27.09.2024
„Nie jesteś dzieckiem albo facetem,
żeby najadać się do syta.”
„...wszyscy co do jednego umarli,
wynieśli ich po kolei jak nieruchome zabawki...”
„Korona ci się stopi, łzy pić będziesz,
panną młodą nie zostaniesz na tej ziemi.”
[…]
Przychodzę na świat w nocy, mam siedem lat. Mówi, że wzięłaby mnie na ręce, ale ręce ma zajęte. Z góry pada światło niebieskiej lampy kołyszącej się na drzewie. Odchylam głowę i widzę ją dokładnie: jest okrągła jak niepokrojony bochenek chleba. Idziemy przez Bramę miasta przypominającą wnętrze kamiennego żołądka. Widocznie tak jest w mieście, myślę sobie. Ulica schodzi w dół, cały czas w dół. Stopy brną w zlodowaciałym śniegu, ulica się zwęża. Uchyla kieszeń palta dla mojej dłoni, żebym się nie poślizgnęła. I żebym mogła rozglądać się dokoła i patrzeć na te wszystkie wspaniałości! Sączące się światło. Niebo ze spadającymi gwiazdami. Bloki, bloki, bloki. Żaden nie więcej niż czteropiętrowy i żaden z nie więcej niż czterema klatkami schodowymi. Jej kieszeń jest podbita futrem, paznokcie zaczynają płonąć żywym ogniem. W oknach widać, jak dobrze sobie żyją małe ludziki. Tysiące rozświetlonych kwadratów. Jedni obok drugich, jedni na drugich. Ci na dole trzymają na ramionach resztę. Ależ są silni. Pies – niebieski – idzie za nami, zostawiając małe ślady. W mieście wszystko jest czwórkowe i niebieskie, myślę sobie.
[...]
Tamara Pawłowna mówiła nań nasz mężczyzna i nie zdarzyło się, by przechodząc obok, nie porozmawiała z nim jak z żywym. Długie jak pieśń jest nasze ogrodzenie, Ogrodzenie dużą literą. Nasza siła, nasz gołubczik [z ros. gołąbek – przyp. narratora]. Jego się chwytałyśmy, wracając do domu z obolałymi ramionami i oślinionymi dłońmi. Obok niego kucałyśmy spocone, żeby uspokoić drżenie ciała. Tu najczęściej płakałyśmy. Albo śmiałyśmy się głośno, od serca, jak wrony zimową porą. „Ile duszy w takim żelastwie!”, mówiła za każdym razem, a ja jej wierzyłam na słowo. Nie było bowiem na świecie rzeczy, której Tamara Pawłowna nie wiedziałaby najlepiej. Po latach, gdy zastałam je przeżarte rdzą, z prętami przypominającymi połamane żebra, płakałam, jakby mi ktoś bliski umarł. Trudno jest zabić żelazo, ale jeśli bardzo tego chcesz, da się. Z małego wzniesienia, które było naszym Everestem, podwórko widziałyśmy jak na dłoni. Widać było kasztan z gałęziami w kształcie okrętu i Pułkownika wśród kwiatów. Poza tym rakietę z błyszczącą czerwoną iglicą i czteromiejscowy samolot, w którego okienkach tkwiły cztery jasnowłose głowy i pucołowate dziecięce twarze. I białosine prześcieradła powiewające na sznurkach, skamieniałe od krochmalu. Widać było Szuroczkę na balkonie, jak drapie się po nodze szczotką do czyszczenia dywanów. I Pawlika, który się nie bawił, tylko stał. Można też było dostrzec przez szyby w oknach masywne sylwetki kobiet w sukienkach w paski, obowiązkowo w paski, które kończyły gotować i smażyć. Bellę Izaakównę i Rozę z biodrami w kształcie gruszki stojące na środku ulicy i szepczące sobie coś do ucha. Sekrety, zawsze sekrety. Zachara Antonowicza z jedną ręką, która mu została, troskliwie dotykającą orderu. Zgubić order straszna rzecz, a jaki wstyd! Wszyscy, absolutnie wszyscy tam byli. Brzydka Marina, pijany Lionczik. I Katerina z twarzą jak tarcza księżyca. Wszystkie nasze ludzkie sprawy pod szklaną przykrywką. W tych krótkich jak mgnienie oka chwilach, oślepiających niczym błysk lusterka, czułyśmy się nad wyraz szczęśliwe. Z uwagi na nich wszystkich razem wziętych i każdego z osobna. Z uwagi na nich, z uwagi na nas, z uwagi na jeszcze jeden dzień, w którym miałyśmy dokąd wracać. „Mieć swoje miejsce wśród ludzi to niemała rzecz”, mówiła Tamara Pawłowna, która wiedziała. Wiedziała o rzeczach i ludziach, wiedziała więcej, niż mogła unieść.
[...]
Żaden inny poranek nie był jak ten pierwszy, kiedy obudziłam się w jej łóżku. Spałam dokładnie pośrodku, jak farsz w pierogu. Gdybyśmy spały w poprzek, obok mnie zmieściłoby się jeszcze pięć takich dziewczynek, jak cukierki owinięte w szeleszczący papierek, zanim trafią do czyichś ust. W internacie miałam tylko koc. Mój śmierdział myszami, ale zdarzało się gorzej. Wokół mnie pełno było odblasków światła, nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Świeciły krzesła, nawet ściany. W oknie – nowy świat. Gałąź mająca kształt dziwnego zwierzęcia z kulkami jak korale. Niebo wypełnione koronami drzew i ptakami. Głos biegnący w moją stronę, ty prosnułas’? [z ros. przespałaś – przyp. narratora], trafił, otworzył mnie niczym klucz, znalazł miejsce po lewej stronie, między żebrami. Wstałam z łóżka, mając mamę. Jakież zdziwienie, że już nie jestem sierotą, jaki strach, że w sekundzie znowu mogę nią zostać. Łastocz’ka , tak do mnie powiedziała i tak będzie mnie odtąd nazywać. Jadłam trzy razy z rzędu i nadeszło południe. Jej herbata miała zapach, chleb miał masło, a masło – miód. Od nadmiaru jedzenia rozbolało mnie po lewej stronie. Płomień palącego się gazu przypominał niebieski nenufar. Z radia dobiegało: lubow’, lubow’, lubow’ [z ros. miłość – przyp. narratora]. Tamara Pawłowna słuchała, lekko się uśmiechając, ciepło napełniło pokój. Oprowadziła mnie po mieszkaniu i zrobił się wieczór. Tamten dzień noszę ze sobą wszędzie. Nie znalazłam podobnego zaspokojenia ani w pieniądzach, ani w miłości. Nikt nie chciał mnie bardziej. Nawet wy.
[...]
Był grudzień i był poniedziałek. Odtąd wszystkie moje miesiące zaczynają się od poniedziałku, a lata od grudnia. Śnieg padał całą noc, podwórko wypełniło się i zaokrągliło. Zbielała zieleń i czerń. Tylko gałęzie jarzębiny płonęły czerwienią i złociły się ślepia Marchewki siedzącej na kratce ściekowej. Byłam piękna jak nigdy wcześniej. Gdybym to wtedy zrozumiała, gdybym wiedziała więcej o życiu, zachowałabym pewnie tę urodę na później. Ale nie wiedziałam. Byłam dzieckiem, co z tego, że dorastającym. Tamara Pawłowna kupiła mi nowe ubrania za dużo pieniędzy. Tyle wydawali za jednym razem tylko nowożeńcy albo starzy na ubrania do trumny. „Kupiłam najlepsze”, powiedziała, pamiętaj. Jak już robię coś dobrego, to robię, nie ma miejsca na stare łachy. Odwróciłam się na pięcie, a ona uśmiechnęła się zadowolona. Pierwszy raz w życiu chciałam, żeby mnie oglądano. Gotowa byłam stać na mrozie, zamienić się w sopel lodu, byle tylko zobaczyły mnie dziewczyny z internatu! Miała palto z kołnierzem, zaczęłyby te ze starszej grupy, złośliwe i rozmarzone. Miała buty z futerkiem, dodałyby te z młodszej grupy, smutne i chorowite. Wiem, że po jakimś czasie opowieść trochę by straciła na urodzie, jak każda opowieść. Może już nie padałby śnieg, Marchewka zostałaby psem, a ja chłopcem. Tak też byłoby dobrze. Tak też. W internacie miałam jedno marzenie: dostać zagraniczną sukienkę ślubną. [...] Wzdłuż muru, mijając kasztan i martwy z zimna ogród, ruszyłyśmy w drogę. Na środku ulicy wesoły mężczyzna rozsypywał sól nową łopatą. Tysiące błyszczących półksiężyców soli! „Do pracy?”, zapytał Tamarę Pawłownę. „Do pracy”, odpowiedziała i oboje pokiwali głową. Znak, że było w porządku, praca i reszta, więc ja też pokiwałam głową. Na naszych oczach miasto zaczynało się poruszać niczym olbrzym po tęgim pijaństwie. Dotarłyśmy w jakieś dziwne miejsce, pełne różnych przedmiotów, ale bezludne. Inaczej niż tam, gdzie żyłam dotąd. Na podwórkach stały samochody, ale nikt ich nie pilnował. W oknach stały kwiaty, ale nie było żywego ducha. Powietrze w połowie składało się z zapachu benzyny. Psy dobrze odżywione i łagodne. Na ulicach setki palących się lamp. Gdzie był wyłącznik? Kto zostawił zapalone światło? Pod brzozą kilka butelek, chyba ich ktoś zapomniał. Tamara Pawłowna schyliła się i włożyła je do torby. Wokół żywej duszy, ale to było kłamstwo! Wiedziałam, wiem, że każda rzecz ma swojego właściciela. Każdy właściciel ma pięści. To musiała być pułapka! Chce mnie wystawić na próbę, czeka na moje potknięcie. Miasto to nie miejsce, ale kara. Jestem tu, żeby dostać lanie za wszystkich.
[...]
Na skrzyżowaniu wyrosła przed nami nieznana mi mała biała budka z widoczną do połowy bezgłową kobietą. Kiosk, gazety, wyjaśniła, a ja bardzo się ucieszyłam. Wiedziałam, co to gazety, i właśnie się dowiedziałam, skąd pochodzą. W mieście dużo możesz się dowiedzieć, pomyślałam. W internacie nie mówiono nam nic albo mówiono za późno. Jak wtedy, gdy Ola kaszlała całą zimę, a na wiosnę wysłali ją w zimowym płaszczu i kozakach do gruźlików. Za późno, powiedziała dyrektorka, za późno. Oli więcej nie zobaczyłam. Chciałam ją zapytać, co znaczy „świnia”, ale zaraz usłyszałam słowo „ulica”. Świnia, ulica, powtarzałam, żeby zapamiętać. Zapamiętać na zawsze. Świniaulica. Zatrzymała się pod mijaną jodłą, zdjęła szal i pokazała palcem czubek drzewa. Jołka [z ros. choinka – przyp. narratora], powiedziała i zaczęła się śmiać. Joolka, zaśmiałam się również, a usta wypełniły mi srebrne dzwoneczki. Jol-kaa. Tamara Pawłowna mówiła i mówiła, pokazując mi nowe rzeczy i nowe miejsca, ucząc mnie słów, a mnie się zdawało, że śpiewa. Ładne były jej słowa. Okrągłe, tchnęły ciepłem, a raz wypowiedziane – dźwięczały długo i rozgłośnie, jakby ktoś tłukł obok kryształowe kieliszki. Chciałam mówić tak jak ona, chciałam robić wszystko jak ona.
[...]
Może powinnam pisać po rosyjsku. W rosyjskim inaczej układają się słowa. Po rumuńsku jaśniej pamiętam. Chcę wam opowiedzieć wszystko. Anioła czy diabła, którego wybrać, skoro obaj szukają tego samego? Przytuliłabym się i do żyletki, gdyby mnie przygarnęła i rzuciła mi kromkę chleba. Za tymi wąskimi i brudnymi drzwiami otworzył się dla mnie nowy świat. Weszłam weń bez namysłu, przestraszone dziecko żyjące dotychczas z resztek rzuconych ze stołu. Od kiedy zjawiłam się w Kiszyniowie, skleciłam sobie ten świat, którego słońcem była Tamara Pawłowna. Świeciła oślepiająco, przypiekała i wszystko zamieniała w popiół. Była jak czarodziejski ptak – moja Tamara Pawłowna! Zabójcza, ale litościwa. Chytra, ale sprawiedliwa. Jej języka i przemyśleń wszyscy unikali jak choroby, po czym wszyscy wracali do nich, jakby nie mieli wyjścia. Niekiedy, gdy wracałyśmy nocą, a ona rozplatała włosy przed snem, zdawało mi się, że wyrastają jej pióra, a język zamienia się w czarodziejski ogień. Pierwszego dnia pokazała mi kąt. „Siedzisz i uczysz się!”, i tak już zostało. Wciąż pracowała. Dostając albo zbierając butelki, oszukując pijaków i podlizując się wieczności. Dodając, mnożąc, zaokrąglając, budując z kopiejek imperium, które na koniec miało być moje. Kiedy robiła coś ważnego, pytała mnie krótko, czy rozumiem. Czy mogłabym, w razie potrzeby, zrobić tak samo jak ona. Jeden jedyny raz odpowiedziałam niet, co jej się nie spodobało. Nauczyła mnie alfabetu, nazw republik i nominałów pieniędzy. Postarała się zwłaszcza o to ostatnie, bo jak mówiła, „liczby i ruble to nie to samo”. Każdy głupi potrafi liczyć, ale pomnożyć pieniędzy już nie potrafi. Łatwe pieniądze to była jej świętość, niczym medalik noszony na szyi. To była jej codzienna wiara, a skoro nie miała innej, to może nie była taka zła?
[...]
Człowiek słońca nie prześcignie, nawet urodziwy. Na nic argumenty. Mądrzy też potrafią wbić nóż, tylko ładniej potem przepraszają. Ale o tym nie będę opowiadać, pani wie to lepiej. „Rozum i serce to nie to samo, Łastoczka”, powtarzała do końca Tamara Pawłowna, a ja sądziłam, że zwariowała. Przecież rozum stoi wyżej, jest większy. Rozum to niebo, a nie jakaś klucha z mięsa pod żebrem! Nazwałam ją Tamara. Bywają dni lepsze i kiedy nie jest połamana, wtedy mam ochotę wam wybaczyć. Spoglądam w jej oczy, ona to czuje i uśmiecha się. Ale są też dni, kiedy zdaje mi się, że was rozumiem. I wtedy chcę, żeby jej nie było. Żeby znikła, żeby się więcej nie męczyła. Żebym nie widziała, jak kruszy się, kiedy biorę ją w ramiona. Lobstein, powiedział doktor i od razu zrozumiałam. Po rumuńsku brzmi ładniej, pomyślałam. Coś „między lobsterem a Einsteinem”, gadał od rzeczy, wystraszony. Sądził, że to minie. Miał nadzieję, że minie. Bo jego rodzice nauczyli go, że w życiu wszystko mija. A potem, kiedy już było jasne, że to nie minie, zniknął. Rozum i serce to nie to samo.
[...]
Istnieje w Kiszyniowie ulica – najdłuższa i najbardziej męcząca ulica na świecie. Na tej ulicy budynki, drzewa, światła, nawet kosze na śmieci, nawet dziury w jezdni znają rosyjskie słowa. Jedyny raz powiedziała mi, że zamiast mówić źle po rosyjsku, już lepiej, żebym mówiła po mołdawsku. Russkij jazyk nie wto-ro-wo sorta [ z ros. język rosyjski nie jest drugiego sortu – przyp. narratora]. Zgięła palec wskazujący i uderzyła mnie w czoło siedem razy. Dlaczego siedem, skąd siedem? Po jednym razie za każde słowo i trzy razy za „wtorowo” podzielone na sylaby. Gdyby mi je wypaliła na czole, bolałoby mniej. Najczęściej ulica kończyła się uderzeniem w twarz. Zdarzały się jednak i takie dni, kiedy nie popełniałam żadnego błędu i wtedy wstępowałyśmy do cukierni na rogu. Wcześniej były przygotowania. Stawiała na ziemi torby z butelkami, poprawiała włosy, w zimie rozpinała palto, a latem wycierała chusteczką czoło i spocone pachy. Czewo choczesz? [z ros. czego chcesz – przyp. narratora], słyszałam na końcu, a w mojej duszy rozpętywała się walka. Co chciałam? Czego mogłam jeszcze chcieć? Za każdym razem prosiłam o sok z brzozy. Wciskała mi do ręki dwadzieścia kopiejek i szturchnięciem nakłaniała, żebym sama zamówiła. Adin sok biriuzowy, poprosiłam za pierwszym razem, a sprzedawczyni zaczęła się śmiać. Tamara Pawłowna też się roześmiała, a ja w ślad za nią. Dopiero po latach dowiedziałam się, że tamtego dnia, kiedy wszystko wydawało mi się trudne i odległe, poprosiłam o „sok turkusowy”. Jedna litera zamieniła brzozę w kolor. Nigdy nie popełniłam błędu piękniejszego. [...] Tamara Pawłowna nie kupowała niczego dla siebie, chociaż widziałam, jak błyszczą jej oczy na widok kawałków tortu, trzywarstwowych ciastek posypanych startymi orzechami czy koszyczków z maślanymi czerwonymi grzybami. Najbardziej lubiła – przekonam się o tym później – piaskowe ciasteczka w kształcie nenufarów z czekoladowym środkiem. Były najtańsze, ale nawet na nie sobie nie pozwalała. Pewnego razu, kiedy zarobiłyśmy fortunę na małym oszukaństwie, zebrałam się na odwagę i zapytałam, dlaczego sobie nie kupi choćby ociupinkę czegoś dobrego. „Moją słodycz już zjadłam. Nie ma co marnować dobrych rzeczy w pomarszczonych ustach”. Jakby przemówił przez nią cały dom ludzi: sknera i człowiek szczodry, chciwiec i ten, który nie żyje tylko dla siebie.
[...]
Nie, żeby zbieranie butelek to był zawód, nie było to jednak takie zupełne nic. W głowie Tamary Pawłowny istniała drabina, na której ludzie stali wedle zasług. Na tej drabinie my znajdowałyśmy się poniżej listonoszy, ale powyżej sprzedawców kwasu. Listy mogły zawierać dokumenty, podczas gdy kwas, raz wypity, nigdy więcej pieniędzy ci nie przyniósł. Weźmy taką butelkę. Ona, nawet pusta, nawet obszczana, nawet zagraniczna, mogła cię wzbogacić. O ile nie byłaś leniuchem albo pijaczką, a my nie byłyśmy. My umiałyśmy zbierać i zbierałyśmy. Rękami zgrabiałymi z zimna, z obrzydzeniem przyprawiającym o mdłości – zbierałyśmy. Pieniądze zarobione z miejsca, od ręki, majątek z niczego. To dla nich zamieniła swoje życie w nieustanną włóczęgę. Dla nich postanowiła mnie przygarnąć. Nie z dobrego serca, jak wierzyłam w pierwszych miesiącach, ale dla większych pieniędzy. Zestarzałam się i potrzebuję pomocy, tak mi powiedziała. Myślę jednak, że tak jak wszyscy rodzice i właściciele zwierząt w istocie potrzebowała wdzięczności. Więc jej dałam, wciąż daję. Z mojej strony ma wdzięczności ile wlezie. Niezależnie od pomysłu na interes, jaki zrodził się w jej chciwym umyśle, tylko ona była dla mnie matką. Za jaką cenę? Po co prowadzić ślepca na szczyt góry? Po co przykrywać świeżymi różami truchło? Im więcej mi kupowała, tym mniej chciałam. Miała serce, nie powiem, ale z innej materii niż moje. Jej serce potrzebowało złota, moje – gwiazd.
[...]
Ta ciągła walka między uszami i ustami, w której rzadko wygrywały usta. Rosyjskie słowa wydawały mi się dłuższe i znaczyły więcej. Jedna litera wrzucała cię w inny świat. Nawet milczenie coś mówiło. Krótkie słowo cięło niczym brzytwa! Długie należało zapamiętać i iść za nim noga w nogę. Rosja miała dla mnie wciąż nachmurzoną twarz. Piękną, nieziemsko piękną, ale okrutną. Kiedy się do mnie uśmiechała, wokół zakwitały nawet kolce. Ale kiedy popełniałam błąd... Moja królowa lodu przybierała twarz dziewczyny z internatu, z którą pobiłam się kilka razy o drożdżówkę. Płakałam codziennie. Wyrzucałam z siebie słowa kopniakiem. Wyrywałam je zębami niczym kolce głogu. W chwilach najgorszych wbijałam paznokcie w uda. Dzięki temu ból czułam w kilku miejscach naraz. Dźwięki nabierały przejrzystości i wypływały ze mnie jasne i poprawne.
