Blog

 

27.09.2024

Szklany Ogród

„Nie je­steś dziec­kiem albo fa­ce­tem,

żeby naja­dać się do syta.”


„...wszy­scy co do jed­nego umarli,

wy­nie­śli ich po ko­lei jak nie­ru­chome za­bawki...”


Ko­rona ci się stopi, łzy pić bę­dziesz,

panną młodą nie zo­sta­niesz na tej ziemi.”

[…]

Przy­cho­dzę na świat w nocy, mam sie­dem lat. Mówi, że wzię­łaby mnie na ręce, ale ręce ma za­jęte. Z góry pada świa­tło nie­bie­skiej lampy ko­ły­szą­cej się na drze­wie. Od­chy­lam głowę i wi­dzę ją do­kład­nie: jest okrą­gła jak nie­po­kro­jony bo­che­nek chleba. Idziemy przez Bramę mia­sta przy­po­mi­na­jącą wnę­trze ka­mien­nego żo­łądka. Wi­docz­nie tak jest w mie­ście, my­ślę so­bie. Ulica scho­dzi w dół, cały czas w dół. Stopy brną w zlo­do­wa­cia­łym śniegu, ulica się zwęża. Uchyla kie­szeń palta dla mo­jej dłoni, że­bym się nie po­śli­zgnęła. I że­bym mo­gła roz­glą­dać się do­koła i pa­trzeć na te wszyst­kie wspa­nia­ło­ści! Są­czące się świa­tło. Niebo ze spa­da­ją­cymi gwiaz­dami. Bloki, bloki, bloki. Ża­den nie wię­cej niż czte­ro­pię­trowy i ża­den z nie wię­cej niż czte­rema klat­kami scho­do­wymi. Jej kie­szeń jest pod­bita fu­trem, pa­znok­cie za­czy­nają pło­nąć ży­wym ogniem. W oknach wi­dać, jak do­brze so­bie żyją małe lu­dziki. Ty­siące roz­świe­tlo­nych kwa­dra­tów. Jedni obok dru­gich, jedni na dru­gich. Ci na dole trzy­mają na ra­mio­nach resztę. Ależ są silni. Pies – nie­bie­ski – idzie za nami, zo­sta­wia­jąc małe ślady. W mie­ście wszystko jest czwór­kowe i nie­bie­skie, my­ślę so­bie.

[...]

Ta­mara Paw­łowna mó­wiła nań nasz męż­czy­zna i nie zda­rzyło się, by prze­cho­dząc obok, nie po­roz­ma­wiała z nim jak z ży­wym. Dłu­gie jak pieśń jest na­sze ogro­dze­nie, Ogro­dze­nie dużą li­terą. Na­sza siła, nasz gołubczik [z ros. gołąbek – przyp. narratora]. Jego się chwy­ta­ły­śmy, wra­ca­jąc do domu z obo­la­łymi ra­mio­nami i ośli­nio­nymi dłońmi. Obok niego ku­ca­ły­śmy spo­cone, żeby uspo­koić drże­nie ciała. Tu naj­czę­ściej pła­ka­ły­śmy. Albo śmia­ły­śmy się gło­śno, od serca, jak wrony zi­mową porą. „Ile du­szy w ta­kim że­la­stwie!”, mó­wiła za każ­dym ra­zem, a ja jej wie­rzy­łam na słowo. Nie było bo­wiem na świe­cie rze­czy, któ­rej Ta­mara Paw­łowna nie wie­dzia­łaby naj­le­piej. Po la­tach, gdy za­sta­łam je prze­żarte rdzą, z prę­tami przy­po­mi­na­ją­cymi po­ła­mane że­bra, pła­ka­łam, jakby mi ktoś bli­ski umarł. Trudno jest za­bić że­lazo, ale je­śli bar­dzo tego chcesz, da się. Z ma­łego wznie­sie­nia, które było na­szym Eve­re­stem, po­dwórko wi­dzia­ły­śmy jak na dłoni. Wi­dać było kasz­tan z ga­łę­ziami w kształ­cie okrętu i Puł­kow­nika wśród kwia­tów. Poza tym ra­kietę z błysz­czącą czer­woną iglicą i czte­ro­miej­scowy sa­mo­lot, w któ­rego okien­kach tkwiły cztery ja­sno­włose głowy i pu­co­ło­wate dzie­cięce twa­rze. I bia­ło­sine prze­ście­ra­dła po­wie­wa­jące na sznur­kach, ska­mie­niałe od kroch­malu. Wi­dać było Szuroczkę na bal­ko­nie, jak dra­pie się po no­dze szczotką do czysz­cze­nia dy­wa­nów. I Paw­lika, który się nie ba­wił, tylko stał. Można też było do­strzec przez szyby w oknach ma­sywne syl­wetki ko­biet w su­kien­kach w pa­ski, obo­wiąz­kowo w pa­ski, które koń­czyły go­to­wać i sma­żyć. Bellę Izaakównę i Rozę z bio­drami w kształ­cie gruszki sto­jące na środku ulicy i szep­czące so­bie coś do ucha. Se­krety, za­wsze se­krety. Za­chara Antonowicza z jedną ręką, która mu zo­stała, tro­skli­wie do­ty­ka­jącą or­deru. Zgu­bić or­der straszna rzecz, a jaki wstyd! Wszy­scy, ab­so­lut­nie wszy­scy tam byli. Brzydka Ma­rina, pi­jany Lionczik. I Katerina z twa­rzą jak tar­cza księ­życa. Wszyst­kie na­sze ludz­kie sprawy pod szklaną przy­krywką. W tych krót­kich jak mgnie­nie oka chwi­lach, ośle­pia­ją­cych ni­czym błysk lu­sterka, czu­ły­śmy się nad wy­raz szczę­śliwe. Z uwagi na nich wszyst­kich ra­zem wzię­tych i każ­dego z osobna. Z uwagi na nich, z uwagi na nas, z uwagi na jesz­cze je­den dzień, w któ­rym mia­ły­śmy do­kąd wra­cać. „Mieć swoje miej­sce wśród lu­dzi to nie­mała rzecz”, mó­wiła Ta­mara Paw­łowna, która wie­działa. Wie­działa o rze­czach i lu­dziach, wie­działa wię­cej, niż mo­gła unieść.

[...]

Ża­den inny po­ra­nek nie był jak ten pierw­szy, kiedy obu­dzi­łam się w jej łóżku. Spa­łam do­kład­nie po­środku, jak farsz w pie­rogu. Gdy­by­śmy spały w po­przek, obok mnie zmie­ści­łoby się jesz­cze pięć ta­kich dziew­czy­nek, jak cu­kierki owi­nięte w sze­lesz­czący pa­pie­rek, za­nim tra­fią do czy­ichś ust. W in­ter­na­cie mia­łam tylko koc. Mój śmier­dział my­szami, ale zda­rzało się go­rzej. Wo­kół mnie pełno było od­bla­sków świa­tła, ni­gdy wcze­śniej cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łam. Świe­ciły krze­sła, na­wet ściany. W oknie – nowy świat. Ga­łąź ma­jąca kształt dziw­nego zwie­rzę­cia z kul­kami jak ko­rale. Niebo wy­peł­nione ko­ro­nami drzew i pta­kami. Głos bie­gnący w moją stronę, ty pro­snu­łas’? [z ros. przespałaś – przyp. narratora], tra­fił, otwo­rzył mnie ni­czym klucz, zna­lazł miej­sce po le­wej stro­nie, mię­dzy że­brami. Wsta­łam z łóżka, ma­jąc mamę. Ja­kież zdzi­wie­nie, że już nie je­stem sie­rotą, jaki strach, że w se­kun­dzie znowu mogę nią zo­stać. Ła­stocz’ka , tak do mnie po­wie­działa i tak bę­dzie mnie od­tąd na­zy­wać. Ja­dłam trzy razy z rzędu i na­de­szło po­łu­dnie. Jej her­bata miała za­pach, chleb miał ma­sło, a ma­sło – miód. Od nad­miaru je­dze­nia roz­bo­lało mnie po le­wej stro­nie. Pło­mień pa­lą­cego się gazu przy­po­mi­nał nie­bie­ski ne­nu­far. Z ra­dia do­bie­gało: lu­bow’, lu­bow’, lu­bow’ [z ros. miłość – przyp. narratora]. Ta­mara Paw­łowna słu­chała, lekko się uśmie­cha­jąc, cie­pło na­peł­niło po­kój. Opro­wa­dziła mnie po miesz­ka­niu i zro­bił się wie­czór. Tam­ten dzień no­szę ze sobą wszę­dzie. Nie zna­la­złam po­dob­nego za­spo­ko­je­nia ani w pie­nią­dzach, ani w mi­ło­ści. Nikt nie chciał mnie bar­dziej. Na­wet wy.

[...]

Był gru­dzień i był po­nie­dzia­łek. Od­tąd wszyst­kie moje mie­siące za­czy­nają się od po­nie­działku, a lata od grud­nia. Śnieg pa­dał całą noc, po­dwórko wy­peł­niło się i za­okrą­gliło. Zbie­lała zie­leń i czerń. Tylko ga­łę­zie ja­rzę­biny pło­nęły czer­wie­nią i zło­ciły się śle­pia Mar­chewki sie­dzą­cej na kratce ście­ko­wej. By­łam piękna jak ni­gdy wcze­śniej. Gdy­bym to wtedy zro­zu­miała, gdy­bym wie­działa wię­cej o ży­ciu, za­cho­wa­ła­bym pew­nie tę urodę na póź­niej. Ale nie wie­dzia­łam. By­łam dziec­kiem, co z tego, że do­ra­sta­ją­cym. Ta­mara Paw­łowna ku­piła mi nowe ubra­nia za dużo pie­nię­dzy. Tyle wy­da­wali za jed­nym ra­zem tylko no­wo­żeńcy albo sta­rzy na ubra­nia do trumny. „Ku­pi­łam naj­lep­sze”, po­wie­działa, pa­mię­taj. Jak już ro­bię coś do­brego, to ro­bię, nie ma miej­sca na stare ła­chy. Od­wró­ci­łam się na pię­cie, a ona uśmiech­nęła się za­do­wo­lona. Pierw­szy raz w ży­ciu chcia­łam, żeby mnie oglą­dano. Go­towa by­łam stać na mro­zie, za­mie­nić się w so­pel lodu, byle tylko zo­ba­czyły mnie dziew­czyny z in­ter­natu! Miała palto z koł­nie­rzem, za­czę­łyby te ze star­szej grupy, zło­śliwe i roz­ma­rzone. Miała buty z fu­ter­kiem, do­da­łyby te z młod­szej grupy, smutne i cho­ro­wite. Wiem, że po ja­kimś cza­sie opo­wieść tro­chę by stra­ciła na uro­dzie, jak każda opo­wieść. Może już nie pa­dałby śnieg, Mar­chewka zo­sta­łaby psem, a ja chłop­cem. Tak też by­łoby do­brze. Tak też. W in­ter­na­cie mia­łam jedno ma­rze­nie: do­stać za­gra­niczną su­kienkę ślubną. [...] Wzdłuż muru, mi­ja­jąc kasz­tan i mar­twy z zimna ogród, ru­szy­ły­śmy w drogę. Na środku ulicy we­soły męż­czy­zna roz­sy­py­wał sól nową ło­patą. Ty­siące błysz­czą­cych pół­księ­ży­ców soli! „Do pracy?”, za­py­tał Ta­marę Paw­łownę. „Do pracy”, od­po­wie­działa i oboje po­ki­wali głową. Znak, że było w po­rządku, praca i reszta, więc ja też po­ki­wa­łam głową. Na na­szych oczach mia­sto za­czy­nało się po­ru­szać ni­czym ol­brzym po tę­gim pi­jań­stwie. Do­tar­ły­śmy w ja­kieś dziwne miej­sce, pełne róż­nych przed­mio­tów, ale bez­ludne. Ina­czej niż tam, gdzie ży­łam do­tąd. Na po­dwór­kach stały sa­mo­chody, ale nikt ich nie pil­no­wał. W oknach stały kwiaty, ale nie było ży­wego du­cha. Po­wie­trze w po­ło­wie skła­dało się z za­pa­chu ben­zyny. Psy do­brze od­ży­wione i ła­godne. Na uli­cach setki pa­lą­cych się lamp. Gdzie był wy­łącz­nik? Kto zo­sta­wił za­pa­lone świa­tło? Pod brzozą kilka bu­te­lek, chyba ich ktoś za­po­mniał. Ta­mara Paw­łowna schy­liła się i wło­żyła je do torby. Wo­kół ży­wej du­szy, ale to było kłam­stwo! Wie­dzia­łam, wiem, że każda rzecz ma swo­jego wła­ści­ciela. Każdy wła­ści­ciel ma pię­ści. To mu­siała być pu­łapka! Chce mnie wy­sta­wić na próbę, czeka na moje po­tknię­cie. Mia­sto to nie miej­sce, ale kara. Je­stem tu, żeby do­stać la­nie za wszyst­kich.

[...]

Na skrzy­żo­wa­niu wy­ro­sła przed nami nie­znana mi mała biała budka z wi­doczną do po­łowy bez­głową ko­bietą. Kiosk, ga­zety, wy­ja­śniła, a ja bar­dzo się ucie­szy­łam. Wie­dzia­łam, co to ga­zety, i wła­śnie się do­wie­dzia­łam, skąd po­cho­dzą. W mie­ście dużo mo­żesz się do­wie­dzieć, po­my­śla­łam. W in­ter­na­cie nie mó­wiono nam nic albo mó­wiono za późno. Jak wtedy, gdy Ola kasz­lała całą zimę, a na wio­snę wy­słali ją w zi­mo­wym płasz­czu i ko­za­kach do gruź­li­ków. Za późno, po­wie­działa dy­rek­torka, za późno. Oli wię­cej nie zo­ba­czy­łam. Chcia­łam ją za­py­tać, co zna­czy „świ­nia”, ale za­raz usły­sza­łam słowo „ulica”. Świ­nia, ulica, po­wta­rza­łam, żeby za­pa­mię­tać. Za­pa­mię­tać na za­wsze. Świ­niau­lica. Za­trzy­mała się pod mi­janą jo­dłą, zdjęła szal i po­ka­zała pal­cem czu­bek drzewa. Jołka [z ros. choinka – przyp. narratora], po­wie­działa i za­częła się śmiać. Jo­olka, za­śmia­łam się rów­nież, a usta wy­peł­niły mi srebrne dzwo­neczki. Jol-kaa. Ta­mara Paw­łowna mó­wiła i mó­wiła, po­ka­zu­jąc mi nowe rze­czy i nowe miej­sca, ucząc mnie słów, a mnie się zda­wało, że śpiewa. Ładne były jej słowa. Okrą­głe, tchnęły cie­płem, a raz wy­po­wie­dziane – dźwię­czały długo i roz­gło­śnie, jakby ktoś tłukł obok krysz­ta­łowe kie­liszki. Chcia­łam mó­wić tak jak ona, chcia­łam ro­bić wszystko jak ona.

[...]

Może po­win­nam pi­sać po ro­syj­sku. W ro­syj­skim ina­czej ukła­dają się słowa. Po ru­muń­sku ja­śniej pa­mię­tam. Chcę wam opo­wie­dzieć wszystko. Anioła czy dia­bła, któ­rego wy­brać, skoro obaj szu­kają tego sa­mego? Przy­tu­li­ła­bym się i do ży­letki, gdyby mnie przy­gar­nęła i rzu­ciła mi kromkę chleba. Za tymi wą­skimi i brud­nymi drzwiami otwo­rzył się dla mnie nowy świat. We­szłam weń bez na­my­słu, prze­stra­szone dziecko ży­jące do­tych­czas z resz­tek rzu­co­nych ze stołu. Od kiedy zja­wi­łam się w Ki­szy­nio­wie, skle­ci­łam so­bie ten świat, któ­rego słoń­cem była Ta­mara Paw­łowna. Świe­ciła ośle­pia­jąco, przy­pie­kała i wszystko za­mie­niała w po­piół. Była jak cza­ro­dziej­ski ptak – moja Ta­mara Paw­łowna! Za­bój­cza, ale li­to­ściwa. Chy­tra, ale spra­wie­dliwa. Jej ję­zyka i prze­my­śleń wszy­scy uni­kali jak cho­roby, po czym wszy­scy wra­cali do nich, jakby nie mieli wyj­ścia. Nie­kiedy, gdy wra­ca­ły­śmy nocą, a ona roz­pla­tała włosy przed snem, zda­wało mi się, że wy­ra­stają jej pióra, a ję­zyk za­mie­nia się w cza­ro­dziej­ski ogień. Pierw­szego dnia po­ka­zała mi kąt. „Sie­dzisz i uczysz się!”, i tak już zo­stało. Wciąż pra­co­wała. Do­sta­jąc albo zbie­ra­jąc bu­telki, oszu­ku­jąc pi­ja­ków i pod­li­zu­jąc się wiecz­no­ści. Do­da­jąc, mno­żąc, za­okrą­gla­jąc, bu­du­jąc z ko­pie­jek im­pe­rium, które na ko­niec miało być moje. Kiedy ro­biła coś waż­nego, py­tała mnie krótko, czy ro­zu­miem. Czy mo­gła­bym, w ra­zie po­trzeby, zro­bić tak samo jak ona. Je­den je­dyny raz od­po­wie­dzia­łam niet, co jej się nie spodo­bało. Na­uczyła mnie al­fa­betu, nazw re­pu­blik i no­mi­na­łów pie­nię­dzy. Po­sta­rała się zwłasz­cza o to ostat­nie, bo jak mó­wiła, „liczby i ru­ble to nie to samo”. Każdy głupi po­trafi li­czyć, ale po­mno­żyć pie­nię­dzy już nie po­trafi. Ła­twe pie­nią­dze to była jej świę­tość, ni­czym me­da­lik no­szony na szyi. To była jej co­dzienna wiara, a skoro nie miała in­nej, to może nie była taka zła?

[...]

Czło­wiek słońca nie prze­ści­gnie, na­wet uro­dziwy. Na nic ar­gu­menty. Mą­drzy też po­tra­fią wbić nóż, tylko ład­niej po­tem prze­pra­szają. Ale o tym nie będę opo­wia­dać, pani wie to le­piej. „Ro­zum i serce to nie to samo, Ła­stoczka”, po­wta­rzała do końca Ta­mara Paw­łowna, a ja są­dzi­łam, że zwa­rio­wała. Prze­cież ro­zum stoi wy­żej, jest więk­szy. Ro­zum to niebo, a nie ja­kaś klu­cha z mięsa pod że­brem! Na­zwa­łam ją Ta­mara. By­wają dni lep­sze i kiedy nie jest po­ła­mana, wtedy mam ochotę wam wy­ba­czyć. Spo­glą­dam w jej oczy, ona to czuje i uśmie­cha się. Ale są też dni, kiedy zdaje mi się, że was ro­zu­miem. I wtedy chcę, żeby jej nie było. Żeby zni­kła, żeby się wię­cej nie mę­czyła. Że­bym nie wi­działa, jak kru­szy się, kiedy biorę ją w ra­miona. Lob­stein, po­wie­dział dok­tor i od razu zro­zu­mia­łam. Po ru­muń­sku brzmi ład­niej, po­my­śla­łam. Coś „mię­dzy lob­ste­rem a Ein­ste­inem”, ga­dał od rze­czy, wy­stra­szony. Są­dził, że to mi­nie. Miał na­dzieję, że mi­nie. Bo jego ro­dzice na­uczyli go, że w ży­ciu wszystko mija. A po­tem, kiedy już było ja­sne, że to nie mi­nie, znik­nął. Ro­zum i serce to nie to samo.

[...]

Ist­nieje w Ki­szy­nio­wie ulica – naj­dłuż­sza i naj­bar­dziej mę­cząca ulica na świe­cie. Na tej ulicy bu­dynki, drzewa, świa­tła, na­wet ko­sze na śmieci, na­wet dziury w jezdni znają ro­syj­skie słowa. Je­dyny raz po­wie­działa mi, że za­miast mó­wić źle po ro­syj­sku, już le­piej, że­bym mó­wiła po moł­daw­sku. Rus­skij ja­zyk nie wto-ro-wo sorta [ z ros. język rosyjski nie jest drugiego sortu – przyp. narratora]. Zgięła pa­lec wska­zu­jący i ude­rzyła mnie w czoło sie­dem razy. Dla­czego sie­dem, skąd sie­dem? Po jed­nym ra­zie za każde słowo i trzy razy za „wto­rowo” po­dzie­lone na sy­laby. Gdyby mi je wy­pa­liła na czole, bo­la­łoby mniej. Naj­czę­ściej ulica koń­czyła się ude­rze­niem w twarz. Zda­rzały się jed­nak i ta­kie dni, kiedy nie po­peł­nia­łam żad­nego błędu i wtedy wstę­po­wa­ły­śmy do cu­kierni na rogu. Wcze­śniej były przy­go­to­wa­nia. Sta­wiała na ziemi torby z bu­tel­kami, po­pra­wiała włosy, w zi­mie roz­pi­nała palto, a la­tem wy­cie­rała chu­s­teczką czoło i spo­cone pa­chy. Czewo cho­czesz? [z ros. czego chcesz – przyp. narratora], sły­sza­łam na końcu, a w mo­jej du­szy roz­pę­ty­wała się walka. Co chcia­łam? Czego mo­głam jesz­cze chcieć? Za każ­dym ra­zem pro­si­łam o sok z brzozy. Wci­skała mi do ręki dwa­dzie­ścia ko­pie­jek i szturch­nię­ciem na­kła­niała, że­bym sama za­mó­wiła. Adin sok bi­riu­zowy, po­pro­si­łam za pierw­szym ra­zem, a sprze­daw­czyni za­częła się śmiać. Ta­mara Paw­łowna też się ro­ze­śmiała, a ja w ślad za nią. Do­piero po la­tach do­wie­dzia­łam się, że tam­tego dnia, kiedy wszystko wy­da­wało mi się trudne i od­le­głe, po­pro­si­łam o „sok tur­ku­sowy”. Jedna li­tera za­mie­niła brzozę w ko­lor. Ni­gdy nie po­peł­ni­łam błędu pięk­niej­szego. [...] Ta­mara Paw­łowna nie ku­po­wała ni­czego dla sie­bie, cho­ciaż wi­dzia­łam, jak błysz­czą jej oczy na wi­dok ka­wał­ków tortu, trzy­war­stwo­wych cia­stek po­sy­pa­nych star­tymi orze­chami czy ko­szycz­ków z ma­śla­nymi czer­wo­nymi grzy­bami. Naj­bar­dziej lu­biła – prze­ko­nam się o tym póź­niej – pia­skowe cia­steczka w kształ­cie ne­nu­fa­rów z cze­ko­la­do­wym środ­kiem. Były naj­tań­sze, ale na­wet na nie so­bie nie po­zwa­lała. Pew­nego razu, kiedy za­ro­bi­ły­śmy for­tunę na ma­łym oszu­kań­stwie, ze­bra­łam się na od­wagę i za­py­ta­łam, dla­czego so­bie nie kupi choćby ociu­pinkę cze­goś do­brego. „Moją sło­dycz już zja­dłam. Nie ma co mar­no­wać do­brych rze­czy w po­marsz­czo­nych ustach”. Jakby prze­mó­wił przez nią cały dom lu­dzi: sknera i czło­wiek szczo­dry, chci­wiec i ten, który nie żyje tylko dla sie­bie.

[...]

Nie, żeby zbie­ra­nie bu­te­lek to był za­wód, nie było to jed­nak ta­kie zu­pełne nic. W gło­wie Ta­mary Paw­łowny ist­niała dra­bina, na któ­rej lu­dzie stali we­dle za­sług. Na tej dra­bi­nie my znaj­do­wa­ły­śmy się po­ni­żej li­sto­no­szy, ale po­wy­żej sprze­daw­ców kwasu. Li­sty mo­gły za­wie­rać do­ku­menty, pod­czas gdy kwas, raz wy­pity, ni­gdy wię­cej pie­nię­dzy ci nie przy­niósł. Weźmy taką bu­telkę. Ona, na­wet pu­sta, na­wet ob­szczana, na­wet za­gra­niczna, mo­gła cię wzbo­ga­cić. O ile nie by­łaś le­niu­chem albo pi­jaczką, a my nie by­ły­śmy. My umia­ły­śmy zbie­rać i zbie­ra­ły­śmy. Rę­kami zgra­bia­łymi z zimna, z obrzy­dze­niem przy­pra­wia­ją­cym o mdło­ści – zbie­ra­ły­śmy. Pie­nią­dze za­ro­bione z miej­sca, od ręki, ma­ją­tek z ni­czego. To dla nich za­mie­niła swoje ży­cie w nie­ustanną włó­częgę. Dla nich po­sta­no­wiła mnie przy­gar­nąć. Nie z do­brego serca, jak wie­rzy­łam w pierw­szych mie­sią­cach, ale dla więk­szych pie­nię­dzy. Ze­sta­rza­łam się i po­trze­buję po­mocy, tak mi po­wie­działa. My­ślę jed­nak, że tak jak wszy­scy ro­dzice i wła­ści­ciele zwie­rząt w isto­cie po­trze­bo­wała wdzięcz­no­ści. Więc jej da­łam, wciąż daję. Z mo­jej strony ma wdzięcz­no­ści ile wle­zie. Nie­za­leż­nie od po­my­słu na in­te­res, jaki zro­dził się w jej chci­wym umy­śle, tylko ona była dla mnie matką. Za jaką cenę? Po co pro­wa­dzić ślepca na szczyt góry? Po co przy­kry­wać świe­żymi ró­żami tru­chło? Im wię­cej mi ku­po­wała, tym mniej chcia­łam. Miała serce, nie po­wiem, ale z in­nej ma­te­rii niż moje. Jej serce po­trze­bo­wało złota, moje – gwiazd.

[...]

Ta cią­gła walka mię­dzy uszami i ustami, w któ­rej rzadko wy­gry­wały usta. Ro­syj­skie słowa wy­da­wały mi się dłuż­sze i zna­czyły wię­cej. Jedna li­tera wrzu­cała cię w inny świat. Na­wet mil­cze­nie coś mó­wiło. Krót­kie słowo cięło ni­czym brzy­twa! Dłu­gie na­le­żało za­pa­mię­tać i iść za nim noga w nogę. Ro­sja miała dla mnie wciąż na­chmu­rzoną twarz. Piękną, nie­ziem­sko piękną, ale okrutną. Kiedy się do mnie uśmie­chała, wo­kół za­kwi­tały na­wet kolce. Ale kiedy po­peł­nia­łam błąd... Moja kró­lowa lodu przy­bie­rała twarz dziew­czyny z in­ter­natu, z którą po­bi­łam się kilka razy o droż­dżówkę. Pła­ka­łam co­dzien­nie. Wy­rzu­ca­łam z sie­bie słowa kop­nia­kiem. Wy­ry­wa­łam je zę­bami ni­czym kolce głogu. W chwi­lach naj­gor­szych wbi­ja­łam pa­znok­cie w uda. Dzięki temu ból czu­łam w kilku miej­scach na­raz. Dźwięki na­bie­rały przej­rzy­sto­ści i wy­pły­wały ze mnie ja­sne i po­prawne.

