którym śmierdziało gazem z piecyka i pieluchami dla dorosłych. Niezbyt seksowne. Jip wpadał w szał za każdym razem, gdy wchodziłem do środka, przywierał do linoleum jak dywanik ze szczurzej skóry, a jego czarne, świdrujące oczka rzucały mordercze spojrzenia. Łóżko szpitalne Vestera znajdowało się w pokoju od frontu, więc mógł obserwować odwiedzających, niestety nielicznych. Kilka razy w tygodniu przyjeżdżała do nich pielęgniarka i zajmowała się sprawami, z którymi Dori nie mogła sobie poradzić, cewnikowaniem i tak dalej, a Dori zagadywała ją jak szalona, bo czuła się strasznie samotna. Przez większość czasu musiała sama zadbać o wszystko, nawet obcinać tacie włosy. Powiedziała, że po tym, jak Vester zachorował, znajomi zostawili ją na pastwę losu. Nie mogła zostać w szkole, jeżdżenie do różnych lekarzy specjalistów zajmowało jej całe dnie. Na tym etapie te jazdy stanowiły chyba najlepszą część jej życia. Trąbiła klaksonem za każdym razem, gdy przekraczali granicę stanu, przeżywając wielką przygodę. Jeśli musiała wyskoczyć po zakupy, pozwalała mi się nim opiekować, co polegało głównie na pilnowaniu, by rurki z tlenem nie wypadły mu z nosa. Chciał, żebym siedział przy nim i słuchał historii jego życia. Atak serca to najmniejsze z jego nieszczęść. Zastanawiałem się nad jego wiekiem, jak to możliwe, że taki dziadek był ojcem Dori, a okazało się, że wziął sobie o dziesięć lat młodszą żonę. Ale też nie był tak stary, na jakiego wyglądał. Pięćdziesiąt jeden lat. Przed zwolnieniami pracował w kopalni, nie jako górnik, ale jako konserwator w przygotowalni, przy ścianie wydobywczej, nie bardzo wiedziałem, co to znaczy. Miał kontakt z pyłem węglowym i azbestem. Mówił, że wracał do domu cały w białych włoskach, jak po strzyżeniu. Zrzucał kombinezon na podłogę w kuchni przy pralce i nie myślał o tym więcej, bo nikt mu nic na ten temat nie mówił. Po tym, jak zachorował na płuca, dostali odszkodowanie za azbest, dzięki czemu razem z bratem założyli sklep rolniczy. Ale teraz ten brat nie żył, on prawie też, więc nie myśl, że za pieniądze odkupisz sobie życie – tak mi poradził.

[...]

Maggot przykucnął, zginając długie nogi i opierając łokcie na kolanach niczym modliszka, z naburmuszoną miną. Widać było, że już to wcześniej robili, wychodzili razem potańczyć. Emmy na pewno postawiła mu wymagania. Wyglądali teraz jak filmowa para, on prowadził, Emmy podążała, plecy miała wygięte w łuk, uśmiechała się do niego. Na tylnej kieszeni jego spodni odznaczał się zarys grubego portfela. Okrążyli plażę, a potem Szybki chwycił ją w pasie i postawił na jednym ze słupków ogrodzenia z liny. Emmy uniosła zaciśnięte dłonie nad głowę i stała tak, balansując na tle jasnego księżyca, który wschodził za nią pomiędzy czarnymi sosnami. Wyglądała idealnie. Jak kościelna wieża.

[...]

Vester zmarł pod sam koniec zimy. W kwietniu, miesiącu, w którym cały ten pożałowania godny świat modli się o wybawienie, derenie i judaszowce pięknie kwitną na poboczach dróg, a nowe zielone liście rozświetlają górskie zbocza. Potem przychodzi późny przymrozek i wszystko robi się czarne, a każdy owoc ginie w zarodku. Kto wie, może to i odpowiedni czas na śmierć. Kiedy nie wierzysz już w wybawienie. To nie pierwszy zmarły, jakiego znałem, podobnie jak Dori. Ale nic nie wskazywało na to, by miała się z tym pogodzić. Nie przestawała płakać i zamartwiać się, czy przypadkiem go nie przedawkowała. Pielęgniarki zostawiły tyle na jej głowie, plastry z morfiną i fentanylem oraz tabletki, które musiała rozgniatać i podawać mu w zakraplaczu. Nic nie było jej winą, a już najmniej burza śnieżna, która odcięła prąd. Przez telefon mówiła roztrzęsionym i rozgorączkowanym głosem, że zasnęła i obudziła się, gdy w domu panował mróz, przestał działać aparat tlenowy i nie mogła go uruchomić. Powiedziałem jej, żeby się rozłączyła i zadzwoniła po karetkę, ale on już nie żył. Powinienem tam z nią być. Pogrzeb był taki jak u mamy, pod każdym złym względem. Jakaś ciotka Fred z córką przyjechała z Newport News, żeby przejąć dowodzenie. W jakim stanie leży Newport News, nie mieliśmy pojęcia, ale brzmiało to jak marka papierosów. Dori ledwo znała tych ludzi. Rozejrzeli się po domu, zadarli nosy i zameldowali się w hotelu Best Western. Kościół, pieśni, ubranie do trumny – o wszystkim zadecydowała ciotka Fred. Córka, która poświęciła życie, by wozić go do lekarzy i karmić łyżeczką, nie miała nic do powiedzenia. Przepłakała całe nabożeństwo. Zamknęli trumnę i złożyli go w ziemi, a ja musiałem mocno ją trzymać, żeby nie wczołgała się tam razem z nim. Przez kolejne tygodnie codziennie siadała na jego błotnistym grobie. Wstyd mi to mówić. Byłem zazdrosny o martwego faceta.

[...]

