Blog

 

12.04.2024

Zapomniane niedziele

„prędzej czy później pragniesz być z kimś,

kto cię widzi. Kto na ciebie patrzy.”


„Poeta jest podobny księciu na obłoku,

Który brata się z burzą, a szydzi z łucznika;

Lecz spędzony na ziemię i szczuty co kroku

Wiecznie się o swe skrzydła olbrzymie potyka.”

Charles Baudelaire, Albatros


„Żyjesz z ludźmi starymi i z umarłymi.

Ależ jesteś nowoczesna!”


„Mimo że smaruje chleb na różowo,

widzę czarno.”


„W marzeniach zawsze musi być

 trochę prawdy –

 – albo odwrotnie.”

[...]

Nazywam się Justine Neige. Mam dwadzieścia jeden lat. Od trzech pracuję jako opiekunka w domu spokojnej starości Pod Hortensjami. Takim instytucjom często nadawane są nazwy nawiązujące do drzew: Pod Lipami albo Pod Platanem. Ten dom został zbudowany na zboczu porośniętym hortensjami, nie szukano więc dalej, mimo że stoi pod lasem. Mam dwie pasje: muzykę i ludzi w starszym wieku. I prawie co trzecią sobotę tańczę w klubie Raj, trzydzieści kilometrów od Hortensji. Raj jest sześcianem ze zbrojonego betonu postawionym pośrodku łąki, z zaimprowizowanym naprędce parkingiem, na którym czasami zdarzają mi się gdzieś o piątej nad ranem pijane pocałunki. Bardzo lubię mojego brata Jules’a (tak naprawdę to kuzyn) i dziadków, rodziców mojego zmarłego ojca. Jules jest jedyną młodą osobą, z którą miałam do czynienia w dzieciństwie w domu rodzinnym. Gdyby nie on, wzrastałabym wśród starych ludzi. Przeskoczyłam od razu do dorosłości. Dzielę swoje życie na trzy części: w ciągu dnia opiekuję się starymi ludźmi, w nocy poprawiam ich opowieści, które naprędce zapisałam, a w soboty wybieram się na tańce, jakoś uzupełnić zapasy beztroski utraconej w 1996 roku z powodu ludzi w średnim wieku, czyli rodziców, moich i Jules’a, którzy wpadli na straszny pomysł, by w niedzielny poranek zginąć razem w wypadku samochodowym. Widziałam krótki artykuł wycięty przez babcię z gazety. Był dobrze schowany… ale nie przed kimś, kto chciał go znaleźć. Widziałam też zdjęcie rozbitego auta. Przez nich ja i Jules musieliśmy spędzać wszystkie niedziele na naszym cmentarzu i zanosić tam świeże kwiaty. Na dużym grobie stoją zdjęcia ślubne mojego ojca i wujka, w ramkach ozdobionych aniołkami. Jedna panna młoda jest blondynką, druga brunetką. Brunetka to moja mama, blondynka to mama Jules’a. Ich mężowie wyglądają na fotografiach identycznie. Mają takie same garnitury, takie same krawaty i takie same uśmiechy. Ojciec i wujek byli bliźniakami. Jak to możliwe, że dwóch na pozór identycznych mężczyzn mogło się zakochać w tak różnych kobietach? I jak dwie tak różne kobiety mogły się zakochać w identycznych facetach? Zadaję sobie te pytania za każdym razem, gdy wchodzę na cmentarz. Nikt mi nigdy nie odpowiada.

[...]

Nasi dziadkowie, mimo że zwracamy się do nich „dziadku” i „babciu”, są młodsi od większości pensjonariuszy domu Pod Hortensjami. Ale tak naprawdę nie wiem, kiedy jest się starym. Pani Le Camus, moja szefowa, mówi, że starość zaczyna się wtedy, gdy człowiek nie jest już w stanie zająć się własnym domem albo gdy musi zostawić samochód w garażu, bo stał się niebezpieczny dla innych, a kończy, kiedy łamie mu się kość biodrowa. Ja uważam, że starość zaczyna się od samotności. W chwili, gdy odchodzi partner. Do nieba albo do kogoś. Moja koleżanka Jo twierdzi, że oznaką starości jest ględzenie i że jest ono chorobą, na którą można zachorować w bardzo młodym wieku. Inna koleżanka, Maria, mówi, że starość zaczyna się wówczas, kiedy człowiek nie słyszy dobrze albo kiedy dziesięć razy dziennie szuka kluczy. Ja mam dwadzieścia jeden lat i już szukam kluczy dziesięć razy dziennie.

[...]

W domu Pod Trzema Sosnami starzy ludzie czekali na nas w sali jadalnej. Pachniało zupą i eterem i znowu zrobiło mi się niedobrze. Kiedy witaliśmy się z pensjonariuszami, musiałam wstrzymać oddech, w dodatku kłuł mnie zarost mężczyzn. Moja klasa przygotowała występ: mieliśmy śpiewać Gimme! Gimme! Gimme! Abby. Mieliśmy na sobie kostiumy z białej lycry i peruki wypożyczone ze szkolnego kółka teatralnego. Po występie usiedliśmy wszyscy do podwieczorku, na który podano naleśniki. Wszyscy pensjonariusze trzymali w zaciśniętych lodowatych dłoniach papierowe serwetki i opowiadali nam różne historie. Właśnie wtedy poczułam do nich sympatię. Staruszki i staruszkowie nie mają nic do roboty, opowiadają więc o przeszłości jak nikt. Nie trzeba już czytać książek i oglądać filmów. Wystarczą ich opowiadania. Tamtego dnia zrozumiałam, że starych dusz wystarczy dotknąć, wziąć je za rękę, żeby zaczęły opowiadać. Słowa wylewają się z nich jak woda, którą wciąż podchodzi dół wykopany w piasku nad brzegiem morza. Mam Pod Hortensjami ulubienicę, Hélène. To pani z pokoju numer 19. Dzięki niej czuję się tak, jakbym cały czas była na wakacjach. A jeśli się zna codzienność opiekunki na oddziale geriatrii, można powiedzieć, że wakacje są naprawdę luksusem. Personel nazywa ją Panią z Plaży. Kiedy zaczęłam tu pracować, dowiedziałam się, że Hélène spędza całe dni na plaży pod parasolem. Podobno, kiedy zjawiła się Pod Hortensjami, na dachu budynku mewa uwiła gniazdo, choć w okolicy w ogóle nie ma mew. To środek Francji. Kosy, wróble, kruki, szpaki – tych ptaków jest pełno, ale mew nie ma. Z wyjątkiem tej, która mieszka nad nami.

[...]

Zanim wychodzę z jej pokoju, zawsze okrywam jej nogi pledem, a ona mówi: „Dostanę udaru słonecznego”. Hélène nigdy nie jest zimno. Nawet w styczniu pozwala sobie na luksus wygrzewania się na słońcu, podczas gdy wszyscy pozostali szukają ciepła starych kaloryferów Pod Hortensjami. Znam tylko jednego członka jej rodziny: córkę, Rose, która jest malarką i ilustratorką. Ściany pokoju Hélène są pokryte rysunkami Rose, przedstawiającymi morze, porty, ogrody i kwiaty, a także portretami rodziców, wykonanymi węglem. Rose mieszka w Paryżu. W każdy czwartek przyjeżdża pociągiem i na dworcu wynajmuje samochód, żeby dotrzeć do Milly. Wszystkie wizyty przebiegają tak samo. Hélène patrzy na nią z daleka, z miejsca, w którym właśnie przebywa. Kim pani jest? To ja, mamo. Nie rozumiem, proszę pani. To ja, mamo, Rose. Niemożliwe… Moja córka ma dopiero siedem lat i właśnie wyszła z ojcem. Poszli popływać. Ach… poszła popływać. Tak, z ojcem. Wiesz, kiedy wrócą? Niedługo. Czekam na nich.

[...]

Podeszłam i pocałowałam ją w czoło. Była jeszcze cieplejsza niż zwykle. Deszczyk pada, słońce świeci, Baba Jaga masło kleci… Tak właśnie się czułam, w mojej głowie świeciło słońce, a jednocześnie była ulewa. Oto ostatni raz widzę Hélène, bo jej ukochany wreszcie wyszedł z wody, żeby zabrać ją ze sobą do raju. Wzięłam ją za rękę. Weźmiecie ze sobą mewę? – spytałam Luciena ze ściśniętym gardłem. Gdy na mnie spojrzał, zorientowałam się, że nie wie, o co chodzi. Bo nie był duchem. Ogarnęło mnie przerażenie. Ten człowiek naprawdę istniał. Odwróciłam się i uciekłam jak złodziejka.

[...]

Lucien Perrin urodził się w Milly dwudziestego piątego listopada 1911 roku. W jego rodzinie z ojca na syna przychodzą na świat niewidomi. To choroba genetyczna, która dotyka tylko mężczyzn. Dziecko po urodzeniu widzi, a potem powoli traci wzrok. Problemy zaczynają się w dzieciństwie i od pokoleń żaden mężczyzna z Perrinów nie zobaczył dwudziestu świeczek na swoim urodzinowym torcie. Ojciec Luciena, Étienne Perrin, spotkał żonę, Emmę jako małą dziewczynkę. Poznał ją, gdy jeszcze widział, lecz mgła powoli zasnuwała mu oczy i obraz Emmy znikł. Kocha ją taką, jaką pamięta. Próbował wszystkiego, żeby ocalić wzrok. Wpuszczał do oczu wszystko, co mógł: eliksiry, wody źródlane z Francji i z zagranicy, rozpuszczone magiczne proszki, wywar z pokrzywy, rumianek, wodę różaną i chabrową, lodowatą i ciepłą, roztwór soli, herbatę, wodę święconą. Lucien przyszedł na świat przez przypadek. Étienne nie chciał mieć dzieci, ponieważ bał się, że klątwa przejdzie na następne pokolenie. Kiedy dowiedział się, że urodziła się nie córka, lecz syn, który tylko krótko miał widzieć światło dnia, ojciec wpadł w rozpacz. Emma opisała mu synka: czarne włosy i wielkie niebieskie oczy. Nikt w rodzinie Perrinów nie miał niebieskich oczu. Wszystkie noworodki miały je tak czarne, że nie dało się odróżnić źrenicy od tęczówki. Z czasem jaśniały i stawały się szare jak gruba sól. Étienne zaczął mieć nadzieję, że niebieskie oczy Luciena ustrzegą go przed klątwą.

[...]

Kiedyś, dawno temu, babcia miała skłonności samobójcze. Przez miesiąc albo nawet dłużej wszystko było dobrze, a potem nagle połykała trzy opakowania tabletek, wkładała głowę do piecyka gazowego, rzucała się z pierwszego piętra lub próbowała powiesić się w schowku na miotły. Mówiła nam: „Dobranoc, kochani!”, a dwie godziny później do pokoju, w którym Jules i ja już zasypialiśmy, dochodziło wycie syren pogotowia ratunkowego i hałasy wpadających do domu pielęgniarzy. Próby samobójcze podejmowała zawsze nocą, jakby czekała, aż wszyscy zasną. Z pewnością nie przyszło jej do głowy, że dziadek, który bez przerwy gubił okulary, często nie mógł zasnąć. Ostatni raz próbowała się zabić siedem lat temu. Udało jej się skłonić lekarza na zastępstwie, by wypisał jej receptę na dwa opakowania środków uspokajających. Musiał przeoczyć w jej dokumentach notatkę, mimo że była napisana czerwonym flamastrem: Przewlekła depresja, skłonność do prób samobójczych. Wszystkie okoliczne apteki wiedzą, że babci nie wolno wydać żadnych lekarstw, jeśli nie towarzyszy jej dziadek.

[...]

Kiedy znalazłam pracę Pod Hortensjami, Jules zaczął na mnie wrzeszczeć. Zdarzyło się to po raz pierwszy. U nas nigdy nikt nie wrzeszczał, chyba że w telewizorze. Myślę, że najbardziej zirytowało go to, że pracuję pięćset metrów od domu. Dla Jules’a sukces w życiu oznaczał wyjazd z Milly. We wrześniu, po maturze, pojedzie do Paryża. Paryż, Paryż, to słowo nie schodzi mu z ust. Otwórz okno – nakazuję mu. Nie znoszę smrodu tytoniu. Podnosi się i uchyla okno. Kocham go. Nawet jeśli czasem mam wrażenie, że wstydzi się nas, swojej rodziny, kocham go. Z każdym jego ruchem kocham go jeszcze bardziej. Ma metr osiemdziesiąt siedem wzrostu i wygląda jak tancerz z dłońmi pianisty. Jak ktoś, kto spadł z nieba, jakby dziadek znalazł go w ogródku. Jakby nie pochodził z Milly, ale z wielkiego miasta, jakby dorastał przy ojcu astronomie i matce filolożce z tytułem doktora. Ma tyle wdzięku, że wszystko wokół niego tańczy. Jest dla mnie kimś więcej niż bratem. Może dlatego, że tak naprawdę nim nie jest. A przecież tupie głośno, kiedy chodzi, robi wokół siebie bałagan, jest egoistą, głowę ma cały czas w chmurach i do tego jest zarozumiały. No i pali jak smok, zwłaszcza w moim pokoju.