[...]

Rano za­sta­łam ją, gdy ro­biła so­bie kok. W ciągu kilku se­kund jej włosy unio­sły się do góry i gładko uło­żyły w kształt śli­maka. To zna­czyło, że moje świę­to­wa­nie do­bie­gło końca. Przy­go­to­wa­ły­śmy torby i ru­szy­ły­śmy w drogę. Na po­dwórku ży­wego du­cha, na­wet Mar­chewki. Pew­nie gdzieś się za­szyła, żeby stra­wić to, co zja­dła przez święta, kiedy kar­mili ją wszy­scy. W kie­szeni płasz­cza nie było już miej­sca na mój pa­lec, ka­zała mi iść za sobą i tak miało zo­stać. Na przy­stanku, pod słu­pem, le­żały bu­telki. Jedna była duża i ciężka, pierw­sza ją pod­nio­słam. „Po szam­pa­nie”, po­chwa­liła mnie, a jej oczy za­bły­sły. Po­zo­stałe były po­kryte za­mar­z­niętą war­stwą wy­mio­cin i po­zwo­li­łam, by wy­śli­znęły mi się z dłoni. Od razu zro­zu­mia­łam, że to błąd. Dwa palce uszczyp­nęły mnie bo­le­śnie w po­li­czek: „Brzy­dzisz się, co?”. Po kilku go­dzi­nach by­ły­śmy ob­ła­do­wane. Szłam przo­dem jak lo­do­ła­macz, z dwiema tor­bami. Ona ciężko su­nęła za mną, ni­czym wy­peł­niona po­nad miarę przy­czepa. Wy­da­wało mi się, że na ra­mio­nach dźwi­gam całe mia­sto. Prze­rzu­ca­łam cię­żar ciała z nogi na nogę, żeby od­cią­żyć obo­lałe miej­sca. Ja­dłam śnieg, żeby nie umrzeć z pra­gnie­nia. Bu­telki, do­ty­ka­jąc bio­der, od­mar­zły i za­częły wy­dzie­lać słod­kawy odór mazi, z któ­rej je wy­cią­gnę­łam. Smród był nie do znie­sie­nia dla mo­jego żo­łądka. Uda­łam, że zo­staję z tyłu, by wy­grze­bać coś ze śmiet­nika, i zwy­mio­to­wa­łam całe po­ranne je­dze­nie. Na­wet tort śmier­dzi, po­my­śla­łam, pa­trząc na ko­lo­rowe war­stwy, które wy­rzu­ci­łam z sie­bie.

[...]

Po­sma­ruj ma­słem, na­łóż śmie­tany. Po­sma­ruj jo­dyną, przy­łóż lód. Moje plecy wyły z bólu. Czu­łam, jak w bot­kach ob­szy­tych fu­ter­kiem palą mnie stopy, a po­śladki tward­nieją mi ni­czym wło­skie orze­chy. Zbie­ra­łam bu­telki dwa razy dzien­nie, ra­zem z nią. Dała mi dużą torbę, ale nie po­zwa­lała za­peł­nić jej do końca. Prze­łóż na dru­gie ra­mię, sły­sza­łam rano i wie­czo­rem. Prze­suń cię­żar. Wy­pro­stuj plecy. Na pra­wym ra­mie­niu po­ja­wiła mi się krwawa pręga, która nie znik­nie aż do dnia, gdy do wła­dzy doj­dzie Gor­ba­czow. Lewe zaś, cho­ciaż nie wie­rzy­łam, że może bo­leć bar­dziej niż wtedy w in­ter­na­cie, wciąż było spuch­nięte i za­ro­piałe. Któ­re­goś wie­czoru, wi­dząc, że nic mi nie po­maga, po­dała mi kie­li­szek wódki. Dla uspo­ko­je­nia, do­rzu­ciła. Wódka była do­bra, sma­ko­wała mi. Wy­chy­li­łam kie­li­szek jed­nym hau­stem i po­ło­ży­łam się na ka­na­pie. Mia­łam wra­że­nie, że ktoś żyw­cem roz­rywa mi gar­dło, ale nie czu­łam bólu, było mi do­brze. W środku boli ina­czej, po­my­śla­łam.

[...]

Ta sta­ruszka obok na­roż­nego sklepu to mo­gła­byś być ty. Ten sta­ru­szek ze skar­pet­kami wy­wi­nię­tymi na cho­lewki bu­tów to mógł­byś być ty. On też, tak jak ja, boi się po­śli­zgnąć. Oj­ciec? Ale może nie je­ste­ście biedni. Może, wy­rzu­ca­jąc mnie do rowu jak śmieć, mo­gli­ście w ży­ciu fru­wać tak jak ma­rzy­li­ście: wy­soko, swo­bod­nie. Może, może, może. Przez te wszyst­kie lata naj­bar­dziej mę­czyła mnie myśl, że do­brze zro­bi­li­ście, po­rzu­ca­jąc mnie, że było warto. Na­wet kłam­stwa nie po­tra­fi­li­ście od­po­wied­nio do­brać, jak inni lu­dzie. By­li­ście podli od po­czątku do końca. Ze mnie też chcie­li­ście zro­bić podłą szmatę. W Bu­ka­resz­cie wciąż pada śnieg, a w mo­jej gło­wie mie­szają się ję­zyki i pa­ra­li­żują mi mózg. W ja­kim ję­zyku mam was szu­kać? W ja­kim ję­zyku mam wam prze­ba­czyć? Dla­czego nikt wam nie po­wie­dział, że le­piej, gdy­by­ście umarli? Nie­żywi ko­cha­li­by­ście mnie bar­dziej. Umar­łych ko­cha­ła­bym was bar­dziej.

[...]

Zna­le­zie­nie bu­telki nie koń­czyło sprawy, trzeba ją było umyć, bo za umyte le­piej pła­cono. Na­peł­nia­ły­śmy wannę do po­łowy, za­wsze go­rącą wodą, a po­tem wkła­da­ły­śmy bu­telki, żeby od­mo­kły. Dzięki temu ła­twiej się da­wały czy­ścić, ale skóra mo­ich dłoni ni­gdy się nie go­iła. Albo były sine z zimna, albo czer­wone z go­rąca. „Ugo­to­wane”, tak je na­zwał kie­dyś Paw­lik i bar­dzo mnie to za­bo­lało. Od­po­wie­dzia­łam brzydko, żeby i jego za­bo­lało: „Lep­sze ta­kie ręce niż ślepe oko”. Paw­lik długo pła­kał, przy­szła jego matka, na ko­ry­tarz wy­szli wszy­scy są­sie­dzi. Co mo­gli mi zro­bić? Wy­dłu­bać jedno oko za jedno słowo? A ile ja się na­pła­ka­łam z po­wodu in­nych dzieci? Uzbie­ra­ła­bym cały wo­rek oczu. Oto czło­wiek. Kto wie, ile wart jest czło­wiek? Wszy­scy mó­wią, że naj­droż­sze jest ludz­kie ży­cie, ale ile kon­kret­nie kosz­tuje – tego nie wie nikt. Za każ­dym ra­zem, kiedy wy­soko ce­ni­łam ży­cie lu­dzi z mo­jego oto­cze­nia, oka­zy­wało się, że nie wy­cho­dzi wcale drogo. Jedna Ka­tia nie da­wała się ni­sko wy­ce­nić. Była kurwą Ka­tiu­sza, ale po­nie­waż wszy­scy jej po­żą­dali, więc kosz­to­wała dużo. A taka Szu­roczka sprze­da­łaby się, my­ślę, za trzy ru­ble. Gdyby miała do­bry dzień. Co z tego, że wszy­scy ją ko­chali, skoro była ka­leką, a na co komu ka­leka? Albo taki Za­char An­to­no­wycz, toż to świat cały, nie je­den czło­wiek! a ile byłby wart? Ru­bla lub może tylko parę ko­pie­jek. Mniej niż kosz­to­wały cu­kierki, które nam ku­po­wał co ty­dzień. O Lion­cziku na­wet nie wspo­mi­nam, piwa by czło­wiek za niego nie do­stał. Może jedna Bella Iza­akowna warta by­łaby wię­cej, ale ile kon­kret­nie? Może sto, no, może ty­siąc ru­bli, znowu jed­nak za­leży dla kogo. Gdyby zło­dziej do­wie­dział się, że w jej domu jest dużo pie­nię­dzy, po­nie­waż Bella nie do­wie­rzała ban­kom i wszystko trzy­mała mię­dzy kart­kami pod­ręcz­ni­ków do me­dy­cyny, ile kosz­to­wa­łoby wów­czas jej ży­cie? Za­biłby dla ty­siąca ru­bli czy nie? Co też ja ga­dam. Lu­dzie gi­nęli i za mniej­sze pie­nią­dze. Dla zło­tego pier­ścionka i dwóch par kol­czy­ków ja­cyś nar­ko­mani sko­pali Du­się z są­sied­niego po­dwórka tak, że od­bili jej nerki. A mo­gło być go­rzej.

[...]

Gdy bu­telki już do­brze od­mo­kły, pa­znok­ciem spraw­dza­łam, czy ety­kiety ła­two od­cho­dzą od szkła. Wtedy się­ga­łam po spe­cjalną tarkę le­żącą za klo­ze­tem w alu­mi­nio­wej mi­sce i kostkę sza­rego my­dła. W mi­sce były myte bu­telki naj­brud­niej­sze. Pew­nego razu za­py­ta­łam Ta­marę Paw­łownę, dla­czego nie wrzu­camy star­tego my­dła pro­sto do wanny i nie my­jemy bu­te­lek wszyst­kich na­raz. Od­po­wie­działa, że dziwi się, jaka głu­pia mogę być. Wkła­dać obok sie­bie bu­telki obrzy­gane, wy­ma­ga­jące szczotki, i te, które wy­star­czy opłu­kać? Co za po­mysł. Na ko­niec ude­rzyła mnie w twarz i do­dała, że ze mną czy­sta strata czasu. Czym jest ka­mień w po­rów­na­niu ze sło­wem? W pierw­szych mie­sią­cach wstążki sza­rego my­dła wpa­dały do wanny ra­zem z ka­wał­kami skóry z mo­ich pal­ców. Po­tem na­uczy­łam się nie po­peł­niać błę­dów, nie py­tać, a zwłasz­cza od­po­wia­dać jak na­leży. „Jest go­rzej czy le­piej?”, za­py­tała któ­rejś nocy Ola, gdy znowu przy­szła po­bu­jać się na ży­ran­dolu.

[...]

Na­prze­ciwko był sklep Swie­tłany, chyba naj­głup­szy, jaki kie­dy­kol­wiek wy­my­ślono. Swieta przez cały rok sprze­da­wała bu­raki ćwi­kłowe i ka­pu­stę, dwa razy dro­żej niż na zie­le­niaku. My by­ły­śmy bu­tel­czarki. Na­szym za­da­niem było wziąć bu­telki i dać pie­nią­dze od ręki. Co ozna­cza, że za­wsze mia­ły­śmy pie­nią­dze przy so­bie. Co ozna­cza, że w je­dy­nym oknie mia­ły­śmy kraty. Warto do­dać, że punkt skupu bu­te­lek znaj­do­wał się na końcu scho­dzą­cej w dół ulicy i je­stem prze­ko­nana, za­wsze by­łam, że ten, kto go tam umie­ścił, umarł prze­klęty przez pi­ja­ków. Pierw­szego dnia, wi­dząc, że się za­trzy­muję w progu zde­gu­sto­wana, Ta­mara Paw­łowna roz­zło­ściła się. Za­py­tała, czy li­czy­łam może, że będę pra­co­wała w Er­mi­tażu, i po­pchnęła mnie do środka. W tej dziu­rze mia­łam za­ko­pać więk­szą część swo­jego dzie­ciń­stwa. Wszyst­kie wa­ka­cje. Naj­więk­sze ma­rze­nia. To, co ja­sne i ładne, wi­dzia­łam rzadko. Ca­łymi dniami wdy­cha­łam opary al­ko­holu, słu­cha­łam prze­kleństw i li­czy­łam drobne pie­nią­dze. Cza­sami na­cho­dziła mnie myśl, że w in­ter­na­cie nie było jed­nak naj­go­rzej, albo do­pa­dała mnie ochota, by pójść na­zbie­rać owo­ców dzi­kiej róży i ode­tchnąć in­nym po­wie­trzem. Pi­jacy krą­żyli wo­kół na­szej budy ni­czym hieny do­koła pa­dliny. Mia­łam wra­że­nie, że poza nami dwiema nie było na świe­cie ni­kogo trzeź­wego. W ciągu kilku mie­sięcy na­uczy­łam się od­róż­niać pi­ja­ków do­brych od złych. Nie­któ­rzy byli go­towi sprze­dać żonę i dzieci za bu­telkę. Umia­łam czy­tać ich spoj­rze­nia, wie­dzia­łam, kiedy mó­wić, a kiedy słu­chać. Do­wie­dzia­łam się, że spę­kane usta i osza­lałe oczy czło­wieka świad­czą, że jest już nie do ura­to­wa­nia. Przy nich mi­li­cjanci wy­da­wali się cał­kiem przy­zwo­ici i na­wet cie­szy­ły­śmy się, wi­dząc, jak scho­dzą w dół na­szej ulicy. Byli to dwaj brzu­chaci męż­czyźni, na ogół w do­brych hu­mo­rach, któ­rzy po­ja­wiali się re­gu­lar­nie „w ce­lach pro­fi­lak­tycz­nych”.

[...]

Oczy­wi­ście przy­cho­dzili też nor­malni lu­dzie. W tam­tych cza­sach bu­telka to było nie byle co. Za bu­telkę po mleku mo­głeś ku­pić nową pełną, jak do­da­łeś parę ko­pie­jek. Gdy zgro­ma­dzi­łeś dzie­sięć po pi­wie, mia­łeś na ko­lejne. Dwie po śmie­ta­nie – chleb, jedna po ke­fi­rze – por­cja lo­dów. Krótko mó­wiąc, bo nie ma co się roz­ga­dy­wać, z bu­te­lek dało się wy­żyć. Z braku cze­goś in­nego. Sta­rusz­ko­wie i dzieci mieli u Ta­mary Paw­łowny pierw­szeń­stwo. Sta­rzy i tak mieli mało do za­ofe­ro­wa­nia, naj­czę­ściej szkło po mleku albo po śmie­ta­nie. Dzieci przy­cho­dziły z tym, z czym wy­słali je ro­dzice. Jed­nym wy­star­czało na cu­kierki, lody albo pa­pie­rosy, bar­dziej pra­co­wici zbie­rali na apa­raty fo­to­gra­ficzne i ro­wery. O tak, bu­telki to było nie byle co. Pi­jani byli ob­słu­gi­wani na końcu nie tylko dla­tego, że Ta­mara Paw­łowna miała sza­cu­nek dla star­szych. Z pi­ja­nymi ina­czej roz­ma­wiała.

[...]

W po­rze obia­do­wej za­my­ka­ły­śmy okienko i ona szła do sklepu na górce po kieł­basę i chleb. Mó­wiła, że lubi wszystko świeże, ale ja wie­dzia­łam, że idzie na plotki do Swiety. Cze­ka­łam, aż po­dej­dzie pod górę, i zo­sta­wia­łam jej jesz­cze parę se­kund na wy­pa­dek, gdyby za­po­mniała pie­nię­dzy. Rzadko kiedy za­po­mi­nała, dla­tego przy­ła­pała mnie na go­rą­cym uczynku do­piero po kilku mie­sią­cach. Mia­łam dla sie­bie pięt­na­ście mi­nut. Otwie­ra­łam sze­roko drzwi i ku­ca­jąc, po­zwa­la­łam, by świa­tło wcho­dziło do środka. To nie na­stę­po­wało od razu. Wiele rze­czy mu­siało się na­ło­żyć, har­mo­nij­nie usta­wić, ale nie było dnia, żeby to nie na­stą­piło. Sto­jące w dru­cia­nych skrzyn­kach się­ga­ją­cych su­fitu bu­telki pod do­tknię­ciem świa­tła oży­wały. Ich pro­ste ko­lory mie­szały się i ro­dziły na­stępne, zu­peł­nie nie­ocze­ki­wane.

Je­den rząd wi­śniowy i je­den biały: ró­żany.

Je­den rząd ce­gla­sty i je­den brą­zowy: mio­dowy.

Je­den rząd zie­lony i je­den biały: tur­ku­sowy.

Tylko białe: srebrny.

Mój szklany ogród.

[...]

Poza tym do­ga­dy­wa­ły­śmy się. Ra­dzi­łam so­bie z ro­syj­skim, zbie­ra­łam bu­telki, sprzą­ta­łam miesz­ka­nie na błysk. Pie­nię­dzy, które li­czyła co wie­czór, przy­było, a wy­datki były mniej wię­cej te same. Naj­czę­ściej chwa­liła mnie za po­rzą­dek, zwłasz­cza po wi­zy­tach u Toni, która, o czym wszy­scy wie­dzieli, piła wła­sny mocz trzy­many w li­tro­wych sło­ikach. „Na co to to­bie, dziew­czyno?”, py­tały są­siadki z obrzy­dze­niem wy­pi­sa­nym na twa­rzy, a To­nia uśmie­chała się zmę­czona. Ten jej smutny, roz­dzie­ra­jąco smutny uśmiech do­brze za­pa­mię­ta­łam. Po la­tach do­wie­dzia­łam się, że tak uśmie­chają się lu­dzie, któ­rzy ro­dzą się za wcze­śnie albo do­cho­dzą do celu za późno. Biedna To­nia, roz­szar­pana za ży­cia tylko dla­tego, że ko­chała ina­czej. Mia­łam wiel­kie szczę­ście, że ni­gdy nie ka­zała mi przy­rzą­dzać je­dze­nia. Przez te wszyst­kie lata, kiedy by­ły­śmy ra­zem, ja­dłam praw­dziwy cie­pły po­si­łek tylko wtedy, gdy przy­jeż­dżał Mi­chaił. Za każ­dym ra­zem był to czer­wony barszcz. Je­śli obrzy­dze­nie ma jesz­cze inną na­zwę, to jest nią barszcz czer­wony. W po­zo­stałe dni zu­peł­nie nam wy­star­czał chleb z kieł­basą, chałwa, śmie­tana, ja­jecz­nica, ma­ka­ron, ziem­niaki przy­rzą­dzane na wszel­kie spo­soby i dużo, dużo kon­serw.

[...]

Sa­nek mi nie ku­piła, cho­ciaż pro­si­łam o nie co­dzien­nie. Jakże ja pra­gnę­łam mieć wła­sne sanki! Ta­kie z ko­lo­ro­wymi de­secz­kami i wy­wi­nię­tymi pło­zami z błysz­czą­cego me­talu. Fru­nęły, nie je­chały ta­kie sanki. Burk­nęła tylko, że zima ma się ku koń­cowi i trzeba było mó­wić wcze­śniej. Pew­nie się bała, że zbyt czę­sto będę się wy­my­kała na dwór, bo nie cho­dziło o pie­nią­dze. Sa­nek nie zo­ba­czy­łam także i na­stęp­nej zimy, a po­tem, kiedy pod­ro­słam, było mi już wstyd pro­sić. W za­mian po­zwo­liła mi wy­brać so­bie przy­ja­ciół, a to już było coś. Nie wszyst­kim dzie­ciom wolno się było ba­wić z „żyd­kami”, z „ma­ma­ły­ga­rzami”, a zwłasz­cza z „sek­cia­rzami”. Tych ostat­nich było na na­szym po­dwórku dwóch i o obu warto wspo­mnieć. Dmi­trij, pierw­szy z nich, był od mo­ło­ka­nów [sekta religijna w religii prawosławnej – przyp. aut.]. Miał oczy ko­loru ul­tra­ma­ryny, wo­skową cerę i dło­nie bez za­dra­pań. Nie przy­po­mi­nał czło­wieka ten Dmi­trij. Ni­gdy z ni­kim nie roz­ma­wiał i ni­kogo nie słu­chał. Kiedy zda­rzało mu się wyjść na po­dwórko, szedł pro­sto pod kasz­tan, wdra­py­wał się na czu­bek drzewa i sie­dział tam aż do za­chodu słońca. Pa­trzył na nas z góry w mil­cze­niu, z głową prze­krzy­wioną lekko na bok, jakby chciał spoj­rze­niem wy­pro­sto­wać nasz ko­ślawy świat. Mnie ko­ja­rzył się z bły­ska­wicą i brzo­zami. Drugi z sek­cia­rzy miał na imię Wo­ło­dy­myr i wy­po­wia­dał tylko po­je­dyn­cze wy­razy. Część po­dwórka uwa­żała, że to z po­wodu prze­ży­tego kie­dyś stra­chu, reszta twier­dziła, że ma tak po ta­tu­siu, ra­czej ocię­ża­łym i po­wol­nym. Mimo to wciąż miał coś do po­wie­dze­nia, a we wszyst­kim, co ro­bił, wy­czu­wało się wy­jąt­kową zło­śli­wość. Gdy któ­reś z dzieci opo­wia­dało coś ład­nego, Wo­ło­dy­myr po­ja­wiał się znie­nacka za jego ple­cami i krzy­czał: „kłam­stwo”! Pod­czas bi­ja­tyk wy­cze­ki­wał do końca, po czym pod ad­re­sem tego, który do­stał naj­więk­sze la­nie, wo­łał: „chuj”!

[...]

Naj­bar­dziej przy­jaź­ni­łam się z Ma­ri­cziką i Oksanką. Oksanka była głu­pia, szybko to zro­zu­mia­łam, ale miała do­bre serce. Na­le­żała do lu­dzi, któ­rzy cię wpa­kują w naj­więk­sze gówno, po czym ża­łują, pła­czą, mio­tają się, tylko po co? Przez całe swoje ży­cie taka była i de­ner­wo­wała wszyst­kich wo­kół. Ma­ri­czika na­to­miast to były ta­kie cie­płe klu­chy z ser­cem ze szcze­rego złota i je­śli chcia­ła­bym mieć w tym ży­ciu sio­strę, to taką jak ona. No i było w Ma­ri­czice jesz­cze coś, dla mnie bez­cenne: roz­ma­wiała ze mną po moł­daw­sku. W jej to­wa­rzy­stwie mój ję­zyk nie wy­da­wał mi się już taki brzydki.

[...]

Około kwiet­nia za­czę­łam rza­dziej do­sta­wać prztyczki w czoło. Mo­głam już ku­pić co nieco w skle­pie, nie wy­sta­wia­jąc się na po­śmie­wi­sko. Cho­ciaż wszyst­kie sprze­daw­czy­nie ro­zu­miały moł­daw­ski, żadna nie od­zy­wała się w tym ję­zyku. Na­to­miast wszy­scy Moł­da­wia­nie znali ro­syj­ski i uży­wali go, ile­kroć za­szła po­trzeba. A za­cho­dziła nie­ustan­nie. Nie mó­wić po ro­syj­sku w Ki­szy­nio­wie było co naj­mniej nie­wy­god­nie. Je­dy­nie na ba­za­rze dało się od biedy do­ga­dać po moł­daw­sku. W in­nych, bar­dziej cy­wi­li­zo­wa­nych miej­scach roz­ma­wiano na cze­ło­wie­cze­skom ja­zy­kie [z ros. w języku ludzkim – przyp. narratora]. Mnie na­wet to od­po­wia­dało. Im le­piej mó­wi­łam po ro­syj­sku, tym wy­żej wi­dzia­łam sie­bie na dra­bi­nie. Mój ape­tyt rósł i wspi­nał się po jej szcze­blach w górę. Sie­rota, która przez sie­dem lat ma­rzyła o za­gra­nicz­nej sukni ślub­nej, ustą­piła miej­sca do­brze ubra­nej mia­sto­wej dziew­czy­nie, cwa­nej i pa­zer­nej. Chcia­łam na­śla­do­wać in­nych? Lub może nie bar­dzo wie­dzia­łam, co po­cząć z tym wszyst­kim, co do­sta­łam tak na­gle. Czu­łam, że się zmie­ni­łam. Co­raz rza­dziej my­śla­łam o dziew­czy­nach z in­ter­natu i nie chcia­łam już, na­wet w my­ślach, dzie­lić się z nimi je­dze­niem ani ni­czym in­nym. W ciągu pię­ciu mie­sięcy na­uczy­łam się wielu rze­czy, lecz przede wszyst­kim do­wie­dzia­łam się, że lu­dzie nie są tacy sami. Znaj swoje miej­sce i pil­nuj go, tego też się do­wie­dzia­łam.

[...]

Szy­cie su­kienki trwało mie­siąc, a po wzory cho­dziła Ta­mara Paw­łowna do Eka­te­riny. Ko­biety prze­glą­dały stare nu­mery „Burdy” – bi­blii mody tam­tych cza­sów – a ja mysz­ko­wa­łam po szu­fla­dach. Mia­łam czas, bo ko­biety szcze­gó­łowo oma­wiały każdy de­tal: rę­kawy, koł­nierz, dłu­gość sukni. By­łam wnie­bo­wzięta, grze­biąc w szu­fla­dach Ka­tiu­szy. Naj­chęt­niej prze­mie­ni­ła­bym się w ja­kie­goś in­sekta i za­miesz­kała w nich na stałe. Za­czy­na­łam od gór­nej szu­flady, gdzie mo­głam bu­do­wać wła­sne mia­sto: ko­lo­rowe bu­te­leczki za­stę­po­wały mi domy, pu­der­niczki to były kwit­nące ogrody, sznury ko­rali ro­biły za ulice, a pier­ścionki za lu­dzi. W środ­ko­wej szu­fla­dzie Ka­tiu­sza prze­cho­wy­wała kremy i naj­więk­szy skarb – fran­cu­skie per­fumy. To była je­dyna rzecz, któ­rej nie wolno mi było do­ty­kać. Ona na­zy­wała je „Klima” [Per­fumy Cli­mat firmy Lan­côme, rzad­kość w cza­sach ZSRR – przyp. narratora]. Były bo­skie! Pa­trzy­łam na nie z za­zdro­ścią i re­zy­gna­cją, jak ta­kie brzyd­kie ka­czątko, któ­rym w isto­cie by­łam. Cza­sami, żeby mnie roz­we­se­lić, Ka­tia wyj­mo­wała ciężki szklany ko­rek i szyb­kim ru­chem do­ty­kała nim szyi, po czym po­zwa­lała mi po­trzy­mać go w dło­niach przez chwilę. Nie my­łam ich po­tem przez resztę dnia i za­sy­pia­łam z rę­kami przy­ło­żo­nymi do twa­rzy. Po la­tach do­sta­łam te per­fumy w pre­zen­cie i ich za­pach mocno mnie roz­cza­ro­wał. Ode­bra­łam to jak zdradę, jakby mi kto dał w twarz. Czyli całe to piękno ist­niało je­dy­nie w mo­jej wy­obraźni.