Najtrudniejszym momentem każdego dnia było rozstanie z Dori i powrót do domu Trenera. Ale zasady obowiązywały, a U-Haul szukał pretekstu, żeby się mnie pozbyć, więc przez większość marca i kwietnia nocowałem tam dla zachowania pozorów. Ale po śmierci Vestera nie miałem już serca zostawiać Dori. Nigdy dotąd nie mieszkała sama. Jak się patrzyło na tę świętą osobę, która opiekowała się chorym, to człowiek w życiu by się nie domyślił, że pod tym wszystkim kryje się kompletne dziecko. W sypialni miała pełno pluszaków, a tata niczego jej nie odmawiał. I to od najmłodszych lat, począwszy od śmierci jej mamy. Wrotki, sukienka księżniczki, koń na dachu, od czasu do czasu tabletka na uspokojenie, czego tylko Dori zapragnęła, Dori dostawała. Okazuje się, że Jip wziął się od jakiejś starszej pani, która nosiła go jako szczeniaka w torebce z krokodyla w labiryncie strachów w wesołym miasteczku. Dori miała wtedy osiem czy dziewięć lat. Zobaczyła tę puchatą główkę i zaczęła płakać, że chce mieć i psa, i torebkę. Nie przestała, aż tata wręczył tej babce dwieście dolców i wrócili do domu ze szczeniakiem w krokodylej torebce. Zaczynałem rozumieć Dori. Próbowałem jej wytłumaczyć, na czym polegają moje obowiązki, jeśli chodzi o Trenera i moją babcię, i co mogę stracić, jeśli się stamtąd wyniosę. O swojej przyszłości i tak dalej. Dori tylko mrugała smutnymi oczami i pytała, dlaczego już jej nie kocham.

[...]

Ale Dori miała osiemnaście lat, więc była dorosła, niezależnie od tego, czy umiała obsługiwać kuchenkę, czy nie. Ludzie różnie do tego podchodzą. Niektórzy pochowali już oboje rodziców, inni mają własne dzieci. Niektórzy pewnie osiągają ten wiek, nie podejmując wcześniej pracy, nie głodując ani nie oglądając niczyjej śmierci. Nie ma żadnego egzaminu. Nadchodzi dzień, w którym wręczają ci podręcznik z nowymi zasadami. Dori mieszkała we własnym domu z plastikowym koniem na dachu i swoim nazwiskiem na akcie notarialnym, a ja też mogłem tam mieszkać, gdybym zechciał. Panna Betsy roztaczała ponure wizje mojego upadku z urwiska dorosłości bez żadnych czeków na utrzymanie, które by mnie uratowały. Jakby to było takie straszne. Dla wspinacza każda góra to pikuś, odparłem wtedy, żadna to dla mnie nowość. Całe życie to robiłem.

[...]

Tommy pokazał mi, jak przepuszczać kolumny wydruku przez gorące wałki woskowe i pomagać mu przy naklejaniu ich na strony. Wszystko odbywało się na dużym nachylonym stole z lampą w środku. Niebieskie znaki ołówkiem pokazywały, gdzie wszystko ustawić. W całym pomieszczeniu pachniało gorącym woskiem. Wszędzie walały się ścinki papieru z woskiem, przyklejały się do butów i grzbietów dłoni, jak u dziecka zajadającego się płatkami śniadaniowymi. Taki właśnie nieziemski bałagan musiał sprzątać Tommy. Szczerze mówiąc, to dzięki niemu wszystko tam jakoś działało. Zacząłem przychodzić z nudów, ale on naprawdę potrzebował pomocy. Zaproponował, że zapłaci mi ze swojej pensji, ale powiedziałem: „Jezu, Tommy, musisz przestać być taki miły dla ludzi”. Wciąż miałem jego koszulkę. Pewnego wieczoru zastałem Tommy’ego wyrywającego sobie włosy z głowy, bo potrzebował klipartu, którego nie mógł znaleźć. Miał reklamę komisu chevroleta, a w książce o motoryzacji zostały same holowniki, fordy i jebany volkswagen garbus. Powiedziałem: „Słuchaj, ja ci po prostu narysuję to cholerne silverado”. I wyszło mi zajebiście. Dodałem taki gwiezdny odblask na zderzaku. Tak to się zaczęło: klipartowy Demon. Potrafiłem zrobić prawie wszystko. „Lee Courier” zyskał całkiem nowy styl w reklamach, i chyba nie przeszło to niezauważone. Tommy stwierdził, że jestem cudowną maszynką do grafiki. Powiedziałem mu, że jeśli kiedyś będzie wyprzedaż szkieletów, zostawię to jemu.

[...]

Ogromna kłótnia. Po co się do niej wprowadziłem, skoro ciągle mnie nie ma? Strzeliła focha, zaaplikowała sobie pół plastra morfiny i to by było na tyle, Dori bez odbioru. Sam sobie pościeliłem to cierniste łoże i musiałem porozmawiać z kimś przyjaznym, ale takim, który nie powie ci, że masz się zamknąć i grzecznie w tym łożu leżeć. Angus zaczęła studia w lokalnym college’u, a potem miała wyruszyć na podbój wyższych lig, więc dni naszej przyjaźni były policzone. Postanowiłem spieniężyć środki, zanim wygasną. Powiedziała, że pewnie, spotkajmy się na Żuloskwerku, jak nazywaliśmy mały park w Jonesville. Znajdowały się tam pomnik weterana wojennego, wiata piknikowa i prowadzące donikąd schody. Sosnowy zagajnik. Pewnego razu zaskoczyliśmy gościa, który spał tam z całym swoim doczesnym dobytkiem w torbie z Walmartu. Żuloskwerek. W tamtych czasach nasza mała wyobraźnia szalała. Obudziliśmy typa z bezpiecznej odległości.

[...]

Angus odparła, że niestety jest gorzej. U-Haul rozpowiadał, że ja też brałem udział w skandalu i byłem naocznym świadkiem schadzki kochanków w domu June Peggot na imprezie z okazji Czwartego Lipca. Jeśli ktoś nie wierzył U-Haulowi, miał zapytać mnie. Przednie zęby U-Haula prosiły się o randkę z tylną ścianą jego czaszki. Zapytałem Angus, czy kiedykolwiek próbował się do niej dobierać, a ona zrobiła wielkie oczy. Ale ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła.

[...]

Powiedziała, że do lat sześćdziesiątych istniały przepisy zabraniające Czarnym i białym zawierania małżeństw. Czyli zanim jeszcze którekolwiek z nas się urodziło, łącznie z nią i panem Armstrongiem, ale nastawienie pozostało. W tych okolicach pewne żałosne jednostki uważają przynależność do białych za ostatni atut, którego jeszcze im nie zniszczono ani nie odebrano. Zastanawiałem się, czy te prawa dotyczyły moich pobratymców, kiedy robili melungeońskie dzieci, czy też może mieszkaliśmy na takim odludziu, że wyższe sfery miały nas w dupie. Odwieczna historia, kto na kogo patrzy z góry i z jakiego powodu. Powiedziałem jej, że pan Armstrong był najlepszy w całej siódmej klasie. Mówiłem o tym, jak dzieciaki zawsze próbowały mu dopiec, ale kończyły w jego drużynie. Wiedziała o tym. To nie dzieci stanowią problem. Tylko rodzice. Istnieje cały klub nienawistników Armstronga, który działa niemal jako grupa zadaniowa komitetu rodzicielskiego. Nie przyznają się do uprzedzeń, więc chcą go zwolnić za to, że jest ponoć komunistą. Jakby w ogóle wiedzieli, co to znaczy komunista! Stwierdziłem, że pewnie boją się idei, które on mógłby nam przekazać. Uśmiechnęła się. Niewiarygodne. Nauczyciel, który przekazuje dzieciom idee.