[...]

Kiedy na szkolnych korytarzach zapada kompletna cisza, Hélène wkłada czapkę z oślimi uszami do kieszeni i wraca do klasy. To dziwne. A przecież zna tę pustą salę dobrze, bo na przerwach zawsze tu siedzi za karę, że zachowywała się źle albo nie odrobiła lekcji. Ale wtedy zwykle na szkolnym podwórku krzyczą dzieci. Tego wieczoru wszędzie panuje cisza. Patrzy na książki równo ustawione na wielkim biurku wychowawcy. Ogarnia ją nieodparta chęć powyrywania z nich wszystkich kartek, podarcia ich i rozrzucenia. Tak nieprzyzwoicie równo stoją! Ale oczywiście nigdy się na to nie odważy. Staje naprzeciwko tablicy. Robi ostatnią próbę. Stara się odczytać pierwsze zdanie akapitu, który pan Tribout napisał kilkoma kolorami kredy i w którym podkreślił niektóre słowa: ONA ZBIŁA DZBANEK Z MLEKIEM. ONABIIBAAEEKZZZMMMEEEM – tyle udaje jej się odczytać. Pan Tribout nie próbuje już zmienić jej sposobu postrzegania liter. Na początku starał się pomóc Hélène; kazał jej wypowiadać słowa sylaba po sylabie, przepisywać dziesięć razy ten sam wyraz, ale to było tak, jakby nie mogła nic zapamiętać. Jakby słowa fruwały na wietrze. W tym roku posadził ją w ostatniej ławce. Siedzi sama. Kto chciałby siedzieć koło dziewczynki, od której nawet nie można ściągnąć? Kiedyś nauczyciel wyciągał czapkę z oślimi uszami. Teraz jest dużo gorzej. Hélène czuje, że wzbudza w nim litość, że stracił co do niej nadzieję. Dopóki ją karał, wydawało jej się, że w nią wierzy. ONABIIBAAEEKZZZMMMEEEM [...] Przykleja usta do tablicy i zaczyna ją lizać, jak małe zwierzątko. Zaczyna, stojąc na palcach. Potem spostrzega, że pierwsze zdanie jest za wysoko, więc wchodzi na krzesło nauczyciela. Liże każdą literę, te napisane czerwoną kredą i te niebieskie czy zielone. Połyka je, chce umrzeć od tej trucizny. Najpierw na nie pluje, żeby były śliskie i łatwiej trafiały do gardła. Wyciera ustami duże litery, kropki, przecinki. Gdy tablica jest czysta, a usta Hélène są w kolorach tęczy, wraca na swoje miejsce. W ostatniej ławce. Przy piecyku. I czeka na śmierć. Czeka, siedząc grzecznie, aż wchłonięte słowa unicestwią ją na zawsze. Aż zakończą pracę zaczętą w dniu, gdy poszła do szkoły. Miała wtedy na sobie ładną czerwoną sukienkę. Taką, jaką nosił Czerwony Kapturek, powiedziała jej mama, siedząc przy maszynie do szycia. Hélène nie wiedziała, że wilk pojawi się przed nią w postaci czarnej tablicy. Ale śmierć nie przychodzi. ONABIIBAAEEKZZZMMMEEEM – te litery nie mają najwyraźniej czarodziejskich mocy śmiercionośnej pigułki. A ona myślała, że zabiją ją tak szybko jak świniaka, którego raz do roku sąsiedzi zabijają jednym uderzeniem w głowę.

[...]

Dziewczynka odstawia na miejsce kałamarz Francine i chowa się pod biurkiem nauczyciela. Mija dziesięć minut. Cisza. Wychodzi z kryjówki i zbliża się do okna. Nic nie widzi. Podwórko jest puste. Wielki dąb gubi ostatnie liście. Hélène śledzi wzrokiem jeden z nich. Liść spada na małą białą kałużę w momencie, gdy robi się całkiem ciemno. Dziewczynka przez kilka sekund obserwuje ją i w końcu zdaje sobie sprawę, że to nie jest kałuża, ale ptak, który spadł na ziemię. Jeszcze się rusza. Hélène wybiega z klasy. Mija szatnię z pustymi wieszakami. Nie włożyła dziś płaszcza, żeby nikt nie zauważył, że została w szkole po lekcjach. Pod dębem zatrzymuje się w pewnej odległości od ptaka. To mewa. Jej mewa! Ta, która lata za nią jak cień, od kilku lat. Ta, którą obserwuje na niebie, gdy chce zmyć z oczu zdania, których nie umie odczytać. Ta, którą rysuje koniuszkami palców na ścianach pracowni. Ta mewa istnieje naprawdę! Nie tylko w jej wyobraźni. Mewa jest ranna, ale żyje. Wpatruje się w Hélène z półotwartym dziobkiem, oddycha nieregularnie, jakby jej serce biło zbyt mocno. Wydaje się cierpieć. Hélène nagle rozumie, że ptak rzucił się na okno, żeby wyciągnąć ją z tej przeklętej szkoły. Albo chciał umrzeć razem z nią. Ptak i dziewczynka patrzą na siebie. Hélène klęka, ale nie śmie dotknąć mewy. Boi się, że zrobiłaby jej jeszcze większą krzywdę. Ale nie może jej zostawić na szkolnym podwórku. Nie ma brata ani siostry, więc nie zostawi tu swojego bliźniaka. W końcu delikatnie bierze ptaka w dłonie i wsuwa go do wielkiej wewnętrznej kieszeni fartuszka, tam, gdzie bije jej serce.

[...]

Ktoś powiedział, że pan Gérard umarł na zator płuc. Duch resztkę kawy i spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Odpowiedziałam, że ktoś nieznajomy dzwoni do rodzin „zapomnianych w niedziele”, żeby zawiadomić ich o śmierci bliskich. Duch spojrzał na mnie zdumiony. Odpuściłam sobie wyjaśnienia. Tuż przed odejściem spojrzał na mnie, jakbym była magikiem, który właśnie wsadził swoją babcię do skrzynki, żeby ją przepiłować na pół. Zostawił mnie samą z szefową, wciąż wpatrzoną w pierwszego stycznia i tors solidnie zbudowanego strażaka.

[...]

Czasem Lucien wkładał dłonie i przedramiona do tego lepkiego ekstraktu. Przed niewidomym nie można niczego ukryć. Nawet kłamstwo ma zapach. Ojciec mówił mu, że to dziewczynki się perfumują – chłopcy nigdy. Lucien tęskni za mamą. Otwiera oczy i przygląda się czerwieni róży. To kolor krwi. Czy to ten kolor jest źródłem jej wspaniałego zapachu? Czy krew, która płynie w żyłach jego matki, też pachnie różami? Czy on naprawdę ma jej oczy? Oczy kogoś, kto odszedł? Lucien myśli, że matka opuściła jego i ojca, ponieważ życie u boku niewidomego nie jest życiem. Że prędzej czy później pragniesz być z kimś, kto cię widzi. Kto na ciebie patrzy.

[...]

Często zresztą uciekają. Ale nie mamy prawa zamykać bramy na klucz; to mogłoby zostać odebrane jako znęcanie się nad pensjonariuszami, przetrzymywanie ich siłą. Część z tych, którzy uciekają, nie wie, dokąd pójść. Zapomnieli drogi w przeszłość. Ich domy zostały wystawione na sprzedaż, żeby zapłacić za pobyt Pod Hortensjami. Kwiaty w stojących w nich doniczkach usychają, koty trafiły w inne miejsca. „U mnie w domu” istnieje już tylko w ich głowach, w osobistych bibliotekach. W bibliotekach, w których tak lubię przebywać. Najgorzej się czuję, gdy widzę, jak zbierają się w poczekalni od dziesiątej rano i wpatrują w drzwi wejściowe, gdy te otwierają się i zamykają. Czekają. Jeśli jest ładna pogoda, wyprowadzamy tych, którzy nie poruszają się sprawnie, do parku, żeby posiedzieli w cieniu wielkiej lipy, podczas gdy wiatr muska gałęzie drzewa, przylatują pszczoły, motyle i ptaki. Dajemy pensjonariuszom pokruszony chleb dla wróbli i gołębi; jedni uwielbiają ptaki, inni się ich boją, a niektórzy próbują je kopnąć. Zaczynają się kłótnie. Kiedy się sprzeczają, nie czekają. „U mnie w domu” czy gdzieś indziej – wszystkie pogodne dni są do siebie podobne.

[...]

Proszę Hélène, żeby mi opowiadała o Lucienie albo klientach swojego bistra. Wtedy często wspomina Baudelaire’a. Mężczyzna przezwany Baudelaire’em urodził się w Paryżu. Gdy umarła mu babka, odziedziczył po niej dom w Milly i zamieszkał w nim samotnie. Miał wówczas około czterdziestki. Na prośbę mera dawał dzieciom lekcje, kilka godzin tygodniowo. Znał na pamięć wiersze poetów różnych narodowości, w tym Charles’a Baudelaire’a. Miał zajęczą wargę, która go szpeciła. Dzieciaki naśmiewały się z niego, niektóre się go bały, rodzice poprosili więc, żeby go zwolnić. Kiedy do tego doszło, spędzał całe godziny przy barze w kawiarni starego Louisa i deklamował tam swoje ulubione wiersze.

[...]

Przyszłam do pracy o ósmej. W nocy nie spałam – tańczyłam w Raju do piątej rano. Chciałam wrócić do czasów młodości, upić się, powygłupiać, umalować, podrywać, włożyć sukienkę z dekoltem, zamknąć oczy, tańczyć. Uwierzyć, że jestem ładna. Od jesieni często kończę noce w tych samych ramionach. Faceta starszego ode mnie – jakieś dwadzieścia siedem lat – który nazywa się Nie Pamiętam Jak. Między nim a nim mam inne jednonocne przygody, ale on często powraca. Tak dwa razy w miesiącu.

[...]

Niedziela Pod Hortensjami to dzień wizyt. Nie dla wszystkich, oczywiście. Wypiłam więc pięć kaw, żeby móc zająć się tymi, których nikt nie odwiedza. Niedziele są trudnymi dniami. Wypełnionymi smutkiem jak gradowa chmura. Wydawałoby się, że u nas codziennie jest niedziela, ale nie. To jak zegar biologiczny – gdy nadchodzi ostatni dzień tygodnia, starzy pensjonariusze to czują. Po porannej toalecie mamy oglądanie transmisji mszy w telewizji, a potem nieco lepszy posiłek: awokado z krewetkami, które nazywa się „niespodzianką morską z majonezem”, i eklerki czekoladowe – „słodki nadziewany smakołyk”. Tak samo jest z zupą jarzynową. Codziennie nazywa się inaczej, mimo że to zawsze ta sama ciepła lura. Poniedziałkowe popłuczyny są „zupą sezonową”, w środę jest „aksamitny ogród”, a w piątek „warzywny miszmasz”. Pensjonariusze uwielbiają dostawać jadłospis na cały tydzień. To ich mapa wyspy skarbów. Poza rubryką nekrologów w „Journal de Saône-et-Loire” to jedyna lektura, która ich jeszcze interesuje.

[...]

