Blog

 

11.10.2024

Listonoszka z Apulii

„Dręczyło mnie jeszcze jedno,

 a mianowicie, że ani

nikt nie jest podobny do mnie,

ani ja do nikogo.”

Fiodor Dostojewski, Notatki z podziemia


„każdy winny,

nawet najbardziej nikczemny,

zasługuje na współczucie.”


 „Ciemny płaszcz nocy skryje mię przed nimi.

Lecz niech mię znajdą, jeśli ty mię kochasz.

Lepszy kres życia skutkiem ich niechęci

Niż przedłużony zgon w braku twych uczuć”

William Shakespeare, Romeo i Julia


„choroba jest jak klucz

pasujący do kłódki…”

[…]

Listonoszka nie żyje! Wieści w mgnieniu oka dotarły do każdej uliczki i każdego zaułka w miasteczku. Akurat, żeby to jeszcze była prawda – skomentowała donna Carmela, wyglądając przez drzwi z sennym wyrazem twarzy. Czarne smugi wczorajszego tuszu do rzęs zebrały się jej w zmarszczkach poniżej oczu.  Pokój jej duszy – oznajmiła sąsiadka z naprzeciwka, w koszuli nocnej i przeżegnała się uroczyście.  Mówili ludzie, że nie jest z nią dobrze – wtrąciła się kolejna z balkonu. Już od jakiegoś czasu rzadko wychodziła z domu. Oskrzela, tak słyszałam – uściśliła potężna kobieta zamiatająca ganek przed domem. Wykończyła ją choroba listonoszy – zawyrokowała sąsiadka z balkonu. Pamiętacie Ferruccia? On też młodo umarł. Donna Carmela wykrzywiła się z niechęcią. Idę odprasować niedzielną sukienkę – rzuciła. I weszła do środka.  Nieco dalej w chacie na skraju miejskiej zabudowy, tuż przy gaju oliwnym Giovanna siedziała przy stole w kuchni. Łzy ciekły jej po twarzy prosto na pocztówkę z datą 22 maja 1936 roku. Złożyła ją na pół, wsunęła między piersi i wyszła. Wedle ostatnich dyspozycji Anny żałobne czuwanie miało zostać zorganizowane w ogrodzie na tyłach domu pośród drzew granatu i grządek bazylii. Moździerz, przywieziony z Ligurii prawie trzydzieści lat temu, kazała umieścić obok trumny, do której poleciła włożyć dwie pary niemowlęcych skarpetek – różowe i niebieskie, oraz obrączkę Carla, bo tę Anna z uporem chciała zabrać ze sobą nasuniętą na palec ponad jej własną. By pożegnać się z życiem, niczego innego nie było jej trzeba, jak stwierdziła kilka godzin przed wydaniem z siebie ostatniego tchnienia.

[…]

Niebieski autobus, pokiereszowany i przyrdzewiały, zatrzymał się z piskiem opon na asfalcie rozgrzanym od słońca wczesnego popołudnia. Wilgotny, gorący wiatr poruszał liśćmi wielkiej palmy na samym środku opustoszałego placyku. Z pojazdu wysiadło troje podróżnych, nikogo innego prócz nich nie było: jako pierwszy Carlo, ze zgaszonym cygarem między zębami, wystrojony w garnitur z kamizelą i wyglancowane buty wiedenki z brązowej skóry, na których nawet dwudniowa podróż – najpierw pociągiem, wreszcie autobusem – nie zdołała odcisnąć śladu. Przygładził wąsy i z zamkniętymi oczami upajał się szczególnym zapachem, którym zawsze przesiąknięte było jego miasteczko, mieszanką aromatu domowego makaronu, oregano, wilgotnej ziemi i czerwonego wina. Jakże mu tego brakowało przez pierwsze lata życia na północy – w Piemoncie, a później w Ligurii; ostatnio zwłaszcza tęsknota, do której przecież zdążył przywyknąć, naprzykrzała się szczególnie boleśnie niczym kamień w piersi. Ściągnął z głowy filcowy kapelusz i zaczął się nim wachlować, choć zdołał tylko rozwiać nieco gorące powietrze. Latem sirocco wiejące z Afryki nie znało litości – zresztą dokładnie tak pamiętał lato na południu. Anna miała odkryć to dopiero teraz, gdy jej stopa sięgnęła wyschniętej ziemi. Miała na sobie długą, czarną sukienkę na znak żałoby, którą uparcie nosiła od trzech lat. W ramionach z wysiłkiem trzymała Roberta – rocznego malucha o żywym spojrzeniu.

[…]

Już prawie jesteśmy na miejscu – zapewnił ją Antonio z nieśmiałym uśmiechem. Dom, w którym mieli zamieszkać Carlo i Anna, znajdował się przy via Paladini, ledwie kilka kroków od placu. Kiedyś mieszkał tu Luigi, wuj Carla i Antonia ze strony matki, zwany gospodorzem – przez mnogość hektarów wchodzących w skład jego roli. Pieniędzy mu nie brakowało, ale nie dorobił się dzieci, przez co wszystko pozostawił w spadku Antoniowi i Carlowi: ziemię, dom i pokaźną sumkę, która miała im wystarczyć na spokojne życie przez jakiś czas. Jeśli miała już szukać przyczyny, dla której musiała porzucić swoje życie i swoich uczniów w Ligurii i przeprowadzić się na południe, to wszystkiemu winien był ten przeklęty wuj, myślała Anna. Jakżeż ona go nienawidziła – i wszystko jedno, czy był żywy, czy martwy. Antonio, postawiwszy pudło przed wejściem, przetrząsał kieszenie spodni w poszukiwaniu klucza. Wsunął go w zamek drewnianych drzwi i otworzył je na oścież: smuga światła z zewnątrz przecięła urokliwy dziedziniec, częściowo kryty sklepieniem zbiegającym się w kształt gwiazdy, o ścianach w miodowym kolorze, z marmurowym okrągłym stolikiem i dwoma krzesłami z kutego żelaza ustawionymi na środku; w kącie stała donica z terakoty z zasuszoną rośliną, zapomnianą pewnie od wielu miesięcy. Carlo porzucił walizki tuż przy wejściu i zaczął kręcić się po domu – wbiegł na górę po schodach, zbiegł na dół; zaglądał do wszystkich kątów i unosił prześcieradła zarzucone na meble w przestronnym salonie z kominkiem. Oparty o futrynę drzwi wejściowych, Antonio wodził za bratem wzrokiem, czując, jak narasta w nim fala wzruszenia. Tak bardzo tęsknił za swoim Carlettem – braciszkiem, urwisem, tym poczciwym łobuziakiem. Dopóki miał go u swojego boku, nikogo więcej nie było mu trzeba. Braterska więź nie ma sobie równych, to jasne, lecz Carlo był również jego najbliższym przyjacielem, ulubionym kompanem szalonych eskapad, jedyną osobą, która znała go na wskroś. Gdy wyjechał, Antonia dopadła samotność tak dotkliwa, jak gdyby nie ostał mu się nikt inny w świecie. I w rzeczywistości nikt nie zdołał mu jej osłodzić, nikomu nie udało się przywrócić barwy jego dniom. Nawet – pomyślał z ukłuciem żalu – jego żonie Agacie i córce Lorenzy.

[…]

Anno, chodź tylko i zobacz! – wykrzyknął Carlo, podchodząc do niej i ciągnąc ją za rękę. Anto’, ruszże się i ty! Przeszli przez salon, jadalnię i kuchnię, z której tylne drzwi prowadziły do małego ogrodu pełnego drzewek granatu. Twarz Anny rozjaśniła się w uśmiechu – po raz pierwszy, odkąd wsiedli do pociągu jadącego na południe. Nareszcie symbol nadziei, której upatrywała w tej podróży: czerwone kwiaty o kielichowej formie i żółtej koronie, spiczasto zakończone liście w żywym odcieniu zieleni, ostry kontrast barw, powyginane gałęzie… Wpatrywała się w nie z zachwytem. Mogła posadzić tutaj też krzewy bazylii, pozwolić, by powietrze wkrótce nasyciło się ich aromatem. „Tyle wystarczy, bym poczuła się jak w domu. Choć odrobinę”. Quel délice! Mon jardin secret! [fr. - Jak cudownie! Mój tajemniczy ogród! – przyp. tłumaczki] – wykrzyknęła i ucałowała z przejęciem rumiany policzek synka. Antonio spojrzał na nią zdumiony, po czym przeniósł pytający wzrok na Carla. Tak, mojej Annie czasem wyrywa się jakieś zdanie po francusku. Wiesz… W moich stronach to akurat nic dziwnego, w końcu dorastałam tuż przy granicy z Francją – przerwała mu Anna, odwracając się do nich na moment. Jej duże oczy o kolorze liści drzewa oliwkowego zatrzymały się na twarzy Antonia – ich odcień podkreślała czerń włosów, splecionych w luźny warkocz. Skórę miała bladą, wręcz porcelanową, w takich miejscach jak to, do którego właśnie trafiła, zupełnie niespotykaną, lecz teraz policzki oblały się purpurowym rumieńcem. Antonio nie potrafił odgadnąć, co sprawia, że Anna się czerwieni – upał czy może on sam.

[…]

Wszystko zostawiłeś tak, jak było – zauważył Carlo nieco zdumiony, kiedy tylko został sam na sam z bratem. Antonio nadal mieszkał w domu, w którym obaj dorastali, może ze sto metrów od posesji wuja Luigiego. Dopóki żył ojciec, Antonio wraz z żoną i córką mieszkali razem z nim, zajmując jedną sypialnię, w której teraz urzędowała tylko dziewczynka. Te same meble, niezbyt wyszukane i nieco przyciężkie, stały na swoich dawnych miejscach. Matka i ojciec kupili je jeszcze przed ślubem: kanapa, obita zielonym aksamitem, wytarta już na podłokietnikach, pamiętająca czasy, gdy Carlo i Antonio jako dzieci sadowili się na kolanach ojca zimowymi wieczorami przed kominkiem; obrazy namalowane przez matkę, gdy ta była zdrowa, młoda i w pełni sił, przedstawiające równiny pełne drzewek oliwnych i wiszące tam, gdzie zawsze, tuż obok komina; bibeloty wszelkiego rodzaju, bo ojciec uwielbiał je zbierać, zwłaszcza te maleńkie, z kutego żelaza – nikt nie ruszył ich z miejsca; nawet wełniana narzuta matki leżała na jej fotelu obok okna, tym samym, w którym uwielbiał przesiadywać Antonio.

[…]

Nazajutrz po przyjeździe Anna nie wzięła się do rozpakowywania walizek. Otworzyła tylko pudło kryjące jej największe skarby: czarne nasionka liguryjskiej bazylii zamknięte w woreczku z rafii; moździerz z białego marmuru o szarym żyłkowaniu, odziedziczony jeszcze po prababce, a później przekazywany kolejnym kobietom w jej rodzinie; inkrustowaną szkatułkę z drewna czereśniowego – przechowywała w niej parę niemowlęcych skarpetek Claudii z różowej przędzy i drugą, z niebieskiej, którą nosił maleńki Roberto; naszyjnik z pereł należący kiedyś do matki – jej prezent na dwudzieste pierwsze urodziny; poszewki z liliowego jedwabiu uszyte własnoręcznie przez babkę, która zwykła mawiać: „Jedwab zachowuje naturalną młodość i gładkość skóry”; książki, które postanowiła ze sobą zabrać – niektóre po francusku, jak Madame Bovary i L’Éducation sentimentale Flauberta, ale również Annę Kareninę, Dziwne losy Jane Eyre, Wichrowe Wzgórza oraz Dumę i uprzedzenie. Chwyciła w dwa palce woreczek z nasionami i ruszyła do ogrodu, gdzie natychmiast wzięła się do pracy: wykopała może ze dwadzieścia małych dołków co mniej więcej trzydzieści centymetrów i w każdym z nich umieściła po dwa nasionka. W tych stronach było tak gorąco, że pierwszych, nieśmiałych kiełków mogła spodziewać się już wkrótce, była o tym przekonana.

[…]

Stragany z zadaszeniami z białego płótna zajmowały całą powierzchnię placu Zamkowego i rozciągały się na przyległe uliczki. Jednostajny szum dobiegający Annę już z daleka w jednej chwili wyostrzył się i uderzył w nią z taką siłą, że prawie ogłuchła: galimatias zaśpiewek sprzedawców służących przyciągnięciu uwagi kupujących, wrzaski, donośne wybuchy śmiechu i sprzeczki pomiędzy gestykulującymi zażarcie kramarzami. Pierwszy odcinek targu cuchnął świeżymi serami, owczym i krowim mlekiem, pikantnymi oliwkami w solance. Powietrze było gęste od tego zapachu, świdrującego w nozdrzach i przyprawiającego o mdłości, zwłaszcza o tak wczesnej godzinie. Anna przyspieszyła kroku, zasłaniając dłonią nos. Tędy! – wykrzyknęła Agata. Pójdź tu, zobacz. Tę część targu lubiła najbardziej: kuchenne przybory i przydasie, domowe sprzęty; prawdziwe arcydzieła, które wyszły spod rąk miejscowych rzemieślników. Może coś ci się spodoba! – dodała. Sprzedawca urzędujący przy pierwszym straganie, postawne chłopaczysko o sumiastym wąsie i ciemnych, kręconych włosach, zachwalał swoje dopiero co wyłożone towary: Paniusie, takich cudów nigdzie indziej nie znajdziecie! – Zaprezentował im donicę wydrążoną w wapiennej skale, typowej dla tych stron, udekorowaną żółtymi, malowanymi kwiatami; uchaty dzban z terakoty używany do przyrządzania soczewicy oraz drewniane łyżki zakończone ozdobnym uchwytem z glazurowanej ceramiki. A cóż to takiego? – zapytała Anna, wskazując na pojedynczy ceramiczny przedmiot. Kształtem przypominał pąk, gotowy, by rozchylić jego płatki, z dwoma zwiniętymi listkami po obu stronach. To pumo [we Włoszech to symbol szczęścia, regeneracji, zmartwychwstania i bogactwa – przyp. aut.] – wyjaśniła jej Agata. Spodobał ci się? – zapytała po chwili, a w oczach zapaliła się jej nadzieja. To na szczęście – dodał chłopak. Ale szczęście tego, komu sprezentujecie.

[…]

Kawałeczek dalej wznosiła się przed nimi góra chlebaków i wiklinowych koszy. Stareńka kobieta z ciemnym meszkiem nad górną wargą i dłońmi poznaczonymi odciskami siedziała na ziemi, boso, pochłonięta wyplataniem kosza: właśnie skończyła brzeg i teraz zabierała się do uchwytów. Agata powitała ją serdecznie, a gdy tylko obie kobiety przystąpiły do bezładnej paplaniny, w której przerzucały się seriami: „dzięki Bogu, nie najgorzej, idzie jakoś”, Anna nie była w stanie oderwać wzroku od stóp staruszki, czarnych od ziemi, o spękanych piętach i pożółkłych paznokciach. Przez chwilę pomyślała o swojej babce, która codziennie wieczorem przed pójściem spać masowała stopy mlekiem i jeszcze wilgotne chowała w grube skarpety. Nie wolno zaniedbywać dłoni i stóp – powtarzała jej często. Ludzkim spojrzeniom nie umykają zwłaszcza szczegóły, zapamiętaj.

[…]

Przecisnęły się przez gromadę klientów, złożoną z kobiet objuczonych ciężkimi koszami z towarami z targu i tych, które zdążyły już odstawić torby na ziemię i teraz zajęte były pogawędką, po czym weszły do Baru Zamkowego przez drzwi z jutowego sznura. Brzuchaty barman o czarnych, gęstych wąsach i oliwkowej karnacji polerował kieliszek rąbkiem białego fartucha. Ściany do połowy wysokości obite były drewnem, ponad którym zawieszono pokaźną kolekcję fotografii z miasteczka, reklamę likieru Fernet Branca oraz ręcznie wypisany cennik. Stoliki przykrywały grube, czerwone obrusy, a siedziska drewnianych krzeseł wyplatane były słomą. Na jednym z nich leżał pomięty egzemplarz „La Gazzetta del Mezzogiorno”. Nando, nalej nam dwie lemoniady – poleciła Agata. Tylko jedną – poprawiła ją natychmiast Anna. Ja poproszę espresso z kropelką grappy. Agata odwróciła się zdumiona. Grappy? Tak, grappy – pokiwała głową Anna. Zawsze pijam taką kawę w barze.

[…]

Carmela, uosobienie kobiecości. Było na co popatrzeć – już tamtego lata, kiedy skończyła szesnaście lat i rozkwitła, chłopcy z miasteczka zakładali się między sobą, który pierwszy dotknie jej biustu. Uderzyli do niej w konkury całą gromadą, niczym wojsko oblegające twierdzę: jeden próbował prowadzać ją pod rękę, inni przepychali się łokciami, żeby tylko usiąść obok niej na mszy, jeszcze ktoś kupował jej ciastka z marmoladą, następny odprowadzał pod sam dom. Carlo znał Carmelę, odkąd byli dziećmi – dorastali na tej samej ulicy, ledwie parę metrów od siebie. Widział jej łzy, słyszał krzyki, gdy lała ją matka; pamiętał jej pozdzierane kolana, kiedy bawili się w berka; widział, jak ociera smarki wierzchem dłoni. Tamtego roku jednak, kiedy wrócił z letniego obozu w Santa Maria di Leuca, zdumiał się na jej widok: zaskakująco urosła, nabrała pewności siebie, a jej uroda zapierała dech w piersiach. Rozbudziła w nim nieznany wcześniej wstyd, wręcz irytację – i z dnia na dzień zaczął traktować ją jak powietrze. Patrzył tylko na nią z daleka, obserwował z ciekawością, jak gdyby nigdy wcześniej nie widział takiej istoty, nieznanej, niezrozumiałej. Szukał oczami jej spojrzenia, a gdy tylko je napotkał, odwracał wzrok. W końcu jego lekceważenie przyniosło skutek i zdobył jej względy. Przez dwa lata to on dotykał jej biustu i całował ją – pospiesznie i żarliwie, aż wreszcie nadszedł dzień rozłąki: wysłali go do Alessandrii w Piemoncie, gdzie podjął się pracy finansisty. Wszak wkrótce miał wrócić i pojąć ją za żonę. Tak przynajmniej mówił.

[…]

Anna przesunęła dłonią po wilgotnym karku. „Nie do wiary – myślała. – Pocę się, nawet kiedy siedzę w cieniu…” Opadła na oparcie ławki z westchnieniem i upiła kolejny łyk mleka. Zdawała sobie sprawę, że Agata od kilku dni nie daje znaku życia. Nie żeby strasznie przez to cierpiała, na litość boską: z jednej strony rozluźnienie kontaktu było dla niej ulgą, choć z drugiej, zniknęła całkowicie, praktycznie z dnia na dzień… Czyżby uraziła ją odpowiedź Anny? Przecież jej samej wcale nie wydała się nieuprzejma. Jakiś tydzień temu Agata zjawiła się u niej w porze obiadowej z jajeczną frittatą z dodatkiem bułki tartej i mięty. „Agato, dziękuję ci. Naprawdę dziękuję. To bardzo miłe. Nie zrozum mnie źle, ale to ja chcę przyrządzić obiad dla moich bliskich” – usprawiedliwiła odmowę. Czy było w tym coś nie na miejscu? Wcale nie zamierzała jej obrazić!