[...]

Zaśmiała mi się w twarz. Damon. Znam twoje rysunki tak, jak inni nauczyciele znają twoje pismo. Dlaczego, u licha, nie podpiszesz się własnym nazwiskiem pod tymi komiksami? Chciałem, żeby już sobie poszła, żeby wysiadła z mojej impali [model Chevroleta – przyp. aut.]. Ale ona tkwiła, na wpół w środku, na wpół na zewnątrz i czekała.  Drukują je w gazecie – odezwałem się w końcu. Wszyscy mogą zobaczyć. Jeśli są okropne, nie chcę, żeby ludzie mówili, że to ja. A jeśli nie są, to by znaczyło, że się przechwalam. Na litość boską. To twoja praca. Czy to przechwałki, jeśli facet w warsztacie dobrze naprawi ci silnik, a potem wystawi za to rachunek? Powiedziałem jej, że nie widzę związku. Wsiadła z powrotem do samochodu. Nikt inny ci tego nie powie. Ale sztuka to praca. Ludzie dostają pieniądze dokładnie za to, co ty robisz. Starsi od ciebie, mniej utalentowani i z bardzo oklepaną fabułą. Podziękowałem jej, ale wyjaśniłem, że mój komiks to małe piwo. Kogo poza tą okolicą obchodzi super-bohater, który został w Smallville? Nie byłabym taka pewna, że nikogo – odparła. Jesteśmy my, jest Wirginia Zachodnia, Kentucky. I Tennessee. Nie jesteśmy żadnym piwem ani małym, ani dużym. Powiedziała, że jeśli tak bardzo chcę być dorosłym mężczyzną, powinienem przestać myśleć jak piwo.

[...]

Zapytałem pana Armstronga, jak się sprawy mają w gimnazjum w Jonesville, a on odparł, że jak zwykle, sika na płonący wrak. Na takie ćwiczenia językowe nie pozwalał nam na lekcjach. Byłem lekko upalony, ale starałem się nie dać tego po sobie poznać i traktować ich jak ludzi, a nie nauczycieli. Oni nie traktowali mnie jak dzieciaka. Zaczęliśmy rozmawiać o tym, dlaczego kuratorium chce go zwolnić. Zapytałem, czy to ludzie z kompanii węglowej są na niego wściekli za to, że zdemaskował ich przykrywkę, jeśli chodzi o wyprowadzenie wszystkich innych firm z miasta i utrzymywanie szkół w fatalnym stanie, żebyśmy byli za głupi na obronę. Odwrócił głowę na bok i zrobił komediową minę w stylu „O cholera”, a pani Annie uniosła ręce i potrząsnęła nimi w powietrzu. Ci dwoje świetnie się bawili. Z kompletnie pokerową miną odparł, że nie przypomina sobie, by mówił coś takiego na zajęciach. On może zarobić więcej, grając na banjo – powiedziała pani Annie. Trzymają go w tej szkole tylko po to, żeby zrobić mu na złość.

[...]

Byłem samotny, ot co. Tommy mnie wtedy ocalił, bo był najciekawszym gościem, z jakim człowiek miał okazję porozmawiać. Wciąż czytał, jakby miał przed sobą otwarty bufet bez żadnych ograniczeń. Już nie-dziecięce historyjki, teraz były to napływające wiadomości. „Courier” zamieszczał toksyczne lokalne artykuły, ku wielkiemu niezadowoleniu Tommy’ego, ale cała reszta szła jego zdaniem na zmarnowanie, chyba że ktoś je wydrukował i przeczytał. Tornado w Alabamie, wojna w Iraku, toyota na trzecim miejscu najczęściej kupowanych w USA samochodów. Przestrzeń kosmiczna, bardzo go to interesowało. Powiedział, że za czterysta milionów dolarów budują pojazd, który poleci na Marsa. Niby mu nie wierzyłem, ale jednak. To, co ludzie robią z pieniędzmi, jeśli je mają, to dwa różne wszechświaty. Ich i nasz.

[...]

Jedyne słowo, jakie mam na określenie siebie przez większość czasu spędzonego na tym padole, to „głupi”. Ale to nie głupota sprawia, że ptak lata ani że konik polny pociera nóżkami o siebie i śpiewa. To natura. Ćpun wzbija się do lotu. Ten cukier w komórkach mózgowych powoduje, że wszelkie inne cele znikają. Możesz myśleć, że to ty decydujesz. Możesz tak myśleć godzinami, przez cały dzień, aż zegar się zatrzyma i człowiek, którym byłeś, zostaje wywleczony przez dowolną dziurę, jaką znajdzie diabeł. Wyciągnij wnioski, stań na nogi. Powalą cię z powrotem.

[...]

Potem, gdzieś w okolicach Tennessee, June zaczęła mówić. Cicho, powoli. Wkrótce będę musiał myśleć o własnym dziecku. Powiedziała, że tak samo rozmawiała z moją mamą przed moimi narodzinami. Przyjaźniły się. Nie miałem o tym pojęcia. To właśnie dzięki June Peggotowie przygarnęli ją do przyczepy. Mieszkały tam razem przez krótki czas, aż June wyprowadziła się z Emmy, a ja się urodziłem. June znała też mojego tatę. Powiedziała, że nie dało się ich znać osobno, że byli nierozłączni. Zapytałem, jaki on właściwie był. Odparła, że dokładnie taki jak ja. Z wyglądu, w słowach i czynach. Piękny mężczyzna, który miał zbyt wielkie serce i nie zasługiwał na to, co życie mu zgotowało. To nie brzmiało jak ja. Więc pewnie nic z tego nie było prawdą. Zapytałem ją, jak umarł. Zmarszczyła brwi. Sprawdzasz mnie? Czy naprawdę nie wiesz? Za daleko zaszedłem, żeby teraz cokolwiek udawać. Powiedziałem jej, że wiem tylko, że to było Czwartego Lipca, w Diabelskiej Wannie, i to wszystko. Z tego, co mówiła June, utonął albo skręcił kark. Pewnie jedno i drugie naraz, bo skoczył do wody z wysokiego brzegu. Zapytałem ją, dlaczego tak się stało. Odparła, że podobno był pijany albo się popisywał, ale mama przysięgała, że to jej wina, bo tak się spieszył, żeby do niej dotrzeć. Weszła do wody, nie wiedząc, jak tam jest głęboko. Nie umiała pływać.