[...]

Co nieco do po­wie­dze­nia w kwe­stii przy­szłej su­kienki miała także kraw­cowa z na­szej dziel­nicy. Do Zi­najdy Cha­ri­to­nowny ko­biety szły wtedy, gdy chciały po­czuć się na­prawdę ko­bie­tami. Kiedy uda­wało im się zdo­być ka­wa­łek lep­szego ma­te­riału albo gdy chciały się zwie­rzyć. Na­gość skła­niała je do szcze­ro­ści, bo jaki sens miało uda­wa­nie przed kimś, kto znał ich ciała jak wy­dep­taną ścieżkę? „Znowu uty­łaś, Ta­maro”, za­czy­nała roz­mowę Zi­najda Cha­ri­to­nowna. „Dwa cen­ty­me­try wię­cej w ta­lii, po­win­naś wziąć się za sie­bie. Nie je­steś dziec­kiem albo fa­ce­tem, żeby naja­dać się do syta. Pod­nieś ręce. Od­wróć się. Bio­dra to samo, tu­taj też... Ubierz się”. Zi­najda Cha­ri­to­nowna mó­wiła po­woli, oku­lary miała zsu­nięte na czu­bek nosa jak sowa, i nie było ko­biety, która by jej nie słu­chała. Słusz­nie, ma ra­cję Zi­najda, ona wi­dzi naj­le­piej. Te­raz to i su­kienka wyj­dzie krót­sza, i rę­kaw trzeba wy­dłu­żyć. Wszystko się kom­pli­kuje. Było nieco ma­gii w tym ich ry­tu­ale. Se­kretna, piękna ko­bieca za­ży­łość, tro­chę jak spo­wiedź. Przez kilka mi­nut, tyle, ile trwała przy­miarka, ko­biety mo­gły roz­ma­wiać otwar­cie. „Chyba wo­la­ła­bym tro­chę głęb­szy de­kolt”, ośmie­lała się cza­sami su­ge­ro­wać ta czy inna, ale od­po­wiedź przy­cho­dziła na­tych­miast i brzmiała jak wy­rok. „A po co to­bie su­kienka z de­kol­tem? Gdzie niby bę­dziesz to no­siła?” Roz­sąd­nych rad Zi­najdy nie dało się kwe­stio­no­wać, a jej su­kienki słu­żyły przez całe ży­cie. Kiedy już speł­niły swoje pier­wotne prze­zna­cze­nie, olśnie­wa­jąc to­wa­rzy­stwo na we­selu czy więk­szej za­ba­wie, były no­szone na za­ku­pach, po­tem w domu, a na końcu za­mie­niały się w szmatę do wy­cie­ra­nia pod­łóg.

[...]

A dla­czego czło­wiek nie boi się śmierci, Ła­stoczka? Wiesz, dla­czego nie boi się po­ciągu, wody, stryczka? Nie wiesz. To ja ci po­wiem: po­nie­waż śmierć szybka nie boli. Po­kroił cię po­ciąg, rach-ciach, na­wet nie zdą­ży­łaś po­my­śleć i już nie ży­jesz. Do­stała ci się woda do płuc, dwa razy otwie­rasz usta i już je­steś wolna. O stryczku na­wet nie mó­wię, szyja ła­mie się w dwie se­kundy, no, może trzy, i jest po wszyst­kim. A te­raz po­myśl, Ła­stoczka, że nie umie­rasz od razu, że ten ktoś nie rzuca się jak wście­kłe zwie­rzę, ale za­biera się za cie­bie tak wol­niutko. Każe ci zro­zu­mieć, co się dzieje. Albo jesz­cze le­piej – po­ka­zuje, co cię czeka. Prawda, że za­czy­nasz się bać? Kiedy czło­wiek za­czyna się bać my­śli bar­dziej niż sa­mej śmierci, wtedy jest ko­niec. Uchy­lone drzwi, tyle wy­star­czy. I od razu wi­dzisz, że oczy już mu nie błysz­czą. Tak jak mó­wi­łam, długa mę­czar­nia. Gdzie Rzym, a gdzie Krym?

[...]

Wszy­scy mó­wili, że w mie­ście lato jest bez­na­dziejne. Głu­pio mó­wili, bo nie było nic pięk­niej­szego niż my wszy­scy na na­szym po­dwórku! W dzień je­dli­śmy nie­doj­rzałe owoce wy­cie­rane byle jak w ubra­nie, roz­ma­wia­li­śmy o Mo­rzu Czar­nym i pi­li­śmy kwas, aż nam brzu­chy wzdy­mało. Lion­czik się upi­jał, grał na gi­ta­rze i śpie­wał ro­syj­skie ka­wałki, w któ­rych nie­zmien­nie ktoś umie­rał, od­cho­dził albo tra­fiał do wię­zie­nia, ale nas one ba­wiły, za­miast smu­cić. Je­dy­nie dwie pio­senki – o zdra­dziec­kich ko­bie­tach i tę­sk­no­cie za mamą – naj­pięk­niej­sze ze wszyst­kich, wy­ci­skały nam łzy z oczu, na które cze­kał z nie­cier­pli­wo­ścią nasz mu­zy­kant. Raja go­to­wała pie­rogi, dużo pie­ro­gów. Ze szczy­pior­kiem, z dy­nią, z wi­śniami. „Je­dze­nie na lato”, mó­wiła, a kiedy szła przez po­dwórko, snuł się za nią, ni­czym wierny pies, za­pach ja­jek i pa­lo­nego cu­kru. Ta­mara Paw­łowna nie oszczę­dzała na kon­ser­wach, Szu­roczka zaś opo­wia­dała z bal­konu o ko­smo­sie, epi­de­miach i in­nych świa­to­wych re­kor­dach. Do­piero pod wie­czór, kiedy ro­biło się chłod­niej, zja­wiał się Puł­kow­nik, a z nim – ar­buzy. Dwa duże albo trzy mniej­sze. Roz­bi­jał je krót­kim ru­chem o kra­wędź ławki, w miej­scu, gdzie po­winna się znaj­do­wać bra­ku­jąca noga Za­chara An­to­no­wy­cza, po czym roz­da­wał ka­wałki wszyst­kim do­koła bez wy­jątku. „Jak ze­psute ko­biety!”, wo­łał Lion­czik ze śmie­chem i rzu­cał be­re­tem o zie­mię, co u niego było zna­kiem do­brego hu­moru i za­do­wo­le­nia. W mie­ście ko­biety się roz­bie­rały i za­kła­dały lek­kie su­kienki w ja­snych ko­lo­rach, a po­tem świe­ciły w wą­skich ulicz­kach ni­czym za­jączki pusz­czane lu­ster­kiem. Tak wtedy mó­wiono, kiedy nad­cho­dziło lato: pora się ro­ze­brać. Naj­wię­cej ko­rzy­stały ko­biety za­mężne, które nie mo­gły się do­cze­kać chwili, gdy po­zbędą się zi­mo­wych łu­sek i łu­pieżu. Skra­cały włosy, go­liły się pod pa­chami i od­sła­niały, jakby mu­siały, tłu­ste uda tro­chę po­wy­żej ko­lan. Męż­czyźni mieli oczy­wi­ście ła­twiej. Dla nich nie było tylu tka­nin ani ko­lo­rów, nie mieli też prawa do nad­mier­nej go­li­zny. Ja­koś mu­sieli so­bie ra­dzić.

[...]

W te dłu­gie, cie­płe let­nie mie­siące, kiedy miesz­kańcy mia­sta wy­jeż­dżali na praw­dziwy urlop, tylko na­sze po­dwórko wciąż było pełne lu­dzi. Nasz ostrow [z ros. wyspa -= przyp. narratora] – tak mó­wi­li­śmy o nim i za­sta­na­wia­li­śmy się, jaki sztorm wy­rzu­cił nas wszyst­kich, hur­tem, na ten brzeg. Moł­da­wian, Ukra­iń­ców, Ży­dów, Ro­sjan. Żoł­nie­rzy, o któ­rych nie wia­domo było, że byli żoł­nie­rzami. Ko­biety po­rządne i sa­motne. Męż­czyzn w sile wieku, któ­rych żadna nie chciała. No i by­łam ja. Dziecko wy­stra­szone i ni­czyje, które niby ptak za­częło bu­do­wać so­bie gniazdo ze śmieci i od­pad­ków. „Ła­stoczka” mó­wili na mnie wszy­scy i nie było ta­kiego noża na świe­cie, który od­ciąłby ode mnie to imię.

[...]

Sama się zdzi­wi­łam wła­sną śmia­ło­ścią, która kieł­ko­wała we mnie od paru mie­sięcy. Za­czę­łam są­dzić, że są rze­czy, które mi się na­leżą. Po­rów­ny­wa­łam się nie do bied­niej­szych, ale do tych bo­ga­tych z mo­jego oto­cze­nia. Wie­dzia­łam do­kład­nie, czego chcę, i zdaje się, że Ta­ma­rze Paw­łow­nie to wła­śnie spodo­bało się naj­bar­dziej. Mierz wy­soko – w tym du­chu mnie wy­cho­wy­wała. Ni­gdy wcze­śniej nie ob­cho­dzi­łam uro­dzin. Gdzie mia­łam je ob­cho­dzić i z kim? W in­ter­na­cie sta­ra­ły­śmy się nie wy­cho­dzić przed sze­reg, bo to po­cią­gało za sobą cięż­sze prace i su­row­sze kary. Pew­nego razu sama mu­sia­łam po­sprzą­tać ubi­ka­cję dziew­czyn, bo Ola za­plo­tła mi włosy w spo­sób inny niż za­zwy­czaj. Mo­gło być go­rzej. Chło­pak ze star­szej grupy mu­siał od­śnie­żać dach sto­łówki na mro­zie, bo Bańka po­skar­żył się matce, że go prze­zy­wał. Kła­mał, oczy­wi­ście, nikt by się nie ośmie­lił tego zro­bić, cho­ciaż za­słu­gi­wał na to. Ale kto niby miał spraw­dzić, że kła­mie? Chło­pak na­ba­wił się wody w płu­cach i już nie od­zy­skał zdro­wia, ale Bańka miał głę­boko w du­pie jego cho­robę. Co tu zresztą ga­dać o dy­rek­torce; my mię­dzy sobą za­cho­wy­wa­li­śmy się jesz­cze go­rzej. Z braku in­nych po­wo­dów za­zdro­ści­li­śmy so­bie na­wet kar, w końcu to też była forma zwró­ce­nia na sie­bie uwagi, co z tego, że per­wer­syjna.

[...]

Męż­czyźni ra­nią głę­boko, dziu­ra­wią cię jak sito. Wpa­dają na chwilę jak na dwo­rzec, po czym wy­plu­wają twoje serce niby nie­do­pa­łek. Zro­zu­mia­łaś? Za­czął się se­zon na do­mowe prze­twory, całe mia­sto go­to­wało. Ni­gdy ko­biety nie były pięk­niej­sze i bar­dziej na­gie. Lato roz­bie­rało je z ubrań i ca­łej reszty. Szu­roczka no­siła stary per­ka­lowy far­tuch, który okry­wał ją umiar­ko­wa­nie i nie­ko­niecz­nie w miej­scach, w któ­rych na­le­żało. Raja cho­dziła w majt­kach i sta­niku przez cały mie­siąc, do­póki na ba­za­rze nie skoń­czyły się ogórki, po­mi­dory i pa­pryka. Ta­mara Paw­łowna po­je­chała do Ode­ssy, ja zo­sta­łam ki­sić ka­pu­stę. Mia­łam po­móc Szu­rze i Rai, one miały po­móc mnie, a na ko­niec mia­łam za­brać do domu tyle sło­ików na zimę, ile za­zwy­czaj mie­ściło się na dwóch pół­kach w spi­żarni. To by było jed­nak zbyt pro­ste, po­nie­waż ko­biety, ma­jąc mnie tylko dla sie­bie, ro­ze­brane pra­wie do naga i po­bu­dzone, za­częły mnie uczyć. Że­byś cza­sem nie wkła­dała tam palca, a może już kie­dyś wło­ży­łaś? Jak zjawi się u cie­bie ja­kiś męż­czy­zna z cu­kier­kami, ucie­kaj i wo­łaj o po­moc. Zro­zu­mia­łaś? Au­to­ry­te­tem w tej dzie­dzi­nie była oczy­wi­ście Raja. Jej wielki miękki brzuch po­szat­ko­wany we wszyst­kie strony, na znak, że stam­tąd wy­szły dzieci. Wy­dane na świat nie byle jak, ale w bó­lach, jak przy­stało na matkę bo­ha­terkę. Piersi Ra­jeczki po­twier­dzały zaś do­mnie­ma­nie, że ich po­sia­daczka była matką ży­wi­cielką nad wy­raz hojną. Się­gały aż do pępka ni­czym weł­niane raj­tuzy na­mo­kłe od desz­czu. Miała też Raja dupę, która za­słu­gi­wała na to miano, ale przede wszyst­kim miała ję­zyk, długi i nie­wy­pa­rzony.

[...]

Ta­mara się bawi, ja piję. Piję dużo w ostat­nim cza­sie, ale wciąż mi za mało. Jest drobna i chora ta moja dziew­czynka. Sama esen­cja, mi­łość bez cie­le­snej po­włoki. Mogę ją ko­chać, choć mo­gła­bym ją wy­rzu­cić. Za­dzi­wia­jące, że mogę jesz­cze ko­chać.

bez wy­krzyk­ni­ków bez prze­cin­ków bez zna­ków całe ży­cie bez zna­ków jak dyk­tando sła­bej uczen­nicy

Pa­trzę na nią przez szkło kie­liszka i wy­daje się cała. Szklane odłamki łą­czą się z po­wro­tem w ca­łość na krótką chwilę. I brzdęk. Dzi­siaj po­wie­dzia­ła­bym ci, że obie je­ste­śmy z odłam­ków. Dzi­siaj da­ła­bym ci lek­cję ru­muń­skiego, jesz­cze jaką! Pi­janą matkę i upo­śle­dzone dziecko zna­le­ziono w miesz­ka­niu, na­pi­sa­łyby ju­tro ga­zety, gdy­bym te­raz od­sta­wiła kie­li­szek i otwo­rzyła gaz. Gdy­bym po­zwo­liła prze­mó­wić ro­zu­mowi. Ro­zum i serce to nie to samo.

[...]

Ty­dzień przed roz­po­czę­ciem roku szkol­nego po­szłam z Ta­marą Paw­łowną po pod­ręcz­niki. Nie by­ły­śmy same. Ona była naj­star­sza spo­śród mam, a ja naj­chud­sza spo­śród dzieci. Na pię­ciu złą­czo­nych ław­kach pię­trzyły się książki. Ładna dziew­czynka re­cy­to­wała wiersz. Wi­dać było, że to nie byle kto, bo na­uczy­cielka pa­trzyła na nią z za­chwy­tem. To była Nataszka – pry­mu­ska i sta­ro­ścina klasy do dnia, kiedy jej matka prze­stała być dy­rek­torką hur­towni. Po re­cy­ta­cji Na­taszka do­stała nowe pod­ręcz­niki, a na­uczy­cielka po­wie­działa gło­śno: „zuch dziew­czyna!”. Przy­szła w końcu na­sza ko­lej. Moje książki były stare i po­mięte, nie­które pod­kle­jone ce­lo­fa­nem, inne z do­pra­wio­nymi grzbie­tami z kar­tonu. Ta­mara Paw­łowna wrzu­ciła je byle jak do torby na bu­telki i wy­szły­śmy bez słowa. Po dro­dze po­wie­działa, że do­brze mi tak, skoro chcia­łam do moł­daw­skiej. Będę się uczyła ze sta­roci. Sama wy­bra­łam, kim chcę być. Śmie­ciem.

[...]

Paw­lik, który ni­gdy się nie ba­wił, tylko stał, wy­szedł na po­dwórko, pła­cząc. Oksanka od razu na­zwała go gno­jem, chłopcy śmiali się jak głupi do sera i tylko Ma­ri­czika po­de­szła do niego i za­py­tała, co się stało. Paw­lik ro­zej­rzał się do­koła i szep­nął jej do ucha, że jego na­sionko było do ni­czego, bo po­pro­sił o oko, ale go nie do­stał. Zro­biło mi się bar­dzo żal Paw­lika z jego pu­stą głową i peł­nym ser­cem, ale nie bar­dzo wie­dzia­łam, co mam mu po­wie­dzieć. Na­to­miast Ma­ri­czika przy­ci­snęła go do piersi jak doj­rzała ko­bieta i po­ra­dziła mu, żeby jesz­cze po­cze­kał. „Na­siona są do­bre, Paw­lik”, mó­wiła ni­czym szep­tu­cha od­czy­nia­jąca cho­robę, „może nie po­pro­si­łeś tak jak trzeba?”. Paw­lik za­czął pła­kać jesz­cze bar­dziej, a chłopcy wręcz ry­czeli ze śmie­chu. Wtedy Wo­ło­dy­myr wrza­snął: „kłam­stwo!”, a jego słowo po­dzia­łało jak ude­rze­nie pię­ścią. Kiedy Paw­lik uspo­koił się nieco, Oksanka za­py­tała po­zo­sta­łych, o co pro­sili za­cza­ro­wane na­siona. Ma­ri­czika od­parła, że pro­siła, by jej braci szyb­ciej wzięli do woj­ska, wtedy ona wpro­wa­dzi się do ich po­koju. Ja skła­ma­łam, że chcia­łam być tak samo ładna jak Eka­te­rina. Kiedy Oksanka to usły­szała, wy­bu­chła śmie­chem i wal­nęła się kilka razy pię­ścią w czoło. Ona, rzecz ja­sna, o nic nie pro­siła. Wie­działa od ojca, że Puł­kow­nik to stara pier­doła. Pod­czas wojny po­strze­lił swo­ich lu­dzi i dla­tego wy­pie­przyli go z ar­mii. Kto to wi­dział, żeby woj­skowy ho­do­wał kwiaty? Tak na­prawdę, to ja pro­si­łam o coś in­nego i, na­wia­sem mó­wiąc, moje ży­cze­nie jako je­dyne się speł­niło. Ale do­piero po dwóch la­tach i nie w pełni.

[...]

Szkoła wy­glą­dała tak samo jak in­ter­nat, tyle że nie miała krat w oknach. Na­uczy­cielki no­siły weł­niane spód­nice, a dy­rek­tor – sy­gnet. Puk, puk, puk – stu­kał nim w głowy chło­pa­ków, gdy coś prze­skro­bali. Da­wali mu po­wody, nie po­wiem. Bili się na ko­ry­ta­rzu i mó­wili gło­śno różne świń­stwa po ro­syj­sku. Dziew­czyny były grzecz­niej­sze. Ry­wa­li­zo­wały mię­dzy sobą, któ­rej spód­nica zrobi więk­szy klosz i która po­wie więk­sze kłam­stwo. Za­sad­ni­czo wszystko mi się po­do­bało, mia­łam tylko je­den kło­pot. Koł­nie­rzyk mnie uwie­rał, buty mnie ci­snęły, tor­ni­ster wpi­jał się w ra­miona, no­si­łam wy­kroch­ma­lone majtki, które ocie­rały mi po­śladki. Na wol­ność przyj­dzie mi po­cze­kać dzie­sięć lat.

[...]

Po­tem wo­ła­łam Lion­czika i ob­ju­czeni ni­czym muły całą trójką nie­śli­śmy je do punktu skupu. Wy­cho­dząc na po­dwórko, mo­dli­łam się, żeby zie­mia się roz­stą­piła. Oksanka i Mari­czika uda­wały, że mnie nie wi­dzą, i za to je­stem im wdzięczna po dziś dzień. Reszta dzieci nie była tak wy­ro­zu­miała. Prze­ry­wały za­bawę i śmiały się ze mnie, do­póki nie znik­nę­łam z pola wi­dze­nia. Nie­na­wi­dzi­łam ich za to, nie­na­wi­dzi­łam. Cho­ciaż też ro­zu­mia­łam tro­chę. Ja też na ich miej­scu śmia­ła­bym się z sie­bie, gdy­bym sta­nęła z boku i po­pa­trzyła, jak wlokę torby z bu­tel­kami ra­zem z bu­tel­czarką i pi­ja­kiem. W szkole było pro­ściej. Z dziećmi z klasy do­ga­dy­wa­łam się bez pro­ble­mów, zwłasz­cza z chło­pa­kami. Tylko je­den na­zy­wał mnie „butel­czarą”, ale prze­stał, gdy po­zwo­li­łam mu od­pi­sać za­da­nie. Ta­mara Paw­łowna była zado­wo­lona. Mniej na mnie krzy­czała, rza­dziej po­licz­ko­wała i czę­ściej py­tała o to i owo. Za do­bre oceny chwa­liła mnie po­nad miarę, ku­po­wała mi dro­gie ciu­chy i da­wała pie­nią­dze na cu­kierki. Nie wszyst­kie dzieci miały to, co ja. Można po­wie­dzieć – by­łam szczę­ściarą.

[...]

W szkole dziew­czyny za mną nie prze­pa­dały, cho­ciaż z żadną się nie po­kłó­ci­łam. Kilka razy spró­bo­wa­łam się za­przy­jaź­nić, ale żadna nie była za­in­te­re­so­wana tym, co mia­łam jej do po­wie­dze­nia. One roz­ma­wiały o ko­lej­nych od­cin­kach Nu, po­godi! [z ros. Ja Ci pokażę, w polskim wydaniu: Wilk i Zając – przyp. aut.], o księż­nicz­kach albo o prze­pi­sach na tort cze­ko­la­dowy z Kar­tia pen­tru fe­tice [Książka dla dziew­czy­nek z rumuńskiego.; w ory­gi­nale za­pi­sane graż­danką słowa moł­daw­skie – przyp. tłumacza]. Ja naj­wy­raź­niej by­łam z in­nego świata. Pod­czas du­żej prze­rwy dziew­czyny zbie­rały się przy szkol­nym ogro­dze­niu i roz­ma­wiały, ogól­nie rzecz bio­rąc, o głup­stwach. Szłam ra­zem z nimi tylko dla­tego, żeby nie zo­sta­wać sama w kla­sie. Aż do dnia, kiedy dziew­czyna z rów­no­le­głej klasy o dziw­nym imie­niu Greta za­częła opo­wia­dać o cu­dow­nej kre­dzie, którą przy­wiózł jej nie wia­domo skąd ta­tuś. „Wszystko, co na­ry­su­jesz nią na as­fal­cie, na­tych­miast ożywa”, mó­wiła z ta­kim prze­ję­ciem, że po­ły­kała słowa. I wszyst­kie jej uwie­rzyły, wszyst­kie. A prze­cież to nie było przed­szkole, tylko szkoła! Nie­które z nich miały dzie­sięć, dwa­na­ście lat i też ki­wały po­ta­ku­jąco gło­wami. Mo­głam nic nie mó­wić, ale nie wy­trzy­ma­łam. Greta sama tego nie wy­my­śliła. To było z bajki, którą wszyst­kie dzieci obej­rzały w te­le­wi­zji. Mu­siały oglą­dać, bo wtedy nie było wiel­kiego wy­boru. Ona po pro­stu to po­wtó­rzyła. „To z bajki Gian­niego Ro­dari”, ode­zwa­łam się i na­wet nie na­zwa­łam jej głu­pią, cho­ciaż na to za­słu­żyła. Wszyst­kie od­wró­ciły się do mnie ple­cami jak do wroga. Od­tąd nie było dla mnie miej­sca w ich kółku. Zo­sta­łam kimś w ro­dzaju Wo­ło­dy­myra.

[...]

Co zo­staje po czło­wieku sa­mot­nym? Ja­kieś zda­nia, li­sty, po­je­dyn­cza myśl. Kwiat zo­sta­wia przy­naj­mniej za­pach. Do sa­mej śmierci będę wdzięczna Belli, że prze­ko­nała ją do po­sła­nia mnie do moł­daw­skiej szkoły. Na­dal są­dzę, że gdy­bym po­szła do szkoły ro­syj­skiej, tak jak chciała Ta­mara Paw­łowna, moje ży­cie wy­glą­da­łoby ina­czej. Nie by­łoby gor­sze ani lep­sze, po pro­stu inne. Mó­wię tak, cho­ciaż nie mogę wy­ja­śnić dla­czego. Bar­dziej prze­czu­wam, niż wiem, że tam­ten wy­bór szkoły był ro­dza­jem aktu spra­wie­dli­wo­ści. I była to je­dyna spra­wie­dli­wość, jaka mnie w ży­ciu spo­tkała. Bella była do­brą i mą­drą ko­bietą. Pierw­sza, przed in­nymi, wy­czuła, że no­szę w so­bie dru­gie serce, które ko­cham. A może Bella wy­czuła coś wię­cej, do czego ja się wsty­dzi­łam przy­znać, a co Ży­dzi no­szą w so­bie od na­ro­dzin: tę­sk­notę za in­nym, za­cza­ro­wa­nym świa­tem.

[...]

Za­dała py­ta­nie, ską­d­inąd upraw­nione: ja­kim cu­dem baba nie­wy­cho­dząca ni­gdy z miesz­ka­nia może wie­dzieć wię­cej od tych, co cho­dzą po mie­ście? Ale Szura nie dała się prze­ko­nać. Sły­szała plotki. W Mo­skwie dzieją się nie­do­bre rze­czy, a Moł­da­wia­nie przy­go­to­wują re­wo­lu­cję. Ta­kie tam ga­da­nie. Od­tąd opo­wie­ści Szury stały się krót­kie i po­nure, jakby coś pa­dło jej na ro­zum. In­nym ra­zem, kiedy po­szłam do niej sama, żeby ją roz­we­se­lić kie­lisz­kiem li­kieru, za­sta­łam ją sie­dzącą na ka­na­pie z bi­żu­te­rią roz­ło­żoną na ko­la­nach. Kol­czyki, pier­ścionki, łań­cuszki. Na­wet dwa nowe złote zęby opa­trzone próbą. Zdziwi­łam się, że było tego tak dużo. Z ozdób Szura no­siła je­dy­nie bran­so­letkę z bursz­tynu jako śro­dek prze­ciwko złym uro­kom. Gdyby cho­ciaż miała córkę, któ­rej mogłaby zo­sta­wić to wszystko, ale nie miała. Prze­sie­dzia­łam z nią cały dzień. Z dumą opo­wia­dała, jak i gdzie na­była każdy gram złota, i od kogo. Li­kier roz­wią­zał jej ję­zyk aż za bar­dzo. Wśród in­nej bi­żu­te­rii miała pier­ścio­nek z nie­bie­skim ka­mie­niem. W ży­ciu nie wi­dzia­łam cze­goś rów­nie pięk­nego, na­wet u Ka­tii. Za­py­ta­łam ją wzro­kiem, czy mogę go wło­żyć na pa­lec, a ona dała znak oczami, że tak. Pier­ścio­nek miał kształt kwiatu z czte­rema li­śćmi pod­trzy­mu­ją­cymi ka­mień. Z ety­kiety wy­czy­ta­łam: to­paz. Za­pa­mię­ta­łam to słowo na całe ży­cie. Na od­chod­nym Szura krzyk­nęła za mną, bym do­brze za­mknęła drzwi i nie mó­wiła ni­komu, co wi­dzia­łam.