[…]

Anna nie odpowiadała. Wsadziła na głowę słomiany kapelusz, który ze sobą zabrała, ścisnęła dłoń Lorenzy i ruszyła wraz z nią przez gorący piasek w poszukiwaniu wolnego miejsca. Zdawało się to praktycznie niemożliwe pośród leżących plackiem plażowiczów zażywających kąpieli słonecznych, dzieci z wiaderkami i łopatkami zajętych budową zamków oraz dorosłych grających w piłkę czy wystukujących rytm na obciągniętych skórą bębenkach z drewna. Wreszcie jednak zdołali znaleźć dla siebie skrawek plaży: Carlo i Antonio usiedli, opierając się o siebie plecami, Anna i Agata przycupnęły z podkurczonymi nogami, zostawiając miejsce dla dzieci pośrodku. Anna czuła, jak morderczy upał chwyta ją za gardło, jak przytłacza ją ta ludzka masa i wszechogarniający gwar głośnych rozmów w dialekcie – wciąż zagadkowym i niezrozumiałym, z szelestem dodatkowych głosek i zaskakująco rozmieszczonych akcentów. Jednak w otaczającej ją grupce nikt nie zdawał się zważać na to, co działo się dookoła. Wszyscy prócz niej zdawali się szczęśliwi, że się tu znaleźli.

[…]

Antonio przerzucił kilka kart książki, szukając zaznaczonego akapitu. Znalazłem. Odczytał spokojnym głosem: „Dręczyło mnie jeszcze jedno, a mianowicie, że ani nikt nie jest podobny do mnie, ani ja do nikogo. Ja jestem jeden, a oni to wszyscy”. Zamknął książkę i spojrzał przeciągle na Annę. Czy właśnie taką mnie widzisz? – zapytała, marszcząc brwi.  A ty tak się czujesz? Anna nie zdążyła odpowiedzieć.

[…]

Ach, książka! – wykrzyknął, czerwieniąc się. Cóż – ciągnął, wsuwając kciuk pomiędzy strony, jak zakładkę – opowiada o mężczyźnie, który splamił się grzechem gnuśności. Ów bohater woli skrywać się w podziemiach, zazdroszcząc jednocześnie tym, którzy w przeciwieństwie do niego są zdolni do działania. I adekwatnie do treści powieść nosi tytuł Notatki z podziemia. I napisał ją Dostojewski. To akurat wiem. Ale nigdy nie czytałam niczego, co wyszło spod jego pióra. A co lubisz czytać? Anna odchyliła się do tyłu i oparła się na łokciach. Powieści Jane Austen, sióstr Brontë… Wychodzi na to, że wolisz kobiety. Nie tylko. Czytałam wszystko, co napisali Flaubert, Tołstoj… A poza tym wybacz, skąd ten ton? Jaki ton? Protekcjonalny! Jak gdyby powieściom autorstwa kobiet czegokolwiek brakowało.

[…]

[Carlo – przyp. aut.] Skręcił w pierwsze drzwi po lewej stronie i wszedł do kuchni, której półmrok rozjaśniały w niewielkim stopniu promienie słońca wpadające przez okno. Unosił się tu mocny zapach czosnku i rzepy brokułowej, w rzeczy samej obecnych i skwierczących na patelni. Na haku wkręconym w ścianę ktoś zawiesił dwie duże kiście pomidorów. Gina, żona Ciccia, robiła na drutach na krześle obok wygaszonego kominka. Na półce nad jej głową ustawiona była ramka ze zdjęciem Benita Mussoliniego, w mundurze i hełmie.

[…]

Czym chcesz ją obsadzić? – przerwał Antonio zaskoczony. Winoroślą. Od dawna marzę o winie z własną etykietą, tak jak ty dorobiłeś się swojej oliwy. Chciałbym handlować nim w całych Włoszech, może nawet eksportować za granicę. Wino z moim nazwiskiem… Poklepał się dłonią po piersi. Tutaj pędzą je od zawsze, a później posyłają na północ, na asamblaż [z fr. - forma artystyczna, będąca odmianą kolażu, według której tworzy się trójwymiarowe kompozycje z przedmiotów gotowych – przyp. aut.] z ichniejszym winem. A przecież my byśmy mogli sprzedawać nasze wino, już zabutelkowane. Nie ma się czego wstydzić przed weneckimi czy piemonckimi trunkami. Wiem, bo sam je pijałem. Powiem więcej: co nasze, to lepsze. A tutaj nigdy nikt nie miał dość odwagi, by spróbować. A myśleć trzeba z rozmachem i teraz jest na to czas. Antonio zadumał się na chwilę i wreszcie uśmiechnął się szeroko: Mnie się to wydaje doskonałym pomysłem, Carletto.

[…]

Carlo był głuchy na jego prośby: marzył o automobilu od tak dawna, że rankiem 29 listopada, w dniu swoich trzydziestych pierwszych urodzin wyskoczył z łóżka z jedną myślą w głowie: zamierzał ruszyć prosto po odbiór swojego fiata 508. Zapragnął zrobić sobie prezent z prawdziwego zdarzenia, zwłaszcza że wreszcie nie musiał zważać na pieniądze. Wyciągnął 10 800 lirów z książeczki oszczędnościowej w banku pocztowym i bez większego namysłu kupił samochód marzeń, model, który był na ustach wszystkich i którego reklama od miesięcy spoglądała na niego z gazet. „Piechotą? Już nie” – głosił afisz. Jego wybór padł na berlinę, dwudrzwiową z czterema miejscami. Zieloną – bo taki był kolor Anny, jej oczu i jej krzewów bazylii, chociaż ona przecież niczego nie podejrzewała i doskonale wiedział, że zakup określi mianem coup de folie [z fr. - napad szaleństwa – przyp. tłumaczki].

[…]

Pamiętasz legendę o dębie? – zapytał swojego brata. Oczywiście, że tak – odparł Antonio. Po chwili, naśladując gruby głos ojca, zaczął ją opowiadać. Nawet słów używał tych samych: Dąb przez wiele wieków uznawano za drzewo złej wróżby, gdyż jako jedyne pośród drzew Królestwa Ziemskiego użyczyło swego drewna na ociosanie krzyża, na którym umarł Pan Jezus. Carlo wybuchnął śmiechem: Och, jakbym ojca słyszał! Antonio uśmiechnął się tylko i mówił dalej, gestykulując przesadnie: Dopiero wieleset lat później sprzeciwił się temu wierzeniu Święty Franciszek, który rzekł, że dąb wcale nie był zdrajcą, za jakiego wszyscy go mieli, a jedynym drzewem, co zrozumiało konieczność poświęcenia się dla zbawienia ludzkości, tak jak wkrótce uczynił Pan Jezus. Carlo potrząsnął głową rozbawiony i wyrecytował epilog opowieści jednogłośnie z bratem, jak pacierz: Od tamtej pory dąb stał się drzewem takiej świętości, że rozmaite miasta włoskie poczęły kłócić się o przyjęcie jego nazwy. Wygrało Lecce, przez starożytnych zwane Lupiae, co z łaciny oznacza dąb oraz wilczycę. I właśnie dlatego herb miasta przedstawia wilczycę pod drzewem dębu.

[…]

Minęło dziesięć lat, odkąd Carlo po raz ostatni świętował urodziny w swym rodzinnym miasteczku i w związku z tym zapragnął zorganizować przyjęcie z prawdziwego zdarzenia. Zaprosił mnóstwo osób, na które wpadł przez ostatnich kilka dni: przyjaciół ze starych czasów, zwykłych znajomych i nawet kilku nieznajomych. Zamówił piętnaście litrów czerwonego wina z okolicznej winnicy i zlecił przygotowanie bufetu w lokalnej trattorii. Zdaję się na twoje gusta – przekazał kucharzowi. Niech tylko niczego nie zbraknie. Jako pierwsi zjawili się Antonio i Agata, która z tej okazji wcisnęła się w bordową garsonkę ze złotymi guzikami. Rude włosy zebrała w mały koczek i umalowała usta szminką w odcieniu uwydatniającym tylko wszystkie bruzdki na wargach. Przez ciężkie złote kolczyki, z dumą założone na tak wyjątkową okazję, naciągnęły się jej płatki uszu. Gdy tylko weszli do środka, Lorenza odłączyła się od rodziców i rzuciła się na szyję Annie, która i tego wieczoru ubrana była na czarno. A ja? Mnie już nie uściskasz? Przypominam panience, że dzisiaj jest moje święto! – wykrzyknął Carlo, łaskocząc bratanicę po bokach. Lorenza wyrwała mu się ze śmiechem i wspinając się na paluszki, ucałowała gładki i pachnący miętą policzek wuja. Niedługo później do domu Anny zaczęło schodzić się całe miasteczko, jak gdyby nie było już odwrotu od spotkania, które tak skrzętnie odkładała na nieokreślone później. Dziesiątki osób, nieprzerwany korowód pocałunków, uścisków ramion i dłoni, klepnięć po plecach. Mężczyźni zdejmowali kapelusze i całowali rączki, kobiety muskały policzki i cmokały obok uszu. Choć na chwilę chciała odpocząć od całego tego fizycznego kontaktu – podeszła do gramofonu i puściła płytę, którą ostatnio bardzo polubiła: Mów mi o miłości, Mariù. Zatrzymała się przy adapterze na kilka chwil, nieruchomo, plecami do pokoju, odwrócona od hałaśliwej ludzkiej ciżby. Prawdę mówiąc, nie była przyzwyczajona do wszystkich tych przejawów entuzjazmu, ale przecież ten dzień należał do Carla i nie mogła mu go zepsuć niezadowoloną miną. Westchnęła, zebrała siły i obróciła się z powrotem w kierunku tłumu.

[…]

Lorenza wytrzeszczyła oczy i rzuciła się matce w ramiona: była taka szczęśliwa, w zasadzie to okropecznie szczęśliwa, po czym wlepiła oczy w ojca, który nadal nie poruszył się o centymetr, jak gdyby zaklęcie czarownicy przemieniło go w posąg. Antonia sparaliżowało wspomnienie pierwszej ciąży Agaty, teraz niespodziewanie żywe w jego pamięci. Dziewięć miesięcy ciągnących się w nieskończoność, nieznośnych, pełnych jej łez, jej strachu przed wszystkim – czy to przed pozostaniem samą w domu, czy przed wyjściem na zakupy, o ile nikt nie mógł akurat jej towarzyszyć. Noce były koszmarem – bo nie mogła zmrużyć oka; we dnie nieustannie narzekała na zmęczenie. Co więcej, Antonio musiał uważać na to, co mówi – wystarczyło jedno słowo za dużo i Agata reagowała histerycznym wybuchem. Jak miał znowu znieść ten obłęd? Agata przecież nie była taka młoda! Już dziewięć lat temu zgotowała mu prawdziwe piekło, a przecież teraz jego żonie stuknęło trzydzieści pięć wiosen.

[…]

Zżerała ją ciekawość, by zajrzeć do środka, ale umiała ją powściągnąć. „Moja matka powiedziałaby w tej chwili: «Tylko źle wychowane osoby wchodzą, nie pytając o pozwolenie»” – myślała. Któregoś poranka jednak zastała otwarte drzwi – może Antonio w roztargnieniu zapomniał je zamknąć – i niewiele myśląc, weszła powolnym krokiem. Zaczęła się rozglądać: jedną ścianę w całości zasłaniała drewniana biblioteka, po brzegi wypełniona książkami. „Czy to możliwe, że Antonio wszystkie je przeczytał?” – rozmyślała z niedowierzaniem. Po przeciwległej stronie znajdowały się obita niebieskim aksamitem sofa i niski, szklany stolik, na którym stały butelka z wodą i szklanka. Centralną część pomieszczenia zajmowały eleganckie biurko z mahoniu i krzesło z czerwoną poduszką na siedzeniu. Anna usiadła na samym brzeżku krzesła i prawie z przestrachem zaczęła muskać palcami przedmioty na blacie: wieczne pióro platerowane złotem i powieść, o której nigdy wcześniej nie słyszała: Ojcowie i dzieci. Iwan Turgieniew – przeczytała na okładce. „Kolejny rosyjski autor” – pomyślała z czułością. Obok znajdował się otwarty zeszyt, pełen notatek i komentarzy zapisanych schludnym, szlachetnym pismem. Pochyliła się, by odczytać zdania przepisane przez Antonia, najpewniej z powieści, którą właśnie czytał: „Nihilista to człowiek, który nie schyla głowy przed żadnymi autorytetami, który nie przyjmuje żadnego pryncypu na wiarę, nawet gdyby ten pryncyp był otoczony największym szacunkiem” [cyt. Za: I. Turgieniew, Ojcowie i dzieci – przyp. tłumaczki]. Pod spodem dopisał: „Oboje milczeli; lecz właśnie w tym, jak milczeli i siedzieli obok siebie, widać? było pełna? wzajemnego zaufania bliskość”. Wyciągnęła rękę i przysunęła do siebie czarno-białą fotografię w srebrnej ramce: Carlo i Antonio jako dzieci, wystrojeni na większą okazję. Jej wargi wygięły się w mimowolnym uśmiechu, a następnie dłonią dotknęła serca: Antonio, wyprostowany i poważny, pozował do zdjęcia, podczas gdy Carlo u jego boku wykrzywiał się łobuzersko do fotografa. „Nie zmienili się nic a nic” – pomyślała z rozrzewnieniem.

[…]

Na początku stycznia przywieziono czterdzieści tysięcy zamówionych przez Carla sadzonek: trzydzieści pięć tysięcy salenckiego negroamaro i pięć tysięcy czarnej malvasii z okolic Brindisi. Rusztowanie ze słupków było już gotowe – przygotowano je według zaleceń don Ciccia. Gdy Carlo po raz pierwszy pokazał mu tereny przyszłej winnicy, nazajutrz po swojej pierwszej wizycie, don Ciccio oparł ręce na biodrach i rozejrzał się dookoła – ziemie ciągnęły się aż po horyzont. Następnie zaczął objaśniać szczegóły: teren, odpowiednio przygotowany, mógł pomieścić do czterech tysięcy sadzonek na obszarze jednego hektara. Dlatego właśnie tak istotny był projekt. Odległość pomiędzy rzędami sadzonek powinna wynosić co najmniej dwa i pół metra, co najwyżej trzy – orzekał, co natychmiast zademonstrował trzema długimi krokami. A kiedy zobaczył, że Carlo niczym pilny uczniak zapisuje w zeszycie z czarną okładką każde jego słowo, don Ciccio tylko zachichotał: I po co ty to wypisujesz! Poślę ci doświadczonych parobków, a oni już wszystko będą wiedzieli! – zapewnił.

[…]

Willa Tamburinich znajdowała się w niedalekiej odległości od centrum miasteczka. Żeby dotrzeć pod właściwy adres, Carmela musiała skrócić sobie drogę przez via Paladini – uliczkę, na której sama zamieszkiwała jako mała dziewczynka. Nie miała innego wyboru, jak tylko przemaszerować przed domem Carla i Anny, następnie zaś skręcić w prawo. Gdy była niedaleko, zwolniła kroku. Fiat 508 stał zaparkowany przed bramą wjazdową, okna z zaciągniętymi białymi zasłonami nadal były zamknięte na głucho. Zatrzymała się na moment i podniosła wzrok na okno, za którym znajdowała się sypialnia. Doskonale pamiętała ten dom, jak gdyby odwiedziła go dosłownie wczoraj. W dzieciństwie ona, Carlo i Antonio zachodzili tam popołudniami na podwieczorek, a wuj Luigi przyjmował ich za każdym razem po królewsku. Na dzieci czekał stół zastawiony smakołykami przyszykowanymi przez gosposię: tarty z pigwową marmoladą, ciasteczka migdałowe, świeży chleb oraz dżem z pomarańczy i mandarynek. Kiedy zaś oni zajadali się ze smakiem, wuj siadał, opierał ręce na lasce i obserwował ich z zadowoleniem. Carmela zawsze sądziła, że któregoś dnia zamieszka z Carlem w tym domu – że to ona będzie tu gospodarzyć, a nie tracić oczy na igłach i nitkach.

[…]

Wspomnienie tamtego przeklętego listu nadal paliło ją żywym ogniem. Carlo zapełnił drobnym pismem aż trzy strony, zanim zdobył się na wyznanie, że poznał inną dziewczynę – na imię było jej Anna – i że teraz do niej należy jego serce. Rzecz wydarzyła się niespodzianie, jakby piorun w niego strzelił, tłumaczył w liście. Prosił, by dłużej na niego nie czekać, bo nie byłoby to właściwe. Jeśli istniało coś, czego Carmela zawsze miała pod dostatkiem, była to jej duma. I tak list Carla, na który nigdy nie odpisała, spłonął w kominku. Nie tylko dlatego, by nie wpadł w niczyje ręce – Carmela za nic w świecie nie chciała, by wytykali ją palcami jako tę porzuconą. I to jeszcze brzemienną. Ten jeden, jedyny raz, kiedy dopuściła do siebie Carla, wydarzył się dwa miesiące wcześniej, gdy przyjechał świadkować na ślubie Antonia. Dopiero później zrozumiała, że popełniła błąd. Poza tym skądże miała znać prawdę o naturze mężczyzn? Żyła w przekonaniu, że Carlo wróci i zaprowadzi ją do ołtarza. W końcu jej to obiecał, patrząc w oczy, zanim wsiadł do autobusu, którym znów odjechał na północ. Przyglądając się, jak list kurczy się w płomieniach, ze słonymi łzami złości piekącymi ją w oczy Carmela poprzysięgła sobie, że Carlo nigdy o niczym się nie dowie. Nie zasłużył sobie na to dziecko. „Kłopotem”, bo w ten sposób o jej ciąży mówili rodzice, zajął się osobiście don Ciccio, aranżując w ogromnym pośpiechu mariaż z Nicolą Carlà, jednym z wielu zalotników, którzy już wcześniej prosili o rękę jego córki. Wybrał Nicolę ze względu na to, że ten był już w dość podeszłym wieku, w dodatku zdawał się najgłupszy ze wszystkich, a co za tym szło, można było zrobić go na szaro tak, by w niczym się nie zorientował. Carmela nie miała prawa sprzeciwu i musiała zgodzić się na ślub – powstałą szkodę tylko w ten sposób można było naprawić.

[…]

Bibliotekarz był uprzejmym mężczyzną o rzadkich włosach i łagodnym spojrzeniu. Anna podziękowała mu i skierowała się do wyjścia, przyciskając do piersi potężne tomiszcze Nędzników Victora Hugo i mniejszy egzemplarz Martwych dusz Nikołaja Gogola. Pierwszą książkę wybrała sama, chociaż bardzo żałowała, że nie mieli jej po francusku: Ogromna szkoda – westchnęła. Drugą, rzecz jasna, polecił jej Antonio. To okrutna, ale w pewnym sensie zabawna powieść. Bardzo jestem ciekaw twojego zdania na jej temat – powiedział. On i ta jego pasja do rosyjskich pisarzy… Któregoś razu Anna nawet zapytała, dlaczego tak bardzo ich sobie ukochał. Antonio zaś odparł, że jego zdaniem nie tylko wspaniale opowiadali o ludzkiej nędzy, ale i potrafili okazać jej prawdziwe współczucie. Budzą w tobie pewność, że choćbyś zagubił się, zbłądził, to przecież pozostajesz człowiekiem – dodał.

[…]

Ferruccio… Tak, teraz sobie przypominała. Widziała go kilkakrotnie w okolicy – maszerował w pocztowej kurtce z torbą przewieszoną przez ramię. Anna wzruszyła ramionami i nie żegnając nikogo z zebranych, ruszyła własną drogą. Przypomniała sobie o Ferrucciu dopiero dwa dni później. Z niemałym trudem przekonała Agatę – ta miewała się odrobinę lepiej – by towarzyszyła jej w wyprawie po zakupy. Kiedy wyszły ze sklepu z warzywami, Anna zauważyła ogłoszenie przytwierdzone do drewnianej tablicy znajdującej się niedaleko głównego placu. POSZUKIWANY DO PRACY – napisane było drukowanymi literami na środku białej kartki. Poczekaj chwilę – powiedziała Anna. Zbliżyła się do tablicy. Z wyraźną niechęcią Agata podeszła do niej i po chwili odczytała na głos:

W ZWIĄZKU Z PRZEDWCZESNĄ I NAGŁĄ ŚMIERCIĄ NASZEGO ZASŁUŻONEGO KRAJANA FERRUCCIA PISANELLA DYREKCJA URZĘDU POCZTOWEGO OGŁASZA NABÓR NA STANOWISKO LISTONOSZA. PO INFORMACJE WSZELKIE ZGŁASZAĆ SIĘ DO URZĘDU POCZTOWEGO. Z DATĄ 20 KWIETNIA 1935

Szukają nowego listonosza – skomentowała Anna.