Po lunchu niektórzy wracają do pokoju, bo ktoś ich odwiedza albo żeby obejrzeć cotygodniowy program rozrywkowy prowadzony przez Michela Druckera. Pozostałymi zajmujemy się w świetlicy, wspomagając się wszystkim, co mamy pod ręką; organizujemy teatrzyk, karaoke, lotto, belotkę albo puszczamy filmy. Ja lubię im puszczać filmy z Charliem Chaplinem, bo ich bardzo śmieszą. Albo organizować występy; śpiewają do mikrofonu podłączonego do dwóch kolumn. Ich ulubioną piosenką jest Le petit bal. Każdy śpiewa po kolei. Nawet tańczymy. To oczywiście nie Dirty Dancing, ale jest fajnie. Dziś po południu zaprosiliśmy znów magika. Zawsze przychodzi ten sam. Dzieciak wolontariusz, mieszkający w mojej dzielnicy, zawsze przynosi mnóstwo gołębic i białych królików, jak pęki kluczy. Sztuczki często mu się nie udają; jest niezręczny i łatwo podejrzeć, jak je robi. Ale dla zapomnianych w niedziele samo zobaczenie gołębia czy królika w kapeluszu to już coś, bo odciąga uwagę od ciężaru dnia. Koło drugiej po południu, gdy organizowałam widownię przed występem magika, poczułam za plecami błękitne spojrzenie Ducha, a potem usłyszałam „Dzień dobry”. W tym momencie z rękawa magika wymknęła się gołębica. Duch uśmiechnął się do mnie. Do mnie. Uśmiechnął się do mnie! W ręce trzymał książkę. Miał na sobie dżinsy i za duży T-shirt. Dzień dobry. Przyszedłem, żeby poczytać babci, i chciałem się z panią przedtem przywitać. No tak, już to wiem: gdy go widzę, świat ucieka mi spod nóg.

[...]

Zanurza głowę w lodowatej wodzie. Kiedy ją unosi, widzi obok mężczyznę, który stał przy pannie młodej, gdy rozdarła jej się suknia. Mężczyzna pali i patrzy na niego. Jest pan bratem panny młodej? – pyta. Nie, jestem synem organisty. Tego niewidomego? Tak. Zna pan Angèle? Kogo? Angèle, pannę młodą. Nie znam. Jestem w niej zakochany. Ale nie jestem jej mężem. Lucien milczy. Zastanawia się, czy matka była zakochana w kimś innym, gdy wychodziła za jego ojca. Jak łapie się zakochanie? Czy to może zarazić wiele osób jednocześnie? Sypiał już z prostytutkami, ale nigdy się nie zakochał w niczym prócz róż, książek i muzyki. Przeczytał dużo powieści na temat miłości, ostatnią, Narzeczoną pana Hire, wręcz pochłonął. Patrzy, jak mężczyzna odchodzi w kierunku miasteczka.

[...]

Dzień dobry, panie Girardot, jak pan się czuje? Moja żona umarła. To było już dawno temu. Wie pani, jeśli się utraciło osobę, którą kochało się najbardziej na świecie, to ona umiera codziennie. Dzień dobry, jak się pan czuje, panie Duclos? Zamknij mordę, kretynko. Widzę, że idzie pan dzisiaj na całego. A niby jak mam iść? Jak to pod koniec lata. Idiotka. No tak, może i ma pan rację. Wstajemy! Co pani wyrabia? Trzeba się umyć, panie Duclos. Odpierdol się. Nawet miałabym na to ochotę. Kurwa jedna. Dobrze, zobaczę, czy to możliwe.

[...]

Zamknął książeczkę i powiedział: „Nie jestem Bogiem, ale mogę nauczyć cię czytać palcami”. Zwrócił się do mnie na ty, jakbyśmy się dobrze znali. Pomyślałam, że mam palce czarodziejki, tak mówiła Angèle! W ciągu godziny dwie osoby zwróciły uwagę na moje palce. Od dawna nie rozmawiałam z nikim w moim wieku. To znaczy z kimś, kto mówiłby do mnie o czymś innym niż o podszewkach czy lamówkach. Tracąc szkołę, utraciłam też młodzieńczość wokół mnie. Usiedliśmy w ławce przy ołtarzu. Lucien otworzył książkę, którą wyjął z kieszeni. Nie było tam żadnych liter, ale powiedział, że to Nędznicy Wiktora Hugo. Wręczył mi książkę niepodobną do żadnej z tych, które dawano mi w szkole. Nie musiałam się bać, bo strony były białe. Lucien wziął moją dłoń i zaczął delikatnie przesuwać nią po białej kartce, która była jak skóra niemowlaka pokryta drobnymi twardymi krostkami. Potem wziął mój palec wskazujący i położył na niej. „Czujesz A?”, spytał. Gdy położył mój palec na M, opuszkiem wyczułam trzy krostki. Potem poprowadził go do O i U, przewrócił kilka stron i dotknęłam R. Następnie zaczął od nowa. Mój palec rozpoznawał litery. Po raz pierwszy w życiu poczułam, że czytam. Wreszcie nastąpił ten oczekiwany cud.

[...]

Lucien wybrał granatową flanelę. Zapytałam, czy mnie poślubi. Odpowiedział, że nie, bo w jego rodzinie ślub przynosi nieszczęście. „Zgoda, prześpię się z tobą – odparłam. Ale w zamian nauczysz mnie czytać palcami”. Dziewczęta, które spały z chłopcami bez ślubu, nazywano kurwami, ale mnie to nie przeszkadzało, bylebym umiała czytać. O takich sprawach w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku nikt nie rozmawiał. Gdy dziewczyny dostawały okres, myślały, że krew wycieka z tej dziurki, przez którą robi się siusiu. Widziałyśmy, że kobiety wychodzą za mąż, potem ich brzuch robi się duży, ale nie miałyśmy pojęcia, co tak naprawdę dzieje się w sypialni rodziców. W szkole te starsze doradzały młodszym, jak całować chłopaka z języczkiem, ale nie chodziłam już do szkoły. Zanim spotkałam Luciena, myślałam, że zostanę starą panną. Tak nazywano kobiety z Clermain, które nie wyszły za mąż. Byłam przekonana, że „stara panna” oznacza dziewczynę taką jak ja, która nie umie czytać.

[...]

Ojciec Luciena ożenił się po raz drugi za sprawą Sztuki Fugi, ostatniego dzieła Bacha, a konkretnie fugi III, którą zagrał w katedrze Saint-Vincent-des-Prés. Po mszy pewna kobieta chciała poznać człowieka, który tak wspaniale wykonał ten utwór. Weszła na schody prowadzące do organów, a godzinę później poprosiła Étienne’a, żeby się z nią ożenił. Zgodził się i przeprowadził się do niej, do Lille. Zostawił dom, meble, pościel, naczynia i książki pisane brajlem Lucienowi, który nie chciał wyjeżdżać. Gdy spytał syna, dlaczego chce zatrzymać książki pisane brajlem, ten odpowiedział: „Żebym miał ślad po twoich palcach”. Patrzył, jak Étienne, wyglądający na szczęśliwego, wsiada do pięknego samochodu nowej żony. Lucien ucałował go i po raz ostatni powiedział mu to, co widział, a czego ojciec miał nigdy nie zobaczyć: Wyglądasz na szczęśliwego. Od wyjazdu ojca pracuje w bistrze starego Louisa. To jedyny taki lokal w Milly. Lucien pomaga podawać do stołów, wnosi i wynosi skrzynki z butelkami, beczki z piwem, oddaje co wieczór pijanych mężczyzn żonom i myje podłogi, okna oraz naczynia. Musi też pomagać staremu Louisowi w dni, gdy w bistrze jest pełno, czyli nigdy. [...] Gdy zasypiają, opowiada Lucienowi o swoim dzieciństwie i brzmi to jak kołysanka. Opowiada mu o szkole dla dziewcząt, o tych strasznych dniach, gdy jej wzrok odrzucał słowa, a usta wariowały i wypluwały z siebie nie wiadomo co, o rozpaczy wyizolowania, o samotności. Mówi też o jedynej rzeczy, jaką umiała, zanim go spotkała: o szyciu sukienek i spodni. Opowiada o wieczorze, kiedy zlizywała słowa z tablicy i myślała, że są trujące. I o mewie, która rzuciła się na szybę w oknie, żeby uratować jej życie. Twierdzi, że każdy człowiek ma swojego ptaka. Wystarczy, że spojrzę w niebo, i już go widzę. Nigdy nie jest daleko. Według niej ptaki nie umierają, tylko odlatują w nieskończoność. Gdy zamyka się ptaka w klatce, ktoś traci rozum. [...] Hélène zapanowała nad nim i nad jego życiem. Lucien nawet przestał się bać, że oślepnie. Już nie czyta, nie słucha muzyki, nie pływa. Je niewiele i zaczyna się topić w granatowym flanelowym garniturze. W bistrze, żeby zająć czymś ręce, żeby nie zwariować, myje okna i naczynia, nawet jeśli nie jest to konieczne. Cały czas myśli o sobocie. O tym, jak Hélène wejdzie do kościoła, a on rozpozna jej kroki. O tym, jak ona zanurzy palce w wodzie święconej, przeżegna się przed swoim Panem, jak pociągnie za drzwi konfesjonału, jak się do niego uśmiechnie, jak uniesie spódnicę i będzie czekała tylko na jedno: na nową książkę pisaną brajlem, którą dla niej przywiózł. W burdelu płacił dziewczętom pieniędzmi, tej płaci książkami. Wie, że Hélène go nie kocha, że oddaje mu się tak, jak oddawały mu się prostytutki w Autun. Miłość to sztuka bycia egoistą. W ostatnią sobotę 1933 roku, przypadającą na trzydziestego grudnia, Lucien oświadczył się Hélène Hel. Będą małżeństwem bez ślubu.

[...]

Nie wiem, co zachwyca babcię w tych [Daniele Steel – przyp. aut.] powieściach, może okładki… Mniej więcej w wieku sześciu lat odkryłam, że ona i dziadek mają imiona. Babcia ma na imię Eugénie, a dziadek Armand. Jules często zwraca się do nich po imieniu: „Eugénie, skończyły się korniszony!” albo „Armand, znalazłem twoje okulary!”. Pozwala sobie wobec nich na znacznie więcej niż ja. Na zdjęciach ślubnych dziadkowie są młodzi i to wydaje mi się bardzo dziwne. Jeszcze dziwniejszy jest widok babci w dopasowanej sukience. Czas zmienił jej obwód w pasie; kiedyś była jak osa, a teraz jest jak pień drzewa. Nie wiadomo, gdzie są piersi, talia, biodra i pośladki. Babcia nie jest gruba; wygląda raczej na napuchniętą, jakby wyrzeźbioną z jednego pnia. Nogi i stopy ma ściśnięte w pończochach przeciwżylakowych, nawet w lecie, a jej dłonie są zawsze szorstkie, jakby nikt nigdy ich nie gładził. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, że dziadek zalecał się do niej albo że popchnął ją na łóżko, a co dopiero, żeby ona na przykład zrobiła mu loda.

[...]

Główna sala, do której wchodzi się przez przeszklone drzwi, jest jasna. Kolorowe szkło – czerwone, niebieskie i zielone – jest matowe. Z trzech okien dwa wielkie wychodzą na ulicę, a jedno na plac przed starym romańskim kościołem. Podłogę pokrywają ciemne deski. W czterech kolumnach pokrytych lustrzaną mozaiką odbijają się jak w kalejdoskopie sylwetki klientów siedzących przy barze z metalowym blatem. Za kontuarem znajduje się małe pomieszczenie bez okna służące za składzik. Z prawej strony po czterech stopniach wchodzi się do kuchni, w której są zlew, piec, stół i dwa krzesła. Z tego pomieszczenia wchodzi się po drabinie na piętro, do skromnie urządzonej sypialni. Hélène uczy się na pamięć nazw alkoholi, które podaje. Nie umie odczytać nazw, więc zapamiętuje rysunki na etykietach, kolory płynów i kształt butelek. Na początku to klienci wyjaśniają jej, w jakich kieliszkach podaje się poszczególne trunki: byrrh, saint-raphaël, amer cabotin, eau d’arquebuse, dubonnet, gentiane de lure, wermut, wiśniówkę, pastis, malvoisie saint-andré. Żaden jej nie oszukuje, jeśli chodzi o ilość, cenę i zawartość kieliszków. I klientów jest coraz więcej. Oprócz stałych pojawiają się nowi z całej okolicy, nawet młodzi amatorzy lemoniady i oranżady, przyciągani przez kolor oczu Hélène.

[...]