[...]
Rano zastałam ją, gdy robiła sobie kok. W ciągu kilku sekund jej włosy uniosły się do góry i gładko ułożyły w kształt ślimaka. To znaczyło, że moje świętowanie dobiegło końca. Przygotowałyśmy torby i ruszyłyśmy w drogę. Na podwórku żywego ducha, nawet Marchewki. Pewnie gdzieś się zaszyła, żeby strawić to, co zjadła przez święta, kiedy karmili ją wszyscy. W kieszeni płaszcza nie było już miejsca na mój palec, kazała mi iść za sobą i tak miało zostać. Na przystanku, pod słupem, leżały butelki. Jedna była duża i ciężka, pierwsza ją podniosłam. „Po szampanie”, pochwaliła mnie, a jej oczy zabłysły. Pozostałe były pokryte zamarzniętą warstwą wymiocin i pozwoliłam, by wyśliznęły mi się z dłoni. Od razu zrozumiałam, że to błąd. Dwa palce uszczypnęły mnie boleśnie w policzek: „Brzydzisz się, co?”. Po kilku godzinach byłyśmy obładowane. Szłam przodem jak lodołamacz, z dwiema torbami. Ona ciężko sunęła za mną, niczym wypełniona ponad miarę przyczepa. Wydawało mi się, że na ramionach dźwigam całe miasto. Przerzucałam ciężar ciała z nogi na nogę, żeby odciążyć obolałe miejsca. Jadłam śnieg, żeby nie umrzeć z pragnienia. Butelki, dotykając bioder, odmarzły i zaczęły wydzielać słodkawy odór mazi, z której je wyciągnęłam. Smród był nie do zniesienia dla mojego żołądka. Udałam, że zostaję z tyłu, by wygrzebać coś ze śmietnika, i zwymiotowałam całe poranne jedzenie. Nawet tort śmierdzi, pomyślałam, patrząc na kolorowe warstwy, które wyrzuciłam z siebie.
[...]
Posmaruj masłem, nałóż śmietany. Posmaruj jodyną, przyłóż lód. Moje plecy wyły z bólu. Czułam, jak w botkach obszytych futerkiem palą mnie stopy, a pośladki twardnieją mi niczym włoskie orzechy. Zbierałam butelki dwa razy dziennie, razem z nią. Dała mi dużą torbę, ale nie pozwalała zapełnić jej do końca. Przełóż na drugie ramię, słyszałam rano i wieczorem. Przesuń ciężar. Wyprostuj plecy. Na prawym ramieniu pojawiła mi się krwawa pręga, która nie zniknie aż do dnia, gdy do władzy dojdzie Gorbaczow. Lewe zaś, chociaż nie wierzyłam, że może boleć bardziej niż wtedy w internacie, wciąż było spuchnięte i zaropiałe. Któregoś wieczoru, widząc, że nic mi nie pomaga, podała mi kieliszek wódki. Dla uspokojenia, dorzuciła. Wódka była dobra, smakowała mi. Wychyliłam kieliszek jednym haustem i położyłam się na kanapie. Miałam wrażenie, że ktoś żywcem rozrywa mi gardło, ale nie czułam bólu, było mi dobrze. W środku boli inaczej, pomyślałam.
[...]
Ta staruszka obok narożnego sklepu to mogłabyś być ty. Ten staruszek ze skarpetkami wywiniętymi na cholewki butów to mógłbyś być ty. On też, tak jak ja, boi się poślizgnąć. Ojciec? Ale może nie jesteście biedni. Może, wyrzucając mnie do rowu jak śmieć, mogliście w życiu fruwać tak jak marzyliście: wysoko, swobodnie. Może, może, może. Przez te wszystkie lata najbardziej męczyła mnie myśl, że dobrze zrobiliście, porzucając mnie, że było warto. Nawet kłamstwa nie potrafiliście odpowiednio dobrać, jak inni ludzie. Byliście podli od początku do końca. Ze mnie też chcieliście zrobić podłą szmatę. W Bukareszcie wciąż pada śnieg, a w mojej głowie mieszają się języki i paraliżują mi mózg. W jakim języku mam was szukać? W jakim języku mam wam przebaczyć? Dlaczego nikt wam nie powiedział, że lepiej, gdybyście umarli? Nieżywi kochalibyście mnie bardziej. Umarłych kochałabym was bardziej.
[...]
Znalezienie butelki nie kończyło sprawy, trzeba ją było umyć, bo za umyte lepiej płacono. Napełniałyśmy wannę do połowy, zawsze gorącą wodą, a potem wkładałyśmy butelki, żeby odmokły. Dzięki temu łatwiej się dawały czyścić, ale skóra moich dłoni nigdy się nie goiła. Albo były sine z zimna, albo czerwone z gorąca. „Ugotowane”, tak je nazwał kiedyś Pawlik i bardzo mnie to zabolało. Odpowiedziałam brzydko, żeby i jego zabolało: „Lepsze takie ręce niż ślepe oko”. Pawlik długo płakał, przyszła jego matka, na korytarz wyszli wszyscy sąsiedzi. Co mogli mi zrobić? Wydłubać jedno oko za jedno słowo? A ile ja się napłakałam z powodu innych dzieci? Uzbierałabym cały worek oczu. Oto człowiek. Kto wie, ile wart jest człowiek? Wszyscy mówią, że najdroższe jest ludzkie życie, ale ile konkretnie kosztuje – tego nie wie nikt. Za każdym razem, kiedy wysoko ceniłam życie ludzi z mojego otoczenia, okazywało się, że nie wychodzi wcale drogo. Jedna Katia nie dawała się nisko wycenić. Była kurwą Katiusza, ale ponieważ wszyscy jej pożądali, więc kosztowała dużo. A taka Szuroczka sprzedałaby się, myślę, za trzy ruble. Gdyby miała dobry dzień. Co z tego, że wszyscy ją kochali, skoro była kaleką, a na co komu kaleka? Albo taki Zachar Antonowycz, toż to świat cały, nie jeden człowiek! a ile byłby wart? Rubla lub może tylko parę kopiejek. Mniej niż kosztowały cukierki, które nam kupował co tydzień. O Lioncziku nawet nie wspominam, piwa by człowiek za niego nie dostał. Może jedna Bella Izaakowna warta byłaby więcej, ale ile konkretnie? Może sto, no, może tysiąc rubli, znowu jednak zależy dla kogo. Gdyby złodziej dowiedział się, że w jej domu jest dużo pieniędzy, ponieważ Bella nie dowierzała bankom i wszystko trzymała między kartkami podręczników do medycyny, ile kosztowałoby wówczas jej życie? Zabiłby dla tysiąca rubli czy nie? Co też ja gadam. Ludzie ginęli i za mniejsze pieniądze. Dla złotego pierścionka i dwóch par kolczyków jacyś narkomani skopali Dusię z sąsiedniego podwórka tak, że odbili jej nerki. A mogło być gorzej.
[...]
Gdy butelki już dobrze odmokły, paznokciem sprawdzałam, czy etykiety łatwo odchodzą od szkła. Wtedy sięgałam po specjalną tarkę leżącą za klozetem w aluminiowej misce i kostkę szarego mydła. W misce były myte butelki najbrudniejsze. Pewnego razu zapytałam Tamarę Pawłownę, dlaczego nie wrzucamy startego mydła prosto do wanny i nie myjemy butelek wszystkich naraz. Odpowiedziała, że dziwi się, jaka głupia mogę być. Wkładać obok siebie butelki obrzygane, wymagające szczotki, i te, które wystarczy opłukać? Co za pomysł. Na koniec uderzyła mnie w twarz i dodała, że ze mną czysta strata czasu. Czym jest kamień w porównaniu ze słowem? W pierwszych miesiącach wstążki szarego mydła wpadały do wanny razem z kawałkami skóry z moich palców. Potem nauczyłam się nie popełniać błędów, nie pytać, a zwłaszcza odpowiadać jak należy. „Jest gorzej czy lepiej?”, zapytała którejś nocy Ola, gdy znowu przyszła pobujać się na żyrandolu.
[...]
Naprzeciwko był sklep Swietłany, chyba najgłupszy, jaki kiedykolwiek wymyślono. Swieta przez cały rok sprzedawała buraki ćwikłowe i kapustę, dwa razy drożej niż na zieleniaku. My byłyśmy butelczarki. Naszym zadaniem było wziąć butelki i dać pieniądze od ręki. Co oznacza, że zawsze miałyśmy pieniądze przy sobie. Co oznacza, że w jedynym oknie miałyśmy kraty. Warto dodać, że punkt skupu butelek znajdował się na końcu schodzącej w dół ulicy i jestem przekonana, zawsze byłam, że ten, kto go tam umieścił, umarł przeklęty przez pijaków. Pierwszego dnia, widząc, że się zatrzymuję w progu zdegustowana, Tamara Pawłowna rozzłościła się. Zapytała, czy liczyłam może, że będę pracowała w Ermitażu, i popchnęła mnie do środka. W tej dziurze miałam zakopać większą część swojego dzieciństwa. Wszystkie wakacje. Największe marzenia. To, co jasne i ładne, widziałam rzadko. Całymi dniami wdychałam opary alkoholu, słuchałam przekleństw i liczyłam drobne pieniądze. Czasami nachodziła mnie myśl, że w internacie nie było jednak najgorzej, albo dopadała mnie ochota, by pójść nazbierać owoców dzikiej róży i odetchnąć innym powietrzem. Pijacy krążyli wokół naszej budy niczym hieny dokoła padliny. Miałam wrażenie, że poza nami dwiema nie było na świecie nikogo trzeźwego. W ciągu kilku miesięcy nauczyłam się odróżniać pijaków dobrych od złych. Niektórzy byli gotowi sprzedać żonę i dzieci za butelkę. Umiałam czytać ich spojrzenia, wiedziałam, kiedy mówić, a kiedy słuchać. Dowiedziałam się, że spękane usta i oszalałe oczy człowieka świadczą, że jest już nie do uratowania. Przy nich milicjanci wydawali się całkiem przyzwoici i nawet cieszyłyśmy się, widząc, jak schodzą w dół naszej ulicy. Byli to dwaj brzuchaci mężczyźni, na ogół w dobrych humorach, którzy pojawiali się regularnie „w celach profilaktycznych”.
[...]
Oczywiście przychodzili też normalni ludzie. W tamtych czasach butelka to było nie byle co. Za butelkę po mleku mogłeś kupić nową pełną, jak dodałeś parę kopiejek. Gdy zgromadziłeś dziesięć po piwie, miałeś na kolejne. Dwie po śmietanie – chleb, jedna po kefirze – porcja lodów. Krótko mówiąc, bo nie ma co się rozgadywać, z butelek dało się wyżyć. Z braku czegoś innego. Staruszkowie i dzieci mieli u Tamary Pawłowny pierwszeństwo. Starzy i tak mieli mało do zaoferowania, najczęściej szkło po mleku albo po śmietanie. Dzieci przychodziły z tym, z czym wysłali je rodzice. Jednym wystarczało na cukierki, lody albo papierosy, bardziej pracowici zbierali na aparaty fotograficzne i rowery. O tak, butelki to było nie byle co. Pijani byli obsługiwani na końcu nie tylko dlatego, że Tamara Pawłowna miała szacunek dla starszych. Z pijanymi inaczej rozmawiała.
[...]
W porze obiadowej zamykałyśmy okienko i ona szła do sklepu na górce po kiełbasę i chleb. Mówiła, że lubi wszystko świeże, ale ja wiedziałam, że idzie na plotki do Swiety. Czekałam, aż podejdzie pod górę, i zostawiałam jej jeszcze parę sekund na wypadek, gdyby zapomniała pieniędzy. Rzadko kiedy zapominała, dlatego przyłapała mnie na gorącym uczynku dopiero po kilku miesiącach. Miałam dla siebie piętnaście minut. Otwierałam szeroko drzwi i kucając, pozwalałam, by światło wchodziło do środka. To nie następowało od razu. Wiele rzeczy musiało się nałożyć, harmonijnie ustawić, ale nie było dnia, żeby to nie nastąpiło. Stojące w drucianych skrzynkach sięgających sufitu butelki pod dotknięciem światła ożywały. Ich proste kolory mieszały się i rodziły następne, zupełnie nieoczekiwane.
Jeden rząd wiśniowy i jeden biały: różany.
Jeden rząd ceglasty i jeden brązowy: miodowy.
Jeden rząd zielony i jeden biały: turkusowy.
Tylko białe: srebrny.
Mój szklany ogród.
[...]
Poza tym dogadywałyśmy się. Radziłam sobie z rosyjskim, zbierałam butelki, sprzątałam mieszkanie na błysk. Pieniędzy, które liczyła co wieczór, przybyło, a wydatki były mniej więcej te same. Najczęściej chwaliła mnie za porządek, zwłaszcza po wizytach u Toni, która, o czym wszyscy wiedzieli, piła własny mocz trzymany w litrowych słoikach. „Na co to tobie, dziewczyno?”, pytały sąsiadki z obrzydzeniem wypisanym na twarzy, a Tonia uśmiechała się zmęczona. Ten jej smutny, rozdzierająco smutny uśmiech dobrze zapamiętałam. Po latach dowiedziałam się, że tak uśmiechają się ludzie, którzy rodzą się za wcześnie albo dochodzą do celu za późno. Biedna Tonia, rozszarpana za życia tylko dlatego, że kochała inaczej. Miałam wielkie szczęście, że nigdy nie kazała mi przyrządzać jedzenia. Przez te wszystkie lata, kiedy byłyśmy razem, jadłam prawdziwy ciepły posiłek tylko wtedy, gdy przyjeżdżał Michaił. Za każdym razem był to czerwony barszcz. Jeśli obrzydzenie ma jeszcze inną nazwę, to jest nią barszcz czerwony. W pozostałe dni zupełnie nam wystarczał chleb z kiełbasą, chałwa, śmietana, jajecznica, makaron, ziemniaki przyrządzane na wszelkie sposoby i dużo, dużo konserw.
[...]
Sanek mi nie kupiła, chociaż prosiłam o nie codziennie. Jakże ja pragnęłam mieć własne sanki! Takie z kolorowymi deseczkami i wywiniętymi płozami z błyszczącego metalu. Frunęły, nie jechały takie sanki. Burknęła tylko, że zima ma się ku końcowi i trzeba było mówić wcześniej. Pewnie się bała, że zbyt często będę się wymykała na dwór, bo nie chodziło o pieniądze. Sanek nie zobaczyłam także i następnej zimy, a potem, kiedy podrosłam, było mi już wstyd prosić. W zamian pozwoliła mi wybrać sobie przyjaciół, a to już było coś. Nie wszystkim dzieciom wolno się było bawić z „żydkami”, z „mamałygarzami”, a zwłaszcza z „sekciarzami”. Tych ostatnich było na naszym podwórku dwóch i o obu warto wspomnieć. Dmitrij, pierwszy z nich, był od mołokanów [sekta religijna w religii prawosławnej – przyp. aut.]. Miał oczy koloru ultramaryny, woskową cerę i dłonie bez zadrapań. Nie przypominał człowieka ten Dmitrij. Nigdy z nikim nie rozmawiał i nikogo nie słuchał. Kiedy zdarzało mu się wyjść na podwórko, szedł prosto pod kasztan, wdrapywał się na czubek drzewa i siedział tam aż do zachodu słońca. Patrzył na nas z góry w milczeniu, z głową przekrzywioną lekko na bok, jakby chciał spojrzeniem wyprostować nasz koślawy świat. Mnie kojarzył się z błyskawicą i brzozami. Drugi z sekciarzy miał na imię Wołodymyr i wypowiadał tylko pojedyncze wyrazy. Część podwórka uważała, że to z powodu przeżytego kiedyś strachu, reszta twierdziła, że ma tak po tatusiu, raczej ociężałym i powolnym. Mimo to wciąż miał coś do powiedzenia, a we wszystkim, co robił, wyczuwało się wyjątkową złośliwość. Gdy któreś z dzieci opowiadało coś ładnego, Wołodymyr pojawiał się znienacka za jego plecami i krzyczał: „kłamstwo”! Podczas bijatyk wyczekiwał do końca, po czym pod adresem tego, który dostał największe lanie, wołał: „chuj”!
[...]
Najbardziej przyjaźniłam się z Maricziką i Oksanką. Oksanka była głupia, szybko to zrozumiałam, ale miała dobre serce. Należała do ludzi, którzy cię wpakują w największe gówno, po czym żałują, płaczą, miotają się, tylko po co? Przez całe swoje życie taka była i denerwowała wszystkich wokół. Mariczika natomiast to były takie ciepłe kluchy z sercem ze szczerego złota i jeśli chciałabym mieć w tym życiu siostrę, to taką jak ona. No i było w Mariczice jeszcze coś, dla mnie bezcenne: rozmawiała ze mną po mołdawsku. W jej towarzystwie mój język nie wydawał mi się już taki brzydki.
[...]
Około kwietnia zaczęłam rzadziej dostawać prztyczki w czoło. Mogłam już kupić co nieco w sklepie, nie wystawiając się na pośmiewisko. Chociaż wszystkie sprzedawczynie rozumiały mołdawski, żadna nie odzywała się w tym języku. Natomiast wszyscy Mołdawianie znali rosyjski i używali go, ilekroć zaszła potrzeba. A zachodziła nieustannie. Nie mówić po rosyjsku w Kiszyniowie było co najmniej niewygodnie. Jedynie na bazarze dało się od biedy dogadać po mołdawsku. W innych, bardziej cywilizowanych miejscach rozmawiano na czełowieczeskom jazykie [z ros. w języku ludzkim – przyp. narratora]. Mnie nawet to odpowiadało. Im lepiej mówiłam po rosyjsku, tym wyżej widziałam siebie na drabinie. Mój apetyt rósł i wspinał się po jej szczeblach w górę. Sierota, która przez siedem lat marzyła o zagranicznej sukni ślubnej, ustąpiła miejsca dobrze ubranej miastowej dziewczynie, cwanej i pazernej. Chciałam naśladować innych? Lub może nie bardzo wiedziałam, co począć z tym wszystkim, co dostałam tak nagle. Czułam, że się zmieniłam. Coraz rzadziej myślałam o dziewczynach z internatu i nie chciałam już, nawet w myślach, dzielić się z nimi jedzeniem ani niczym innym. W ciągu pięciu miesięcy nauczyłam się wielu rzeczy, lecz przede wszystkim dowiedziałam się, że ludzie nie są tacy sami. Znaj swoje miejsce i pilnuj go, tego też się dowiedziałam.
[...]
Szycie sukienki trwało miesiąc, a po wzory chodziła Tamara Pawłowna do Ekateriny. Kobiety przeglądały stare numery „Burdy” – biblii mody tamtych czasów – a ja myszkowałam po szufladach. Miałam czas, bo kobiety szczegółowo omawiały każdy detal: rękawy, kołnierz, długość sukni. Byłam wniebowzięta, grzebiąc w szufladach Katiuszy. Najchętniej przemieniłabym się w jakiegoś insekta i zamieszkała w nich na stałe. Zaczynałam od górnej szuflady, gdzie mogłam budować własne miasto: kolorowe buteleczki zastępowały mi domy, puderniczki to były kwitnące ogrody, sznury korali robiły za ulice, a pierścionki za ludzi. W środkowej szufladzie Katiusza przechowywała kremy i największy skarb – francuskie perfumy. To była jedyna rzecz, której nie wolno mi było dotykać. Ona nazywała je „Klima” [Perfumy Climat firmy Lancôme, rzadkość w czasach ZSRR – przyp. narratora]. Były boskie! Patrzyłam na nie z zazdrością i rezygnacją, jak takie brzydkie kaczątko, którym w istocie byłam. Czasami, żeby mnie rozweselić, Katia wyjmowała ciężki szklany korek i szybkim ruchem dotykała nim szyi, po czym pozwalała mi potrzymać go w dłoniach przez chwilę. Nie myłam ich potem przez resztę dnia i zasypiałam z rękami przyłożonymi do twarzy. Po latach dostałam te perfumy w prezencie i ich zapach mocno mnie rozczarował. Odebrałam to jak zdradę, jakby mi kto dał w twarz. Czyli całe to piękno istniało jedynie w mojej wyobraźni.
[...]
