Blog

 

18.10.2024

Księgarnia w Paryżu

„Nazwano język ubiorem myśli, choć

raczej język jest cielesną powłoką,

ciałem myśli”

Thomas Carlyle, Sartor Resartus


I naprawdę nastanie czas

Czas, abyś; czas, abym; czas na to

Nie kończące się niezdecydowanie,

Na to, by mieć coś w planie, lecz

wciąż zmieniać zdanie,

Nawet na widok grzanek i filiżanek z herbatą.

Thomas Stearns Eliot, Pieśń miłosna


„…niektóre maniery są zbyt rzadkie,

by zainteresowały zwykłego człowieka.”


„Prawdziwi przyjaciele potrafią się nie zgadzać

w jakiejś kwestii, a jednak

nie kończyć znajomości.”


„Wierzę w tę prawdę,

rozumiem i czuję,

 że lepiej kochać i stracić,

niż nie kochać w ogóle”

Alfred Tennyson, Poezje wybrane

[…]

Nie sposób było nie poczuć, że Paryż jest właśnie tym miejscem. Sylvia próbowała tutaj wrócić przez piętnaście lat. W czasach, gdy jej rodzina mieszkała w Paryżu, jej ojciec Sylvester był tu pastorem w kościele amerykańskim w Dzielnicy Łacińskiej, a ona była rozmarzoną nastolatką, wiecznie głodną dzieł Balzaca i cassoulet [z fr. - francuska odmiana caserrole, duszonej potrawki – przyp. tłum.]. Tym, co zapamiętała najlepiej z tamtych czasów i co nosiła w sercu, gdy wraz z rodziną wróciła do Stanów, było poczucie, że stolica Francji to najbardziej świetliste z miast, w których kiedykolwiek była lub mogłaby się znaleźć. I wcale nie chodziło o migocące lampy gazowe oświetlające po zmroku ulice miasta lub wszechobecny błyszczący wapień lutecki, z którego wzniesiono większość paryskich budynków, lecz o porywające oznaki życia w tryskającej wodzie fontann, w każdym spotkaniu studentów czy w każdym przedstawieniu marionetek w Ogrodzie Luksemburskim i w operze w Théâtre de l’Odéon. Chodziło o to, jak jej matka rozkwitała, czytając książki, podejmując profesorów, polityków i aktorów, częstując ich wykwintnymi potrawami w blasku świec i rozmawiając z ożywieniem o książkach i międzynarodowych wydarzeniach. Eleanor Beach powtarzała swoim trzem córkom – Cyprian, Sylvii i Holly, że mieszkają w najbardziej wyjątkowym i najcudowniejszym miejscu na świecie, które na zawsze zmieni ich życie.

[…]

Wkrótce znalazła się w Dzielnicy Łacińskiej, w plątaninie wąskich uliczek, którymi wędrowała, będąc jeszcze nastolatką. Choć chwilowo straciła orientację, miało to swoją dobrą stronę, gdyż mogła podziwiać opactwo Saint-Germain-des-Prés i spytać o drogę przystojnego francuskiego studenta siedzącego przy stoliku przed kawiarnią Les Deux Magots i delektującego się café crème. W końcu trafiła pod numer 7 przy rue de l’Odéon, gdzie znajdowała się księgarnia A. Monnier. Fasada niewielkiej księgarni Madame – ou, peut-être, Mademoiselle? [z fr. - a może panny? – przyp. tłumaczki] Monnier była pomalowana na przyjemny odcień szarości, a nad dużym oknem wystawowym znajdował się wyblakły szyld z nazwiskiem właścicielki. Gdy Sylvia pchnęła drzwi wejściowe, wesoło zadźwięczał dzwonek. W środku, pomiędzy sięgającymi od podłogi do sufitu półkami z ciasno upchanymi książkami, stało w oddaleniu od siebie kilka osób. Bez słowa studiowały grzbiety tomów, więc w księgarni panowała cisza jak w pustym kościele. Sylvia poczuła się onieśmielona perspektywą zadania pytania, z którym przyszła, więc rozejrzała się wokół i odłożyła temat na później. Uznała, że dobrze zrobiła, bo natknęła się na piękne wydania swoich ulubionych francuskich powieści i zdążyła przeczytać prawie całe opowiadanie opublikowane w ostatnim numerze pisma „Vers et Prose”, zanim księgarnia obudziła się do życia. Dźwięk kasy fiskalnej anonsował serię zakupów dokonywanych przez obecnych na miejscu klientów, a do środka weszło bardziej rozmowne towarzystwo, napełniając księgarnię gwarem.

[…]

Sylvia miała prawdziwy talent do języków – mówiła biegle w trzech. Poczuła się szczęśliwa, gdy na twarzy kobiety odmalowało się uznanie dla jej wymowy. Skąd pani pochodzi? – spytała kobieta po francusku. Ze Stanów Zjednoczonych. A dokładniej: z Princeton w stanie New Jersey, blisko Nowego Jorku. A tak przy okazji, jestem Sylvia, Sylvia Beach. Kobieta klasnęła w dłonie i wykrzyknęła: Les États-Unis! [z fr. Stany Zjednoczone – przyp. tłum.] Ojczyzna Benjamina Franklina! Mojego ulubieńca! A ja nazywam się Adrienne Monnier. Sylvia się zaśmiała, bo spodobało jej się, że ta piękna dziewczyna w staromodnej sukience uwielbia jej ulubionego ojca założyciela. No i na pewno powinna się do niej zwracać per Mademoiselle, a nie Madame. Miło mi, Mademoiselle Monnier. To miejsce jest wyjątkowe. A ja też uwielbiam Bena Franklina – dodała. – A czytała pani coś Hawthorne’a? Thoreau? Może Moby Dicka? To jedna z moich ulubionych powieści. No i tak się zaczęło. Sylvia dowiedziała się, którzy pisarze amerykańscy zostali albo jeszcze nie zostali przetłumaczeni na francuski i jak trudno było znaleźć anglojęzyczne książki nawet w tak kosmopolitycznym mieście jak Paryż.

[…]

Miała długie, wąskie palce poruszające się nonszalancko, tak jakby żyły swoim życiem. Ale gdy wreszcie spoczęły na ręce Adrienne, krótszej i grubszej niż ręka ich właścicielki, Sylvia zdała sobie sprawę z tego, co wyrażały, i natychmiast zrozumiała, że kobiety były kochankami. A jej się wydawało, że flirtuje z Adrienne. W rozmowie przeszły już na „ty”. Gdy Sylvia zobaczyła, jak ciepłym i pełnym podziwu uśmiechem Adrienne obdarzyła przybyłą, która teraz stała tak blisko niej, w jej sercu pojawiła się bolesna zadra. Te kobiety łączyła wyczuwalna więź. Więź, której Sylvia poszukiwała od dawna, choć nie wiedziała, że jej pragnie, wręcz potrzebuje, dopóki jej teraz nie ujrzała. Czy sama mogłaby jej doświadczyć? I czym ona była tak naprawdę? Nagle Sylvia poczuła się zdezorientowana – wytrąciły ją z równowagi księgarnia, kobiety, książki i gwar niskich głosów obecnych wokół klientów. Suzanne – odezwała się Adrienne. Poznaj naszą nową przyjaciółkę ze Stanów Zjednoczonych, Sylvię Beach. Sylvio, przedstawiam ci Suzanne Bonnierre, moją partnerkę w interesach. Sylvia nazbyt entuzjastycznie wyciągnęła rękę na powitanie, a Suzanne potrzasnęła nią z pewnym rozbawieniem. Miło poznać, Mademoiselle Beach. Mam na imię Sylvia – odpowiedziała. Macie naprawdę cudowną księgarnię. Jest tu bardzo miło i przyjaźnie, no i sprzedajecie świetną literaturę. Zastanawiała się jednak, dlaczego imię i nazwisko Suzanne nie figurowało na szyldzie księgarni. Doszła do wniosku, że choć nazwiska Monnier i Bonnierre wyglądały i brzmiały razem naprawdę czarująco, to nawet w liberalnym Paryżu mogły wywoływać zbyt jednoznaczne skojarzenia.

[…]

Musisz przyjść dzisiaj na wieczór autorski! Będą nasi bliscy przyjaciele, Valery Larbaud i Léon-Paul Fargue8. I Jules Romains. Słyszałaś o tych pisarzach? Oczywiście! Byłabym zaszczycona, gdybym mogła ich poznać. Na samą myśl o spotkaniu poczuła motyle w brzuchu. Jules Romains? Vraiment? Co w ogóle mogłaby mu powiedzieć? Wróć tu, proszę, o ósmej. Już nie zwracamy uwagi na alarmy przeciwlotnicze. No cóż. Nie było mowy o tym, aby dzisiaj udało jej się skupić na hiszpańskim eseju, który miała napisać. Siedząc przy swoim małym biurku w Palais, Sylvia wyczuwała zapach kurzu i lawendy, które przypominały jej o A. Monnier, księgarni i kobiecie, obu kobietach tak naprawdę, i ilekroć wąchała rękaw swojej bluzki, by odkryć źródło tej woni, okazywało się nieuchwytne. Trudno jej było nie przyznać w głębi duszy, że takie jak to rozproszenia dyskwalifikowały ją jako pisarkę, chociaż wszyscy wokół niej, poczynając od jej rodziców i sióstr, a na jej najstarszej przyjaciółce Charlotcie Welles kończąc, uważali, że będzie pisarką, sądząc po liczbie książek, które zdążyła w życiu przeczytać.

[…]

Eseje nie były jednak wierszami czy powieściami. Gdy Sylvia próbowała swoich sił w poezji lub beletrystyce, wszystko szło nie tak. Uwielbiała Whitmana. Być choć trochę jak on lub jak Kate Chopin albo chociaż jak któraś z sióstr Brontë, wydawało się świętokradztwem. Nie pomogło nawet to, że gdy dorastała, zaczęła bardziej cenić tych, którym udało się kontynuować dziedzictwo Whitmana. Tak przejmująco wyśpiewywali siebie i świat, że czasami, gdy kończyła czytać któryś z ich utworów, przez pół nocy nie mogła zasnąć, tylko zadawała sobie pytania: Jak oni to robią? Jak udaje im się wniknąć do klatki mojej duszy, objąć ją dłońmi i nią potrząsnąć? Tak było szczególnie w wypadku powieści Kate Chopin Przebudzenie czy Portretu artysty w wieku młodzieńczym Jamesa Joyce’a. Mój Boże, na myśl o tych dwóch powieściach czuła w sobie kłębiące się pożądanie, podziw i zazdrość. Pociła się w nocy na myśl o wyjątkowej szczerości, z jaką Chopin i Joyce pisali o swoich ciałach i pragnieniach, o poczuciu winy i konsekwencjach spełnienia tych pragnień, nanizując słowa na nici niepokojących zdań, idealnie oddających esencję żywych emocji bohaterów. Czy Sylvia kiedykolwiek zdobędzie się na tak odważne obrazy i język, skoro wie, że przeczyta je jej ojciec pastor, którego tak bardzo kocha? Spokojna akceptacja jej staropanieństwa, a nawet jej utajnionych lesbijskich skłonności – ojciec nigdy nie zachęcał jej do małżeństwa i nigdy nie kwestionował jej przyjaźni z innymi kobietami, mającej najczęściej postać całkowicie platoniczną, rzadziej intymną, emocjonalnie bolesną – była jedną sprawą, ale zupełnie inną byłoby pisanie o swoim pożądaniu z taką szczerością, jaką podziwiała w najnowszej literaturze publikowanej w co bardziej postępowych czasopismach.