[...]

Ta­kiej Ta­ma­rze Paw­łow­nie jak się od­wdzię­czy­łam? Za to, że mnie wy­cho­wała, a na­stęp­nie zo­sta­wiła mi wszystko, co miała? Skąd, z ja­kiego za­ka­marka mo­jej czar­nej du­szy wy­try­ska ów jad, któ­rym pluję na ko­goś, kto jako je­dyny do­strzegł we mnie czło­wieka? Ka­zała mi pra­co­wać i mnie biła, i o to mam pre­ten­sje? Inne dzieci, ma­jące praw­dzi­wych ro­dzi­ców, też były bite i wy­ko­rzy­sty­wane. Może nie przy zbie­ra­niu bu­te­lek, ale inne prace i po­wody do la­nia za­wsze się zna­la­zły. Oksankę matka prała, żeby się nie włó­czyła z chło­pa­kami. Ma­ri­czikę prał oj­ciec i bra­cia. Raja biła Ma­rinę za to, że była tępa. Wo­ło­dy­myr był cały w siń­cach, bo taka była tra­dy­cja w re­li­gij­nych ro­dzi­nach. I co, ja – pod­rzu­tek, mam mieć preten­sje? A wy, gdy­by­ście mnie nie po­rzu­cili, nie bi­li­by­ście mnie? La­nie od was bo­la­łoby mniej? Już le­piej wy­da­wać pie­nią­dze, niż roz­mie­niać serce na drobne. Pie­nią­dze rzecz nabyta.

[...]

Na lek­cje ka­zał nam za­kła­dać body – coś w ro­dzaju jed­no­czę­ścio­wego ko­stiumu ką­pie­lo­wego z dłu­gimi rę­ka­wami i głę­bo­kim de­kol­tem. W ta­lii zaś mu­sia­ły­śmy – mia­łam ochotę kop­nąć go za to w jaja – prze­wią­zać się białą wstążką. Mo­gła też być biała gumka albo pa­sek, do wy­boru. Jak się póź­niej do­wie­dzia­łam, wstążka była dla ozdoby. Tak ro­zu­miał piękno. Nikt z ka­dry na­uczy­ciel­skiej nie pro­te­sto­wał. Na­wet ko­biety. Cho­ciaż dwie na­uczy­cielki miały w na­szej szkole córki, które prze­cho­dziły te same mę­czar­nie, co reszta z nas. Może zresztą wie­rzyły, po­dob­nie jak dy­rek­tor, że biała wstążka w pa­sie wy­pro­wa­dzi na­szą szkołę z czar­nej dupy, w ja­kiej tkwiła, do świata „wiel­kiego sportu”? W sali gim­na­stycz­nej pa­no­wał nie­ustanny ziąb. Sta­wa­ły­śmy przed nim w sze­regu, z si­nymi sto­pami i stward­nia­łymi sut­kami. Ka­zał nam bie­gać do utraty tchu, po czym za­bie­rał się za te bar­dziej pulchne. „Po­pa­trz­cie, jaką ona ma dupę, wszyst­kie tak bę­dzie­cie wy­glą­dać, je­śli nie bę­dzie­cie sys­te­ma­tycz­nie ćwi­czyć”. Albo: „Ty tam, nie wi­dzisz, jak ci się trzęsą cycki, gdy bie­gasz? Twoja matka też tak ma, jak cho­dzi?”. Chłop­ców na­zy­wał osłami albo pie­tusz­kami [z ros. ko­gu­ciki – w żar­go­nie pół­światka ozna­cza ho­mo­sek­su­ali­stów – przyp. tłumacza], im to nie prze­szka­dzało, poza tym oni nie bie­gali przed nim z go­łymi po­ślad­kami. Mę­czył nas tak przez ja­kiś czas, po czym szedł do okna, żeby za­pa­lić, a nas wy­sy­łał na apa­raty do ćwi­czeń. Chłopcy, zo­sta­wieni sa­mo­pas przy li­nach, mieli ubaw. My na­to­miast mia­ły­śmy po­rę­cze, rów­no­waż­nię i ma­te­rac. Dla mnie to była ma­sa­kra. Śmiał się z nas do roz­puku – tak wła­śnie, do roz­puku – kiedy po­ty­ka­ły­śmy się albo spa­da­ły­śmy z po­rę­czy. Zwra­cał się do nas per „cipki”, „gnojki” albo „du­peczki”, krzy­czał gło­śno i tak długo, aż za­czy­na­ły­śmy pła­kać. Ka­zał nam przyj­mo­wać naj­roz­ma­it­sze po­zy­cje, pa­trzył na nas lu­bież­nie i pod po­zo­rem po­mocy do­ty­kał nas, gdzie chciał. Kiedy roz­le­gał się dzwo­nek i bie­gły­śmy się prze­brać, po­łowa z nas miała łzy w oczach. I tak przez dzie­sięć lat.

[...]

Z in­ter­natu nie za­brała mnie tak po pro­stu, ale wy­ku­piła. Do­wie­dzia­łam się o tym późno, jed­nak nie na tyle późno, by pa­mięć o tym nie prze­śla­do­wała mnie przez wiele lat. Ni­gdy nie za­py­ta­łam jej, ile za­pła­ciła dy­rek­torce, i te­raz ża­łuję. Mia­ła­bym ochotę prze­li­czyć tę sumę na bu­telki, by się do­wie­dzieć, ile warte było moje ży­cie. Po­tem od­ku­pi­ła­bym te bu­telki, od­szu­kała was i wy­sy­pała je wam na głowę. Roz­bi­ła­bym je na wa­szych gło­wach, tak jak wy roz­bi­li­ście moje ży­cie. Czuję się winna tego ca­łego wy­ga­dy­wa­nia na Ta­marę Pawłownę. I za to też was nie­na­wi­dzę. Cza­sami my­ślę, że gdy znie­na­wi­dzę was jesz­cze o cen­ty­metr wię­cej, moja nie­na­wiść utwo­rzy za­mknięte koło i znaj­dzie się w są­siedz­twie mi­ło­ści. Tego cen­ty­me­tra boję się naj­bar­dziej, z jego po­wodu wszystko od­kła­dam na później.

[...]

Pie­lę­gniarka naj­pierw spoj­rzała z za­cie­ka­wie­niem, po­tem z nie­do­wie­rza­niem, a kiedy zro­zu­miała, co wi­dzi, znie­ru­cho­miała ze strzy­kawką w dłoni. My­śla­łam, że wsta­nie ze stołka i za­woła starą le­karkę, która wy­peł­niała ru­bryki w ze­szy­cie, żeby też zo­ba­czyła. Albo że mnie za­pyta. O co­kol­wiek. Czu­łam, że tam­tego ranka, oto­czona przez inne dzieci drżące ze stra­chu przed szcze­pie­niem, je­stem w sta­nie po­wie­dzieć wszystko. Po­my­li­łam się. W tej sa­mej se­kun­dzie po­czu­łam ukłu­cie i cię­żar jej mil­cze­nia. Zo­ba­czyła, zro­zu­miała, ale wy­brała mil­cze­nie. Tak samo jak dy­rek­torka. Może jest głu­pia, po­my­śla­łam. Mą­dry czło­wiek nie po­zwo­liłby, by warga pę­kła mu w dwóch miej­scach.  „Na­stępny”, usły­sza­łam, i tak się stało.

[...]

Spo­tka­li­śmy się wczo­raj i za­py­tał mnie, czy nie po­trze­buję pie­nię­dzy. Po­li­czy­łam w my­ślach, ile razy w ostat­nich la­tach wi­dział Ta­marę. Nie było tego dużo, na­wet w uro­dziny nie za­wsze się zja­wiał. Od­par­łam, że pie­nią­dze mam, a on się ucie­szył, że nie kła­mię. „Naj­bar­dziej lu­bię u cie­bie, że nie kła­miesz”. Dla ko­biety nie ma chyba bar­dziej ża­ło­snej po­chwały. Wy­pi­li­śmy kawę pra­wie jak nor­malna para. Wrza­snął na kel­nerkę, że ma mi przy­nieść mleko mig­da­łowe. Za­pa­mię­tał. Męż­czy­zna, który mnie zo­sta­wił, po­nie­waż uro­dzi­łam mu chore dziecko, trosz­czy się o mleko w mo­jej ka­wie. Na­wet go nie nie­na­wi­dzę, za­wsze taki był. Winna je­stem ja, nie on, że nie wie­dzia­łam, jaki jest. Nie mo­głam go znie­na­wi­dzić na­wet wtedy, kiedy po­wie­dział, że boi się na nią spoj­rzeć. Po na­ro­dzi­nach Ta­mary pła­kał na mo­jej piersi, a ja pła­ka­łam w nocy, wie­dząc, że ma ra­cję. Nie wszy­scy mogą ko­chać dziecko brzyd­kie, ospałe, inne. Może ja też nie mo­gła­bym, gdyby nie po­czu­cie winy. Pro­po­no­wa­łam mu setki razy roz­wód, ale nie chce o tym sły­szeć. Mówi, że tak czy ina­czej wszystko, co ma, jest także moje i jej. Wczo­raj po­chwa­lił się, że otwiera nową kli­nikę, i za­pro­po­no­wał mi pracę u sie­bie. „Po co da­wać pie­nią­dze ob­cym, le­piej niech zo­staną w ro­dzi­nie”. Wciąż o pie­nią­dzach. Po­my­śla­łam, żeby mu nie mó­wić, ale na od­chod­nym po­wie­dzia­łam: By­łam z nią na ko­lej­nych ba­da­niach. Ta­mara bę­dzie żyła, le­ka­rze dają jej szansę. Za­pła­cił za kawę i bar­dzo ostroż­nie za­mknął za sobą drzwi.

[...]

Na prze­rwach kon­ku­ro­wa­ły­śmy, która bar­dziej ko­cha Le­nina. Ja ko­cham go mi­ło­ścią wielką jak wszyst­kie pla­nety. Ja ko­cham go rów­nie mocno jak Oj­czy­znę. Jak Nowy Rok! Głu­pie dzie­ciaki. Ro­dzice też nie byli mą­drzejsi. Po lek­cjach za­no­si­li­śmy do domu te wszyst­kie na­sze głup­stwa. „Mamo, ja ko­cham Wła­di­mira Il­ji­cza Le­nina bar­dziej niż cie­bie!”, po­wie­działa Ma­ri­czika do matki. „I tak ma być, dziecko. Le­nin stoi po­nad mamą”, od­po­wie­działa ko­bieta. Lu­bi­łam szkołę. Z ję­zy­kiem moł­daw­skim szło mi opor­nie, ale i tak by­łam naj­lep­sza w kla­sie. Ma­te­ma­tyka to był dla mnie chleb z ma­słem. Inne dzieci do­piero do­da­wały i odej­mo­wały do dzie­się­ciu, a ja już zna­łam ta­bliczkę mno­że­nia w obu ję­zy­kach. W tam­tych cza­sach pierw­szy rok na­uki był ła­twy, ot, taka roz­grzewka. Czy­ta­nie, pi­sa­nie, li­cze­nie. I na­uka o przy­ro­dzie, gdzie uczy­li­śmy się o po­rach roku, pta­kach i zwie­rzę­tach. No i oczy­wi­ście ję­zyk ro­syj­ski – naj­pięk­niej­szy ze wszyst­kich na świe­cie. In­nych nie zna­łam. Do­piero w czwar­tej kla­sie pro­gram szkolny prze­wi­dy­wał ję­zyk obcy. Na wsi – naj­czę­ściej fran­cu­ski, w mie­ście – an­giel­ski, hisz­pań­ski, rzadko kiedy nie­miecki.

[...]

Przy­cup­nę­ły­śmy na ja­kiejś ru­rze i za­częło się cze­ka­nie. Po­dwórko było ta­kie samo jak u nas, po­dob­nie jak cały bu­dy­nek. I klatka scho­dowa też. Na­wet ławka przed blo­kiem była taka sama, tyle że bez Za­chara An­to­no­wy­cza. Przez szyby okienne wi­dać było fi­ranki i zna­jome me­ble, na ścia­nach ta­kie same ta­pety: zie­lone wi­no­grona na zło­tym tle. Tam, gdzie mo­gło być miesz­ka­nie Szu­roczki, bal­kon był za­bu­do­wany szkłem, wi­siały tam białe za­słony. A w oknie, z któ­rego mo­gły pa­trzeć na nas kak­tusy Belli Iza­akowny, tkwiła ostrzy­żona do go­łej skóry głowa dziecka. Deszcz przy­brał na sile. Lu­dzie śpie­szyli się, każdy w swoją stronę, po­wie­trze pach­niało świeżą wil­go­cią. Z piw­nicy wi­dać było rze­czy i lu­dzi w od­da­le­niu. Jak­by­śmy sie­działy w sali te­atral­nej, gdzie na sce­nie roz­gry­wał się spek­takl po­czątku wio­sny. Po­ja­wia­jące się ob­razy były prze­cięte na pół. Uda ko­goś, kto wcho­dził do klatki scho­do­wej. Trze­wiki na­ci­ska­jące pe­dały ro­weru. To było za­le­d­wie dwie prze­cznice od na­szego bloku, a ży­cie wy­da­wało mi się ta­kie inne! Pies, który ze­rwał się ze smy­czy. Dzie­cięcy wó­zek. Wy­obra­zi­łam so­bie, że wszy­scy na­gle za­mie­niamy się miej­scami. Ja wpro­wa­dzi­ła­bym się do tego po­koju z kwia­tami, a ktoś stam­tąd zbie­rałby za mnie bu­telki. Mamą dziecka z ogo­loną głową by­łaby Bella Iza­akowna, ko­bieta z okrą­głymi udami za­ję­łaby miej­sce Szu­roczki, Szu­roczka zaś przy­naj­mniej przez kilka dni mia­łaby zdrowe nogi.

[...]

Mam kło­pot z moł­daw­skim ję­zy­kiem, z po­wodu któ­rego za­czę­łam mó­wić ina­czej po ro­syj­sku. Nie wiem jak ina­czej, w tym wieku było mi trudno to oce­nić. Kak baba na ba­za­rie [z ros. jak kobieta na bazarze – przyp. aut.], ko­men­to­wała Ta­mara Paw­łowna i pa­trzyła na mnie z od­razą. Jej od­raza mnie nie bo­lała, ale ba­łam się jej. Nie chcia­łam być wiej­ską babą, tego ba­łam się bar­dziej niż owsi­ków. Chcia­łam być szczu­pła, czy­sta, mieć dłu­gie włosy i no­sić je­dwabne su­kienki. A kiedy uro­snę, chcia­łam zo­stać stu­dentką i idąc chod­ni­kiem, zo­sta­wiać za sobą stu­kot wy­so­kich ob­ca­sów. Jesz­cze póź­niej, po stu­diach, oczy­wi­ście me­dycz­nych, wyjść za mąż za bo­ga­tego męż­czy­znę, uro­dzić roz­piesz­czone dzieci i jeść wy­łącz­nie pie­czone kury, tak jak Ży­dzi. Skąd wziął się we mnie ten strach przed wie­śnia­kami, kto mi go prze­ka­zał, nie wiem. Czego się ba­łam? Pracy, brudu, brzy­doty?! W mie­ście by­łam bu­tel­czarką. Zbie­ra­łam bu­telki po smro­dli­wej bie­dzie i pie­nią­dze też z biedy po­cho­dziły. Ro­bi­łam coś, co mało które dziecko ze wsi by­łoby w sta­nie wy­ko­nać, a co do po­cho­dze­nia – cóż, po­cho­dzi­łam z domu dziecka. Ale mo­jej po­gardy to nie umniej­szało. Po­gardy pod­sy­ca­nej przez Ta­marę Paw­łownę, ugrun­to­wa­nej przez Ka­tię, wy­plu­wa­nej na prawo i lewo przez Ro­sjan, któ­rzy mieli się za o głowę wyż­szych od wszyst­kich po­zo­sta­łych na­ro­dów świata. Bo też kim byli w rze­czy­wi­sto­ści wie­śniacy?

[...]

Był sło­neczny dzień, kar­mi­ły­śmy kaczki. Po­chy­liła się, jakby chciała le­piej wi­dzieć młode ka­częta, i tak już zo­stała. Z po­wodu bólu, oczy­wi­ście. Ukry­wała go przede mną, chciała, żeby tylko ją bo­lało. Ka­retka wciąż nie przy­jeż­dżała, ale uspo­ko­iły­śmy się obie. Sie­dzia­ły­śmy na ławce i li­czy­ły­śmy słońca. Lu­bimy wspól­nie tak so­bie li­czyć słońca i księ­życe. Prze­chy­lamy głowę w prawo – jedno słońce, prze­chy­lamy w lewo – dru­gie. Księ­życe li­czymy, le­żąc w łóżku. Gdy do­cho­dzimy do setki, ja za­sy­piam. Do­brze cho­ciaż, że nie może na mnie na­skar­żyć, że na nią krzy­czę, ina­czej od­po­wia­da­ła­bym i za to. Po­nie­waż je­stem złą matką. Chyba je­stem, tak my­ślę. Całe ży­cie by­łam nie­do­bra. Nie słu­cha­łam, nie wy­ba­cza­łam, nie po­ma­ga­łam. Na­wet nie ko­cha­łam. Piję dużo, a lu­dzie są­dzą, że mam opuch­niętą twarz z nie­wy­spa­nia. Czy wy wie­cie, jak to jest ukry­wać ból, żeby tylko cie­bie bo­lało?

[...]

Opo­wieść Za­chara An­to­no­wy­cza zna­li­śmy, nie­stety, wszy­scy na pa­mięć. Nie­je­den raz słu­cha­li­śmy z obrzy­dze­niem opo­wie­ści o przy­pad­kach tej cho­roby, ja­kiej do­świad­czyła jego dy­wi­zja w cza­sie wojny. Nie­dzielę trzeba było ja­koś ra­to­wać. Lion­czik przy­niósł w try­miga piwo i bim­ber. Raja przy­nio­sła z miesz­ka­nia ki­szone wa­rzywa. Puł­kow­nik, który miesz­kał naj­bli­żej drzwi wej­ścio­wych, wy­szedł na bal­kon i roz­dał ta­le­rzyki i szklanki. Zja­wili się też ro­dzice Ma­ri­cziki, któ­rych wszy­scy bez wy­jątku lu­bili, a Ka­tiu­sza po­ka­zała się na po­dwórku pięk­niej­sza niż ró­żany ogród. Ra­dość star­szych udzie­liła się także nam, dzie­ciom. Chło­paki ru­szyły ha­ła­śliwą grupą na przy­sta­nek po lody. Bella Iza­akowna dała im pięć ru­bli. Oksanka wspięła się na gołe ra­miona Wo­ło­dy­myra i śmiała się uszczę­śli­wiona. To, jak funk­cjo­no­wał jej mózg, wciąż mnie za­ska­ki­wało, nie mo­głam tego zro­zu­mieć. Po tam­tym la­niu z uży­ciem jeża nie tylko nie do­nio­sła ro­dzi­com na Wo­ło­dy­myra, ale za­częła się z nim ko­chać. Na­wet Mar­chewka wy­chy­nęła nie wia­domo skąd, a na szczy­cie kasz­ta­nowca można było doj­rzeć Dmi­trija. Było coś nie­po­ko­ją­cego, roz­dzie­ra­jąco pięk­nego w tym chłopcu. W jego mil­cze­niu, w tym, jak się po­ru­szał, w sie­dze­niu na drze­wie. Zwy­kła nie­dziela, po­wie­cie, i pew­nie bę­dzie­cie mieli ra­cję. Praw­do­po­dob­nie ma­cie ra­cję. Ja jed­nak in­nych nie za­zna­łam.

[...]

Za­częła się szkoła, po­łowa mo­ich pod­ręcz­ni­ków była nowa. Przy­naj­mniej w oczach wy­cho­waw­czyni prze­sta­łam być bu­tel­czarką. Wśród ko­le­gów wciąż mu­sia­łam się ra­to­wać jak to­nący na ba­gnach. Na prze­rwach słu­cham ich opo­wie­ści wa­ka­cyj­nych. Ci z mia­sta chwa­lili się mor­ską opa­le­ni­zną, musz­lami w sło­ikach i dłu­gimi rej­sami na po­kła­dach stat­ków-bo­ha­te­rów. Inni, któ­rych dziad­ko­wie miesz­kali na wsi, wspo­mi­nali prze­jażdżki trak­to­rem i zwie­rzęta, któ­rym po­mo­gli przyjść na świat. Naj­wię­cej ze wszyst­kich mó­wiła Na­ta­sza. W ciągu jed­nych wa­ka­cji zdą­żyła po­je­chać i na Krym, i do Mo­skwy, skąd przy­wio­zła kilka rze­czy u nas nie­wi­dzia­nych. Pal sześć resztę, ale para bia­łych flau­szo­wych poń­czoch wy­wo­łała u mnie ukłu­cie za­zdro­ści. Były mięk­kie w do­tyku i miały czer­wone szwy. Na lek­cjach uda­wa­łam, że ołó­wek albo gumka upa­dły mi na pod­łogę, schy­la­łam się pod ławkę i gła­dzi­łam dło­nią te szwy. Chło­pak z rów­no­le­głej klasy, Giena, przy­niósł w tor­ni­strze la­ta­wiec. Wszy­scy się zbie­gli jak na film. La­ta­wiec był żółty, od dołu miał wy­ma­lo­wa­nego po­ma­rań­czo­wego smoka i długi chyba na dwa­dzie­ścia me­trów sznu­rek. Chłopcy szybko wznie­śli go w po­wie­trze i przez trzy mi­nuty ga­niali z nim po szkol­nym po­dwó­rzu. Po czym la­ta­wiec za­ha­czył o słup elek­tryczny i ra­dość się skoń­czyła. Giena pła­kał przez ty­dzień, nikt jed­nak nie był w sta­nie zdjąć la­tawca. Zo­stał tak, za­plą­tany w druty, do na­stęp­nej wio­sny, kiedy prze­gnił od śniegu i desz­czu i spadł na zie­mię.

[...]

Gdyby cho­ciaż było warto, ale za­czę­łam my­śleć, że mój wy­bór był głupi. Szło mi ciężko, nie dało się tego ukryć. Wszyst­kie za­da­nia do­mowe ro­bi­łam w pół go­dziny, a na ję­zyk moł­daw­ski mu­sia­łam po­świę­cić nie­raz cały wie­czór. My­li­łam koń­cówki, wsta­wia­łam łącz­nik tam, gdzie po­trzebny był apo­strof, a w wy­pra­co­wa­niach bra­ko­wało mi roz­ma­chu. Wszyst­kie pięk­niej­sze wy­razy, które mia­łam w gło­wie, były ro­syj­skie. Ten ję­zyk sły­sza­łam w te­le­wi­zji i ra­diu, na ulicy i na po­dwórku. Nie pa­mię­tam, że­bym kie­dy­kol­wiek wy­brała pio­senkę moł­daw­ską kosz­tem ro­syj­skiej. Ani żad­nej kre­skówki czy bajki. Zna­łam je­dy­nie dwie za­gadki i trzy aneg­doty. W tym Moł­da­wia­nie byli naj­lepsi. Nie twier­dzę, że we wszyst­kich ro­dzi­nach było tak samo. Nie­które dzieci w domu mó­wiły po moł­daw­sku, ro­dzice czy­tali im książki, miały dziad­ków na wsi, skąd przy­wo­ziły różne gry i za­bawy. Jed­nak kiedy wy­cho­dziły na po­dwórko, od razu prze­cho­dziły na ro­syj­ski. Ma­jąc wy­bór, Ki­szy­niów za­wsze wy­bie­rał ję­zyk ro­syj­ski.

[...]

„Do­nio­słaś na nas?”, za­py­tała wprost, kiedy ja skoń­czy­łam z lo­ków­kami, a ona za­częła pra­so­wać su­kienkę. „Nie”, od­par­łam szybko. Za szybko. Po­my­ślała, że ją okła­muję, ale nie ośmie­liła się mi tego po­wie­dzieć. Gdy­bym miała do wy­boru uciąć so­bie ję­zyk czy opo­wie­dzieć o czymś ta­kim Ta­ma­rze Paw­łow­nie, wy­bra­ła­bym to pierw­sze. Ka­tia spoj­rzała na mnie z za­cie­ka­wie­niem i usia­dła na­prze­ciwko na krze­śle. Oczy mie­niły się jej wszyst­kimi ko­lo­rami, od­dech miała mroźny jak tru­ci­zna pach­nąca mig­da­łami. Za­uwa­ży­łam, że jej je­dwabny szla­frok roz­chy­lił się nieco z przodu, od­sła­nia­jąc kilka zło­ci­stych wło­sów mię­dzy no­gami. Była piękna ni­czym ja­sne słońce – Ka­tiu­sza – i rów­nie sa­motna. Chcia­łam być jej córką, pil­no­wać jej se­kre­tów. Przy­no­sić jej chleb i mleko, cze­sać ją i ce­ro­wać jej je­dwa­bie. Ileż piękna mie­ściło się w tej ko­bie­cie! Dla­czego los nie po­my­lił pię­tra, łóżka?

[...]

Po ja­kichś dwóch mie­sią­cach moje wi­zyty w bi­blio­tece stały się rzad­sze, aż wresz­cie ustały zu­peł­nie. Żeby nie wzbu­dzić w szkole po­dej­rzeń, na ko­niec mie­siąca prze­pi­sy­wa­łam od dziew­czyn cztery ty­tuły ksią­żek. Nie było pro­ble­mów. Ma­rianę An­dre­jewnę mało ob­cho­dziło, czy to, co pi­sa­ły­śmy, było prawdą. Je­dyny raz, pa­mię­tam, za­bra­kło mi jed­nego ty­tułu, a ona za­częła już zbie­rać ze­szyty do spraw­dze­nia, więc mu­sia­łam szybko coś wy­my­ślić. I na­pi­sa­łam: 4. Gre­dina de sti­kly, au­tor: T. But [z rum. Szklany ogród, au­tor: T. But – przyp. Tłumacza]. Na­zwi­sko au­tora wzię­łam od bu­tyłki [z ros. butelka – przyp. tłumacza], poza tym wsta­wi­łam to, co mia­łam naj­cen­niej­szego: mój szklany ogród. Ma­riana An­dre­jewna na­wet nie mru­gnęła okiem. Taka z niej na­uczy­cielka, jak ze mnie pi­sarka.

[...]