Co nieco do powiedzenia w kwestii przyszłej sukienki miała także krawcowa z naszej dzielnicy. Do Zinajdy Charitonowny kobiety szły wtedy, gdy chciały poczuć się naprawdę kobietami. Kiedy udawało im się zdobyć kawałek lepszego materiału albo gdy chciały się zwierzyć. Nagość skłaniała je do szczerości, bo jaki sens miało udawanie przed kimś, kto znał ich ciała jak wydeptaną ścieżkę? „Znowu utyłaś, Tamaro”, zaczynała rozmowę Zinajda Charitonowna. „Dwa centymetry więcej w talii, powinnaś wziąć się za siebie. Nie jesteś dzieckiem albo facetem, żeby najadać się do syta. Podnieś ręce. Odwróć się. Biodra to samo, tutaj też... Ubierz się”. Zinajda Charitonowna mówiła powoli, okulary miała zsunięte na czubek nosa jak sowa, i nie było kobiety, która by jej nie słuchała. Słusznie, ma rację Zinajda, ona widzi najlepiej. Teraz to i sukienka wyjdzie krótsza, i rękaw trzeba wydłużyć. Wszystko się komplikuje. Było nieco magii w tym ich rytuale. Sekretna, piękna kobieca zażyłość, trochę jak spowiedź. Przez kilka minut, tyle, ile trwała przymiarka, kobiety mogły rozmawiać otwarcie. „Chyba wolałabym trochę głębszy dekolt”, ośmielała się czasami sugerować ta czy inna, ale odpowiedź przychodziła natychmiast i brzmiała jak wyrok. „A po co tobie sukienka z dekoltem? Gdzie niby będziesz to nosiła?” Rozsądnych rad Zinajdy nie dało się kwestionować, a jej sukienki służyły przez całe życie. Kiedy już spełniły swoje pierwotne przeznaczenie, olśniewając towarzystwo na weselu czy większej zabawie, były noszone na zakupach, potem w domu, a na końcu zamieniały się w szmatę do wycierania podłóg.
[...]
A dlaczego człowiek nie boi się śmierci, Łastoczka? Wiesz, dlaczego nie boi się pociągu, wody, stryczka? Nie wiesz. To ja ci powiem: ponieważ śmierć szybka nie boli. Pokroił cię pociąg, rach-ciach, nawet nie zdążyłaś pomyśleć i już nie żyjesz. Dostała ci się woda do płuc, dwa razy otwierasz usta i już jesteś wolna. O stryczku nawet nie mówię, szyja łamie się w dwie sekundy, no, może trzy, i jest po wszystkim. A teraz pomyśl, Łastoczka, że nie umierasz od razu, że ten ktoś nie rzuca się jak wściekłe zwierzę, ale zabiera się za ciebie tak wolniutko. Każe ci zrozumieć, co się dzieje. Albo jeszcze lepiej – pokazuje, co cię czeka. Prawda, że zaczynasz się bać? Kiedy człowiek zaczyna się bać myśli bardziej niż samej śmierci, wtedy jest koniec. Uchylone drzwi, tyle wystarczy. I od razu widzisz, że oczy już mu nie błyszczą. Tak jak mówiłam, długa męczarnia. Gdzie Rzym, a gdzie Krym?
[...]
Wszyscy mówili, że w mieście lato jest beznadziejne. Głupio mówili, bo nie było nic piękniejszego niż my wszyscy na naszym podwórku! W dzień jedliśmy niedojrzałe owoce wycierane byle jak w ubranie, rozmawialiśmy o Morzu Czarnym i piliśmy kwas, aż nam brzuchy wzdymało. Lionczik się upijał, grał na gitarze i śpiewał rosyjskie kawałki, w których niezmiennie ktoś umierał, odchodził albo trafiał do więzienia, ale nas one bawiły, zamiast smucić. Jedynie dwie piosenki – o zdradzieckich kobietach i tęsknocie za mamą – najpiękniejsze ze wszystkich, wyciskały nam łzy z oczu, na które czekał z niecierpliwością nasz muzykant. Raja gotowała pierogi, dużo pierogów. Ze szczypiorkiem, z dynią, z wiśniami. „Jedzenie na lato”, mówiła, a kiedy szła przez podwórko, snuł się za nią, niczym wierny pies, zapach jajek i palonego cukru. Tamara Pawłowna nie oszczędzała na konserwach, Szuroczka zaś opowiadała z balkonu o kosmosie, epidemiach i innych światowych rekordach. Dopiero pod wieczór, kiedy robiło się chłodniej, zjawiał się Pułkownik, a z nim – arbuzy. Dwa duże albo trzy mniejsze. Rozbijał je krótkim ruchem o krawędź ławki, w miejscu, gdzie powinna się znajdować brakująca noga Zachara Antonowycza, po czym rozdawał kawałki wszystkim dokoła bez wyjątku. „Jak zepsute kobiety!”, wołał Lionczik ze śmiechem i rzucał beretem o ziemię, co u niego było znakiem dobrego humoru i zadowolenia. W mieście kobiety się rozbierały i zakładały lekkie sukienki w jasnych kolorach, a potem świeciły w wąskich uliczkach niczym zajączki puszczane lusterkiem. Tak wtedy mówiono, kiedy nadchodziło lato: pora się rozebrać. Najwięcej korzystały kobiety zamężne, które nie mogły się doczekać chwili, gdy pozbędą się zimowych łusek i łupieżu. Skracały włosy, goliły się pod pachami i odsłaniały, jakby musiały, tłuste uda trochę powyżej kolan. Mężczyźni mieli oczywiście łatwiej. Dla nich nie było tylu tkanin ani kolorów, nie mieli też prawa do nadmiernej golizny. Jakoś musieli sobie radzić.
[...]
W te długie, ciepłe letnie miesiące, kiedy mieszkańcy miasta wyjeżdżali na prawdziwy urlop, tylko nasze podwórko wciąż było pełne ludzi. Nasz ostrow [z ros. wyspa -= przyp. narratora] – tak mówiliśmy o nim i zastanawialiśmy się, jaki sztorm wyrzucił nas wszystkich, hurtem, na ten brzeg. Mołdawian, Ukraińców, Żydów, Rosjan. Żołnierzy, o których nie wiadomo było, że byli żołnierzami. Kobiety porządne i samotne. Mężczyzn w sile wieku, których żadna nie chciała. No i byłam ja. Dziecko wystraszone i niczyje, które niby ptak zaczęło budować sobie gniazdo ze śmieci i odpadków. „Łastoczka” mówili na mnie wszyscy i nie było takiego noża na świecie, który odciąłby ode mnie to imię.
[...]
Sama się zdziwiłam własną śmiałością, która kiełkowała we mnie od paru miesięcy. Zaczęłam sądzić, że są rzeczy, które mi się należą. Porównywałam się nie do biedniejszych, ale do tych bogatych z mojego otoczenia. Wiedziałam dokładnie, czego chcę, i zdaje się, że Tamarze Pawłownie to właśnie spodobało się najbardziej. Mierz wysoko – w tym duchu mnie wychowywała. Nigdy wcześniej nie obchodziłam urodzin. Gdzie miałam je obchodzić i z kim? W internacie starałyśmy się nie wychodzić przed szereg, bo to pociągało za sobą cięższe prace i surowsze kary. Pewnego razu sama musiałam posprzątać ubikację dziewczyn, bo Ola zaplotła mi włosy w sposób inny niż zazwyczaj. Mogło być gorzej. Chłopak ze starszej grupy musiał odśnieżać dach stołówki na mrozie, bo Bańka poskarżył się matce, że go przezywał. Kłamał, oczywiście, nikt by się nie ośmielił tego zrobić, chociaż zasługiwał na to. Ale kto niby miał sprawdzić, że kłamie? Chłopak nabawił się wody w płucach i już nie odzyskał zdrowia, ale Bańka miał głęboko w dupie jego chorobę. Co tu zresztą gadać o dyrektorce; my między sobą zachowywaliśmy się jeszcze gorzej. Z braku innych powodów zazdrościliśmy sobie nawet kar, w końcu to też była forma zwrócenia na siebie uwagi, co z tego, że perwersyjna.
[...]
Mężczyźni ranią głęboko, dziurawią cię jak sito. Wpadają na chwilę jak na dworzec, po czym wypluwają twoje serce niby niedopałek. Zrozumiałaś? Zaczął się sezon na domowe przetwory, całe miasto gotowało. Nigdy kobiety nie były piękniejsze i bardziej nagie. Lato rozbierało je z ubrań i całej reszty. Szuroczka nosiła stary perkalowy fartuch, który okrywał ją umiarkowanie i niekoniecznie w miejscach, w których należało. Raja chodziła w majtkach i staniku przez cały miesiąc, dopóki na bazarze nie skończyły się ogórki, pomidory i papryka. Tamara Pawłowna pojechała do Odessy, ja zostałam kisić kapustę. Miałam pomóc Szurze i Rai, one miały pomóc mnie, a na koniec miałam zabrać do domu tyle słoików na zimę, ile zazwyczaj mieściło się na dwóch półkach w spiżarni. To by było jednak zbyt proste, ponieważ kobiety, mając mnie tylko dla siebie, rozebrane prawie do naga i pobudzone, zaczęły mnie uczyć. Żebyś czasem nie wkładała tam palca, a może już kiedyś włożyłaś? Jak zjawi się u ciebie jakiś mężczyzna z cukierkami, uciekaj i wołaj o pomoc. Zrozumiałaś? Autorytetem w tej dziedzinie była oczywiście Raja. Jej wielki miękki brzuch poszatkowany we wszystkie strony, na znak, że stamtąd wyszły dzieci. Wydane na świat nie byle jak, ale w bólach, jak przystało na matkę bohaterkę. Piersi Rajeczki potwierdzały zaś domniemanie, że ich posiadaczka była matką żywicielką nad wyraz hojną. Sięgały aż do pępka niczym wełniane rajtuzy namokłe od deszczu. Miała też Raja dupę, która zasługiwała na to miano, ale przede wszystkim miała język, długi i niewyparzony.
[...]
Tamara się bawi, ja piję. Piję dużo w ostatnim czasie, ale wciąż mi za mało. Jest drobna i chora ta moja dziewczynka. Sama esencja, miłość bez cielesnej powłoki. Mogę ją kochać, choć mogłabym ją wyrzucić. Zadziwiające, że mogę jeszcze kochać.
bez wykrzykników bez przecinków bez znaków całe życie bez znaków jak dyktando słabej uczennicy
Patrzę na nią przez szkło kieliszka i wydaje się cała. Szklane odłamki łączą się z powrotem w całość na krótką chwilę. I brzdęk. Dzisiaj powiedziałabym ci, że obie jesteśmy z odłamków. Dzisiaj dałabym ci lekcję rumuńskiego, jeszcze jaką! Pijaną matkę i upośledzone dziecko znaleziono w mieszkaniu, napisałyby jutro gazety, gdybym teraz odstawiła kieliszek i otworzyła gaz. Gdybym pozwoliła przemówić rozumowi. Rozum i serce to nie to samo.
[...]
Tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego poszłam z Tamarą Pawłowną po podręczniki. Nie byłyśmy same. Ona była najstarsza spośród mam, a ja najchudsza spośród dzieci. Na pięciu złączonych ławkach piętrzyły się książki. Ładna dziewczynka recytowała wiersz. Widać było, że to nie byle kto, bo nauczycielka patrzyła na nią z zachwytem. To była Nataszka – prymuska i starościna klasy do dnia, kiedy jej matka przestała być dyrektorką hurtowni. Po recytacji Nataszka dostała nowe podręczniki, a nauczycielka powiedziała głośno: „zuch dziewczyna!”. Przyszła w końcu nasza kolej. Moje książki były stare i pomięte, niektóre podklejone celofanem, inne z doprawionymi grzbietami z kartonu. Tamara Pawłowna wrzuciła je byle jak do torby na butelki i wyszłyśmy bez słowa. Po drodze powiedziała, że dobrze mi tak, skoro chciałam do mołdawskiej. Będę się uczyła ze staroci. Sama wybrałam, kim chcę być. Śmieciem.
[...]
Pawlik, który nigdy się nie bawił, tylko stał, wyszedł na podwórko, płacząc. Oksanka od razu nazwała go gnojem, chłopcy śmiali się jak głupi do sera i tylko Mariczika podeszła do niego i zapytała, co się stało. Pawlik rozejrzał się dokoła i szepnął jej do ucha, że jego nasionko było do niczego, bo poprosił o oko, ale go nie dostał. Zrobiło mi się bardzo żal Pawlika z jego pustą głową i pełnym sercem, ale nie bardzo wiedziałam, co mam mu powiedzieć. Natomiast Mariczika przycisnęła go do piersi jak dojrzała kobieta i poradziła mu, żeby jeszcze poczekał. „Nasiona są dobre, Pawlik”, mówiła niczym szeptucha odczyniająca chorobę, „może nie poprosiłeś tak jak trzeba?”. Pawlik zaczął płakać jeszcze bardziej, a chłopcy wręcz ryczeli ze śmiechu. Wtedy Wołodymyr wrzasnął: „kłamstwo!”, a jego słowo podziałało jak uderzenie pięścią. Kiedy Pawlik uspokoił się nieco, Oksanka zapytała pozostałych, o co prosili zaczarowane nasiona. Mariczika odparła, że prosiła, by jej braci szybciej wzięli do wojska, wtedy ona wprowadzi się do ich pokoju. Ja skłamałam, że chciałam być tak samo ładna jak Ekaterina. Kiedy Oksanka to usłyszała, wybuchła śmiechem i walnęła się kilka razy pięścią w czoło. Ona, rzecz jasna, o nic nie prosiła. Wiedziała od ojca, że Pułkownik to stara pierdoła. Podczas wojny postrzelił swoich ludzi i dlatego wypieprzyli go z armii. Kto to widział, żeby wojskowy hodował kwiaty? Tak naprawdę, to ja prosiłam o coś innego i, nawiasem mówiąc, moje życzenie jako jedyne się spełniło. Ale dopiero po dwóch latach i nie w pełni.
[...]
Szkoła wyglądała tak samo jak internat, tyle że nie miała krat w oknach. Nauczycielki nosiły wełniane spódnice, a dyrektor – sygnet. Puk, puk, puk – stukał nim w głowy chłopaków, gdy coś przeskrobali. Dawali mu powody, nie powiem. Bili się na korytarzu i mówili głośno różne świństwa po rosyjsku. Dziewczyny były grzeczniejsze. Rywalizowały między sobą, której spódnica zrobi większy klosz i która powie większe kłamstwo. Zasadniczo wszystko mi się podobało, miałam tylko jeden kłopot. Kołnierzyk mnie uwierał, buty mnie cisnęły, tornister wpijał się w ramiona, nosiłam wykrochmalone majtki, które ocierały mi pośladki. Na wolność przyjdzie mi poczekać dziesięć lat.
[...]
Potem wołałam Lionczika i objuczeni niczym muły całą trójką nieśliśmy je do punktu skupu. Wychodząc na podwórko, modliłam się, żeby ziemia się rozstąpiła. Oksanka i Mariczika udawały, że mnie nie widzą, i za to jestem im wdzięczna po dziś dzień. Reszta dzieci nie była tak wyrozumiała. Przerywały zabawę i śmiały się ze mnie, dopóki nie zniknęłam z pola widzenia. Nienawidziłam ich za to, nienawidziłam. Chociaż też rozumiałam trochę. Ja też na ich miejscu śmiałabym się z siebie, gdybym stanęła z boku i popatrzyła, jak wlokę torby z butelkami razem z butelczarką i pijakiem. W szkole było prościej. Z dziećmi z klasy dogadywałam się bez problemów, zwłaszcza z chłopakami. Tylko jeden nazywał mnie „butelczarą”, ale przestał, gdy pozwoliłam mu odpisać zadanie. Tamara Pawłowna była zadowolona. Mniej na mnie krzyczała, rzadziej policzkowała i częściej pytała o to i owo. Za dobre oceny chwaliła mnie ponad miarę, kupowała mi drogie ciuchy i dawała pieniądze na cukierki. Nie wszystkie dzieci miały to, co ja. Można powiedzieć – byłam szczęściarą.
[...]
W szkole dziewczyny za mną nie przepadały, chociaż z żadną się nie pokłóciłam. Kilka razy spróbowałam się zaprzyjaźnić, ale żadna nie była zainteresowana tym, co miałam jej do powiedzenia. One rozmawiały o kolejnych odcinkach Nu, pogodi! [z ros. Ja Ci pokażę, w polskim wydaniu: Wilk i Zając – przyp. aut.], o księżniczkach albo o przepisach na tort czekoladowy z Kartia pentru fetice [Książka dla dziewczynek z rumuńskiego.; w oryginale zapisane grażdanką słowa mołdawskie – przyp. tłumacza]. Ja najwyraźniej byłam z innego świata. Podczas dużej przerwy dziewczyny zbierały się przy szkolnym ogrodzeniu i rozmawiały, ogólnie rzecz biorąc, o głupstwach. Szłam razem z nimi tylko dlatego, żeby nie zostawać sama w klasie. Aż do dnia, kiedy dziewczyna z równoległej klasy o dziwnym imieniu Greta zaczęła opowiadać o cudownej kredzie, którą przywiózł jej nie wiadomo skąd tatuś. „Wszystko, co narysujesz nią na asfalcie, natychmiast ożywa”, mówiła z takim przejęciem, że połykała słowa. I wszystkie jej uwierzyły, wszystkie. A przecież to nie było przedszkole, tylko szkoła! Niektóre z nich miały dziesięć, dwanaście lat i też kiwały potakująco głowami. Mogłam nic nie mówić, ale nie wytrzymałam. Greta sama tego nie wymyśliła. To było z bajki, którą wszystkie dzieci obejrzały w telewizji. Musiały oglądać, bo wtedy nie było wielkiego wyboru. Ona po prostu to powtórzyła. „To z bajki Gianniego Rodari”, odezwałam się i nawet nie nazwałam jej głupią, chociaż na to zasłużyła. Wszystkie odwróciły się do mnie plecami jak do wroga. Odtąd nie było dla mnie miejsca w ich kółku. Zostałam kimś w rodzaju Wołodymyra.
[...]
Co zostaje po człowieku samotnym? Jakieś zdania, listy, pojedyncza myśl. Kwiat zostawia przynajmniej zapach. Do samej śmierci będę wdzięczna Belli, że przekonała ją do posłania mnie do mołdawskiej szkoły. Nadal sądzę, że gdybym poszła do szkoły rosyjskiej, tak jak chciała Tamara Pawłowna, moje życie wyglądałoby inaczej. Nie byłoby gorsze ani lepsze, po prostu inne. Mówię tak, chociaż nie mogę wyjaśnić dlaczego. Bardziej przeczuwam, niż wiem, że tamten wybór szkoły był rodzajem aktu sprawiedliwości. I była to jedyna sprawiedliwość, jaka mnie w życiu spotkała. Bella była dobrą i mądrą kobietą. Pierwsza, przed innymi, wyczuła, że noszę w sobie drugie serce, które kocham. A może Bella wyczuła coś więcej, do czego ja się wstydziłam przyznać, a co Żydzi noszą w sobie od narodzin: tęsknotę za innym, zaczarowanym światem.
[...]
Zadała pytanie, skądinąd uprawnione: jakim cudem baba niewychodząca nigdy z mieszkania może wiedzieć więcej od tych, co chodzą po mieście? Ale Szura nie dała się przekonać. Słyszała plotki. W Moskwie dzieją się niedobre rzeczy, a Mołdawianie przygotowują rewolucję. Takie tam gadanie. Odtąd opowieści Szury stały się krótkie i ponure, jakby coś padło jej na rozum. Innym razem, kiedy poszłam do niej sama, żeby ją rozweselić kieliszkiem likieru, zastałam ją siedzącą na kanapie z biżuterią rozłożoną na kolanach. Kolczyki, pierścionki, łańcuszki. Nawet dwa nowe złote zęby opatrzone próbą. Zdziwiłam się, że było tego tak dużo. Z ozdób Szura nosiła jedynie bransoletkę z bursztynu jako środek przeciwko złym urokom. Gdyby chociaż miała córkę, której mogłaby zostawić to wszystko, ale nie miała. Przesiedziałam z nią cały dzień. Z dumą opowiadała, jak i gdzie nabyła każdy gram złota, i od kogo. Likier rozwiązał jej język aż za bardzo. Wśród innej biżuterii miała pierścionek z niebieskim kamieniem. W życiu nie widziałam czegoś równie pięknego, nawet u Katii. Zapytałam ją wzrokiem, czy mogę go włożyć na palec, a ona dała znak oczami, że tak. Pierścionek miał kształt kwiatu z czterema liśćmi podtrzymującymi kamień. Z etykiety wyczytałam: topaz. Zapamiętałam to słowo na całe życie. Na odchodnym Szura krzyknęła za mną, bym dobrze zamknęła drzwi i nie mówiła nikomu, co widziałam.