[…]

Gdy zbliżał się czas wieczornego spotkania w księgarni przy rue de l’Odéon, Sylvia wsiadła do metra, a potem zaczęła się przechadzać tam i z powrotem po wybrukowanym placu przed Théâtre Odéon, paląc papierosa za papierosem i przepowiadając sobie w głowie możliwe tematy do rozmowy ze znanymi pisarzami. W końcu uznała, że to idiotyczne, i pomaszerowała do księgarni Adrienne. W zapadającym letnim mroku lampy rzucały przyćmione światło, a rozmowy niosły intelektualne przesłanie. Adrienne i Suzanne krążyły po sali, nalewając drinki, dotykając pleców gości i wywołując śmiech. Szczególnie brylowała Adrienne – goście prześcigali się w próbach zagarnięcia jej dla siebie. Była prawdziwą szafarką książek, a teraz zaangażowała się w głęboką i poważną rozmowę z kilkoma osobami, podczas gdy Suzanne przedstawiła Sylvię Valery’emu Larbaudowi i Jules’owi Romains. Jeden i drugi pocałowali Sylvię w oba policzki, zupełnie jakby znali ją od lat. Monnier wspominała nam o pani – zakomunikował Romains. Mówiła, że dużo pani czyta i że szczególnie lubi amerykańskich transcendentalistów. Ciekaw jestem, czy podoba się pani Baudelaire. Z tego samego okresu, ale tutaj, we Francji. Oczywiście. Kwiaty zła cieszyły się sławą po obu stronach Atlantyku – odpowiedziała, zadowolona z uznania w oczach Jules’a Romains. Rozmawiali jeszcze chwilę o dziewiętnastowiecznej literaturze, a potem naturalnie przeszli do omawiania bardziej współczesnych powieści i wierszy, dyskutowali też o końcu wojny i perspektywach literatury francuskiej. No cóż. Może w końcu opłaciło się tyle czytać.

[…]

Księgarnia A. Monnier przyciągała Sylvię codziennie, zupełnie jakby była zahipnotyzowana śpiewem mitycznych syren. Francuscy pisarze byli ciekawi tego, jakich amerykańskich i angielskich autorów znała, więc zaczęła im pożyczać swoje egzemplarze Wordswortha i Whitmana, a także starsze numery takich magazynów, jak „The Dial”, „The Egoist” czy „The Little Review”, które przywiozła z Londynu i Nowego Jorku. Napisała do matki z prośbą o przesłanie innych numerów, które miała w swojej biblioteczce w domu w Princeton, gdzie mieszkała jako dziecko. Czasami Cyprian towarzyszyła jej w wypadach do księgarni – paliły wtedy razem i plotkowały szeptem, co trochę zwiększało pewność siebie Sylvii w obecności Suzanne. Cyprian ściszała głos i tylko w obecności Sylvii nazywała Suzanne la crapaudette, co oznaczało pewną odmianę ropuchy, choć tak naprawdę chciała powiedzieć, że Suzanne była pochlebczynią. Nie masz racji – protestowała Sylvia, mimo że zazdrość kazała jej się cieszyć nieżyczliwą krytyką w ustach siostry. Księgarnię wymyśliła i ona, i Adrienne. W takim razie dlaczego jej imię i nazwisko nie widnieją na szyldzie nad wejściem, co? Pewnie dlatego, że to rodzice Adrienne przekazali pieniądze na otwarcie księgarni. Cyprian potrząsnęła głową. Mówię ci, kryje się za tym coś więcej. Nawet jeśli tak było, nie mówiło się o tym. Oficjalna wersja była taka, że dziewczyny zaprzyjaźniły się ze sobą, gdy chodziły do tej samej szkoły w Paryżu, potem pojechały razem do Londynu i tam w ich głowach narodził się pomysł założenia księgarni, którą otworzyły w 1915 roku. Sylvia nie wiedziała, czego zazdrościła im bardziej: naturalności i łatwości we wspólnym prowadzeniu interesów, niemal siostrzanej więzi scementowanej miłością do książek czy też aż nadto oczywistej bliskości fizycznej. Już nawet nie pamiętała, kiedy po raz ostatni się całowała. I choć miała jeden lub dwa krótkie romanse, nie mogła powiedzieć, aby kiedykolwiek była naprawdę zakochana. Na pewno nigdy nie była z nikim tak blisko jak Adrienne z Suzanne – one praktycznie tworzyły związek małżeński. W każdym razie na tyle, na ile mogły go tworzyć kobiety. Nie całowały się w księgarni, ale gdy jedną z nich gdzieś zapraszano, było jasne, że pojawi się też ta druga.

[…]

Z kieszeniami wypchanymi brandy i laskami lukrecji Sylvia, Adrienne, Suzanne i Cyprian znalazły się w ciemnym kinie. Racząc się alkoholem, w zachwycie przeżywały losy bohaterów melodramatu. W przerwie Suzanne i Cyprian wyszły do toalety, a Adrienne nachyliła się do Sylvii i powiedziała: Twoja siostra jest prawie tak błyskotliwa jak ty. Boże, jaki płomień wznieciły te słowa w sercu Sylvii. To miło, że tak uważasz, ale nie masz racji. Nie każda gwiazda jest Gwiazdą Polarną, chérie. Niektóre są mniej oczywiste, bardziej subtelne. Co nie znaczy, że są mniej ważne czy mniej jasne. Dziękuję. Chciała powiedzieć znacznie więcej, na przykład to, że sama Adrienne była jak Słońce, najjaśniejsza gwiazda na firmamencie, dzieląca się swoim ciepłem ze wszystkimi.

[…]

Sylvia wstrzymała oddech, bo w jednym momencie poczuła tyle różnych rzeczy. Choć zakładała, że Adrienne i Suzanne wiedziały, że jest lesbijką, nigdy tego nie potwierdziła. Najwyraźniej jednak jej siostra uważała, że należy to ogłosić. Żadna z nich nie była w tym momencie odpowiednio ubrana, bo w lokalu, o którym mówiła Cyprian, kobiety nosiły kostiumy lub sukienki z cekinami. Jasne więc było to, po co Cyprian w ogóle o to zapytała. Suzanne i Adrienne nawet nie mrugnęły. Teatralnie ziewając, Suzanne rzekła: Bardzo bym chciała wypić aperitif u Lulu w Le Monocle, ale to prawie jak występ. Wcale nie chce mi się przebierać, a wam? Mnie też nie – zgodziła się pospiesznie Sylvia. Jestem zbyt zmęczona.

[…]

Gdy rozległ się alarm przeciwlotniczy, właśnie skończyły sprzątać puste butelki i ustawiać poprzesuwane krzesła po spotkaniu z André Spire’em [francuski pisarz i poeta – przyp. tłum.], które odbyło się wczesną jesienią. Zgodnie z tradycją towarzyszącą alarmom Suzanne podniosła butelkę z niewielką ilością bordeaux na dnie, stuknęła o butelkę stojącą obok i jednym radosnym haustem wypiła resztkę trunku. Zakaszlała. Kaszel męczył ją bardziej, gdy dni stawały się coraz krótsze, a w powietrzu unosiła się wilgoć. Sylvia wstydziła się swojej reakcji na duszności Suzanne. Na jej duszności i ciemnofioletowe worki pod oczami. Nie mówiło się o tym, ale Sylvia podejrzewała, że Suzanne ma gruźlicę. Galopujące suchoty. W pewnym sensie choroba ta doskonale pasowała do tej dickensowskiej piękności i jej równie pięknej wiktoriańskiej towarzyszki.

[…]

Kobiety uśmiechnęły się do siebie ze zrozumieniem. Cudownie było usłyszeć, że ta bogini Odéonu, której towarzystwa poszukiwały wielkie umysły, także lepiej czuła się pośród książek niż pośród ludzi. Adrienne zerknęła na pustą teraz księgarnię, a potem utkwiła spojrzenie swoich niebieskawozielonych oczu w Sylvii i powiedziała: Ale nawet ja od czasu do czasu muszę odpocząć od książek. Zaraz zamykamy. Czy miałabyś ochotę obejrzeć impresjonistów w d’Orsay? Zbyt długo już nie widziałam Olimpii. I tak oto po godzinie stały przed wspaniałym obrazem Maneta przedstawiającym nagą prostytutkę, która wyzywająco spoglądała z płótna na Sylvię i Adrienne. Od niej wszystko się zaczęło – powiedziała Adrienne. Wszystkie te obrazy, te Morisoty, Monety, Renoiry, Bonnardy i Cézanne’y, zawdzięczają jej tak dużo. Sylvia zmrużyła oczy, przyglądając się alabastrowej skórze kobiety uchwyconej subtelnymi pociągnięciami pędzla, jej afrykańskiej służącej delikatnie zaznaczonej na drugim, ciemnym planie oraz układowi kwiatów w bukiecie, który pochyla ona w stronę swojej pani, namalowanymi tymi samymi, paradoksalnie czystymi kolorami. Sylvia sądziła, że obraz powinien ją podniecić, tak jak prawie sześćdziesiąt lat wcześniej po raz pierwszy podniecał gorszącą się publiczność, lecz tego dnia patrzyła na płótno raczej oczami koneserki, którą była Adrienne. Dostrzegła w nim narodziny nowoczesnej sztuki, postęp stopniowo ujawniający się w pracach Picassa, Matisse’a i Mana Raya, a także ludzi pióra, którzy śladem malarzy eksperymentowali z techniką, skupiając się na właściwościach języka, podobnie jak malarze skupiali się na właściwościach farby. Były to ich wspólne próby uchwycenia „współczesnego życia”, jak to ujął Baudelaire, z jego splendorem i groteskowością. Bo współczesne życie rzeczywiście było domeną bogów, co tak bezpośrednio wskazał Manet w tytule obrazu przedstawiającego modelkę pozującą jako prostytutka.

[…]

Adrienne wysunęła dolną wargę, nadal przyglądając się Olimpii. Nie bardziej niezwykłe niż to, że rewolucja w twoim kraju stała się inspiracją dla innych. Sylvia zaśmiała się z tego porównania. To już odległa przeszłość – stwierdziła. A to – pokazała dłonią na Olimpię – dzieje się nadal. Starożytny Rzym to odległa przeszłość – odparła Adrienne. A rewolucje w Ameryce i we Francji zdarzyły się wczoraj. Przynajmniej tak to widzą Francuzi. Ten obraz ujrzał światło dzienne w 1863 roku, czyli po mniej niż stu latach od czasu powstania Deklaracji Niepodległości. No i coś tej deklaracji zawdzięcza. Głęboko wierzę, że wszystkie te dzieła sztuki mogły powstać dzięki niepodległości. Sylvia wzięła głęboki wdech. Kiedy ostatni raz prowadziła taką rozmowę? I to z piękną kobietą, której skórę, oczy i umysł tak bardzo podziwiała? W mieście, które uwielbiała? Uczucia, które właśnie się w niej rodziły, przerastały ją. I choć towarzyszyło im wewnętrzne napięcie, pragnęła, aby trwały.

[…]

Sylvia nawet nie chciała sobie wyobrażać takich pogmatwanych relacji. Słyszała wprawdzie opowieści o tym, co się działo w mieszkaniach paryskiej bohemy, ale na razie ani nie była tego świadkiem, ani tego nie doświadczyła. Zdecydowanie zresztą nie chciała myśleć w ten sposób o Adrienne. Wolała uważać ją za wierną Suzanne, choć sama nie była z tym szczęśliwa. Adrienne wydaje mi się kobietą otwartą na nowe doznania, taką, która szybko się nudzi. Cyprian, to, że ulega pokusie łakomstwa, nie oznacza od razu, że jest rozpustna. Zaczynasz myśleć jak Madame Bovary, co jest niebezpieczne. Miała nadzieję, że wspomnienie najmniej przez nie lubianej powieści Flauberta – w której tytułowa Madame Bovary, tylko dlatego że jest kobietą, nie zna umiaru właściwie w niczym, poczynając od wydatków, a kończąc na upodobaniach seksualnych – pomoże Cyprian zrozumieć, jak błędne jest jej myślenie o Adrienne.