Od­wie­dza­ły­śmy Młyn każ­dego dnia po lek­cjach. Ma­ri­czika wo­lała wy­soko, a ja po­środku. Tam, w naj­wyż­szym punk­cie, czu­ły­śmy się wład­czy­niami mia­sta. Ona chciała la­tać, ja pró­bo­wa­łam oswoić się z zie­mią. Ki­szy­niów wy­da­wał mi się naj­pięk­niej­szym miej­scem na ziemi, a jego miesz­kańcy – czymś wię­cej niż ludźmi. Nie­sma­kiem przej­mo­wali mnie wie­śniacy, któ­rzy przy­jeż­dżali na targ. Za­wsze z tor­bami i wor­kami, za­wsze za­la­tu­jący piw­nicą albo zwie­rzę­tami. Pa­trzy­łam z od­razą na grube, po­kraczne ko­biety, od mło­do­ści no­szące chustkę na gło­wie, kiedy o ósmej rano, już spo­cone, wsia­dały do tro­lej­busu. Omi­ja­łam z da­leka ich mę­żów ze zło­tymi zę­bami i spodniami pod­cią­gnię­tymi pod same pa­chy. Było mi szkoda Moł­da­wian, wszyst­kich. Czu­łam li­tość, już to z po­wodu ich po­zba­wio­nego sensu ję­zyka, już to dla ich ule­gło­ści i wiecz­nego za­do­wo­le­nia, na­wet w sy­tu­acjach upo­ka­rza­ją­cych. Nie chcia­łam być jak oni. By­łam inna i ży­łam z in­nymi. Uro­słam bar­dzo przez dwa lata, już pra­wie prze­wyż­sza­łam Ta­marę Paw­łownę. Już nie by­łam dziec­kiem, ale nie sta­łam się jesz­cze ni­kim in­nym. Dziew­czyny z klasy roz­ma­wiały dużo o so­bie i chło­pa­kach. Wszyst­kie cze­kały na pierw­szą mie­siączkę, jakby miała upra­wo­moc­nić ich ist­nie­nie. Ja nie in­te­re­so­wa­łam się sobą, a jesz­cze mniej in­nymi. Wie­czo­rami pa­trzy­łam na sie­bie w lu­strze jak na obcą osobę. Wie­dzia­łam, jak się na­zywa każda część ciała, ale do­strze­ga­łam, że te moje mogą funk­cjo­no­wać od­dziel­nie, ni­gdy ra­zem. Kiedy do­ty­ka­łam piersi, reszta ciała nie­ru­cho­miała. Kiedy wsa­dza­łam so­bie pa­lec mię­dzy nogi, w tym sa­mym kie­runku po­dą­żał mój wzrok i moje my­śli. By­łam prze­ko­nana, że ni­gdy nie będę mo­gła za­znać przy­jem­no­ści i nie by­łam da­leka od prawdy. Mia­łam ręce, nogi, oczy – trzy moż­li­wo­ści z pię­ciu, to nie było mało. Za­char An­to­no­wycz nie miał jed­nej ręki i jed­nej nogi. Bella Iza­akowna nie mo­gła uro­dzić dziecka, a To­nia – ko­chać jak na­leży. Szu­roczka niby była cała, ale nie do końca. Ta­mara Paw­łowna zaś w dzień była czło­wie­kiem, a nocą – pta­kiem. Nie mo­głam na­rze­kać.

[...]

Paw­lik, kto by po­my­ślał? My li­to­wa­li­śmy się nad nim, a on nas wy­prze­dził o dzie­sięć dłu­go­ści. Tak so­bie my­ślę, że jemu to bra­ku­jące oko przy­nio­sło szczę­ście. Gdyby dzieci nie wy­biły mu oka, kiedy był cał­kiem mały, gdyby nie mu­siał zno­sić po­gardy chło­pa­ków i dziew­czyń­skich do­cin­ków, Paw­lik ni­czego by nie osią­gnął w ży­ciu. Pan Bóg dziw­nie roz­dziela ta­lenty, jakby z nu­dów grał w ro­syj­ską ru­letkę. Paw­li­kowi naj­pierw za­brał dzie­ciń­stwo, żeby po­tem ob­da­rzyć go szczę­ściem. Ze mną po­stą­pił do­kład­nie od­wrot­nie, za­brał mi wszystko za jed­nym za­ma­chem, a na­stęp­nie po­zba­wił jesz­cze tego, co wcale nie od niego po­cho­dziło. Z Paw­li­kiem wi­dzia­łam się sześć lat temu w Ham­burgu. Szpi­tal wy­słał mnie i Flo­ricę na szko­le­nie. Jak nie masz szczę­ścia w ży­ciu, to nie masz i już. Spa­ły­śmy ra­zem w jed­nym łóżku, a jej nie­koń­cząca się ga­da­nina za­truła mi cały ty­dzień. Wie­dzia­łam od Ma­riny, że Paw­lik mieszka w Ham­burgu, i na­pi­sa­łam mu, że może by­śmy się spo­tkali. Nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby nie od­po­wie­dział. Mógł chcieć za­po­mnieć o Ki­szy­nio­wie, ja sama też nie by­łam jego naj­mil­szym wspo­mnie­niem. Ale nie. Ucie­szył się ze spo­tka­nia, ach, jak się ucie­szył! Przy­je­chał po mnie do ho­telu sa­mo­cho­dem, wrę­czył mi kwiaty. Szu­kał dla mnie w ca­łym mie­ście dzie­wanny, aż wresz­cie zna­lazł. Ta­kie tro­chę dziwne były te kwiaty. Nie mają Niemcy praw­dzi­wej dzie­wanny, przy­naj­mniej ist­nieje jedna rzecz, któ­rej nie mają. Paw­lik był taki przy­stojny! Przy­stojny jak praw­dziwy Nie­miec, wcale nie wy­glą­dał na ko­goś, kto nie jest stam­tąd. Szy­kowny, ad­wo­kat, opa­lony. Od razu spoj­rza­łam na jego szklane oko, a on za­śmiał się jak dziecko: „Nie wi­dzę na nie, ale przy­naj­mniej nie mam dziury w gło­wie”. Zo­sta­wi­li­śmy sa­mo­chód na par­kingu i po­szli­śmy z bu­telką wódki do portu. Do nocy ob­ser­wo­wa­li­śmy za­ła­du­nek na statki. Li­czy­li­śmy dźwigi, kon­te­nery, dzi­wiąc się, skąd lu­dzie mają tyle pie­nię­dzy. Po­wie­dział, że jego matka umarła na serce, a ja opo­wie­dzia­łam o Ta­ma­rze Paw­łow­nie i co się z nią stało. Wspo­mnie­li­śmy do­brym sło­wem Szu­roczkę, Za­chara An­to­no­wy­cza i Asię. O Asi on przy­po­mniał, co mnie zdzi­wiło. Nie wie­dzia­łam, że ko­chał się w niej przez cały tam­ten czas. „Mo­gła taka Asia zwró­cić uwagę na ślepca?”, za­py­tał, gorzko się uśmie­cha­jąc, a ja ze śmie­chem od­par­łam, że nie mo­gła. Bo­gata Ży­dówka i Paw­lik? Asia od dawna miesz­kała w Mo­skwie, była le­karką i wy­szła za mąż za dy­rek­tora banku.

[...]

Sie­dzia­ły­śmy we trzy na ła­weczce i ob­ser­wo­wa­ły­śmy każdy jego ruch. Wciąż był po­staw­nym męż­czy­zną. Wciąż miał wy­pro­sto­wane ra­miona, cho­ciaż jak na woj­sko­wego – na­wet w sta­nie spo­czynku – za bar­dzo od­ro­sły mu włosy. Po kilku sło­necz­nych dniach nad mia­sto nad­cią­gnął chłód, a po­nad blo­kami wi­dać było wy­raź­nie nad­cho­dzącą bu­rzę. Ni bo skur­czyło się nad na­szymi gło­wami do krwi­stego koła, a może to były tylko słowa? To, co po­wie­dział Wa­nia o ogro­dzie, było podłe. Dla na­szego po­dwórka, dla nas, które pi­ły­śmy z ogrodu jak ze źró­dła ży­wej wody, jego słowa były jak ku­bek tru­ci­zny. Prawda, wię­cej było ta­kich, któ­rzy mó­wili, że róże Puł­kow­nika były ja­kieś ta­kie, nie­po­dobne ani do tych ro­sną­cych w par­kach, ani tych sprze­da­wa­nych w nie­licz­nych kwia­ciar­niach. Jed­nak w ustach tych in­nych zdzi­wie­nie było szczere, grzeczne, a nie uda­wane i zja­dliwe jak u mi­li­cjanta. Puł­kow­nik od­wró­cił się, trzy­ma­jąc w pra­wej ręce trzy róże. Oksance po­dał żółtą, Ma­ri­czika do­stała białą, a ja czer­woną. Żadna nie miała kol­ców i wszyst­kie pach­niały czymś in­nym – czymś wię­cej niż kwia­tem. Wa­nia szcze­rzył zęby i mia­łam ochotę za­mie­nić się w but, który starłby po­gardę z jego gęby. Ma­ri­czika wy­glą­dała na wy­stra­szoną, Oksanka zaś, która nie my­ślała dwa razy, za­nim po­wie­działa głup­stwo, otwo­rzyła usta. Za­miast niej prze­mó­wił jed­nak Puł­kow­nik. Z na­my­słem, za­mie­nia­jąc każde słowo w na­bój.

[...]

Pa­dał deszcz, to był je­den z tych dni, kiedy mia­sto tra­ciło po­wab i nikt go nie chciał. Na uli­cach lu­dzie kryli się pod pa­ra­so­lami, nie­prze­ma­kal­nymi pe­le­ry­nami z ce­lo­fanu albo cho­ciaż pod cza­so­pi­smem „Ko­bieta Moł­daw­ska” roz­po­star­tym nad głową. Budka te­le­fo­niczna – je­dyne miej­sce, gdzie mo­głam zna­leźć schro­nie­nie – była za­jęta. Chło­pak, naj­wy­raź­niej stu­dent albo po pro­stu pilny uczeń z książ­kami pod pa­chą, mó­wił coś ner­wowo do słu­chawki. Był wi­docz­nie zmar­twiony. Od czasu do czasu po­chy­lał głowę w stronę apa­ratu, jakby co­raz trud­niej przy­cho­dziło mu przy­jąć to, co sły­szał z tam­tej strony. Po­sta­no­wi­łam go też zde­ner­wo­wać i po­de­szłam bli­żej budki. Wtedy zo­ba­czy­łam, że pła­cze; po­dra­pał pa­znok­ciami usiane wą­grami czoło i za­bie­rał się do pod­bródka. Nie mia­łam szans. Da­łam mu spo­kój i opar­łam się o wielką to­polę. Cho­ciaż tyle, po­my­śla­łam. Za­wsze tak my­ślę. Ni­gdy ni­czego po­zy­tyw­nego, praw­dzi­wego, cze­goś, co warte za­chodu. Cho­ciaż tyle. Wtedy je za­uwa­ży­łam. Dwie sio­stry, uczen­nice, roz­ba­wione prze­ska­ki­wały przez ka­łuże na chod­niku. Idąca za nimi star­sza ko­bieta usi­ło­wała do­trzy­mać im kroku, ale nie bar­dzo jej wy­cho­dziło. Miała siwe włosy i no­siła nie­bie­ską suk­nię z ko­ron­ko­wym wy­koń­cze­niem koł­nie­rza i rę­ka­wów, znak, że miała dużo wol­nego czasu. Albo znak, że ta stara ko­bieta jesz­cze chciała się po­do­bać. Ich bab­cia. Dało się to od­gad­nąć z po­do­bień­stwa ry­sów – dziew­czynki też miały duże oczy i wy­so­kie czoła – ale przede wszyst­kim z ra­do­snego, a nie kwa­śnego wy­razu twa­rzy, z ja­kim szła za nimi. Śle­dzi­łam je wzro­kiem aż do końca ulicy. Wie­dzia­łam, że mnie ni­gdy, w żad­nym ży­ciu nie przy­da­rzy się taki dzień. Że nie będę go­niła jak sza­lona przez ka­łuże ze star­szą albo cho­ciaż młod­szą sio­strą, nie ry­zy­ku­jąc la­nia.

[...]

Ofi­cjal­nie al­ko­hol sprze­da­wano w okre­ślo­nych go­dzi­nach, w rze­czy­wi­sto­ści nie sprze­da­wano pra­wie wcale. Po­zba­wieni nor­mal­nych na­po­jów wy­sko­ko­wych miesz­kańcy mia­sta ry­chło prze­rzu­cili się na ich sub­sty­tuty bądź na tru­ci­zny. Wiel­kie wzię­cie miało wszystko, co za­wie­rało choćby gram spi­ry­tusu: woda ko­loń­ska, spi­ry­tus sa­li­cy­lowy, płyn ha­mul­cowy i płyn do spry­ski­wa­czy, nafta do lamp, płyn do chłod­nic. Z ap­tek wy­ku­py­wano na­lewkę z na­gietka i jo­dynę. Osta­tecz­nie mógł być na­wet śro­dek na ro­baki roz­cień­czony wodą albo her­batą. Któ­re­goś wie­czoru po­ja­wił się u nas Lion­czik i trzę­sąc się cały, za­py­tał, czy nie mamy płynu na po­ce­nie się stóp. Obrzy­dli­stwo, ale przy­naj­mniej miało smak ogórka. „Pro­centy i za­ką­ska w jed­nym”, po­wie­dział ze śmie­chem. Część al­ko­ho­li­ków prze­bran­żo­wiła się i zo­stali nar­ko­ma­nami. Za­miast wspól­nego spo­ży­wa­nia wina czy wódki, gro­ma­dzili się, żeby ra­zem wą­chać klej albo inne tok­syczne świń­stwo. Di­chlo­rvos [środek owadobójczy – przyp. aut.], ace­ton, pa­sta do bu­tów – po­daję dla przy­kładu. Ta ostat­nia za­wie­rała spi­ry­tus i je­śli po­sma­ro­wało się nią chleb, po­cze­kało, by nieco po­de­schła, i ze­skro­bało, otrzy­my­wało się coś w ro­dzaju tar­tinki o smaku al­ko­holu. W ciągu dwóch lat pro­hi­bi­cji roz­cho­ro­wały się ty­siące lu­dzi, któ­rzy tra­fiali do szpi­tala ze spa­lo­nym prze­ły­kiem, po­dziu­ra­wio­nymi je­li­tami, ślepi albo umy­słowo cho­rzy. Lion­czik też tra­fił na mie­siąc do szpi­tala po tym, jak najadł się pa­sty do bu­tów. Bie­da­czy­sko, nie wie­dział, że trzeba ze­skro­bać pa­stę z chleba, i po­żarł wszystko. Za­częła się epoka le­wych in­te­re­sów i nie­le­gal­nej sprze­daży. Dziel­ni­cowy Wa­nia wresz­cie roz­bił bank. Nie było dnia, żeby nie wy­sta­wił ko­muś man­datu albo nie do­stał ła­pówki. Wielu pę­dziło bim­ber po pro­stu w kuchni, ze wszyst­kiego, co było pod ręką – wa­rzyw, owo­ców, ja­kichś resz­tek. Wielu się wzbo­ga­ciło, jesz­cze wię­cej pa­dło ofiarą chci­wo­ści. Jed­nak naj­więk­sza nie­spo­dzianka zda­rzyła się tuż obok nas. Raja długo się wszyst­kiemu dzi­wiła, aż wresz­cie sama za­częła sprze­da­wać wino. Przy­wo­ziła je po kry­jomu od sio­stry ze wsi i sprze­da­wała w ka­ni­strach. Za­ro­biła kupę pie­nię­dzy, na­wet ku­piła auto, ale naj­wy­raź­niej szczę­ście nie było jej pi­sane. Jej żi­guli [samochód osobowy marki Łada – przyp. aut.] ukra­dli ban­dyci wprost z po­dwórka, a ona ni­gdy nie zro­zu­miała, na co jej była ta praca. Ta­mara Paw­łowna nie pła­kała, ale była bli­sko. W mie­ście bu­te­lek ubyło, a jak już ja­kąś się zna­la­zło, była nic nie­warta. My­ślę so­bie, że by­łoby le­piej, gdyby wów­czas się roz­pła­kała. Nie zgro­ma­dzi­łaby w so­bie ca­łego tego żalu i nie do­szłoby do tego, do czego do­szło. Za­bra­kło jej nie pie­nię­dzy – tych mia­ły­śmy za­wsze do­syć na wy­godne ży­cie – ale zbie­ra­nia. Ukra­dli jej ra­dość z gro­ma­dze­nia for­tuny z ni­czego.

[...]

W sa­lo­nie rzu­cały się w oczy książki roz­ło­żone na dy­wa­nie. Nie­które były grube i miały ty­tuły pi­sane zło­tymi li­te­rami, inne były po­mięte od czę­stego uży­wa­nia. Bella usia­dła na pod­ło­dze, a jej klo­szowa spód­nica oto­czyła ją cia­sną ob­rę­czą. Dała mi znak, że­bym po­de­szła, i za­py­tała: „Chcesz zo­stać le­karką?”. Ka­zała mi wy­brać ja­kąś książkę, się­gnę­łam po pierw­szą z brzegu. To była en­cy­klo­pe­dia ana­to­mii ciała ludz­kiego. Otwo­rzy­łam na chy­bił tra­fił i zo­ba­czy­łam serce, czer­wone i duże, za duże. Prze­mknęło mi przez głowę, że gdy­bym je so­bie wło­żyła do klatki pier­sio­wej, nie by­łoby miej­sca na nic in­nego. Po obej­rze­niu oczu i mó­zgu mój nie­po­kój znik­nął, ustę­pu­jąc miej­sca nie­okre­ślo­nej przy­jem­no­ści, któ­rej ni­gdy do­tąd nie od­czu­łam. Płuca i nerki wy­dały mi się nie­zna­czą­cym dro­bia­zgiem, po­dob­nie jak reszta or­ga­nów, szybko je prze­kart­ko­wa­łam. Przy żo­łądku za­trzy­ma­łam się dłu­żej, bo sko­ja­rzył mi się z gu­mo­wym wę­żem, któ­rego uży­wał Puł­kow­nik do pod­le­wa­nia róż. Wy­obra­zi­łam go so­bie wy­peł­niony i ogar­nęło mnie obrzy­dze­nie. Pod ko­niec książki tra­fi­łam na coś, co we­dług mnie nie po­winno tak wy­glą­dać w świe­tle dnia. To była „ta rzecz” u ko­biety. Wielka, roz­warta, na po­dwój­nej skła­da­nej stro­nicy, w spo­sób, w jaki do­tąd oglą­da­łam je­dy­nie por­trety waż­nych lu­dzi. Za­wsty­dzona bar­dziej niż wy­stra­szona, chcia­łam za­mknąć książkę, ale Bella Iza­akowna pod­nio­sła oku­lary i spoj­rzała na mnie zdzi­wiona. Jej spoj­rze­nie i słowa, które po nim na­stą­piły, były moim pierw­szym eg­za­mi­nem za­wo­do­wym. Eto pizda. Dla żensz­cziny ona waż­nieje czem sierdce [z ros. To pizda. Dla kobiety ona ważniejsza niż serce – przyp. tłumacza]. Pach­niało kawą.

[...]

Pa­trzę, jak się ro­dzą – wiot­kie i bez­radne – i my­ślę, że cho­ciaż one będą szczę­śliwe. Z mat­kami i z oj­cami, po pro­stu. I z pie­niędzmi. Po­tem wi­dzę, jak wgry­zają się w ciała tych, które je uro­dziły. Czym jest ból dru­giego czło­wieka wo­bec wła­snego głodu? Dra­pież­ność. Już w nich jest, ni­czym czer­wony kwiat tar­gany wia­trem. Ro­śnie dra­pież­ność w czło­wieku szyb­ciej niż pa­znok­cie, włosy, zęby. Ko­bieta, która uro­dziła mar­twego synka – mimo wszystko do niej po­szłam – po­wie­działa mi, że tak czy ina­czej czuje się mamą. Że śmierć je­dy­nie prze­nio­sła ją kilka eta­pów da­lej. Wszy­scy tam się znaj­dziemy – i żywi, i mar­twi, i ci po­mię­dzy. Jej słowa osa­czyły mnie, wy­peł­niły moją głowę. Wciąż tam są, wciąż wra­cam do nich, szu­kam w nich prawdy dla sie­bie. I ci po­mię­dzy. Śmierć! Ona i tak zrobi, co ze­chce. Co jed­nak się dzieje, kiedy ży­cie prze­nosi cię kilka eta­pów da­lej? Kiedy wi­dzisz, że wciąż masz ciało i siłę, a ży­cie od­syła cię na ko­niec ko­lejki i trak­tuje ni­czym umarłą? Ja ist­nieję po­mię­dzy i Ta­mara ist­nieje po­mię­dzy. Całe moje ży­cie było po­mię­dzy. Chcia­ła­bym z po­wro­tem zna­leźć się cho­ciaż dwa etapy wcze­śniej. Bez tego wiel­kiego roz­cza­ro­wa­nia, które miało być mi­ło­ścią.

[...]

Wła­ści­wie to mia­łam do niej in­te­res. Mia­łam zro­bić kieł­basę z cze­ko­lady – je­den z idio­ty­zmów, ja­kiego wy­ma­gano od dziew­czyn w czwar­tej kla­sie. Tyle pa­mię­tam z lek­cji przy­go­to­wa­nia do ży­cia: cze­ko­la­dową kieł­basę i haft krzy­ży­kowy. In­nymi słowy, wy­szłam ze szkoły su­per przy­go­to­wana do ży­cia. O in­nych rze­czach zmil­czę. Nikt nie przy­go­to­wał mnie na gwałt. Nikt nie przy­go­to­wał mnie na zdradę. Pra­nie, je­dze­nie, spa­nie – tyle miała umieć ko­bieta. Nikt mi nie po­wie­dział, że przyj­dzie dzień, kiedy mój mąż – je­den z chłop­ców, któ­rzy na tych sa­mych lek­cjach cud­nie rzeź­bili w drew­nie – po­wie: sram na twój wikt i opie­ru­nek, i odej­dzie. Na­wet nie do in­nej ko­biety, na­wet nie w ja­kimś okre­ślo­nym celu. Po pro­stu odej­dzie. Ta­kie mniej wię­cej było na­sze przy­go­to­wa­nie do ży­cia. Do­sta­jesz la­nie – krę­cisz kieł­basę z cze­ko­lady, ro­dzisz chore dziecko – wy­szy­wasz krzy­ży­kami chu­s­teczkę. Je­stem zła, to prawda. Klnę i piję. Ro­bię też różne inne rze­czy. Wszystko po ciemku, bez za­cza­ro­wa­nych świe­tli­ków w mo­jej mrocz­nej ja­mie. Tam­tego dnia nie przy­go­to­wa­łam kieł­basy i w ża­den inny dzień też nie. Raja go­to­wała w garnku szmaty wkła­dane mię­dzy nogi, tak jak były zmu­szone ro­bić wszyst­kie ko­biety raz w mie­siącu. Gdy już się do­wie­dzia­łam, co ta­kiego go­to­wała na ku­chen­nej pły­cie, i roz­po­zna­łam mdlący za­pach krwi, wy­szłam i zwy­mio­to­wa­łam na scho­dach wszystko, co wcze­śniej zja­dłam.

[...]

Wciąż trwały dys­ku­sje o „oku­pan­tach” – jak od ja­kie­goś czasu na­zy­wano Ro­sjan. Nie bar­dzo wie­dzia­łam, po czy­jej mam być stro­nie. Moja szkoła była moł­daw­ska, ale ję­zyk ro­syj­ski po­do­bał mi się bar­dziej. Mó­wi­łam po ro­syj­sku na po­dwórku, w skle­pie, na ulicy. Czyli wszę­dzie. Greta, ta od kredy, za­częła tym ra­zem opo­wia­dać na ko­ry­ta­rzu, że „na­szym ję­zy­kiem jest ru­muń­ski, nie moł­daw­ski”. Inne dzieci słu­chały jej z otwar­tymi bu­ziami. Któ­re­goś dnia ja też po­szłam jej po­słu­chać, ale nie­wiele zro­zu­mia­łam. Mó­wiła na przy­kład, że kie­dyś Moł­da­wia była zle­piona – tak po­wie­działa! – z Ru­mu­nią. „Czym była zle­piona?”, za­py­ta­łam i od razu ją wku­rzy­łam. Po­tem mó­wiła, że Ro­sja­nie za­bili wszyst­kich mą­drych Moł­da­wian i zo­stali tylko ci głupi. W tym miej­scu nie wie­dzia­łam, co mam po­wie­dzieć. Na ko­niec po­wie­działa nam ści­szo­nym gło­sem, że tata na­uczył ją al­fa­betu ła­ciń­skiego. To prawda, że Greta wy­ra­żała się ład­niej niż Ma­riana An­dre­jewna, ale to nie było ta­kie trudne. Ma­riana An­dre­jewna mó­wiła jak dro­go­wiec kła­dący as­falt, któ­remu ktoś wsa­dził ziem­niaka do rury wy­de­cho­wej. I roz­sie­wała sto­sowne za­pa­chy. Mimo wszystko nie wie­rzy­łam w żadne słowo Grety. Po­my­śla­łam jed­nak, że spró­buję szczę­ścia, i za­py­ta­łam ją, jak tłu­ma­czy na moł­daw­ski ten cho­lerny pro­jek­tor pie­re­strojki. „Ro­dzaj lampy”, od­po­wie­działa Greta. Przy­naj­mniej to jedno wie­dzia­łam na pewno.

[…]

Pa­mię­tam jedno po­po­łu­dnie spę­dzone u niej w miesz­ka­niu przed moim wy­jaz­dem do Ru­mu­nii. Cza­sami czu­jesz po­trzebę zo­ba­cze­nia się z dru­gim czło­wie­kiem. Krąży ta po­trzeba po twoim wnę­trzu ni­czym ogni­sta kula i sieje spu­sto­sze­nie. Chcia­łam ko­muś opo­wie­dzieć o Radu i czu­łam, że je­dy­nie To­nia może zro­zu­mieć moje przy­gnę­bie­nie. Była chora. Sie­działa z pod­kur­czo­nymi no­gami w fo­telu i ja­dła owoc gra­natu. Długo wtedy roz­ma­wia­ły­śmy. Po­wie­działa mi, że le­piej pić zie­loną her­batę niż kom­pot. Że go­rąca woda po­sta­rza, po­dob­nie jak mięso, a wódka jest dla mu­ży­ków. Że gdzieś, nie­zbyt da­leko, jest mia­sto, któ­rego wszy­scy miesz­kańcy są do­rodni i wy­socy, a da­chy do­mów są ogni­ście czer­wone. Kiedy za­py­tała, po co przy­szłam, nie bar­dzo wie­dzia­łam, co jej od­po­wie­dzieć. Po­wie­dzia­łam więc tylko, że gdy­bym nie przy­szła, czu­ła­bym się jesz­cze go­rzej. Na po­że­gna­nie To­nia dała mi tro­chę zie­lo­nej her­baty za­wi­nię­tej w chu­s­teczkę i po­wie­działa: „An­to­nina, na imię mam An­to­nina”. Wie­działa, jak na nią mó­wią są­siadki, ale było jej to obo­jętne.