[...]
Takiej Tamarze Pawłownie jak się odwdzięczyłam? Za to, że mnie wychowała, a następnie zostawiła mi wszystko, co miała? Skąd, z jakiego zakamarka mojej czarnej duszy wytryska ów jad, którym pluję na kogoś, kto jako jedyny dostrzegł we mnie człowieka? Kazała mi pracować i mnie biła, i o to mam pretensje? Inne dzieci, mające prawdziwych rodziców, też były bite i wykorzystywane. Może nie przy zbieraniu butelek, ale inne prace i powody do lania zawsze się znalazły. Oksankę matka prała, żeby się nie włóczyła z chłopakami. Mariczikę prał ojciec i bracia. Raja biła Marinę za to, że była tępa. Wołodymyr był cały w sińcach, bo taka była tradycja w religijnych rodzinach. I co, ja – podrzutek, mam mieć pretensje? A wy, gdybyście mnie nie porzucili, nie bilibyście mnie? Lanie od was bolałoby mniej? Już lepiej wydawać pieniądze, niż rozmieniać serce na drobne. Pieniądze rzecz nabyta.
[...]
Na lekcje kazał nam zakładać body – coś w rodzaju jednoczęściowego kostiumu kąpielowego z długimi rękawami i głębokim dekoltem. W talii zaś musiałyśmy – miałam ochotę kopnąć go za to w jaja – przewiązać się białą wstążką. Mogła też być biała gumka albo pasek, do wyboru. Jak się później dowiedziałam, wstążka była dla ozdoby. Tak rozumiał piękno. Nikt z kadry nauczycielskiej nie protestował. Nawet kobiety. Chociaż dwie nauczycielki miały w naszej szkole córki, które przechodziły te same męczarnie, co reszta z nas. Może zresztą wierzyły, podobnie jak dyrektor, że biała wstążka w pasie wyprowadzi naszą szkołę z czarnej dupy, w jakiej tkwiła, do świata „wielkiego sportu”? W sali gimnastycznej panował nieustanny ziąb. Stawałyśmy przed nim w szeregu, z sinymi stopami i stwardniałymi sutkami. Kazał nam biegać do utraty tchu, po czym zabierał się za te bardziej pulchne. „Popatrzcie, jaką ona ma dupę, wszystkie tak będziecie wyglądać, jeśli nie będziecie systematycznie ćwiczyć”. Albo: „Ty tam, nie widzisz, jak ci się trzęsą cycki, gdy biegasz? Twoja matka też tak ma, jak chodzi?”. Chłopców nazywał osłami albo pietuszkami [z ros. koguciki – w żargonie półświatka oznacza homoseksualistów – przyp. tłumacza], im to nie przeszkadzało, poza tym oni nie biegali przed nim z gołymi pośladkami. Męczył nas tak przez jakiś czas, po czym szedł do okna, żeby zapalić, a nas wysyłał na aparaty do ćwiczeń. Chłopcy, zostawieni samopas przy linach, mieli ubaw. My natomiast miałyśmy poręcze, równoważnię i materac. Dla mnie to była masakra. Śmiał się z nas do rozpuku – tak właśnie, do rozpuku – kiedy potykałyśmy się albo spadałyśmy z poręczy. Zwracał się do nas per „cipki”, „gnojki” albo „dupeczki”, krzyczał głośno i tak długo, aż zaczynałyśmy płakać. Kazał nam przyjmować najrozmaitsze pozycje, patrzył na nas lubieżnie i pod pozorem pomocy dotykał nas, gdzie chciał. Kiedy rozlegał się dzwonek i biegłyśmy się przebrać, połowa z nas miała łzy w oczach. I tak przez dziesięć lat.
[...]
Z internatu nie zabrała mnie tak po prostu, ale wykupiła. Dowiedziałam się o tym późno, jednak nie na tyle późno, by pamięć o tym nie prześladowała mnie przez wiele lat. Nigdy nie zapytałam jej, ile zapłaciła dyrektorce, i teraz żałuję. Miałabym ochotę przeliczyć tę sumę na butelki, by się dowiedzieć, ile warte było moje życie. Potem odkupiłabym te butelki, odszukała was i wysypała je wam na głowę. Rozbiłabym je na waszych głowach, tak jak wy rozbiliście moje życie. Czuję się winna tego całego wygadywania na Tamarę Pawłownę. I za to też was nienawidzę. Czasami myślę, że gdy znienawidzę was jeszcze o centymetr więcej, moja nienawiść utworzy zamknięte koło i znajdzie się w sąsiedztwie miłości. Tego centymetra boję się najbardziej, z jego powodu wszystko odkładam na później.
[...]
Pielęgniarka najpierw spojrzała z zaciekawieniem, potem z niedowierzaniem, a kiedy zrozumiała, co widzi, znieruchomiała ze strzykawką w dłoni. Myślałam, że wstanie ze stołka i zawoła starą lekarkę, która wypełniała rubryki w zeszycie, żeby też zobaczyła. Albo że mnie zapyta. O cokolwiek. Czułam, że tamtego ranka, otoczona przez inne dzieci drżące ze strachu przed szczepieniem, jestem w stanie powiedzieć wszystko. Pomyliłam się. W tej samej sekundzie poczułam ukłucie i ciężar jej milczenia. Zobaczyła, zrozumiała, ale wybrała milczenie. Tak samo jak dyrektorka. Może jest głupia, pomyślałam. Mądry człowiek nie pozwoliłby, by warga pękła mu w dwóch miejscach. „Następny”, usłyszałam, i tak się stało.
[...]
Spotkaliśmy się wczoraj i zapytał mnie, czy nie potrzebuję pieniędzy. Policzyłam w myślach, ile razy w ostatnich latach widział Tamarę. Nie było tego dużo, nawet w urodziny nie zawsze się zjawiał. Odparłam, że pieniądze mam, a on się ucieszył, że nie kłamię. „Najbardziej lubię u ciebie, że nie kłamiesz”. Dla kobiety nie ma chyba bardziej żałosnej pochwały. Wypiliśmy kawę prawie jak normalna para. Wrzasnął na kelnerkę, że ma mi przynieść mleko migdałowe. Zapamiętał. Mężczyzna, który mnie zostawił, ponieważ urodziłam mu chore dziecko, troszczy się o mleko w mojej kawie. Nawet go nie nienawidzę, zawsze taki był. Winna jestem ja, nie on, że nie wiedziałam, jaki jest. Nie mogłam go znienawidzić nawet wtedy, kiedy powiedział, że boi się na nią spojrzeć. Po narodzinach Tamary płakał na mojej piersi, a ja płakałam w nocy, wiedząc, że ma rację. Nie wszyscy mogą kochać dziecko brzydkie, ospałe, inne. Może ja też nie mogłabym, gdyby nie poczucie winy. Proponowałam mu setki razy rozwód, ale nie chce o tym słyszeć. Mówi, że tak czy inaczej wszystko, co ma, jest także moje i jej. Wczoraj pochwalił się, że otwiera nową klinikę, i zaproponował mi pracę u siebie. „Po co dawać pieniądze obcym, lepiej niech zostaną w rodzinie”. Wciąż o pieniądzach. Pomyślałam, żeby mu nie mówić, ale na odchodnym powiedziałam: Byłam z nią na kolejnych badaniach. Tamara będzie żyła, lekarze dają jej szansę. Zapłacił za kawę i bardzo ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
[...]
Na przerwach konkurowałyśmy, która bardziej kocha Lenina. Ja kocham go miłością wielką jak wszystkie planety. Ja kocham go równie mocno jak Ojczyznę. Jak Nowy Rok! Głupie dzieciaki. Rodzice też nie byli mądrzejsi. Po lekcjach zanosiliśmy do domu te wszystkie nasze głupstwa. „Mamo, ja kocham Władimira Iljicza Lenina bardziej niż ciebie!”, powiedziała Mariczika do matki. „I tak ma być, dziecko. Lenin stoi ponad mamą”, odpowiedziała kobieta. Lubiłam szkołę. Z językiem mołdawskim szło mi opornie, ale i tak byłam najlepsza w klasie. Matematyka to był dla mnie chleb z masłem. Inne dzieci dopiero dodawały i odejmowały do dziesięciu, a ja już znałam tabliczkę mnożenia w obu językach. W tamtych czasach pierwszy rok nauki był łatwy, ot, taka rozgrzewka. Czytanie, pisanie, liczenie. I nauka o przyrodzie, gdzie uczyliśmy się o porach roku, ptakach i zwierzętach. No i oczywiście język rosyjski – najpiękniejszy ze wszystkich na świecie. Innych nie znałam. Dopiero w czwartej klasie program szkolny przewidywał język obcy. Na wsi – najczęściej francuski, w mieście – angielski, hiszpański, rzadko kiedy niemiecki.
[...]
Przycupnęłyśmy na jakiejś rurze i zaczęło się czekanie. Podwórko było takie samo jak u nas, podobnie jak cały budynek. I klatka schodowa też. Nawet ławka przed blokiem była taka sama, tyle że bez Zachara Antonowycza. Przez szyby okienne widać było firanki i znajome meble, na ścianach takie same tapety: zielone winogrona na złotym tle. Tam, gdzie mogło być mieszkanie Szuroczki, balkon był zabudowany szkłem, wisiały tam białe zasłony. A w oknie, z którego mogły patrzeć na nas kaktusy Belli Izaakowny, tkwiła ostrzyżona do gołej skóry głowa dziecka. Deszcz przybrał na sile. Ludzie śpieszyli się, każdy w swoją stronę, powietrze pachniało świeżą wilgocią. Z piwnicy widać było rzeczy i ludzi w oddaleniu. Jakbyśmy siedziały w sali teatralnej, gdzie na scenie rozgrywał się spektakl początku wiosny. Pojawiające się obrazy były przecięte na pół. Uda kogoś, kto wchodził do klatki schodowej. Trzewiki naciskające pedały roweru. To było zaledwie dwie przecznice od naszego bloku, a życie wydawało mi się takie inne! Pies, który zerwał się ze smyczy. Dziecięcy wózek. Wyobraziłam sobie, że wszyscy nagle zamieniamy się miejscami. Ja wprowadziłabym się do tego pokoju z kwiatami, a ktoś stamtąd zbierałby za mnie butelki. Mamą dziecka z ogoloną głową byłaby Bella Izaakowna, kobieta z okrągłymi udami zajęłaby miejsce Szuroczki, Szuroczka zaś przynajmniej przez kilka dni miałaby zdrowe nogi.
[...]
Mam kłopot z mołdawskim językiem, z powodu którego zaczęłam mówić inaczej po rosyjsku. Nie wiem jak inaczej, w tym wieku było mi trudno to ocenić. Kak baba na bazarie [z ros. jak kobieta na bazarze – przyp. aut.], komentowała Tamara Pawłowna i patrzyła na mnie z odrazą. Jej odraza mnie nie bolała, ale bałam się jej. Nie chciałam być wiejską babą, tego bałam się bardziej niż owsików. Chciałam być szczupła, czysta, mieć długie włosy i nosić jedwabne sukienki. A kiedy urosnę, chciałam zostać studentką i idąc chodnikiem, zostawiać za sobą stukot wysokich obcasów. Jeszcze później, po studiach, oczywiście medycznych, wyjść za mąż za bogatego mężczyznę, urodzić rozpieszczone dzieci i jeść wyłącznie pieczone kury, tak jak Żydzi. Skąd wziął się we mnie ten strach przed wieśniakami, kto mi go przekazał, nie wiem. Czego się bałam? Pracy, brudu, brzydoty?! W mieście byłam butelczarką. Zbierałam butelki po smrodliwej biedzie i pieniądze też z biedy pochodziły. Robiłam coś, co mało które dziecko ze wsi byłoby w stanie wykonać, a co do pochodzenia – cóż, pochodziłam z domu dziecka. Ale mojej pogardy to nie umniejszało. Pogardy podsycanej przez Tamarę Pawłownę, ugruntowanej przez Katię, wypluwanej na prawo i lewo przez Rosjan, którzy mieli się za o głowę wyższych od wszystkich pozostałych narodów świata. Bo też kim byli w rzeczywistości wieśniacy?
[...]
Był słoneczny dzień, karmiłyśmy kaczki. Pochyliła się, jakby chciała lepiej widzieć młode kaczęta, i tak już została. Z powodu bólu, oczywiście. Ukrywała go przede mną, chciała, żeby tylko ją bolało. Karetka wciąż nie przyjeżdżała, ale uspokoiłyśmy się obie. Siedziałyśmy na ławce i liczyłyśmy słońca. Lubimy wspólnie tak sobie liczyć słońca i księżyce. Przechylamy głowę w prawo – jedno słońce, przechylamy w lewo – drugie. Księżyce liczymy, leżąc w łóżku. Gdy dochodzimy do setki, ja zasypiam. Dobrze chociaż, że nie może na mnie naskarżyć, że na nią krzyczę, inaczej odpowiadałabym i za to. Ponieważ jestem złą matką. Chyba jestem, tak myślę. Całe życie byłam niedobra. Nie słuchałam, nie wybaczałam, nie pomagałam. Nawet nie kochałam. Piję dużo, a ludzie sądzą, że mam opuchniętą twarz z niewyspania. Czy wy wiecie, jak to jest ukrywać ból, żeby tylko ciebie bolało?
[...]
Opowieść Zachara Antonowycza znaliśmy, niestety, wszyscy na pamięć. Niejeden raz słuchaliśmy z obrzydzeniem opowieści o przypadkach tej choroby, jakiej doświadczyła jego dywizja w czasie wojny. Niedzielę trzeba było jakoś ratować. Lionczik przyniósł w trymiga piwo i bimber. Raja przyniosła z mieszkania kiszone warzywa. Pułkownik, który mieszkał najbliżej drzwi wejściowych, wyszedł na balkon i rozdał talerzyki i szklanki. Zjawili się też rodzice Maricziki, których wszyscy bez wyjątku lubili, a Katiusza pokazała się na podwórku piękniejsza niż różany ogród. Radość starszych udzieliła się także nam, dzieciom. Chłopaki ruszyły hałaśliwą grupą na przystanek po lody. Bella Izaakowna dała im pięć rubli. Oksanka wspięła się na gołe ramiona Wołodymyra i śmiała się uszczęśliwiona. To, jak funkcjonował jej mózg, wciąż mnie zaskakiwało, nie mogłam tego zrozumieć. Po tamtym laniu z użyciem jeża nie tylko nie doniosła rodzicom na Wołodymyra, ale zaczęła się z nim kochać. Nawet Marchewka wychynęła nie wiadomo skąd, a na szczycie kasztanowca można było dojrzeć Dmitrija. Było coś niepokojącego, rozdzierająco pięknego w tym chłopcu. W jego milczeniu, w tym, jak się poruszał, w siedzeniu na drzewie. Zwykła niedziela, powiecie, i pewnie będziecie mieli rację. Prawdopodobnie macie rację. Ja jednak innych nie zaznałam.
[...]
Zaczęła się szkoła, połowa moich podręczników była nowa. Przynajmniej w oczach wychowawczyni przestałam być butelczarką. Wśród kolegów wciąż musiałam się ratować jak tonący na bagnach. Na przerwach słucham ich opowieści wakacyjnych. Ci z miasta chwalili się morską opalenizną, muszlami w słoikach i długimi rejsami na pokładach statków-bohaterów. Inni, których dziadkowie mieszkali na wsi, wspominali przejażdżki traktorem i zwierzęta, którym pomogli przyjść na świat. Najwięcej ze wszystkich mówiła Natasza. W ciągu jednych wakacji zdążyła pojechać i na Krym, i do Moskwy, skąd przywiozła kilka rzeczy u nas niewidzianych. Pal sześć resztę, ale para białych flauszowych pończoch wywołała u mnie ukłucie zazdrości. Były miękkie w dotyku i miały czerwone szwy. Na lekcjach udawałam, że ołówek albo gumka upadły mi na podłogę, schylałam się pod ławkę i gładziłam dłonią te szwy. Chłopak z równoległej klasy, Giena, przyniósł w tornistrze latawiec. Wszyscy się zbiegli jak na film. Latawiec był żółty, od dołu miał wymalowanego pomarańczowego smoka i długi chyba na dwadzieścia metrów sznurek. Chłopcy szybko wznieśli go w powietrze i przez trzy minuty ganiali z nim po szkolnym podwórzu. Po czym latawiec zahaczył o słup elektryczny i radość się skończyła. Giena płakał przez tydzień, nikt jednak nie był w stanie zdjąć latawca. Został tak, zaplątany w druty, do następnej wiosny, kiedy przegnił od śniegu i deszczu i spadł na ziemię.
[...]
Gdyby chociaż było warto, ale zaczęłam myśleć, że mój wybór był głupi. Szło mi ciężko, nie dało się tego ukryć. Wszystkie zadania domowe robiłam w pół godziny, a na język mołdawski musiałam poświęcić nieraz cały wieczór. Myliłam końcówki, wstawiałam łącznik tam, gdzie potrzebny był apostrof, a w wypracowaniach brakowało mi rozmachu. Wszystkie piękniejsze wyrazy, które miałam w głowie, były rosyjskie. Ten język słyszałam w telewizji i radiu, na ulicy i na podwórku. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wybrała piosenkę mołdawską kosztem rosyjskiej. Ani żadnej kreskówki czy bajki. Znałam jedynie dwie zagadki i trzy anegdoty. W tym Mołdawianie byli najlepsi. Nie twierdzę, że we wszystkich rodzinach było tak samo. Niektóre dzieci w domu mówiły po mołdawsku, rodzice czytali im książki, miały dziadków na wsi, skąd przywoziły różne gry i zabawy. Jednak kiedy wychodziły na podwórko, od razu przechodziły na rosyjski. Mając wybór, Kiszyniów zawsze wybierał język rosyjski.
[...]
„Doniosłaś na nas?”, zapytała wprost, kiedy ja skończyłam z lokówkami, a ona zaczęła prasować sukienkę. „Nie”, odparłam szybko. Za szybko. Pomyślała, że ją okłamuję, ale nie ośmieliła się mi tego powiedzieć. Gdybym miała do wyboru uciąć sobie język czy opowiedzieć o czymś takim Tamarze Pawłownie, wybrałabym to pierwsze. Katia spojrzała na mnie z zaciekawieniem i usiadła naprzeciwko na krześle. Oczy mieniły się jej wszystkimi kolorami, oddech miała mroźny jak trucizna pachnąca migdałami. Zauważyłam, że jej jedwabny szlafrok rozchylił się nieco z przodu, odsłaniając kilka złocistych włosów między nogami. Była piękna niczym jasne słońce – Katiusza – i równie samotna. Chciałam być jej córką, pilnować jej sekretów. Przynosić jej chleb i mleko, czesać ją i cerować jej jedwabie. Ileż piękna mieściło się w tej kobiecie! Dlaczego los nie pomylił piętra, łóżka?
[...]
Po jakichś dwóch miesiącach moje wizyty w bibliotece stały się rzadsze, aż wreszcie ustały zupełnie. Żeby nie wzbudzić w szkole podejrzeń, na koniec miesiąca przepisywałam od dziewczyn cztery tytuły książek. Nie było problemów. Marianę Andrejewnę mało obchodziło, czy to, co pisałyśmy, było prawdą. Jedyny raz, pamiętam, zabrakło mi jednego tytułu, a ona zaczęła już zbierać zeszyty do sprawdzenia, więc musiałam szybko coś wymyślić. I napisałam: 4. Gredina de stikly, autor: T. But [z rum. Szklany ogród, autor: T. But – przyp. Tłumacza]. Nazwisko autora wzięłam od butyłki [z ros. butelka – przyp. tłumacza], poza tym wstawiłam to, co miałam najcenniejszego: mój szklany ogród. Mariana Andrejewna nawet nie mrugnęła okiem. Taka z niej nauczycielka, jak ze mnie pisarka.
[...]