Kiedy weszłam do pokoju, żeby zmierzyć jej temperaturę, wzięła mnie za rękę. Łzy podeszły mi do oczu, bo nikt nigdy nie zrobił wobec mnie tak czułego gestu. Było w tym coś matczynego, coś, czego nie znałam. Kiedy byłam mała, babcia dotykała mnie tylko wtedy, kiedy myła mnie w rękawicy kąpielowej. Jaka jest pogoda na pani plaży? – spytałam. Piękna. Jest sierpień, więc pełno na niej ludzi. Proszę nie zapomnieć zasłonić się przed słońcem. Mam kapelusz z szerokim rondem. Czy to, co pani widzi, jest ładne? To Morze Śródziemne. Morze Śródziemne jest zawsze ładne. Jak masz na imię? Justine. Przychodzisz tu często? Prawie codziennie. Chcesz, żebym opowiedziała ci o Lucienie? Tak. Chodź bliżej. Przysuń ucho do moich ust. Nachyliłam się nad nią. Usłyszałam to, co człowiek słyszy, kiedy przykłada ucho do muszli, czyli to, co chce usłyszeć.

[...]

Wieczorem, ponad godzinę po zamknięciu, portret Janet Gaynor [amerykańska aktorka filmowa i malarka, pierwsza Oscarowa dama – przyp. aut.] wala się po metalowym blacie baru. Czy ta kobieta umie czytać? – zastanawia się Hélène, bo to pierwsza rzecz, która ją interesuje w nowych znajomych. Ona nauczyła się czytać w wieku szesnastu lat. Gdy po raz pierwszy dotknęła palcami liter alfabetu, poczuła, że narodziła się od nowa, że dopiero teraz nauczyła się oddychać. Potem przyszły słowa, jeszcze potem zdania. Pierwsze zdanie, które udało jej się w całości przeczytać, będzie pamiętać do śmierci. Było to zdanie z powieści Guy de Maupassanta Historia pewnego życia, którą od tego czasu przeczytała dwadzieścia, a może nawet trzydzieści razy. Gdy była mała, ponieważ nie była specjalnie ładna ani żywa, niechętnie ją przytulano. Przeważnie cichutko i spokojnie siedziała sobie gdzieś w kąciku. Gdy zdarzą jej się zdania ponure, smutne – jak na przykład: I wtedy wilgotny, surowy pejzaż wokół, smutno opadające liście, szare chmury napędzane wiatrem, wszystko to ściągnęło na nią taką rozpacz, że pobiegła do domu, żeby się nie rozpłakać… – nie posiada się z radości. Nic z tego, co czyta, nie może jej zasmucić. Każde słowo jest jak łyk radośnie podniecającego, rozgrzewającego napoju. Zanim nauczyła się czytać, była jak Jeanne, zamknięta w klasztorze bohaterka Maupassanta.

[...]

Nadchodzi jesień. Rano przed pracą wpadłam na cmentarz. Lubię tam chodzić, od kiedy nie muszę tego robić. Daty na nagrobkach są przysypane liśćmi. Nadejdzie dzień, kiedy będę starsza od rodziców. Oni zawsze będą mieć trzydzieści lat. Zastanawiam się, co będę robić jako trzydziestolatka. Czy będę miała męża? Dzieci? Czy Jules będzie miał dobrą posadę? Czy będę już po podróży na Sardynię? Czy Hélène będzie jeszcze żyła? Czy spotkam mojego Luciena? Czy babcia będzie wciąż sprzątać salon dwa razy dziennie, słuchając radia? Nie chciałabym wiedzieć tego wszystkiego. Jo czasem proponuje, że mi powróży, mówi, że to tak dla zabawy, ale zawsze odpowiadam jej, że z przyszłością nie ma żartów, zwłaszcza jeśli się ma dwadzieścia jeden lat. Nigdy nie chodzę na pogrzeby naszych pensjonariuszy. Zajmuję się nimi, póki żyją, ale zatrzymuję się na progu, gdy przechodzą na drugą stronę. Dziś Rose przyszła z Romanem. Po raz pierwszy zjawili się razem. Hélène na pierwszy rzut oka ani drgnęła. Nie otworzyła oczu, nie powiedziała słowa.

[...]

W 1939 roku, w czasie „dziwnej wojny”, Lucien dostał powołanie do wojska. Jak większość mężczyzn wrócił do domu w 1940 roku po tym, jak niemieckie siły przekroczyły Linię Maginota. Tuż przed jego odjazdem Hélène zorientowała się, że nie został ochrzczony. Chciała być jego matką chrzestną, ale nie wierzył w Boga i wyśmiewał się z bigotów. Bardzo ją to irytowało. Zarzucała mu, że bluźni, na co odpowiadał, że ona jest jego jedynym bluźnierstwem. Hélène tak długo błagała, żeby się ochrzcił, że w końcu się zgodził i trzeba było znaleźć ojca chrzestnego. Zdecydowali, że zrobią losowanie wśród klientów bistra. Lucien napisał imiona mężczyzn z Milly na równo przyciętych karteczkach, wrzucił je do beretu i w wyznaczonym dniu do bistra zeszli się wszyscy, nawet ci, którzy normalnie pijali tylko wodę z własnej studni. Jules, Valentin, Auguste, Adrien, Émilien, Louis, Alphonse, Joseph, Léon, Alfred, Auguste, Ferdinand, Edgar, Étienne, Simon… Gdy mówili swoje imiona, zachowywali się tak, jakby rozbierali się do naga. Zwykle klienci zwracali się do siebie, używając przydomków – Titi, Lulu, Długi, Quinquin, Féfé, Caba, Mimile, Dédé, Nano – albo w ogóle się do siebie nie zwracali. Rzucali tylko w ciszę lokalu „Dzień dobry!”. Lucien chciał, żeby Baudelaire był zapisany na prostokątnej karteczce jako Charles Baudelaire. Ojcem chrzestnym został Simon. Pozostali byli trochę zawiedzeni – przegrali na loterii Pana Boga. Do kościoła przyszli wszyscy, bo pierwszy raz brali udział w chrzcinach dorosłego człowieka. Simon był Żydem, ale ksiądz przymknął na to oko. Była wojna, wszyscy przymykali oczy, nawet Duch Święty. [...] Simon zjawił się w bistrze pewnego śnieżnego dnia 1938 roku. Wszedł przez niewłaściwe drzwi, te od tyłu, od wozowni, którymi wchodzą ci, co mówią: „Och, przepraszam, nie chcę przeszkadzać”. Wypił kawę i mówiąc z silnym obcym akcentem, zwierzył się Lucienowi, że uciekł z Polski do kraju, gdzie przestrzegane są prawa człowieka, i że od tego czasu nigdzie nie wchodzi głównymi drzwiami. Za jedyny bagaż miał futerał ze skrzypcami i marynarkę. Miał pięćdziesiąt lat. Był lutnikiem. Antysemici skatowali go, wycięli mu nożem na czole ŻYD, uznali, że nie żyje, pozostawili go w pracowni i ją podpalili. Blizna była wciąż widoczna. Gdy tylko złapał trochę słońca, na czole pojawiało się wyraźne Y. Nosił więc cały czas kapelusz z rondem mocno nasuniętym na twarz. Był wysoki i chudy, ale silne ręce kontrastowały z jego wątłą sylwetką. Siwe włosy miał tak mocno skręcone, że pewnie nawet w deszczu nie mokła mu czaszka.

[...]

Jak nazywają się pani dziadkowie? Ma [Starsky – detektyw – przyp. aut.] oczy jak konik polny. Z tych zielonych, co to wlatują w lecie do domów i jeśli weźmie się je do ręki, to strasznie kąsają. Nie wiem, czy to właśnie nie ich samice zabijają samców zaraz po zapłodnieniu.

[...]

Wczoraj między czternastą a piętnastą trzydzieści z pokoju pana Paula wykonano piętnaście telefonów. Do rodzin, które mieszkały ponad trzysta kilometrów stąd. Nieznany sprawca jest doskonale zorientowany i zorganizowany. A pani Le Camus mówi, że ta osoba używa modulatora głosu. „Dzień dobry, dzwonię z Hortensji, domu seniora w Milly. Z przykrością zawiadamiamy o śmierci X. Czekamy na państwa w recepcji jutro rano przed godziną jedenastą, na którą przewidziany jest transport ciała do zakładu pogrzebowego w Milly, na rue de l’Église pod numerem trzy. Prosimy przyjąć szczere kondolencje. Rodziny mieszkające blisko dostały telefony wczoraj o dwudziestej trzeciej, żeby nikt nie zjawił się tu wcześniej niż rano. Miałam wieczorem dyżur. Wpadłam do pana Paula koło dziesiątej – był sam. Gdyby Peter Falk jeszcze żył, na pewno migiem by to rozwiązał. Pani Le Camus jest wyjątkowo podenerwowana, a Starsky i Hutch przeszukują pokoje „ofiar”, niczym w amerykańskim serialu, tyle że nie są tak seksowni jak tamci gliniarze. Wszystkie poszkodowane rodziny postanowiły złożyć skargę na Hortensje. A Hortensje składają skargę na nieznanego sprawcę. Czy rodziny mają prawo do składania skargi, jeśli zapominają o niedzielnych odwiedzinach u bliskich?

[...]

Gmina Milly leży w strefie okupowanej. Francuska policja czuwa, przeszukuje, rewiduje. Niemieccy oficerowie wchodzą do kafejki, wypijają kielicha, zjadają coś i wychodzą. Zawsze obsługuje ich Lucien. Widząc ich w drzwiach, dyskretnie tupie w metalową klapę za barem, kryjącą zejście do piwnicy. Najmniejsze uderzenie odbija się tam silnym echem. Simon wspina się wtedy po specjalnej drabince i chowa w podwieszanym suficie, zrobionym jeszcze przez ojca starego Louisa. Czeka w niewygodnej pozycji, aż Lucien go uwolni, bo sam nie jest w stanie wyjść. Sufit się zatrzaskuje i można go otworzyć tylko z zewnątrz. Potem Lucien uprzedza Hélène, żeby się nie pokazywała. Opracowali dwa sygnały: ściszenie radia na półce za barem albo odczepienie fotografii Janet Gaynor z półki i przeniesienie jej na drzwi kuchni. Ściszenie radia oznacza: Niemcy piją. Przeniesienie Janet: zjawiła się francuska policja, gestapo lub ktoś podejrzany. Wieczorem, gdy bistro jest zamknięte i krzesła są umieszczone na stołach, Lucien i Hélène schodzą do Simona. Jedzą razem kolację – zupę z topinamburów z kawałkiem czerstwego chleba – i słuchają radia. Simon już nie gra na skrzypcach.

[...]

Jak się pani dziś czuje, Hélène? W tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim powiedziałam Lucienowi: „Nie martw się, przecież nie mamy wrogów”. Na co odpowiedział: „Dopóki będę z kobietą tak piękną jak ty, będę miał mnóstwo wrogów!”. I następnego dnia go aresztowali. Hélène zamyka oczy. To było dawno temu. Teraz są wakacje!

[...]

Co jest dla pani najgorsze? Kiedy skarżą się rodziny. Gdy mówią: „Nigdy nie pamięta moich ostatnich odwiedzin, nie będę już przychodzić”. Zapada cisza.

[...]

Muszę wracać – powiedziałam. Obiecałam matce, że pomogę jej w czymś z samego rana. Popatrzył na mnie uważnie. Myślałem, że twoja matka… Że umarła? Tak, umarła, ale czeka na mnie na cmentarzu. O ósmej rano. Żyjesz z ludźmi starymi i z umarłymi. Ależ jesteś nowoczesna! Przecież ty nie jesteś ani stary, ani umarły. Tylko że ty jeszcze ze mną nie żyjesz. Zapadło milczenie.

[...]

Jeden z nich wymierza jej silny policzek. Hélène uderza głową w poręcz schodów i pada na podłogę. Czuje w ustach smak krwi, słyszy wrzask Luciena i odgłosy ciosów. Leżąc, widzi jego stopy, które się od niej oddalają. Stopy bez butów, ciągną się po podłodze jak nogi kukiełki złamane w stawach. Hélène powstrzymuje krzyk – nie chce, żeby Lucien go słyszał. Dwóch żandarmów wraca do piwnicy. Hélène próbuje wstać, opierając się o ścianę korytarza, ale kręci jej się w głowie. Zanim znów uderza głową w podłogę, widzi Simona w szarym swetrze, który mu zrobiła ściegiem ryżowym – lewe oczko, prawe oczko, lewe, prawe… Jeden żandarm trzyma go za ramiona, drugi za nogi. Czaszka Simona jest rozwalona od kul. Hélène słyszy głos żandarma: Gdzie się grzebie Żydów? Nie wiem, czy to się w ogóle grzebie – odpowiada drugi. [...] Wokół cisza jak makiem zasiał, tylko wiatr wślizguje się do środka przez uchylone okna i Hélène powoli zdaje sobie z czegoś sprawę. No tak, oczywiście, nie ma mewy! Jest tak przyzwyczajona do jej ciągłej obecności w pobliżu, że musiała zauważyć jej brak. Nie słyszała mewy przez cały dzień. Nie widziała. Wychodzi na dwór. Kościół ginie w ciemności. Niebo jest czarne. Ćwiartka księżyca chowa się za wielką chmurą. Hélène woła, idzie kawałek dalej i patrzy na dach budynku. Po mewie ani śladu. Odleciała. To pierwszy raz od tamtego dnia w szkole. Ptak musiał polecieć za Lucienem. Hélène myśli, myśli bardzo szybko. Tak długo, jak mewy tu nie ma, znaczy, że Lucien żyje.