[…]

Wieczorem, gdy kończyła obowiązki, kładła się na twardej pryczy, zapalała świeczkę i w jej blasku czytała. Tak, czytała oczywiście Portret, ale to poezja Whitmana często kołysała ją do snu. Źdźbła trawy, tomik wierszy w miękkiej oprawie, który tak uwielbiała, był jak książeczka do nabożeństwa przynosząca ukojenie i poczucie obecności kogoś bliskiego. Słowa poety czasami budziły pragnienia i tęsknoty, rodzące się, gdy zatrzymywała wzrok na linijce z wiersza From Pent-Up Aching Rivers: „Ach, ucieknijmy ty i ja od całej reszty i pójdźmy gdzie oczy poniosą, wolni, sami dla siebie prawem, / Dwa jastrzębie w przestworzach, dwie ryby w odmętach, nie bardziej same dla siebie prawem niż my”. Tęskniła za taką właśnie, niepodległą wobec prawa towarzyszką życia, choć wiedziała, że sam Whitman miał wielu towarzyszy. Nigdy się nie ożenił i nigdy z nikim nie zbudował partnerskiej relacji, takiej jak relacja Adrienne i Suzanne. Na pewno wiedział, co to bliskość, i czuł potrzebę tworzenia związku. Ale to jego poezja, jego praca, stała się jego dzieckiem.

[…]

Francuska księgarnia w Nowym Jorku – tak, to było to. Adrienne Monnier pokazała jej, że życie wśród książek jest nie tylko możliwe, ale i wartościowe. W chwilach oddechu lub podczas wykonywania nieabsorbujących umysłu zajęć Sylvia porządkowała książki na półkach i przestawiała meble w wyobrażonej przestrzeni. Księgarnię wypełniałoby ciepłe światło, a w czasie długich zimowych dni Sylvia serwowałaby herbatę. Urządzałaby kolacje, na które zapraszałaby wykładowców literatury francuskiej z uniwersytetów Columbia czy Princeton, a także lokalnych autorów zaznajomionych z twórczością Flauberta i Prousta. Jedliby solę duszoną w maśle oraz wołowinę po burgundzku, delektując się winami z Burgundii i Bordeaux, i dyskutowaliby o najnowszej literaturze i sytuacji na świecie po wielkiej wojnie. W księgarni bywałyby ważne postacie z literackiego świata – może sama Margaret Anderson z pisma „The Little Review” zostałaby stałą bywalczynią. Może Sylvia spotkałaby w Nowym Jorku swoją własną Suzanne, bo w okolicach Washington Square kobiety mogły spokojnie mieszkać razem, nie niepokojone przez sąsiadów. Może nie musiałaby wtedy beznadziejnie tęsknić za kruczoczarną dziewczyną z Dzielnicy Łacińskiej.

[…]

W lipcu 1919 roku Sylvia wysiadła z pociągu na pełnym gwaru, przytłaczającym swoim masywem dworcu Gare de l’Est i mrużąc oczy, spojrzała w górę na ażurowy szklany dach, nad którym rozciągało się czyste niebieskie niebo. Z rzędów łukowych okien po obu stronach ogromnego budynku spływały potoki światła, dodatkowo oświetlające wnętrze, a gdy Sylvia podniosła torby i powiesiła je na ramionach, przysłuchując się jednocześnie natrętnym nawoływaniom konduktorów, radosnym piskom dzieci i okrzykom bliskich, którzy się odnaleźli, do jej oczu napłynęły łzy. Poczuła ulgę, ale ogarnęło ją także poczucie tajemnicy i przygody. Nie zadając sobie trudu zaniesienia skromnego dobytku do pokoju, który wynajęła w hotelu położonym obok école [z fr. - szkoła – przyp. aut.], gdyż Cyprian po wyjeździe siostry do Serbii wyprowadziła się z ich wspólnego mieszkania w Palais, Sylvia poszła prosto do księgarni A. Monnier, gdzie przywitała ją Adrienne. Chociaż wyglądała na wyczerpaną, gwałtownie uniosła ramiona i wykrzykując czułe powitania, ruszyła w stronę Sylvii, aż w końcu objęła ją mocno w drzwiach księgarni. Mon amie! Sylvia, bienvenue! Dieu merci! [z fr. - Przyjaciółko! Sylvio, witaj! Dzięki Bogu! – przyp. tłum.] Sylvia odwzajemniła uścisk i prawie natychmiast euforyczny śmiech Adrienne przeszedł w łkanie.

[…]

Suzanne zmarła. W zeszłym tygodniu. Wypuściła powietrze z płuc i zaczęła się krztusić zbyt szybko zaczerpniętym głębokim oddechem. Sylvia znalazła dłonie Adrienne i mocno je ścisnęła. Tak bardzo mi przykro! Wiem, jak ją kochałaś. Adrienne zamknęła oczy i kiwnęła głową, starając się złapać oddech. Pozostały tak jeszcze długo, trzymając się za ręce, a Adrienne wstrząsały spazmy. Choć Sylvia czuła łomotanie serca, postanowiła pomóc Adrienne i nie okazywać zbyt wiele emocji. Zastanawiała się, co to wszystko znaczy. Czy głos, który nawoływał ją do powrotu do Paryża, rzeczywiście był głosem miasta, czy też może błaganiem umierającej Suzanne, by Sylvia wróciła i zajęła się Adrienne? Boże mój, Boże, zwróciła się do wyznawanego przez jej ojca Boga, w którego wcale nie wierzyła, czując się trochę jak przepełniony winą, poszukujący sensu Stephen Dedalus Joyce’a, niech tak będzie.

[…]

Nie wiedziała, jak Adrienne to robiła, ale bez względu na to, jak późno kładła się spać, zawsze pojawiała się w księgarni o dziewiątej, w pełni obudzona i z uśmiechem na twarzy. Czasami Sylvia przychodziła tam dopiero o jedenastej, a wtedy Adrienne witała ją cmoknięciem i przydzielała jej jakieś zadanie: przygotowanie zaproszeń na wieczory autorskie, sporządzenie zamówień, podliczenie wpływów i wydatków czy ustawienie książek na półkach. Będziesz musiała to wszystko robić, jak już otworzysz swoją księgarnię. Sylvia zastanawiała się, jak to było możliwe, że ta kobieta była od niej młodsza o pięć lat. Pomijając jej komentarz o wspinaniu się na wieżę Eiffla, Adrienne miała niewyczerpane pokłady energii. No i hart ducha. Na Boga, otworzyła księgarnię w drugim roku wojny i prowadziła ją do tej pory. A miała zaledwie dwadzieścia trzy lata!

[…]

A potem imię Suzanne przestało się tak często pojawiać w ich rozmowach, a Adrienne znalazła idealne miejsce na księgarnię Sylvii przy rue Dupuytren 8, przy rogu placu Carrefour de l’Odéon. Właścicielka funkcjonującej tam od lat pralni postanowiła zamknąć interes i przenieść się na wieś. To idealne miejsce – powiedziała Adrienne, gdy się dowiedziała, że lokal jest do wynajęcia. Byłoby oczywiście jeszcze lepiej, gdyby twoja księgarnia znajdowała się przy tej samej ulicy co moja. Może kiedyś – odparła z radością Sylvia, bo przecież to już się działo: jej własna księgarnia w jej ukochanym mieście.

[…]

Będę także sprzedawać klasykę. Nie stać mnie jednak na nowe wydania, więc na razie poprzestanę na egzemplarzach antykwarycznych. Bardzo rozsądnie. Moim ukrytym marzeniem jest zdobycie sztychów Williama Blake’a. Wie pan, chodzi mi o ilustracje, które dołączył do Pieśni niewinności i doświadczenia. Właściciel księgarni podniósł w ciszy palec wskazujący prawej dłoni, odwrócił się i poszedł na zaplecze. Zaplecze księgarni, pomyślała Sylvia z radością. Już niedługo będę miała własne zaplecze! Przez chwilę dało się słyszeć odgłosy poszukiwań i jeden głośny TRZASK! a potem Elkin Mathews pojawił się z powrotem, trzymając w ręce dwa małe obrazki w wąskich czarnych, drewnianych ramkach. Powoli odwrócił je przodem do Sylvii, która natychmiast rozpoznała dwa sztychy Blake’a. Były w świetnym stanie, nawet zachowały oryginalny kolor. Poczuła motyle w brzuchu.

[…]

Po zamknięciu La Maison, gdy ustawiały książki na półkach, Adrienne rzekła: To obiecujące, że otwierasz swoją księgarnię w przeddzień nowej dekady. Stały plecami do siebie, gdyż Adrienne układała książki do wypożyczenia w dziale poezji, a Sylvia w dziale powieści. No, no, nowa nazwa twojej księgarni, nowa dekada – powiedziała Sylvia, odwracając się do Adrienne. Ostatnio zajmują cię same nowości. Może nie tyle nowości, ile powrót do życia. Przecież tak właśnie ma być po wojnie. Po głodzie i zniszczeniach ostatnich lat nowa dekada przyniesie odnowę. Adrienne wsunęła książkę między dwie inne i zerknęła na Sylvię, która w tym samym momencie odwzajemniła spojrzenie. Mam wrażenie, że wszyscy czekają na coś nowego, na coś, co pozwoli im zapomnieć o przeszłości – powiedziała Sylvia. Do głowy przyszły jej pogodne popularne melodie wykonywane przez Original Dixieland Jazz Band, zespół jazzowy z Nowego Orleanu.

[…]

Im bliższy był dzień otwarcia księgarni, tym większy niepokój czuła Sylvia. Wstawała przed świtem, co graniczyło z szaleństwem, biorąc pod uwagę, jak długo przebywała wieczorami u Adrienne, ale w jej żyłach płynęła gorąca krew, która nie pozwalała jej ani zasypiać wcześnie, ani wstawać późno. Rano Sylvia przechadzała się ulicami, zwracając uwagę na okna wystawowe, paląc papierosy i zapisując pomysły w małym notatniku oprawionym w skórę. Gdy otwierały się piekarnie, była pierwszą klientką, by móc obudzić Adrienne zapachem drożdży i ciepła rozchodzącym się z kupowanych przez nią bochenków o chrupiącej skórce. Choć Sylvia sypiała na wąskim łóżku w malutkiej kawalerce, czyli pokoiku z kilkoma szafkami, kuchenką gazową i chłodziarką na dalekim zapleczu księgarni, teraz, gdy zarówno ona, jak i Adrienne miały klucze do swoich mieszkań, przemieszczały się dowolnie między nimi i wyglądało to prawie tak, jakby mieszkały pod trzema adresami: rue Dupuytren 8, rue de l’Odéon 7 i rue de l’Odéon 18.

[…]

Adrienne położyła dłonie na dłoniach Sylvii, zrobiła krok do przodu i dotknęła ustami jej ust. Sylvia odłożyła kartę na stół i prawą dłonią dotknęła policzka Adrienne, co zawsze pragnęła zrobić. Pod wpływem tego dotyku Adrienne przymknęła oczy, a Sylvia zanurzyła palce we włosach Adrienne i przyciągnęła ją jeszcze bliżej, by poczuć jej piersi na swoich piersiach. Rosnące pożądanie kazało jej mocniej przycisnąć usta do ust Adrienne i wtedy poczuła na wargach smak mleka, kawy i dżemu. Język Adrienne dotknął warg Sylvii, która odwzajemniła pieszczotę, a jej ręka powędrowała w dół pleców Adrienne. Sylvia pomyślała, że zaraz zatracą się w doznaniach tej chwili. Zdarzało jej się o czymś takim czytać, ale nigdy nie wyobrażała sobie, że mogłoby to spotkać właśnie ją. Adrienne jednak cicho jęknęła i odsunęła się do tyłu. Jeszcze nie, Sylvio. Bardzo cię pragnę, ale… Już niedługo.