[…]

Kiedy skończymy remont, wszystko ci pokażę – powtarzał jej Carlo. Coraz częściej jadała obiady sama i sama spędzała całe dnie, które zdawały się nie mieć końca. Oczywiście mogła zajmować się Robertem, miała czas na swoje książki, które dotrzymywały jej towarzystwa, ale to jej nie wystarczało. Nigdy przecież tyle nie wystarczało. Było jej zwyczajnie przykro, trochę też się złościła – czuła, że Carlo nie chce zaangażować jej w żaden sposób w życie powstającej winnicy, jak gdyby zazdrośnie strzegł swojego projektu. A przecież gdy stawał z nią przed ołtarzem, był całkowicie świadomy, że Anna nie jest materiałem wyłącznie na żonę i matkę! Wiedział, jak bardzo potrzebna jest jej praca, poczucie, że ma coś więcej i może być kimś więcej. Gdyby tylko mogła mu pomóc, choć trochę, by umilić sobie oczekiwanie na własną szansę – wakat nauczycielski gdzieś w pobliżu. Carlo jednak zachowywał się, jak gdyby nigdy nic.

[…]

Pani chce kandydować na stanowisko listonosza – wtrącił się mężczyzna zza biurka, nie kryjąc nawet sarkazmu. Ach, świetnie – skomentował ten o miłym obliczu, z zaskoczeniem w głosie. Jestem tutaj naczelnikiem, nazywam się Tommaso De Santis – dodał, wyciągając rękę. Uścisnęła jego dłoń. Anna Allavena. Carmine wam wszystko objaśnił? – zapytał. Przekazał mi ten druk – odparła Anna, wskazując na kartkę, którą nadal trzymała w ręce. Tommaso pokiwał głową. O to to. Kiedy naszykujecie wszystkie potrzebne papiery, wróćcie tutaj. Uśmiechnął się do niej. Czas na przedstawienie kandydatury macie do czternastego maja.

[…]

Anno, proszę cię. Może w przyszłym roku wrócisz do nauczania. Bóg da i zwolni się gdzieś miejsce. A skoro już tak bardzo pragniesz zajęcia, to przecież zawsze możesz pomóc mi w pracach w winnicy. Ach! – wybuchnęła Anna. Teraz prosisz mnie o pomoc? Teraz? Carlo spoglądał na nią wyraźnie zbity z tropu jej oskarżeniem. Nie nadajesz się na listonosza. Nie przystoi ci taka praca – zaprotestował, ale w tonie jego głosu było mniej pewności. Taka praca nie przystoi żadnej kobiecie – poparła go stanowczo Agata. Przepraszam, a co w niej takiego nieprzystojnego? – zapytała Anna poirytowana. Carlo odłożył widelec i odparł: Przede wszystkim to męczący fach. Cały dzień na nogach, w drodze i nie ma zmiłuj, czy deszcz, czy słońce. Tylko pomyśl, jak to się skończyło dla Ferruccia… Zdrowie utracił. Bądźmy poważni, Anno. Nie ma kobiet listonoszy. Może czas to zmienić – rzekła Anna.

[…]

Tamtego wieczoru Agata urządziła scenę Antoniowi za to, że wziął stronę Anny i bronił tak idiotycznego pomysłu, zakrawającego na szaleństwo. Skąd w ogóle przyszło mu do głowy, by przeciwstawiać się słowom Carla? Czyżby nagle ogłuchł? Może nie usłyszał, że jego brat nie życzył sobie, aby żona brała się do takiej pracy. Święte prawo męża! Po co wtrącał się w ich sprawy? Jak to możliwe, że za każdym razem się za nią wstawiał? Bóg jej świadkiem, że tak było! Lorenza zatkała uszy i pobiegła do swojego pokoju. Antonio bez słowa wślizgnął się do gabinetu i zamknął drzwi na klucz, porzucając pomstującą Agatę samą za ścianą. W domu Carla i Anny z kolei w ruch poszły porcelana i szkło. Dokładniej – poleciały dwa talerze i jeden kieliszek. Anna oskarżyła męża o zachowanie godne poganiacza niewolników. Nie zamierzała akceptować takiego kołtuństwa! Przecież nie poślubiła mężczyzny o tak ciasnym umyśle! Odkąd wrócili na południe, zachowywał się jak imbécile nie do poznania! Nie musiała długo czekać na reakcję Carla: co takiego chciała udowodnić, imając się męskiego zajęcia? – wrzasnął jej w twarz wytrącony z równowagi. Czy nie zdawała sobie sprawy, że stanie się pośmiewiskiem dla całego miasteczka? Czy właśnie tego chciała dla swojego syna?

[…]

Anna wyszła z domu z samego rana. Ubrana była w granatowy uniform z czerwonym kołnierzykiem i spódnicą sięgającą kostek, okrągłą czapkę z daszkiem i tłoczonym symbolem Poczty Królewskiej. Na nogach miała czarne czółenka bez obcasa. Zarzuciła na ramię skórzaną sakwę i ruszyła. Dzień dobry, pani listonoszko! – powitała ją sąsiadka w podomce i wełnianej kapocie zarzuconej na plecy, która z werwą zamiatała swoją część chodnika jakieś sześć płytek dalej. Anna odpowiedziała na pozdrowienie, unosząc odrobinę czapkę. I wam dzień dobry, sąsiadko. Dotarła na plac: Michele dźwigał skrzynie pełne pomarańczy; Mario siedział na stołku na rogu ulicy i polerował but elegancko ubranego mężczyzny w kapeluszu; balwierz w swoim białym fartuchu palił papierosa przed wejściem, czekając na pierwszego klienta. Anna skierowała się do Baru Zamkowego i weszła do środka. To co zawsze? – zapytał Nando z szerokim uśmiechem. Skinęła głową, zerkając kątem oka na dwóch staruszków siedzących przy stoliku. Grali w briscolę, ale wyjrzeli zza kart i wlepili w nią wzrok, szepcząc do siebie porozumiewawczo i trącając się łokciami. Proszę bardzo, twoje espresso z kropelką grappy – oznajmił Nando.

[…]

„Naprawdę nie mam czasu, żeby się zatrzymać i porozmawiać z Carlem” – pomyślała. A poza tym, szczerze mówiąc, nie miała na to najmniejszej ochoty. I tak zobaczy się z nim w domu po południu. Co to zmienia? Od dnia jej urodzin nieustannie skakali sobie do gardeł z każdego, najbardziej błahego powodu. „Przecież i tak cię nie wybiorą”. Słowa Carla nadal dudniły jej w głowie, chociaż tak jednoznacznie wykazała ich nieprawdziwość. Decydujące okazało się jej wykształcenie: dwaj pozostali kandydaci ledwie skończyli pięć klas podstawówki. Powinien być z niej dumny, w końcu to właśnie jej się udało, do diaska. Carlo natomiast zachowywał się tak, jakby niewiele go to obchodziło. Nie posłuchała go, zadecydowała sama i nadal nie chciał jej tego wybaczyć. Na dodatek opowiedział się po stronie tych, którzy wytykali ją palcami. Miała wrażenie, że wszyscy – cały ten chór „nie podołasz”, „przecież jesteś kobietą”, „to męski fach” – czeka tylko, aż ona, Anna, poniesie porażkę. Tak, by rzeczy mogły wrócić na dawne tory.

[…]

Anna rozpoczęła poranną trasę od wizyty u Giuseppiny, staruszki o piskliwym głosie i białych włosach związanych w ogonek. Raz w miesiącu przychodziły do niej wieści od syna Maura, który wyemigrował do Niemiec, żeby tam szukać szczęścia. Wyglądało na to, że stanął tam na nogi, o czym świadczyły kwoty regularnie wysyłane matce. Giuseppina była wdową i nie potrafiła czytać ani pisać, w związku z czym Anna miała w zwyczaju zachodzić do niej do domu, siadać przy stole, popijać przepaloną nieco kawę, której najchętniej by odmówiła, i odczytywać na głos list – powoli i wyraźnie, od początku do końca przynajmniej dwa lub trzy razy. Giuseppina wyrzucała z siebie potok słów szczerej wdzięczności i na koniec mówiła zawsze: Dobry z was człek, pani Anno. Bóg wie, czemu takie rzeczy o was wygadują… Potrząsała głową. Następnie Anna skierowała się do domu Angeli, dziewiętnastoletniej dziewczyny, szczupłej i wielkookiej, która tydzień w tydzień otrzymywała podarunki od swojego absztyfikanta. Klaskała w dłonie podekscytowana jak dziecko i zanim jeszcze Anna zdążyła wyjść na zewnątrz, rozdzierała niecierpliwie pakuneczek. Za każdym razem były to rękodzielnicze cudeńka, drewniane drobiazgi: wagonik pociągu, szkatułka, wisiorek w kształcie serca czy klucza.

[…]

Wiejska chata przykryta była czerwonym dachem i miała zamknięte na głucho okiennice, jak gdyby nikt od dawna tam nie mieszkał. Kiedy otworzyła drewnianą furtkę, rozszczekany owczarek niemiecki wybiegł jej naprzeciw, ale ona kucnęła i wyciągnęła do niego dłoń wnętrzem do góry. Pies zatrzymał się, żeby ją obwąchać, po czym opuścił uszy i usiadł przy niej. Cesare! Wracaj do domu! – rozległ się głos kobiety, która stanęła w drzwiach wejściowych. To wtedy zobaczyła Annę. Kto tam? Mam przesyłkę dla Giovanny Calogiuri – odpowiedziała Anna, podchodząc bliżej. To ja. „Na pierwszy rzut oka nie sprawia wrażenia wariatki” – pomyślała Anna, kiedy stanęła twarzą w twarz z kobietą. Faktycznie miała potargane włosy, a sukienka ze zmechaconej, brązowej wełny, którą nosiła, z pewnością widziała lepsze czasy, ale twarz miała wcale wdzięczną: wielkie, orzechowe oczy ocienione długimi rzęsami, wydatne, blade usta, wysokie kości policzkowe… I wcale nie było prawdą, że cuchnęła.

[…]

Przeszły przez ulicę i dotarły do Baru Zamkowego, gdzie Anna wskazała na jeden ze stolików na zewnątrz. Giovanna zajęła miejsce, rozglądając się dookoła z zatrwożonym wyrazem twarzy. Wszystko w porządku? – zapytała Anna. Tak, tak – wyjąkała niepewnie. Anna położyła papier na stole, chwyciła za długopis i oznajmiła, że jest gotowa. Kiedy tylko Giovanna zechce… Kobieta zastanawiała się głęboko przez chwilę. Musisz mi najpierw poprzysiąc, że nigdy o tym nikomu nie powiesz. Anna położyła jej dłoń na ramieniu. Przysięgam. To wszystko pozostanie wyłącznie między tobą a mną. Giovanna skinęła głową i wreszcie zdobyła się na uśmiech. Jej wielkie oczy w kolorze orzecha rozbłysły. W tamtej chwili Anna pomyślała, że jest naprawdę piękna. Giovanna zaczęła dyktować rozedrganym głosem, a gdy dotarła do fragmentu, w którym mówiła do swego Giulia, jak bardzo tęskni za jego pocałunkami i „specjalnymi pieszczotami” pod prześcieradłem, kiedy to oczy zachodziły mgłą i zdawało się jej, że szybuje pod sufit, policzki zapłonęły jej krwistą czerwienią.

[…]

Giovanna otworzyła drzwi zaspana, ściskając w dłoni wełniany szal. Cesare podbiegł, wymachując ogonem. Zbudziłam cię? – zapytała Anna, przechodząc przez próg. Przywitała się z psem, głaszcząc go po głowie. Tak, ale to nic nie szkodzi – odpowiedziała. Chodź, naszykuję ci kawy. Odpisał! – wykrzyknęła Anna, wymachując jej kopertą przed nosem. Giovanna spochmurniała i sięgnęła po słoik z kawą stojący na półce. A cóż to za mina? Nie cieszysz się? Wszystko zależy od tego, co napisał w liście. Nie dowiemy się, dopóki go nie przeczytamy. Słuchaj, ja otwieram. Giovanna porzuciła zamysł parzenia kawy i odstawiła słoik z powrotem na miejsce. Usiadła i zaczęła obgryzać paznokieć kciuka. Cesare zwinął się w kłębek u jej stóp. Anna rozerwała kopertę i wyciągnęła list. Rozłożyła kartkę, odchrząknęła i zaczęła czytać.

Droga Giovanno,

zaskoczył mnie Twój list, zwłaszcza że przecież celowo nie zamieściłem adresu… Tak czy inaczej, Twoje słowa przeczytałem uważnie, kilkakrotnie. Chcę, byś wiedziała, że i ja o Tobie nie zapomniałem. Jak śmiałbym? To moje najcenniejsze wspomnienia i każdego dnia ogrzewają one me serce.

o. Giulio

PS Byłoby lepiej, gdybyś ważyła słowa, które do mnie piszesz, zwłaszcza te… pełne pasji. Nigdy nie wiadomo, czyj wścibski wzrok mógłby na nie paść.

[…]

Słowa traktujące o miłości, te „pełne pasji”, odtąd miały być pisane maleńkimi literami i kryć się pod znaczkami. Wystarczyło delikatnie je zwilżyć i odkleić, by ukazały się oczom zainteresowanego. Ale przecież on nie będzie wiedział, że musi odkleić znaczki! – zaoponowała Giovanna. Anna pomyślała o wszystkim. Wyślesz mu osobny list z instrukcją, kilka dni przed pocztówką. Napiszemy mu ledwie kilka słów: „Znaczki kryją więcej słów niż ktoś mógłby pomyśleć, jeśli tylko ktoś potrafi je znaleźć”. O ile nie jest ostatnim idiotą, zrozumie, co ma zrobić, gdy przyjdzie do niego widokówka. A jeżeli mam rację, sądzę, że odpisze ci w ten sam sposób. Chcesz się założyć?

[…]

Wbił sobie do głowy, żeby się do mnie zalecać, i nie odpuścił przez ponad rok. Pomyśleć tylko, że z początku zupełnie nie robiło to na mnie wrażenia. Szalałam za innym… Och, naprawdę? – zdziwił się Antonio, przeszyty ukłuciem zazdrości. Tak. Miał na imię Amadeo. Chciał zostać malarzem. Przystojny był z niego chłopak… A później? Anna westchnęła. A później zjawił się twój brat i uparł się, że musi go… wyeliminować. Jego i wszystkich pozostałych zalotników. Jak to? To ilu ich było? – uśmiechnął się Antonio. Wzruszyła ramionami. Kilku. Usadowiła się wygodniej w fotelu. Nie myśl sobie, kazałam mu długo czekać, zanim pozwoliłam mu skraść sobie całusa – dodała z dumą. Kuzynki powtarzały mi tylko: „Nie przeciągaj struny”, „Nie pozwól, by uciekł ci chłopak pokroju Carla”. Wiesz, co im odpowiadałam? Antonio potrząsnął głową. Że to on powinien się martwić, żebym mu nie uciekła!

[…]

[Antonio – przyp. aut.] Zrezygnował z porannej kawy w Barze Zamkowym, żeby nie ryzykować spotkania z Anną, która zaglądała tam w drodze na pocztę. Wymawiał się wymyślonymi obowiązkami zawodowymi, byle tylko jak najpóźniej pojawiać się na niedzielnych obiadach, gdy rodzina zbierała się w komplecie i spędzać z jej członkami jak najmniej czasu. Na nic jednak zdawały się jego wysiłki. Czuł się jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce, zaszczute i kręcące się w kółko, bez końca. W tych nielicznych momentach, gdy napotkał wzrokiem oczy Anny, na próżno szukał w nich choćby jednej iskierki, błysku – te jednak były nieprzeniknione i tak beznamiętne, jak gdyby między nimi nigdy do niczego nie doszło. Miał wrażenie, że narzuciła sobie żelazną dyscyplinę, prawie wojskowy reżim, byle tylko wymazać z pamięci każdą sekundę tamtego przeklętego popołudnia. Zdawała się tak niewzruszona, że i on sam zaczął się zastanawiać, czy wszystko to mu się nie przyśniło, czy tamten pocałunek nie zdarzył się wyłącznie w jego głowie. Każdego dnia odtwarzał tamte chwile scena po scenie, słowo po słowie: przypominał sobie każde spojrzenie, każdy gest, usiłował nadać im sens, a mimo to fragmenty układanki nie chciały wskoczyć na swoje miejsce, jakby nie można było na powrót złożyć ich w całość. Miał chęć rzucić się do ucieczki, zaczerpnąć tchu z dala od wszystkich, byle tylko nie borykać się z wyrzutami sumienia.

[…]

Pomysł podsunął mu jeden ze znajomych, Enrico, na którego przypadkiem wpadł w izbie gospodarczej w Lecce. Był 10 maja 1936 roku, a dzień wcześniej Mussolini ogłosił powstanie Włoskiej Afryki Wschodniej: po Erytrei i Somalii również Etiopia padła pod strzałami faszystów. Enrico prowadził firmę budowlaną i cały uradowany opowiedział o tym, że właśnie otrzymał zezwolenie na handel na terytorium włoskich kolonii. Z początkiem czerwca zamierzał wsiąść na pokład parostatku płynącego do portu w Erytrei, skąd koleją miał dostać się do stolicy – Asmary. Szedł w ślady innych lokalnych przedsiębiorców, którzy postanowili rozszerzyć działalność na obszar kolonii, i w związku z tym przenosili się tam na jakiś czas. Antonio w jednej chwili poczuł, że znalazł lek na wszystkie swoje bolączki. Myśl o wyjeździe do Afryki – najodleglejszego z miejsc, jakie był w stanie sobie wyobrazić, utknęła w nim jak drzazga i rosła tak wytrwale, że wreszcie zdała mu się jedynym możliwym wyborem, a przynajmniej jedynym, który byłby w stanie nieco mu ulżyć. Postanowił zająć się eksportem swojej oliwy na teren włoskich kolonii, rozkręcić interesy na tej nowej ziemi. Wyrwać się stąd na trochę, ot, byle tylko odzyskać na powrót sens i zacząć znów oddychać pełną piersią. I tak, nikomu nic nie mówiąc, przedstawił w prefekturze podanie o wizę emigracyjną, a następnie poddał się serii procedur urzędowych koniecznych dla uzyskania zgody na wyjazd. Po zweryfikowaniu kwalifikacji i cnót moralnych interesanta, jego stanu karalności oraz po wywiadzie na temat poglądów politycznych, jak również wizycie lekarskiej potwierdzającej odpowiedni stan zdrowia i innych podobnych działaniach, i jemu wydano właściwe zezwolenia handlowe oraz glejt na prowadzenie działalności we włoskiej Afryce.

[…]

Kiedy tylko wyjechali z miasteczka i wjechali na drogę prowadzącą do winnicy, Anna opuściła szybę, wystawiając twarz na pieszczotę wiatru. W jednej chwili zrobiło się jej lżej na sercu, jak gdyby właśnie umknęła niebezpieczeństwu. Wpatrując się w bezkresne gaje drzew oliwnych, z których każdy kolejny zaczynał się tam, gdzie kończył się poprzedni, ponownie zaczynała wierzyć, że każdy element układanki jej życia wróci na swoje miejsce, że nie wydarzyło się nic, czego nie można by naprawić. Była pewna, że i on tak się czuł, że wcale nie muszą sobie tego mówić: oboje zrobią kolejny, wspólny krok i zostawią w tyle wszystko to, co złe. Nie było innej możliwości.