[...]

Gdyby nie wojna, Lucien nie stałby się skurwysynem, nie piłby tyle alkoholu, nie męczyłaby go wypierana zazdrość, nie byłby świnią, która opowiedziała Dominique’owi Latronche’owi, miejscowemu judaszowi, że ma w piwnicy kryjówkę zrobioną trzydzieści lat wcześniej przez ojca starego Louisa. Powtarzał to, powtarzał i powtarzał, a Latronche dolewał mu alkoholu, dolewał i dolewał, i pytał, i pytał. Gdyby nie wojna, nie siedziałby teraz w ciężarówce, zbity, posiniaczony i zrozpaczony, brzydząc się sobą i myśląc, że jeśli mewa leci nad ciężarówką, która go wiezie, to znaczy, że Hélène go kocha.

[...]

Mam mera na łbie, więc proszę ruszyć głową! Zwłaszcza po tym, co się wydarzyło w ostatnią niedzielę. Mówi o telefonach, które wprowadziły zamęt Pod Hortensjami. Ale… Ta niedziela… Wszyscy byli wyjątkowo szczęśliwi. Szczęśliwi? Żarty pani sobie ze mnie robi? Nigdy nie mieliśmy tylu wizyt, to było wspaniałe. A ci ludzie, którzy myślą, że ich matka wyciągnęła nogi, to też wspaniałe? Bardziej mnie obchodzą pensjonariusze niż ich rodziny. A mnie bardziej obchodzi mer, który nie daje mi spokoju, rozumie pani?! No więc nie ma autora telefonów, nie ma akt Neige’ów. Naprawdę nie wiem, kto to robi! Niech się pani wysili.

[...]

[Lucien – przyp. aut.] Teraz wchodzi do domu Edny po raz pierwszy. Przygotowała dla niego pokój na poddaszu. Powiesiła na ścianie kopię obrazu Paula Gauguina, a nad łóżkiem obrazek z Chrystusem. Kupiła mu krem do golenia i mydło. Do szafy włożyła czyste ręczniki i bukiecik lawendy, żeby bielizna ładnie pachniała. Specjalnie nie zawiesiła nigdzie lustra, bo zauważyła, że on nie znosi swojego odbicia, widoku zniszczonej nieznajomej twarzy, która wpatruje się w niego przeszywającym wzrokiem. Utył. Nie może już objąć nadgarstka kciukiem i palcem wskazującym. Czarne włosy odrosły na całej głowie, z wyjątkiem tych kilku miejsc, gdzie miał wgniecioną czaszkę. Lekarze mówią, że musiał dostać kilka mocnych ciosów kolbą i że poraniono mu twarz długim nożem, takim, jakich używają myśliwi do zabijania dużych zwierząt. Od czoła do górnej wargi po lewej stronie nosa przechodzi blizna. Jest pan nieznanym żołnierzem, bez identyfikatora – mówi Edna. Nie pojawia się pan na listach osób poszukiwanych. Musimy znaleźć dla pana jakieś nazwisko i imię. Jak chciałby się pan nazywać? – pyta, podając mu listę imion. Beret. Karteczki w berecie. Imię. To wszystko. Krótkie wspomnienie: imiona w berecie. Gdzie? Kiedy? Dlaczego? Czy to był sen? Sen? Ten, który wraca do niego co noc? Ten, o którym nikomu nie mówił, nawet Ednie. Simon – odpowiada. Chciałbym nazywać się Simon. [...] Edna Fleming dostała list w 1946 roku. Dwudziestego dziewiątego maja 1946 roku. Gruba, duża biała koperta. Tego ranka to ona odbierała pocztę i lekarstwa. Rzadko się zdarzało, żeby kierownik ambulatorium był przez tydzień nieobecny, więc jako przełożonej pielęgniarek jej przypadł ten obowiązek. Uznała to za znak. To ONA miała otworzyć list. ONA, nikt inny. Za sprawą Boga. Kiedy ujrzała portret Luciena Perrina, zrobiło jej się niedobrze i ręce zaczęły się trząść. Mężczyzna, którego inne pielęgniarki z ambulatorium nazywały „pacjentem Edny”, miał imię i nazwisko oraz adres zamieszkania. Lucien Perrin. Rozpoznajesz tego mężczyznę? Poszukuję wszelkich informacji, które pomogłyby go odnaleźć. Proszę o wysłanie wiadomości dla Hélène Hel, bistro starego Louisa, place de l’Église w Milly. [...] Rodzina, która szuka Luciena Perrina, zna tylko człowieka z portretu, uśmiechniętego mężczyznę sprzed wojny. Okres przed wojną i po wojnie dzieli całe życie. Edna to dobrze wie, jest przecież pielęgniarką. Ilu ocalałych oddała zagubionym rodzinom, rodzinom w stanie szoku, które nie poznawały brata, syna czy męża? Lucien nie żyje. Niech żyje Simon, który narodził się z jego prochów. Ocalały mężczyzna jest cieniem tamtego. Hélène Hel poszukuje nie jego, lecz przeszłości.

[...]

Wychodzą. Dziesięć minut siedzę w ciemnościach. Nigdy w życiu nie paliłam, a teraz mam ochotę wypalić całą paczkę. Włączam latarkę. I wtedy widzę klucz, przyczepiony pod biurkiem Starsky’ego do małego haczyka. Nie do znalezienia, chyba że na czworakach. Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi, to jest dobry klucz! Jestem na biegunie północnym. W zamrażalniku Pod Hortensjami nie jest tak zimno jak tutaj. W świetle latarki widzę kilkadziesiąt pudeł z aktami, zakurzony mundur, dwie metalowe skrzynki, puste butelki, książki i stertę plakatów. Czuć wilgocią. Pod stopami mam klepisko, jak w piwnicy. Pudła z aktami nie są ułożone alfabetycznie, ale latami. Od 1953 do 2003 roku. Wszystko jest spisane: wypadki podczas polowania, pożary, samobójstwa, zniknięcia, utonięcia, próby zabójstwa, napady rabunkowe, kradzież rowerów, ucieczki, powodzie, sabotaże, sprzeczki, włamania do mieszkań, agresja słowna. Wszystko. Nie myślałam, że aż tyle może się wydarzyć w takim małym miasteczku jak nasze. W miarę upływu lat pudła stają się coraz mniejsze. Prawie nic w nich już nie ma. To dowód, że Lille powoli pustoszało. Zwłaszcza po zamknięciu fabryki w 2000 roku. Wyciągam pudło z podpisem 1996 – to rok wypadku rodziców.

[...]

Gdyby nie nadgodziny, nigdy nie usłyszałabym tych wszystkich historii, które mi opowiadają pensjonariusze. Moje nadgodziny są jak przesilenie zimowe, po którym dni się wydłużają, bo i moje stają się dłuższe. Kobietom masuję dłonie i stopy albo smaruję twarz kremem na dzień i zadaję pytania. Z mężczyznami (jest ich Pod Hortensjami znacznie mniej niż kobiet, jak we wszystkich domach seniora na całym świecie) bywa różnie. Myję im głowy, wycinam włoski wystające z nosa czy z uszu i zadaję te same pytania co kobietom. Niebieskie zeszyty… Mogłabym zapisać ich setki. Czasem myślę, że mogłabym napisać nowelę o każdym pensjonariuszu. Ale musiałabym mieć siostrę bliźniaczkę. To niesamowite, jak troskliwie zajmują się rodzicami dziewczęta. Gdy byłam mała, chciałam mieć syna, ale kiedy zaczęłam pracować Pod Hortensjami, zmieniłam zdanie. Z kilkoma wyjątkami synowie wpadają tu bardzo rzadko i zwykle z żonami. Córki przychodzą w odwiedziny często. Większość zapomnianych w niedziele to rodzice synów.

[...]

Były nowe telefony Pod Hortensjami? – pyta. Nie. Zresztą to już bez sensu. Dlaczego? Bo ludzie przestali w nie wierzyć. Do niektórych rodzin musimy dzwonić po kilka razy, jeśli pensjonariusz naprawdę zmarł. Ale dzięki tym telefonom w weekendy odwiedza nas dużo więcej gości, rodziny przychodzą nawet do tych od dawna opuszczonych. W każdym domu seniora na świecie powinno się wprowadzić Dzień Anonimowych Telefonów. Jules uśmiecha się. Jest wtedy podobny do matki, Annette; ma takie same dołki w policzkach. Czasem myślę, że gdyby nasi rodzice nie umarli, nie dorastalibyśmy razem. Widywalibyśmy się tylko od czasu do czasu. Z powodu drzewa rosnącego przy szosie i tego, że któryś z naszych ojców jechał za szybko, z kuzynów pewnego niedzielnego ranka zmieniliśmy się w brata i siostrę. Od takich drobiazgów może wszystko zależeć!

[...]

W głowie przesuwają mi się obrazy, jeden za drugim. Podobno w chwili śmierci widzi się całe swoje życie w ułamku sekundy. Dokładnie takie mam wrażenie. Zsyp na śmieci. Nie Pamiętam Jak, cmentarz, waciki, jesienne ognisko, mewa, akta Neige’ów, Hortensje, Hélène, Lucien, Roman, pan Paul, anonimowe telefony, mój brat w wieku lat trzech, brat w wieku lat czterech, pięciu, sześciu, siedmiu, ośmiu, dziewięciu, dziesięciu, jedenastu, dwunastu, trzynastu, czternastu, piętnastu, szesnastu i siedemnastu.

[...]

Ptaki nie umierają. Chyba że przypadkiem – mówi Lucien, patrząc w niebo. Kto ci to powiedział, Simonie? – pyta Edna, obserwując go. Ptaki przechodzą z pokolenia na pokolenie. Każdy człowiek ma swojego. Czytałeś to w jakiejś książce? Nie, popatrz! – Lucien wskazuje palcem niebo. Edna z trudem utrzymuje oczy otwarte, tak bardzo razi ją światło sierpniowej niedzieli. Co chcesz mi pokazać? – rzuca. Nie widzisz? Nie widzę czego? Mojego ptaka. Ona wszędzie za mną lata. Ona? Kto za tobą lata? Mój ptak… To dziewczyna. Straciłem pamięć, ale nie straciłem tego ptaka.

[...]

Wrócił kelner. Za nim szła jeszcze jedna osoba i pies. Ta osoba otworzyła ukryte za barem drzwi. Lustrzane drzwi między półkami, na których stały kieliszki i butelki. Ręce Edny znów zaczęły się trząść. Mocno uszczypnęła się w ramię, żeby się opamiętać. Ale nie pomogło. A przecież widziała niejedno, była silna. Trzymała za rękę mężczyzn z amputowanymi nogami, z gangreną, umierających… I nigdy nie zadrżała. Dopóki nie spotkała Luciena/Simona. W tamtej chwili na dworcu straciła wszystko: pewność siebie, dumę, dystans, autorytet, spokój, prawość, wiarę. Od czasu, gdy poznała Luciena/Simona, stała się podstępna, nerwowa, zaczęła kłamać, oszukiwać i kraść. W jednej chwili mogła przejść od śmiechu do płaczu, robiła sobie zastrzyki z morfiny wykradanej z pokoju pielęgniarek w szpitalu, zapominała o różnych rzeczach, śniła na jawie, czerwieniła się, pociła, kochała, tak, cały czas myślała tylko o łóżku, w którym znajdą się razem wieczorem. A tego ranka w bistrze starego Louisa, kiedy ujrzała tę osobę, po raz pierwszy poczuła zazdrość. Zazdrość, ta ośmiornica, której szczypiące macki wbijały się głęboko w trzewia i wywoływały koszmary, w których Lucien/Simon spał z wieloma kobietami, zanim wreszcie znalazł się w ramionach tej. Kelner, ta osoba i pies podeszli do kobiety za barem. Kiedy ta osoba odgarniała włosy do tyłu, Edna zauważyła smukłe dłonie. Dopiero potem spojrzała na upięty kok, szyję, skórę, duże usta, doskonały profil. Ta osoba rzuciła okiem na spodnie w rękach kobiety. Tamta dotknęła spodni, uniosła głowę i popatrzyła jasnymi oczami w oczy Edny. Niebieskie spojrzenie. Jak krótka pieszczota. Jej spojrzenie tylko muskało, nie wchodziło głębiej. Jak spojrzenie Luciena.