Odwiedzałyśmy Młyn każdego dnia po lekcjach. Mariczika wolała wysoko, a ja pośrodku. Tam, w najwyższym punkcie, czułyśmy się władczyniami miasta. Ona chciała latać, ja próbowałam oswoić się z ziemią. Kiszyniów wydawał mi się najpiękniejszym miejscem na ziemi, a jego mieszkańcy – czymś więcej niż ludźmi. Niesmakiem przejmowali mnie wieśniacy, którzy przyjeżdżali na targ. Zawsze z torbami i workami, zawsze zalatujący piwnicą albo zwierzętami. Patrzyłam z odrazą na grube, pokraczne kobiety, od młodości noszące chustkę na głowie, kiedy o ósmej rano, już spocone, wsiadały do trolejbusu. Omijałam z daleka ich mężów ze złotymi zębami i spodniami podciągniętymi pod same pachy. Było mi szkoda Mołdawian, wszystkich. Czułam litość, już to z powodu ich pozbawionego sensu języka, już to dla ich uległości i wiecznego zadowolenia, nawet w sytuacjach upokarzających. Nie chciałam być jak oni. Byłam inna i żyłam z innymi. Urosłam bardzo przez dwa lata, już prawie przewyższałam Tamarę Pawłownę. Już nie byłam dzieckiem, ale nie stałam się jeszcze nikim innym. Dziewczyny z klasy rozmawiały dużo o sobie i chłopakach. Wszystkie czekały na pierwszą miesiączkę, jakby miała uprawomocnić ich istnienie. Ja nie interesowałam się sobą, a jeszcze mniej innymi. Wieczorami patrzyłam na siebie w lustrze jak na obcą osobę. Wiedziałam, jak się nazywa każda część ciała, ale dostrzegałam, że te moje mogą funkcjonować oddzielnie, nigdy razem. Kiedy dotykałam piersi, reszta ciała nieruchomiała. Kiedy wsadzałam sobie palec między nogi, w tym samym kierunku podążał mój wzrok i moje myśli. Byłam przekonana, że nigdy nie będę mogła zaznać przyjemności i nie byłam daleka od prawdy. Miałam ręce, nogi, oczy – trzy możliwości z pięciu, to nie było mało. Zachar Antonowycz nie miał jednej ręki i jednej nogi. Bella Izaakowna nie mogła urodzić dziecka, a Tonia – kochać jak należy. Szuroczka niby była cała, ale nie do końca. Tamara Pawłowna zaś w dzień była człowiekiem, a nocą – ptakiem. Nie mogłam narzekać.
[...]
Pawlik, kto by pomyślał? My litowaliśmy się nad nim, a on nas wyprzedził o dziesięć długości. Tak sobie myślę, że jemu to brakujące oko przyniosło szczęście. Gdyby dzieci nie wybiły mu oka, kiedy był całkiem mały, gdyby nie musiał znosić pogardy chłopaków i dziewczyńskich docinków, Pawlik niczego by nie osiągnął w życiu. Pan Bóg dziwnie rozdziela talenty, jakby z nudów grał w rosyjską ruletkę. Pawlikowi najpierw zabrał dzieciństwo, żeby potem obdarzyć go szczęściem. Ze mną postąpił dokładnie odwrotnie, zabrał mi wszystko za jednym zamachem, a następnie pozbawił jeszcze tego, co wcale nie od niego pochodziło. Z Pawlikiem widziałam się sześć lat temu w Hamburgu. Szpital wysłał mnie i Floricę na szkolenie. Jak nie masz szczęścia w życiu, to nie masz i już. Spałyśmy razem w jednym łóżku, a jej niekończąca się gadanina zatruła mi cały tydzień. Wiedziałam od Mariny, że Pawlik mieszka w Hamburgu, i napisałam mu, że może byśmy się spotkali. Nie zdziwiłabym się, gdyby nie odpowiedział. Mógł chcieć zapomnieć o Kiszyniowie, ja sama też nie byłam jego najmilszym wspomnieniem. Ale nie. Ucieszył się ze spotkania, ach, jak się ucieszył! Przyjechał po mnie do hotelu samochodem, wręczył mi kwiaty. Szukał dla mnie w całym mieście dziewanny, aż wreszcie znalazł. Takie trochę dziwne były te kwiaty. Nie mają Niemcy prawdziwej dziewanny, przynajmniej istnieje jedna rzecz, której nie mają. Pawlik był taki przystojny! Przystojny jak prawdziwy Niemiec, wcale nie wyglądał na kogoś, kto nie jest stamtąd. Szykowny, adwokat, opalony. Od razu spojrzałam na jego szklane oko, a on zaśmiał się jak dziecko: „Nie widzę na nie, ale przynajmniej nie mam dziury w głowie”. Zostawiliśmy samochód na parkingu i poszliśmy z butelką wódki do portu. Do nocy obserwowaliśmy załadunek na statki. Liczyliśmy dźwigi, kontenery, dziwiąc się, skąd ludzie mają tyle pieniędzy. Powiedział, że jego matka umarła na serce, a ja opowiedziałam o Tamarze Pawłownie i co się z nią stało. Wspomnieliśmy dobrym słowem Szuroczkę, Zachara Antonowycza i Asię. O Asi on przypomniał, co mnie zdziwiło. Nie wiedziałam, że kochał się w niej przez cały tamten czas. „Mogła taka Asia zwrócić uwagę na ślepca?”, zapytał, gorzko się uśmiechając, a ja ze śmiechem odparłam, że nie mogła. Bogata Żydówka i Pawlik? Asia od dawna mieszkała w Moskwie, była lekarką i wyszła za mąż za dyrektora banku.
[...]
Siedziałyśmy we trzy na ławeczce i obserwowałyśmy każdy jego ruch. Wciąż był postawnym mężczyzną. Wciąż miał wyprostowane ramiona, chociaż jak na wojskowego – nawet w stanie spoczynku – za bardzo odrosły mu włosy. Po kilku słonecznych dniach nad miasto nadciągnął chłód, a ponad blokami widać było wyraźnie nadchodzącą burzę. Ni bo skurczyło się nad naszymi głowami do krwistego koła, a może to były tylko słowa? To, co powiedział Wania o ogrodzie, było podłe. Dla naszego podwórka, dla nas, które piłyśmy z ogrodu jak ze źródła żywej wody, jego słowa były jak kubek trucizny. Prawda, więcej było takich, którzy mówili, że róże Pułkownika były jakieś takie, niepodobne ani do tych rosnących w parkach, ani tych sprzedawanych w nielicznych kwiaciarniach. Jednak w ustach tych innych zdziwienie było szczere, grzeczne, a nie udawane i zjadliwe jak u milicjanta. Pułkownik odwrócił się, trzymając w prawej ręce trzy róże. Oksance podał żółtą, Mariczika dostała białą, a ja czerwoną. Żadna nie miała kolców i wszystkie pachniały czymś innym – czymś więcej niż kwiatem. Wania szczerzył zęby i miałam ochotę zamienić się w but, który starłby pogardę z jego gęby. Mariczika wyglądała na wystraszoną, Oksanka zaś, która nie myślała dwa razy, zanim powiedziała głupstwo, otworzyła usta. Zamiast niej przemówił jednak Pułkownik. Z namysłem, zamieniając każde słowo w nabój.
[...]
Padał deszcz, to był jeden z tych dni, kiedy miasto traciło powab i nikt go nie chciał. Na ulicach ludzie kryli się pod parasolami, nieprzemakalnymi pelerynami z celofanu albo chociaż pod czasopismem „Kobieta Mołdawska” rozpostartym nad głową. Budka telefoniczna – jedyne miejsce, gdzie mogłam znaleźć schronienie – była zajęta. Chłopak, najwyraźniej student albo po prostu pilny uczeń z książkami pod pachą, mówił coś nerwowo do słuchawki. Był widocznie zmartwiony. Od czasu do czasu pochylał głowę w stronę aparatu, jakby coraz trudniej przychodziło mu przyjąć to, co słyszał z tamtej strony. Postanowiłam go też zdenerwować i podeszłam bliżej budki. Wtedy zobaczyłam, że płacze; podrapał paznokciami usiane wągrami czoło i zabierał się do podbródka. Nie miałam szans. Dałam mu spokój i oparłam się o wielką topolę. Chociaż tyle, pomyślałam. Zawsze tak myślę. Nigdy niczego pozytywnego, prawdziwego, czegoś, co warte zachodu. Chociaż tyle. Wtedy je zauważyłam. Dwie siostry, uczennice, rozbawione przeskakiwały przez kałuże na chodniku. Idąca za nimi starsza kobieta usiłowała dotrzymać im kroku, ale nie bardzo jej wychodziło. Miała siwe włosy i nosiła niebieską suknię z koronkowym wykończeniem kołnierza i rękawów, znak, że miała dużo wolnego czasu. Albo znak, że ta stara kobieta jeszcze chciała się podobać. Ich babcia. Dało się to odgadnąć z podobieństwa rysów – dziewczynki też miały duże oczy i wysokie czoła – ale przede wszystkim z radosnego, a nie kwaśnego wyrazu twarzy, z jakim szła za nimi. Śledziłam je wzrokiem aż do końca ulicy. Wiedziałam, że mnie nigdy, w żadnym życiu nie przydarzy się taki dzień. Że nie będę goniła jak szalona przez kałuże ze starszą albo chociaż młodszą siostrą, nie ryzykując lania.
[...]
Oficjalnie alkohol sprzedawano w określonych godzinach, w rzeczywistości nie sprzedawano prawie wcale. Pozbawieni normalnych napojów wyskokowych mieszkańcy miasta rychło przerzucili się na ich substytuty bądź na trucizny. Wielkie wzięcie miało wszystko, co zawierało choćby gram spirytusu: woda kolońska, spirytus salicylowy, płyn hamulcowy i płyn do spryskiwaczy, nafta do lamp, płyn do chłodnic. Z aptek wykupywano nalewkę z nagietka i jodynę. Ostatecznie mógł być nawet środek na robaki rozcieńczony wodą albo herbatą. Któregoś wieczoru pojawił się u nas Lionczik i trzęsąc się cały, zapytał, czy nie mamy płynu na pocenie się stóp. Obrzydlistwo, ale przynajmniej miało smak ogórka. „Procenty i zakąska w jednym”, powiedział ze śmiechem. Część alkoholików przebranżowiła się i zostali narkomanami. Zamiast wspólnego spożywania wina czy wódki, gromadzili się, żeby razem wąchać klej albo inne toksyczne świństwo. Dichlorvos [środek owadobójczy – przyp. aut.], aceton, pasta do butów – podaję dla przykładu. Ta ostatnia zawierała spirytus i jeśli posmarowało się nią chleb, poczekało, by nieco podeschła, i zeskrobało, otrzymywało się coś w rodzaju tartinki o smaku alkoholu. W ciągu dwóch lat prohibicji rozchorowały się tysiące ludzi, którzy trafiali do szpitala ze spalonym przełykiem, podziurawionymi jelitami, ślepi albo umysłowo chorzy. Lionczik też trafił na miesiąc do szpitala po tym, jak najadł się pasty do butów. Biedaczysko, nie wiedział, że trzeba zeskrobać pastę z chleba, i pożarł wszystko. Zaczęła się epoka lewych interesów i nielegalnej sprzedaży. Dzielnicowy Wania wreszcie rozbił bank. Nie było dnia, żeby nie wystawił komuś mandatu albo nie dostał łapówki. Wielu pędziło bimber po prostu w kuchni, ze wszystkiego, co było pod ręką – warzyw, owoców, jakichś resztek. Wielu się wzbogaciło, jeszcze więcej padło ofiarą chciwości. Jednak największa niespodzianka zdarzyła się tuż obok nas. Raja długo się wszystkiemu dziwiła, aż wreszcie sama zaczęła sprzedawać wino. Przywoziła je po kryjomu od siostry ze wsi i sprzedawała w kanistrach. Zarobiła kupę pieniędzy, nawet kupiła auto, ale najwyraźniej szczęście nie było jej pisane. Jej żiguli [samochód osobowy marki Łada – przyp. aut.] ukradli bandyci wprost z podwórka, a ona nigdy nie zrozumiała, na co jej była ta praca. Tamara Pawłowna nie płakała, ale była blisko. W mieście butelek ubyło, a jak już jakąś się znalazło, była nic niewarta. Myślę sobie, że byłoby lepiej, gdyby wówczas się rozpłakała. Nie zgromadziłaby w sobie całego tego żalu i nie doszłoby do tego, do czego doszło. Zabrakło jej nie pieniędzy – tych miałyśmy zawsze dosyć na wygodne życie – ale zbierania. Ukradli jej radość z gromadzenia fortuny z niczego.
[...]
W salonie rzucały się w oczy książki rozłożone na dywanie. Niektóre były grube i miały tytuły pisane złotymi literami, inne były pomięte od częstego używania. Bella usiadła na podłodze, a jej kloszowa spódnica otoczyła ją ciasną obręczą. Dała mi znak, żebym podeszła, i zapytała: „Chcesz zostać lekarką?”. Kazała mi wybrać jakąś książkę, sięgnęłam po pierwszą z brzegu. To była encyklopedia anatomii ciała ludzkiego. Otworzyłam na chybił trafił i zobaczyłam serce, czerwone i duże, za duże. Przemknęło mi przez głowę, że gdybym je sobie włożyła do klatki piersiowej, nie byłoby miejsca na nic innego. Po obejrzeniu oczu i mózgu mój niepokój zniknął, ustępując miejsca nieokreślonej przyjemności, której nigdy dotąd nie odczułam. Płuca i nerki wydały mi się nieznaczącym drobiazgiem, podobnie jak reszta organów, szybko je przekartkowałam. Przy żołądku zatrzymałam się dłużej, bo skojarzył mi się z gumowym wężem, którego używał Pułkownik do podlewania róż. Wyobraziłam go sobie wypełniony i ogarnęło mnie obrzydzenie. Pod koniec książki trafiłam na coś, co według mnie nie powinno tak wyglądać w świetle dnia. To była „ta rzecz” u kobiety. Wielka, rozwarta, na podwójnej składanej stronicy, w sposób, w jaki dotąd oglądałam jedynie portrety ważnych ludzi. Zawstydzona bardziej niż wystraszona, chciałam zamknąć książkę, ale Bella Izaakowna podniosła okulary i spojrzała na mnie zdziwiona. Jej spojrzenie i słowa, które po nim nastąpiły, były moim pierwszym egzaminem zawodowym. Eto pizda. Dla żenszcziny ona ważnieje czem sierdce [z ros. To pizda. Dla kobiety ona ważniejsza niż serce – przyp. tłumacza]. Pachniało kawą.
[...]
Patrzę, jak się rodzą – wiotkie i bezradne – i myślę, że chociaż one będą szczęśliwe. Z matkami i z ojcami, po prostu. I z pieniędzmi. Potem widzę, jak wgryzają się w ciała tych, które je urodziły. Czym jest ból drugiego człowieka wobec własnego głodu? Drapieżność. Już w nich jest, niczym czerwony kwiat targany wiatrem. Rośnie drapieżność w człowieku szybciej niż paznokcie, włosy, zęby. Kobieta, która urodziła martwego synka – mimo wszystko do niej poszłam – powiedziała mi, że tak czy inaczej czuje się mamą. Że śmierć jedynie przeniosła ją kilka etapów dalej. Wszyscy tam się znajdziemy – i żywi, i martwi, i ci pomiędzy. Jej słowa osaczyły mnie, wypełniły moją głowę. Wciąż tam są, wciąż wracam do nich, szukam w nich prawdy dla siebie. I ci pomiędzy. Śmierć! Ona i tak zrobi, co zechce. Co jednak się dzieje, kiedy życie przenosi cię kilka etapów dalej? Kiedy widzisz, że wciąż masz ciało i siłę, a życie odsyła cię na koniec kolejki i traktuje niczym umarłą? Ja istnieję pomiędzy i Tamara istnieje pomiędzy. Całe moje życie było pomiędzy. Chciałabym z powrotem znaleźć się chociaż dwa etapy wcześniej. Bez tego wielkiego rozczarowania, które miało być miłością.
[...]
Właściwie to miałam do niej interes. Miałam zrobić kiełbasę z czekolady – jeden z idiotyzmów, jakiego wymagano od dziewczyn w czwartej klasie. Tyle pamiętam z lekcji przygotowania do życia: czekoladową kiełbasę i haft krzyżykowy. Innymi słowy, wyszłam ze szkoły super przygotowana do życia. O innych rzeczach zmilczę. Nikt nie przygotował mnie na gwałt. Nikt nie przygotował mnie na zdradę. Pranie, jedzenie, spanie – tyle miała umieć kobieta. Nikt mi nie powiedział, że przyjdzie dzień, kiedy mój mąż – jeden z chłopców, którzy na tych samych lekcjach cudnie rzeźbili w drewnie – powie: sram na twój wikt i opierunek, i odejdzie. Nawet nie do innej kobiety, nawet nie w jakimś określonym celu. Po prostu odejdzie. Takie mniej więcej było nasze przygotowanie do życia. Dostajesz lanie – kręcisz kiełbasę z czekolady, rodzisz chore dziecko – wyszywasz krzyżykami chusteczkę. Jestem zła, to prawda. Klnę i piję. Robię też różne inne rzeczy. Wszystko po ciemku, bez zaczarowanych świetlików w mojej mrocznej jamie. Tamtego dnia nie przygotowałam kiełbasy i w żaden inny dzień też nie. Raja gotowała w garnku szmaty wkładane między nogi, tak jak były zmuszone robić wszystkie kobiety raz w miesiącu. Gdy już się dowiedziałam, co takiego gotowała na kuchennej płycie, i rozpoznałam mdlący zapach krwi, wyszłam i zwymiotowałam na schodach wszystko, co wcześniej zjadłam.
[...]
Wciąż trwały dyskusje o „okupantach” – jak od jakiegoś czasu nazywano Rosjan. Nie bardzo wiedziałam, po czyjej mam być stronie. Moja szkoła była mołdawska, ale język rosyjski podobał mi się bardziej. Mówiłam po rosyjsku na podwórku, w sklepie, na ulicy. Czyli wszędzie. Greta, ta od kredy, zaczęła tym razem opowiadać na korytarzu, że „naszym językiem jest rumuński, nie mołdawski”. Inne dzieci słuchały jej z otwartymi buziami. Któregoś dnia ja też poszłam jej posłuchać, ale niewiele zrozumiałam. Mówiła na przykład, że kiedyś Mołdawia była zlepiona – tak powiedziała! – z Rumunią. „Czym była zlepiona?”, zapytałam i od razu ją wkurzyłam. Potem mówiła, że Rosjanie zabili wszystkich mądrych Mołdawian i zostali tylko ci głupi. W tym miejscu nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Na koniec powiedziała nam ściszonym głosem, że tata nauczył ją alfabetu łacińskiego. To prawda, że Greta wyrażała się ładniej niż Mariana Andrejewna, ale to nie było takie trudne. Mariana Andrejewna mówiła jak drogowiec kładący asfalt, któremu ktoś wsadził ziemniaka do rury wydechowej. I rozsiewała stosowne zapachy. Mimo wszystko nie wierzyłam w żadne słowo Grety. Pomyślałam jednak, że spróbuję szczęścia, i zapytałam ją, jak tłumaczy na mołdawski ten cholerny projektor pierestrojki. „Rodzaj lampy”, odpowiedziała Greta. Przynajmniej to jedno wiedziałam na pewno.
[…]
Pamiętam jedno popołudnie spędzone u niej w mieszkaniu przed moim wyjazdem do Rumunii. Czasami czujesz potrzebę zobaczenia się z drugim człowiekiem. Krąży ta potrzeba po twoim wnętrzu niczym ognista kula i sieje spustoszenie. Chciałam komuś opowiedzieć o Radu i czułam, że jedynie Tonia może zrozumieć moje przygnębienie. Była chora. Siedziała z podkurczonymi nogami w fotelu i jadła owoc granatu. Długo wtedy rozmawiałyśmy. Powiedziała mi, że lepiej pić zieloną herbatę niż kompot. Że gorąca woda postarza, podobnie jak mięso, a wódka jest dla mużyków. Że gdzieś, niezbyt daleko, jest miasto, którego wszyscy mieszkańcy są dorodni i wysocy, a dachy domów są ogniście czerwone. Kiedy zapytała, po co przyszłam, nie bardzo wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Powiedziałam więc tylko, że gdybym nie przyszła, czułabym się jeszcze gorzej. Na pożegnanie Tonia dała mi trochę zielonej herbaty zawiniętej w chusteczkę i powiedziała: „Antonina, na imię mam Antonina”. Wiedziała, jak na nią mówią sąsiadki, ale było jej to obojętne.