[…]

Długo myślała, w jaki sposób mogłaby pomóc Giovannie. Nie rozumiała powodu, dla którego miałaby borykać się z trudnościami w „widzeniu słów”, jak sama twierdziła. Przez tych kilka lat, gdy sama parała się nauczaniem, nigdy nie przytrafiło się jej nic podobnego. Teraz zawzięła się, by odnaleźć odpowiedź w podręcznikach medycyny dostępnych w bibliotece gminnej. Pomimo całego tego wysiłku nie zdołała niczego znaleźć: przypadłość Giovanny najwyraźniej nie miała swojej nazwy, jakby nikt nigdy nie pochylił się nad trapiącym ją zaburzeniem. Annie nie pozostało nic innego, jak zaufać własnej intuicji. Wyobrażała sobie, że w głowie przyjaciółki słowa tłoczą się na stronnicy jak stado ptaków – należało w jakiś sposób je zatrzymać. I tak, wystarała się o biały kartonik, w którym wycięła nożyczkami małe okienko – nie dłuższe niż dwa centymetry i o wysokości odpowiadającej pojedynczej linijce w książce. Następnego dnia zapukała do drzwi przyjaciółki z dwoma egzemplarzami Dumy i uprzedzenia: jeden, ten z wyświechtanymi rogami i śladami namiętnego czytania, należał do niej, drugi wypożyczyła z biblioteki.

[…]

Usiłował przypomnieć sobie tych kilka okazji, przy których wpadł na Daniele. Po raz pierwszy zobaczył go podczas spaceru, gdzieś w miasteczku, u boku Nicoli. Innym razem jeszcze tamtego poranka, gdy zaszedł do domu don Ciccia i zastał go przy stole, zajętego lekcjami; jeszcze, kiedy indziej widział, jak odpala ukradkiem papierosa na tyłach Baru Zamkowego, był wtedy z kolegą; ach, i wtedy w wielkanocną niedzielę – gdy szli ramię w ramię do ołtarza. Nigdy nie przyglądał mu się z uwagą, zawsze prześlizgiwał się po nim wzrokiem, jakby patrzył na filmowego statystę. Wreszcie dotarło do niego znaczenie porozumiewawczych spojrzeń don Ciccia, jego kąśliwych żarcików, zdań, które Carmela urywała w połowie, jak gdyby z goryczą przełykała tych kilka niewypowiedzianych słów. Nagła fala wściekłości dławiła mu dech w piersiach: don Ciccio, Gina, Carmela… Zgrabnie to sobie umyślili, przez te wszystkie lata nic, tylko pociągali za sznurki, a on czuł się teraz marionetką w ich rękach. Jak mogli skazać go na niewiedzę? A Nicola? Czy i on działał w porozumieniu z pozostałymi w całym tym przedstawieniu? I kto jeszcze znał ich sekret?

[...]

A jakże… – wymamrotał Carlo, nie spuszczając oczu z Daniele, który z rękoma wsuniętymi w kieszenie spodni śmiał się beztrosko z innych chłopcem. Nic dziwnego, że bez trudu przyszło jej nabić w butelkę wszystkich wokół. Chłopak to skóra zdjęta z Carmeli, na jej szczęście. Antonio odwrócił się i spojrzał na brata pytająco. Czy ja dobrze rozumiem…? – zapytał. Carlo postukał palcem w cygaro i krążek popiołu spadł na ziemię. Odpalił silnik samochodu i skręcił gwałtownie w prawo. Ta dziwka chciała dać mi lekcję – syknął. Jesteś pewien, że to prawda? Tak. Zgadzają się daty. W kwietniu zjechałem tu na twój ślub. A Daniele urodził się w grudniu. Kto o tym wie? – zapytał Antonio. Jego brat wzruszył ramionami. O ile mi wiadomo, rodzice Carmeli, oni na pewno. Nie wiem, czy Nicola wie…

[…]

Ślub Tommasa odbył się w niedzielę w lipcu w kościele pod wezwaniem Świętego Wawrzyńca. Państwo młodzi zdecydowali się na prostą ceremonię w gronie najbliższych – takie było ich życzenie, podkreślił naczelnik. Należało wziąć pod rozwagę wątłe zdrowie i nie nadwyrężać słabego serca jego słodkiej Giulii. Jednak nawet tak istotne względy nie zdołały okiełznać nieznającej granic ciekawości gapiów, którzy zebrali się czujnie przy wyjściu z kościoła, głodni widoku panny młodej w białej sukni. Anna dostrzegła w tłumie Giuseppinę, a ta na jej widok rozpromieniła się w pozdrowieniu i pomachała jej energicznie. „Zawsze zdaje się taka zadowolona, kiedy się spotykamy” – pomyślała Anna z radością. W kolejnej chwili ujrzała dwóch partyjniaków składających życzenia teściom Tommasa, z którymi zdawali się pozostawać w bliskich stosunkach. Anna ściągnęła brwi, przyglądając się im z niechęcią: nawet na ślub musieli zakładać te przeklęte czarne koszule?

[…]

Giovanna robiła postępy: prócz niedziel Anna zachodziła do Contrady prawie każdego dnia i od czwartej do szóstej po południu udzielała jej lekcji. Dokładnie tak, jak liczyła Anna, powieść poruszyła czułe struny w romantycznej duszy Giovanny, która podskakiwała z ekscytacji za każdym razem, gdy dochodziło do spotkania dumnej Elizabeth i tajemniczego pana Darcy’ego. Ciekawość zakończenia – poślubi go czy nie? – odniosła spodziewany skutek: ostatnio coraz częściej zdarzało się, że po zakończeniu lekcji Giovanna na własną rękę kontynuowała lekturę. Na początku sił starczało jej zaledwie na parę linijek, ale po dwóch miesiącach była już w stanie przeczytać sama całą stronę. Gorzej było z pisaniem. Mimo to Anna scedowała na nią pisanie pocztówek do ojca Giulia. Siadywała obok i sylabizowała każde słowo po kolei. Jeśli wiadomość do ukochanego była wyjątkowo długa, czasem zajmowało im to kilka dni.

[…]

Kolejnego poranka Anna wyszła z domu wcześniej niż zwykle – na ulicy nie było żywej duszy, nawet sąsiadki zamiatającej co rano chodnik – i szybkim krokiem ruszyła do biblioteki. Przemierzyła plac miejski, całkiem pusty, nie licząc Michele, który wyładowywał ogromne arbuzy z wozu. Anna przyspieszyła i wślizgnęła się przez otwarte drzwi do budynku biblioteki. Zapytała cichego mężczyznę za biurkiem, czy przypadkiem nie znalazłby się dla niej egzemplarz Nie wiadomo jak. Bibliotekarz spojrzał na nią z wahaniem i zapytał, czy wie, kto jest autorem. Luigi Pirandello – odparła. Pracownik wstał z krzesła i ruszył w stronę działu związanego z teatrem. Anna odczekała dobrych dziesięć minut, zanim wrócił z małym tomikiem w ręku. Przez cały poranek na trasie z jednego domu do kolejnego, opróżniając stopniowo torbę z korespondencji, nie mogła oderwać myśli od książki oraz powodów, dla których Antonio pisał o tym, jak bardzo spodobał mu się spektakl – do tego stopnia, że wracał do niego jeszcze długo po wizycie w teatrze. Nie mogła doczekać się lektury na ławeczce w swoim tajemniczym ogrodzie.

[…]

Czytała zachłannie, nie odrywając się ani na chwilę, aż wreszcie jej ogród rozmył się w barwach zmierzchu. Dramat Pirandella opowiadał o człowieku, który powodowany nieokiełznaną namiętnością uwiódł żonę najlepszego przyjaciela i z tego powodu dosięgnął go potworny kryzys tożsamości. Podły czyn oraz konsekwencja impulsywnej decyzji wywołały w nim wyrzuty sumienia – tak wielkie, że bohater za wszelką cenę pragnął dla siebie kary. Dopiero gdy dotarła do ostatniej strony i zamknęła książkę, Anna zdała sobie sprawę z prawdziwej, głębokiej przyczyny, dla której Antonio wyjechał. Niczym protagonista tej historii i on usilnie szukał sposobu, by się ukarać, i wreszcie go znalazł, uciekając od niej i Carla w miejsce najdalsze z możliwych. Szkoła rozpoczęła się pod koniec września, lecz wbrew optymistycznym przewidywaniom Carla Antonio nie wrócił do domu. Wysłał tylko Lorenzy kilka pospiesznie napisanych linijek, w których życzył jej udanego początku roku szkolnego i zachęcał dziewczynkę, by pilnie się uczyła i osiągała najlepsze wyniki w całej klasie. Ani słowem nie wspominał o swoim powrocie. Lorenza rozpoczynała naukę w pięcioletnim gimnazjum, które umożliwiało jej kontynuację edukacji w liceum, a potem na uniwersytecie. Stawiała pierwszy krok na drodze do spełnienia pragnienia, które ojciec żywił od dnia jej narodzin. Podczas gdy Carlo wiózł ją do Lecce swoim automobilem na uroczystą inaugurację roku szkolnego, Lorenza spoglądała przez okno samochodu ze smutkiem w oczach. Była pewna, że skoro jej tatko nie wrócił do niej nawet na tak ważną okazję, to jego dawne marzenie już nic dla niego nie znaczyło.

[…]

Lorenza spuściła głowę. Mhm… – wymamrotała, chociaż nie wyglądała na przekonaną. Twój ojciec też by ci to powiedział, gdyby był na miejscu. Ale pani nauczycielka dobrze mówi o naszym wodzu… – usiłowała zaprotestować Lorenza. Wobec tego pani nauczycielka jest skończoną idiotką – ucięła szorstko Anna. Lorenza wlepiła w nią zdumione spojrzenie. Ale w szkole wodza uwielbiają wszyscy! Jeśli wszyscy kogoś bardzo lubią, to wcale nie znaczy, że jest tego wart. – Westchnęła, szukając rozsądnych argumentów. Pamiętaj tylko, że nie są to kwestie, o których należy dyskutować z nauczycielką. Ani z nikim innym. Czy to jasne?

[…]

Któregoś poranka pod koniec października Giovanna wyszła przez masywne, drewniane drzwi biblioteki, trzymając pod pachą egzemplarz Szkoły uczuć Flauberta. Myślała o tym, ileż pięknych historii ją ominęło przez te wszystkie lata, gdy żyła w przekonaniu, że nie zdoła nauczyć się czytać. Upór Anny okazał się jednak wystarczający, by dowieść jej, że się myliła. Teraz Giovanna pragnęła tylko nadrobić stracony czas i pochłonąć tyle książek, by czytanie zaczęło odbijać jej się czkawką. Pewnie, nadal popełniała mnóstwo błędów, zwłaszcza gdy miała coś napisać, ale kartonik z okienkiem należał już do odległych wspomnień. Minęła chłopca sprzedającego gazety i jej wzrok padł na tytuł krzyczący z pierwszej strony „La Gazzetta del Mezzogiorno”. „Ciano i Ribbentrop podpisują sojusz Włoch i Niemiec” – odczytała. Niewiele rozumiała z polityki, zawsze zdawała się jej nudna. Mimo to czuła, że obwieszczenie to nie wróży niczego dobrego.

[…]

Carmela wpatrywała się w niego z wahaniem. Co takiego obaczę? Myślisz, że mu winnicę w spadku zostawi? Wybuchnęła gorzkim śmiechem. Nie – odparł poważnie don Ciccio, wypuszczając z ust obłok dymu. Ziemi mu nie może zostawić, to wiadomo. Ale wspomnisz moje słowa i jemu coś się dostanie. I to pewnie niemało. Już ja wiem, jak się świat naprzód toczy. Krew nie woda. Wzrok Carmeli stężał. Ale to wy mu powiecie, żeby wziął chłopaka do pracy – rzekła stanowczo. Ja o nic nie zamierzam go prosić.

[…]

Anna usiadła na fotelu naprzeciwko niego i skrzyżowała ramiona na piersi. Słucham, co masz do powiedzenia? – zapytała. To nic… nie znaczyło – odparł Antonio półgłosem. Owszem, była pewna kobieta, przyznał, imieniem Lidia. Poznał ją w dniu przyjazdu do Asmary. Wygłodniały jak wilk, zaszedł do jakiejś restauracji przy głównej ulicy i tam ujrzał ją po raz pierwszy. Najmłodsza córka osiedleńców z Veneto, którzy przenieśli się do stolicy Erytrei w 1930 roku i otworzyli restaurację – teatr variété, uczęszczany w większości przez włoskich emigrantów. Lidia była w niej kelnerką. Właśnie skończyła dwadzieścia dwa lata i oszałamiała urodą: jej długie blond włosy układały się w miękkie loki, a na piegowatej twarzy zawsze gościł szeroki, szczery uśmiech. Zakochałeś się w niej? – przerwała mu Anna, wyraźnie poruszona. Antonio rzucił jej zdumione spojrzenie. Czy się zakochałem? Cóż ty wygadujesz… Nie, przynajmniej ja nie byłem w niej zakochany – odparł, podnosząc się z fotela. Już ci powiedziałem. To nic nie znaczyło.

[…]

„Dzień dobry, panie Carlo. Do widzenia, panie Carlo” – właśnie tak zwracał się do niego Daniele za każdym razem, gdy widział go w winnicy lub gdy go żegnał. Carlo odpowiadał na pozdrowienie, unosząc podbródek z lekkim zakłopotaniem i natychmiast odwracał się plecami, szukając naprędce innego rozmówcy. Przez pierwszych kilka dni, prawdę powiedziawszy, liczył na to, że chłopak dostarczy mu pretekstu – choćby najbardziej błahego – by odesłać go do domu. Nawet don Ciccio nie mógłby zaprotestować, gdyby się okazało, że dzieciak do niczego się nie nadaje, a on wreszcie mógłby umyć ręce i zapomnieć o sprawie. A tak każdego bożego dnia musiał oglądać tę jego dobrą, czystą buźkę, ocienione długimi rzęsami oczy, z których wyzierała wyłącznie łagodność, i z coraz większym trudem przychodziło mu posłuszeństwo nakazowi rezerwy, który podsuwał mu rozum. Daniele z kolei okazał się niestrudzonym pracownikiem, powszechnie lubianym i szanowanym.

[…]

Dziewiątego sierpnia do urzędu pocztowego w Lizzanello przybył pracownik na letnie zastępstwo – miał zająć miejsce Anny na dwa tygodnie. Słyszałeś, Carmine? W Gallipoli będzie bawić nasza listonoszka. Niektórzy to mają szczęście, że na takie luksusy mogą sobie pozwolić… – pożegnała ją Elena z wymuszonym uśmiechem na pucołowatej twarzy. Przed powrotem do domu Anna zatrzymała się w bibliotece, żeby wybrać powieść, którą zamierzała zabrać ze sobą na wakacje. Długo krążyła między regałami, przebiegała wzrokiem opisy na okładkach, wreszcie zaciekawiły ją Powinowactwa z wyboru Goethego oraz zasadnicze pytanie, które zdawała się zadawać książka: co dzieje się w związku dwojga ludzi, kiedy trzecia strona postanawia w nim namieszać?

[…]

Dni w Gallipoli upływały beztrosko i powoli. Długie letnie godziny wypełniały morskie kąpiele, drzemki na rozgrzanym słońcem piasku, słodki smak arbuzów i melonów, spacery o zachodzie słońca pośród wąskich uliczek centrum i romantyczne wieczory na werandzie, gdy lekka bryza pieściła ich skórę, a oczy cieszył widok łodzi powracających do portu w świetle księżyca. Nawet nerwowe napięcie Agaty zdawało się puszczać: zaczęła zwracać się do męża bez niechęci w głosie, a przede wszystkim przestała wreszcie przywoływać to przeklęte „tam”, które przez ostatnie miesiące zdawało się jej obsesją. Zmieniło się nawet jej nastawienie do Lorenzy: Dość już dziś ślęczałaś nad książkami. Teraz idź, w wodzie się popluskaj – mówiła córce, przystając na progu pokoju, w którym Lorenza siedziała na łóżku, z otwartą książką na kolanach. Prawie codziennie proponowała, że to ona przyszykuje dla wszystkich kolację. No już, zmykajcie. Ja się zajmę, czym trzeba – oznajmiała i odprawiała ich apodyktycznym gestem. Anna z największą przyjemnością budziła się przed wszystkimi, kiedy niebo ledwie zaczynało się rozjaśniać, a domku nie wypełniał jeszcze gwar głosów i śmiechu. Podgrzewała mleko – krócej niż minutę – i udawała się z filiżanką na werandę, gdzie siadywała na leżaku i pogrążała się w lekturze Powinowactwa z wyboru. Każdego ranka dołączał do niej Antonio, jak gdyby nasłuchiwał jej kroków i ruszał jej śladem. I on miał w rękach książkę – tego lata czytał opowiadania Czechowa. W ciszy zajmował miejsce na leżaku naprzeciwko Anny, uśmiechał się do niej i otwierał na stronie zaznaczonej zakładką. W ten sposób dzielił z nią czas lektury, ciszę i spokój początku dnia.

[…]

Czekałem na ciebie, żeby zacząć. Ojciec i syn ozdabiali drzewko przy akompaniamencie ognia buzującego wesoło w kominku. Roberto podawał dekoracje stojącemu na drewnianej drabince Carlowi, który zawieszał je ostrożnie na gałązkach. Od czasu do czasu schodził na ziemię, oddalał się o kilka kroków i komentował: Nie, tamtą czerwoną bombkę trzeba przewiesić do góry… teraz czas na płatki śniegu. Zobacz sam, wszystkie w jednym miejscu, a na dole pusto! Kiedy Anna wróciła do domu w porze obiadowej, zastała ich wciąż zajętych ubieraniem choinki. Tatusiu, już wystarczy, już jest ładnie – jęczał Roberto. Piąty raz przewieszasz to z miejsca na miejsce! Anna się uśmiechnęła. Carlo trzymał w dłoni drewnianego aniołka: była to ostatnia ozdoba z kolekcji, a on po prostu nie potrafił się zdecydować, gdzie powinna zawisnąć. Daj go mnie – oznajmiła Anna, rozbawiona. Ujęła delikatnie aniołka i znalazła mu miejsce dokładnie pośrodku drzewka, między białą a czerwoną bombką. Tutaj będzie mu dobrze – zawyrokowała. Carlo omiótł wzrokiem efekt końcowy i skinął głową, choć nie wyglądał na przekonanego.

[…]

Gdy dotarli przed budynek kina Olimpia, Anna zatrzymała się przy afiszu i wskazując palcem, zapytała synka: Co tutaj jest na­pisane? Roberto podszedł bliżej i odczytał bez wysiłku: Królewna Śnieżka. Wspaniale! Pokraśniała z dumy. Roberto we wrześniu miał pójść do pierwszej klasy podstawówki, ale Anna nauczyła go alfabetu już jakiś czas temu. A jak Anna, B jak bazylia, C jak Carlo… – powtarzała chłopcu przy każdej okazji. Daj dzieciakowi spokój, nauczy się z innymi w szkole. Wszystko w swoim czasie – przerywał jej Carlo zniecierpliwiony. Dlaczego, skoro może wyprzedzić ich o parę kroków? – odpowiadała Anna i ciągnęła dalej: D jak dom, E jak ekierka, G jak Greco…

[…]

Gdy goście dotarli na miejsce, Carlo otworzył butelkę Donny Anny i napełnił kieliszki zgromadzonych, siedzących na kanapie i stojących przy kominku. Zgodnie wznieśli toast za szczęśliwe Boże Narodzenie 1938. Lorenza przyniosła ze sobą Opowieść wigilijną Charlesa Dickensa. Usiadła z podwiniętymi nogami na kanapie i zaczęła czytać na głos, a Roberto zasłuchał się w lekturze z głową opartą na jej ramieniu. Cesare nieustannie machał ogonem, podekscytowany obecnością wszystkich tych ludzi. Zatrzymywał się przy każdym z osobna, obwąchując dokładnie i domagając się pieszczot. Anna chwyciła Giovannę za rękę i zaprowadziła ją pospiesznie do sypialni na górze, a następnie usadziła na stołku przed toaletką. To wyjątkowy wieczór. Kropelka perfum i szminka dziś ci nie zaszkodzą – zawołała. Umalowała jej usta szminką w wiśniowym kolorze, po czym, naciskając pompkę, rozpyliła obłoczek perfum na jej nadgarstki i za uszami. To Carlo podarował jej ten zapach na urodziny. Zamówił prezent u perfumiarza z Lecce – spośród wszystkich aromatów, które mu zaproponowano, Carlo wybrał ten o nutach piżma i drewna sandałowego.