[...]

Powinno się modlić tylko o teraźniejszość. Dziękować, gdy ma się twoją twarz. Piękne. Mój dziadek umiał pięknie pisać. Ale myślę, że człowiek zawsze pięknie pisze, gdy jest zakochany. Tym razem nie mogę się powstrzymać, żeby na niego nie spojrzeć, i widzę, że z całą mocą wbija we mnie ten swój niewinny błękitny wzrok. Nie czekam, aż mnie poprosi i rozwijam siódmą stronę jakiejś polskiej gazety. Widać na niej biało-czarne zdjęcie brzozowego gaju. Podstawiam stronę pod światło i pokazuję Romanowi mnóstwo maleńkich dziurek. To coś w rodzaju chaotycznego listu. Ostatnie słowa, które napisał brajlem. Nie wiem, co się stało potem. Pociąg, który go przywiózł na dworzec, na Gare de l’Est, przyjechał z Niemiec.

[...]

Hélène zawsze myślała, że od dzieciństwa chroniła ją mewa. I że ta mewa będzie też chroniła Luciena w obozie. Proszę czytać dalej, bardzo proszę. Co zostało z mężczyzny, który nosił flanelowe garnitury? Czy mnie poznasz? Boję się. Najpierw muszę ruszyć jednym palcem. Bardzo delikatnie. Potem całą dłonią, jakbym grał gamy na fortepianie. Muszę mieć w głowie hałas. Piszę, żeby nie zapomnieć pewnego wspomnienia. Wspomnienia tego dnia, w którym przyczepiliśmy na drzwiach bistra wywieszkę „Zamknięte z powodu wakacji”. Ale nigdy nie wyjechaliśmy na żadne wakacje. Wakacje urządziliśmy sobie w pokoju na górze, za zamkniętymi okiennicami, ty zadbałaś o zapasy jedzenia, ja położyłem na podłodze niebieską walizkę. Morze Śródziemne na podłodze. Niebieskie morze wypełnione powieściami, które czytałem ci na głos. Pamiętam zwłaszcza powieść Irène Némirovsky. Czasem wyglądałaś przez okno jak przez iluminator na statku, opowiadałaś mi o naszej wiosce i o tym, jak wszystkim jest bez nas smutno. A ja mówiłem ci, że masz słony brzuch, który smakuje jeżowcem…

[...]

Wkładam kartki z powrotem do szuflady w szafce nocnej. Czy ta historia z mewą to jakaś legenda? To jej legenda – odpowiadam. Hélène mówi, że każdy człowiek ma swojego ptaka na czas pobytu na ziemi. I ten ptak nas chroni.

[...]

A jeśli umarli i nikt o tym nie wie? No nie, przecież przechwyciłam kartkę świąteczną i czek, który wysłali Jules’owi w zeszłym tygodniu. Nie mogli umrzeć w ciągu tygodnia! Chociaż… wystarczy jeden ranek, żeby umrzeć.

[...]

Czasem Edna zastanawia się, czy to możliwe, że człowiek zakochany potrafi odtworzyć co do milimetra obiekt swojej miłości. Wydaje jej się, że rosnąc, Rose upodabnia się coraz bardziej do Hélène. Edna nosi w sobie to szaleństwo jak nową grupę krwi. Od narodzin córki płaci za swoje kłamstwo. Kiedyś zdarzało jej się, że czuła spokój. Krótkotrwały, ale prawdziwy. Teraz jak w złym śnie widzi Hélène za kontuarem, spojrzenie, którym ta kobieta tylko muska wszystko i na niczym nie zatrzymuje się dłużej. Budząc się, Edna nie wie, nie chce wiedzieć. Nie chce pamiętać. Otwiera okno, żeby wiatr od morza wywiał złe myśli, wczepiające się w zasłony sypialni, w której już od dawna nie kocha się z Simonem.

[...]

Lucien delikatnie rozkłada wycinki z gazet. Dotyka kartek, zamyka oczy i zaczyna czytać: Najukochańsza, gdy pocałowałem cię po raz pierwszy, poczułem na ustach trzepot skrzydeł. Najpierw pomyślałem, że to jakiś ptak chce uciec spod twoich warg, że nie chcesz mojego pocałunku. Ale gdy poczułem twój język, szukający mojego, ptak zaczął bawić się naszym oddechem, jakbyśmy podawali go sobie wargami. Edna go nie słucha. Simon/Lucien kochał tamtą kobietę. Był w niej bez pamięci zakochany. Co ona ma zrobić? Zabrać go tam? Zostać tu sama z małą? Bez niego? Zaczekać do rana i powiedzieć mu prawdę: W 1946 roku przyszedł do nas list, w którym było napisane, że ktoś cię szuka? Zabrać mu córkę? Wrócić do Milly? Porozmawiać z Hélène? Zorientować się, co się z nią dzieje? Czy żyje? Czy umarła? Może wyszła za mąż i ma dziecko z innym ukochanym mężczyzną? Zabić ją i uciec, spróbować nowego życia?

[...]

Jest trzecia po południu. Nic się tu nie zmieniło od jej ostatniej wizyty. Drzwi wejściowe i okna są szeroko otwarte. Nie widać żadnego klienta ani pracownika. Wygląda, jakby wszystkich powaliła sjesta. Słychać tylko stukot maszyny do szycia i mruczenie kota. „Ona” tam jest, w swoim królestwie; przesuwa materiał pod igłą maszyny. Edna staje w progu. Cztery kroki przed siebie i będzie mogła się do niej odezwać. Cztery kroki w tył – odejdzie i nic nie powie. Mucha muska w locie jej ucho. Krople potu spływają Ednie z nosa na usta, zbierają się w rowku, który jest ponoć śladem po palcu Anioła Stróża. Wyciera nos zewnętrzną stroną dłoni, myśląc o legendzie, według której znamy nasze życie jeszcze przed narodzinami, tylko anioł przykłada palce do ust noworodka, nakazując mu milczenie. A ten rowek to ślad po jego dotyku. Gdyby ona wszystko wiedziała, nie pozwoliłaby aniołowi się dotknąć, po prostu zrezygnowałaby z życia. Maszyna do szycia ucichła. Pies, którego Edna widziała ostatnim razem, zjawia się nagle jak duch. Ma opuszczony łeb, półprzymknięte oczy i dyszy – męczy go skwar. Zwierzę z daleka węszy zapach Edny, rozciąga się na podłodze i nie spuszcza jej z oczu. Otwierają się drzwi za barem i wchodzi Hélène. Ma na sobie czarną sukienkę. Przystaje za kontuarem i spryskuje sobie twarz wodą z kranu. Gdy zauważa klientkę w drzwiach, zawiązuje fartuch i wita ją kiwnięciem głowy. Jej oczy są jeszcze większe niż ostatnim razem, myśli Edna. Morski błękit zalewa całą twarz. Jak u Luciena. Co pani podać? Edna nie rusza się spod drzwi. Wiem, gdzie jest Lucien – mówi. Teraz ma na imię Simon.

[...]

Lucien otwiera drzwi. Hélène już zapomniała, że jest taki wysoki. Bardzo się zmienił. Prawdziwy mężczyzna. Byli prawie w tym samym wieku, a teraz ona wygląda na dużo młodszą. Włosy mu pociemniały. Twarz… Od lewej strony do prawego ucha biegnie głęboka blizna, która deformuje mu nos. Lucien wpatruje się w Hélène ogromnymi niebieskimi oczami. Cofa się, żeby ją wpuścić, jakby się jej spodziewał. Hélène z trudem trzyma się na nogach. Przez próżność umalowała się, a nie powinna. Powinna wiedzieć, że Lucien się zmienił, że nie wolno jej się upiększać. Że to nie będzie radosne święto, ale pogrzeb ich młodości. Wchodząc do tego nieznanego domu, w którym wydają się w nieskończoność mnożyć zdjęcia Rose, Hélène żałuje, że oboje nie zginęli tej nocy, gdy do bistra przyszli Niemcy i żandarmi. Wtedy nie musieliby przeżywać tej chwili. Wojna jest zawsze okrutna. Ukochany może powrócić martwy, jako kaleka, bez nogi, bez ręki, sparaliżowany, szalony, może stać się złym człowiekiem, brutalem, pijakiem, zazdrośnikiem, kimś nie do życia, okaleczonym, z bliznami… ale nie można sobie wyobrazić, że odnajdzie się go w cudzym domu, w innym życiu, z inną kobietą.

[...]

Któregoś niedzielnego ranka, kilka tygodni po wizycie Hélène, Lucien położył niebieską walizkę na łóżku i otworzył ją. Długo patrzył na zawartość, niczego nie dotykając. Edna podglądała go, ukryta za drzwiami. Jak skończy, zmienię pościel, pomyślała. W końcu wyjął z walizki wszystkie książki, zamknął ją i znów wsunął za komodę. Położył książki na podłodze obok fotela, otworzył pierwszą na chybił trafił, następnie drugą, a potem wielokrotnie czytał je codziennie, jedną po drugiej. Było ich ze dwadzieścia, w tym z dziesięć powieści Georges’a Simenona [pisarz belgijski powieści kryminalnych – przyp. aut.]. Od tego dnia zaraz po powrocie z pracy siadał w fotelu i zabierał się do książek. Wyglądał jak tropiciel śladów, badacz, który odkrywa nieznaną planetę i za wszelką cenę szuka dowodów przeszłego życia.

[...]

Wiedział o niej wszystko, gdy tylko weszła. Wiedział, że jej ulubionym słowem jest „delikatność”, że śpiewa przy zmywaniu, bo nienawidzi zmywać, że nie wyciera szklanek, tylko suszy je z boku zlewu, że lubi się kochać nad ranem, że jest zmarzluchem, że najbardziej lubi czerwone jabłka, że nosi wełniane pończochy, że lubi wiatr, że lubi słońce, ale kiedy ona jest w cieniu, że lubi lunaparki i siusiać w trawie, że lubi wjeżdżać rowerem w kałuże, grać w hacele i zaplatać sobie włosy, że lubi likier Suze, kolor niebieski, księżyc w pełni, że lubi pływać, szyć, śmiać się, chodzić pieszo i marzyć, że lubi ciszę, trzeszczące parkiety, ciepłą wodę, sypki puder, białą pościel, czarne sukienki, zapach róż, lawendę w szafie między bielizną, pieprzyki na twarzy. Lubi też dotykać różnych rzeczy. Wiedział, że ma wrażliwe gardło i kiedy robi się chłodniej, zaraz dostaje kataru, wiedział, że miewa bolesne okresy i migreny. Wiedział o niej wszystko, absolutnie wszystko. Ale niczego nie mógł sobie przypomnieć.

[...]

Gdy wreszcie wychodzą, Hélène otwiera szeroko drzwi, żeby wywietrzyć. Zapach tytoniu przypomina jej dzień, w którym Niemcy zabrali Luciena i zabili Simona – przemiłego ojca chrzestnego Luciena. To za niego Lucien się teraz podaje. Dlaczego, do cholery, wybrał właśnie to imię, Simon? Hélène ma jego skrzypce, kapelusz i nuty, zatrzymała je, bo a nuż ktoś się po nie zgłosi? Leżą na półce w pokoiku za barem, który jest jej pracownią. Czasem stara się zagrać kilka nut, żeby smyczek wydobył ze strun jakiś dźwięk. Ale to, co udaje jej się wydobyć z instrumentu, przypomina raczej krzyk zwierzęcia, które wpadło w pułapkę. Często wraca myślami do uśmiechu Simona. I do znaków na jego czole, ale rzadziej. Przede wszystkim chce zapamiętać jego uśmiech. Nigdy się nie dowiedziała, gdzie go pochowano po egzekucji. Opowiadano jej różne głupstwa: że za kościołem, że na tej łące, gdzie w 1949 roku odkryto dużo ludzkich kości, że koło ówczesnej niemieckiej kwatery głównej, że w rowie niedaleko Milly, gdzie podobno niemieccy żołnierze przed zasypaniem ziemią zwłok posypywali je palonym wapnem. Pojechała tam na rowerze. Chciała przekazać jego ciało do Polski, zwrócić je bliskim.