[…]
Pomyślałam sobie, że ludzie już nie są tacy jak kiedyś. Od wielkiej miłości prosto na milicję, od razu! Coś się w nas popsuło i zaczęliśmy zalatywać padliną. Koniec z miłosierdziem, koniec z zaufaniem. Minęły nieodwołalnie dni, kiedy jedliśmy z jednej dłoni wodniste czereśnie i byliśmy gotowi zabić jeża w jednej chwili. Opanował nas strach, ot co. Baliśmy się pierestrojki, ale jeszcze bardziej baliśmy się przyznać, że się boimy. Baliśmy się promieniowania, chociaż nie było wiadomo, co ono nam może zrobić. Bandytów i rozruchów też się baliśmy. Na ulicy ludzie skakali sobie do oczu. Rosjanie mieli pretensje do Mołdawian, a Mołdawianie – do Moskwy. Zaczęli wyjeżdżać nasi Żydzi! Z Kiszyniowa albo Czerniowców pociągiem do Bukaresztu, a stamtąd już szybko samolotem. Płatność w dolarach. Tak trafiali do Izraela. Nie wszyscy wyjeżdżający byli Żydami. Ale tam musiał ktoś na ciebie czekać.
[…]
Nie było w mieście cukierni, w której by mnie nie znano. „Prichindel”, „Ludmiła”, „Guguţă” – ile ja tam pieniędzy zostawiłam! O co inne dzieci musiały żebrać u rodziców tygodniami, ja miałam codziennie. „Łajner” był kiedyś prawdziwym samolotem – Antonowem 10A, ponieważ jednak zbyt wiele maszyn tego typu się rozbijało, postanowiono je wycofać. Nowsze modele ulepszono i latają po dziś dzień, a stare gruchoty przekazano siostrzanym republikom i urządzono w nich kina, strzelnice albo jak u nas – kawiarnie. Siadałam zawsze po prawej, na samym ogonie. Stąd widziałam wszystkich wchodzących, park i jezioro miałam jak na dłoni. Zamawiałam lody z konfiturą wiśniową w metalowym pucharku, z mnóstwem zmielonych orzechów włoskich na wierzchu. Inni zamawiali porcje posypane czekoladą, ale to była głupota. Te z wiśnią były najlepsze na świecie. Nie wiem, czy chodziłam tam tylko z powodu lodów. Chyba także dla przyjemności oglądania ludzi przez okno w samolocie. Przede wszystkim zaś z powodu piękna, które mnie otaczało.
Były tam też:
kelnerka w białym ząbkowanym fartuszku i czepku w kształcie korony;
zakochani w różnym wieku ze splecionymi pod maleńkim stolikiem rękami i nogami;
studenci robiący zdjęcia z oddalenia, tak by w kadrze znalazło się całe wnętrze samolotu;
małe kubki z zaczarowaną kawą i kwadratowe z ciemną czekoladą;
brzozy.
[…]
W Odessie trafiła na jakiegoś starszego mężczyznę i wprosiła się do niego na kwaterę. Zadowolony z tego, że mu gotuje, oddał jej cały jeden pokój. Naprawdę się ucieszyłam z jej przyjazdu, co mnie zaskoczyło. Wolność i samotność to są jednak różne rzeczy – szybko to zrozumiałam. Poza tym jednak czułam się od dawna panią swojego losu. W kuchni poustawiałam rzeczy wedle mojego upodobania, parę zmian wprowadziłam też w pokoju. Za przykładem Belli Izaakowny kupiłam siatki na muchy do okien, poza tym nowy kubeł na śmieci i nocną lampkę. A w łazience rozłożyłam na podłodze miękki chodnik, jak to widziałam u Rai. Za wszystko mnie pochwaliła. Zarobiła w miesiąc tyle, ile zarabiała dotychczas przez cały rok, ale wciąż jej było mało. Gdy tylko weszła do mieszkania, zasłoniła okna i zaczęła wyciągać z różnych skrytek zwitki banknotów. Wszywała je pod podszewkę ubrań, w dno torby podróżnej, miała na sobie kilka bluzek naraz, chociaż na zewnątrz był upał. Widać było, że myje się rzadko albo wcale, śmierdziała okropnie, jak pijacy, którzy kiedyś budzili w niej odrazę. Uparłam się, żeby weszła do wanny, i porządnie ją umyłam. Posłuchała i widziałam, że jest zawstydzona. Rozczesałam jej włosy, obcięłam paznokcie. Z powrotem odesłałam ją czystą. Któregoś wieczoru wyjęła dwa tysiące rubli – tyle pieniędzy nie widziałam dotąd w domu. Związała je gumką i następnego dnia zaniosła do banku. Wychodząc, wręczyła mi dwieście rubli. „Na szkołę i na twoje urodziny”, powiedziała. Wzięła torbę, bluzki i tyle ją widziałam. Do jesieni.
[…]
Pamiętam, jak pewnej soboty zadzwoniła do drzwi i wyciągnęła mnie na spacer. Pewnie zrobiło jej się mnie żal, że takie mam wakacje. Poszłyśmy daleko, niczym bohaterowie filmów o Moskwie, którzy w dziesięć sekund przemierzali całe miasto. Mówiłyśmy po rosyjsku, jak elita. Szłam powoli, bojąc się, że droga, którą wybrała, zaraz się skończy i będzie po spacerze. U boku Belli czułam się studentką, wybitną i bogatą. Z doktorem nauk z Moskwy, który zabiega o moje względy. Zawsze marzyłam, żeby wyjść za mąż za doktora nauk mieszkającego w Moskwie. Wieczorem zjadłyśmy lody i wypiłyśmy wodę sodową z saturatora. To wtedy dowiedziałam się, że każda dbająca o siebie dziewczyna musi nosić w torebce chusteczkę i kubek na wodę. Chusteczkę noszę do dziś. Dzień dobiegał końca, ale jeszcze trwał. Ostatnie promienie słoneczne oświetlały z rezygnacją nasze osiedle. Chciałam zatopić się na zawsze w tej rzeczywistości, zatrzymać czas i zamienić go w grudkę bursztynu z nami w środku. Zostały nam jeszcze dwie ulice i każdy krok, który przybliżał pożegnanie, był mi nienawistny. Nagle Bella Izaakowna przystanęła i zrobiła gest, o który bym jej nie podejrzewała. Podeszła do jakiejś rośliny i długo muskała dłonią jej kwiaty. Już je gdzieś widziałam, białe, drobne i brzydkie. Rosły wszędzie, były taką watą wypełniającą przestrzeń między blokami i sklepami. Twarz Belli promieniała. Smotri, gorodskije cwiety! [z ros. Popatrz, miejskie kwiaty – przyp. tłumacza] powiedziała, śmiejąc się niczym nastolatka, i podała mi zerwaną łodyżkę. Miały słodkawy, nieskomplikowany zapach. Połączenie zieleni i mydła, w żadnym razie nie był to zapach dla takiej kobiety jak ona. Słuchałam jak zahipnotyzowana jej słów skierowanych do rośliny; chyba nawet róże Pułkownika nie wywołały w niej podobnego zachwytu. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie dzisiaj przypomniał mi się tamten spacer i tamten dziwny wieczór, który skończył się bez żadnych innych odkryć. Może z tęsknoty za Bellą, może z tęsknoty za Kiszyniowem. Dopiero po latach odkryłam, że roślina, która kazała mi popatrzeć na nią innymi oczami, nazywa się przytulia wonna. Stosowana na szeroką skalę do zagospodarowania terenów zielonych w małych miastach. Pozostałam jednak przy nazwie miejskie kwiaty, kwiaty mojego miasta. Ona tak je nazwała.
[…]
Nie od razu go zobaczyłam. Leżał na środku ulicy. Jak rana, mam ochotę teraz napisać. Wtedy jednak inaczej postrzegałam rzeczy. Po prostu leżał na środku ulicy. Prosiłam o niego setki razy, ale odmawiała, tak jak sanek. Nie kupiła nie z powodu ceny, ale dlatego, że nie byłam już dzieckiem. Coś ciężkiego przejechało po nim, a to, co z niego zostało, miało za chwilę być unicestwione. Miałam zielone światło i dosyć czasu. Nie pamiętam, jak go podniosłam. Krzyk, pisk opon, smród palonego kauczuku – tylko tyle. Szofer trolejbusu wysiadł, pasażerowie wbijali wzrok w sufit. Jeden z odbieraków prądu odpiął się od trakcji i kiwał się we wszystkie strony, sypiąc iskrami. Ile światła, pomyślałam, po czym dostałam pięścią. Tamara Pawłowna miała bladą jak papier twarz i oczy pełne wściekłości. Uderzyła mnie jeszcze raz i jeszcze, potem ból przestał się liczyć. Ludzie jej kibicowali, zwłaszcza kobiety, pojawił się nie wiadomo skąd milicjant. Buc jak wszyscy oni, tylko brzydszy. Odczekał, aż zmęczy się jej ręka, i dopiero wtedy wyjął notatnik. Pytanie, które padło, było czysto milicyjne: „To dla tej zabawki narobiłaś tyle szkód?”. Mandat, adres zamieszkania i takie tam. W domu sprała mnie jeszcze raz, tym razem trzepaczką do dywanów. Kiedy już miałam obity każdy kawałek ciała, powiedziała, że jeśli chcę się zabić, to prościej jest wypić truciznę. I pozwoliła mi zatrzymać kalejdoskop.
[…]
Chciałabym, żeby to była róża. Jedna z tych białych rosnących w nieodpowiednim ogródku Pułkownika. W nocy zamykały się niczym usta i jaśniały niczym gwiazdy. Wtedy nasz ogród przypominał kawałek nieba. Moje niebo na ziemi. Moje gwiazdy na podołku. Chciałabym, żeby to był cudowny ptak – stary i mądry – którego krew goi rany, a ognisty język liże i wskrzesza umarłych. Chciałabym, żeby to była brzoza. Tysiące listków mają brzozy, a kiedy je zranisz – spływają papierową krwią. Nigdy nie rań brzozy z miłości. Ona nie wybacza. Jej przekleństwo dopadnie cię w dniu ślubu i panną młodą nigdy nie zostaniesz na tej ziemi. Korona ci się stopi, serce wyschnie i łzy pić będziesz. Chciałabym, żeby to były różne inne rzeczy: moje pierwsze wspomnienie – ale nie było. Zabrakło mi urody. Moją urodę zabrali inni, a mnie zostawili jedynie okruchy. Zebrałam je, zaniosłam do domu i żyłam nimi jak umiałam.
[…]
Wzięłam ze sobą nóż i szklankę. Zachar Antonowycz nauczył mnie, jak nacinać korę, by dała więcej soku. Po godzinie miałam dwie pełne siatki pąków, które wystarczyłyby nawet na trzy nogi Szury. Powinnam była sobie pójść. Dlaczego nikt nie nauczył mnie, kiedy należy odejść? Podeszłam do drzewa, które wcześniej nacięłam, i spojrzałam na szklankę przystawioną do kory. Była prawie pusta. Mała przeźroczysta kropla nabrzmiała niczym wielka łza. Schyliłam się i dotknęłam jej koniuszkiem języka – smak zaparł mi dech. Trzeba poczekać! Położyłam się na trawie i gapiłam w niebo. Przygasłe, z czerwonymi żyłkami, jak zmęczone oko. Za to brzozy jaśniały. Od spodu listki były pokryte cienką srebrzystą warstwą. To dlatego! pomyślałam i od razu zatęskniłam za Olą. Czy ona tam z góry widziała obydwie strony liści? Cieszyłam się w duchu, że pąki ulżą cierpieniom Szuroczki. A równocześnie czułam się winna, że ukradłam drzewom ich przychówek z powodu jakichś chorych ludzkich nóg. Kilka razy podchodziłam do szklanki. Sok spływał skąpo.
[…]
Serce nie paznokieć, Łastoczka, ono boli. Jasna sprawa, że lepiej byłoby bez serca, ale jak się go pozbyć? Gdyby człowiek wyrzucił z siebie wszystko, co go boli, stałby się w środku pusty niczym strąk bez nasion. Usechłby człowiek. Widziałaś ty kiedy, Łastoczka, strąk? Nie widziałaś. Ilu rzeczy ty jeszcze nie widziałaś! Ani dziecko, ani dorosły, wyskrobek. Tym właśnie jesteś, Łastoczka, wyskrobkiem. Płaczesz, wciąż płaczesz. Zachar widzi wszystko. Gdyby to było w mojej mocy, pogłaskałbym od środka twoje serce. Włożyłbym tam moje serce nauczone łagodności i może byłoby ci lżej. Wybaczaj, Łastoczka, a kamienie się poruszą. Czy ty wiesz, co dzieje się z człowiekiem, który nie wybacza? Tego też nie wiesz. Wielka ciemność przenika człowieka, który nie przebacza, i ogarnia wszystko. To koniec. Człowiek, co nie przebacza, nie widzi ani słońca, ani księżyca. Nie wie, co to przyjemność. A strąki, Łastoczka, są dobre. Nawet o śmierci się zapominało, kiedy się znalazło ze dwa i zabrało ze sobą do okopu.
[…]
W telewizji kobieta z rozpuszczonymi włosami i trójkolorową wstążką na czole mówiła, że Eminescu jest łzami narodu. No, ktoś jeszcze płacze, nie tylko ja, pomyślałam. Leonida [Leonida Lari (1949–2011) – mołdawska i rumuńska poetka, tłumaczka i polityczka, działaczka Frontu Ludowego Mołdawii, deputowana do Rady Najwyższej ZSRR z Mołdawskiej SRR oraz do Parlamentu Rumunii (1992–2008) z ramienia ultranacjonalistycznej partii Wielka Rumunia – przyp. tłumacza] – takie nosiła imię – czytała wiersz. Nie zrozumiałam wszystkich słów, ale niektóre mi się spodobały. „Słodki ogień”, usłyszałam w którymś z wersów i spróbowałam to przetłumaczyć na rosyjski. Sładkij ogon’ nie wydał mi się równie piękny. Po raz pierwszy mołdawski zdawał się bogatszy od rosyjskiego i nieoczekiwanie mnie to ucieszyło. Słuchałam Leonidy zdziwiona, nieco wystraszona, jakby olbrzymi motyl usiadł mi na dłoni i zaczął do mnie mówić.
[…]
Spotkało mnie także coś przyjemnego. Zmienili dzielnicową bibliotekarkę. W miejsce baby-szafy zjawiła się sympatyczna kobieta, drobniutka, w okularach. Czytała całymi dniami, robiąc ołówkiem notatki. Nie zamęczała dzieci głupimi pytaniami, przeciwnie, proponowała im ciekawe książki, nawet te z wyższych półek. Zaczęłam czytać baśnie, wyłącznie baśnie. Tak jak Zachar Antonowycz znalazłam sobie azyl, do którego zło nie miało dostępu. Przez rok przeczytałam wszystkie książki dla dzieci. To było moje odszkodowanie za sanki, za kalejdoskop, których mi nie kupiła, i za wszystkie inne przyjemności niedoznane z powodu jej odmowy. Królowa śniegu, Mądra Wasylisa, Gęsi Baby Jagi, Na rozkaz szczupaka, Carewicz Iwan i szary wilk, Dwanaście miesięcy, Złoty kogut, Buratino. Światy-matrioszki! Moją ulubioną baśnią była Cariewna-liaguszka [z ros. Księżniczka-ropucha – przyp. tłumacza]. Gdybym mogła, zamieniłabym się miejscem z ropuchą z bajki. I nie podpaliłabym skóry. Przeciwnie, pilnowałabym jej jak oka w głowie. Miałabym ludzką postać tylko w nocy, a w dzień hasałabym w kałużach. Wśród żab, wśród brzydul czułabym się najlepiej. Zaczęłam wierzyć, że na świecie są formy życia lepsze od ludzi. Kasztan. Brzoza. Róże Pułkownika. Zasuszyć się zimą i odrodzić na wiosnę: czysta, pachnąca, bez śladów; tego pragnęłam.
[…]
Marzyłyśmy, by stać się kobietami na miarę naszych wyobrażeń i tamtych czasów. Chciałyśmy wielkich trosk i prawdziwych cierpień. Niech się wydarzy, niech nami wstrząśnie, cokolwiek. Z nas dwóch Mariczika skakała wyżej i była ładniejsza. Była jak nenufar moja Mariczika: zimna, gładka, przeźroczysta. Pachniała deszczem i burzą, a jej sukienki podwijały się z byle powodu. Kiedy szła ulicą, chłopcy całowali ją spojrzeniem, a żonaci odwracali głowę z żalem. Ot griecha podalsze [z ros. Jak najdalej od grzechu – przyp. tłumacza], mówił Lionczik głośno to, co inni z zawstydzeniem myśleli. Nasz grzech powszedni, nas wszystkich. Mariczikę lubiły nawet komary, a pszczoły siadały jej na czubku głowy, jakby to był kielich kwiatu. „Taką ma krew”, mówiła z zakłopotaniem jej matka, ale wszyscy wiedzieli, że chodzi o coś innego. O coś więcej niż krew. Coś z innych czasów. Kiedy już nie czułyśmy nóg, usiadłyśmy pod kasztanem, żeby odsapnąć. Mariczika, chuda i blada, powiedziała, że boli ją coś z jednej strony. Skakałyśmy jak dwie wariatki, bez głowy i bez umiaru. Ja zapomniałam zupełnie, jak się bawią dzieci, jak cieszą się z byle czego, do końca. Byłam szczęśliwa, że mogę się śmiać bez powodu. Życie odwróciło się twarzą do mnie. I miało życie uśmiech Maricziki.
[…]
Mariczikę odprowadzali wszyscy, nawet z sąsiednich podwórek. Miała drogą trumnę, wyłożoną białym aksamitem i obitą wokół srebrnymi ćwiekami. Ubrana była w suknię panny młodej z ciężkimi obszyciami z koralików, na czole miała koronę z zimnego wosku. Jej ojciec, który trzymał pieniądze w domu, nie oszczędził na niczym. Wiedząc, że to jego ostatni wydatek na córkę, albo i nie z tego powodu. Bracia Maricziki, o których pokoju marzyła przez lata, zasypali ją kwiatami i zabawkami. Ucałowali jej czoło i włożyli dziesięć rubli między palce. Gdyby było mniej, sąsiedzi też by zrozumieli. Ale uroda mojej Maricziki chyba na tyle zasługiwała. Leżała biała i pogodna, jakby się położyła odpocząć, i tylko krótko obcięte paznokcie uczennicy miały w sobie coś z życia: ślady żółtej kredy, którą rysowała klasy. Kobiety przyniosły goździki i chleb. Zachar Antonowycz rozsypał wokół niej cukierki, jakby odczyniał urok. Bella Izaakowna i Pułkownik płakali, zasłaniając dłońmi oczy, i tylko Katiusza nie podeszła do trumny. „Chcę ją zapamiętać jako dziecko, a nie pannę młodą niczyją”, powiedziała. Potem przyszli koledzy ze szkoły – cała klasa w mundurkach z pionierskimi chustami – i przynieśli jej dyplom. Wychowawczyni długo ją chwaliła, a na koniec powiedziała rodzicom, że mogą być z niej dumni, bo była wyróżniającą się pionierką. Rodzice wydawali się rzeczywiście dumni. Podeszłam jako ostatnia, sama. Zakreśliłam na jej piersi kółko i życzyłam jej w myślach, by fruwała jak najwyżej. Przypomniałam sobie jej słowa, gdy poszłyśmy razem na diabelski młyn. Szukałam go wzrokiem, ale nigdzie nie dostrzegłam jego żółtej koszuli. Następnego dnia mama Maricziki poszła jak zawsze do pracy i wyglądała tak samo. Jedynie jej lewe ramię zrobiło się niższe od prawego i tak już zostanie na zawsze. Zamieszkać nad morzem zostało mi jak refren po Mariczice.
[…]
Pogrzeb Maricziki zamiast mnie wystraszyć jak inne dzieci pozwolił mi uwierzyć, że śmierć jest piękna. Że morderstwo jest łatwe, zemsta zaś – sprawiedliwa. W dzień rysowałam schematy, a w nocy zajmowałam się chorą głową Tamary Pawłowny. Tak żyłam przez kilka miesięcy – w najciemniejszym kącie najciemniejszej dziury. Fakt, że nikogo wówczas nie zabiłam i nie zabiłam siebie, zawdzięczam temu, że pojawiło się zło większe od tego, które przytrafiło się mnie. Zło przyszło z zewnątrz i pokonało moje. Spalił się żywcem. W kilka minut zamienił się w popiół. Wszyscy wyszliśmy na podwórko w środku nocy i byliśmy z nim do ostatniej iskry, która uniosła się w niebo. Niektórym z nas razem z nim spaliła się młodość, a jemu – jedyna radość, jaka trzymała go przy życiu. Pułkownik stał nieporuszony w progu z ręką na piersi. Nic zresztą nie można było zrobić, wszyscy to wiedzieli, zwłaszcza on. W powietrzu unosił się intensywny zapach benzyny, paliło się żywym ogniem. To się nie wydarzyło ot tak, samo z siebie. Może gdyby kwiaty miały w sobie trochę więcej siły, co nieco by zostało. Ale róże po zimie były osłabione. Pędy uschły. I wtedy dałam upust łzom. Płakałam za wszystkie, za Olę, za Mariczikę, za siebie. W tamtej spalonej ziemi, w której przez wiele lat potem nic nie wyrosło, wykopałyśmy sobie grób wszystkie trzy.