[…]

Po­my­śla­łam so­bie, że lu­dzie już nie są tacy jak kie­dyś. Od wiel­kiej mi­ło­ści pro­sto na mi­li­cję, od razu! Coś się w nas po­psuło i za­czę­li­śmy za­la­ty­wać pa­dliną. Ko­niec z mi­ło­sier­dziem, ko­niec z za­ufa­niem. Mi­nęły nie­odwo­łal­nie dni, kiedy je­dli­śmy z jed­nej dłoni wod­ni­ste cze­re­śnie i by­li­śmy go­towi za­bić jeża w jed­nej chwili. Opa­no­wał nas strach, ot co. Ba­li­śmy się pie­re­strojki, ale jesz­cze bar­dziej ba­li­śmy się przy­znać, że się bo­imy. Ba­li­śmy się pro­mie­nio­wa­nia, cho­ciaż nie było wia­domo, co ono nam może zro­bić. Ban­dy­tów i roz­ru­chów też się ba­li­śmy. Na ulicy lu­dzie ska­kali so­bie do oczu. Ro­sja­nie mieli pre­ten­sje do Moł­da­wian, a Moł­da­wia­nie – do Mo­skwy. Za­częli wy­jeż­dżać nasi Ży­dzi! Z Ki­szy­niowa albo Czer­niowców po­cią­giem do Bu­ka­resztu, a stam­tąd już szybko sa­mo­lo­tem. Płat­ność w do­la­rach. Tak tra­fiali do Izra­ela. Nie wszy­scy wy­jeż­dża­jący byli Ży­dami. Ale tam mu­siał ktoś na cie­bie cze­kać.

[…]

Nie było w mie­ście cu­kierni, w któ­rej by mnie nie znano. „Pri­chin­del”, „Lud­miła”, „Gu­guţă” – ile ja tam pie­nię­dzy zo­sta­wi­łam! O co inne dzieci mu­siały że­brać u ro­dzi­ców ty­go­dniami, ja mia­łam co­dzien­nie. „Łaj­ner” był kie­dyś praw­dzi­wym sa­mo­lo­tem – An­to­no­wem 10A, po­nie­waż jed­nak zbyt wiele ma­szyn tego typu się roz­bi­jało, po­sta­no­wiono je wy­co­fać. Now­sze mo­dele ulep­szono i la­tają po dziś dzień, a stare gru­choty prze­ka­zano sio­strza­nym re­pu­bli­kom i urzą­dzono w nich kina, strzel­nice albo jak u nas – ka­wiar­nie. Sia­da­łam za­wsze po pra­wej, na sa­mym ogo­nie. Stąd wi­dzia­łam wszyst­kich wcho­dzą­cych, park i je­zioro mia­łam jak na dłoni. Za­ma­wia­łam lody z kon­fi­turą wi­śniową w me­ta­lo­wym pu­charku, z mnó­stwem zmie­lo­nych orze­chów wło­skich na wierz­chu. Inni za­ma­wiali por­cje po­sy­pane cze­ko­ladą, ale to była głu­pota. Te z wi­śnią były naj­lep­sze na świe­cie. Nie wiem, czy cho­dzi­łam tam tylko z po­wodu lo­dów. Chyba także dla przy­jem­no­ści oglą­da­nia lu­dzi przez okno w sa­mo­lo­cie. Przede wszyst­kim zaś z po­wodu piękna, które mnie ota­czało.

Były tam też:

kel­nerka w bia­łym ząb­ko­wa­nym far­tuszku i czepku w kształ­cie ko­rony;

za­ko­chani w róż­nym wieku ze sple­cio­nymi pod ma­leń­kim sto­li­kiem rę­kami i no­gami;

stu­denci ro­biący zdję­cia z od­da­le­nia, tak by w ka­drze zna­la­zło się całe wnę­trze sa­mo­lotu;

małe kubki z za­cza­ro­waną kawą i kwa­dra­towe z ciemną cze­ko­ladą;

brzozy.

[…]

W Ode­ssie tra­fiła na ja­kie­goś star­szego męż­czy­znę i wpro­siła się do niego na kwa­terę. Za­do­wo­lony z tego, że mu go­tuje, od­dał jej cały je­den po­kój. Na­prawdę się ucie­szy­łam z jej przy­jazdu, co mnie za­sko­czyło. Wol­ność i sa­mot­ność to są jed­nak różne rze­czy – szybko to zro­zu­mia­łam. Poza tym jed­nak czu­łam się od dawna pa­nią swo­jego losu. W kuchni po­usta­wia­łam rze­czy we­dle mo­jego upodo­ba­nia, parę zmian wpro­wa­dzi­łam też w po­koju. Za przy­kła­dem Belli Iza­akowny ku­pi­łam siatki na mu­chy do okien, poza tym nowy ku­beł na śmieci i nocną lampkę. A w ła­zience roz­ło­ży­łam na pod­ło­dze miękki chod­nik, jak to wi­dzia­łam u Rai. Za wszystko mnie po­chwa­liła. Za­ro­biła w mie­siąc tyle, ile za­ra­biała do­tych­czas przez cały rok, ale wciąż jej było mało. Gdy tylko we­szła do miesz­ka­nia, za­sło­niła okna i za­częła wy­cią­gać z róż­nych skry­tek zwitki bank­no­tów. Wszy­wała je pod pod­szewkę ubrań, w dno torby po­dróż­nej, miała na so­bie kilka blu­zek na­raz, cho­ciaż na ze­wnątrz był upał. Wi­dać było, że myje się rzadko albo wcale, śmier­działa okrop­nie, jak pi­jacy, któ­rzy kie­dyś bu­dzili w niej od­razę. Upar­łam się, żeby we­szła do wanny, i po­rząd­nie ją umy­łam. Po­słu­chała i wi­dzia­łam, że jest za­wsty­dzona. Roz­cze­sa­łam jej włosy, ob­cię­łam pa­znok­cie. Z po­wro­tem ode­sła­łam ją czy­stą. Któ­re­goś wie­czoru wy­jęła dwa ty­siące ru­bli – tyle pie­nię­dzy nie wi­dzia­łam do­tąd w domu. Zwią­zała je gumką i na­stęp­nego dnia za­nio­sła do banku. Wy­cho­dząc, wrę­czyła mi dwie­ście ru­bli. „Na szkołę i na twoje uro­dziny”, po­wie­działa. Wzięła torbę, bluzki i tyle ją wi­dzia­łam. Do je­sieni.

[…]

Pa­mię­tam, jak pew­nej so­boty za­dzwo­niła do drzwi i wy­cią­gnęła mnie na spa­cer. Pew­nie zro­biło jej się mnie żal, że ta­kie mam wa­ka­cje. Po­szły­śmy da­leko, ni­czym bo­ha­te­ro­wie fil­mów o Mo­skwie, któ­rzy w dzie­sięć se­kund prze­mie­rzali całe mia­sto. Mó­wi­ły­śmy po ro­syj­sku, jak elita. Szłam po­woli, bo­jąc się, że droga, którą wy­brała, za­raz się skoń­czy i bę­dzie po spa­ce­rze. U boku Belli czu­łam się stu­dentką, wy­bitną i bo­gatą. Z dok­to­rem nauk z Mo­skwy, który za­biega o moje względy. Za­wsze ma­rzy­łam, żeby wyjść za mąż za dok­tora nauk miesz­ka­ją­cego w Mo­skwie. Wie­czo­rem zja­dły­śmy lody i wy­pi­ły­śmy wodę so­dową z sa­tu­ra­tora. To wtedy do­wie­dzia­łam się, że każda dba­jąca o sie­bie dziew­czyna musi no­sić w to­rebce chu­s­teczkę i ku­bek na wodę. Chu­s­teczkę no­szę do dziś. Dzień do­bie­gał końca, ale jesz­cze trwał. Ostat­nie pro­mie­nie sło­neczne oświe­tlały z re­zy­gna­cją na­sze osie­dle. Chcia­łam za­to­pić się na za­wsze w tej rze­czy­wi­sto­ści, za­trzy­mać czas i za­mie­nić go w grudkę bursz­tynu z nami w środku. Zo­stały nam jesz­cze dwie ulice i każdy krok, który przy­bli­żał po­że­gna­nie, był mi nie­na­wistny. Na­gle Bella Iza­akowna przy­sta­nęła i zro­biła gest, o który bym jej nie po­dej­rze­wała. Po­de­szła do ja­kiejś ro­śliny i długo mu­skała dło­nią jej kwiaty. Już je gdzieś wi­dzia­łam, białe, drobne i brzyd­kie. Ro­sły wszę­dzie, były taką watą wy­peł­nia­jącą prze­strzeń mię­dzy blo­kami i skle­pami. Twarz Belli pro­mie­niała. Smo­tri, go­rod­skije cwiety! [z ros. Popatrz, miejskie kwiaty – przyp. tłumacza] po­wie­działa, śmie­jąc się ni­czym na­sto­latka, i po­dała mi ze­rwaną ło­dyżkę. Miały słod­kawy, nie­skom­pli­ko­wany za­pach. Po­łą­cze­nie zie­leni i my­dła, w żad­nym ra­zie nie był to za­pach dla ta­kiej ko­biety jak ona. Słu­cha­łam jak za­hip­no­ty­zo­wana jej słów skie­ro­wa­nych do ro­śliny; chyba na­wet róże Puł­kow­nika nie wy­wo­łały w niej po­dob­nego za­chwytu. Nie mam po­ję­cia, dla­czego wła­śnie dzi­siaj przy­po­mniał mi się tam­ten spa­cer i tam­ten dziwny wie­czór, który skoń­czył się bez żad­nych in­nych od­kryć. Może z tę­sk­noty za Bellą, może z tę­sk­noty za Ki­szy­nio­wem. Do­piero po la­tach od­kry­łam, że ro­ślina, która ka­zała mi po­pa­trzeć na nią in­nymi oczami, na­zywa się przy­tu­lia wonna. Sto­so­wana na sze­roką skalę do za­go­spo­da­ro­wa­nia te­re­nów zie­lo­nych w ma­łych mia­stach. Po­zo­sta­łam jed­nak przy na­zwie miej­skie kwiaty, kwiaty mo­jego mia­sta. Ona tak je na­zwała.

[…]

Nie od razu go zo­ba­czy­łam. Le­żał na środku ulicy. Jak rana, mam ochotę te­raz na­pi­sać. Wtedy jed­nak ina­czej po­strze­ga­łam rze­czy. Po pro­stu le­żał na środku ulicy. Pro­si­łam o niego setki razy, ale od­ma­wiała, tak jak sa­nek. Nie ku­piła nie z po­wodu ceny, ale dla­tego, że nie by­łam już dziec­kiem. Coś cięż­kiego prze­je­chało po nim, a to, co z niego zo­stało, miało za chwilę być uni­ce­stwione. Mia­łam zie­lone świa­tło i do­syć czasu. Nie pa­mię­tam, jak go pod­nio­słam. Krzyk, pisk opon, smród pa­lo­nego kau­czuku – tylko tyle. Szo­fer tro­lej­busu wy­siadł, pa­sa­że­ro­wie wbi­jali wzrok w su­fit. Je­den z od­bie­ra­ków prądu od­piął się od trak­cji i ki­wał się we wszyst­kie strony, sy­piąc iskrami. Ile świa­tła, po­my­śla­łam, po czym do­sta­łam pię­ścią. Ta­mara Paw­łowna miała bladą jak pa­pier twarz i oczy pełne wście­kło­ści. Ude­rzyła mnie jesz­cze raz i jesz­cze, po­tem ból prze­stał się li­czyć. Lu­dzie jej ki­bi­co­wali, zwłasz­cza ko­biety, po­ja­wił się nie wia­domo skąd mi­li­cjant. Buc jak wszy­scy oni, tylko brzyd­szy. Od­cze­kał, aż zmę­czy się jej ręka, i do­piero wtedy wy­jął no­tat­nik. Py­ta­nie, które pa­dło, było czy­sto mi­li­cyjne: „To dla tej za­bawki na­ro­bi­łaś tyle szkód?”. Man­dat, ad­res za­miesz­ka­nia i ta­kie tam. W domu sprała mnie jesz­cze raz, tym ra­zem trze­paczką do dy­wa­nów. Kiedy już mia­łam obity każdy ka­wa­łek ciała, po­wie­działa, że je­śli chcę się za­bić, to pro­ściej jest wy­pić tru­ci­znę. I po­zwo­liła mi za­trzy­mać ka­lej­do­skop.

[…]

Chcia­ła­bym, żeby to była róża. Jedna z tych bia­łych ro­sną­cych w nie­od­po­wied­nim ogródku Puł­kow­nika. W nocy za­my­kały się ni­czym usta i ja­śniały ni­czym gwiazdy. Wtedy nasz ogród przy­po­mi­nał ka­wa­łek nieba. Moje niebo na ziemi. Moje gwiazdy na po­dołku. Chcia­ła­bym, żeby to był cu­downy ptak – stary i mą­dry – któ­rego krew goi rany, a ogni­sty ję­zyk liże i wskrze­sza umar­łych. Chcia­ła­bym, żeby to była brzoza. Ty­siące list­ków mają brzozy, a kiedy je zra­nisz – spły­wają pa­pie­rową krwią. Ni­gdy nie rań brzozy z mi­ło­ści. Ona nie wy­ba­cza. Jej prze­kleń­stwo do­pad­nie cię w dniu ślubu i panną młodą ni­gdy nie zo­sta­niesz na tej ziemi. Ko­rona ci się stopi, serce wy­schnie i łzy pić bę­dziesz. Chcia­ła­bym, żeby to były różne inne rze­czy: moje pierw­sze wspo­mnie­nie – ale nie było. Za­bra­kło mi urody. Moją urodę za­brali inni, a mnie zo­sta­wili je­dy­nie okru­chy. Ze­bra­łam je, za­nio­słam do domu i ży­łam nimi jak umia­łam.

[…]

Wzię­łam ze sobą nóż i szklankę. Za­char An­to­no­wycz na­uczył mnie, jak na­ci­nać korę, by dała wię­cej soku. Po go­dzi­nie mia­łam dwie pełne siatki pą­ków, które wy­star­czy­łyby na­wet na trzy nogi Szury. Po­win­nam była so­bie pójść. Dla­czego nikt nie na­uczył mnie, kiedy na­leży odejść? Po­de­szłam do drzewa, które wcze­śniej na­cię­łam, i spoj­rza­łam na szklankę przy­sta­wioną do kory. Była pra­wie pu­sta. Mała prze­źro­czy­sta kro­pla na­brzmiała ni­czym wielka łza. Schy­li­łam się i do­tknę­łam jej ko­niusz­kiem ję­zyka – smak za­parł mi dech. Trzeba po­cze­kać! Po­ło­ży­łam się na tra­wie i ga­pi­łam w niebo. Przy­ga­słe, z czer­wo­nymi żył­kami, jak zmę­czone oko. Za to brzozy ja­śniały. Od spodu listki były po­kryte cienką sre­brzy­stą war­stwą. To dla­tego! po­my­śla­łam i od razu za­tę­sk­ni­łam za Olą. Czy ona tam z góry wi­działa oby­dwie strony li­ści? Cie­szy­łam się w du­chu, że pąki ulżą cier­pie­niom Szu­roczki. A rów­no­cze­śnie czu­łam się winna, że ukra­dłam drze­wom ich przy­chó­wek z po­wodu ja­kichś cho­rych ludz­kich nóg. Kilka razy pod­cho­dzi­łam do szklanki. Sok spły­wał skąpo.

[…]

Serce nie pa­zno­kieć, Ła­stoczka, ono boli. Ja­sna sprawa, że le­piej by­łoby bez serca, ale jak się go po­zbyć? Gdyby czło­wiek wy­rzu­cił z sie­bie wszystko, co go boli, stałby się w środku pu­sty ni­czym strąk bez na­sion. Use­chłby czło­wiek. Wi­dzia­łaś ty kiedy, Ła­stoczka, strąk? Nie wi­dzia­łaś. Ilu rze­czy ty jesz­cze nie wi­dzia­łaś! Ani dziecko, ani do­ro­sły, wy­skro­bek. Tym wła­śnie je­steś, Ła­stoczka, wy­skrob­kiem. Pła­czesz, wciąż pła­czesz. Za­char wi­dzi wszystko. Gdyby to było w mo­jej mocy, po­gła­skał­bym od środka twoje serce. Wło­żył­bym tam moje serce na­uczone ła­god­no­ści i może by­łoby ci lżej. Wy­ba­czaj, Ła­stoczka, a ka­mie­nie się po­ru­szą. Czy ty wiesz, co dzieje się z czło­wie­kiem, który nie wy­ba­cza? Tego też nie wiesz. Wielka ciem­ność prze­nika czło­wieka, który nie prze­ba­cza, i ogar­nia wszystko. To ko­niec. Czło­wiek, co nie prze­ba­cza, nie wi­dzi ani słońca, ani księ­życa. Nie wie, co to przy­jem­ność. A strąki, Ła­stoczka, są do­bre. Na­wet o śmierci się za­po­mi­nało, kiedy się zna­la­zło ze dwa i za­brało ze sobą do okopu.

[…]

W te­le­wi­zji ko­bieta z roz­pusz­czo­nymi wło­sami i trój­ko­lo­rową wstążką na czole mó­wiła, że Emi­ne­scu jest łzami na­rodu. No, ktoś jesz­cze pła­cze, nie tylko ja, po­my­śla­łam. Le­onida [Le­onida Lari (1949–2011) – moł­daw­ska i ru­muń­ska po­etka, tłu­maczka i po­li­tyczka, dzia­łaczka Frontu Lu­do­wego Moł­da­wii, de­pu­to­wana do Rady Naj­wyż­szej ZSRR z Moł­daw­skiej SRR oraz do Par­la­mentu Ru­mu­nii (1992–2008) z ra­mie­nia ul­tra­na­cjo­na­li­stycz­nej par­tii Wielka Ru­mu­nia – przyp. tłumacza] – ta­kie no­siła imię – czy­tała wiersz. Nie zro­zu­mia­łam wszyst­kich słów, ale nie­które mi się spodo­bały. „Słodki ogień”, usły­sza­łam w któ­rymś z wer­sów i spró­bo­wa­łam to prze­tłu­ma­czyć na ro­syj­ski. Sład­kij ogon’ nie wy­dał mi się rów­nie piękny. Po raz pierw­szy moł­daw­ski zda­wał się bo­gat­szy od ro­syj­skiego i nie­ocze­ki­wa­nie mnie to ucie­szyło. Słu­cha­łam Le­onidy zdzi­wiona, nieco wy­stra­szona, jakby ol­brzymi mo­tyl usiadł mi na dłoni i za­czął do mnie mó­wić.

[…]

Spo­tkało mnie także coś przy­jem­nego. Zmie­nili dziel­ni­cową bi­blio­te­karkę. W miej­sce baby-szafy zja­wiła się sym­pa­tyczna ko­bieta, drob­niutka, w oku­la­rach. Czy­tała ca­łymi dniami, ro­biąc ołów­kiem no­tatki. Nie za­mę­czała dzieci głu­pimi py­ta­niami, prze­ciw­nie, pro­po­no­wała im cie­kawe książki, na­wet te z wyż­szych pó­łek. Za­czę­łam czy­tać ba­śnie, wy­łącz­nie ba­śnie. Tak jak Za­char An­to­no­wycz zna­la­złam so­bie azyl, do któ­rego zło nie miało do­stępu. Przez rok prze­czy­ta­łam wszyst­kie książki dla dzieci. To było moje od­szko­do­wa­nie za sanki, za ka­lej­do­skop, któ­rych mi nie ku­piła, i za wszyst­kie inne przy­jem­no­ści nie­do­znane z po­wodu jej od­mowy. Kró­lowa śniegu, Mą­dra Wa­sy­lisa, Gęsi Baby Jagi, Na roz­kaz szczu­paka, Ca­re­wicz Iwan i szary wilk, Dwa­na­ście mie­sięcy, Złoty ko­gut, Bu­ra­tino. Światy-ma­trioszki! Moją ulu­bioną ba­śnią była Ca­riewna-lia­guszka [z ros. Księżniczka-ropucha – przyp. tłumacza]. Gdy­bym mo­gła, za­mie­ni­ła­bym się miej­scem z ro­pu­chą z bajki. I nie pod­pa­li­ła­bym skóry. Prze­ciw­nie, pil­no­wa­ła­bym jej jak oka w gło­wie. Mia­ła­bym ludzką po­stać tylko w nocy, a w dzień ha­sa­ła­bym w ka­łu­żach. Wśród żab, wśród brzy­dul czu­ła­bym się naj­le­piej. Za­czę­łam wie­rzyć, że na świe­cie są formy ży­cia lep­sze od lu­dzi. Kasz­tan. Brzoza. Róże Puł­kow­nika. Za­su­szyć się zimą i od­ro­dzić na wio­snę: czy­sta, pach­nąca, bez śla­dów; tego pra­gnę­łam.

[…]

Ma­rzy­ły­śmy, by stać się ko­bie­tami na miarę na­szych wy­obra­żeń i tam­tych cza­sów. Chcia­ły­śmy wiel­kich trosk i praw­dzi­wych cier­pień. Niech się wy­da­rzy, niech nami wstrzą­śnie, co­kol­wiek. Z nas dwóch Ma­ri­czika ska­kała wy­żej i była ład­niej­sza. Była jak ne­nu­far moja Ma­ri­czika: zimna, gładka, prze­źro­czy­sta. Pach­niała desz­czem i bu­rzą, a jej su­kienki pod­wi­jały się z byle po­wodu. Kiedy szła ulicą, chłopcy ca­ło­wali ją spoj­rze­niem, a żo­naci od­wra­cali głowę z ża­lem. Ot grie­cha po­dal­sze [z ros. Jak najdalej od grzechu – przyp. tłumacza], mó­wił Lion­czik gło­śno to, co inni z za­wsty­dze­niem my­śleli. Nasz grzech po­wsze­dni, nas wszyst­kich. Ma­ri­czikę lu­biły na­wet ko­mary, a psz­czoły sia­dały jej na czubku głowy, jakby to był kie­lich kwiatu. „Taką ma krew”, mó­wiła z za­kło­po­ta­niem jej matka, ale wszy­scy wie­dzieli, że cho­dzi o coś in­nego. O coś wię­cej niż krew. Coś z in­nych cza­sów. Kiedy już nie czu­ły­śmy nóg, usia­dły­śmy pod kasz­ta­nem, żeby od­sap­nąć. Ma­ri­czika, chuda i blada, po­wie­działa, że boli ją coś z jed­nej strony. Ska­ka­ły­śmy jak dwie wa­riatki, bez głowy i bez umiaru. Ja za­po­mnia­łam zu­peł­nie, jak się ba­wią dzieci, jak cie­szą się z byle czego, do końca. By­łam szczę­śliwa, że mogę się śmiać bez po­wodu. Ży­cie od­wró­ciło się twa­rzą do mnie. I miało ży­cie uśmiech Ma­ri­cziki.

[…]

Ma­ri­czikę od­pro­wa­dzali wszy­scy, na­wet z są­sied­nich po­dwó­rek. Miała drogą trumnę, wy­ło­żoną bia­łym ak­sa­mi­tem i obitą wo­kół srebr­nymi ćwie­kami. Ubrana była w suk­nię panny mło­dej z cięż­kimi ob­szy­ciami z ko­ra­li­ków, na czole miała ko­ronę z zim­nego wo­sku. Jej oj­ciec, który trzy­mał pie­nią­dze w domu, nie oszczę­dził na ni­czym. Wie­dząc, że to jego ostatni wy­da­tek na córkę, albo i nie z tego po­wodu. Bra­cia Ma­ri­cziki, o któ­rych po­koju ma­rzyła przez lata, za­sy­pali ją kwia­tami i za­baw­kami. Uca­ło­wali jej czoło i wło­żyli dzie­sięć ru­bli mię­dzy palce. Gdyby było mniej, są­sie­dzi też by zro­zu­mieli. Ale uroda mo­jej Ma­ri­cziki chyba na tyle za­słu­gi­wała. Le­żała biała i po­godna, jakby się po­ło­żyła od­po­cząć, i tylko krótko ob­cięte pa­znok­cie uczen­nicy miały w so­bie coś z ży­cia: ślady żół­tej kredy, którą ry­so­wała klasy. Ko­biety przy­nio­sły goź­dziki i chleb. Za­char An­to­no­wycz roz­sy­pał wo­kół niej cu­kierki, jakby od­czy­niał urok. Bella Iza­akowna i Puł­kow­nik pła­kali, za­sła­nia­jąc dłońmi oczy, i tylko Ka­tiu­sza nie po­de­szła do trumny. „Chcę ją za­pa­mię­tać jako dziecko, a nie pannę młodą ni­czyją”, po­wie­działa. Po­tem przy­szli ko­le­dzy ze szkoły – cała klasa w mun­dur­kach z pio­nier­skimi chu­s­tami – i przy­nie­śli jej dy­plom. Wy­cho­waw­czyni długo ją chwa­liła, a na ko­niec po­wie­działa ro­dzi­com, że mogą być z niej dumni, bo była wy­róż­nia­jącą się pio­nierką. Ro­dzice wy­da­wali się rze­czy­wi­ście dumni. Po­de­szłam jako ostat­nia, sama. Za­kre­śli­łam na jej piersi kółko i ży­czy­łam jej w my­ślach, by fru­wała jak naj­wy­żej. Przy­po­mnia­łam so­bie jej słowa, gdy po­szły­śmy ra­zem na dia­bel­ski młyn. Szu­ka­łam go wzro­kiem, ale ni­g­dzie nie do­strze­głam jego żół­tej ko­szuli. Na­stęp­nego dnia mama Ma­ri­cziki po­szła jak za­wsze do pracy i wy­glą­dała tak samo. Je­dy­nie jej lewe ra­mię zro­biło się niż­sze od pra­wego i tak już zo­sta­nie na za­wsze. Za­miesz­kać nad mo­rzem zo­stało mi jak re­fren po Ma­ri­czice.