[…]

Tak, księgarnię Shakespeare and Company niewątpliwie spowijało wiele tajemnic! Tak, tak, musi pan przyjść. Naprawdę mnie to ucieszy. Czy ma pani jakieś wiersze Siegfrieda Sassoona? Tak, mam. Sylvia kiwnęła głową, umierając z ciekawości, jak to możliwe, że młody rzeźnik o imieniu Michel interesuje się sławnym poetą angielskim z czasów wojny. Poznałem Wilfreda Owena – wyjaśnił mężczyzna cicho, a Sylvia zrozumiała. Owen tworzył pod wielkim wpływem Sassoona, i choć wiele jego wierszy o wojnie zostało opublikowanych w czasopismach, nie zdążył wydać żadnego tomiku, gdyż w wieku dwudziestu pięciu lat zginął we Francji na polu bitwy zaledwie na tydzień przed podpisaniem rozejmu. Sylvia z szacunkiem skinęła głową. Był dobrym człowiekiem – dodał jeszcze Michel, patrząc w podłogę.

[…]

Sylvia była pewna, że na zawsze zapamięta ten moment, kiedy po sytym śniadaniu stanęła z Adrienne przed witryną księgarni Shakespeare and Company kilka minut przed dziewiątą rano, trzymając w ręce klucze, by po raz pierwszy otworzyć drzwi i okiennice. Wiem, że otwierasz dopiero o dziesiątej, ale… Ja też nie mogę się doczekać. Przez pierwszą godzinę panowała uroczysta cisza, Sylvia spoglądała na sztychy Blake’a i manuskrypt wiersza Whitmana, oprawione i powieszone na skrawku ściany między półkami uginającymi się od książek. Czując zapach skóry, papieru i atramentu, napawając się dumą i zaciągając papierosem, powtarzała sobie w głowie: To wszystko moje. Udało mi się. Nie zdążyła pomyśleć: Czy ktokolwiek się pojawi? zanim „ktokolwiek” się pojawił, w osobach Rinette, siostry Adrienne, jej męża Paula-Émile’a Bécata i jej kochanka Léona-Paula Fargue’a, poety, który czule nazywał bywalców księgarni Adrienne potassons, co było grą słów – potasser oznacza „pilnie się uczyć, wkuwać coś”, w formie inkluzyjnej liczby mnogiej: nous potassons, co z kolei oznacza krąg przyjaciół. Ale słowo potasser nie było tak powszechnym słowem jak étudier [z fr. - uczyć się – przyp. tłum.] , więc otaczała je aura wyjątkowości. Sylvia czuła się zaszczycona jako jedyna Amerykanka wśród potassons.

[…]

Sylvia przełknęła ślinę i nagle zrobiło się jej nieswojo. Nie dając jej więcej czasu do namysłu, Cyprian stuknęła srebrną łyżeczką w kieliszek wina, co zabrzmiało jak daleki dźwięk kościelnego dzwonu. Rozmowy stopniowo zamierały, aż w końcu zapadła cisza. Z powodu niewielkiego wzrostu Sylvia nie mogła popatrzeć na innych gości niż tych, którzy ją otaczali, więc zaczęła się rozglądać za czymś, na czym mogłaby stanąć. Gdzież się podział ten przeklęty stołek, na którym stawała, by ułożyć książki na najwyższych półkach? Adrienne wysunęła się przed innych ze stołkiem w rękach i postawiła go zamaszystym ruchem przed Sylvią. Gdy ta się na niego wspięła, rozległy się brawa. Zamiast satysfakcji Sylvia poczuła zdenerwowanie. Spojrzała w dół na czerwone czółenka Cyprian na swoich stopach, a potem zerknęła na Adrienne, której wzrok dodał jej otuchy. Wciągnęła głęboko powietrze i powiedziała: Bardzo wszystkim dziękuję za przybycie. To, że przyszło tu tylu moich przyjaciół, jest dla mnie niezwykle ważne, a równie ważne będzie poznanie nowych… Mogłam się przygotować, mogłam się przygotować. W tym momencie zobaczyła Michela i już wiedziała, co ma powiedzieć. Prawie dokładnie rok temu Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Francja podpisały traktat pokojowy, który zakończył wojnę na niespotykaną dotąd skalę. Zatriumfowały liberté, égalité et fraternité [z fr. - „wolność, równość, braterstwo”, hasło będące mottem narodowym Francji – przyp. tłum.] i właśnie tutaj, w miejscu spotkania myśli anglosaskiej i francuskiej, możemy się cieszyć zdobyczami pokoju: literaturą, przyjaźnią, rozmową, dyskusją. Niech nam długo żyją i niech zamiast karabinów i granatów staną się bronią nowych buntowników. Wokół rozległy się okrzyki „racja, niech żyją!” i „salut!”, „gratulacje!”, a Sylvia, zarumieniona z onieśmielenia, ale i dumy, zeszła ze stołka i wmieszała się w tłum gości.

[…]

Ku zdumieniu Sylvii Adrienne podniosła jej dłoń do ust, pocałowała ją, a potem zamknęła oczy i całowała każdy palec osobno, jak gdyby raczyła się smakowitymi kąskami. Sylvia też zamknęła oczy, a jej ciało po każdym dotknięciu warg i języka Adrienne przeszywały dreszcze. Nie miała pojęcia, że jej dłonie były tak czułe na dotyk. Jej dłonie. Gdy w końcu otworzyła oczy, delikatnie przesunęła swoją dłoń i ujęła nią policzek Adrienne. Wsunęła palce w sploty jej ciemnych włosów. Patrząc na Sylvię, Adrienne się pochyliła i zaczęły się całować, najpierw powoli i niepewnie, a dotyk warg Adrienne na jej wargach elektryzował całe ciało Sylvii. Zamknęły oczy, objęły się bardzo mocno, a pocałunki wiodły je do odkrywania zakamarków ich ciał – wydawało się, że wszystko, czego do tej pory o sobie nie wiedziały, stawało się oczywiste. Zęby zderzały się z zębami, oddechy mieszały, a palce zaczynały szarpać guziki i zamki. Rozpięły płaszcze, by nocne listopadowe powietrze mogło ochłodzić ich rozpalone ciała, i jakoś dotarły z księgarni do mieszkania Adrienne, gdzie spędziły w jej łóżku wiele godzin, zagłębiając się w siebie. Po wszystkim Sylvia czuła się rozpalona, wyczerpana i poobijana. Adrienne była wspaniała – tak silna pod gładką powłoką swojej miękkiej skóry, tak pewna każdego ruchu palców i języka. Zachęciła Sylvię, by była odważniejsza niż kiedykolwiek wcześniej, by penetrowała wszystkie prześwity między częściami garderoby, wszystkie fałdy i zagłębienia ich ciał, by zaspokoiła głód, którego nie mogła zaspokoić nigdy wcześniej.

[…]

Miłość do Adrienne odmieniła też sposób, w jaki Sylvia czytała. Zamiast nabożnej czci i cierpienia, które towarzyszyły jej kiedyś, gdy czytała fragmenty o miłości i pożądaniu, wreszcie sama czuła się częścią tego świata, namaszczona przez Adrienne, by do niego wejść. Teraz dopiero poczuła ulgę wyzwolenia, którego tak się bała, ale też za którym tak tęsknił Stephen Dedalus w Portrecie. Z nowo odkrytą pasją zaczęła czytać i wracać do przeczytanych już fragmentów nowej powieści Joyce’a Ulisses, która w ciągu ostatniego roku była drukowana w odcinkach na łamach „The Little Review” i na którą z dużym zainteresowaniem czekała. I tym razem opowieść działa się w Dublinie, choć Sylvia się dowiedziała, że Joyce od lat nie był w swojej ojczyźnie. Pozostawał na wygnaniu zupełnie jak Odyseusz Homera, na którego losach oparł swoją błyskotliwą powieść. Joyce pożyczył postać Stephena z Portretu i obdarzył go starszym, bardziej optymistycznie nastawionym przyjacielem Leopoldem Bloomem. Oddając precyzyjnie każde wypowiedziane słowo Stephena i Leopolda, ich każdą myśl i wszystko, co robili podczas jednego dnia – 16 lipca 1904 roku – w stolicy Irlandii, Joyce chciał zapewne zburzyć wszystkie warstwy ochronne współczesnego życia, tak jak granaty burzyły miasta i okopy w całej Europie. Bez względu na to, czy jego bohaterowie przebywali w ubikacji, czy rozmawiali o Hamlecie, Joyce nie pomijał żadnych szczegółów, łącząc to, co wulgarne, z tym, co wzniosłe. To była książka, która odrzucała wszelkie kompromisy i nie wahała się przenikliwie sportretować umysłu i ciała Stephena i Leopolda. Nacisk Joyce’a na bardzo dokładne i prawdziwe przedstawienie rzeczywistości był jednocześnie przyczyną kontrowersji w Anglii i Stanach Zjednoczonych, gdzie czasopisma drukujące poszczególne rozdziały powieści były konfiskowane przez organizację Nowojorskie Stowarzyszenie na rzecz Zakazu Rozpowszechniania Niemoralnych Czynów jako nieprzyzwoite.

[…]

Rozumiała, dlaczego niektórzy czytelnicy niekoniecznie chcieli towarzyszyć Bloomowi w wychodku, ale żeby zaraz za to karać? Odbiorcy powinni mieć możliwość przekonania się o poruszającej szczerości i odwadze tej powieści, gdyż najważniejsza prawda głoszona przez jej autora zawierała się w tym, co powieść kwestionuje: świat, jaki znamy, się skończył, więc czas na coś absolutnie nowego. Joyce nie tylko zrezygnował z cudzysłowów, lecz także czasami całkowicie ignorował konwencje składniowe i podział tekstu na akapity, by jak najgłębiej wniknąć w umysły bohaterów – w nich bowiem gramatyka nie istnieje. Ta powieść była naprawdę symbolem czasów. Sylvia zastanawiała się, jak odebrałby ten tekst Michel – czy identyfikowałby się ze sposobem, w jaki Ulisses odkrywa nowe znaczenia?

[…]

Wszyscy, którzy mieszkali na lewym brzegu Sekwany, znali Gertrude Stein, ekscentryczną powieściopisarkę i kolekcjonerkę sztuki z Kalifornii, której zbiory dzieł takich malarzy, jak Cézanne, Matisse, Gauguin i innych z końca dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku, stały się sławne. Każdy, kto był kimś w paryskiej bohemie, ostatecznie otrzymywał od Stein zaproszenie na kolację i dyskusję o nowej literaturze i kierunku, w którym zmierzała sztuka. Często wpadał do niej sam Picasso, a także Jean Cocteau, również stały bywalec w księgarni Adrienne. Sylvia zastanawiała się, czy Gertrude Stein kiedykolwiek raczy nawiedzić jej księgarnię. Sądziła, że Amerykanka, która od tak dawna mieszkała w Paryżu, znalazła sposób na zaopatrywanie się w książki w swoim rodzimym języku, więc zapewne nie musiała odwiedzać Shakespeare and Company. Pomimo to Sylvia miała nadzieję, że rosnąca reputacja jej księgarni i wspólni przyjaciele wystarczą, by namówić ją do przyjścia. W pewien sposób byłoby to namaszczenie tego skromnego przybytku.

[…]

Sylvia miała zamiar kupić do księgarni egzemplarze Ulissesa po ukazaniu się książki w druku, a zanim to miało nastąpić, chciała namawiać wszystkich, by czytali powieść w odcinkach. W sumie, zarzekała się, zrobię, co będę mogła, by promować wszystkich pisarzy tej nowej fali uczciwej literatury. Szczęśliwie ich liczba rosła.