[...]

To było w kwietniu, niecały rok po śmierci Vestera i potoczyło się tak, jak się wcześniej spodziewałem. Wróciłem do domu i ją znalazłem. Wczesny wieczór, nie zapadł jeszcze zmrok. Cholerny kwiecień, jak dla mnie, mógłby zniknąć z kalendarza. Listopad też. Urodziny, Boże Narodzenie, przednówek, przedwiośnie, a nawet sezon futbolowy. Prędzej czy później wszystko, co kiedykolwiek się kochało, obraca się i nas oślepia. Zadziwiające jest to, że można zacząć życie z niczym, skończyć z niczym, a pomiędzy jednym a drugim tak wiele stracić. Na początku prawie nic nie czułem, kiedy ją myłem i doprowadzałem do porządku, jak już tyle razy wcześniej. A potem dom, sprzątanie po niej syfu i strzykawek. Chowanie różnych rzeczy, zanim do kogokolwiek zadzwonię. A niewiele było takich osób. Thelmie skończyły się powody, by się z nią zadawać. Jak wszystkim innym. Nie chciałem znów oglądać tej ciotki, ale sanitariusze powiedzieli, że muszą skontaktować się z najbliższą rodziną, więc przekazałem im komórkę Dori. Ciotka Fred była na liście kontaktów. Najpierw wykasowałem kilka innych numerów, ale nikt nie przejmował się tropieniem tajemnic. Kolejne przedawkowanie w hrabstwie Lee. Było ich już setki.

[...]

Poczucie winy, ciekawość, kto wie, co skłania ludzi do oglądania zmarłych. Ten pogrzeb był kompletnie bez sensu, nie rozumiałem, jakie to ma znaczenie. Zrobiłem już dla Dori wszystko, co mogłem, a to i tak nic nie dało. Widok Angus mocno mnie zaskoczył. Podeszła do mnie, gdy wchodziłem do kościoła i w zasadzie kierowała mną jak ślepcem przez cały dzień. Nad grobem wszyscy czekaliśmy ponad godzinę, bo ciotka Fred i Tonto się zgubili. Jakieś sześć kilometrów od kościoła do cmentarza, a oni się zgubili. Przyjechali tam już rok wcześniej na pogrzeb Vestera, ale wtedy ja prowadziłem. Tym razem byli zdani na siebie i nie zawracali sobie głowy wskazówkami, które im dałem, bo, jak twierdzili, mieli nawigację w telefonie. Ale jak się wjedzie na te bezdroża, to taki gadżet prędzej czy później się wykrzacza.

[...]

Odparłem, że wiem, moje życie to nie ich problem. Zaprotestowała, twierdząc, że Trener to nadal mój formalny opiekun. Czy to fair przydzielać mi zapijaczonego opiekuna? Powiedziałem, żeby dodała to do listy. Ale widziałem, że się zaczyna denerwować. Zrobiła te wszystkie nowe plany na życie przez ostatnie kilka tygodni, kiedy jeszcze ciągle byłem z Dori. Teraz musiała to przemyśleć. „Niepotrzebnie”, stwierdziłem. Zapytała, gdzie będę mieszkał. Odparłem, że coś wymyślę. Nie czułem do niej złości. W ogóle nic nie czułem. Rozumiałem, co chciała powiedzieć, że nadal jesteśmy rodziną. Ale ja po prostu tego nie czułem. Miała na sobie mały czarny kapelusz z woalką, który podarowałem jej na pierwsze święta. Żartowała wtedy, że zasłynie w całym hrabstwie jako lisica pogrzebowa. No dzięki, Panie Boże. Przedni żart. Wróciliśmy w samą porę na złożenie trumny do grobu. Thelma należała do nielicznych osób, które tam jeszcze zostały. Była miła i mnie wyściskała. Ale w sumie poza Angus mało kto z zebranych zwracał na mnie uwagę. Kilkoro zapytało, czy znałem zmarłą.

[...]

Nie jestem pewien, ile nocy spałem w samochodzie, zanim Maggot mnie wytropił. Mieszkał teraz z panią Peggot. Chłopak poniewierał się w swoim czasie po różnych miejscach, ale nigdy nie był bezdomny, bo krew jest gęstsza od wody. Już ja to wiem najlepiej, w końcu urodziłem się w worku z wodą. Zero krewnych, bezdomny, ale przynajmniej nigdy nie utonę, hurra! Ewangelia według pani Peggot. Już raz mnie odtrąciła, a ja miałem swoją dumę. Nie zamierzałem tam wracać i błagać. Ale teraz naprawdę chciała, żebym się wprowadził, a przekonanie mnie kosztowało ją trochę wysiłku. Może mimo wszystko liczyła na to, że będę miał dobry wpływ na Maggota albo naprawię zepsute zawiasy i wszystko inne, co się psuło, odkąd pan Peg tak długo chorował, a potem umarł. Maggot miał inne talenty.

[...]

Miałem mgliste przeświadczenie, że kiedy pieniądze zaczną być niezbędne, sezon tytoniowy będzie tuż za rogiem i wtedy uda mi się trochę zarobić. Brakowało rąk do pracy. Większość dzieciaków w hrabstwie chodziła wiecznie nawalona, więc ci nieliczni farmerzy, którzy wciąż uprawiali tu ziemię, musieli porządnie się naszukać, żeby pozyskać przyzwoite siły do ciężkiej roboty. Te siły docierały do nas głównie przez granicę z Meksykiem. Razem z heroiną. Jedno niezwiązane z drugim, o ile mi wiadomo. Nie nawaliłem jeszcze tylko z Red Neckiem. Nie mogłem zawieść Tommy’ego, on ze wszystkich ludzi zasługiwał na coś lepszego. Na tym etapie największa odpowiedzialność spoczywała na nim. Na początku zrobiliśmy burzę mózgów i mieliśmy sporo pomysłów, a teraz on szkicował je w panelach. Wersje szkieletowe. Przynajmniej raz w tygodniu trzeźwiałem na tyle, by pojechać do niego i dodać kościom ciała. Fani oczekiwali mojego stylu. Ale w surowych szkicach Tommy’ego kryła się indywidualna, dziwnie przerażająca wizja, prawdziwsza niż wszystko, co do tej pory wydrukowaliśmy. Nasi ludzie, nasze góry, wszystkie nasze troski: wszechświat duchów. Mówiłem na jego rysunki „Kośćce” i zapytałem, czy mogę je zachować. Tommy stwierdził, że przemawiają przeze mnie mroczne inklinacje, ale się zgodził.