[…]
Nie tylko Tamara Pawłowna zwariowała, miasto też zwariowało. Sąsiedzi nie dawali sobie żyć. Mołdawianie krzyczeli na Rosjan, Rosjanie na Mołdawian. Raja kazała na siebie mówić Raisa i Ciubotaru, zamiast Cebotari. Pewnego dnia usłyszałam od niej, że całe życie cierpiała z powodu Rosjan. To z ich powodu jej chłopcy zostali konduktorami zamiast inżynierami. Zdało mi się, że nie słyszę dobrze, ale Marina potwierdziła dobitnie: Rosjanie to okupanci, którzy zabrali wszystko Mołdawianom. Bella Izaakowna rzadko się pokazywała, chyba już przygotowywała się do wyjazdu do Izraela. Rodzina Oksanki przeprowadziła się do centrum, do nowego dwupokojowego mieszkania. Oksankę widywałam jednak każdego dnia, bo przychodziła do Wołodymyra. Już się nie ukrywali i kochali się, gdzie popadło. Zachar Antonowycz mówił, że ktoś zmył wstyd z oblicza ziemi. Dmitrij coraz rzadziej wdrapywał się na kasztanowiec, a Pawlik, który się nie bawił, tylko stał, zajął pierwsze miejsce w olimpiadzie języka niemieckiego. Wszyscy byliśmy z niego dumni poza ojcem, który zostawił rodzinę dla sekretarki. Tak naprawdę najlepiej się miał Lionczik. Urodziła mu się córka, Masza, jego słoneczko. Trzymał ją wciąż na rękach niczym złotą kulę i wszystkim, którzy chcieli zobaczyć jej buzię, kazał spluwać trzy razy przez ramię. Dwadzieścia lat później Masza została Mary i założyła w Anglii zespół rockowy. Teraz wspomina we wszystkich wywiadach, że miała najlepszego pod słońcem ojca, który po śmierci mamy był zmuszony przenieść się na wieś i zająć hodowlą świń. Przeczytałam to zdanie i popłakałam się. Tata, właśnie on kupił mi pierwszą gitarę elektryczną, kosztowała go trzy prosiaki. Lioncziku, Maszo! Moją największą radością był wciąż kalejdoskop. Wyprostowałam młotkiem tubę, soczewka jakimś cudem ocalała. W piwnicy stłukłam kilka kolorowych butelek, wybrałam najładniejsze kawałki szkła i włożyłam je do środka. Nikt nie miał lepszego kalejdoskopu! Myśl, że mogłam wtedy przejść obok i go nie zauważyć, przeraża mnie. To było moje cudo, mój kalejdoskop. Tylko Tamara przewyższała go urodą.
[…]
W szkole też zaszły zmiany. Niektórzy, jak Greta, przestali nosić mundurki i zakładać chustę pioniera. Mówili, że to rosyjskie, tak jak Lenin. Ja nie chciałam oddać mojej chusty i wciąż ją prasowałam co wieczór. Uczniowie już nie bali się nauczycieli ani rodziców. Nawet milicji się nie bali. Wielu uciekało z lekcji, chowało się za budynkiem szkoły, paliło papierosy albo grało w karty. Takie z gołymi babami też mieli. Dyrektor się odgrażał, że ich wyrzuci ze szkoły, ale nikt go nie słuchał. Oksanka miała kolejny raz rację: ojciec Grety był w Ludowym Froncie, i nie tylko on. Na manifestacje chodziły też Raja z Mariną. Od Mariny usłyszałam, że Eminescu miał pomnik w centrum miasta. Bohater jak Lazo, pomyślałam. Marina nie była w stanie mi powiedzieć, na co konkretnie umarł Eminescu, ale na pewno nie spalił się żywcem. Tamara Pawłowna nie lubiła tych ich manifestacji i powiedziała, że połamie mi nogi, jeśli tam pójdę. Któregoś dnia sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej. Była niedziela i Szuroczka zaczęła opowiadać z balkonu, że Front Ludowy zamierza wymordować wszystkich Rosjan w mieście. Raja strasznie się zdenerwowała, strasznie. Nazwała Szuroczkę „maciorą” i powiedziała, żeby nie rozpowszechniała kłamstw. „Nie wymordować ich, tylko nauczyć języka. Ty, dla przykładu, żyjesz w moim kraju pięćdziesiąt lat i nie znasz jednego słowa w naszym języku”.
[…]
Klasa zachichotała. Ale wiedziałam tylko ja: jak to jest zamienić coś, czego nigdy nie miałaś, na coś, czego nigdy mieć nie będziesz. Pani profesor Natalia poprosiła nas, żebyśmy tak właśnie się do niej zwracali, i wyjaśniła nam pozostałe różnice. Lekcje mołdawskiego miały odbywać się po rumuńsku. My mieliśmy się cieszyć, być dumni, odetchnąć w końcu swobodnie. Piątka jako ocena stawała się teraz dziesiątką. Czwórka oznaczała dwójkę. Nowa dwójka była gorsza od dawnej, bo miała nad sobą więcej cyfr. Zwracanie się do siebie z użyciem wołacza właściwie znikało.
Jak trudna może być nauka języka, który już znasz?
Zapomnijcie język dawny i obcy.
Pokochajcie ten nowy i prawdziwy.
Nasz język.
[…]
Radu poprosił o kwaśne mleko i bagietkę. Waria podniosła brwi i przybrała zbrzydzony wyraz twarzy. Jeszcze jeden Rumun. Pozostałe kobiety zaczęły głośno protestować. Jaka reszta, po co reszta, blokujesz kolejkę. Jakaś Rosjanka nazwała go „faszystą”, pozostałe nie były już tak grzeczne. „Kefir i paluch”, wyjaśniłam Warii i kolejka ruszyła z miejsca. W szkole uczyłam się, co to „biskwity”, czyli „herbatniki”, „zebra”, czyli „przejście dla pieszych”, „semafor”, czyli „światła uliczne”, „suterena”, czyli „piwnica”, i takie tam różne. Czułam się bardzo uczona. „Dlaczego nie mówisz po rumuńsku?”, zapytał Radu, uśmiechając się, a ja stanęłam jak wryta, nie wiedząc, co mam mu odpowiedzieć. W kolejnych dniach widziałam go kilka razy na podwórku, raz na balkonie, a potem na przystanku. Wkrótce wszystko wokół wypełniło się tylko nim.
[…]
Ustawmy prawdziwych patriotów na półce niczym konserwy rybne w wielkim poście. Ile zakazanych słów w jednym zdaniu! Sadzę jednak, że pisze się Wielki Post. Dzisiaj można pościć i nawet trzeba. Post, Język, Patriotyzm. Gdzie się dotąd ukrywali ci wszyscy ludzie kochający język rumuński i poetę Eminescu? Bardzo bym chciała usłyszeć, co powiedziałby tym wydelikaconym intelektualistom Zachar Antonowycz – głupi Rosjanin, okupant, który zamarzł na śmierć w swoim mieszkaniu ze wszystkimi medalami na piersi. Tak go znaleźli, ubranego w mundur z przypiętymi wszystkimi orderami. To prawda, był także cały obsikany, ale to łatwo zrozumieć: w końcu Zachar był Rosjaninem, nie patriotą. Często zadaję sobie pytanie, ilu mężczyzn poszłoby dzisiaj na wojnę? Ilu wstałoby z krzesła ze słowami: idę na wojnę za Ojczyznę. No, może nie za Ojczyznę, ale za rodzinę. I może nawet nie za całą, jedynie za tę małą, za ojca-matkę nikt nie daje się zabić. Niechby powiedzieli: idziemy się bić za żony, za dzieci. Najlepiej zostawmy tylko dzieci. Kto by poszedł? Jeśli skreślimy z listy wszystkich mężczyzn z wyższym wykształceniem, następnie tych, których matki zanosiły świniaka i kilogramy masła, żeby ich uchronić przed wojskiem, potem tych tchórzliwych i zbyt inteligentnych, pacyfistów, świadków Jehowy, miłośników świętego zioła, to kto zostaje? Już was słyszę: dlaczego wysyłasz, suko, naszych chłopców na wojnę? Wyślij swoich albo sama idź na wojnę, jak jesteś taka mądra. Po prawdzie ja też bym nie poszła. Mojego męża też bym nie wysłała, a gdybym miała syna, schowałabym go w słomie na strychu i karmiłabym sucharami. Zrobiłabym dużo więcej dla moich dzieci, zrobiłabym wszystko, żeby tylko zostały przy życiu. Zabiłabym? Jasne, że bym zabiła, jasne, że bym nie darowała.
[…]
Odpiął ze sznurka dwa spinacze i znów się schylił. Kolejno szły jakieś poszewki, ręczniki, kudłaty chodnik z łazienki. Nie przestawał mówić. Denerwował mnie jego głos, a uśmiech i opanowanie – wytrącały z równowagi. Kosmyki ciemnych włosów opadały mu na czoło, czarne oczy ciągnęły mnie za sobą gdzieś na dno piekieł. Oczy czarne, oczy dla mnie. Mogły wyssać ze mnie całą brzydotę. Zapytał, czy jestem Rosjanką. Czy Tamara Pawłowna jest moją babcią, a może jakąś ciotką. Oraz – tego nigdy nie zapomnę – czy potrzebuję pieniędzy. Chyba ją widział, gdy grzebała w śmietnikach. Albo gdy mówiła do siebie jak jakaś wariatka w trolejbusie. Może nawet widział mnie, jak wynosiłam z domu śmieci, jak pomagałam jej taszczyć butelki. Stał tak w tej swojej białej koszuli niczym urodziwa czapla i użalał się nade mną. Dlaczego nie poszedł sobie? Dlaczego nie zostawił mnie z moją biedą? Wziął mnie za żebraczkę. Wyglądałam jak żebraczka. Kiedy spostrzegłam, że trzyma w ręce nocną koszulę, przypomniałam sobie, że rano prałam też majtki i szmaty, które wkładam między nogi. Odepchnęłam go ze złością i uciekłam do domu, mając nadzieję, że do wieczora umrę.
[…]
Spośród kwiaciarek, które rozstawiły wiaderka na przystanku, wybrałam najstarszą. Była kulawa i jako jedyna nie nosiła trzewików, tylko gumowe kalosze. Tak jak ja tamtej nocy, kiedy dotarłam do Kiszyniowa, trzymając palec w kieszeni ubrania obcej kobiety. Poprosiłam o wszystkie róże, jakie miała. Białe, czerwone, żółte. Koloru przypalonego mleka, poplamionej czerwieni, wyblakłej żółci, i nawet te najdziwniejsze, fioletowe z ząbkowanymi płatkami. Ogromnie się ucieszyła kobieta bez butów, ale zapytała mnie o pieniądze. „Mam”, odparłam i pokazałam zwitek banknotów. „Ale dlaczego płaczesz, gołąbeczko, skoro możesz sprawić sobie taką radość, kupić tyle kwiatów?”. Szłam ulicą i dawałam różę każdej napotkanej kobiecie. Niektóre brały mnie za wariatkę i nie chciały, inne się cieszyły i chciały więcej. „Jak gratis to daj mi dwie”. Do domu wróciłam z jedną różą białą i jedną czerwoną. Kolory początku wiosny, pierwszego marca. Kubek mleka i drugi napełniony krwią. Wydałam ponad sto rubli. Wszystko, co jej ukradłam przez osiem lat, wydałam w jednej chwili.
[…]
W żadną miłość się nie pakuj, Łastoczka. Nie biegaj za nią, nie narzucaj się, ona tego nie lubi. Jeśli stanie na twojej drodze, zgarnij ją i włóż do kieszeni. A jeżeli nie, nie szukaj jej. Korony na głowę jej nie wkładaj, pomnika jej nie buduj. Tyle złego narobiła na świecie, że nie zasługuje, by wciąż o niej gadać. Zapamiętaj, co ci mówię. Miłość, miłość, wszyscy o niej opowiadają, kłócą się, wydają pieniądze. Morderczyni, ot, czym jest miłość. Bo człowiek, który nie kocha, co robi? Żyje, pracuje, jest – ktoś, kto nie kocha. Spokojnie rozgląda się za czymś innym, cieszy się, na przykład z deszczu. A ten, który kocha – jaki jest? Jak nieczłowiek, ot co. Nie pośpi, nie zje, oczy ma zgasłe. Myślisz, że nie wiem, o czym mówię, tak myślisz? Mylisz się. Zachar też był kiedyś młody. Miał ręce, nogi, zęby. Nie piękny, no, ale też nie święty, jak to chłop. Mówiłam już, że miłość jest morderczynią, a wy ją opiewacie, głupcy.
[…]
Tęskniłam za niedzielami na podwórku, za dziewczynami, za sokiem z brzozy, który zniknął ze sklepów. Tęskniłam nawet za chłopakami, którzy wyrośli i zbrzydli, świntuszyli i palili papierosy. Marina znalazła sobie we Froncie Ludowym poetę, z którym przechadzała się całymi dniami po parku. Wracała do domu a to z jakimś liściem, a to z gołębim piórem, i recytowała mi jego poezje. Dużo pisał. O promieniach, łzach, rzeczach błogosławionych i ludziach nikczemnych. Nie wytrzymywałam nigdy do końca tych narzekań bez sensu. Biedna Marina chciała wyjść za mąż i mieć dzieci, dlatego łaziła po parku z liściem w dłoni. On natomiast chciał tylko jej mieszkania, tak myślę. Po sześciu miesiącach zostawił ją bez słowa i ożenił się z córką dyrektora kołchozu. Słonina i skwarki zwyciężyły najwyraźniej promienie i nikczemników. Marina płakała całymi dniami, łaziła za nim, żądała wyjaśnień. Słuchałam jej i nie rozumiałam. Zapytałam, dlaczego nie mówi po rosyjsku, może to jest przyczyna, dla której nie może wyjść za mąż. Teraz mi wstyd, jaka byłam głupia. Wciąż jestem, bo mi nie przeszło z tym rosyjskim. To nigdy nie przechodzi. Marina parsknęła śmiechem i zapytała: A ty co, wciąż ten rosyjski i rosyjski, co, my nie mamy swojego języka?
[...]
Ja miałam gdzieś Transnistrię [inaczej: Naddniestrze, terytorium separatystyczne pod władzą rosyjską – przyp. aut.] i zabitych, których nie znałam. Razem z tą ich całą wymianą ognia, z bohaterami i zdrajcami. Zabita byłam ja. To we mnie toczyła się najokrutniejsza wojna. Radu mnie nie kochał, wy nic o mnie nie wiedzieliście, Tamara Pawłowna zaś zwariowała na dobre. Zastawałam ją przy stole, jak gadała sama do siebie i wciąż liczyła pieniądze, układając je w małe kupki, nigdy niedające poprawnej sumy. Gasła na moich oczach, a ja nie robiłam nic, żeby jej pomóc. Zostały mi jeszcze dwa lata szkoły i nigdy wcześniej nie miałam tak fatalnych wyników w nauce. Miałam kłopoty z wychowaniem fizycznym, z gównianym przygotowaniem do życia, z historią Rumunów i geometrią. Moje największe marzenie, by zostać lekarką, stawało się coraz bardziej problematyczne, oddalało się razem ze swoimi obietnicami. Najgorzej radziłam sobie z językiem rumuńskim, którego nienawidziłam całym swoim sercem albo raczej tym, co z niego zostało. Wszystko, co nastąpiło potem, załamało ją, wiem. Widziała mnie w innym miejscu. Całe życie pracowała na coś lepszego, mnie dręczyła w imię czegoś więcej. Zawiniłam wobec niej wielokrotnie i na wiele sposobów, ale jedna myśl mnie pociesza: nie zawiodłam jej. Chciała zrobić ze mnie lekarkę, zostałam lekarką. Poza tym noszę ją w sobie bardziej żywą, niż mogłabym sądzić kiedykolwiek wcześniej. Z wiekiem upodobniłam się do niej bardziej, niż tego może oczekiwać matka. Nawet prawdziwa matka, którą ona nie była.
[...]
Odpowiedziałam szczerze, że nie rozumiałam, języka nie rozumiałam. Pisało się inaczej, niż się wymawiało. Nie wiedziałam, kiedy wstawić j, a kiedy g [obydwie głoski wymawia się podobnie w języku rumuńskim, jako ‘ż’ i ‘dż’ – przyp. tłum.]. Dlaczego w słowie Gheorghe było „gie”, a w wyrazie gard już nie. Jako jedyna z klasy pisałam jirafă i gălăjie albo geaţă i giozdan [poprawna pisownia: girafă (żyrafa), gălăgie (hałas), gheaţă (lód), ghiozdan (tornister) – przyp. tłum.] Zamiast geografia mówiłam z rosyjska gieografia. Gubiłam się w wymowie ea i ia, w gąszczu łączników i dziwacznych form koniugacyjnych. Tak już ma ten język. Myliłam wszystkie końcówki i wstawiałam rosyjskie. I nie znałam dostatecznie słownictwa. Zdaje się, że wyuczony z takim trudem język mołdawski wszedł zbyt głęboko do mojej głowy i nie zostawił miejsca na język, który pojawi się później. Wyraz słownictwo szczególnie nie przypadł jej do gustu i kazała mi milczeć. Wieczorem, kiedy już nakarmiła mnie konserwą, powiedziała po prostu „idziemy” i poszłyśmy. Jak dawniej. Jak wtedy, gdy wchodziłyśmy do miasta i ja trzymałam palec w kieszeni jej palta. Znów byłam małą sierotą, znów byłam ufna, nawet jeśli nie kroczyłam za ptakiem z bajki, tylko za wariatką. Stanęłyśmy przed drzwiami do mieszkania Radu i moje życie zaczęło rozwijać nowy kłębek.
[...]
Radu nie odzywał się i po dziesięciu minutach Tamara Pawłowna zapytała go jak dzieciaka, czy zrozumiał. Stanęło na dziesięciu rublach, w końcu byliśmy sąsiadami, we wtorki i piątki. Miał być moim nauczycielem rumuńskiego i podciągnąć mnie z dwói przynajmniej na czwórkę. Tej nocy umyłam się dokładnie, wybrałam zeszyt w linię i wepchnęłam sobie palec głęboko, tam.
[...]
Już nie byliśmy czyiś, ale sami swoi, niezależni, Republika. Mali, ale dumni, z nieodłącznymi trójkolorowymi wstążkami. Niestety, niejedyni. Po lewej, małe i dumne, leżało Naddniestrze. Jakoś tak poniżej żeber tkwiła Gagauzja [obszar autonomiczny w południowej Mołdawii – przyp. aut.]. Przypomniałam sobie wesele, na którym była Oksanka kilka lat wcześniej, i przyznałam jej rację: Gagauzi byli jacyś inni. Chciałabym opowiedzieć więcej o tamtych latach, o historii i pozostałych rzeczach, jednak nie opuszcza mnie myśl, że prawie niczego nie pamiętam. To, co wiem, pochodzi z gazet i wywiadów, które przeczytałam później, tak jak większość dzieci z mojego pokolenia. Koledzy z Rumunii pytają mnie często: jak to było żyć w czasach odrodzenia narodowego? Wtedy obracam wszystko w żart albo udaję, że się spieszę, bo co to niby ma oznaczać: jak było? Dla kogo było? Dla dzieci spekulantów było tak, a inaczej było dla dzieci, których ojców wysłano, by walczyli w Naddniestrzu. Podaję pierwszy z brzegu przykład. Mogę opowiedzieć, jak było dla mnie, tylko że to akurat nie miało żadnego związku z odrodzeniem, niepodległością i wojną. Miałam przybraną matkę wariatkę, której było mi żal i której się bałam. Kochałam, chciałam uprawiać seks z o wiele starszym mężczyzną. Dowiedziałam się, że nie jestem sierotą, tak jak sądziłam, lecz dzieckiem porzuconym. Zostałam zgwałcona, byłam świadkiem przerwania ciąży w warunkach domowych i przez kilka miesięcy słuchałam lamentów kobiety, która straciła swoje pierwsze i jedyne dziecko. Co jeszcze robiłam w latach odrodzenia narodowego? Walczyłam z brodawkami na dłoniach i brzydotą, która nijak nie chciała mnie opuścić. A właściwie nie tylko z tym, walczyłam ze wszystkim i ze wszystkimi, zwłaszcza zaś z demonami, które się we mnie zakochały w wieku określanym dzisiaj przez organizacje pozarządowe jako wczesne dzieciństwo. I koniec końców usiłowałam zrozumieć, dlaczego mam nienawidzić język rosyjski, skoro wcześniej przez tyle lat był dobry, i dlaczego mam zacząć kochać język rumuński. Dla mnie to właśnie było odrodzenie. Gdzie Rzym, a gdzie Krym.