[…]

W pewien ciepły czerwcowy dzień w 1920 roku Madame Gertrude Stein we własnej osobie zawitała w końcu w księgarni Sylvii w towarzystwie swojej przyjaciółki Alice Toklas. Sylvia natychmiast zdała sobie sprawę, że pod wieloma względami Alice stanowiła tło dla Gertrude: była energiczna, a Gertrude ospała; szczupła, a Gertrude zaokrąglona; jej ciemne włosy układały się w modną krótką fryzurę, a siwe włosy Gertrude przypominały żołnierski hełm. Sama Gertrude wzbudzała respekt, nie tylko z racji wzrostu i szerokiej talii, którą nosiła godnie, ale także z powodu skromnej sukienki w kolorze grafitowym i rumianych policzków, które, jak się mgło wydawać, zastygły w wiecznym niezadowoleniu i nie zmieniały się nawet wtedy, kiedy się uśmiechała. Utkwiła w Sylvii orle spojrzenie ciemnych oczu. Dzień dobry – zagaiła, podchodząc prosto do biurka, przy którym Sylvia porządkowała codzienną pocztę, starając się wymyślić odpowiednie powitanie, niezbyt czołobitne, i jednocześnie zastanawiając się, czy Madame Stein domyśla się, że ona też pozostaje w bliskiej relacji z kobietą.

[…]

W zeszłym tygodniu wypożyczyłam ostatnie wydanie tomiku Tender Buttons i czekam na inne pozycje. Gertrude kiwnęła głową w odpowiedzi i skręciła w lewo, w stronę książek pisarzy z początku alfabetu. Alice zajmowała się przeglądaniem tytułów czasopism wyłożonych obok okna wystawowego i wzięła do ręki ostatnie wydanie magazynu „The Dial”. A po zbadaniu zawartości półek Gertrude oznajmiła: Nie masz nic Johna Foksa Juniora. Jego The Trail of the Lonesome Pine to wybitna powieść. Sylvia nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Ten bestseller o Appalachach? Tego domaga się jej rodaczka, najbardziej awangardowa pisarka symbolizująca miejskie życie? Trochę podejrzewała, że Madame Stein ją nabiera. A może chodziło o to, że Gertrude pochodziła z Zachodu Stanów Zjednoczonych, który w oczach Sylvii był dziką, nieokiełznaną krainą, tak dla niej egzotyczną jak Madagaskar? Czując, że to będzie najlepsza reakcja, Sylvia odpowiedziała: Na pewno ją zamówię.

[…]

[Gertrude – przyp. aut.] Przyznaję, że kiedyś sama miałam takie plany. Ale wolę zapisywać zdania, niż nimi handlować. Posiadanie księgarni to coś więcej niż handlowanie zdaniami. To przekazywanie napisanych zdań w odpowiednie ręce. Takie jak ręce Michela, który zachwycił się Whitmanem i przychodził po więcej. Sylvia delikatnie popychała go w stronę Joyce’a, Eliota, Williamsa i innych ważnych współczesnych pisarzy. Doprawdy – rzekła Gertrude z powątpiewaniem. Sylvia zauważyła, że Alice, nadal w ciszy studiująca czasopisma, lecz śledząca każde ich słowo, stłumiła śmiech. W obawie, że może przesadziła, sądząc po krótkiej odpowiedzi Gertrude, Sylvia dodała: A ja jestem wdzięczna autorom tych zdań. One zmieniły moje życie. To dziwne, ale właśnie w tej chwili po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, że otwarcie Shakespeare and Company położyło kres jej młodzieńczej tęsknocie za karierą pisarki.

[…]

Margaret Anderson wypromowała wielu artystów wzbudzających mój podziw, a szczególnie Mana Raya i jego fotografie, które reprodukuje. Teraz jednak zaczęła drukować tego Irlandczyka Jamesa Joyce’a. Tak, Ulissesa. To okropne, że amerykański urząd pocztowy konfiskuje egzemplarze czasopisma z rozdziałami Ulissesa. Nigdy nie mogę być pewna, czy dostanę najnowszy egzemplarz. Choć ponad wszelką wątpliwość Gertrude Stein miała inne zdanie na temat twórczości tego Irlandczyka, Sylvia nie mogła się powstrzymać przed podzieleniem się z nią swoim entuzjazmem: było to równie podniecające, jak przekazywanie sobie przez uczniów karteczek na lekcjach. Joyce nie jest moim ulubieńcem, ale zgadzam się, że poczta amerykańska przekracza wszystkie granice. Cenzura nie idzie w parze z demokracją. Czy ze sztuką. To prawda. Sylvia się uśmiechnęła, ucieszona, że jednak było coś, z czym obie się zgadzały. Chyba powinnam już się zaopatrzyć w kartę do wypożyczalni – stwierdziła Gertrude.

[…]

Przy rue Dupuytren 8 promienie porannego lipcowego słońca padały na plecy Sylvii, gdy otwierała główne wejście do księgarni, a potem okiennice, za którymi w dużym oknie wystawowym kryły się książki i magazyny. Uśmiechnęła się na widok kilku wiernych jej tomików Źdźbeł trawy, nowego wydania Snu nocy letniej i zbioru opowiadań Sherwooda Andersona Miasteczko Winesburg leżącego obok czasopism. Sylvia teraz, gdy otworzyła księgarnię, zajęła się robieniem drugiej porannej kawy – pierwszą wypiła przy śniadaniu z Adrienne – na zapleczu. A potem z kubkiem kawy w dłoni i zapalonym papierosem siadła na jednym z kupionych na kościelnej wyprzedaży krzeseł, którego wyściółka w wypłowiałym zielonym kolorze z czasem stała się całkiem biała i przetarta od ciężaru jej pośladków. Na kolanach położyła księgę rachunkową. Nienawidziła księgowości. To nie była jej mocna strona, zwłaszcza że – jeśli miała być szczera – interesy nie szły najlepiej.

[…]

Sylvia uśmiechnęła się radośnie. Tak się cieszę! Jeśli jej się nie spodobasz, to będzie znaczyło, że coś jest z nią nie tak. Nadal się czerwieniąc, Michel powiedział: To jest dość trudne, wiesz? Tak trudno znaleźć to, co ty znalazłaś z Adrienne. Sylvia poczuła się zbita z tropu, a na jej szyi pojawiła się gęsia skórka. Jej relacja z Adrienne znalazła cichą akceptację u wszystkich jej przyjaciół i znajomych, przynajmniej o ile Sylvia wiedziała. Podobnie jak w wypadku Gertrude i Alice nikt nie wyrażał głośno swojego zdania. Sylvia miała świadomość, że postronny obserwator mógł zakładać, iż dwie kobiety jedzące wspólnie kolację są znajomymi lub siostrami, ale jej przyjaciele i lokalni klienci byli lepiej poinformowani, a nigdy nie spotkał jej żaden, nawet niezamierzony, afront. Rzadko jednak mówiono o tym wprost. Nawet jej rodzice nie wyrazili swojego zdania, gdy napisała do nich, że przeprowadziła się do Adrienne na rue de l’Odéon „dla towarzystwa i aby oszczędzić na czynszu”. Ale skrępowanie, które poczuła w rozmowie z Michelem, było tym razem miłym doświadczeniem. Dostrzeżono ją taką, jaka jest.

[…]

Sylvia przełknęła ślinę. Spotkanie z Joyce’em miało się odbyć w jej księgarni, a nie tutaj. Kilkoro dzieci hałasowało, biegając po pokojach i starając się złapać siebie nawzajem oraz kota, a zanim Sylvia zdążyła cokolwiek powiedzieć, dostała kieliszek białego wina w zamian za butelkę, którą trzymała w ręce, i została zaprowadzona do salonu, gdzie na kanapach i w fotelach siedziały kobiety, wachlując się i popijając schłodzone wino. Po drodze z holu do salonu Sylvia minęła bibliotekę, gdzie w świetle wczesnopopołudniowego słońca zobaczyła sylwetki Pounda, Romains i – czyżby? – samego Jamesa Joyce’a. Zwykle Sylvia nie lubiła, gdy przybyli goście grupowali się w zależności od płci, ale dzisiaj była za to wdzięczna, gdyż miała czas, aby ochłonąć. Dorothy, żona Pounda, przedstawiła ją i Adrienne żonie Joyce’a, kobiecie o wzbudzających szacunek kształtach, przypominającej jedną z nagich postaci wydobywających się z marmurowych rzeźb Rodina. Była jednak bardziej rumiana, a na głowie miała imponującą grzywę rudych włosów, naprędce upiętych nad spoconą szyją, i głęboko osadzone oczy o uwodzicielskim spojrzeniu. […] Słyszała, że od lat mieszkają razem jak mąż i żona, ale obrazoburczo nawiązują do wymowy powieści Jamesa i odmawiają poddania się społecznym normom. Sylvii podobało się to w nim, w nich. Ona i Adrienne również nie mogły zawrzeć ślubu, nawet gdyby chciały; dlatego podobała się jej para, która mogła zawrzeć ślub, ale postanowiła lekceważyć konwencję.

[…]

Tym, co Sylvia uwielbiała w Poundzie [Ezra, amerykański poeta, tłumacz i publicysta – przyp. aut.], był jego prorocki wręcz zapał głoszenia, że zarówno on, jak i jego przyjaciele byli awangardą ruchu, który niczym ogień strawi dotychczasowy świat i jego mieszkańców, a z popiołów wyprowadzi nowe znaczenia. Sumner to rzeczywiście potwór. Podobnie jak wcześniej Comstock. Cieszę się, że tutaj nie muszę mieć ani z nimi, ani z nikim podobnym do czynienia. Czy jednak na pewno tak było? Sylvia zdała sobie sprawę, że nawet w Paryżu musiała się liczyć z Anthonym Comstockiem i jego niesławną ustawą, która była powodem ocenzurowania tylu ważnych tekstów, poczynając od książki Margaret Sanger o antykoncepcji, a na wybitnej powieści Jamesa Joyce’a kończąc. Jeśli Amerykański Urząd Pocztowy, ulubione narzędzie represji Johna Sumnera, palił egzemplarze „The Little Review”, zanim pojawiły się w Paryżu, to zarówno ona, jak i jej czytelnicy podlegali takiej samej cenzurze jak mieszkańcy Nowego Jorku. O matko! Czy to nie ma końca?

[…]

Chyba tylko cud sprawił, że Joyce nadal był w bibliotece. Siedział na drewnianym krześle ze skrzyżowanymi długimi nogami, a jego duże dłonie opadały luźno na oparcie. Sylvia zastanawiała się, czy jego palce – na dwóch z nich na każdej dłoni nosił pierścionki – kiedykolwiek dotykały klawiatury fortepianu. Jego głowa była doskonale owalna, a on sam patrzył przez okno na drzewo okryte płaszczem liści, na którym siedziały i ćwierkały dwa szczygły, zupełnie jakby dyskutowały o sensie życia. Ignorując przyspieszone bicie serca, Sylvia stanęła obok okna, chrząknęła i spytała: Rozumiem, że to pan jest tym wielkim Jamesem Joyce’em? Jej słowa wzbudziły zainteresowanie mężczyzny, a Sylvia zauważyła, że jego oczy za szkłami okularów w mosiężnej oprawce były cudownie niebieskie, choć tęczówkę lewego oka pokrywała mleczna błona. Joyce patrzył jednak na nią bez wysiłku, nie mrużąc powiek, równie badawczo, jak patrzył na szczygły, co jeszcze bardziej ją skonfundowało. Nie wiem, czy wielkim – odpowiedział – ale na pewno Jamesem Joyce’em. A pani jest kim? Sylvia Beach – przedstawiła się. Jestem właścicielką anglojęzycznej księgarni i wypożyczalni w szóstej dzielnicy. Shakespeare and Company. Wybuch śmiechu w pokoju obok ją spłoszył.

[…]

Czy zna pan Adrienne Monnier? Jej księgarnia La Maison des Amis des Livres była i jest dla mnie inspiracją, a sama Adrienne zawsze służyła mi pomocą, dlatego często mówię, że moja księgarnia jest tak naprawdę naszą księgarnią. Joyce kiwnął głową. Nie miałem jeszcze przyjemności odwiedzić jej księgarni, ale Messieurs Spire i Pound już mi mówili, że powinienem. Tak, powinien pan. No to odwiedzę – rzucił z psotnym uśmiechem. Jeszcze jedna niespodzianka. Wie pan, Ezra, to znaczy pan Pound, był jednym z moich pierwszych klientów, dla których angielski jest językiem ojczystym. Do tej pory zresztą nie mam ich zbyt wielu. Inni tylko kupują książki i wyrabiają kartę czytelnika, on zaś zrobił znacznie więcej. Naprawił zdezelowane krzesła, na których siadają moi klienci. Dzięki panu Poundowi w księgarni Shakespeare and Company nic się nie chwieje – powiedziała z rozbawieniem, bo lubiła widzieć Ezrę z młotkiem w sprawnych rękach.