[...]

Gdy marlin zniknął pod wodą, wróciłem ścieżką wzdłuż krawędzi urwiska do miejsca, gdzie mogłem przeczołgać się po głazach na drugą stronę. Następnie przedostałem się na żwirową mieliznę, skąd mogłem przeciągnąć Hammera na suchszy ląd. Jedyne, co widziałem, to lata, jakie to ciało miało jeszcze przed sobą, jakie powinno było mieć. Dla wszystkich ludzi, którzy liczyli na jego pomoc. I lata na znalezienie jakiejś uroczej dziewczyny, która urodzi mu dzieci. Byłby najlepszym tatą, jakiego można sobie wyobrazić. Cała skóra Hammera, jaką widziałem, grzbiety jego ramion, dłonie, kark, miała kolor węglowej stali. Zmusiłem się, by dotknąć jego nadgarstka. Ciało wydało mi się zbyt twarde, już nieludzkie. Tak jakby nawet gdyby był w nim puls, toby się nie przebił. Martwe ciała to dla mnie nic nowego, powtarzałem sobie. Dla wspinacza taka góra to pikuś. Moja mama w białej trumnie. Dori w naszym łóżku. Siedziałem sam z Dori przez ponad godzinę, zanim wpuściłem resztę świata. Ale niezależnie od tego, jak złamane serce miałem tego dnia, wiedziałem, że Dori jest tam, gdzie powinna być. A Hammer nie. To było ciało okradzione ze wszystkich prawowitych dóbr. Wyciągnąłem go z wody, po czym zdjąłem koszulę i wsunąłem mu ją pod głowę, bo nie chciałem, żeby twarz mu się starła od tego wleczenia. Pani Peggot będzie musiała go zobaczyć. June, Ruby, wszyscy. Musiałem ocalić jego twarz. W końcu udało mi się zaciągnąć go na tę samą kamienną półkę, gdzie leżało drugie ciało. Wróg Hammera. Kiedy już go tam umieściłem, nie podobało mi się, że znajdują się na tej samej skale. Nie leżeli bynajmniej obok siebie, nadal dzieliła ich odległość około trzech metrów, ale nawet to było zbyt blisko. Miałem wrażenie, że jeden może skazić drugiego. Różne surowce. Nie miałem odwagi odwrócić ich twarzami do góry. Wiedziałem, że oczy będą mieli otwarte, i wydawało mi się, że mogliby patrzeć na mnie, jak skulony na gzymsie wypluwam z siebie strzępy płuc, tak wielkie były moja wściekłość, smutek i durny żal. Chyba już wtedy wiedziałem, że takich rzeczy nie da się przeżyć. Dotyczy to wszystkich.

[...]

Najważniejsze w tej historii jest serce jej bohatera. Nie bacząc na własne bezpieczeństwo, Hammer skoczył na ratunek młodemu mężczyźnie, który spadł z klifu. Prawda. Zawsze i na zawsze prawda. Nie mógłbym tego zmienić, nawet gdybym chciał, a chciałem, tak bardzo chciałem. Wszyscy chcieliśmy. Po mojej relacji żałowaliśmy, że Hammer nie urodził się z samolubnym sercem, bo wtedy by żył. Co sprawiło, że mieliśmy wyrzuty sumienia i podziwialiśmy jego dobroć. Taką pociechę mogłem dać Peggotom.

[...]

Popatrzyła na mnie, jakbym miał coś wypisane na twarzy, a ona próbowała to odczytać. Na litość boską, Damon. Twój ojciec zginął w tym samym miejscu. To nie ty wywołałeś ten pożar. Czułem, że wściekłość we mnie kipi. Dzwoniło mi w uszach i chciałem krzyknąć: „Tak! To miejsce, którego najbardziej nienawidzę i dlatego mnie tam zwabiono! Takie już moje jebane szczęście!”. Odwróciłem się od niej i spojrzałem na taras, gdzie moja blondwłosa nastoletnia mama w swoim czasie paliła papierosa za papierosem. Zachowywała wszystkie kupony z pall malli, za które dostawaliśmy gratisy. Raz radio, które wyglądało jak szafa grająca. Było głównie z plastiku i przestało działać po kilku miesiącach, ale ja myślałem, że zrobił je sam Bóg, własnoręcznie. Minęło kilka minut. June nie dawała za wygraną.

[...]

Spojrzałem na szlak, ziemię i mech. Lasy tworzyły własne widowisko, z grzybami w roli błaznów. Grzyby jak pomarańczowe uszy, które wyglądały, jakby świeciły w ciemności. Byłem otumaniony, bo skończyło mi się paliwo w baku, nie licząc tabletek przeciwbólowych. Pewne rzeczy jednak czułem. Rodzinę jeleni, które zostawiły ślady na błotnistym szlaku. W życiu zjadłem tyle dziczyzny, że chyba sam byłem w jakimś stopniu jeleniem. Czułem życzliwość mchu, który jest wszędzie, gdy tylko wyjdziesz ze świata stworzonego. Boża wykładzina. Wszystkie rodzaje, jak materac, jak poduszka na szpilkach, jak kudłaty dywan. Szare patyki mchu z czerwonymi główkami jak zapałki. Jakaś maleńka martwa część mnie obudziła się na widok mchu i powiedziała: „Gościu. Gdzieś ty się podziewał. To jest, kurwa, wspaniały świat kolorów”.

[...]