[…]

Po­grzeb Ma­ri­cziki za­miast mnie wy­stra­szyć jak inne dzieci po­zwo­lił mi uwie­rzyć, że śmierć jest piękna. Że mor­der­stwo jest ła­twe, ze­msta zaś – spra­wie­dliwa. W dzień ry­so­wa­łam sche­maty, a w nocy zaj­mo­wa­łam się chorą głową Ta­mary Paw­łowny. Tak ży­łam przez kilka mie­sięcy – w naj­ciem­niej­szym ką­cie naj­ciem­niej­szej dziury. Fakt, że ni­kogo wów­czas nie za­bi­łam i nie za­bi­łam sie­bie, za­wdzię­czam temu, że po­ja­wiło się zło więk­sze od tego, które przy­tra­fiło się mnie. Zło przy­szło z ze­wnątrz i po­ko­nało moje. Spa­lił się żyw­cem. W kilka mi­nut za­mie­nił się w po­piół. Wszy­scy wy­szli­śmy na po­dwórko w środku nocy i by­li­śmy z nim do ostat­niej iskry, która unio­sła się w niebo. Nie­któ­rym z nas ra­zem z nim spa­liła się mło­dość, a jemu – je­dyna ra­dość, jaka trzy­mała go przy ży­ciu. Puł­kow­nik stał nie­po­ru­szony w progu z ręką na piersi. Nic zresztą nie można było zro­bić, wszy­scy to wie­dzieli, zwłasz­cza on. W po­wie­trzu uno­sił się in­ten­sywny za­pach ben­zyny, pa­liło się ży­wym ogniem. To się nie wy­da­rzyło ot tak, samo z sie­bie. Może gdyby kwiaty miały w so­bie tro­chę wię­cej siły, co nieco by zo­stało. Ale róże po zi­mie były osła­bione. Pędy uschły. I wtedy da­łam upust łzom. Pła­ka­łam za wszyst­kie, za Olę, za Ma­ri­czikę, za sie­bie. W tam­tej spa­lo­nej ziemi, w któ­rej przez wiele lat po­tem nic nie wy­ro­sło, wy­ko­pa­ły­śmy so­bie grób wszyst­kie trzy.

[…]

Nie tylko Ta­mara Paw­łowna zwa­rio­wała, mia­sto też zwa­rio­wało. Są­sie­dzi nie da­wali so­bie żyć. Moł­da­wia­nie krzy­czeli na Ro­sjan, Ro­sja­nie na Moł­da­wian. Raja ka­zała na sie­bie mó­wić Ra­isa i Ciu­bo­taru, za­miast Ce­bo­tari. Pew­nego dnia usły­sza­łam od niej, że całe ży­cie cier­piała z po­wodu Ro­sjan. To z ich po­wodu jej chłopcy zo­stali kon­duk­to­rami za­miast in­ży­nie­rami. Zdało mi się, że nie sły­szę do­brze, ale Ma­rina po­twier­dziła do­bit­nie: Ro­sja­nie to oku­panci, któ­rzy za­brali wszystko Moł­da­wia­nom. Bella Iza­akowna rzadko się po­ka­zy­wała, chyba już przy­go­to­wy­wała się do wy­jazdu do Izra­ela. Ro­dzina Oksanki prze­pro­wa­dziła się do cen­trum, do no­wego dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia. Oksankę wi­dy­wa­łam jed­nak każ­dego dnia, bo przy­cho­dziła do Wo­ło­dy­myra. Już się nie ukry­wali i ko­chali się, gdzie po­pa­dło. Za­char An­to­no­wycz mó­wił, że ktoś zmył wstyd z ob­li­cza ziemi. Dmi­trij co­raz rza­dziej wdra­py­wał się na kasz­ta­no­wiec, a Paw­lik, który się nie ba­wił, tylko stał, za­jął pierw­sze miej­sce w olim­pia­dzie ję­zyka nie­miec­kiego. Wszy­scy by­li­śmy z niego dumni poza oj­cem, który zo­sta­wił ro­dzinę dla se­kre­tarki. Tak na­prawdę naj­le­piej się miał Lion­czik. Uro­dziła mu się córka, Ma­sza, jego sło­neczko. Trzy­mał ją wciąż na rę­kach ni­czym złotą kulę i wszyst­kim, któ­rzy chcieli zo­ba­czyć jej bu­zię, ka­zał splu­wać trzy razy przez ra­mię. Dwa­dzie­ścia lat póź­niej Ma­sza zo­stała Mary i za­ło­żyła w An­glii ze­spół roc­kowy. Te­raz wspo­mina we wszyst­kich wy­wia­dach, że miała naj­lep­szego pod słoń­cem ojca, który po śmierci mamy był zmu­szony prze­nieść się na wieś i za­jąć ho­dowlą świń. Prze­czy­ta­łam to zda­nie i po­pła­ka­łam się. Tata, wła­śnie on ku­pił mi pierw­szą gi­tarę elek­tryczną, kosz­to­wała go trzy pro­siaki. Lion­cziku, Ma­szo! Moją naj­więk­szą ra­do­ścią był wciąż ka­lej­do­skop. Wy­pro­sto­wa­łam młot­kiem tubę, so­czewka ja­kimś cu­dem oca­lała. W piw­nicy stłu­kłam kilka ko­lo­ro­wych bu­te­lek, wy­bra­łam naj­ład­niej­sze ka­wałki szkła i wło­ży­łam je do środka. Nikt nie miał lep­szego ka­lej­do­skopu! Myśl, że mo­głam wtedy przejść obok i go nie za­uwa­żyć, prze­raża mnie. To było moje cudo, mój ka­lej­do­skop. Tylko Ta­mara prze­wyż­szała go urodą.

[…]

W szkole też za­szły zmiany. Nie­któ­rzy, jak Greta, prze­stali no­sić mun­durki i za­kła­dać chu­stę pio­niera. Mó­wili, że to ro­syj­skie, tak jak Le­nin. Ja nie chcia­łam od­dać mo­jej chu­sty i wciąż ją pra­so­wa­łam co wie­czór. Ucznio­wie już nie bali się na­uczy­cieli ani ro­dzi­ców. Na­wet mi­li­cji się nie bali. Wielu ucie­kało z lek­cji, cho­wało się za bu­dyn­kiem szkoły, pa­liło pa­pie­rosy albo grało w karty. Ta­kie z go­łymi ba­bami też mieli. Dy­rek­tor się od­gra­żał, że ich wy­rzuci ze szkoły, ale nikt go nie słu­chał. Oksanka miała ko­lejny raz ra­cję: oj­ciec Grety był w Lu­do­wym Fron­cie, i nie tylko on. Na ma­ni­fe­sta­cje cho­dziły też Raja z Ma­riną. Od Ma­riny usły­sza­łam, że Emi­ne­scu miał po­mnik w cen­trum mia­sta. Bo­ha­ter jak Lazo, po­my­śla­łam. Ma­rina nie była w sta­nie mi po­wie­dzieć, na co kon­kret­nie umarł Emi­ne­scu, ale na pewno nie spa­lił się żyw­cem. Ta­mara Paw­łowna nie lu­biła tych ich ma­ni­fe­sta­cji i po­wie­działa, że po­ła­mie mi nogi, je­śli tam pójdę. Któ­re­goś dnia sprawy skom­pli­ko­wały się jesz­cze bar­dziej. Była nie­dziela i Szu­roczka za­częła opo­wia­dać z bal­konu, że Front Lu­dowy za­mie­rza wy­mor­do­wać wszyst­kich Ro­sjan w mie­ście. Raja strasz­nie się zde­ner­wo­wała, strasz­nie. Na­zwała Szu­roczkę „ma­ciorą” i po­wie­działa, żeby nie roz­po­wszech­niała kłamstw. „Nie wy­mor­do­wać ich, tylko na­uczyć ję­zyka. Ty, dla przy­kładu, ży­jesz w moim kraju pięć­dzie­siąt lat i nie znasz jed­nego słowa w na­szym ję­zyku”.

[…]

Klasa za­chi­cho­tała. Ale wie­dzia­łam tylko ja: jak to jest za­mie­nić coś, czego ni­gdy nie mia­łaś, na coś, czego ni­gdy mieć nie bę­dziesz. Pani pro­fe­sor Na­ta­lia po­pro­siła nas, że­by­śmy tak wła­śnie się do niej zwra­cali, i wy­ja­śniła nam po­zo­stałe róż­nice. Lek­cje moł­daw­skiego miały od­by­wać się po ru­muń­sku. My mie­li­śmy się cie­szyć, być dumni, ode­tchnąć w końcu swo­bod­nie. Piątka jako ocena sta­wała się te­raz dzie­siątką. Czwórka ozna­czała dwójkę. Nowa dwójka była gor­sza od daw­nej, bo miała nad sobą wię­cej cyfr. Zwra­ca­nie się do sie­bie z uży­ciem wo­ła­cza wła­ści­wie zni­kało.

Jak trudna może być na­uka ję­zyka, który już znasz?

Za­po­mnij­cie ję­zyk dawny i obcy.

Po­ko­chaj­cie ten nowy i praw­dziwy.

Nasz ję­zyk.

[…]

Radu po­pro­sił o kwa­śne mleko i ba­gietkę. Wa­ria pod­nio­sła brwi i przy­brała zbrzy­dzony wy­raz twa­rzy. Jesz­cze je­den Ru­mun. Po­zo­stałe ko­biety za­częły gło­śno pro­te­sto­wać. Jaka reszta, po co reszta, blo­ku­jesz ko­lejkę. Ja­kaś Ro­sjanka na­zwała go „fa­szy­stą”, po­zo­stałe nie były już tak grzeczne. „Ke­fir i pa­luch”, wy­ja­śni­łam Wa­rii i ko­lejka ru­szyła z miej­sca. W szkole uczy­łam się, co to „bi­skwity”, czyli „her­bat­niki”, „ze­bra”, czyli „przej­ście dla pie­szych”, „se­ma­for”, czyli „świa­tła uliczne”, „su­te­rena”, czyli „piw­nica”, i ta­kie tam różne. Czu­łam się bar­dzo uczona. „Dla­czego nie mó­wisz po ru­muń­sku?”, za­py­tał Radu, uśmie­cha­jąc się, a ja sta­nę­łam jak wryta, nie wie­dząc, co mam mu od­po­wie­dzieć. W ko­lej­nych dniach wi­dzia­łam go kilka razy na po­dwórku, raz na bal­ko­nie, a po­tem na przy­stanku. Wkrótce wszystko wo­kół wy­peł­niło się tylko nim.

[…]

Ustawmy praw­dzi­wych pa­trio­tów na półce ni­czym kon­serwy rybne w wiel­kim po­ście. Ile za­ka­za­nych słów w jed­nym zda­niu! Sa­dzę jed­nak, że pi­sze się Wielki Post. Dzi­siaj można po­ścić i na­wet trzeba. Post, Ję­zyk, Pa­trio­tyzm. Gdzie się do­tąd ukry­wali ci wszy­scy lu­dzie ko­cha­jący ję­zyk ru­muń­ski i po­etę Emi­ne­scu? Bar­dzo bym chciała usły­szeć, co po­wie­działby tym wy­de­li­ka­co­nym in­te­lek­tu­ali­stom Za­char An­to­no­wycz – głupi Ro­sja­nin, oku­pant, który za­marzł na śmierć w swoim miesz­ka­niu ze wszyst­kimi me­da­lami na piersi. Tak go zna­leźli, ubra­nego w mun­dur z przy­pię­tymi wszyst­kimi or­de­rami. To prawda, był także cały ob­si­kany, ale to ła­two zro­zu­mieć: w końcu Za­char był Ro­sja­ni­nem, nie pa­triotą. Czę­sto za­daję so­bie py­ta­nie, ilu męż­czyzn po­szłoby dzi­siaj na wojnę? Ilu wsta­łoby z krze­sła ze sło­wami: idę na wojnę za Oj­czy­znę. No, może nie za Oj­czy­znę, ale za ro­dzinę. I może na­wet nie za całą, je­dy­nie za tę małą, za ojca-matkę nikt nie daje się za­bić. Niechby po­wie­dzieli: idziemy się bić za żony, za dzieci. Naj­le­piej zo­stawmy tylko dzieci. Kto by po­szedł? Je­śli skre­ślimy z li­sty wszyst­kich męż­czyzn z wyż­szym wy­kształ­ce­niem, na­stęp­nie tych, któ­rych matki za­no­siły świ­niaka i ki­lo­gramy ma­sła, żeby ich uchro­nić przed woj­skiem, po­tem tych tchórz­li­wych i zbyt in­te­li­gent­nych, pa­cy­fi­stów, świad­ków Je­howy, mi­ło­śni­ków świę­tego zioła, to kto zo­staje? Już was sły­szę: dla­czego wy­sy­łasz, suko, na­szych chłop­ców na wojnę? Wy­ślij swo­ich albo sama idź na wojnę, jak je­steś taka mą­dra. Po praw­dzie ja też bym nie po­szła. Mo­jego męża też bym nie wy­słała, a gdy­bym miała syna, scho­wa­ła­bym go w sło­mie na stry­chu i kar­mi­ła­bym su­cha­rami. Zro­bi­ła­bym dużo wię­cej dla mo­ich dzieci, zro­bi­ła­bym wszystko, żeby tylko zo­stały przy ży­ciu. Za­bi­ła­bym? Ja­sne, że bym za­biła, ja­sne, że bym nie da­ro­wała.

[…]

Od­piął ze sznurka dwa spi­na­cze i znów się schy­lił. Ko­lejno szły ja­kieś po­szewki, ręcz­niki, ku­dłaty chod­nik z ła­zienki. Nie prze­sta­wał mó­wić. De­ner­wo­wał mnie jego głos, a uśmiech i opa­no­wa­nie – wy­trą­cały z rów­no­wagi. Ko­smyki ciem­nych wło­sów opa­dały mu na czoło, czarne oczy cią­gnęły mnie za sobą gdzieś na dno pie­kieł. Oczy czarne, oczy dla mnie. Mo­gły wy­ssać ze mnie całą brzy­dotę. Za­py­tał, czy je­stem Ro­sjanką. Czy Ta­mara Paw­łowna jest moją bab­cią, a może ja­kąś ciotką. Oraz – tego ni­gdy nie za­po­mnę – czy po­trze­buję pie­nię­dzy. Chyba ją wi­dział, gdy grze­bała w śmiet­ni­kach. Albo gdy mó­wiła do sie­bie jak ja­kaś wa­riatka w tro­lej­bu­sie. Może na­wet wi­dział mnie, jak wy­no­si­łam z domu śmieci, jak po­ma­ga­łam jej tasz­czyć bu­telki. Stał tak w tej swo­jej bia­łej ko­szuli ni­czym uro­dziwa cza­pla i uża­lał się nade mną. Dla­czego nie po­szedł so­bie? Dla­czego nie zo­sta­wił mnie z moją biedą? Wziął mnie za że­braczkę. Wy­glą­da­łam jak że­braczka. Kiedy spo­strze­głam, że trzyma w ręce nocną ko­szulę, przy­po­mnia­łam so­bie, że rano pra­łam też majtki i szmaty, które wkła­dam mię­dzy nogi. Ode­pchnę­łam go ze zło­ścią i ucie­kłam do domu, ma­jąc na­dzieję, że do wie­czora umrę.

[…]

Spo­śród kwia­cia­rek, które roz­sta­wiły wia­derka na przy­stanku, wy­bra­łam naj­star­szą. Była ku­lawa i jako je­dyna nie no­siła trze­wi­ków, tylko gu­mowe ka­lo­sze. Tak jak ja tam­tej nocy, kiedy do­tar­łam do Ki­szy­niowa, trzy­ma­jąc pa­lec w kie­szeni ubra­nia ob­cej ko­biety. Po­pro­si­łam o wszyst­kie róże, ja­kie miała. Białe, czer­wone, żółte. Ko­loru przy­pa­lo­nego mleka, po­pla­mio­nej czer­wieni, wy­bla­kłej żółci, i na­wet te naj­dziw­niej­sze, fio­le­towe z ząb­ko­wa­nymi płat­kami. Ogrom­nie się ucie­szyła ko­bieta bez bu­tów, ale za­py­tała mnie o pie­nią­dze. „Mam”, od­par­łam i po­ka­za­łam zwi­tek bank­no­tów. „Ale dla­czego pła­czesz, go­łą­beczko, skoro mo­żesz spra­wić so­bie taką ra­dość, ku­pić tyle kwia­tów?”. Szłam ulicą i da­wa­łam różę każ­dej na­po­tka­nej ko­bie­cie. Nie­które brały mnie za wa­riatkę i nie chciały, inne się cie­szyły i chciały wię­cej. „Jak gra­tis to daj mi dwie”. Do domu wró­ci­łam z jedną różą białą i jedną czer­woną. Ko­lory po­czątku wio­sny, pierw­szego marca. Ku­bek mleka i drugi na­peł­niony krwią. Wy­da­łam po­nad sto ru­bli. Wszystko, co jej ukra­dłam przez osiem lat, wy­da­łam w jed­nej chwili.

[…]

W żadną mi­łość się nie pa­kuj, Ła­stoczka. Nie bie­gaj za nią, nie na­rzu­caj się, ona tego nie lubi. Je­śli sta­nie na two­jej dro­dze, zgar­nij ją i włóż do kie­szeni. A je­żeli nie, nie szu­kaj jej. Ko­rony na głowę jej nie wkła­daj, po­mnika jej nie bu­duj. Tyle złego na­ro­biła na świe­cie, że nie za­słu­guje, by wciąż o niej ga­dać. Za­pa­mię­taj, co ci mó­wię. Mi­łość, mi­łość, wszy­scy o niej opo­wia­dają, kłócą się, wy­dają pie­nią­dze. Mor­der­czyni, ot, czym jest mi­łość. Bo czło­wiek, który nie ko­cha, co robi? Żyje, pra­cuje, jest – ktoś, kto nie ko­cha. Spo­koj­nie roz­gląda się za czymś in­nym, cie­szy się, na przy­kład z desz­czu. A ten, który ko­cha – jaki jest? Jak nie­czło­wiek, ot co. Nie po­śpi, nie zje, oczy ma zga­słe. My­ślisz, że nie wiem, o czym mó­wię, tak my­ślisz? My­lisz się. Za­char też był kie­dyś młody. Miał ręce, nogi, zęby. Nie piękny, no, ale też nie święty, jak to chłop. Mó­wi­łam już, że mi­łość jest mor­der­czy­nią, a wy ją opie­wa­cie, głupcy.

[…]

Tę­sk­ni­łam za nie­dzie­lami na po­dwórku, za dziew­czy­nami, za so­kiem z brzozy, który znik­nął ze skle­pów. Tę­sk­ni­łam na­wet za chło­pa­kami, któ­rzy wy­ro­śli i zbrzy­dli, świn­tu­szyli i pa­lili pa­pie­rosy. Ma­rina zna­la­zła so­bie we Fron­cie Lu­do­wym po­etę, z któ­rym prze­cha­dzała się ca­łymi dniami po parku. Wra­cała do domu a to z ja­kimś li­ściem, a to z go­łę­bim pió­rem, i re­cy­to­wała mi jego po­ezje. Dużo pi­sał. O pro­mie­niach, łzach, rze­czach bło­go­sła­wio­nych i lu­dziach nik­czem­nych. Nie wy­trzy­my­wa­łam ni­gdy do końca tych na­rze­kań bez sensu. Biedna Ma­rina chciała wyjść za mąż i mieć dzieci, dla­tego ła­ziła po parku z li­ściem w dłoni. On na­to­miast chciał tylko jej miesz­ka­nia, tak my­ślę. Po sze­ściu mie­sią­cach zo­sta­wił ją bez słowa i oże­nił się z córką dy­rek­tora koł­chozu. Sło­nina i skwarki zwy­cię­żyły naj­wy­raź­niej pro­mie­nie i nik­czem­ni­ków. Ma­rina pła­kała ca­łymi dniami, ła­ziła za nim, żą­dała wy­ja­śnień. Słu­cha­łam jej i nie ro­zu­mia­łam. Za­py­ta­łam, dla­czego nie mówi po ro­syj­sku, może to jest przy­czyna, dla któ­rej nie może wyjść za mąż. Te­raz mi wstyd, jaka by­łam głu­pia. Wciąż je­stem, bo mi nie prze­szło z tym ro­syj­skim. To ni­gdy nie prze­cho­dzi. Ma­rina par­sk­nęła śmie­chem i za­py­tała: A ty co, wciąż ten ro­syj­ski i ro­syj­ski, co, my nie mamy swo­jego ję­zyka?

[...]

Ja mia­łam gdzieś Trans­ni­strię [inaczej: Naddniestrze, terytorium separatystyczne pod władzą rosyjską – przyp. aut.] i za­bi­tych, któ­rych nie zna­łam. Ra­zem z tą ich całą wy­mianą ognia, z bo­ha­te­rami i zdraj­cami. Za­bita by­łam ja. To we mnie to­czyła się naj­okrut­niej­sza wojna. Radu mnie nie ko­chał, wy nic o mnie nie wie­dzie­li­ście, Ta­mara Paw­łowna zaś zwa­rio­wała na do­bre. Za­sta­wa­łam ją przy stole, jak ga­dała sama do sie­bie i wciąż li­czyła pie­nią­dze, ukła­da­jąc je w małe kupki, ni­gdy nie­da­jące po­praw­nej sumy. Ga­sła na mo­ich oczach, a ja nie ro­bi­łam nic, żeby jej po­móc. Zo­stały mi jesz­cze dwa lata szkoły i ni­gdy wcze­śniej nie mia­łam tak fa­tal­nych wy­ni­ków w na­uce. Mia­łam kło­poty z wy­cho­wa­niem fi­zycz­nym, z gów­nia­nym przy­go­to­wa­niem do ży­cia, z hi­sto­rią Ru­mu­nów i geo­me­trią. Moje naj­więk­sze ma­rze­nie, by zo­stać le­karką, sta­wało się co­raz bar­dziej pro­ble­ma­tyczne, od­da­lało się ra­zem ze swo­imi obiet­ni­cami. Naj­go­rzej ra­dzi­łam so­bie z ję­zy­kiem ru­muń­skim, któ­rego nie­na­wi­dzi­łam ca­łym swoim ser­cem albo ra­czej tym, co z niego zo­stało. Wszystko, co na­stą­piło po­tem, za­ła­mało ją, wiem. Wi­działa mnie w in­nym miej­scu. Całe ży­cie pra­co­wała na coś lep­szego, mnie drę­czyła w imię cze­goś wię­cej. Za­wi­ni­łam wo­bec niej wie­lo­krot­nie i na wiele spo­so­bów, ale jedna myśl mnie po­cie­sza: nie za­wio­dłam jej. Chciała zro­bić ze mnie le­karkę, zo­sta­łam le­karką. Poza tym no­szę ją w so­bie bar­dziej żywą, niż mo­gła­bym są­dzić kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Z wie­kiem upodob­ni­łam się do niej bar­dziej, niż tego może ocze­ki­wać matka. Na­wet praw­dziwa matka, którą ona nie była.

[...]

Od­po­wie­dzia­łam szcze­rze, że nie ro­zu­mia­łam, ję­zyka nie ro­zu­mia­łam. Pi­sało się ina­czej, niż się wy­ma­wiało. Nie wie­dzia­łam, kiedy wsta­wić j, a kiedy g [oby­dwie gło­ski wy­ma­wia się po­dob­nie w ję­zyku ru­muń­skim, jako ‘ż’ i ‘dż’ – przyp. tłum.]. Dla­czego w sło­wie Ghe­or­ghe było „gie”, a w wy­ra­zie gard już nie. Jako je­dyna z klasy pi­sa­łam ji­rafă i gălăjie albo ge­aţă i gioz­dan [po­prawna pi­sow­nia: gi­rafă (ży­rafa), gălăgie (ha­łas), ghe­aţă (lód), ghioz­dan (tor­ni­ster) – przyp. tłum.] Za­miast geo­gra­fia mó­wi­łam z ro­syj­ska gie­ogra­fia. Gu­bi­łam się w wy­mo­wie ea i ia, w gąsz­czu łącz­ni­ków i dzi­wacz­nych form ko­niu­ga­cyj­nych. Tak już ma ten ję­zyk. My­li­łam wszyst­kie koń­cówki i wsta­wia­łam ro­syj­skie. I nie zna­łam do­sta­tecz­nie słow­nic­twa. Zdaje się, że wy­uczony z ta­kim tru­dem ję­zyk moł­daw­ski wszedł zbyt głę­boko do mo­jej głowy i nie zo­sta­wił miej­sca na ję­zyk, który po­jawi się póź­niej. Wy­raz słow­nic­two szcze­gól­nie nie przy­padł jej do gu­stu i ka­zała mi mil­czeć. Wie­czo­rem, kiedy już na­kar­miła mnie kon­serwą, po­wie­działa po pro­stu „idziemy” i po­szły­śmy. Jak daw­niej. Jak wtedy, gdy wcho­dzi­ły­śmy do mia­sta i ja trzy­ma­łam pa­lec w kie­szeni jej palta. Znów by­łam małą sie­rotą, znów by­łam ufna, na­wet je­śli nie kro­czy­łam za pta­kiem z bajki, tylko za wa­riatką. Sta­nę­ły­śmy przed drzwiami do miesz­ka­nia Radu i moje ży­cie za­częło roz­wi­jać nowy kłę­bek.

[...]

Radu nie od­zy­wał się i po dzie­się­ciu mi­nu­tach Ta­mara Paw­łowna za­py­tała go jak dzie­ciaka, czy zro­zu­miał. Sta­nęło na dzie­się­ciu ru­blach, w końcu by­li­śmy są­sia­dami, we wtorki i piątki. Miał być moim na­uczy­cie­lem ru­muń­skiego i pod­cią­gnąć mnie z dwói przy­naj­mniej na czwórkę. Tej nocy umy­łam się do­kład­nie, wy­bra­łam ze­szyt w li­nię i we­pchnę­łam so­bie pa­lec głę­boko, tam.

[...]

Już nie by­li­śmy czyiś, ale sami swoi, nie­za­leżni, Re­pu­blika. Mali, ale dumni, z nie­od­łącz­nymi trój­ko­lo­ro­wymi wstąż­kami. Nie­stety, nie­je­dyni. Po le­wej, małe i dumne, le­żało Nad­dnie­strze. Ja­koś tak po­ni­żej że­ber tkwiła Ga­gau­zja [obszar autonomiczny w południowej Mołdawii – przyp. aut.]. Przy­po­mnia­łam so­bie we­sele, na któ­rym była Oksanka kilka lat wcze­śniej, i przy­zna­łam jej ra­cję: Ga­gauzi byli ja­cyś inni. Chcia­ła­bym opo­wie­dzieć wię­cej o tam­tych la­tach, o hi­sto­rii i po­zo­sta­łych rze­czach, jed­nak nie opusz­cza mnie myśl, że pra­wie ni­czego nie pa­mię­tam. To, co wiem, po­cho­dzi z ga­zet i wy­wia­dów, które prze­czy­ta­łam póź­niej, tak jak więk­szość dzieci z mo­jego po­ko­le­nia. Ko­le­dzy z Ru­mu­nii py­tają mnie czę­sto: jak to było żyć w cza­sach od­ro­dze­nia na­ro­do­wego? Wtedy ob­ra­cam wszystko w żart albo udaję, że się spie­szę, bo co to niby ma ozna­czać: jak było? Dla kogo było? Dla dzieci spe­ku­lan­tów było tak, a ina­czej było dla dzieci, któ­rych oj­ców wy­słano, by wal­czyli w Nad­dnie­strzu. Po­daję pierw­szy z brzegu przy­kład. Mogę opo­wie­dzieć, jak było dla mnie, tylko że to aku­rat nie miało żad­nego związku z od­ro­dze­niem, nie­pod­le­gło­ścią i wojną. Mia­łam przy­braną matkę wa­riatkę, któ­rej było mi żal i któ­rej się ba­łam. Ko­cha­łam, chcia­łam upra­wiać seks z o wiele star­szym męż­czy­zną. Do­wie­dzia­łam się, że nie je­stem sie­rotą, tak jak są­dzi­łam, lecz dziec­kiem po­rzu­co­nym. Zo­sta­łam zgwał­cona, by­łam świad­kiem prze­rwa­nia ciąży w wa­run­kach do­mo­wych i przez kilka mie­sięcy słu­cha­łam la­men­tów ko­biety, która stra­ciła swoje pierw­sze i je­dyne dziecko. Co jesz­cze ro­bi­łam w la­tach od­ro­dze­nia na­ro­do­wego? Wal­czy­łam z bro­daw­kami na dło­niach i brzy­dotą, która ni­jak nie chciała mnie opu­ścić. A wła­ści­wie nie tylko z tym, wal­czy­łam ze wszyst­kim i ze wszyst­kimi, zwłasz­cza zaś z de­mo­nami, które się we mnie za­ko­chały w wieku okre­śla­nym dzi­siaj przez or­ga­ni­za­cje po­za­rzą­dowe jako wcze­sne dzie­ciń­stwo. I ko­niec koń­ców usi­ło­wa­łam zro­zu­mieć, dla­czego mam nie­na­wi­dzić ję­zyk ro­syj­ski, skoro wcze­śniej przez tyle lat był do­bry, i dla­czego mam za­cząć ko­chać ję­zyk ru­muń­ski. Dla mnie to wła­śnie było od­ro­dze­nie. Gdzie Rzym, a gdzie Krym.