[…]

Wydaję swoje teksty dzięki panu Poundowi. Dzięki niemu jestem też tutaj, w Paryżu. Właśnie jemu także zawdzięczam moich mecenasów. Szkoda tylko, że pani Joyce nie ma do niego cierpliwości, bo Pound zajmuje się literaturą. Może powinienem był przedstawić go jako stolarza. Co byłoby tym słuszniejsze, że całkowicie prawdziwe – stwierdziła Sylvia i uśmiechnęli się do siebie, jak gdyby rozmawiali tak już od czasu przedszkola. Zanim Joyce zdążył odpowiedzieć, gdzieś za otwartym oknem energicznie i przyjacielsko zaszczekał pies. Joyce drgnął, kurcząc się w sobie. Czy wszystko w porządku? – spytała Sylvia. Kładąc z ulgą dłoń na piersi, powiedział: Dopóki ta bestia jest na zewnątrz, to chyba tak. Wie pani, gdy byłem chłopcem, pogryzł mnie pies. I nigdy się z tego nie otrząsnąłeś, zdumiewała się Sylvia w myślach. Ta reakcja odsłoniła jej trochę jego wrażliwość jako pisarza.

[…]

Joyce pojawiał się w Shakespeare and Company prawie codziennie. Spędzali godziny na rozwiązywaniu kalamburów lub opowiadali sobie o podróżach, książkach i przyjaciołach. W jego obecności nawet to, co najbardziej przyziemne, nabierało literackiego charakteru: Sylvia paląco zajmowała się swoimi papierosami, makaroniki Adrienne stawały się kąskami manny, a gdy wręczała innym klientom tomik Whitmana Źdźbła trawy, Joyce błagał ich, by czytali jego wiersze modlitewnie. Był tak błyskotliwy, jak sugerowały to jego powieści. A nawet bardziej. Momentami Sylvia musiała sobie przypominać, że tak, to było jej prawdziwe życie, że ten James Joyce był jej przyjacielem, że na tyle ją lubił, by pojawiać się w jej księgarni i spędzać w niej godzinę czy dwie prawie codziennie.

[…]

Dzień po zamachu bombowym przy Wall Street John Sumner zniżył się do tego, aby wejść do księgarni Washington Square Book Shop tylko po to, by kupić najnowszy numer „The Little Review”, w którym znajdował się rozdział Ulissesa zatytułowany Nauzykaa. Następnie wysłał swój hufiec tępiący objawy niemoralności w celu aresztowania Josephine Bell, właścicielki księgarni, pod zarzutem rozprowadzania pornografii. No i teraz zarówno Josephine, jak i dwie redaktorki „The Little Review”, Jane i Margaret, zostały wezwane do sądu pod zarzutem rozpowszechniania nieobyczajnej literatury. Broni ich John Quinn.

[…]

A poza tym Joyce wygląda bardziej na Europejczyka niż na Irlandczyka. Może nawet na Rosjanina. Trockistę. Ha, obraza boska! A jego twórczość przekracza możliwości intelektualne ludzi takich jak Sumner, więc siłą rzeczy pogardza nią, bo jest na tyle inteligentny, żeby się zorientować, że jej nie rozumie. Pound wbił nowy gwóźdź w stolik. Gdy skończył, westchnął i powiedział: Sprawie nie pomaga fakt, że zarówno Margaret, jak i Jane kiedyś udzieliły wsparcia Emmie Goldman. Emma Goldman, owiana złą sławą anarchistka.

[…]

Ezra kiwnął głową. Dodaj do tego fakt, że fragment rozdziału Nauzykaa dotyczy masturbacji, i w ten sposób otrzymamy komplet uprzedzeń naszych rodaków o ciasnych umysłach. Masturbacja? Zaszokowało ją wypowiedzenie tego słowa na głos, i to tak mimochodem. Jej samej ono chyba nigdy nie przeszło przez gardło. Zaraz jednak pomyślała: Ale jestem zacofana. Właśnie o to między innymi chodzi w nowej literaturze: by nazwać rzeczy, które zbyt długo nie były nazywane. Joyce często używał tego słowa w swoich powieściach. Masturbacja. Więc zdecydowała się ripostować, mając nadzieję, że jej przyjaźń z Poundem przetrwa to wyzwanie: Myślę, że to nie tyle problem Leopolda, ile raczej Gerty, która ma ochotę pokazać mu bieliznę. Zawsze kobieta jest winna, wiesz? Pani Bovary, Anna Karenina, Szkarłatna litera, Siostra Carrie.

[…]

Joyce oparł laskę o jedną z półek, przesunął się w głąb księgarni i rozpiął płaszcz. Sylvia z zaciśniętymi ustami dołożyła trochę węgla do małego piecyka na tyłach, czując, że zaraz wybuchnie głośnym: Dlaczego nie powiedział mi pan o procesie? Czy miał pan wrażenie, że został wzięty na języki? – chciała wiedzieć. Nie, choć to język obleka moje myśli.

[…]

Sfrustrowany Ezra głośno wypuścił powietrze z płuc i potrząsnął głową. Dobrze. Wobec tego ja to zrobię. I Yeats. Szkoda, że nie chce się pan w to mieszać. Na początek zabijmy wszystkich prawników. Do cholery, ja nie spiskuję przeciwko Henrykowi VI, tylko staram się panu pomóc. Choć Sylvia doceniła ironię sytuacji, w której Ezra Pound i James Joyce przerzucają się jednym z najsłynniejszych cytatów z Shakespeare’a w jej księgarni noszącej imię tego renesansowego twórcy, zobaczyła obie strony medalu: Joyce chciał zostawić prawo w rękach prawników, a Pound chciał być pewien, że prawnik poradzi sobie w kwestiach sztuki. Ale zabolał ją rozdźwięk między jej dwoma ulubionymi klientami.

[…]

To raczej sposób, w jaki Stein urządziła swoje lokum, przypominał prawdziwy Wersal bohemy. Jej salon miał unikatowy, podwójny charakter. Jego wnętrze o ciemnych ścianach mieściło ciężkie, drewniane antyki, które stanowiły zakotwiczenie dla wzlatującej sztuki i piętrzyły się od drewnianej podłogi do wysokości mniej więcej podbródków odwiedzających gości. Nad ich głowami na wysokich białych ścianach wisiały obrazy, które w przyszłości mogłyby ozdobić wnętrza niejednego wysokiej klasy muzeum na świecie, czego dowodem mogłaby być kariera Picassa. Sama Gertrude chętnie przypominała innym, że miała nosa do typowania zwycięzców. „Niektórzy obstawiają konie, a ja artystów”, zauważyła kiedyś. Pewnej deszczowej soboty poszły więc na lunch do Gertrude, a Sylvię zaskoczył fakt, że ona i Adrienne były jedynymi gośćmi. Gertrude zwykle otaczała się całym dworem, więc dwie właścicielki księgarni i Alice nie mogły odgrywać tej roli. Popijając sherry i racząc się kandyzowanymi śliwkami i ostrym, słonym kozim serem, rozmawiały niezobowiązująco o interesach i książkach, najnowszych filmach i sztukach, co mnożyło znaki zapytania wokół celu, w jakim Sylvia i Adrienne zostały zaproszone. Gdy podano zupę, Sylvię zaczęły z napięcia boleć ramiona i zastanawiała się, kiedy Gertrude odsłoni karty. Jak wiadomo, niejaki pan Joyce zdecydował się osiąść na stałe w naszym mieście – powiedziała Gertrude, zawieszając w powietrzu rękę z łyżką zupy cebulowej na bulionie, a Sylvia poczuła ciarki na karku. – Sądzę, że powinnyśmy pomówić otwarcie. Jako kobiety i jako… kuratorki.

[…]

Nie zapominaj, moja droga – odezwał się Larbaud – że w Londynie i Nowym Jorku nowe formy wyrazu znalazły akceptację znacznie później niż w Paryżu. Te obrazy przez lata nas szokowały, a gdy zaczęły szokować Anglików i Amerykanów, my zaczęliśmy je uważać za nudne. Musimy dać im czas na wyrobienie sobie zdania. Powiedział to uprzejmie, nawet z filozoficznym namysłem, ale Sylvia świetnie zrozumiała reakcję Pounda. Panie Larbaud, nie jesteśmy barbarzyńcami. Oczywiście, że nie – odpowiedział nieporuszony Larbaud. Przecież to amerykańska rewolucja stała się zapalnikiem naszej, ale zanim nasza wybuchła, minęło trochę czasu. Myślę tylko o tym, że zmiany przychodzą i odchodzą w pewnym rytmie. Rewolucji nie da się kontrolować ani wymuszać. One dojrzewają. Powiedz to Leninowi – odezwał się Bob, który wysunąwszy spomiędzy palców Sylvii zapalonego papierosa, zaciągnął się głęboko. Sztuka ma łagodniejsze oblicze niż polityka – stwierdził Larbaud.

[…]

W księgarni rozległy się wiwaty, które w tym momencie zepchnęły na drugi plan listki figowe, procesy sądowe i rewolucje. Zastąpiły je serdeczne gratulacje i optymizm. Choć Sylvia i Adrienne rzadko towarzyszyły innym w wypadach do nocnych lokali na absynt i pernod, tym razem zrobiły wyjątek. W ciepłym świetle kandelabrów Café du Dôme towarzystwo zaczęło od szampana, a potem przeszło na rubinowoczerwone wina, zamawiając jednocześnie sole smażone na maśle i chrupiące ziemniaczki. Wesołe pobrzękiwanie widelców i noży odbijało się echem od okiennych szyb i podłogowych płytek. Sylvia czuła się częścią czegoś wielkiego tego wieczoru, częścią rwącego nurtu, który mając swoje źródła w przeszłości, niósł i mieszał ze sobą Benjamina Franklina, Baudelaire’a, Picassa, Edith Wharton, ale także Blake’a, Whitmana, Larbauda, Cocteau, Joyce’a, no i w końcu Adrienne i Sylvię z jej księgarnią. Wszyscy oni byli częścią tego samego, niezmiennego nurtu, tej samej rzeki przetaczającej się przez głazy i korzenie drzew, nabierającej prędkości i porywającej ze sobą wszystko to, co mogło powstrzymać jej bieg.

[…]

Jak można posadzić na ławie oskarżonych niedokończoną książkę? – narzekał Joyce. Tak, to zadziwiające – zgodziła się Sylvia. A co będzie, jeśli ją uznają za winną? – spytał z nagłym rozdrażnieniem. Przecież nie przestanę jej pisać. Ktoś ją opublikuje. Po raz pierwszy wiara Joyce’a wydawała się naiwna i Sylvia zaczęła się o niego martwić. Virginia Woolf odmówiła publikacji Ulissesa w Hogarth Press, co de facto zamknęło drogę do ogłoszenia książki drukiem w Anglii, a wydawcy nowojorscy czekali na wynik procesu, by zdecydować, jaki powinien być ich następny ruch w tej niejasnej sytuacji. Mówiąc szczerze, bardziej mnie martwi to, że pani Joyce zagroziła, że mnie zostawi i odbierze mi dzieci – kontynuował.