To było to jedyne miejsce, w którym chciałbym być: rozmowa z Angus. Szurniętą, twardą jak skała, na ogół, o ile nie zawsze, umiejącą poprawić sytuację. Z wiecznym napominaniem, że w którymś momencie muszę uwierzyć w jazdę, bo życie nie jest totalnie pojebane, co do czego się myliła. Mówiła, że moje popaprane dzieciństwo sprawiło, że jestem lepszym człowiekiem, co też było nieprawdą. Wierzyła, że zajdę daleko, niezależnie od licznych wad i złych nawyków. Znalazłem porządny kamień i patrzyłem, jak słońce rozpływa się nad Cumberlands. Warstwy pomarańczy jak ciasto z maślanki stygnące na horyzoncie. Chmury przemykały po niebie, rzucając plamy światła i ciemności na wierzchołki gór. Światło wyglądało na zdatne do picia. Rozlało się na górze tak, że zobaczyłem, jak krawędź każdego wierzchołka drzewa mieni się złotem, jak łuski ryby. Potem odpłynęło, z powrotem spowijając drzewa cieniem. Wciągnęło mnie to widowisko i ocknąłem się z długiego zanurzenia pod zimną wodą. Moment, kiedy wypływa się na powierzchnię, to szok, biel jest taka biała, a błękit taki błękitny. Powietrze, które jest twoim oddechem.

[...]

Powiem wam coś, są biedni na wsi i są biedni w mieście. Przez większość życia, kiedy siedziałem przed telewizorem, myślałem, że w mieście pieniądze rosną na drzewach, ale teraz zacząłem dostrzegać pełniejszy obraz sytuacji. To znaczy owszem, rosną, ale mnóstwo ludzi siedzi w cieniu tych drzew i nic na nich nie spada. Chartrain zawsze opowiadał o „kombinowaniu” i zajęło mi trochę czasu, zanim zrozumiałem, że dorastał głodny pieniędzy, jakby to było jedzenie. Bo dla niego to było jedno i to samo. Nie chcę go tu obgadywać, ale nie odróżniłby krowy od wołu i nie wiedziałby, które z nich daje mleko. Żaden ze zdesperowanych znajomych Chartraina nie szedł zapolować na zwierzynę, jeśli był głodny. Strzelali do kasjerów sklepów monopolowych. Życie w wielkim lesie ze stali i betonu, bez gotówki, jest głodniejsze, niż myślałem.

[...]

W niniejszej historii próbowałem raz po raz wskazać moment, w którym wszystko zaczyna się rozpadać. Wszystko, czyli ja. Ale jest też odwrotna sytuacja, kiedy jakiś maleńki orzeszek w tobie pęka i zaczyna rosnąć drzewo. To jeszcze trudniej uchwycić. Ponieważ to coś będzie rosło bardzo długo, zanim zauważysz. Może nawet latami. Aż pewnego dnia stwierdzasz: „Hm, cholera, to małe pęknięcie między moimi uszami zamieniło się w drzewo cudów”.

[...]

Dzięki sierocemu spadkowi nie pracowałem na pełen etat, w przeciwieństwie do większości moich współlokatorów. June zaoferowała pomoc, gdybym jej potrzebował i miała na mnie oko. Ja jednak byłem przyzwyczajony do płacenia za siebie. Miesięczne opłaty za dom pochodziły z konta ubezpieczenia społecznego, a resztę pokrywała praca na pół etatu w Walmarcie. Rozrywki trzeźwego życia to wszystkie te najlepsze rzeczy w życiu, o których mówi się, że są darmowe. Oddychanie, spanie, cieszenie się sprawnym działaniem jelit. Jedzenie tego, co samemu się fatalnie ugotuje. Sępienie cameli i granie w pokera za pensa, słuchanie, jak dwóch chłopaków z Kentucky opowiada te same dowcipy o Tennessee, które w dzieciństwie opowiadało się jako kawały o Kentucky. Wysłuchiwanie przyprawiających o gęsią skórkę historii o życiu na dzielni, w języku, do którego chciałoby się mieć napisy. Sporo czasu spędzałem w bibliotece.

[...]

Znaleźliśmy inne metody komunikacji. Oczywiście lubiła książki i poleciła mi kilka, w tym takie, które sprawiły, że zrobiłem się mądrzejszy, i takie, które były po prostu dziwne. Pomagała mi się uczyć do matury, co okazało się o wiele łatwiejsze niż bycie fizycznie obecnym przez kolejne dwa lata hańby i zbyt drogich leków wymieszanych ze środkiem do odrobaczania owiec. Taki właśnie los czekałby mnie jako upadłego Generała. Myślę, że większość populacji tej planety zgodzi się, że najtrudniejszym elementem liceum są ludzie.

[...]

Co do mnie, wyrosłem z super-bohaterów, nawet tych bardzo potrzebnych. Fleischerowski styl Red Necka mnie uwierał, wybałuszone oczy i kluskowate kończyny wydawały się dziecinne. Chciałem spróbować czegoś bardziej hardcorowego. Lyra [bibliotekarka – przyp. aut.] odpowiadała za poszerzanie moich horyzontów, ale nie w sensie fantazji, jakie w swoim czasie snułem w wolnych chwilach. Najpierw skierowała mnie do bibliotecznego działu komiksów dla dorosłych i powieści graficznych, a następnie pokazała świat komiksów online, który wprawił mnie w osłupienie. Pomogła mi stworzyć własną stronę internetową. Polegało to głównie na tym, że starałem się jej nie przeszkadzać, gdy zawzięcie stukała w klawisze, a ja tymczasem zatracałem się w dramatycznym oceanicznym krajobrazie na jej lewym ramieniu. Mogłem wrzucić swoje rysunki na stronę i tym sposobem wystartowałem z własną działalnością. Podobnie jak większość przedsięwzięć pana McCobba, przez pierwszy rok nie przynosiła żadnych dochodów. W przeciwieństwie do niego – nie poddałem się. To był mój własny mały wszechświat, stworzony pod pseudonimem Demon Copperhead.

[...]

Nie twierdzę, że był na takie rzeczy popyt. Ale czasy globalnej wioski dopiero się zaczynały. Jeśli to prawda, że każdy prędzej czy później trafi na coś dla siebie, to dzięki internetowi samotnicy i dziwacy mieli o wiele większe szanse znaleźć to, czego szukali. Moje dziwne komiksy zyskały grono fanów, które z czasem się rozrosło, a po roku sprzedawałem już subskrypcje. Niezbyt wiele. Na szczęście nie robiłem tego dla pieniędzy. Jednej rzeczy nauczyłem się od pana Armstronga, jednocześnie ze wszystkich sił unikając wykształcenia: dobra historia nie tylko naśladuje życie, ale wręcz je uwypukla. To, dlatego kolesie tacy jak Chartrain noszą za duże ubrania i mają złote zęby, a pan Dick umieszcza słowa na latawcach i posyła je w stronę słońca. To, dlatego rysuję to, co rysuję.