[…]

Dzień dobry, pani listonoszko! Jak co dzień powitała ją sąsiadka zamiatająca zaciekle swój nieduży fragment chodnika. Anna odpowiedziała na pozdrowienie, uchylając odrobinę czapki, po czym wskoczyła na siodełko. Swoją damkę marki Bianchi, model Suprema, nabyła w 1940 za 900 lirów – w tym samym roku, w którym Fausto Coppi wygrał pierwszą edycję Giro d’Italia. Od tamtej pory ku ogromnej uldze swych zmęczonych stóp, zahartowanych latami wędrówki po kamiennym bruku, używała roweru każdego dnia. Przede wszystkim do pracy. To na rowerze rozwoziła telegramy z powołaniami do wojska rozesłane przez Ministerstwo Wojny. Iluż to ich widziała – tych młodych chłopców pakujących swoje rzeczy w niewielkie zawiniątka i wyjeżdżających na front przy akompaniamencie rozdzierającego płaczu najbliższych. Niektórzy nie wrócili. O okolicznościach i miejscu śmierci kilku z nich nie było nic wiadomo. Ci szczęśliwcy, którzy dotarli z powrotem do domu, nosili głębokie wojenne blizny na ciele i na duszy, i nic nie było w stanie ich zatrzeć. Anna słyszała, że zdarzały się przypadki rekrutów zwolnionych na przepustkę, którzy wylewali na siebie garnki wrzącej wody, żeby wywołane tym poparzenia uchroniły ich przed powrotem na pole walki. Za każdym razem, gdy przychodził telegram z powołaniem, Anna z dudniącym sercem przebiegała go naprędce wzrokiem i dopiero, gdy nabywała pewności, że nie ma na nim Carla ani Antonia, kładła sobie rękę na piersi i wypuszczała z płuc westchnienie ulgi. „Jeszcze się nie zdarzyło, by wezwano któregoś z rówieśników Carla – myślała, usiłując dodać sobie otuchy. – A co za tym idzie, tym bardziej nie powinni szukać Antonia. Ma w końcu czterdzieści jeden lat” – dodawała i czuła, jak robi jej się lżej na sercu.

[…]

Tommaso przybył jako ostatni. Pożyczył wszystkim dobrego dnia ze swoim zwykłym, serdecznym uśmiechem i przyciskając do boku skórzaną aktówkę, ruszył w kierunku stanowiska. Annę naszła myśl, która ostatnio nachodziła ją często: oczy naczelnika z dnia na dzień zdawały się coraz mniejsze. Jego przenikliwe, radosne wejrzenie ulotniło się już jakiś czas temu – utracił je tamtej nocy, gdy wojna odebrała to, co najbardziej umiłował – jego Giulię. Wątłe serce dziewczyny, którą darzył tak wielką miłością, nie zniosło kolejnej wyjącej ciemną nocą syreny. Zmarła w drodze z domu do olejarni Antonia – miejsca, gdzie za dnia mieszkańcy udawali się z kartkami żywnościowymi, by zamówić swój przydział oliwy i które nocą stawało się najbezpieczniejszym schronem lotniczym w miasteczku. Kiedy potworne ujadanie alarmu przerywane jednakowo długimi chwilami ciszy przecinało noc, ruszali tam tłumnie, biegiem i z przerażeniem w sercach, opatuleni kapotami, spod których wystawały pidżamy mężczyzn i koszule nocne kobiet. Ileż to nocy przyszło im tam spędzić – ściśniętym jeden obok drugiego pod ciężkimi, wełnianymi kocami. Tylko dzieci były w stanie spać, bezpieczne w ramionach matek, podczas gdy dorośli rzucali sobie pełne strachu spojrzenia, nadstawiając uszu, czekając na najgorsze.

[…]

I ona dołożyła swoją cegiełkę, aby ten dzień wreszcie nadszedł. W październiku 1944 roku przeczytała w gazecie wezwanie Związku Kobiet, które w Rzymie zawiązały komitet na rzecz przyznania płci pięknej prawa głosu w perspektywie wyborów parlamentarnych zaplanowanych na rok 1946. Poczuła nagły przypływ euforii, pragnienie czynu. Niezwłocznie przygotowała sobie plik białych kartek i na jednej z nich swoim okrągłym, starannym pismem przepisała apel Związku, zachęcający kobiety we wszystkich gminach we Włoszech do składania podpisów pod petycją.

My, mieszkanki Lizzanello, zwracamy się do Rządu Wyzwolenia Narodowego z żądaniem ustanowienia czynnego i biernego prawa wyborczego dla kobiet podczas najbliższych wyborów parlamentarnych. Uważamy, że wykluczenie z rzeczonych praw sprowadza kobiety na pozycję niesprawiedliwej niższości – w jakiej widziała je ideologia faszystowska; nie tylko w hierarchii państwa, ale i w stosunku do innych kobiet w cywilizowanych krajach. Faszyzm, ze swą nierozumną polityką wojenną, zniszczył nasze domy, rozproszył rodziny, postawił nas przed nierzadko dramatycznymi wyborami zawodowymi, dotyczącymi kształcenia naszych dzieci, kazał nam zbroić się do codziennej walki o własny byt. Walczyłyśmy przeciwko faszyzmowi i przeciwko niemieckiemu najeźdźcy u boku naszych mężczyzn, wytrwale i odważnie – przez wiele długich i trudnych miesięcy okupacji. Sądzimy, że i w ten sposób nabyłyśmy prawa do pełnego udziału w dziele powojennej rekonstrukcji naszego kraju. Postulujemy tym samym, by nasze uzasadnione dążenia zostały poddane ocenie Rządu i by wreszcie zapewniono obywatelkom tego kraju sprawiedliwość i równość praw, leżących u podstawy każdego prawdziwie demokratycznego porządku.

[…]

Ja chciałabym podpisać – pisnęła nieśmiało jedna z dwóch kobiet. Anna z promiennym uśmiechem wręczyła jej pióro. Proszę, tutaj – oznajmiła, wskazując pustą kartkę. Każdego popołudnia po pracy przez kilka ładnych tygodni Anna siadywała na placu i ustawiała obok swój stolik. Zatrzymywała przechodzące kobiety albo czekała, aż kierowane ciekawością podejdą do niej same. Czytała im petycję i często objaśniała jej znaczenie prostszymi słowami. Wreszcie z uśmiechem podawała im długopis, by się pod nią podpisały. Zadawały jej najdziwniejsze pytania: Czy to w ogóle jest legalne? Czy policja nie zapuka później do moich drzwi? Czy głos oddany przez kobietę miałby znaczyć tyle samo co głos mężczyzny? Ja tam nie wierzę, że cokolwiek się zmieni, ale mogę podpisać, niech będzie. Podpiszę, ale mężowi nie powiem. Wy też mu nie mówcie, listonoszko, dobrze?

[…]

Głosujcie na Carla Greco, kandydata w wyborach samorządowych! Głosujcie na Chrześcijańską Demokrację! – dudniło z głośnika zamontowanego na dachu fiata topolino, nieustannie kręcącego się po uliczkach miasteczka. Anna, na siodełku swojej damki, z sakwą przerzuconą przez ramię, wpadała na niego co rusz, jakby jego kierowca i pasażer celowo za nią jechali. Monotonna śpiewka dopadała ją również, gdy starała się przemykać bocznymi uliczkami, gdzie przekaz z głośnika, odbijający się echem od murowanych ścian budynków, zdawał się jeszcze donośniejszy i jeszcze bardziej drażniący. Poza tym każdy skrawek wolnej przestrzeni oblepiony był plakatami wyborczymi, na których nazwisko jej męża widniało nad krzyżującymi się liniami symbolu partii. „GŁOSUJĄC NA CHADECJĘ, DBASZ O SWOJE LEPSZE JUTRO”, głosiły afisze. „NASZA GMINA W RĘKACH UCZCIWYCH I KOMPETENTNYCH OSÓB. GŁOSUJ NA CHRZEŚCIJAŃSKĄ DEMOKRACJĘ”. I, jakby tego było mało, gdy tylko zatrzymywała się, by przekazać komuś korespondencję, zawsze znajdował się ktoś chętny, by przekazać życzenia powodzenia dla jej męża, ktoś proszący, by „powiedzieć Carlowi, że na niego głosuję”, ktoś zapewniający, że „wygra, coś tak czuję”. I tak dalej. Anna siliła się na uśmiech i podziękowania, choć w rzeczywistości miała chęć roztrzaskać głośnik na kawałki i podrzeć wszystkie plakaty wyborcze. „Ze wszystkich istniejących partii akurat musiał wybrać chadecję, niech to szlag” – myślała coraz bardziej poirytowana.

[…]

Carlo dojechał aż do bramy miejskiej – wielusetletnich wrót do miasta, jednych z trzech, noszących imię Świętego Błażeja. Zaparkował na przyległym placu, tuż pod parą zdobiących bramę bliźniaczych barokowych kolumn zwieńczonych kamiennymi wilczycami oraz herbem Ferdynanda IV Neapolitańskiego. Przeszli po bruku przez bramę i dotarli do drukarni, znajdującej się w uliczce po lewej stronie od kościoła pod wezwaniem Świętego Mateusza. Dziwny jakiś ten kościół… – zauważył Roberto, zadzierając głowę. Widzisz, tato? Z dołu zdaje się wypukły, a na górze wklęsły – wyjaśnił, pokazując na bryłę palcem. Carlo przystanął na chwilę i zerknął w górę. Ano. Dziwny. Spodobałby się twojej matce – skomentował nieco sarkastycznym tonem, po czym ruszył przed siebie. Roberto dreptał za nim, odwracając się raz po raz, by jeszcze przez chwilę popatrzeć na kościół.

[…]

Lorenza wzruszała obojętnie ramionami. Żebym to ja jeszcze wiedziała, co lubię – odpowiadała zwykle. – Praca jak praca, wszystko mi jedno. Inne zdanie na ten temat mieli pracownicy poczty, którzy przyjęli Lorenzę z otwartymi ramionami. W placówce zapanowała ogólna radość. Pierwszego dnia powitali ją okrzykami i zarzucili komplementami. Nawet zrzędliwy Carmine na jej widok wykrzyknął: Nareszcie! Najwyższy czas na powiew świeżego powietrza w tym zatęchłym urzędzie. Elena, wręcz wzruszona, rzekła: Pamiętam jako wczoraj, kiedyżeś tu do nas pierwszy raz przyszła, całe lata temu… Taka byłaś mała, o! – wybuchnęła dźwięcznym śmiechem. „Nie – myślała Anna, popychając przed sobą rower. Może i sama praca nie przypadła jej do gustu, ale nie można powiedzieć, że źle ją tam przyjęli”. Zwłaszcza Elena zapałała do niej natychmiastową sympatią – szybko się zorientowała, że z Lorenzą można było trajkotać i plotkować, w przeciwieństwie do Chiary, której „czasem człowiek nawet nie zauważał”, jak stwierdziła któregoś dnia. Często Anna widziała, jak pochylają się nad czasopismem, komentują urodę tego czy tamtego aktora; ostatnio zaś odkryły w sobie pasję do tygodników zamieszczających „powieści fotograficzne w odcinkach” – i tylko wzdychały i trącały się łokciami, zaczytując się w przygodach bohaterów.

[…]

Tamtego poranka Anna wyszła z urzędu z na wpół pustą sakwą. Wsiadła na swój rower i minęła dwie staruszki stojące przy fontannie i napełniające wodą szklany gąsiorek, okrążyła mury obronne zamku, skręciła w prawo przy wieży i podjechała w górę po kamienistej dróżce. Podniosła się z siodełka i mocno naciskała na pedały, ale gdy po kilku metrach droga nadal stromo się wznosiła, usiadła na nim z powrotem. Skręciła w lewo, w zaułek, nad którym po obu stronach wznosiły się maleńkie balkoniki z pordzewiałymi kutymi balustradami: na jednej z nich ktoś rozwiesił barchanowe kobiece majtki. Anna zatrzymała się i wyciągnęła z torby białą kopertę. Wypisane było na niej: „Marilena Cucugliato, vicolo della Torre nr 4, Lizzanello (prowincja Lecce)”. Rozejrzała się dookoła, ale nigdzie nie mogła dojrzeć właściwego numeru. Znalazła jedynkę, dwójkę, trójkę – dalej widziała też piątkę i szóstkę: lecz po czwórce nie było śladu, jakby ktoś ją przeoczył. Na jednym z balkonów pojawił się chudy, zaspany mężczyzna w pidżamie i z papierosem.

[…]

Marilena, wyraźnie rozradowana, zaprosiła ją do środka i zamknęła za Anną drzwi. Wnętrze mieszkania różniło się diametralnie od prowadzącej do niego ciemnej i obskurnej klatki: ściany oklejone były różową tapetą i zdobiły je oprawione w ramki obrazki z kwietnymi kompozycjami. Kwiatów zresztą wszędzie było pełno – również tych prawdziwych, rozstawionych w doniczkach tu i ówdzie, na komodzie przy wejściu, na stole w salonie, na skrzyni przysuniętej do ściany. Kobieta wskazała jej miejsce na czerwonej, aksamitnej sofie i kilka minut później wróciła do pokoju, niosąc tacę z dwoma parującymi filiżankami kawy. Anna czekała, aż kawa nieco ostygnie, zerkając na gospodynię, która nie spuszczała z niej wzroku i uśmiechała się promiennie. Widzę, że lubicie kwiaty – skomentowała, bo przecież musiała coś w końcu powiedzieć. Marilena rozejrzała się po pomieszczeniu, ujmując filiżankę obiema rękoma. Ach, no tak. To moi najlepsi przyjaciele!

[…]

Lorenza zajęła z powrotem swoje miejsce i na dwie kolejne godzi­ny pogrążyła się w ciszy ciężkiej jak skwar tamtego dnia. Nie potrafiła wyrzucić z pamięci uśmiechu rozlewającego się na twarzy jej ojca, kiedy rozmawiał z ciotką Anną. Nigdy nie widziała, by się tak uśmiechał – ani do matki… ani do niej samej. Usiłowała zająć myśli czym innym, przywoływała w nich Daniele…, ale poczuła się jeszcze bardziej samotna. Odkąd wyjechał, napisał do niej ledwie raz, opowiadając aż nazbyt szczegółowo o sprawach, o których ona nie miała bladego pojęcia i których nie potrafiła sobie wyobrazić. Czy drapacze chmur, rozświetlające miasto nocą, naprawdę były tak ogromne? Jakie to uczucie spacerować po moście długim na dwa kilometry, wyglądającym jak zawieszony w powietrzu nad wodą? I czy naprawdę można było wejść do środka wielkiej statuy przedstawiającej kobietę z pochodnią w dłoni? Pod koniec listu Daniele pisał jej, że któregoś dnia wybiorą się do Nowego Jorku razem, wtedy i ona zobaczy wszystkie te niezwykłości wielkiego świata za oceanem. W rzeczywistości list chłopaka – tryskający entuzjazmem i bezbrzeżnym zachwytem – zranił ją i zezłościł. Wolałaby czytać o tym, jak bardzo za nią tęskni, jak we znaki daje mu się smutek i jakim rozczarowaniem jest ten ogromny, obcy świat.

[…]

Antonio wykrzywił wargi. To nie takie proste… Jest w nim zakochana, nieprawdaż? Anna potrząsnęła głową. Nie, nie nazwałabym tego zakochaniem. Jest w nim zadurzona, a to co innego. Jak mogłam się nie zorientować, z jakim typem człowieka ma do czynienia? Pomyśleć tylko, że jeszcze ją do tego namawiałam… Kopnęła ze złością w piasek, wznosząc tuman ziarenek. To nie twoja wina – powiedział z naciskiem Antonio. – Skąd niby mogłaś o tym wiedzieć? Mogłam… – szepnęła. Nie wiem, jakim cudem. Mogłam się domyślić już z jego pierwszych listów… Wystarczyło czytać między wierszami. Antonio pozwolił sobie na lekki uśmiech. Często tak się dzieje, nie sądzisz? To, co naprawdę ważne, napisane jest między wierszami. Tyle że nie wszyscy potrafią to dojrzeć. Albo świadomie wybierają, by tego nie widzieć… Anna spuściła wzrok i ruchem stopy narysowała koło na piasku. Wreszcie podniosła głowę i popatrzyła na Antonia. Nie wiadomo jak – rzekła. Antonio spojrzał na nią, zdezorientowany. Sztuka Pirandella, o której pisałeś w liście. Przeczytałam ją wtedy. Nigdy mi o tym nie mówiłaś… Antonio ledwie zapanował nad głosem.

[…]

Z wyjątkiem Carmine, który odrzucił zaproszenie, burcząc coś pod nosem, tamtej soboty wszyscy wybrali się do kina – pracownicy urzędu pocztowego oraz rodzina Greco w komplecie. Sala była prawie pełna – rozglądali się za wolnymi miejscami: Carlo i Roberto ruszyli w stronę pierwszych rzędów, podczas gdy Elena rozmawiała z Agatą, wskazując na kilka pustych foteli po drugiej stronie od wejścia. Lorenza i Tommaso zostali w tyle i teraz bez pośpiechu sunęli naprzód obok siebie. Antonio i Anna weszli jako ostatni, a kiedy tylko znaleźli się w sali, oczy mężczyzny napotkały wzrok Meliny, siedzącej na swoim zwykłym miejscu w głębi pomieszczenia. Kobieta bawiła się kosmykiem włosów, obracając go w palcach. Powitała go szerokim uśmiechem i szelmowskim mrugnięciem. Znasz ją? – zapytała Anna. Kogo? Antonio oblał się rumieńcem.  Jak to kogo? Tę kobietę, która się do ciebie uśmiechnęła – odparła Anna, wskazując ją ruchem głowy. Melina jednak patrzyła już w inną stronę.

[…]

W listopadzie na swoje czterdzieste czwarte urodziny, pierwsze na stanowisku burmistrza, Carlo wyprawił przyjęcie z prawdziwego zdarzenia – z muzyką na żywo, tańcami i koszami cygar. Wynajął kilkuosobową orkiestrę z Lecce, z pianistą, trębaczem, saksofonistą i skrzypkiem, i sowicie zapłacił im za występ. Tamten rocznik Donny Anny wyróżniał się nową etykietą przygotowaną z okazji dziesięciolecia produkcji. JUBILEUSZ KRÓLOWEJ ANNY – głosił napis obok rozwierających się płatków róży. Delikatnie zmieniono również proporcje: kierownik winnicy, zastępujący tymczasowo Daniele, zasugerował zmniejszenie udziału procentowego szczepu Negroamaro na rzecz Malvasii. Tegoroczny bukiet wyróżniał się świeżym aromatem, charakterystycznym, połyskującym odcieniem przywodzącym na myśl czereśnie i zyskał dodatkową różaną nutę, nieobecną w poprzednich rocznikach. Z okazji urodzin Carla Donna Anna lała się strumieniami. Kręcąc się po zatłoczonym salonie, Anna nie omieszkała zauważyć, jak bardzo tegoroczne przyjęcie różniło się od wcześniejszych: kiedyś Carlo zapraszał wszystkich mieszkańców Lizzanello, bez wyjątku – od prostych chłopów po robotników i handlarzy. Tym razem jednak rozesłał zaproszenia po znajomych działaczach z partii – i część z nich pofatygowała się specjalnie do miasteczka. Zaprosił również członków rady gminy, którzy przybyli z żonami i dziećmi. Obecny był nawet ksiądz, ojciec Luciano, przepraszający w imieniu samego biskupa, którego obowiązki zatrzymały w mieście. Annie przyjęcie wydawało się ni mniej, ni więcej jak uroczystością symbolizującą społeczny awans.