[...]

Dlaczego wszystko się zdarza wtedy, gdy człowiek już stracił nadzieję? Dlaczego wszystko jest kwestią chwili? Wchodzi do środka i szuka go wzrokiem: siedzi pod oknem, ze skrzyżowanymi nogami jak klient, a przecież jest we własnym bistrze. Ma na sobie czarny golf i czarne spodnie. Ubrany jak wdowiec, a przecież ona tu jest, cała i żywa. Pochyla głowę i patrzy na dziewczynkę, która gra w klasy. Hélène widzi u jego stóp niebieską walizkę i zauważa, że on pali. Lucien nigdy nie palił. Światło słoneczne i dym z papierosa otaczają go aureolą, co wzmaga wrażenie nierealności tej chwili. Hélène czuje na sobie spojrzenie jego niebieskich oczu.

[...]

Kiedy pojawił się Baudelaire, popatrzył na niego, usiadł przy tym samym stoliku co on i zaczął recytować wiersz [innego, sławniejszego Baudelaire – przyp. aut.] pt. Obcy:

Kogo kochasz najmocniej, powiedz mi, tajemniczy człowieku, ojca, matkę, siostrę, a może brata?

Nie mam ojca ani matki, ani siostry, ani brata.

A przyjaciół?

Jak dotychczas nie poznałem, co to słowo znaczy.

A ojczyzna?

Nie wiem nawet, gdzie jest na mapie.

Piękno?

Pokochałbym je, gdyby było absolutne i nieśmiertelne.

Pieniądze?

Nienawidzę pieniędzy tak jak wy Boga.

Cóż więc kochasz strasznie, obcy człowieku?

Kocham chmury… chmury,

które płyną o tam, wysoko…

cudowne chmury!

Charles Baudelaire

[...]

Żyli jak brat z siostrą. Hélène spała w pokoju, który kiedyś był ich wspólną sypialnią, Lucien w pokoju obok. Uważała, że się zmienił. Z jego spojrzenia wyparowała młodość. Wojna w ogóle w jakiś sposób go pomniejszyła. Hélène nie żałowała, że na niego czekała, ale była zawiedziona. Miała żal, że nie był już tym wspaniałym Lucienem i że wszystko zapomniał. Nawet blizna przecinająca jego twarz, która powinna być usprawiedliwieniem, nic nie usprawiedliwiała. Ale to, jak nakładał dolną wargę na górną, kiedy czytał gazetę, było dawnym przyzwyczajeniem, które uwielbiała. Wojna nie zabrała mu gestów ani sposobu stawiania kroków, a poza tym Lucien zawsze będzie mężczyzną, który nauczył ją czytać. A dziś ofiarował jej córkę. Dziecko, na które tak czekała przed wojną i z którego już zrezygnowała. Nie musiała pokochać Rose w dniu, w którym ta się zjawiła, bo już ją kochała. Kiedy wzięła w ramiona dziewczynkę, rozpoznała od razu jej zapach, skórę, oddech, włosy, głos, paznokcie. Miała wrażenie, że zna ją od zawsze. Rose była częścią jej, kawałkiem jej. Hélène do niczego nie musiała się zmuszać, ta dziewczynka była jej oczywistością.

[...]

Wsiadam do windy. Stoi w niej para staruszków trzymających się za ręce. Nie wiem, dlaczego przychodzi mi do głowy, że ludzie mniej opłakują odejście starych ludzi. To normalne, takie jest życie, mówią. Dlaczego więc płaczę? Tak samo jak wczoraj mylę piętra. Nie mogę znaleźć właściwego korytarza. Przechodzę przez wahadłowe drzwi z nadzieją, że nie natknę się za nimi na Romana. Kolejne korytarze. Wszędzie girlandy. Przy świetle neonów wyglądają dziwnie. Myślę o kasjerkach w supermarketach, które w grudniu noszą czerwono-białe czapki Świętego Mikołaja. Krótko mówiąc, pewnych rzeczy nie powinno się łączyć, bo do siebie nie pasują. Wsiadam do innej windy. Gdy w końcu drzwi otwierają się na właściwym – piątym – piętrze, wpadam prosto na Nie Pamiętam Jak. Ma na sobie biały kitel. Po raz pierwszy widzę go porządnie ubranego.

[...]

Hélène po jakimś czasie zaczęła opowiadać Lucienowi różne rzeczy z przeszłości. Trochę tak, jak czyta się komuś gazetę, mówiła o jego niewidomym ojcu i matce, która odeszła, o brajlu, Bachu, o tym, jak ojciec Luciena grał na organach do ślubów, o starym Louisie, aresztowaniu, Simonie, o chrzcinach i losowaniu, kto ma być ojcem chrzestnym, o mieszkańcach wioski, o tym, co się działo po wojnie, o pomnikach ku czci poległych, swoim szyciu, Wilczycy, latach oczekiwania, świętach, lecie na tarasie, Małym Claudzie, o tym, jak zmienia się moda, o Royallieu, Buchenwaldzie, kopalni Dora, o Gare de l’Est, liście, portrecie węglem, wizycie Edny w bistrze. Lucien wierzył w to wszystko, ale niczego sobie nie przypominał. Słuchał, jak Hélène opowiada mu jego życie; podobał mu się dźwięk jej głosu, jej spojrzenie, to, jak wycierała ręce o sukienkę, mimo że nie były mokre. Widział jej piękność, ale nie odczuwał jej. Nie miał żadnej wskazówki, jak ją odnaleźć. Czasem chciał dotknąć jej włosów czy twarzy, ale nigdy by się nie ośmielił. Pragnął odnaleźć tę kobietę, do której pisał brajlem z Buchenwaldu na kawałkach gazety.

[...]

Nić, która ich łączyła, nie zerwała się, ale Hélène nie wiedziała, jak ją ciaśniej spleść. Skurczyła więc historie, które opowiadała Lucienowi, i doszła do rzeczy bardzo osobistych, do tego, co działo się w ich sypialni przed śmiercią Simona. Opowiedziała mu, jak spotkali się w kościele, jak brała mu miarę na garnitur z granatowej flaneli, o mewie i o ich ślubie. Któregoś wieczoru nie powiedziała mu „dobranoc”, ale wychyliła duży kieliszek likieru Suze, żeby dodać sobie odwagi, i wzięła go za rękę. Zaprowadziła do bistra, dawno już zamkniętego. Zanim zapaliła świecę i postawiła ją na kontuarze, powiedziała Lucienowi, że podczas jego nieobecności spała z innymi mężczyznami. Z Cyganami, z wędrownymi handlarzami, z komiwojażerami. Z takimi, którzy znikali bez śladu. Oznajmiła mu to bez wstydu i żalu. To nie była spowiedź, bo nie chciała, żeby jej wybaczał. A on nie poczuł zazdrości, nienawiści czy zranionej ambicji. Pomyślał, że jest jak jeden z tych komiwojażerów, którzy zjawiali się przejazdem. Nieznajomym, który zagościł u niej w domu.

[...]

Było to dziwne: żyć pod jednym dachem z kobietą i nie dotykać jej. Słyszeć, jak klienci, zwracając się do niego, mówią „pana żona” albo „pana druga połowa”. Dziwne było też to, że nie dzielił z nią żadnych wspomnień – wspólną mieli tylko teraźniejszość – a jednak czuł to, co ona czuła. Wiedział, co Hélène lubi, potrafił wyprzedzić jej reakcje, odgadnąć jej myśli. Jakby pamiętała ją jakaś część mózgu odpowiedzialna za emocje. Tak jak w dniu, gdy przywiozła mu do Bretanii niebieską walizkę. Nie poznał jej, ale znał ją na pamięć. Tak. To była Hélène. Wyuczony na pamięć wiersz, z którego zostały mu tylko rymy.

[...]

[List do Edny – przyp. aut.] W zeszły piątek Mały Claude wreszcie Cię znalazł. Od lat Cię szukał, w tajemnicy przede mną. Podobno mieszkasz w Londynie i wciąż jesteś pielęgniarką. Iloma dziećmi się opiekowałaś, myśląc o mnie? Bicia ilu serc słuchałaś, myśląc o sercu Luciena? Piszę ten list, żeby Cię zawiadomić, że w zeszły piątek jego serce przestało bić. W dniu, gdy Mały Claude wreszcie Cię odnalazł, tata przeszedł do trzeciego życia, nienależącego ani do Hélène, ani do Ciebie. Byłam przy nim, gdy odchodził. Przyjechałam spędzić z nimi kilka dni. Pomagałam w bistrze, bo nagle nadjechał autobus pełen turystów. Tata podawał komuś wodę z miętą, upadł i już nie wstał. Najpierw myślałam, że o coś się potknął. Hélène natychmiast wiedziała, że tym razem jej wielka miłość odeszła na zawsze i że tym razem jej go nie zwrócisz. Wtedy po raz drugi pocałowała go na moich oczach.

[...]

Dziadku, jaka była Annette? Spina się, niemal niezauważalnie, ale jestem jego wnuczką, więc to widzę. Przesuwa językiem po wargach. Jakby słowa, które wypowie, miały go oparzyć. Była… Była świetlista. Mogłem się nią oświetlić. Lubiła ludzi, którzy mówili krótkimi zdaniami. To musiała cię bardzo lubić. Cisza.

[...]

Lucien nie będzie pochowany w Milly ani nigdzie indziej. Kilka lat wcześniej, podczas wizyty na cmentarzu, patrząc na zarośnięty chwastami grób Baudelaire’a, poprosił ją, żeby go spalić, umożliwić wędrówkę przez wieczność. Obiecała mu to. W krematorium były wyłącznie płyty z muzyką klasyczną. Hélène wolałaby Brassensa, Brela, Ferré. Na czas modlitwy i medytacji wybrała preludia Bacha. Kilka razy pocałowała trumnę. Nie żeby pocałować Luciena przez deski, ale żeby się upewnić, że się nie rusza. Że jej nie woła. Że tym razem ani Edna, ani nikt inny nie przyprowadzi go do niej z powrotem. Trumnę zabrali dwaj mężczyźni w ciemnych garniturach. Oprócz Luciena ubranego w letni garnitur zamknięto w niej kapelusz i skrzypce Simona, którego pozbawiono możliwości pochówku. A ponieważ Lucien był dla Edny Simonem, Hélène uznała, że tak będzie sprawiedliwie.

[...]

Jak zwykle Wigilię spędzaliśmy we czwórkę. Nie mamy przyjaciół, żeby ich zaprosić. Dziadek z babcią pewnie z powodu życiowego smutku – dramatu, który wciąż nad nimi wisi – ja, ponieważ nikt nie chce przyjaźnić się z nienowoczesną dziwaczką, która wszędzie targa za sobą młodszego brata. Jules i babcia czekali na nas przy małej sztucznej choince, którą co roku wyciąga się z piwnicy. Nawet nie zdejmujemy już ozdób. Owijamy ją tylko siecią, która nigdy nie widziała morza, i stawiamy na półce w piwnicy. Następnego roku rano dwudziestego drugiego grudnia dziadek przynosi ją na górę i rozkłada. Czasem wymieniamy zniszczoną girlandę. Babcia myje bombki gąbką, przesuwa szmatką do kurzu po plastikowych gałązkach, a potem wszystko spryskuje pachnącym środkiem. Czarodziejskie Wigilie, jakie widuje się na filmach – tego nie znamy.

[...]

[Helene – przyp. aut.] Wysiadła z samochodu z małą niebieską walizką i pudełkiem pod pachą. Popatrzyła na tablice z odlotami, na nazwy krajów, dalekich stolic, do których nigdy nie pojedzie, a ponieważ litery jej się mieszały, czytała nazwy miast, których w ogóle nie ma na mapie. Lucien wyjaśnił jej różnicę czasu. Gdy szli spać, po drugiej stronie kuli ziemskiej ludzie wstawali. Powiedział jej również, że na niebie jest więcej gwiazd niż ziaren piasku na Saharze. Dlatego go kochała. Za te wszystkie rzeczy, których nauczył ją – małą dziewczynkę wychowaną w pracowni krawieckiej, skazaną na wieczną niewiedzę, gdyby go nie spotkała. Poprosiła jakiegoś podróżnego, żeby jej powiedział, o której odlatuje najbliższy samolot do ciepłego kraju nad morzem, bo zapomniała okularów.