[…]

Sylvia była dumna z tego, że nigdy nie wydawała sądów na temat Joyce’a ani innych ludzi, i podobnie ceniła to, że inni nie osądzali tego, kim ona była. Choć pisanie Ulissesa szło Joyce’owi powoli, spędzał nad powieścią długie godziny. Większość dni, w które pokazywał się w księgarni Sylvii, poprzedzonych było wieloma dniami wytężonej pracy, co przypłacał zdrowiem. Był blady, wychudzony, pogarszał mu się wzrok i przez całą zimę męczył go kaszel, który pobrzmiewał gruźliczo. Jego palce były nieodmiennie zimne jak sople lodu. Sylvii czasami się wydawało, że przychodził do księgarni jedynie po to, by się ogrzać, jak wielu innych – biednych studentów czy początkujących pisarzy, którzy pojawiali się w księgarni Sylvii albo Adrienne i godzinami przeglądali książki, jednocześnie pokornie przepraszając, że niczego nie kupują. Sylvia starała się być tak wspaniałomyślna jak Adrienne: Nigdy nie wiadomo, kto z nich może zostać następnym Cocteau. Czy następnym Proustem.

[…]

Czasami tak sobie myślę – powiedział Joyce tak cicho, że Sylvia ledwo go słyszała – że jestem skazany na los wygnańca, który przez całe życie pisze o swoim rodzinnym kraju. To los Odyseusza, prawda? – zauważyła Sylvia. Który wciąż zmierzał do domu, ale zawsze napotykał przeszkody. Joyce się uśmiechnął. Ale też ciągle kaprysił. Wszyscy wielcy artyści kapryszą.

[…]

Joyce dotrzymał obietnicy i w czasie przedłużającej się zimy na początku 1921 roku przynosił Sylvii wieści o losach Ulissesa w Nowym Jorku lub, mówiąc bardziej precyzyjnie, informował ją o braku wieści, bo ich nie było. Czasami nadchodził jedynie telegram od Johna Quinna, w którym prawnik donosił, że robi wszystko, co w jego mocy, i że niedługo można się spodziewać wyroku. W każdym razie los powieści Joyce’a był stałym tematem rozmów bywalców księgarni Shakespeare and Company, która stała się centrum wymiany informacji na ten temat. Gdy ktoś usłyszał jakąś nowinę, która później prawie zawsze okazywała się nieprawdziwa, zanosił ją na rue Dupuytren pod numer 8 i powierzał Sylvii, a ona rozpowszechniała ją dalej. Najważniejszą wiadomością było to, że każdy amerykański wydawca trzymał się od powieści Joyce’a z daleka, więc prywatna publikacja książki nie wchodziła w rachubę. Gdyby sędziowie sądu Jefferson Market Courthouse w Nowym Jorku stwierdzili, że powieść jest nieobyczajna, zostałaby zakazana i miałaby przed sobą ponurą przyszłość.

[…]

Eleanor tyle wie o Paryżu i artystach! Mnóstwo się dzisiaj nauczyłam. Lubi prowadzić wykłady, prawda? Matka Sylvii przeprowadziła szczególnie długą analizę Myśliciela Rodina. Sylvia byłaby bardziej zainteresowana, gdyby nie była to piąta analiza, którą wygłosiła tego dnia. Adrienne się zaśmiała.

[…]

Zamiast telegramu trafił do księgarni amerykański turysta, który akurat miał przy sobie egzemplarz gazety sprzed kilku dni, i stało się to, jeszcze zanim sam Joyce poznał prawdę. Tego była pewna, bo widziała się z nim poprzedniego wieczoru i rozmawiali na temat braku informacji w nurtującej ich sprawie. A nagłówek w gazecie głosił wprost: ULISSES KSIĄŻKĄ OBSCENICZNĄ. PUBLIKUJĄCE JĄ PANIENKI ZWOLNIONE ZA KAUCJĄ. Panienki. Czy można było wymyśleć coś bardziej protekcjonalnego? Tak zwana obrona przeprowadzona przez Johna Quinna, która została podsumowana w gazecie, wyglądała dokładnie tak, jak przewidział to Pound: Quinn starał się przekonać sędziów, że proza Joyce’a jest zbyt trudna, niezrozumiała i odrażająca w opisach ciała i pożądania, by wzbudzić jakiekolwiek żądze lub kogokolwiek zdeprawować, a już szczególnie trudnych do zdeprawowania czytelników, których sędziowie mieli bronić. A co z czytelnikami, którzy naprawdę rozumieją tę książkę? pomyślała Sylvia ze złością. Ich też ten tekst nie zdeprawuje, bo rozumieją jego rewolucyjny charakter, powalające piękno języka i pełnię człowieczeństwa jej bohaterów.

[…]

Sylvia się roześmiała, rozbawiona, ale i sfrustrowana. No i co my z panem zrobimy, panie Joyce? Lepiej zapytać, co zrobimy z moją książką. Zanim zdążyła przemyśleć to, co chciała powiedzieć, słowa same wysypały się z jej ust: Proszę pozwolić mi to zrobić. Niech Shakespeare and Company opublikuje Ulissesa. Wydawało się, że wszystkie rozmowy, wszystkie książki, które kiedykolwiek przeczytała, ustawiła na półkach czy pożyczyła, wszystkie oprawione wiersze Whitmana i ilustracje Blake’a, wszystkie rozmowy, które prowadziła z Adrienne na temat „Les Cahiers des Amis des Livres” i wszystkie zachęty ze strony rodziców sprowadziły dzieło Joyce’a do jej księgarni. Do Paryża. Do jej drzwi i do jego Itaki.

[…]

Nie mogła się jednak tym zbyt długo zajmować, bo miała przed sobą pilne zadania do wykonania, takie jak przede wszystkim zebranie wszystkich kartek z powieścią Joyce’a i przekazanie ich Maurice’owi Darantiere’owi do publikacji planowanej na jesień 1921 roku. Nie wyobrażała sobie wcześniej, że ten etap będzie takim wyzwaniem, ale kartki rękopisu, zapisane prawie niemożliwym do odczytania ręcznym pismem autora, pozostawały w całkowitym rozproszeniu. Zastanawiała się, czy aby jego pogarszający się wzrok nie kazał mu sądzić, że pisał ręcznie lepiej, niż było w rzeczywistości. Spędzała długie godziny nad jego rękopisami i porównywała je z fragmentami opublikowanymi w „The Little Review” i „The Egoist”, znajdując mnóstwo niezgodności, które musiała z nim wyjaśnić, zanim będzie mogła wykonać równie żmudną pracę przepisania na czysto kartek dla Darantiere’a. Dodatkową trudność stanowił fakt, że Joyce przykładał tak dużą wagę do interpunkcji, podziału na akapity, śródtytułów i tym podobnych. Wszystkie p, q, przecinki i średniki musiały mieć właściwe miejsce w powieści, gdyż w przeciwnym wypadku nie byłaby tym, czym jest.

[…]

Wiosna zastąpiła zimowe mrozy, a śnieg roztapiał się w kałuże na chodnikach i w rynsztokach, w których pyszniły się gołębie, zażywając kąpieli. Jednego z pierwszych ciepłych dni bardzo młody, bardzo przystojny i ewidentnie pochodzący ze Środkowego Zachodu Stanów Zjednoczonych mężczyzna wszedł do księgarni. Miał włosy koloru pasty do butów i krótko przycięte wąsy, które, jak sądziła Sylvia, nosił, by nadać bardziej męski wyraz łagodnym, młodzieńczym wręcz rysom twarzy. Był krępy i dobrze zbudowany, a jego ciało przypominało Sylvii wysportowanych chłopaków z jej młodości, którzy woleli rzucać piłką, niż czytać. Jak dobrze ułożone dziecko po wejściu do kościoła zdjął zniszczoną tweedową czapkę i zaczął przeglądać dział powieści i czasopism. Tego poranka w księgarni panował duży ruch, więc Sylvia obserwowała go kątem oka, gdy wbijała kwoty zakupów na kasie i zapisywała pozycje wypożyczane przez stałych klientów. W końcu, gdy stojąc za biurkiem, zapaliła papierosa, podszedł do niej i spytał: Czy pani się nazywa Sylvia Beach? Bez względu na to, ile razy zdarzała się podobna sytuacja, nigdy się jej to nie znudziło – to, że młody Amerykanin wiedział, kim ona jest, stanowiło komplement. Poczuła miłe podekscytowanie, gdyż spodziewała się usłyszeć barwną historię o tym, w jaki to właściwie sposób nowo przybyły dowiedział się o niej i o jej księgarni. Uśmiechając się szeroko, zaciągnęła się papierosem, odłożyła go i wyciągnęła dłoń na powitanie. Tak. Miło pana poznać, panie…? Hemingway – odpowiedział skwapliwie. Ernest Hemingway.

[…]

Pani Harrison [maszynistka – przyp. aut.] wybuchła płaczem i pomimo wstrząsających nią spazmów opowiedziała całą historię. Już prawie… skończyłam… epizod z Kirke. Tak świetnie się czytało, ale… ale… ale zostawiłam go na biurku… Tak mi przykro, nie powinnam była… bo… bo mój mąż wrócił do domu i… i… przeczytał fragment i spalił go. Obie kopie. Zaniosła się płaczem. Obie? To znaczy maszynopis i rękopis Joyce’a? Płacząc, pani Harrison kiwnęła głową. Wielkie nieba! – wybuchła Sylvia. Co mężczyźni mają do tej książki? Tak mi przykro, Sylvio. Komu innemu powinno być przykro. To wywołało jeszcze większy płacz pani Harrison. Gdyby nie gotowała się z gniewu, Sylvia sama mogłaby zacząć płakać, ale nie z żalu, tylko z bezradnej złości. Czy Ulisses nigdy nie zostanie opublikowany? Czy jej własna porażka ostatecznie skaże tę książkę na zapomnienie?

[…]

Minął miesiąc i Sylvia nie dostała żadnej odpowiedzi. Znalazły się trzy nowe maszynistki, które przepisywały fragmenty następujące po brakującym epizodzie z Kirke, i Sylvii udało się przesłać panu Darantiere’owi początkowe części powieści do składu. Zaznaczyła jednak, że brakuje wśród nich fragmentów, które zostaną przesłane z Ameryki. Gdy Darantiere przesłał jej pierwszą partię wydrukowanych stron do korekty, z takim podnieceniem otwierała pakunek, że trzęsły się jej ręce. Była prawdziwą wydawczynią! A wydrukowane strony wyglądały pięknie. Biały papier był sztywny i jedwabisty, a czarna farba drukarska pachniała świeżością. Przesunęła dłońmi po stronach – były gładkie i chłodne, a pod jej palcami wydawały kojący dźwięk. Kilka dni później w księgarni pojawił się Joyce, a Sylvia wręczyła mu wydrukowaną partię stron z wyczekującym uśmiechem: Czyż nie są piękne?

[…]

Najlepsze chwile wytchnienia od Ulissesa przynosiły wizyty Ernesta i Hadley Hemingwayów, którzy często pojawiali się w księgarni. Jedną z pierwszych propozycji, którą Ernest złożył Sylvii i Adrienne, było zabranie ich na mecz bokserski w Ménilmontant w dwudziestej dzielnicy. Sylvia nigdy tam nie była, a gdy jechały eleganckim wagonikiem metra i Adrienne powiedziała jej na ucho, że w tamtej okolicy mieszka margines społeczny, poczuła, jak gdyby znalazła się w filmie z dreszczykiem pełnym niegodziwych postaci i zakazanych uczynków. Ściskając ramię Adrienne, wyszeptała głosem pełnym emocji: Quel frisson! [z fr. - Jakie to podniecające! – przyp. tłum.] Tu es terrible [z fr. - Jesteś okropna – przyp. tłum.] – odparła Adrienne też szeptem, choć gdy to mówiła, uśmiechnęła się i pochyliła w stronę Sylvii. Boks jest niesamowitą metaforą życia – stwierdził Hemingway, gdy usadowili się na widowni, tworząc przyjacielski czworokąt.