[…]

Poprzedniej nocy, siedząc nago na łóżku i wpatrując się w przestrzeń pustym wzrokiem, zaczęła wyrywać sobie włosy, jeden po drugim. Nie przestała nawet, gdy Giulio przytrzymał ją siłą za ręce i wrzasnął, nakazując jej przestać. Niewiele wcześniej wszedł do sypialni w kapłańskim stroju z koloratką i kazał jej się rozebrać. Gdy Giovanna ściągała z siebie ubrania i on się przed nią obnażył, po czym nieoczekiwanie złapał ją za nadgarstki i związał je taśmą, podczas gdy Giovanna na próżno próbowała się uwolnić. To samo zrobił z kostkami jej nóg. Wreszcie popchnął ją na łóżko i posiadł z brutalną siłą. Nigdy wcześniej się czegoś takiego nie dopuścił, przysięgała Giovanna, cała we łzach. Anna wpatrywała się w nią przerażonym wzrokiem, po czym złapała ją za rękę i wprowadziła do środka. Masz torbę podróżną, prawda? – zapytała. Giovanna rozejrzała się dookoła bezradnie. Tak, może mam. Chyba jest pod umywalką… Nie pamiętam. Anna wzięła się do poszukiwań, dosłownie wszędzie. Zajrzała pod umywalkę i pod łóżko, otworzyła wszystkie szafki i szuflady, i wreszcie ją znalazła, zwiniętą na dnie skrzyni w sypialni. Położyła torbę na łóżku, rozchyliła jej brzegi, a następnie podeszła do szafy i zaczęła wyciągać z niej kilka sukienek należących do przyjaciółki, płaszcz, halki i majtki. Co ty wyprawiasz? – zapytała Giovanna drżącym głosem, kuląc ramiona. Nie zamierzam cię tu zostawiać – odparła Anna, nie przerywając pakowania. Przeniesiesz się do mnie. Nawet nie próbuj zaczynać dyskusji.

[…]

Don Ciccio zmarł we śnie wieczorem 28 kwietnia, o północy zaś dzwony kościelne zaczęły bić na żałobę. Czuwanie przy zmarłym zorganizowano w izbie: Gina siedziała obok trumny, roniąc ciche łzy i gładząc delikatnie pobrużdżone zmarszczkami policzki męża, odzianego w odświętne ubranie – garnitur w piaskowym kolorze z niebieską koszulą i czerwonym krawatem. Nicola, siedzący obok niej, trzymał teściową za rękę. Carmela z kolei krążyła między kuchnią a sypialnią: przyjmowała gości przybyłych, by złożyć kondolencje, odbierała od nich tace z ciastkami i paczki z kawą, które przynosili w darze, i układała je na stole w kuchni. Tam urzędowały siostry Giny – przybyłe na tę okazję z pobliskiej wioski. Ustawiały na kuchence po dwie kawiarki naraz; tę większą na dwanaście filiżanek i tę mniejszą na trzy, tak by zawsze była dla wszystkich gorąca kawa. Carlo wszedł do zatłoczonego domu i ściągnął z głowy kapelusz. Ruszył korytarzem, odpowiadając na pozdrowienia gości, szepcących: Dzień dobry, panie burmistrzu.

[…]

Anna wróciła do domu. Giovanna siedziała na sofie, pochłonięta lekturą Zbrodni i kary. Ta książka jest taka trudna! – wykrzyknęła, marszcząc się cała i podnosząc wzrok na Annę. – Głowa mnie od niej boli. Kobieta uśmiechnęła się do przyjaciółki, po czym usiadła obok niej. Antonio mi ją podarował. Wiele lat temu – wyjaśniła. Dlaczego zdecydowałaś się właśnie na nią? Tyle tu innych powieści, które z pewnością bardziej by ci się spodobały… – dodała, wskazując na biblioteczkę za swoimi plecami. Giovanna obróciła tom w dłoniach. Przez tę dedykację – odparła. Otworzyła książkę na pierwszej stronie i przeczytała:

Moc tej książki zawiera się w nauce, że każdy winny, nawet najbardziej nikczemny, zasługuje na współczucie.

Miłej lektury.

Antonio

[…]

Przyniosłam ci z powrotem książkę – rzekła, uchylając sakwę. Wyciągnęła tomik i podała mu go, napis na okładce głosił Rzymianka, Alberto Moravia. I jak? Podobało ci się? – zapytał. Przysiadła na fotelu obok okna. Wiesz, że żywię uprzedzenia wobec mężczyzn, którzy uzurpują sobie prawo do wiedzy na temat tego, co myślą i czują kobiety, i w dodatku są przekonani, że potrafią o tym opowiedzieć… Mhm – odparł natychmiast Antonio, zasiadając na fotelu naprzeciwko niej. – Domyślam się, że ci się nie podobało.  Jeszcze nie skończyłam – zaprotestowała Anna. Wybacz mi, masz rację – przeprosił, unosząc ręce. Zamieniam się w słuch. Chcę tylko powiedzieć – ciągnęła – że w wypadku tej powieści Moravia radzi sobie zaskakująco dobrze. Tym razem zakreśliłam naprawdę wiele ustępów. Antonio uśmiechnął się i zaczął przerzucać strony książki, zatrzymując się na zdaniu podkreślonym dwukrotnie ołówkiem. Przysunął książkę do oczu i odczytał: „Jeśli ty mną pogardzasz, to twoja wina, nie moja…”  Skinął głową. Prawda – westchnął, nie odrywając wzroku znad strony.

[…]

Od tamtego popołudnia kaszel Carla towarzyszył im stale w ciepłe, letnie tygodnie jak płyta, która zacięła się na gramofonie. Kaszlał nad morzem w niedziele, gdy szedł popływać, a później nagle musiał wrócić na brzeg, bo brakowało mu tchu; kaszlał podczas zebrań w miejskim ratuszu, czasem tak intensywnie, że musiał wstać i wyjść z gabinetu; kaszlał nawet, gdy kochał się z Anną. Kilka razy wysunął się z jej objęć, szepcząc słabym głosem: Wybacz mi, nie dam dłużej rady… Któregoś dnia parobkowie wezwali go do siebie, by przedyskutować ewentualność szybszego winobrania ze względu na wyjątkowo gorące lato. Wybrał się na tereny upraw, ale zdołał wypowiedzieć zaledwie kilka słów, nim dopadł go wyjątkowo ostry atak, który zdawał się nie mieć końca. Na szczęście na miejscu był Daniele – przyszedł do winnicy po kilka butelek, by wysłać je w prezencie panu Jamesowi, właścicielowi sklepu z konfekcją w Nowym Jorku. Bez namysłu zaproponował, że odwiezie go fiatem 1100 do domu.

[…]

Dokąd jedziemy? – zapytał Antonio. Pod Wielki Dąb – odparł Carlo, nie odrywając wzroku od drogi i dłońmi ściskając kurczowo kierownicę. Teraz rozpościerały się przed nimi bezkresne pola i długie linie kamiennych murków, sponad których imponująca korona wielkiego dębu strzelała wysoko w niebo. Carlo zatrzymał samochód na drodze. Usiedli na spalonej słońcem ziemi, opierając plecy o potężny pień. Antonio zamknął oczy i ścisnął dłoń Carla. Przez chwilę siedzieli w ciszy, rozkoszując się szmerem listowia, poruszanego ledwie odczuwalnym wiaterkiem. Antonio otworzył oczy i spojrzał w górę, w stronę gęstej plątaniny gałęzi. Pamiętasz Nina? – zapytał, uśmiechając się nieznacznie. Pewnie, że tak… Przypomniałem sobie właśnie, jak go tu przyprowadziliśmy, a on wdrapał się na samą górę – zaśmiał się Antonio. Niewiele brakowało, a skręciłbym sobie kark przez to, że skoczyłem za nim, by go ratować. Nie wiem, co byłoby gorsze, to czy cięgi od ojca… Jednakowi byliście, ty i ten kot: nic, tylko byście się wygłupiali albo tulili… Nic dziwnego, że tak sobie ciebie upodobał. A gdzie tam. Tak samo i ciebie lubił. Tak, tak. Ale nocą chciał spać tylko z tobą. Bo ty chrapiesz. Już jako dziecko chrapałeś – zachichotał.

[…]

Za każdym razem, gdy Tommaso brał Giadę na ręce, dziewczynka w jednej chwili przestawała płakać. Bogu niech będą dzięki – wzdychała Lorenza. Oj, córuś, tak nie można… – upominała ją Agata. Przychodziła codziennie wcześnie rano i zmieniała Tommasa przy dziecku. – Dzieciątko to czuje… może i jeszcze małe, ale wyczuje wszystko, co w sobie nosisz. A ty w sobie masz tylko jad. Lorenza nie widziała się z Daniele od dnia poprzedzającego poród i miała wrażenie, że traci zmysły. Spoglądała na córkę i nie była w stanie wykrzesać z siebie choćby iskry miłości czy matczynej czułości; karmienie za każdym razem sprawiało jej ból, nieprzespane noce przekładały się na pierwotne wręcz zmęczenie, płacz dziecka wwiercał jej się w uszy i sprawiał, że nachodziła ją chęć ucieczki. Komu mogła powiedzieć o tym, jak naprawdę się czuła? Nikt by jej nie zrozumiał, wszyscy zareagowaliby oburzeniem, nazwali wariatką.

[…]

Anna zniknęła w drzwiach prowadzących do kuchni, a Daniele rozejrzał się po pokoju: duży kominek, obrazy na ścianach, szafka z radiem, gramofon… Uderzył go brak bibelotów i wszechobecnych drobiazgów, którymi zwykle usiane były domy… „Nie, jednak coś tu jest” – pomyślał, gdy jego wzrok padł na kukiełkę z masy papierowej usadzoną na półce nad kominkiem. Wstał i podszedł bliżej, żeby się przyjrzeć: była to ubrana na biało kobieta ściskająca w rękach koszyk z soczystymi czerwonymi jabłkami. Na policzku po jednej stronie miała małe zagniecenie. Anna wróciła ze szklanką wody w ręce. Ładna, prawda? – powiedziała, wskazując lalkę ruchem podbródka. Kupiłam ją kilka miesięcy po tym, jak tu przyjechałam – ciągnęła. Kramarz trzymał ją w ukryciu, za rzędem innych kukiełek. Wyróżniała się tylko tą zmarszczką na twarzy. Ja nigdy nie bałam się nie być taka jak wszyscy. I dlatego nadal ją mam, po tych wszystkich latach.

[…]

Carmela zajrzała do worka i zaczęła wyciągać marynarki i spodnie, delikatnie, po jednej parze, rozkładając wszystko na stole. Anna wbiła już w nie szpilki, zaznaczając rozmiar po przeróbce – tam, gdzie należało skrócić lub zwęzić.  Zdaję sobie sprawę, że będzie przy tym sporo pracy – powiedziała Anna. Proszę was tylko, potrzebuję ich tak szybko, jak to możliwe. Zapłacę podwójnie, jeśli będzie trzeba. Carmela potrząsnęła głową. Od razu widać, żeście zamiejscowa. Jaka żeście tu przyjechała, taka i została. A to niby dlaczego? Cóż takiego powiedziałam?  Zmarszczyła brwi Anna. Carmela zajrzała jej prosto w oczy. U nas, kiedy ktoś na zdrowiu zapadnie, nikomu do łba by nie przyszło, żeby kazać mu płacić, jemu czy jego rodzinie, za jaką bądź usługę – odparła twardo. Wróćcie za pięć dni i wszystko będzie gotowe – dodała i odprawiła ją gestem.

[…]

Nie dopuszczała do siebie myśli, że Carlo mógłby nie podołać; była przekonana, że jego niesłabnąca chęć życia przeważy nad chorobą. Ileż to razy miał ochotę powiedzieć jej, że jej upartość wcale mu nie pomaga. Nie chciał łudzić się słowami wzbudzającymi fałszywe nadzieje, nie chciał czekać na cud, zapominając o bolesnej prawdzie. Byłoby tylko gorzej, znacznie gorzej, gdyby wzbudził w sobie przekonanie, że zdoła przeżyć dłużej, niż wróżyli mu lekarze. Tym bardziej nie znalazłby w sobie zgody na moment pożegnania. Miał ochotę jej powiedzieć: „Dość, wystarczy gadania o wszystkich tych rzeczach, które nadal musimy razem zrobić. Przestań mówić mi o przyszłości! Nie rozumiesz, że przysparzasz mi tym tylko dodatkowych cierpień?”. Mimo to Carlo nie był w stanie się jej sprzeciwić, wyznać, jak naprawdę się czuje. Serce ściskało mu się na myśl o tym, że i ona na swój własny sposób chroni się przed bólem i cierpieniem, odsuwa je od siebie tak długo, jak tylko może. On dalej pluł krwią, brakowało mu tchu, jakby ktoś położył mu na piersiach ciężki głaz. Sam przecież widział, że z dnia na dzień było coraz gorzej. Anna też z pewnością to widziała… Któregoś dnia poprosił ją, by sprowadziła notariusza. Zacisnęła usta i skrzyżowała ramiona na piersi.  Zachowujesz się, jakbyś naprawdę miał umrzeć. Przestań! – zaparła się. Carlo usiłował się podciągnąć, by usiąść na łóżku, ale nie zdołał. Anno, zrób, o co proszę – jęknął błagalnie. Rzężący oddech wiązł mu w płucach.

[…]

Daniele siedział nieruchomo jak kamień. Nie wiem, co powiedzieć. Ja… Ja się nie spodziewałem. Dlaczego spisałeś już testament? – zapytał, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczyma. Ja chcę, żebyś ty wyzdrowiał, Carlo, i… – Głos ugrzązł mu w gardle. Przysuń się bliżej, chłopcze – odpowiedział, poklepując łóżko. Daniele usłuchał.  Nie wiem, czy wyzdrowieję – rzekł Carlo. Przerwał mu napad świszczącego kaszlu. Wolałem poukładać zawczasu swoje sprawy. Rozumiesz, prawda? – upewnił się, zdyszany. Daniele pociągnął nosem i przesunął ręką po wilgotnych oczach. Nie chcę o tym myśleć – mruknął, potrząsając głową. Carlo wykrzywił usta w grymasie i położył dłoń na jego dłoni.  Dlaczego akurat ja? – ciągnął Daniele. Czy twój syn już o tym wie? A Anna? Carlo wpatrywał się w niego natarczywie przez bardzo długą chwilę. Bóg jeden wie, jak bardzo chciał mu to wyznać, odsłonić przed nim prawdę, sprawić, by chłopak spojrzał na niego raz – jeden jedyny raz, nie śmiał prosić o więcej – jak syn patrzący na ojca. Nie zdołał jednak przemówić: słowa umarły mu w ustach, drapiąc boleśnie w gardle.

[…]

W półmroku spowijającym sypialnię Anna otworzyła drzwi szafy Carla i przesunęła czule dłonią po rzędzie wiszących tam marynarek, następnie objęła je rękoma i wsunęła między nie nos, głęboko wciągając zapach: nuty mentolowej wody kolońskiej wietrzały dzień po dniu. Zamknęła szafę i zeszła do salonu. Na stoliku stała metalowa szkatułka, w której Carlo trzymał cygara. Uniosła pokrywę: zostały w niej tylko dwa. Wyciągnęła jedno z nich i powąchała je z zamkniętymi oczyma. Zapaliła cygaro zapałką, zaciągnęła się kilka razy, kaszlnęła i odłożyła je na popielnicę, pozwalając, by żarzący się czubek przemienił się w popiół, a silny, korzenny zapach wypełnił pomieszczenie. Usiadła na sofie i podciągnęła kolana pod brodę. Nazajutrz jej Carlo skończyłby czterdzieści siedem lat. „Niewątpliwie wyprawiłby jedno ze swoich niezapomnianych przyjęć” – pomyślała. Rozejrzała się po tonącym w ciszy pokoju i wyobraziła sobie całą scenę: tace uginające się od jedzenia, kryształowe kieliszki wypełnione po brzegi Donną Anną, muzyka z gramofonowej płyty w tle, szmer rozmów i śmiechów zaproszonych w ich wieczorowych kreacjach… A nade wszystko on, Carlo – elegancki, o zaraźliwym śmiechu, który niósł się echem. Kiedy zamykała oczy, zdawało się jej go słyszeć. Ona przecież nigdy nie znosiła przyjęć, lawiny gości zasypujących jej dom, bałaganu, który po sobie pozostawiali. Jednak w tamtej chwili pomyślała, że dałaby wszystko, dosłownie wszystko za to, by raz jeszcze świętować urodziny Carla, by pod koniec wieczoru, gdy wreszcie zostawali sami, a ona zaczynała zbierać kieliszki i talerze, usłyszeć, jak mówi: „Warto było, nie sądzisz?”.

[…]

A co to za miejsce? – zapytała Anna, wychylając się na zewnątrz. Chodź – powiedział, wysiadając z auta. Podszedł do drzewa i położył dłoń na wilgotnym pniu. Następnie przeniósł spojrzenie na koronę dębu – imponującą i gęstą, ociekającą jeszcze od deszczu. Anna wpatrywała się w niego pytająco. To Wielki Dąb – wyjaśnił. To było takie nasze miejsce. Moje i Carla. Zmarszczyła czoło. Dlaczego nic o nim nie wiedziałam? Nikt o nim nie wiedział – odparł. Chcieliśmy, żeby było tylko nasze… Wiesz, kiedy mam wrażenie, że nie podołam, kiedy tęsknię za moim bratem tak bardzo, że się duszę, wtedy tu przyjeżdżam. Za każdym razem. Siadam na ziemi i z nim rozmawiam, jakby siedział obok mnie. Anna oparła się o pień i skrzyżowała ramiona na piersi. I co? Czujesz się lepiej? Przez moment – odparł. Wiesz – dodał po chwili – myślę, że i ty musisz znaleźć takie miejsce. Miejsce, w którym mogłabyś z nim pobyć. Które dałoby ci odrobinę ukojenia. Anna potrząsnęła głową. Nie ma takiego miejsca – rzuciła stanowczo. Żadne miejsce naznaczone naszą wspólną obecnością nie zdoła dać mi spokoju. Tam, gdzie go nie ma, ja widzę wyłącznie ogromną pustkę. To spróbuj ją wypełnić. Zazdroszczę takim, którzy wiedzą, jak to zrobić – burknęła Anna i kopnęła w kupkę mokrej ziemi, która przykleiła się jej do czubka buta. Temu służą szczęśliwe wspomnienia – powiedział. Jestem pewien, że Carlo chciałby, byśmy myśleli o nim z radością… Chciałby zobaczyć, jak otwieramy jedną z jego butelek i wznosimy toast na jego cześć, na cześć jego życia. Anna opuściła oczy i pojedyncza łza spłynęła jej po policzku.

[…]

Wiesz, za każdym razem, gdy szukałam odpowiedzi, wiedziałam, że znajdę ją w książkach. Zawsze tak było. Nie była w stanie opanować drżenia głosu. Za to teraz… … teraz nie możesz jej znaleźć – dokończył za nią. Tak… Rozumiem cię. Odkąd umarł, nie zdołałem przeczytać ani jednej strony… Jak gdybym wiedział, że nie znajdę pociechy. Choć przecież są pisarze, którzy nigdy nie stronili od bólu i zdołali opowiedzieć o nim z całkowitą szczerością. Anna błądziła wilgotnymi oczyma po koronie drzewa. Ciekawe, nie sądzisz? Znalazłeś pociechę właśnie tutaj, w ciszy, w całkowitym braku słów. Nie, to nie tak. W tej ciszy są słowa. Ale wyłącznie moje własne. Te, które wypowiadasz do Carla… Tak, te przeznaczone dla niego. Pokiwał głową.