[...]

Wszystko zmieniło się, gdy niespodziewanie zadzwonił do mnie Tommy. Historia Naszego Ludu nie dawała mu spokoju. Może tęsknił za domem. Albo miał problemy z wytłumaczeniem nas, rednecków, swojej nowej rodzinie. W każdym razie był tak podekscytowany, że nie zaczął od przywitania, tylko od razu ryknął: „Demon! Wiem, dlaczego jesteśmy psim gównem Ameryki! Ta wojna trwa cały czas i nikt jej nie rozumie, nawet my. Trzeba o tym napisać powieść graficzną”. I to, kurwa, o trzeciej nad ranem. Odparłem, że super, nie mogę się doczekać, kiedy jutro mi o tym opowie.

[...]

Tommy powiedział, że świat czeka na powieść graficzną o historii tych wojen [rebelia whisky z czasów George Washingtona – przyp. aut.]. Odparłem, że w takim razie świat może się wstrzymać, bo nie mam bladego pojęcia, jak się do tego zabrać. Potem poszedłem spać, obudziłem się i zacząłem rysować. Podsuwał mi wątki, jakby wrzucał rozpałkę do ognia. Rozważałem tytuł Wieśniackie wojny, ale Tommy powiedział, że lepiej nie, bo ludzie pomyślą, że to zwykłe pierdoły o tym, jak wsioki strzelają do siebie nawzajem. Poza tym zwrócił uwagę, że inni ludzie ziemi jadą z nami na tym samym wózku. Czirokezi, których wyrzucono z ich terytorium. Wszystkie inne plemiona – to samo. Czarni po wyzwoleniu, kiedy chcieli mieć własne farmy, ale tak im potem dokuczano, że w końcu się poddawali i wyjeżdżali do miasta.

[...]

Na obrzeżach Pennington minąłem martwe centrum handlowe i punkt, gdzie Watts dawniej dilował pigułkami, teraz zamknięty. June przekazała mi, że bezduszny zboczeniec dostał za swoje, federalne zarzuty czekają na rozpatrzenie. To był rok, w którym procesy zaczynały się toczyć na najwyższych szczeblach. Angus powiedziała, że nawet ludzie w Nashville mówili teraz o oksy, ale tylko w kategoriach komiksowych – podli korporacyjni złoczyńcy i takie tam. Nie wspomina się o tych wszystkich zwykłych ludziach, wypalonych, ale odsuwających od siebie śmierć dzięki miejscom takim jak ta pigułkarnia, którzy kupują i sprzedają prochy na parkingu. Pomyślałem o moich starych niezawodnych klientach. O facecie z chodzikiem i w myśliwskiej czapce z futrzanym daszkiem, o smutnej grubej babce z chihuahuą. Jak, do diabła, teraz sobie radzili? Zdaniem June branża odwykowa w hrabstwie Lee nadal ograniczała się głównie do kościelnych grup, magazynu „Grapevine” i piwnicznych mitingów dwunastu kroków. Lepiej było nie zaczynać z nią tego tematu. Firma Purdue zawierała ugody na ogromne sumy, a tu nikt nie zobaczył nawet złamanego centa.

[...]

Na żwirowym parkingu stał jeszcze jeden samochód. Teren wciąż pozostawał otwarty dla odwiedzających. Dwa ostatnie wypadki śmiertelne nie wystarczyły, by go zamknąć, biorąc pod uwagę długą historię młodzieńczej męskiej lekkomyślności. I historię pogruchotanych tu dziewczyn. Nigdy wcześniej o tym nie pomyślałem ani razu. Mama tu była. Szła tym samym szlakiem co ja. Oglądała to, co ja, a co gorsza, widziała koniec mężczyzny, którego kochała. Jego ciało. Trochę się trząsłem, gdy zamykałem samochód, w którym oprócz pudełka z rysunkami w bagażniku nie było nic cennego. Miastowy nawyk. Jak się okazało, Diabelska Wanna była tego dnia pierwszym miejscem, gdzie nie natknąłem się na żadne miny. Niczego nie rozpoznałem. Szlak wysechł, a przez potok łatwo się było przeprawić po kamieniach pokrytych białymi dywanikami wyschniętych glonów. Nie zamoczyłem nawet butów. Powietrze pachniało słodkimi jabłkami i czymś jeszcze, sosnowym płynem do czyszczenia albo lekarstwem. Wzdłuż szlaku rosły małe drzewka pokryte żółtymi kwiatami. Oczar wirginijski, który kwitnie zimą. Pani Peggot robiła z niego maść i smarowała nasze zadrapania. Wszystko to po prostu mnie uderzyło, od samego zapachu. Teraz pszczoły wszędzie się kręciły, wyrwane z zimowej drzemki, wypełniając ciszę brzęczeniem.

[...]

June się uśmiechnęła.  Nigdy nie należałeś do tych, którzy wpadają do studni tylko do połowy, co? Nie, psze pani. Ja wpadam do końca. Potem zapytałem, jak tam jej życie miłosne, a ona sięgnęła przez stół i uszczypnęła mnie w nos, jakbym miał dwanaście lat. Powiedziała mi, że Emmy ubóstwia Asheville. Pracowała jako hostessa w restauracji i należała do trzeźwej i ciałopozytywnej grupy tanecznej, która, wierzcie lub nie, istnieje naprawdę. Organizowali występy. Emmy rozważała, czy nie zająć się teatrem. Oto Emmy – wóz zaprzężony i znów zmierzający ku gwiazdom.

[...]

Moja babcia i pan Dick nie mogli w to uwierzyć. Ja! Żywy! Było, minęło, jeśli chodzi o brak przykładania się do obowiązków. Osiągnięcie wzrostu blisko dwu metrów najwyraźniej załatwiło mi odpuszczenie wszystkich dotychczasowych grzechów. Babcia wciąż powtarzała, że nie przypuszczała, bym mógł się zrobić jeszcze bardziej podobny do ojca, ale popatrzcie tylko na mnie teraz. Pan Dick z kolei zapałał miłością do mojego samochodu. Kręcił się dookoła niego, oglądał to z jednej, to z drugiej strony i wołał: „Jest niebieski!”. Zaprosili mnie na kolację i zapytali, czy planuję się wprowadzić. Odparłem, że przyjechałem tylko w odwiedziny, ale i tak dziękuję.