[...]

Zauważyła. Raz. Ten sposób, w jaki się unikali. Myślała, że Armand nie lubi Annette… albo raczej, że jest mu obojętna. Był dużo milszy dla Sandrine. I jeszcze dwa lata wcześniej, przed narodzinami Jules’a, usłyszała, jak rozmawiał z Annette. Zaskoczyła ją wówczas ich ewidentna bliskość, głębokie porozumienie. Sprawiali wrażenie bardzo związanych, ludzi, którzy znają się tak dobrze, że nie muszą nawet na siebie patrzeć. Trochę jak Fatiha i ona, kiedy siadały do herbaty u lekarza. Z tym że Armand zdawał się czerpać z tej chwili wszystko; wyglądał jak kot zlizujący ukradkiem śmietankę z mleka. Eugénie nigdy go takiego nie widziała. Jakby stał na scenie w świetle reflektorów. Przypomniał jej się wtedy Salvatore Adamo na koncercie w Mâcon, kiedy śpiewał Laisse mes mains sur tes hanches [z fr. – Twoje ręce na moich biodrach – przyp. aut.]. Twarz Armanda, zwykle ściągniętą i zgaszoną, rozświetliła bliskość Annette. Eugénie odkryła, jak piękny jest ten uśmiechnięty mężczyzna, ten nieznajomy, który znajdował się u niej w domu. I to był jej mąż!

[...]

Hélène zmarła pod wieczór. Odeszła, zostawiając po sobie legendę: tyle jest ptaków, ile mieszkańców ziemi. Miłość polega na tym, że dwie osoby dzielą ze sobą jednego ptaka.

[...]

W ten sposób Eugénie zaczęła się zastanawiać nad ideą zła i jego pochodzeniem. Żeby go zniszczyć, postanowiła skrzywdzić Annette. Na budziku była szósta rano. Musiała się pospieszyć. Wyszła na ulicę. Było ciemno i zimno. Eugénie miała na sobie moherowy szlafrok, prezent na poprzednie Boże Narodzenie od tej szmaty. Samochód Armanda stał jak zwykle na chodniku po drugiej stronie ulicy. W kilka minut zdjęła koło. Świetnie znała się na samochodach, bo w młodości na gospodarstwie to ona wymieniała olej w traktorze. Bracia nawet jej zazdrościli. Żaden pojazd nie miał przed nią tajemnic. Ojciec wszystkiego ją nauczył. Nawet Armand tego nie wiedział i wolała, by to, że kiedyś zachowywała się jak chłopak, pozostało tajemnicą. Zaczęła drapać po przewodzie hamulcowym nożem, tym małym do obierania warzyw, którym przez całe dzieciństwo bliźniaków obierała ziemniaki. Nigdy nie kupowała mrożonych frytek. Zawsze ziemniaki z gatunku Charlotte; wybierała je starannie, obierała i kroiła w podłużne, cienkie ćwiartki. Zdrapując pierwszą warstwę gumy, myślała o ciele Armanda, kiedy wrócił do łóżka, o tym, które pachniało cudzą pizdą. Dziurawiąc przewód hamulcowy, cała spocona, odczuwała nienawiść jak uderzenia gorąca. Ręce miała spokojne, nie trzęsły się. Jej życie i tak się skończyło. Jak ta pralka. Wiedziała, że pralka jest do wyrzucenia, dużo wcześniej, zanim Marcel postanowił jeszcze coś sprawdzić. Kiedy życie jest skończone, człowiek się nie trzęsie, nie płacze, człowiek nienawidzi.

[...]

Pod wieczór zjawił się Lucien, przypłynął. Zdyszany wyszedł z Morza Śródziemnego. Na plaży i w wodzie bawiło się jeszcze dużo ludzi. Słońce stało nisko, ale wciąż było ciepło. Zadeptany piasek już nie parzył, ostygł. W powietrzu wisiał zapach cukru z drożdżowych bułeczek i soli, którą pachniały frytki sprzedawane na drewnianych stoiskach. Wiatr niósł ku niebu śmiech i wesołe krzyki. Tę radosną symfonię tylko plaża i morze mogą odegrać dzieciom w wakacyjny wieczór. Hélène, w dwuczęściowym pomarańczowym kostiumie kąpielowym, leżała na ręczniku pod parasolem i czytała jakąś powieść. Lucien położył się przy niej w miejscu, gdzie jego suche ubrania leżały zwinięte w kulkę od trzydziestu pięciu lat. Wytarł się i włożył zmiętą koszulę. Uśmiechnęła się do niego.

[...]

Rano Roman zadzwonił do Hortensji, by mi powiedzieć, że chce się ze mną zobaczyć, ale nie tam, czyli nie Pod Hortensjami. Na razie nie jest w stanie tam przyjść. Podał mi kopertę. Dużą. Bardzo dużą. Otworzy ją pani, kiedy mnie już tu nie będzie. Tym razem popatrzyliśmy na siebie. Jednocześnie. Dobrze. Ja też mam coś dla pana. Schyliłam się po torbę. Jo mówi, że nie wolno stawiać torby na podłodze, bo to przynosi pecha i nigdy nie będzie się miało pieniędzy. Pomyślałam o miłości Jo do Patricka, gdy dawałam Romanowi niebieski zeszyt. To historia pana dziadków. Skończyłam ją pisać. Dziękuję! Pogłaskał okładkę zeszytu, jakby to była kobieta. Nie patrząc na mnie, otworzył go i przerzucając strony, wdychał ich zapach. Tego dnia, gdy poprosiłem panią o napisanie historii Hélène, miała pani na policzku rzęsę… – wyszeptał. Poprosiłem, żeby pomyślała pani sobie o czymś, czego pani najbardziej pragnie.

[...]

Pomyślałam o Morzu Śródziemnym. O mewie. O tym, co było potem, o dziadku, o Annette. Gruba brązowa koperta od Romana wciąż leżała na stoliku. Musiała zawierać coś więcej niż kartkę pocztową. Otworzyłam ją. Dokumenty. Jakieś bardzo ważne. Takie, które troskliwie przechowuje się na dnie szuflady, żeby ich nie zgubić. Akt własności. Przeczytałam go kilka razy, bo wszędzie figurowały moje imię i nazwisko. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi. Wszystko było napisane po włosku. Miałam właśnie zamówić kolejną whisky, gdy zauważyłam drugą – mniejszą – kopertę, jasną, wsuniętą między kartki. Było na niej napisane atramentem, ładnym charakterem pisma, jak na powieści Ból kamieni, moje imię. Justine. W kopercie był liścik, również skreślony tym charakterem pisma: Justine, dom na Sardynii jest pani. Zapisujemy go pani, ja i moja rodzina. Rozejrzałam się. Uszczypnęłam się w ramię. Wstałam.

[...]

Kiedy kelner skończył odpakowywanie, zdejmując wiele warstw kartonu i papieru chroniącego tę tajemniczą rzecz, okazało się, że to nie jest obraz, ale ogromne czarno-białe zdjęcie pod szkłem. Cofnęłam się. Ktoś musiał kiedyś za mną chodzić, a ja tego w ogóle nie zauważyłam. Na zdjęciu na pierwszym planie była mewa Hélène; miałam pewność, że to ten ptak, poznałabym go wśród tysięcy innych. Mewa frunęła za mną – zdjęcie było zrobione pod światło, w uliczce, w której karmię Grubego Kota. Fotografia była tak piękna, że aż zapierało dech. Czterej podróżni wyszeptali, że to wspaniała fotografia. Kelner też nie mógł oderwać od niej wzroku. Przekręcił ją. Z tyłu był podpis Romana oraz tytuł i data: Justine i mewa, 19 stycznia 2014. Trzy dni po śmierci Hélène mewa przyfrunęła, żeby się ze mną pożegnać, i Roman unieśmiertelnił tę chwilę.

[...]

W lecie, gdy po raz pierwszy wsunęłam klucz do drzwi mojego sardyńskiego domu, byłam z Jules’em. Trzymał mnie za rękę, kiedy płakałam z radości. Po raz pierwszy płakałam z radości. Przez łzy nie widziałam morza za oknami. Jules zakochał się w ludziach z Muravery, przede wszystkim w brunetkach. Wyspa jest tak piękna, że wygląda jak inna planeta. Zresztą tam nawet morze nazywa się inaczej: Morze Tyrreńskie. Mój dom jest częścią bliźniaka. Sąsiadkami są dwie siostry, Silvana i Arna, wdowy, podobne do babci Mileny Agus, autorki powieści Ból kamieni. Mają długie kręcone siwe włosy. Kiedy Jules tam jest, troskliwie się nim opiekują. Częstują go bottargą [przysmak śródziemnomorski, z solonej, utwardzonej „kieszeni” z nadzieniem rybnym – przyp. aut.] z tuńczyka i plackami. Jules jest jak syn, którego nie miały. Zresztą on jest jak syn dla wielu ludzi. Nadal mu się wydaje, że żyje ze spadku po wujku Alainie, który wciąż się uśmiecha na nagrobnym zdjęciu, stojąc obok żony i brata. Chcę, żeby nadal tak myślał.

[...]

Wiedział, że mam nocny dyżur i przyjdę do dwudziestki-dziewiątki, gdy będzie dzwonił do syna pani Gentil. Chciał, żebym dowiedziała się, kim jest. Teraz zdjął modulator głosu ze słuchawki i rozłączył się. Podszedł do mnie. Pogłaskałam jego twarz, jakbym widziała go po raz pierwszy. Zresztą widziałam go po raz pierwszy. Po raz pierwszy zobaczyłam go takiego, jaki był naprawdę, a nie takiego, jakiego chciałam go widzieć. Uśmiechnął się. Musnęłam opuszkami palców dołeczki w jego policzkach. Kiedy opowiadałam mu o zapomnianych przez rodzinę pensjonariuszach, których nikt nie odwiedzał nawet w niedziele, myślałam, że mnie nie słuchał. Sądziłam, że słucha, ale nie słyszy. Poza tym to było po wieczorze w Raju, byłam wstawiona i następnego dnia nie za bardzo pamiętałam, co mówiłam. W głowie kołatały mi się tylko fragmenty zdań. On tymczasem wszystko zapamiętał. Wciąż milczał. Ja też milczałam. Miał na sobie sweter w paski, który kompletnie nie pasował do spodni w kratkę. Jak zwykle, pomyślałam. Będę musiała nauczyć go dobierać kolory. Po raz pierwszy robiłam plany na przyszłość dotyczące osoby, która istniała naprawdę. Dotknął wisiorka z mewą i pocałował mnie we włosy. Jak tamtego dnia, kiedy odwiózł mnie na lotnisko Saint-Exupéry’ego. Od dawna się w to bawisz? – spytałam. Odkąd cię poznałem – odpowiedział z uśmiechem. A dawno mnie poznałeś? Milczał. Pogłaskał policzek pana Paula i szepnął: To mój dziadek. Zamknęłam oczy. Jak się nazywasz?

 

Valerie Perrin, Zapomniane niedziele

 

Powieść obyczajowa Valerie Perrin – francuskiej powieściopisarki, fotografki i scenarzystki umiejscawia akcję tej wielowątkowej opowieści we Francji, a bliżej w Normandii i w miejscowości Milly, generalnie rzecz ujmując w naszym stuleciu i drugim dziesięcioleciu, aczkolwiek we wspomnieniach Hélène Hel – pensjonariuszki z Domu Spokojnej Starości „Pod Hortensjami” także w przeciągu kilkudziesięciu lat w ubiegłym dwudziestym wieku. Justine Neige ma dwie osobliwe pasje: podtrzymywanie na duchu pensjonariuszy domu spokojnej starości oraz rutynowe odwiedzanie cmentarzy rodzinnych. Podczas rozmów z Hélène odkrywa, a wnet i spisuje w niebieskim, ażurowym zeszyciku dzieje pięknego życia skromnej pensjonariuszki, której dni w zasadzie są już policzone, aż nazbyt skrupulatnie. Dopiero w klubach nocnych Justine próbuje zapomnieć to, co zbyt gorliwie pamięta i nawet nie wie, że ten, z którym spędza wieczory i upojne noce – z imienia Nie Pamięta Jak – jest z tej samej można zaryzykować co ona nostalgicznej bajki. Zapomniane niedziele to opowieść o paradoksalnych uczuciach, które brutalnie przedziela burzliwa, dookolna historia, o samotnościach, które nie są wcale osamotnieniem, w końcu też i o miłości, która przecież nie istnieje.



powrót ››