[…]

Również Roberto miał łzy w oczach, prosząc, by dał mu skosztować nowego trunku. Daniele nalał sobie i jemu, a gdy wręczał kieliszek, wyjaśnił, w jaki sposób powinna wyglądać degustacja: najpierw należało zakręcić winem w kieliszku. O tak, widzisz? To pozwala uwolnić cały aromat. Następnie pokazał mu, jak przechylić kieliszek na wysokości nosa, by wciągnąć do płuc wszystkie nuty zapachowe. Co czujesz? – zapytał wreszcie. Roberto wsadził nos do czaszy kieliszka, następnie odsunął go od siebie i zrobił strapioną minę. Pachnie… winem – odpowiedział tylko, nieco zakłopotany.  Daniele i Anna parsknęli śmiechem, ale Daniele zachęcał Roberta, by spróbował ponownie. Nie czujesz czereśni? A może jeżyny? Roberto raz jeszcze powąchał czerwony trunek. Powinieneś wyczuwać również pieprz – dodał Daniele. Taaak – odparł niepewnie. Ale dopiero teraz je czuję, jak już mi powiedziałeś.

[…]

Daniele miał wielką ochotę odpowiedzieć, że pewne ustępstwa wydawały mu się uzasadnione – i to nawet bardzo – i że w gruncie rzeczy trzymał stronę robotników, nawet gdy czegoś się domagali, choć na szczęście tereny Winnicy Greco nie stanowiły przedmiotu żadnego sporu. On sam za dzieciaka był przecież zwykłym parobkiem i dobrze pamiętał tamten znój, a także to, jak często płaca wydawała mu się zbyt niska. Należało jednak przyznać, że Carlo nigdy nie był aroganckim czy despotycznym zarządcą, jak wielu innych na podobnych stanowiskach. Wręcz przeciwnie, zawsze gotów był wysłuchać racji pracowników i robotników na roli, czasem prosił ich o radę, nie odwracał głowy w wypadku skarg i nie robił problemu, gdy ktoś potrzebował wziąć sobie wolne. Ale Carlo nie był jednym z nich. Choć próbował zrozumieć podwładnych, nigdy w pełni nie zdołał pojąć ich mentalności. Z Daniele było inaczej. Rozumiał ich bez trudu – i nie stanowiło to dla nikogo tajemnicy. Chciał o tym powiedzieć Antoniowi, ale coś go powstrzymało: wrażenie, że ich stosunki nieustannie balansują na krawędzi poprawności, że wystarczy błahostka, by zetrzeć je w proch. Antonio traktował go życzliwie – owszem – ale trzymał na dystans, był uprzejmy, lecz zdawał się uważnie go obserwować. Poza tym zdarzało mu się przyłapać go, jak wpatrywał się w niego ze zmarszczonymi brwiami. W tych chwilach Daniele z sercem w gardle zastanawiał się, czy aby nie odkrył całej prawdy.

[…]

Podeszli do kredensu, z którego Roberto wyciągnął osiem głębokich porcelanowych talerzy z niebieskimi kwiatkami namalowanymi na brzegach, podczas gdy Maria otworzyła szufladę ze sztućcami i wyjęła z niej widelce. Anna od czasu do czasu spoglądała na nią z ukosa: nie potrafiła jeszcze stwierdzić, czy ta dziewczyna budzi jej sympatię, czy też nie. Z całą pewnością nietrudno było zrozumieć, dlaczego podbiła serce jej syna: miała długie, kasztanowe loki, które dzięki opasce opadały jej na plecy, twarzyczkę o delikatnych rysach i lekko różowych policzkach oraz smukłą, proporcjonalną figurę. Anna najczęściej z jej ust słyszała: „Dziękuję”, „Proszę wybaczyć”, „Jeśli to nie problem…”. Zdaniem wszystkich dookoła była „urocza”. Jednak jej wiecznie łagodny i spokojny sposób bycia Annie wydawał się przejawem braku charakteru, przesadnej poddańczości. Jak choćby wtedy, gdy Maria oznajmiła, że jeśli Roberto nie pójdzie na studia, to i ona z nich zrezygnuje. Anna nie mogła uwierzyć własnym uszom. Mogłabym pracować jako sekretarka w winnicy… Najważniejsze dla mnie to być przy nim – stwierdziła z rozbrajającym uśmiechem, spoglądając na Roberta oczami pełnymi uwielbienia. Annie zdawało się, że jedyną ambicją tej dziewczyny jest pełne dopasowanie się do jej syna, jak gdyby była ulepiona z miękkiej jeszcze gliny.

[…]

Anna odpowiadała na pozdrowienia z nieco wymuszonym uśmiechem, a gdy wreszcie dotarła do szosy prowadzącej nad morze, westchnęła z ulgą. W tamtej chwili, gdy pragnęła wyłącznie świętego spokoju, zatęskniła za pierwszymi miesiącami swojego pobytu w miasteczku, gdy nikt jeszcze jej nie znał. Teraz dla odmiany ledwo wyściubiała nos z domu, a już ktoś się z nią witał czy nawet ją zatrzymywał, żeby zamienić dwa słowa. „Czasem to takie trudne…” – pomyślała. Mijała gaje oliwne, pola pobrużdżone pługiem, ogrodzone kamiennymi murkami: cisza, której tak rozpaczliwie szukała, wreszcie otuliła ją niczym jedwabna peleryna. Przejechała jakieś piętnaście kilometrów do miejsca, w którym droga się rozwidlała, i ruszyła dalej, żwirową nitką. Krajobraz dookoła niej teraz się zmienił i Annę doszedł jeden z jej ukochanych aromatów: iglasty zapach drzew piniowych. Przywoływał w jej pamięci tamten ukochany las w Bordigherze, gdzie góry stromo opadały do morza. Gdy była małą dziewczynką, w letnie dni, kiedy słoneczny żar lał się z nieba, zdarzało jej się drzemać na poduszce z piniowych igieł – bo tylko cień wysokich sosen dawał chwilę wytchnienia od gorąca. Teraz przed nią wyrastały ściana iglastego lasu oraz drogowskaz z napisem: MORZE. Zsiadła z roweru i popychając go obok siebie, ruszyła ścieżką pomiędzy drzewami. Oddychała pełną piersią. Pod stopami poczuła piasek, a gdy podniosła oczy, ujrzała rozpościerającą się przed nią błękitną płaszczyznę morza. Z uśmiechem oparła rower o pień pinii i pobiegła w stronę wody. Zrzuciła buty, lniane spodnie i rozpięła białą koszulę. W majtkach i staniku wskoczyła z pluskiem do nieruchomej wody. Położyła się na plecach, z rozpostartymi ramionami i zamknęła oczy. Uświadomiła sobie, że po raz pierwszy w życiu kąpie się w morzu całkiem sama. Gdy w dzieciństwie spędzała lato w Bordigherze, były z nią zawsze kuzynki, nieodstępujące jej na krok; później ich miejsce zajął Carlo. Jak za każdym razem, gdy myślała o mężu, Anna poczuła nieprzyjemny ścisk w piersiach, a wszystko dookoła przybrało ciemniejszy odcień. Od jego śmierci minęły dwa lata, a ona nie potrafiła powiedzieć, co przysparzało jej większego cierpienia: to, że świat toczył się naprzód pomimo jego nieobecności czy świadomość, że i ona sama się do niej przyzwyczajała. Za każdym razem, gdy łapała się na tym, że nie myśli o nim od ponad godziny, kiedy śmiała się z czegoś beztrosko – natychmiast przeszywało ją palące poczucie winy, bolesne ukłucie w sercu. „Ile musi minąć czasu od utraty ukochanej osoby, by znów można było zacząć się śmiać?” – zastanawiała się.

[…]

Dotarła do granic Lizzanello w chwili, gdy popołudniowe światło zaczęło nieco przygasać. Zanim jednak skręciła w uliczkę prowadzącą do domu, zatrzymała się na chwilę. „Tak się składa, że jestem tuż obok Contrady La Pietra – pomyślała, zerkając przez prawe ramię. Może dobrym pomysłem byłoby zerknąć na chatę Giovanny… Kto wie, w jakim jest stanie. Od wieków tam nie zaglądałam…” Ruszyła drogą, którą znała jak własną kieszeń, i dotarła na miejsce. Popchnęła drewnianą furtkę wypaczoną od deszczu i wyblakłą od słońca i podeszła do drzwi. Nie były zamknięte na klucz. Popchnęła je, a gdy się otworzyły, uderzył ją silny zapach stęchlizny i wilgoci. Każdy przedmiot znajdował się na swoim miejscu, jakby zastygł w żywicy. Obeszła wszystkie pomieszczenia: w kątach wisiały pajęczyny, na meblach zebrała się gruba warstwa kurzu, ściany pokryte były rozległymi plamami pleśni… „Powinnam tu wrócić i trochę ogarnąć – zadumała się. Jeszcze dziś zapytam Giovannę, czy…”. Dokładnie w tej samej chwili pewien pomysł rozbłysnął jej w głowie. Rozejrzała się powoli dookoła i wszystko w jednej sekundzie zdało jej się jasne: tam, gdzie znajdował się pokój dzienny, można było zawiesić tablicę i ustawić ławki. Na wielkiej ścianie, przy której stała sofa, było dość miejsca, by zamontować regały z książkami. Z kuchni wystarczyłoby wynieść kredens i kilka mebli, żeby zrobić miejsce na stoły warsztatowe. Na piętrze można byłoby urządzić sypialnie… nie mówiąc już o ogrodzie, dość przestronnym, by pomieścić grządki warzywne, i to całkiem rozległe.

[…]

I cóż to niby miałoby być? Kto ją tam wie. Mówią, że coś w rodzaju szkoły. Jaka znowu szkoła, skoro ma się nazywać „domem”? No ale przecież to jest czyjś dom. Tak, ale nie w tym sensie. To dom dla kobiet. Czyli my, mężczyźni, mamy zakaz wstępu? A co to miałoby znaczyć, że „dla kobiet”? Będą robiły tam babskie rzeczy. No ale ja myślałem, że to jednak szkoła. Żadna szkoła, wiem, co mówię. Anotnio popijał kawę za sznurkowymi drzwiami w Barze Zamkowym i mimochodem przysłuchiwał się rozmowie mężczyzn grających w briscolę. Listonoszka już zwróciła się do mojej żony – wtrącił się mężczyzna o gęstych, kręconych włosach, siedzący przy stoliku obok. Pytała, czy jak czas nadejdzie, to mogłaby zademonstrować, jak robić pikowanie w kołdrze. Widzicie? Miałem rację. Szkoła to szkoła, ale babskich rzeczy będą uczyć – parsknął pierwszy z graczy.

[…]

Tak… To może ty nam wyjaśnisz, co to za… zamysł, co o nim w miasteczku gadają – wyrwał się mężczyzna o kręconych włosach. Nawet moja baba za bardzo nie zrozumiała. Cóż… – mruknął Antonio, pocierając palcem nos. Myślę, że wszyscy macie po trochu rację. To miejsce pełnić będzie różne funkcje. I owszem, otwarte będzie wyłącznie dla kobiet. Taka szkoła dla tych, które nie miały okazji wcześniej chodzić do szkoły, ale i warsztat, jeśli która będzie chciała przyuczyć się zawodu, oraz bezpieczna przystań dla wszystkich znajdujących się w potrzebie. Mężczyźni wymienili zdziwione spojrzenia. Pokrótce mówiąc, specjalne miejsce dla każdej, której trzeba pomóc. Ni mniej, ni więcej – dodał Antonio i ruszył w swoją stronę. Za plecami usłyszał cichy głos: Też mi coś. Jeszcze mniej z tego rozumiem teraz niż wcześniej.

[…]

Jak Anna Karenina i hrabia Wroński? Tak, dokładnie tak jak oni – szepnęła Lorenza. Anna parsknęła tylko, wsunęła dłoń do torby, wyciągnęła z niej kilka monet i rzuciła je na stół. Na mnie już czas – powiedziała. Pamiętaj tylko o jednym: Anna Karenina zapłaciła za swoją decyzję bardzo wysoką cenę. Weź to pod uwagę. Odwróciła się i poszła w stronę roweru. Lorenza rozparła się na krześle. Dobrze znała historię Anny Kareniny: przeczytała tę powieść wiele lat temu i nadal pamiętała swoje uwielbienie dla romantycznej bohaterki, która zdobyła się na odwagę, by pójść za głosem serca, nawet jeśli oznaczało to utratę wszystkiego, co miała. Teraz, jak i wtedy, nadal nie widziała w tym niczego niewłaściwego.

[…]

Antonio zaparkował fiata przy murku i zgasił silnik. Wysiedli z samochodu i przeszli przez ogród. Po drodze Antonio zatrzymał się i zerwał z drzewa dwa migdały, jeszcze w łupinach. Rozgryzł jeden z nich zębami i podał wyłuskany orzeszek Annie. Kiedy byliśmy mali, właśnie tak jak teraz, pod koniec lata ruszaliśmy z Carlem na pola i podkradaliśmy migdały. Ileż to razy się objedliśmy… – opowiadał, rozłupując drugi orzech i wsadzając sobie migdał do ust. Któregoś razu nakrył nas właściciel. Jak nas pogonił z motyką! „Bachory przeklęte!”, wrzeszczał, a my biegliśmy, ile sił w nogach. Carlo tylko się obrócił i mu pokazał ręką… sama wiesz co. Chłop był tak wściekły, że dobiegł za nami aż do domu.

[…]

Robotnicy zaczynali zbierać się na miejscu: część przyszła piechotą, niektórzy zjeżdżali się rowerami, jeszcze inni na wozach ciągniętych przez osły. Kilka minut po szóstej słońce nareszcie wyłoniło się zza szpalerów winorośli, a w winnicy zrobiło się jasno: mężczyźni rozpierzchli się po jej terenie i wzięli się z zapałem do pracy, ścinając dorodne grona z roślin i napełniając ustawione na ziemi kosze. Daniele chwycił dwie pary nożyc ogrodniczych – jedną podał Robertowi. Chodź ze mną – powiedział, kładąc chłopakowi rękę na ramieniu i poprowadził go w głąb terenu. Podczas tych kilku rzadkich okazji, gdy Carlo zabierał go ze sobą na winobranie, Roberto – wtedy jeszcze mały chłopiec – nigdy nie widział, by ojciec wtrącał się do zadań pracowników ani tym bardziej, by sam się ich podejmował. Chwytał tylko syna za rękę i kręcił się pośród szpalerów winorośli i koszy pełnych winogron, obserwując, czy wszystko idzie, jak należy. Tylko jeden raz pozwolił wejść Robertowi do kadzi i ugniatać jagody gołymi stopami, razem z innymi dziećmi.

[…]

Nie wierzę własnym oczom, jesteśmy już prawie na finiszu – skomentowała Anna, opierając dłonie na biodrach i rozglądając się dookoła. W ciągu zaledwie kilku miesięcy stara chata Giovanny diametralnie zmieniła swoje oblicze i teraz wyglądała jak żywcem wyciągnięta z wyobrażeń Anny. Nad drzwiami wejściowymi zawisł drewniany szyld, na którym kursywą nakreślono „Dom dla Kobiet”. To Anna własnoręcznie wykaligrafowała litery swoim schludnym, pełnym zakrętasów pismem. W środku świeżo pobielone ściany sprawiały, że wnętrze wyglądało na czyste i uporządkowane. Po starej kuchni, znajdującej się po prawej stronie od wejścia, pozostały kuchenka, zlew, kilka szafek i półek. Resztę przestrzeni zajmował duży, prostokątny stół z porozstawianymi dookoła krzesłami i wazonem z kwiatami na środku. Pod przeciwległą ścianą ustawiono maszynę do szycia i pojemną szafę, w której znajdowały się tkaniny i materiały do zajęć z ceramiki i papier mâché. Jakiś czas temu Anna wyjaśniła Antoniowi, że chciała zorganizować w Domu warsztaty rzemieślnicze. Stworzone tu przedmioty można byłoby nabyć podczas targu lub bezpośrednio na miejscu, a cały dochód ze sprzedaży trafiłby do kieszeni kobiet, które je wykonały. W pokoju po lewej stronie, gdzie kiedyś znajdował się salon, teraz urządzono salę zajęciową z tablicą, ławkami i krzesłami. W biblioteczce oprócz szkolnych podręczników Roberta w oczy rzucały się ukochane powieści Anny, od Madame Bovary po Wichrowe Wzgórza, które trafiły tu z jej własnych zbiorów. Na piętrze w dwóch sypialniach znalazło się miejsce na dziesięć łóżek – sześć w jednym pokoju i cztery w drugim. Anna wstawiła tu również kilka kołysek.

[…]

Każdego popołudnia po pracy Anna przychodziła do Domu dla Kobiet i spędzała w nim długie godziny, pełna nadziei i niewzruszona. Przez większość dni Antonio dotrzymywał jej towarzystwa. Nie mogę pogodzić się z myślą, że siedzisz tu sama – mawiał. A co niby miałoby mi się stać? – bagatelizowała Anna. Nie wiem. Ale nie daje mi to spokoju. Antonio wychodził z zakładu olejarskiego znacznie wcześniej niż zwykle i dołączał do niej w Contradzie. Byle tylko mieć jakiś pretekst i zostać dłużej, za każdym razem wynajdywał sobie jakieś zajęcie: a to trzeba było uporządkować biblioteczkę, a to podlać grządki, przymocować półkę, która zdawała mu się chwiejna. Nie ruszał się z miejsca, dopóki nie zapadły ciemności i dopiero wtedy mówił Annie: Już późno. Chodźmy, pojedziemy razem. Eskortował ją aż do domu: Anna jechała na rowerze, a on z tyłu oświetlał jej drogę reflektorami samochodu.

[…]

Kobieta zaczęła mówić o tym, jak straciła męża na wojnie i o dniach, w których żołądek ściskał jej się z głodu. Nie ma chłopa, to chleba też nie ma – rzekła. Albo tak przynajmniej wmawiają nam od małego – odparła Anna. Mnie do szkół nie posłali. Nawet własnego imienia nie umiem zapisać – ciągnęła Melina. Nic nie potrafię. Mam tylko tyle, co tutaj – dodała, rozpościerając ramiona. I tyle mi starczyło, żebym miała co do gara włożyć. Przynajmniej do niedawna. Oparła się o krzesło. A teraz? Z ciała jakby mi powietrze zeszło, wszystko zwisa, puste takie. Chłopom taka baba już nie w smak. Westchnęła i pochyliła się do przodu. Robotę jaką muszę sobie znaleźć, a w miasteczku jakoś nikomu nieśpieszno, żeby mnie, gdzie nająć. Potrzebuję, żebyś mi pomogła. Wszystkiego się nauczę. Może i jestem kurwą, ale głupia nie jestem.

[…]

Widok wnętrza sprawił, że Giovanna rozdziawiła usta. Ze szczegółowych opowieści Anny wiedziała, że wiele się tu zmieniło, że z trudem przyjdzie jej rozpoznać swoją starą chałupę… Pomimo to, gdy zobaczyła ją na własne oczy, jej zdumienie nie miało granic. Jakby znalazła się nieoczekiwanie w nowym, wyjątkowym miejscu, które pełniło jednocześnie funkcję domu, szkoły i warsztatu rzemieślniczego; w miejscu przytulnym i pełnym światła i aż trudno było uwierzyć, że kiedyś doszło w nim do tak przykrych incydentów. Anna chwyciła ją za rękę i poprowadziła od pokoju do pokoju, zarzucając gradem pytań: „I jak? Co o tym sądzisz? Podoba ci się? A to?”. Następnie przedstawiła jej cztery mieszkające w Domu kobiety: pierwsza była Melina, a Giovannie zdało się, że już gdzieś ją widziała, choć nie mogła sobie przypomnieć, gdzie. Dwie kolejne – siostry Elisa i Michela, czternasto- i szesnastoletnia, osierocone przez matkę i o nieznanym ojcu, jeszcze kilka tygodni temu pracowały na służbie u Tamburinich jako pokojówki, dopóki pani domu nie przyłapała męża, szacownego pana Tamburiniego, na dwuznacznych spojrzeniach i ich nie zwolniła. Dziewczęta z dnia na dzień pozostały bez dachu nad głową i pracy. Ostatnia z mieszkanek Domu, Elvira, miała dwadzieścia dwa lata, wielkie niebieskie oczy i była brzemienna: wedle swoich obliczeń miała urodzić w maju. Wyjaśniła, że nie pochodzi z tych stron. Urodziła się i przez całe życie mieszkała w Vernole.