[...]

Prze­krę­casz słowa.

Radu mó­wił gło­śno jak wszy­scy na­uczy­ciele. Mó­wił, prze­cho­dząc z jed­nego po­koju do dru­giego z ka­wiarką w dłoni, szu­ka­jąc ja­kiejś książki, po­tem cu­kru i kubka. Ja wzię­łam ka­wiarkę, pod­czas gdy on zdej­mo­wał ko­szulę i sy­pał na nią sól. Do­brze, że kawa nie wy­lała się na coś in­nego. Chcia­łam być książką. Drogą i rzadką, którą trzy­małby ostroż­nie w dło­niach i otwie­rałby mnie na do­wol­nej stro­nie.

Znów prze­krę­casz słowa.

Była duża i żółta, nie wi­dzia­łam ta­kiej ni­gdy do­tąd. Na okładce było na­pi­sane „G. Căli­ne­scu” i coś jesz­cze o li­te­ra­tu­rze. Roz­wieś ją, po­wie­dzia­łam, niech wy­schnie. Ko­szula. Ja mogę to zro­bić, je­śli chcesz. Wiem, co ro­bię, to nie pierw­szy raz. Sól wchło­nęła wszystko. Plama zni­kła, kawa zni­kła, wszystko zni­kło. Ko­szula fru­wała w po­wie­trzu jak ptak, gołe ra­miona ja­śniały po­chy­lone nad książką, wielką i trudno do­stępną. Jak trudno jest nie od­wra­cać kota ogo­nem?

Py­ta­nie: co ro­bimy?

Od­po­wiedź: kawę pi­jemy.

Za­po­mnij, za­po­mnij ro­syj­ski. Pi­jemy kawę, nie – kawę pi­jemy. Ko­szula wy­schła, ra­miona od­le­ciały, lek­cja się skoń­czyła. Czym się skoń­czyła lek­cja? Za­pię­ciem gu­zi­ków.

Znów prze­krę­casz słowa.

[...]

W szkole nie mia­łam przy­ja­ció­łek. Dzi­siaj my­ślę, że przy­da­łyby mi się wtedy ja­kieś dziew­czyny w moim wieku, bym miała z kimś wyjść z domu, po­roz­ma­wiać o rze­czach zwy­kłych, a przede wszyst­kim – po­śmiać się. Ja tym­cza­sem mia­łam je­dy­nie Ka­tię i Ma­rinę. Roz­mowy z Ka­tią za­wsze krą­żyły wo­kół żalu po tym, co się stało, a Ma­rina de­ner­wo­wała mnie swo­imi wy­my­słami. Za­częła od­wie­dzać ja­kieś zna­chorki i wróżki, które bez wy­jątku do­iły z niej kasę i obie­cy­wały jej zdrową ma­cicę, trójkę dzieci, bo­ga­tego męża, a na­wet ży­cie za gra­nicą. Wtedy wszy­scy chcieli miesz­kać za gra­nicą. Naj­czę­ściej roz­pra­wiali o tym ci, któ­rzy ni­gdy nie wy­ściu­bili nosa poza Ki­szy­niów. Mó­wi­łam Ma­ri­nie, że jest głu­pia i żeby nie wie­rzyła tym ba­bom. Skoro me­dy­cyna nie po­mo­gła, to co może zdzia­łać ja­kieś ziele albo od­czy­nia­nie? „Me­dy­cyna to nie wszystko”, od­parła, „jest jesz­cze Bóg”. Jej słowa pra­wie mnie po­wa­liły. „Jaki Bóg, Ma­rina?”, za­py­ta­łam. Ten, który po­zwo­lił się wzbo­ga­cić ro­dzi­com Wo­ło­dy­myra, ale za­bił Ma­ri­czikę? Bóg, który po­ćwiar­to­wał Za­chara An­to­no­wy­cza, ska­zał Szu­roczkę na po­wolne gni­cie, a to­bie ode­brał dziecko? Mo­głam dłu­żej tak wy­li­czać, mia­łam skąd czer­pać. Gwałt, skro­banka Ka­tii, Ro­dion Edu­ar­do­wicz i dziew­czyny z domu dziecka. „Jest jesz­cze inny Bóg”, upie­rała się przy swoim Ma­rina, „ten, który po­sta­wił na two­jej dro­dze Ta­marę Paw­łownę i dał ci matkę”. Nie było z kim roz­ma­wiać. Co mia­łam jej niby po­wie­dzieć? Że moja praw­dziwa matka wcale nie umarła, tylko ha­sała gdzieś po świe­cie ni­czym roz­grzana klacz? Że Ta­mara Paw­łowna ku­piła mnie, bym po­mo­gła jej się do­ro­bić, zbie­ra­jąc bu­telki? Głu­pia była i taka po­zo­stała Ma­rina.

[...]

Cho­dzi­łam wciąż do Radu dwa razy w ty­go­dniu. Mię­dzy nami nie wy­da­rzyło się nic z rze­czy, któ­rych bym so­bie ży­czyła, na­to­miast za­czę­łam do­sta­wać do­bre oceny z ru­muń­skiego. Z gra­ma­tyką da­wa­łam so­bie radę le­piej niż z ję­zy­kiem mó­wio­nym, gdzie wciąż my­li­łam koń­cówki. Prze­krę­ca­łam słowa. Któ­re­goś dnia zro­bił kawę i po­wie­dział, że mu­szę zre­zy­gno­wać zu­peł­nie z ro­syj­skiego. Wy­bić go so­bie z głowy, po­zbyć się go i na­pa­wać pięk­nem swo­jego ję­zyka. Ro­ze­źlił mnie bar­dzo, ale wie­dzia­łam, że po­wód był inny. Radu wi­dział we mnie dziecko. Ja chcia­łam, żeby mi przy­no­sił kwiaty, a on mnie kar­mił her­bat­ni­kami. Ja wkła­da­łam prze­źro­czy­ste su­kienki, a on za­my­kał okna, że­bym się nie prze­zię­biła. Mia­łam ochotę go za­bić. Rzu­cić się na niego nie mo­głam, zresztą nie wie­dzia­ła­bym, co ro­bić da­lej. A po­wie­dzieć, że go ko­cham, nie by­łam w sta­nie, nie prze­cho­dziło mi to przez usta. Pew­nego dnia skła­ma­łam, mó­wiąc, że mam przy­go­to­wać na lek­cje ja­kiś wiersz mi­ło­sny, bo po­my­śla­łam, że może w ten spo­sób za­czniemy o tym roz­ma­wiać. Wziął do ręki ko­lejno cztery książki, prze­kart­ko­wał je i odło­żył, mó­wiąc, że one będą dla mnie, kiedy już do­ro­snę. Wy­brał wiersz Dla­czego nie przyj­dziesz? Emi­ne­scu. Znowu Emi­ne­scu! Dla Radu ten po­eta był tym, czym dla Ta­mary Paw­łowny pie­nią­dze. I jaki wiersz wy­brał! Kiedy usły­sza­łam o ja­skółce, ści­snęło mnie w gar­dle i nie mo­głam wy­do­być z sie­bie słowa. Wresz­cie po­wie­dzia­łam mu ze zło­ścią, że ro­syj­ski po­doba mi się bar­dziej, że jest ład­niej­szy i waż­niej­szy od jego ru­muń­skiego. Ura­zi­łam go, to było wi­dać, ale nie mia­łam już nic do stra­ce­nia.

[...]

Ostat­nia zima w Ki­szy­nio­wie. Pa­mię­tam ją w ka­wał­kach, jak­bym jej nie prze­żyła, a tylko śle­dziła przez okno, od­mra­ża­jąc ko­lejne ka­wałki ży­cia. Żeby nie zwa­rio­wać, trzy­ma­łam się z ko­le­żan­kami. Cho­dzi­łam z nimi do kina, raz po­szłam na tańce – z ni­kim nie za­tań­czy­łam. Ich ra­do­ści mro­ziły mnie. We mnie pa­łały inne pra­gnie­nia. Chłopcy byli jesz­cze bar­dziej ża­ło­śni. Mó­wili tek­stami z fil­mów, chcieli zo­stać bo­ha­te­rami albo pio­sen­ka­rzami jak Mi­chael Jack­son. Wszystko po­rów­ny­wa­łam z pierw­szą zimą, kiedy Ta­mara Paw­łowna przy­wio­zła mnie do Ki­szy­niowa. Gdzie po­działa się nie­bie­ska po­świata, która spły­wała z nieba? Gdzie po­dział się za­chwyt, strach, zdzi­wie­nie? Jak bar­dzo zmie­niło się mia­sto, jak bar­dzo ja się zmie­ni­łam. Na­sze po­dwórko – wy­spa na­sza – było pu­ste i za­mar­z­nięte. To­nia prze­nio­sła się na stałe do Tal­lina – mia­sta z pło­mie­ni­ście czer­wo­nymi da­chami i wy­so­kimi ludźmi, o któ­rych mi opo­wia­dała. Raja pra­wie nie trzeź­wiała, Szu­roczka zaś, kiedy jej nogi po­pę­kały, wzięła do sie­bie sio­strze­nicę, na stan­cję. Za­char An­to­no­wycz też rzadko już wy­cho­dził, schudł i oślepł na jedno oko. Tylko ja jesz­cze za­no­si­łam mu je­dze­nie i któ­re­goś dnia spo­tka­łam u niego Ma­rinę z puszką chałwy. Kto by po­my­ślał? Ma­rina – wiecz­nie roz­piesz­czana – za­częła trosz­czyć się o wszyst­kich.

[...]

Puł­kow­nik ist­niał albo i nie, nie spo­sób było do­ciec. Po tam­tej nocy, kiedy spa­lono mu ogró­dek, przez mie­siąc nie wy­cho­dził z miesz­ka­nia. A kiedy już wy­szedł, ru­szył pro­sto na ka­wa­łek spa­lo­nej ziemi i roz­grze­by­wał ją pal­cami tak długo, aż wy­jął wszyst­kie po­zo­sta­ło­ści po ko­rze­niach, każdą bulwę nie­tkniętą przez ogień. Po dwóch la­tach sprze­dał miesz­ka­nie ja­kie­muś den­ty­ście, który urzą­dził w nim ga­bi­net sto­ma­to­lo­giczny. Wy­je­chał z mia­sta bez słowa po­że­gna­nia. Ży­ciem cie­szyli się je­dy­nie Lion­czik i Ka­tiu­sza. Jemu ro­sła có­reczka, a Ka­tia ku­piła so­bie pa­pugi, na które mó­wiła moi żar-pticy [z ros. moje za­cza­ro­wane ptaki. Żar-Ptak, ogni­sty ptak wy­stę­pu­jący w ro­syj­skich ba­śniach – przyp. tłum.]  i któ­rym po­zwa­lała dzio­bać so­bie z ust. Były małe, wiel­ko­ści mo­jej dłoni, i miały oczy lalki. On – tur­ku­sowy z białą fa­li­stą li­nią na wolu, ona – w ko­lo­rze wer­beny. Dzio­bały mocno, par­szywe, ale w jej ma­łym i smut­nym po­koju rze­czy­wi­ście wy­glą­dały cza­ru­jąco. Wi­dzia­łam, że cierpi Ka­tiu­sza. Miała po­wody. Mi­chaił nie od­wie­dzał jej na­wet po kry­jomu. Opo­wie­działa mu o usu­nię­tej ciąży i to go znie­sma­czyło. Całą ją chciał Mi­chaił, nie po­ciętą na ka­wałki. Inni męż­czyźni też prze­stali przy­cho­dzić. Ona ich nie chciała czy może od­wrot­nie, jak tu za­py­tać o coś ta­kiego? Roz­sy­pała się na­sza Ka­tiu­sza i nie wie­działa, jak się po­zbie­rać.

[...]

Świat umie­rał, który świat? Czyja była wojna, kto od­gry­wał tym ra­zem rolę Niem­ców? Za­char An­to­no­wycz – je­dyny, który wal­czył w praw­dzi­wej woj­nie – ro­zu­miał mniej niż wszy­scy inni. „Za­bi­jają się mię­dzy sobą, ale dla­czego się za­bi­jają?”, mó­wił do sie­bie, sie­dząc na ławce. Nikt go już nie słu­chał. Cza­sami ja wy­cho­dzi­łam, in­nym ra­zem Lion­czik wy­pro­wa­dzał Ma­szę na po­wie­trze. Pa­dali chłopcy, tu­czyli się ge­ne­ra­ło­wie. Ja wci­ska­łam swoje małe ży­cie mię­dzy rze­czy na­prawdę ważne dla kraju. Kiedy znów za­kwi­tły aka­cje, po­szłam do Paw­lika, który się nie ba­wił, tylko stał. Po­pro­si­łam go, żeby nie zo­sta­wiał mnie sa­mej, żeby po­szedł ra­zem ze mną do Ma­ri­cziki. Nie mogę na­zwać Paw­lika ina­czej niż tymi sło­wami z pierw­szej zimy – ślepy i do­bry psiak. Paw­lik za­wsze był do­bry, do­bry z po­wodu bólu. Mnie sa­mej ból za­twar­dził serce, nie by­łam do­bra na­wet dla tych, któ­rzy na to za­słu­gi­wali. Gdy­bym mó­wiła na niego Pa­weł, cho­dzi­łoby o in­nego czło­wieka, tak mi się wy­daje. To wła­śnie mu po­wie­dzia­łam w Ham­burgu, kiedy spo­tka­li­śmy się po la­tach. On się ro­ze­śmiał, ja się ro­ze­śmia­łam. On też mówi na mnie Ła­stoczka. ????????. To dziwne, że po tylu la­tach trzy­masz się wciąż ja­kie­goś dro­bia­zgu, jak sznura w głę­bo­kiej ja­mie. Ro­bię się sen­ty­men­talna albo może, wresz­cie, obu­dziły się we mnie sła­bo­ści. Dla Ma­riny je­stem sen­ti­men­tal­naja suka [z ros. żargon – sentymentalna suka – przyp. aut.]. Niech so­bie mówi. Ma­ri­nie po­zwa­lam się na­zy­wać, jak jej się po­doba, tak pro­szę o wy­ba­cze­nie za wszystko, czego nie zro­bi­łam na czas.

[...]

Pani od bio­lo­gii jako je­dyna do­strze­gła we mnie nie tylko pilną uczen­nicę, ale i nie­szczę­śliwe dziecko. To było w cza­sie prze­rwy. Wszy­scy wy­bie­gli na po­dwórko, ja zaś chcia­łam scho­wać się w sza­fie i prze­spać te dwa­dzie­ścia mi­nut. Ro­bi­łam tak czę­sto po nie­prze­spa­nych no­cach, które spę­dza­łam na uspo­ka­ja­niu Ta­mary Paw­łowny. Wa­len­tyna Igo­rowna, która ni­gdy nie za­chę­cała nas, by­śmy zwra­cali się do niej per „pani”, po­pro­siła mnie do swo­jego la­bo­ra­to­rium i za­py­tała, co za­mie­rzam stu­dio­wać. Od­po­wie­dzia­łam, że me­dy­cynę, a ona ucie­szyła się bar­dzo, jakby od za­wsze ocze­ki­wała ode mnie ta­kiej od­po­wie­dzi. By­łam jej naj­lep­szą uczen­nicą, chyba w ósmej kla­sie za­ję­łam pierw­sze miej­sce na olim­pia­dzie przed­mio­to­wej szcze­bla miej­skiego. „Ty na­prawdę za­słu­gu­jesz, żeby zo­stać le­karką”, uśmiech­nęła się i ści­snęła moje dło­nie w swo­ich. Rzadko uśmie­chała się na lek­cjach, chyba tylko raz to wi­dzia­łam. Jej słowa – ty na­prawdę za­słu­gu­jesz – dźwię­czały mi w uszach na wszyst­kich eg­za­mi­nach. Na­wet te­raz, kiedy je­stem u kresu sił albo mam ochotę wyjść ze szpi­tala i ni­gdy wię­cej tu nie wró­cić, przy­po­mi­nam je so­bie. Ona też chciała być le­karką, ale – tam­ten absz­ty­fi­kant, dzieci, spa­ra­li­żo­wana te­ściowa, ko­biece obo­wiązki. Tak wła­śnie po­wie­działa: ko­biece obo­wiązki. Mam nie wy­cho­dzić wcze­śnie za mąż i zja­wiać się u niej co nie­dziela, by mo­gła przy­go­to­wać mnie do eg­za­minu. Nie chciała ode mnie pie­nię­dzy. Chciała tylko zo­ba­czyć mnie pew­nego dnia jako le­karkę.

[...]

Nie tylko my, wszy­scy stra­cili swoje oszczęd­no­ści. Ale tylko ona je­dyna żyła nie dniem dzi­siej­szym, tylko ju­trzej­szym. Raja za­peł­niła miesz­ka­nie naj­pięk­niej­szymi i naj­droż­szymi me­blami. Szu­roczka zgro­ma­dziła tyle złota, że wy­star­czy­łoby dla pię­ciu có­rek. Bella Iza­akowna była Ży­dówką. Ka­tiu­szy, na­wet je­śli nie miała pie­nię­dzy w banku, zo­stały su­kienki i bi­żu­te­ria. Miała też pa­pugi. I tylko ona odło­żyła to, co do­bre, na chwilę, kiedy bę­dzie mo­gła je zjeść w ca­ło­ści, od razu. Roz­sma­ro­wane na chle­bie grubą war­stwą ma­sła, sy­cą­cego aż do mdło­ści. A do­bro nie przy­szło. Zmar­no­wało się po dro­dze i do­tarło do niej w okru­chach. Okru­chach na chle­bie. Przez mie­siąc cho­dziła co­dzien­nie do banku i ra­zem z in­nymi cze­kała pod drzwiami. Po­tem, kiedy ko­lejki się zmniej­szyły, a te­le­wi­zja i ga­zety po­dały, że ma miej­sce wy­miana pie­nią­dza, cho­dziła sama. Naj­pierw żą­dała, po­tem że­brała, aż w końcu za­częła gro­zić. Mi­cha­iłowi serce za­marło, ale nie dał znać po so­bie. Po­szedł do ła­zienki, sie­dział w niej długo, a kiedy wró­cił, miał zdjęte oku­lary i czer­wone oczy. „Ta­mara, Ta­mara”, wy­szep­tał. „Chodź na ko­lana”. Po­szła jak mała dziew­czynka. Mała, chuda, w ko­szuli noc­nej w nie­bie­skie kwiaty. Ob­jęła go ra­mie­niem i za­częła pła­kać. Dzie­sięć dwu­dzie­stek, pięć dwu­na­stek, dzie­sięć dwu­dzie­stek, pięć dwu­na­stek – dało się sły­szeć. Rano za­pa­ko­wa­łam do torby jej su­kienki i do­ku­menty i ży­wej wię­cej jej nie wi­dzia­łam.

[...]

List, po­wiesz, co to ta­kiego list? Ka­wa­łek pa­pieru, strzę­pek my­śli. A ileż może ci dać albo za­brać! Mi­chaił pi­sał, jak wszy­scy le­ka­rze, nie­wy­raź­nie, jed­nak słowa twoi ro­di­tieli [z ros. rodzice – przyp. aut.] świe­ciły na pa­pie­rze ni­czym dwa ogniki pa­pie­ro­sów. Pa­liły mnie i bo­lały bar­dziej niż wszyst­kie pa­pie­rosy zga­szone na moim ra­mie­niu w ciem­no­ściach in­ter­natu. Ona mnie pa­liła – tę­sk­nota za wami. Po­bie­głam bez tchu do Belli Iza­akowny, żeby mi prze­czy­tała i żeby mi wy­ja­śniła. Żeby mnie po­pro­wa­dziła przez wszyst­kie słowa. Dużo nie pi­sał Mi­chaił, tyle że mu­si­cie wy­je­chać. Mu­si­cie. „Czy ja coś zro­zu­mia­łam nie tak, Bello? Może znowu prze­krę­ci­łam słowa?”. Wy­nuż­dieny. Zo­bo­wią­zani. Zo­bli­go­wani. Zmu­szeni. Przy­ci­śnięci ko­niecz­no­ścią. Przy­mu­szeni. Pod­dani. Ska­zani. Całe moje ży­cie spro­wa­dzone do sy­no­ni­mów jed­nego wy­razu. A na ko­niec, ni­czym po­li­czek wy­mie­rzony za po­ważny błąd, Ru­my­nija. I tak wy­ru­szy­łam do was.

[...]

Za­wsze by­łam sama i na sa­mot­ność się nie uskar­ża­łam. Je­dy­nie śmierć jest spra­wie­dliw­sza od sa­mot­no­ści. Po li­ście Mi­cha­iła by­łam bli­ska po­stra­da­nia zmy­słów, ale na szczę­ście bli­sko mnie było kil­koro lu­dzi. Bella Iza­akowna od­wie­dzała mnie co­dzien­nie. Miała dla mnie książki, do­bre rady i je­dze­nie. Po­wie­działa: „Naj­pierw me­dy­cyna – po­tem reszta”. Po jej sło­wach wierz­chem dłoni star­łam z pa­mięci wszystko i zo­sta­wi­łam je­dy­nie eg­za­miny. Bio­lo­gię i che­mię prze­ra­bia­łam z Wa­len­tyną Igo­rowną, an­giel­ski mia­łam do­brze opa­no­wany, ale jesz­cze się uczy­łam z pod­ręcz­nika dla stu­den­tów. Z Radu nie mia­łam już ko­re­pe­ty­cji. Prze­ka­zał mi wia­do­mość, że zna­lazł pracę w pry­wat­nym li­ceum. Ja zresztą nie mia­łam pie­nię­dzy, żeby mu pła­cić. Ale na­uczył mnie do­brze, mia­łam dzie­wiątkę z ję­zyka ru­muń­skiego. Radu jest do dzi­siaj na­uczy­cie­lem. Od tam­tego czasu wi­dzia­łam go raz, kiedy zja­wi­łam się w Ki­szy­nio­wie, by sprze­dać miesz­ka­nie. Po­szłam go od­wie­dzić z ku­pioną w Bu­ka­resz­cie No­stal­gią. Ale się ucie­szył! Sły­szał o niej, ale nie zdą­żył jesz­cze prze­czy­tać. Żył tak jak kie­dyś. Po­kój pe­łen ksią­żek, kubki po ka­wie, sterty ze­szy­tów do po­prawy. Za­py­ta­łam, a on od­po­wie­dział, że się nie oże­nił. „Jaka ko­bieta ze­chce bied­nego na­uczy­ciela?”.

[...]

Jak mi się udało? Po­mo­gła mi Bella Iza­akowna przez ja­kichś swo­ich zna­jo­mych, Ma­rina roz­ma­wiała z kimś z Frontu Lu­do­wego, mia­łam do­bre oceny. Nie mieli czego się cze­pić. Na dwo­rzec od­pro­wa­dziła mnie Ma­rina. Przez całą drogę mó­wiła tylko ona, a kiedy zo­ba­czyła mnie już w wa­go­nie, krzyk­nęła, że mam zo­stać naj­lep­szą dok­torką na świe­cie. Mia­łam wa­lizkę pełną ubrań od Ka­tiu­szy, a na ręce – ze­ga­rek Za­chara An­to­no­wy­cza. Z domu za­bra­łam tylko żółty ob­rus i ka­lej­do­skop. Po resztę mia­łam przy­je­chać póź­niej, klu­cze zo­sta­wi­łam Ma­ri­nie. Ru­mu­nia? Ru­mu­nia przy­jęła mnie licz­nymi prztycz­kami w czoło, ale mnie przy­jęła. Tę opo­wieść jed­nak już zna­cie.

Tatiana Tibuleac, Szklany ogród

Powieść obyczajowa Tatiany Tibuleac – mołdawsko-rumuńskiej pisarki i dziennikarki, przenosi akcję tej osobliwej i smutnej opowieści, nagrodzonej w 2019 roku Nagrodą Literacką Unii Europejskiej, do Republiki Mołdawskiej, do jej stolicy w Kiszyniowie, ogólnie rzecz ujmując, w lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku. Łastoczka po rosyjsku Jaskółka jest dzieckiem z sierocińca, położonego gdzieś niedaleko Kiszyniowa i jako sierota nie zna rzecz jasna swoich rodziców, zapewne porzucona przez nich tuż po narodzeniu. Z tego siermiężnego domu dziecka zabiera ją Tamara Pawłowna, Żydówka z Kiszyniowa, z zawodu butelczarka, która potrzebuje dziewczynki do prowadzenia swych legalnych i mniej legalnych interesów. W ponurej atmosferze kiszyniowskiego podwórka, a szerzej i miasta, Łastoczka zaznaje życia-dzieciństwa od tej najsurowszej, zazwyczaj podłej strony, gdzie na przemian niedostatek przechodzi w groteskę, ta zaś sama w sobie sumuje się w pojedyncze tragedie ludzkie. Na tle przemian społecznych i politycznych szarpiących Mołdawią w końcu ubiegłego wieku, udaje się Łastoczce wyrwać z tego nomem omen „toksycznego kręgu” i zostać już na obczyźnie lekarką w sąsiedniej Rumunii. Opowieść Tatiany Tibuleac to przede wszystkim próba takiej retrospekcji, w której „to pisanie-tamto opisywanie” stanowi swoiste oczyszczanie się z krępującego poczucia winy w poszukiwaniu tożsamości ze sobą i minionym światem, którego strzępy przechowuje jedynie pojedyncza świadomość.  



powrót ››