[...]

Droga z Doliny Morderców z powrotem do hrabstwa Lee wywołała we mnie niepokój. Za dużo czyhało tu min. To właśnie tutaj pierwszy i ostatni raz naprawdę pokłóciłem się z Angus, bo wyznała, że chce nas wszystkich zostawić i iść na studia. Wyliczałem kolejne gwoździe, które przybiły mnie do krzyża, jaki ciągnąłem tą drogą: tu okradła mnie dziwka na postoju ciężarówek. Tu spałem w stogu siana. Potrząsając swoją podłą skarbonką gniewu. To wspomnienie, wraz z odgłosem wycieraczek skrobiących po oszronionej szybie auta, sprawiło, że niemal zgrzytałem zębami. Przez noc temperatura spadła. Zdałem sobie sprawę, ile miałem szczęścia. Że Angus znosiła mnie tak długo.

[...]

Pomogłem Trenerowi wypić dzbanek kawy i pogadaliśmy sobie o duperelach w miejsce ważniejszych rzeczy, które chciałem powiedzieć. Że jestem wdzięczny za to, co we mnie zobaczył, i przepraszam za to, co spieprzyłem. Jego błędy polegały jedynie na tym, że nie dostrzegał wartości chłopców takich jak ja, widział tylko, ile da się z nas wycisnąć na koniec tygodnia. Pole uprawne, pole bitwy, pole gry na boisku. Nie mam słów na ten burdel. Ale obaj z Trenerem byliśmy braćmi dwunastu kroków, mamy swój kodeks. Mógł na mnie liczyć.

[...]

Sławnym rysownikiem mógłbyś zostać z dowolnego miejsca. Mamy tu teraz prawdziwe Wi-Fi. O niczym innym nie myślałem przez ostatnie półtora dnia. To wszystko, czego chcę, ale nie mogę sobie tego wyobrazić. Że miałbym tu zostać jako no wiesz. Kim jestem teraz. Jak to w ogóle zrobić? Nie wiem. Dzień po dniu? Po prostu robisz to, co trzeba. Ty za to masz zadatki na boga, Angus. Nie tak jak reszta z nas. Wiesz o tym, prawda? Te mangowe oczy. Czy to możliwe, żeby nie wiedziała? Kiedyś nigdy się nie dotykaliśmy. Nigdy. To była żelazna zasada. Ale coś sprawiło, że wyciągnąłem rękę i otworzyłem jej prawą dłoń. Narysowałem na niej serce, zamknąłem i oddałem jej pięść.  Przepraszam, na boginię. Po tym pierwszym przypale nie miałem już żadnych wątpliwości. To tak dla wyjaśnienia.

[...]

Dobra, mam dla ciebie prezent – powiedziała. – Nie jest zapakowany. Właśnie mi przyszedł do głowy. Spoko. Gdzie on jest? Hmmm. Jakieś osiemset kilometrów stąd. W bezpośrednim sąsiedztwie kupy piachu. Parsknąłem śmiechem.  Dzięki. Mówię poważnie. Daję ci ocean. Jest zima. Ej, wiesz co? Nie zwijają go i nie chowają. Po prostu tam sobie leży. Bierzesz czy nie, ziomek? Pieprzony Ocean Atlantycki czeka. A mogę na wynos? Oburącz pociągnęła za nauszniki czapki, jakby musiała to zrobić, bo w przeciwnym razie zaczęłaby lewitować i stanęła ze mną twarzą w twarz. Na tyle, na ile mogła, bo była o głowę ode mnie niższa. Wpatrywała się we mnie wielkimi szarymi oczami. Nie żartuję.

[...]

Rozmawialiśmy przez całą drogę przez dolinę Shenandoah. Słońce zachodziło ponad wzgórzami, a potem wokół nas zapanowała ciemność. Płatki śniegu krążyły i migotały w światłach reflektorów jak robaczki świętojańskie po sezonie. Absurdalny był dotąd ze mnie orzech do rozbicia. Prowadziłem lewą ręką, prawą trzymając na oparciu jej siedzenia i przesuwałem kciukiem po włoskach na jej karku. Sama droga, sam proces tej podróży, to chyba najlepsza część mojego dotychczasowego życia. Oto, gdzie jesteśmy. Daleko za zjazdem na Christiansburg. Minęliśmy Richmond i wciąż kierujemy się na wschód. Zmierzamy ku jedynej wielkiej rzeczy, o której wiem na pewno, że nie pochłonie mnie żywcem.

Barbara Kingsolver, Demon Copperhead

Powieść obyczajowa Barbary Kingsolver – amerykańskiej pisarki, eseistki i poetki, a z wykształcenia biolożki ponownie rzuca nas w objęcia Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, przede wszystkim do stanu „tytoniowego” Wirginia z hrabstwem Lee, także do sąsiedniego stanu Tennessee z hrabstwem Unicoi, ale i miastami: Knoxville czy Nashville, generalnie rzecz ujmując w koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i pierwszego już dziesięciolecia następnego stulecia. Historia Damona to historia niemal prawdziwa. Urodzony w przyczepie kempingowej przez samotną matkę-ćpunkę ma krótkie dzieciństwo, a chaotyczne życie „na przyczepkę” wymusza dorastanie w przyśpieszonym tempie. Tułając się po rodzinach zastępczych pracuje fizycznie na farmie z bydłem rogatym, przy wyczerpującej uprawie tytoniu, na śmietnisku, cyzelując odpady, a nawet zostaje „sławnym” quaterbackiem (rozgrywającym) w footballu amerykańskim u boku trenera Winfielda. Stroni od nauki za to podobnie jak matka nie unika w środowisku „przyjaciół” tak zwanego czy młodzieńczego życia „na haju” miękkich i twardszych używek. Na domiar złego, a może i dobrego w dorosłym życiu już wie, co to przedwczesna, głupia śmierć, nieszczęsna miłość i nieuleczalny jak marzenie głód zobaczenia bezkresnego oceanu, który zwłaszcza jego woli przetrwania za wszelką cenę nie uleczy, aż do nieświadomości. Opowieść o rudowłosym Damonie to niemal przypowieść, w której nie waży się na szali życia ilości poczynionego dobra do zrównoważonego zła, a skrytego marzenia do tępego przeżywania, byle kolejnego dnia.



powrót ››