[...]
Przekręcasz słowa.
Radu mówił głośno jak wszyscy nauczyciele. Mówił, przechodząc z jednego pokoju do drugiego z kawiarką w dłoni, szukając jakiejś książki, potem cukru i kubka. Ja wzięłam kawiarkę, podczas gdy on zdejmował koszulę i sypał na nią sól. Dobrze, że kawa nie wylała się na coś innego. Chciałam być książką. Drogą i rzadką, którą trzymałby ostrożnie w dłoniach i otwierałby mnie na dowolnej stronie.
Znów przekręcasz słowa.
Była duża i żółta, nie widziałam takiej nigdy dotąd. Na okładce było napisane „G. Călinescu” i coś jeszcze o literaturze. Rozwieś ją, powiedziałam, niech wyschnie. Koszula. Ja mogę to zrobić, jeśli chcesz. Wiem, co robię, to nie pierwszy raz. Sól wchłonęła wszystko. Plama znikła, kawa znikła, wszystko znikło. Koszula fruwała w powietrzu jak ptak, gołe ramiona jaśniały pochylone nad książką, wielką i trudno dostępną. Jak trudno jest nie odwracać kota ogonem?
Pytanie: co robimy?
Odpowiedź: kawę pijemy.
Zapomnij, zapomnij rosyjski. Pijemy kawę, nie – kawę pijemy. Koszula wyschła, ramiona odleciały, lekcja się skończyła. Czym się skończyła lekcja? Zapięciem guzików.
Znów przekręcasz słowa.
[...]
W szkole nie miałam przyjaciółek. Dzisiaj myślę, że przydałyby mi się wtedy jakieś dziewczyny w moim wieku, bym miała z kimś wyjść z domu, porozmawiać o rzeczach zwykłych, a przede wszystkim – pośmiać się. Ja tymczasem miałam jedynie Katię i Marinę. Rozmowy z Katią zawsze krążyły wokół żalu po tym, co się stało, a Marina denerwowała mnie swoimi wymysłami. Zaczęła odwiedzać jakieś znachorki i wróżki, które bez wyjątku doiły z niej kasę i obiecywały jej zdrową macicę, trójkę dzieci, bogatego męża, a nawet życie za granicą. Wtedy wszyscy chcieli mieszkać za granicą. Najczęściej rozprawiali o tym ci, którzy nigdy nie wyściubili nosa poza Kiszyniów. Mówiłam Marinie, że jest głupia i żeby nie wierzyła tym babom. Skoro medycyna nie pomogła, to co może zdziałać jakieś ziele albo odczynianie? „Medycyna to nie wszystko”, odparła, „jest jeszcze Bóg”. Jej słowa prawie mnie powaliły. „Jaki Bóg, Marina?”, zapytałam. Ten, który pozwolił się wzbogacić rodzicom Wołodymyra, ale zabił Mariczikę? Bóg, który poćwiartował Zachara Antonowycza, skazał Szuroczkę na powolne gnicie, a tobie odebrał dziecko? Mogłam dłużej tak wyliczać, miałam skąd czerpać. Gwałt, skrobanka Katii, Rodion Eduardowicz i dziewczyny z domu dziecka. „Jest jeszcze inny Bóg”, upierała się przy swoim Marina, „ten, który postawił na twojej drodze Tamarę Pawłownę i dał ci matkę”. Nie było z kim rozmawiać. Co miałam jej niby powiedzieć? Że moja prawdziwa matka wcale nie umarła, tylko hasała gdzieś po świecie niczym rozgrzana klacz? Że Tamara Pawłowna kupiła mnie, bym pomogła jej się dorobić, zbierając butelki? Głupia była i taka pozostała Marina.
[...]
Chodziłam wciąż do Radu dwa razy w tygodniu. Między nami nie wydarzyło się nic z rzeczy, których bym sobie życzyła, natomiast zaczęłam dostawać dobre oceny z rumuńskiego. Z gramatyką dawałam sobie radę lepiej niż z językiem mówionym, gdzie wciąż myliłam końcówki. Przekręcałam słowa. Któregoś dnia zrobił kawę i powiedział, że muszę zrezygnować zupełnie z rosyjskiego. Wybić go sobie z głowy, pozbyć się go i napawać pięknem swojego języka. Rozeźlił mnie bardzo, ale wiedziałam, że powód był inny. Radu widział we mnie dziecko. Ja chciałam, żeby mi przynosił kwiaty, a on mnie karmił herbatnikami. Ja wkładałam przeźroczyste sukienki, a on zamykał okna, żebym się nie przeziębiła. Miałam ochotę go zabić. Rzucić się na niego nie mogłam, zresztą nie wiedziałabym, co robić dalej. A powiedzieć, że go kocham, nie byłam w stanie, nie przechodziło mi to przez usta. Pewnego dnia skłamałam, mówiąc, że mam przygotować na lekcje jakiś wiersz miłosny, bo pomyślałam, że może w ten sposób zaczniemy o tym rozmawiać. Wziął do ręki kolejno cztery książki, przekartkował je i odłożył, mówiąc, że one będą dla mnie, kiedy już dorosnę. Wybrał wiersz Dlaczego nie przyjdziesz? Eminescu. Znowu Eminescu! Dla Radu ten poeta był tym, czym dla Tamary Pawłowny pieniądze. I jaki wiersz wybrał! Kiedy usłyszałam o jaskółce, ścisnęło mnie w gardle i nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Wreszcie powiedziałam mu ze złością, że rosyjski podoba mi się bardziej, że jest ładniejszy i ważniejszy od jego rumuńskiego. Uraziłam go, to było widać, ale nie miałam już nic do stracenia.
[...]
Ostatnia zima w Kiszyniowie. Pamiętam ją w kawałkach, jakbym jej nie przeżyła, a tylko śledziła przez okno, odmrażając kolejne kawałki życia. Żeby nie zwariować, trzymałam się z koleżankami. Chodziłam z nimi do kina, raz poszłam na tańce – z nikim nie zatańczyłam. Ich radości mroziły mnie. We mnie pałały inne pragnienia. Chłopcy byli jeszcze bardziej żałośni. Mówili tekstami z filmów, chcieli zostać bohaterami albo piosenkarzami jak Michael Jackson. Wszystko porównywałam z pierwszą zimą, kiedy Tamara Pawłowna przywiozła mnie do Kiszyniowa. Gdzie podziała się niebieska poświata, która spływała z nieba? Gdzie podział się zachwyt, strach, zdziwienie? Jak bardzo zmieniło się miasto, jak bardzo ja się zmieniłam. Nasze podwórko – wyspa nasza – było puste i zamarznięte. Tonia przeniosła się na stałe do Tallina – miasta z płomieniście czerwonymi dachami i wysokimi ludźmi, o których mi opowiadała. Raja prawie nie trzeźwiała, Szuroczka zaś, kiedy jej nogi popękały, wzięła do siebie siostrzenicę, na stancję. Zachar Antonowycz też rzadko już wychodził, schudł i oślepł na jedno oko. Tylko ja jeszcze zanosiłam mu jedzenie i któregoś dnia spotkałam u niego Marinę z puszką chałwy. Kto by pomyślał? Marina – wiecznie rozpieszczana – zaczęła troszczyć się o wszystkich.
[...]
Pułkownik istniał albo i nie, nie sposób było dociec. Po tamtej nocy, kiedy spalono mu ogródek, przez miesiąc nie wychodził z mieszkania. A kiedy już wyszedł, ruszył prosto na kawałek spalonej ziemi i rozgrzebywał ją palcami tak długo, aż wyjął wszystkie pozostałości po korzeniach, każdą bulwę nietkniętą przez ogień. Po dwóch latach sprzedał mieszkanie jakiemuś dentyście, który urządził w nim gabinet stomatologiczny. Wyjechał z miasta bez słowa pożegnania. Życiem cieszyli się jedynie Lionczik i Katiusza. Jemu rosła córeczka, a Katia kupiła sobie papugi, na które mówiła moi żar-pticy [z ros. moje zaczarowane ptaki. Żar-Ptak, ognisty ptak występujący w rosyjskich baśniach – przyp. tłum.] i którym pozwalała dziobać sobie z ust. Były małe, wielkości mojej dłoni, i miały oczy lalki. On – turkusowy z białą falistą linią na wolu, ona – w kolorze werbeny. Dziobały mocno, parszywe, ale w jej małym i smutnym pokoju rzeczywiście wyglądały czarująco. Widziałam, że cierpi Katiusza. Miała powody. Michaił nie odwiedzał jej nawet po kryjomu. Opowiedziała mu o usuniętej ciąży i to go zniesmaczyło. Całą ją chciał Michaił, nie pociętą na kawałki. Inni mężczyźni też przestali przychodzić. Ona ich nie chciała czy może odwrotnie, jak tu zapytać o coś takiego? Rozsypała się nasza Katiusza i nie wiedziała, jak się pozbierać.
[...]
Świat umierał, który świat? Czyja była wojna, kto odgrywał tym razem rolę Niemców? Zachar Antonowycz – jedyny, który walczył w prawdziwej wojnie – rozumiał mniej niż wszyscy inni. „Zabijają się między sobą, ale dlaczego się zabijają?”, mówił do siebie, siedząc na ławce. Nikt go już nie słuchał. Czasami ja wychodziłam, innym razem Lionczik wyprowadzał Maszę na powietrze. Padali chłopcy, tuczyli się generałowie. Ja wciskałam swoje małe życie między rzeczy naprawdę ważne dla kraju. Kiedy znów zakwitły akacje, poszłam do Pawlika, który się nie bawił, tylko stał. Poprosiłam go, żeby nie zostawiał mnie samej, żeby poszedł razem ze mną do Maricziki. Nie mogę nazwać Pawlika inaczej niż tymi słowami z pierwszej zimy – ślepy i dobry psiak. Pawlik zawsze był dobry, dobry z powodu bólu. Mnie samej ból zatwardził serce, nie byłam dobra nawet dla tych, którzy na to zasługiwali. Gdybym mówiła na niego Paweł, chodziłoby o innego człowieka, tak mi się wydaje. To właśnie mu powiedziałam w Hamburgu, kiedy spotkaliśmy się po latach. On się roześmiał, ja się roześmiałam. On też mówi na mnie Łastoczka. ????????. To dziwne, że po tylu latach trzymasz się wciąż jakiegoś drobiazgu, jak sznura w głębokiej jamie. Robię się sentymentalna albo może, wreszcie, obudziły się we mnie słabości. Dla Mariny jestem sentimentalnaja suka [z ros. żargon – sentymentalna suka – przyp. aut.]. Niech sobie mówi. Marinie pozwalam się nazywać, jak jej się podoba, tak proszę o wybaczenie za wszystko, czego nie zrobiłam na czas.
[...]
Pani od biologii jako jedyna dostrzegła we mnie nie tylko pilną uczennicę, ale i nieszczęśliwe dziecko. To było w czasie przerwy. Wszyscy wybiegli na podwórko, ja zaś chciałam schować się w szafie i przespać te dwadzieścia minut. Robiłam tak często po nieprzespanych nocach, które spędzałam na uspokajaniu Tamary Pawłowny. Walentyna Igorowna, która nigdy nie zachęcała nas, byśmy zwracali się do niej per „pani”, poprosiła mnie do swojego laboratorium i zapytała, co zamierzam studiować. Odpowiedziałam, że medycynę, a ona ucieszyła się bardzo, jakby od zawsze oczekiwała ode mnie takiej odpowiedzi. Byłam jej najlepszą uczennicą, chyba w ósmej klasie zajęłam pierwsze miejsce na olimpiadzie przedmiotowej szczebla miejskiego. „Ty naprawdę zasługujesz, żeby zostać lekarką”, uśmiechnęła się i ścisnęła moje dłonie w swoich. Rzadko uśmiechała się na lekcjach, chyba tylko raz to widziałam. Jej słowa – ty naprawdę zasługujesz – dźwięczały mi w uszach na wszystkich egzaminach. Nawet teraz, kiedy jestem u kresu sił albo mam ochotę wyjść ze szpitala i nigdy więcej tu nie wrócić, przypominam je sobie. Ona też chciała być lekarką, ale – tamten absztyfikant, dzieci, sparaliżowana teściowa, kobiece obowiązki. Tak właśnie powiedziała: kobiece obowiązki. Mam nie wychodzić wcześnie za mąż i zjawiać się u niej co niedziela, by mogła przygotować mnie do egzaminu. Nie chciała ode mnie pieniędzy. Chciała tylko zobaczyć mnie pewnego dnia jako lekarkę.
[...]
Nie tylko my, wszyscy stracili swoje oszczędności. Ale tylko ona jedyna żyła nie dniem dzisiejszym, tylko jutrzejszym. Raja zapełniła mieszkanie najpiękniejszymi i najdroższymi meblami. Szuroczka zgromadziła tyle złota, że wystarczyłoby dla pięciu córek. Bella Izaakowna była Żydówką. Katiuszy, nawet jeśli nie miała pieniędzy w banku, zostały sukienki i biżuteria. Miała też papugi. I tylko ona odłożyła to, co dobre, na chwilę, kiedy będzie mogła je zjeść w całości, od razu. Rozsmarowane na chlebie grubą warstwą masła, sycącego aż do mdłości. A dobro nie przyszło. Zmarnowało się po drodze i dotarło do niej w okruchach. Okruchach na chlebie. Przez miesiąc chodziła codziennie do banku i razem z innymi czekała pod drzwiami. Potem, kiedy kolejki się zmniejszyły, a telewizja i gazety podały, że ma miejsce wymiana pieniądza, chodziła sama. Najpierw żądała, potem żebrała, aż w końcu zaczęła grozić. Michaiłowi serce zamarło, ale nie dał znać po sobie. Poszedł do łazienki, siedział w niej długo, a kiedy wrócił, miał zdjęte okulary i czerwone oczy. „Tamara, Tamara”, wyszeptał. „Chodź na kolana”. Poszła jak mała dziewczynka. Mała, chuda, w koszuli nocnej w niebieskie kwiaty. Objęła go ramieniem i zaczęła płakać. Dziesięć dwudziestek, pięć dwunastek, dziesięć dwudziestek, pięć dwunastek – dało się słyszeć. Rano zapakowałam do torby jej sukienki i dokumenty i żywej więcej jej nie widziałam.
[...]
List, powiesz, co to takiego list? Kawałek papieru, strzępek myśli. A ileż może ci dać albo zabrać! Michaił pisał, jak wszyscy lekarze, niewyraźnie, jednak słowa twoi roditieli [z ros. rodzice – przyp. aut.] świeciły na papierze niczym dwa ogniki papierosów. Paliły mnie i bolały bardziej niż wszystkie papierosy zgaszone na moim ramieniu w ciemnościach internatu. Ona mnie paliła – tęsknota za wami. Pobiegłam bez tchu do Belli Izaakowny, żeby mi przeczytała i żeby mi wyjaśniła. Żeby mnie poprowadziła przez wszystkie słowa. Dużo nie pisał Michaił, tyle że musicie wyjechać. Musicie. „Czy ja coś zrozumiałam nie tak, Bello? Może znowu przekręciłam słowa?”. Wynużdieny. Zobowiązani. Zobligowani. Zmuszeni. Przyciśnięci koniecznością. Przymuszeni. Poddani. Skazani. Całe moje życie sprowadzone do synonimów jednego wyrazu. A na koniec, niczym policzek wymierzony za poważny błąd, Rumynija. I tak wyruszyłam do was.
[...]
Zawsze byłam sama i na samotność się nie uskarżałam. Jedynie śmierć jest sprawiedliwsza od samotności. Po liście Michaiła byłam bliska postradania zmysłów, ale na szczęście blisko mnie było kilkoro ludzi. Bella Izaakowna odwiedzała mnie codziennie. Miała dla mnie książki, dobre rady i jedzenie. Powiedziała: „Najpierw medycyna – potem reszta”. Po jej słowach wierzchem dłoni starłam z pamięci wszystko i zostawiłam jedynie egzaminy. Biologię i chemię przerabiałam z Walentyną Igorowną, angielski miałam dobrze opanowany, ale jeszcze się uczyłam z podręcznika dla studentów. Z Radu nie miałam już korepetycji. Przekazał mi wiadomość, że znalazł pracę w prywatnym liceum. Ja zresztą nie miałam pieniędzy, żeby mu płacić. Ale nauczył mnie dobrze, miałam dziewiątkę z języka rumuńskiego. Radu jest do dzisiaj nauczycielem. Od tamtego czasu widziałam go raz, kiedy zjawiłam się w Kiszyniowie, by sprzedać mieszkanie. Poszłam go odwiedzić z kupioną w Bukareszcie Nostalgią. Ale się ucieszył! Słyszał o niej, ale nie zdążył jeszcze przeczytać. Żył tak jak kiedyś. Pokój pełen książek, kubki po kawie, sterty zeszytów do poprawy. Zapytałam, a on odpowiedział, że się nie ożenił. „Jaka kobieta zechce biednego nauczyciela?”.
[...]
Jak mi się udało? Pomogła mi Bella Izaakowna przez jakichś swoich znajomych, Marina rozmawiała z kimś z Frontu Ludowego, miałam dobre oceny. Nie mieli czego się czepić. Na dworzec odprowadziła mnie Marina. Przez całą drogę mówiła tylko ona, a kiedy zobaczyła mnie już w wagonie, krzyknęła, że mam zostać najlepszą doktorką na świecie. Miałam walizkę pełną ubrań od Katiuszy, a na ręce – zegarek Zachara Antonowycza. Z domu zabrałam tylko żółty obrus i kalejdoskop. Po resztę miałam przyjechać później, klucze zostawiłam Marinie. Rumunia? Rumunia przyjęła mnie licznymi prztyczkami w czoło, ale mnie przyjęła. Tę opowieść jednak już znacie.
Tatiana Tibuleac, Szklany ogród
Powieść obyczajowa Tatiany Tibuleac – mołdawsko-rumuńskiej pisarki i dziennikarki, przenosi akcję tej osobliwej i smutnej opowieści, nagrodzonej w 2019 roku Nagrodą Literacką Unii Europejskiej, do Republiki Mołdawskiej, do jej stolicy w Kiszyniowie, ogólnie rzecz ujmując, w lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku. Łastoczka po rosyjsku Jaskółka jest dzieckiem z sierocińca, położonego gdzieś niedaleko Kiszyniowa i jako sierota nie zna rzecz jasna swoich rodziców, zapewne porzucona przez nich tuż po narodzeniu. Z tego siermiężnego domu dziecka zabiera ją Tamara Pawłowna, Żydówka z Kiszyniowa, z zawodu butelczarka, która potrzebuje dziewczynki do prowadzenia swych legalnych i mniej legalnych interesów. W ponurej atmosferze kiszyniowskiego podwórka, a szerzej i miasta, Łastoczka zaznaje życia-dzieciństwa od tej najsurowszej, zazwyczaj podłej strony, gdzie na przemian niedostatek przechodzi w groteskę, ta zaś sama w sobie sumuje się w pojedyncze tragedie ludzkie. Na tle przemian społecznych i politycznych szarpiących Mołdawią w końcu ubiegłego wieku, udaje się Łastoczce wyrwać z tego nomem omen „toksycznego kręgu” i zostać już na obczyźnie lekarką w sąsiedniej Rumunii. Opowieść Tatiany Tibuleac to przede wszystkim próba takiej retrospekcji, w której „to pisanie-tamto opisywanie” stanowi swoiste oczyszczanie się z krępującego poczucia winy w poszukiwaniu tożsamości ze sobą i minionym światem, którego strzępy przechowuje jedynie pojedyncza świadomość.