[…]

Anna poprosiła z uśmiechem, by wszystkie zajęły miejsca w sali: nadszedł czas na lekcje. Giovanna usiadła w ostatniej ławce w głębi pomieszczenia, wsparła policzek dłonią i wsłuchała się w opowieść Anny, zapisującej objaśnienia na tablicy, podczas gdy cztery pozostałe kobiety, a zwłaszcza siostry, najbardziej uważne ze wszystkich, zapisywały notatki w kajetach. Tamtego dnia Anna mówiła o aspektach czasownika, wyjaśniając, że mogą być one dokonane lub niedokonane, a każdy z nich posługuje się właściwymi sobie czasami gramatycznymi – prostymi bądź złożonymi. Giovanna ze zdumieniem odkryła, że doskonale pamięta jej definicje: te same, które wiele lat temu Anna objaśniała jej w tym przecież pokoju podczas wspólnej lektury Dumy i uprzedzenia. Pod koniec lekcji, gdy Anna zadawała pracę domową na następny dzień, na progu zjawiła się starsza kobieta o pomarszczonych dłoniach, roztaczająca wokół siebie woń lawendy. Miała poprowadzić zajęcia z tworzenia pikowanych narzut na łóżko. Anna wyjaśniła Giovannie: W tych stronach to coś w rodzaju rzemieślniczej tradycji, wiesz?

[…]

Stół w pracowni na via Santa Maria del Paradiso świecił pustkami. Narzędzia i akcesoria do szycia, zeszyty w czarnej okładce, ścinki tkanin, poduszeczki na szpilki, krawieckie metry, drewniana linijka, nożyce, kreda i naparstki trafiły do kartonowego pudła. Na ziemi ustawiony był singer, obok żelazko, belki materiałów oraz drewniany manekin bez nóg, głowy i rąk. Daniele po raz ostatni rzucił okiem na pomieszczenie, żeby upewnić się, czy aby o niczym nie zapomniał. Następnie otworzył drzwi i zaczął ładować wszystko do motofurgonetki, którą wypożyczył od właściciela baru Katedralnego – jednego z niewielu, którzy mogli poszczycić się tak użytecznym modelem. Jutro rano przywiozę ci go z powrotem – zapewnił go Daniele. Mężczyzna odpowiedział, że mu się nie spieszy i że pozostawia pojazd do jego dyspozycji. Czy to oznacza, że zamierzasz zniknąć z naszych stron? – zapytał go jeszcze. Jaka szkoda. Daniele nakrył wszystko białym prześcieradłem, po czym obwiązał pakunek sznurkiem. Wrócił do środka, wyciągnął klucze z kieszeni spodni i położył je na stole: ustalili, że chłopak, który wynajmował mu pracownię, odbierze je później. Przeszedł przez próg i zamknął za sobą drzwi, powstrzymując się, by nie zajrzeć do wnętrza po raz ostatni. Wiedział, że zakończenie działania pracowni to dopiero pierwszy krok. Musiał jeszcze pomówić z Robertem i domknąć sprawy w winnicy, a przede wszystkim czekała go jeszcze rozmowa z Lorenzą i doskonale zdawał sobie sprawę, ile będzie go ona kosztowała. Decyzja o wyjeździe dojrzewała w nim powoli przez ostatnich kilka tygodni. Stopniowo nabierał przekonania, że to jedyna możliwa opcja. Pozostania na miejscu i udawania, że nic się nie stało, nie brał nawet pod uwagę. Znał siebie samego, wiedział, że nie zdołałby patrzeć Robertowi w oczy każdego bożego dnia, nie mówiąc mu prawdy. Tym bardziej niemożliwe wydawało mu się utrzymywanie relacji z Lorenzą, przynajmniej w takiej samej formie, jak do tej pory.

[…]

Od tamtego przeklętego dnia, gdy w kuchni w domu babki matka w tak tchórzliwy sposób wyjawiła mu prawdę na temat jego pochodzenia, Daniele pogrążył się w bezdennym smutku. Zamknął się na głucho we własnym domu – nie miał ochoty z nikim się widzieć. Spędził święta Bożego Narodzenia w pojedynkę, w swoich dwóch maleńkich izbach, ze skręcającym się z troski żołądkiem i paniczną chęcią ucieczki, nad którą nie był już w stanie zapanować. Carmela kilkakrotnie usiłowała wywabić go z ukrycia. Pukała do jego drzwi, błagając o wybaczenie. Szlochając, żądała na wszystkie świętości, by jej otworzył, by z nią porozmawiał. Chciała wyjaśnić mu, co tak naprawdę się stało. Ale Daniele nie otworzył jej drzwi. Twojej babce serce zatrzyma się w piersi, jeśli się z nią nie rozmówisz – zagroziła w końcu. Daniele nadal nie reagował. Tylko raz podszedł do drzwi i przemówił, nie odmykając zamka. Kto jeszcze wiedział? – zapytał. A jakież to ma znaczenie? – żachnęła się Carmela drżącym głosem. Otwórz, synu, zaklinam cię, otwórz. Nie. Zadałem ci pytanie.

[…]

A teraz? Naprawdę miał brata… a wszyscy dorośli, którym kiedykolwiek w życiu zaufał, postanowili to przed nim ukryć. Był wściekły na każdego z osobna: na swoich dziadków, na matkę – przez całe jego życie pociągali tylko za sznurki jak lalkarze, manipulowali jego losem, losem Nicoli, korzystając z dobroci jego serca. Był wściekły na Carla, który nie znalazł w sobie odwagi, nawet w ostatnich chwilach, by wyłamać się z tego przeklętego kręgu kłamstw. A do tego jeszcze Lorenza… jego Lorenza. „Moja kuzynka”, myślał, potrząsając głową, jakby nadal z trudem mógł w to uwierzyć. Przypomniał sobie, jak piorunujące zrobiła na nim wrażenie tamtego dnia, gdy po raz pierwszy się do niego odezwała – lata temu. Pokochał ją z miejsca przyjacielską miłością, instynktownie. A później jego przywiązanie zmieniło się w coś więcej… A może kochał ją jak kobietę już od samego początku, ale dopiero później zdał sobie z tego sprawę?

[…]

Domyśliłem się, co łączy cię z Lorenzą. Dlaczego nic mi nie powiedziałeś, kiedy cię o to zapytałem? Nie wiem – odparł Daniele. Może po to, by ją chronić. Nie zaufałeś mi. W głosie Roberta pobrzmiewała głęboka gorycz. Daniele zatrzymał się w pół kroku. Nie, to nie tak. Ale uwierz mi… bałem się, jak to przyjmiesz. A jak miałem przyjąć? Jesteś moim przyjacielem… Daniele poczuł, jak skręca mu się żołądek. I zawsze możesz mi o wszystkim powiedzieć. Nie jestem od tego, żeby cię oceniać. Ja nigdy nikogo nie oceniam… Tak, to akurat prawda – skomentował Daniele z nieśmiałym uśmiechem.

[…]

Anna przypomniała sobie o ranie na przedramieniu Lorenzy dopiero kilka dni później. Na poczcie nie było większego ruchu, tak że wróciła z obchodu już o jedenastej trzydzieści. Postanowiła skorzystać z okazji i zrealizować pomysł, o którym myślała od jakiegoś czasu: chciała otworzyć pocztową książeczkę oszczędnościową na potrzeby Domu Kobiet, na którą zamierzała przelewać co miesiąc stałą sumę, tak by mieszkanki mogły swobodnie dysponować pieniędzmi na jedzenie, ubrania, środki do mycia i sprzątania i cokolwiek jeszcze mogło być im niezbędne. Tak, by nie musiały za każdym razem prosić jej o pieniądze. Jesteś pewna? – burknął Tommaso. Nie byłoby lepiej ustanowić fundusz, którym sama byś zarządzała? Tak przynajmniej miałabyś kontrolę nad wydatkami. Przecież to nie są dzieci, a tym bardziej ja nie jestem ich matką – odparła, unosząc brew. Niepotrzebny im ktoś, kto patrzy im na ręce. Potrzebne jest zaufanie. I poczucie odpowiedzialności za własne życie. A co, jeśli ta, która akurat zostanie wyznaczona do pobierania pieniędzy z książeczki, postanowi zarobić? Wypłaci całą sumę i zniknie Bóg wie gdzie? Żadna z nich by czegoś takiego nie zrobiła.

[…]

Jak mogę pomóc? O, choćby tak, że przestaniecie rozpuszczać nieprawdziwe i złośliwe plotki na temat Domu dla Kobiet. Wierni spojrzeli po sobie z zachłannością żądnych wrażeń widzów, którzy za nic nie przegapią takiej scenki. Doświadczenie nauczyło mnie, że gdy od plotek robi się… głośno, to zawsze jest w nich ziarenko prawdy – rzekł ojciec Luciano. Anna ledwie powstrzymywała chęć wymierzenia mu policzka. I o was krążą rozmaite plotki – odcięła się. Jeśli pójść tropem tego, co właśnie powiedzieliście, to znaczyłoby, że mogą być prawdziwe. Prawie zawsze tak jest. W międzyczasie dołączyło do nich kilku gapiów z placu. Ojciec Luciano zerknął na swoją widownię, po czym przeniósł oczy na Annę. Odrzucenie Bożego błogosławieństwa było z waszej strony nieostrożnym ruchem, listonoszko – rzucił. Gdybyście się mnie posłuchali, to teraz nie zadawalibyście się z kobietami, które przekreśliły swoją szansę na szacunek, nie musielibyście teraz walczyć z krążącymi tu i ówdzie plotkami. A któż to na ten szacunek zasługuje? – żachnęła się Anna. Może wy? Ktoś, kto na ambonie prawi o boskiej dobroci i miłosierdziu, a później zatrzaskuje przed nosem drzwi kobietom pokroju Meliny. Czyż nie wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi? Jeśli jest tak, jak mówicie, to wychodzi na to, że niektórzy są nimi w większym stopniu niż pozostali.

[…]

Na dole Antonio maszerował w tę i we w tę po pokoju, z kolei Tommaso leżał bezwładnie na kanapie, wpatrując się w nicość. Ona nie wróci – szepnął. Antonio zatrzymał się na chwilę i podniósł spojrzenie na zięcia. Muszę pomówić z Anną – oznajmił. Tommaso odwrócił się w jego stronę. Agata prosiła, by nikomu nie mówić… Poczekajmy. Nie – przerwał mu Antonio stanowczo i ruszył w stronę drzwi.

[…]

Antonio przymknął powieki. O wszystkim wiedziałaś, czyż nie? O czym ty mówisz? Opiekowałaś się Giadą co środę, wiedziałaś, dokąd jeździ… – Anna umknęła wzrokiem i odstąpiła od niego, ale Antonio ścisnął ją za ramię. – Wiedziałaś, że prędzej czy później wyjedzie… Dlatego ją kryłaś. I teraz nadal ją kryjesz, zgadza się? Nie! – krzyknęła. Przyznaj się! Próbowała wyrwać się z jego uścisku, ale Antonio nie puścił jej ręki. Okłamałaś mnie. Nie ufam ci już i nigdy nie zaufam – dodał powoli, podnosząc na nią spojrzenie ociekające od złości. W oczach Anny mignął cień rozczarowania. A ty? Ileż to razy skłamałeś, co? – krzyknęła w końcu. A ileż to razy powiedziałeś prawdę Carlowi? Ileż to razy znalazłeś w sobie odwagę… Antonio w tej samej chwili puścił jej rękę. A co ma do tego Carlo? – rzucił oszołomiony. Dobrze wiesz. Przewiercała go wzrokiem na wskroś. Nigdy w życiu nie czuła tak gwałtownej i tak niekontrolowanej złości. Miała wrażenie, że jej wściekłość zmiecie ich oboje z powierzchni ziemi, pochłonie ich jak lawa, ale nie zawahała się ani przez sekundę. Powiedz mi: jakie to uczucie, kiedy udaje się kogoś, kim się nie jest? Antonio, dobroduszny starszy brat. Szczery starszy brat… Przestań – syknął tylko. Chcesz znać prawdę? – ciągnęła. Carlo może i miał swoje grzeszki, ale on przynajmniej nikogo nie udawał. Nie ukrywał się. Nigdy. Był od ciebie lepszy i od zawsze o tym wiedziałeś.

[…]

Pamiętasz powieść Goethego, którą czytałam w Gallipoli? To było latem 1937, zdaje się, a my spędzaliśmy razem wakacje w uroczym dom­ku nad morzem, który wynajął Carlo. Nosiła tytuł „Powinowactwa z wyboru”. Zaciekawiła mnie w związku z pytaniem, jakie stawiała – tym samym, które w tamtej chwili zadawałam samej sobie: co dzieje się w związku dwojga ludzi, kiedy staje pomiędzy nimi trzecia strona? I wtedy – jak zawsze zresztą – miałam nadzieję, że znajdę odpowiedź w książce. Tamtego lata mi się to nie udało. Wiesz, dlaczego? Bo odpowiedź była tuż na wyciągnięcie ręki: Ty nią byłeś, Ty, który każdego ranka wstawałeś, gdy tylko dochodził Cię dźwięk moich kroków (myślałeś, że się nie zorientowałam?), dosiadałeś się do mnie na tarasie, na leżaku naprzeciwko mojego fotela – po to tylko, żeby ze mną poczytać. Żeby ze mną pobyć. Cóż, muszę Ci coś wyznać: przez wszystkie te lata ciszy, która zapadła między nami, nie przestałam podkreślać ustępów w każdej książce, która wpadła mi w ręce, nie przestałam zapisywać na marginesach uwag przeznaczonych dla Ciebie, choć wiedziałam, że nigdy ich nie przeczytasz. Wiem, że mnie znienawidziłeś. Wiem, jak bardzo. Korzystałeś z każdej nadarzającej się okazji, by dać mi do zrozumienia – czy to pozdrawiając mnie lodowatym gestem, gdy spotykałeś mnie w miasteczku, czy to patrząc na mnie spode łba, gdy widziałeś mnie z daleka… Za każdym razem, gdy miałam dla Ciebie pocztę w zakładzie olejarskim, musiałam zatrzymać się przed Twoimi drzwiami i zostawiać listy sekretarce. Nigdy nawet nie pofatygowałeś się, by zobaczyć nową siedzibę Domu dla Kobiet, w Lecce. Ileż siły musiałeś włożyć w całą tę nienawiść do mnie? Zbyt wiele, wiem. I ja nienawidziłam Cię z całej siły, którą w sobie miałam. Wiedz, że nadal nie wybaczyłam Ci tamtego policzka. Wiedz też, że nie przebaczyłam i sobie samej tamtych pełnych jadu słów, którymi się do Ciebie zwróciłam. Mimo to nigdy nie przyszło mi do głowy, by przyjść do Ciebie i za nie przeprosić. Dlaczego? Zrozumiałam to dopiero niedawno. Wiesz, mówią, że choroba jest jak klucz pasujący do kłódki… Prawda jest taka, mój drogi Antonio, że przez cały ten czas nienawidziliśmy się z pewnej konieczności. Tylko w ten sposób mogliśmy uchronić Carla przed zdradą. Prawdy, jak sam kiedyś mi powiedziałeś, należy szukać między wierszami. Wiesz, co znalazłbyś pomiędzy moimi? Że obawiałam się miłości do Ciebie – silniejszej niż ta, którą kochałam Carla. Nie mogłam pozwolić, by się ziściła. Carlo sobie na to nie zasłużył. Teraz już wiesz. Sprawy potoczyły się tak, jak musiały się potoczyć. Tak przynajmniej chciałabym wierzyć.

Anna

[…]

Antonio wsparł się na poręczach krzesła i z wysiłkiem dźwignął się na nogi. Powolnymi, niepewnymi krokami podszedł do okna i ostrożnie dwoma palcami odsunął zasłonę. Przed jego oczami przesunęła się trumna, niesiona na barkach przez Roberta, Carmine, Nanda i jeszcze jednego mężczyznę, którego Antonio nie znał. Orszak pełen był żałobników w czarnych strojach, sunących ze spuszczonymi głowami. Antonio zmrużył powieki i przyjrzał się procesji: rozpoznał żonę Roberta, Marię, Giovannę, Elenę, Chiarę u boku męża, wreszcie Melinę, Michelę, która była jego sekretarką przez kilka miesięcy, i wreszcie wiele, wiele kobiet, których nigdy wcześniej nie widział. Na pokrywie trumny nie było zwykłego wieńca, ale okrągła czapka Anny, z tłoczonym symbolem poczty. W jednej sekundzie w sercu Antonia znów nastało lato 1934: tamto czerwcowe popołudnie na opustoszałym placu, smagane upalnym wiatrem z południa, gdy serce ściskało mu się z radości, bo jego brat, Carlo, wreszcie wrócił do domu. Z niebieskiego autobusu, który przywiózł go w rodzinne strony, wysiadała również najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widział, o oczach w kolorze liści drzewka oliwkowego, oczach, od których nie mógł oderwać spojrzenia. Może i zdołała się zorientować, bo na jego widok zaczerwieniła się jak mała dziewczynka. Nagły podmuch wiatru, silny i porywisty, zrzucił czapkę z trumny na ziemię, ledwie kilka kroków od drzwi do jego domu. Antonio drgnął i w tej samej chwili wypuścił z ręki zasłonę.

Francesca Giannone, Listonoszka z Apulii

Powieść obyczajowa Francescy Giannone – młodej włoskiej pisarki przenosi akcję tej spokojnej i żywej opowieści, nagrodzonej w 2023 roku prestiżową, włoską Nagrodą Bancarella, do Republiki Włoskiej, w szczególności do historycznej Apulii, a najbardziej konkretnie do małego miasteczka leżącego nieopodal Lecce – Lizzanello, ogólnie rzecz ujmując, w pierwszą połowę lat trzydziestych po początki lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Anna Allavena i jej mąż Carlo po latach spędzonych w Piemoncie wracają w rodzinne strony małżonka do konserwatywnej Apulii. W małomiasteczkowym środowisku szybko do niekonwencjonalnej Anny przylgnęła etykieta „dziwaczki” i „zamiejscowej”, zwłaszcza gdy podjęła się pracy w męskim jak dotąd zawodzie listonosza. Podczas gdy mąż Carlo świeci triumfy na poletkach uprawy winorośli, a co za tym idzie i potem markowego wina, Anna uczy niepiśmienne kobiety podstaw czytania i pisania, sama też zaczytuje się w kobiecej literaturze światowej, w powojennej koniunkturze organizuje podpisy pod petycją o czynne prawa wyborcze dla kobiet, wreszcie zakłada niepubliczny Dom dla Kobiet, gdzie zajmuje się ich edukacją, udziela bezpiecznego schronienia oraz otacza opiekunki kreatywną aktywnością, przyuczając je do prostych kobiecych umiejętności i zawodów. Z czasem dzięki takiej postawie zdobywa sobie powszechne uznanie, niemniej jednak za sukcesami społecznymi nie udaje się jej utrzymać głębokiej przyjaźni ze szwagrem Antoniem, dla którego więzy rodzinne stają się ważniejsze niż porywy serca i wolne od zobowiązań wybory życiowe. Frapująca powieść Giannone, zresztą napisana i z werwą, jak też i z niewątpliwym talentem pisarskim, to przede wszystkim opowieść o harcie ducha i nadziei, która każe wierzyć, że „coś więcej”, jednak zależy od nas w rozumieniu czysto osobistym, że zasady, które nam w życiu przyświecają to nie tylko oklepane formułki, czy konformistyczne przyzwyczajenia.  



powrót ››