[…]

Gdy wiosna przeszła nagle w gorące lato, Sylvia zaczęła się coraz bardziej martwić o przenosiny na rue de l’Odéon. Oczywiście sam pomysł był słuszny i nie mogła się doczekać chwili, gdy jej księgarnia znajdzie się naprzeciwko księgarni Adrienne, ale jak, u licha, miała sobie poradzić z przeprowadzką, prowadzeniem księgarni i nadzorowaniem poprawek Joyce’a, których rosnąca liczba groziła wycofaniem się Maurice’a Darantiere’a? Choć prenumeraty i zaliczki cały czas napływały, to Sylvia ciągle musiała się mierzyć z brakiem gotówki potrzebnej na wydanie Ulissesa, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że każda poprawka Joyce’a podnosiła koszt druku. Żeby było jeszcze gorzej, z dnia na dzień pogarszał się wzrok pisarza, więc Sylvia się obawiała, że będzie musiała znowu odroczyć termin publikacji, bez względu na to, jak bardzo mu zależało na wydaniu książki w swoje urodziny w lutym.

[…]

Pewnego dnia pojawiła się w księgarni pewna miła Greczynka, Mysrine Moschos, która tonem pełnym zapału oznajmiła Sylvii, że szuka pracy i że byłaby szczęśliwa, gdyby mogła pracować w otoczeniu książek i pisarzy. Sylvia nie bardzo mogła sobie pozwolić na taki luksus, w związku z czym ociągała się jak mogła przed przyjęciem kogoś do pracy, szczególnie mając w perspektywie przeprowadzkę. Była jednak pewna, że Joyce powiedziałby, iż pochodzenie Mysrine dobrze wróży, szczególnie teraz, kiedy Sylvia starała się znaleźć właściwy barwnik w odcieniu greckiej flagi na okładkę Ulissesa. Wzięła to za dobry znak zesłany przez Boga, którego wyznawał jej ojciec, i tego popołudnia zadzwoniła do Mysrine z pytaniem, czy mogłaby przyjść do księgarni na parę godzin podczas jej nieobecności. Młoda kobieta o włosach w kolorze cedru stanęła w progu po niecałych dziesięciu minutach. Jestem pani bardzo wdzięczna – podziękowała jej Sylvia wylewnie i pokrótce zaznajomiła ją z systemem wypożyczalni i zasadami rejestrowania sprzedaży. Jeśli ktoś zapyta o cokolwiek innego, proszę zapisać imię i nazwisko, adres i numer telefonu, jeśli posiada, i przekazać wiadomość, że wkrótce będę się kontaktować. Lub przeprosić za kłopot i zaprosić do odwiedzin jutro.

[…]

Sylvia czekała w milczeniu, aż Adrienne znajdzie odpowiednie słowa. W końcu spytała: O co ci chodzi? Przecież wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć. Ale już ci powiedziałam. Co masz na myśli? Że Joyce jest wielkim pisarzem, ale… nie tak wielkim człowiekiem. Czy ona rzeczywiście to powiedziała? Wtedy, kiedy mówiły po raz pierwszy o możliwości opublikowania Ulissesa? Sylvia pamiętała ostrzeżenie Adrienne w łagodniejszej wersji. Frustracja malująca się na twarzy Adrienne zdenerwowała Sylvię. Jakie to ma znaczenie, czy jest lub nie jest wielkim człowiekiem? Adrienne wzruszyła ramionami, a jej cudowne wargi ułożyły się tak, by wydać ten niesłychanie denerwujący, francuski dźwięk pfft. Pewnie nie ma dla nikogo poza nami. Tak? Sylvia naprawdę nie wiedziała, czy ma to jakiekolwiek znaczenie. I dlaczego ma mieć. Adrienne zwiesiła głowę i potrząsnęła nią. A potem, powoli podnosząc wzrok na Sylvię, rzekła: Nie musi mieć.

[…]

Choć większość prenumeratorów Ulissesa miała uiścić całą sumę w momencie otrzymania egzemplarza powieści, Sylvia się cieszyła, bo coraz więcej zamówień przysyłali jej francuscy i amerykańscy przyjaciele, a co było szczególnie przyjemne, pisarze i wybitne osobistości z zagranicy, jak na przykład T.S. Eliot, T.E. Lawrence, Winston Churchill i Wallace Stevens. Nawet wydawcy amerykańscy, tacy jak Ben Huebsch czy Alfred Knopf, którzy odmówili opublikowania powieści Joyce’a, zamawiali do swoich prywatnych zbiorów francuskie wydanie książki. W końcu długi list do Sylvii napisał sam George Bernard Shaw, w którym wyjaśniał, dlaczego nie ma zamiaru kupić Ulissesa. Czytał fragmenty powieści w różnych czasopismach i doszedł do wniosku, że jest ona „odrażającym świadectwem plugawego etapu cywilizacji”, i choć „chodziłem tymi ulicami i znam te sklepy… uciekłem od nich do Anglii w wieku dwudziestu lat”. Twierdził, że w Irlandii, jego i Joyce’a ojczyźnie, „uczy się koty czystości, smarując ich nosy ich własnymi odchodami”, co wydaje mu się dokładnie tym, czym zajmuje się Joyce w powieści. Ulubionym fragmentem listu Sylvii stało się podsumowanie: „Jestem zaawansowanym w latach irlandzkim dżentelmenem i jeśli uważa Pani, że jakikolwiek Irlandczyk, tym bardziej mniej zaawansowany wiekowo, zapłaciłby 150 franków za tę lub podobną książkę, to w ogóle nie zna Pani moich rodaków”.

[…]

Cyprian była w swoim żywiole, obdarzając zdobną w długie rzęsy uwagą jedynie najznamienitszych gości. Hadley i Ernest trzymali się za ręce i ze śmiechem zagadywali do wszystkich, a Ernest dolewał każdemu złocistego wina ze schłodzonych butelek, donosząc, że „właśnie w zeszłym tygodniu skończył kolejną powieść!”. Julie dreptała tu i tam, trzymając się za plecy, by wesprzeć ciążowy brzuch, a sądząc po zmęczonych oczach i zgarbionej sylwetce Michela, daleko mu było do szczęścia. Sylvia nie chciała być wścibska, miała jednak nadzieję, że oboje, lub chociaż jedno z nich, odwiedzą ją wkrótce i zdradzą, co się dzieje, żeby mogła stwierdzić, czy potrafi im jakoś pomóc. Bob upił się szybko, a Bryher, która właśnie dotarła do miasta, ledwo maczała usta w szampanie. Oboje z zazdrością obserwowali, jak żywa, ciemnowłosa H.D. flirtuje ze wszystkimi, niepomna reakcji dwojga swoich kochanków, a także Ezry, bo i on doświadczył młodzieńczej miłości do poetki. Patrząc na to widowisko, Sylvia czuła się tym bardziej wdzięczna za stabilność związku z Adrienne. Może nie przesiadywały już razem do pierwszej nad ranem, ale śmiechowi i rozmowom nie było końca, a w dodatku obie doskonale wiedziały, jak zaspokajać się nawzajem w łóżku. Sylvia pielęgnowała wspomnienia chwil, kiedy oddech Adrienne stawał się nierówny i chrapliwy, kiedy zatapiała palce we włosy Sylvii i ciągnęła je, gdy jej ciało przeszywał dreszcz rozkoszy. Pani Joyce wręczyła Sylvii doniczkę ze śliczną pelargonią w odcieniu koralu. Na stopień przed wejściem – powiedziała. Ach, i dziękuję za doktora Borscha. Dosłownie ratuje nam życie. Pan Joyce jest o wiele spokojniejszy, odkąd znalazł się pod jego opieką. Nie ma za co. Dla mnie to też ulga. Gdybym tylko namówiła go, żeby wrócił do uczenia! Mam nadzieję, że kiedy ukaże się Ulisses, nie będzie już musiał uczyć – odparła Sylvia.

[…]

Gratulacje, panno Beach – powiedział, przyglądając się radosnej scenie rozgrywającej się przed ich oczami. Za osiągnięcie własnego Stratford-on-Odéon [aluzja do Stratford-upon-Avon w Anglii, miejsca urodzenia Williama Shakespeare’a – przyp. tłum.]. Sylvia klasnęła w dłonie, biorąc gwałtowny wdech. Co za wspaniała nazwa! Nawet pani Joyce pokiwała aprobująco głową i dodała: Ma w sobie coś z teatru The Globe [teatr w Londynie, założony między innymi przez Williama Shakespeare’a i głównie z nim kojarzony – przyp. tłum.]. Lepszego chrztu Sylvia chyba nie mogła sobie wymarzyć. Adrienne wymyśliła równie pyszną nazwę dla ich zakątka Paryża – Odeonia. Sylvii oba określenia ogromnie przypadły do gustu, więc delektowała się brzmieniem i smakiem pomysłów ukochanej i pisarza. Stratford-on-Odéon. Odeonia. Nazwa wymyślona przez Adrienne była świetna, bo brzmiała tak samo po angielsku i francusku i miała w sobie ponadczasową, mityczną jakość, za to hasło Joyce’a scalało księgarnię francuską i amerykańską w rzecz równie ważną dla historii literatury, jak pisarz, którego nazwisko nosił jej sklep.

[…]

Nie mogę korzystać z oficjalnej poczty [aby wysłać Ulissesa do USA – przyp. aut.]. Namyślała się. Choć dla indywidualnych kupców mogę używać prywatnych usług pocztowych, byle tylko książki przekroczyły granicę. Pytanie tylko, jak zaopatrzyć Washington Square Book Shop i podobne im księgarnie w stosy egzemplarzy, które sobie zamówili. Kiedy książka znajdzie się już w ich rękach, jak ją sprzedadzą? Przecież nie wyłożą jej na wystawie? – spytał Fargue. Podejrzewam, że wymyślą jakiś tajny sposób informowania wybranych klientów, że mają ten skarb pod ladą. Ale, jak to się mówi, to już nie mój problem. Fargue zatarł ręce i powiedział z szelmowskim uśmiechem: Wyśmienita historia sama w sobie. Zakazana księga i domowy bimber. Wypowiedział tytuł po angielsku z mocno francuskim akcentem, co rozbawiło całą grupę.

[…]

To było upajające doświadczenie – zebranie wszystkich znajomych, starych i nowych, na francuskim debiucie powieści Joyce’a. Sylvia i Adrienne wyszły o północy, zostawiając nad trunkami Joyce’a, Ernesta i z tuzin innych przyjaciół. I pomyśleć, że byłeś tak sceptycznie nastawiony do tego wydarzenia. Sylvia uwielbiała dokuczać Ernestowi. Stał się dla niej jak brat czy kuzyn. Nie przeszkadzało jej też bycie celem jego docinków. Trudno mnie winić, doprawdy. Zorganizowałaś debiutancki bal dla napisanej po angielsku powieści, ba, nawet nie dla powieści, a dla maciupkiego urywka francuskiego tłumaczenia, w dodatku w księgarni z francuskimi książkami, podczas gdy angielska księgarnia i wydawca książki są dosłownie po drugiej stronie ulicy. I myślałaś, że to ja jestem szalony?

[…]

Erneście – zwróciła się do niego cicho, bo w sali znajdowało się jeszcze parę innych osób. Zastanawiam się, czy nie mógłbyś mi w czymś pomóc. Jeśli tylko dam radę, pomogę. Muszę wykombinować, jak przemycić dzieło Joyce’a do Stanów Zjednoczonych. Najpierw trzeba przedostać książki przez granicę, a potem bezpiecznie dostarczyć egzemplarze ludziom, którzy zapłacili za nie niezłe pieniądze. Stawką jest reputacja Shakespeare and Company. Dziwne, że nie martwisz się o własne dobre imię – mruknął Ernest. O, nie jestem nawet w połowie tak ważna jak księgarnia. Z całego serca się nie zgadzam. Uśmiechnął się. Ale właśnie dlatego zrobiłbym wszystko, żeby służyć ci wsparciem. Chyba znam kogoś odpowiedniego. Daj mi czas do po świętach.

[…]

Doznała przemożnej ulgi i w kilka sekund znalazła się, szlochając, w ramionach Maurice’a. Jego uścisk był pewny i mocny i pozostała w nim, dopóki nie zabrakło jej łez. Bardzo przepraszam – powiedziała. Niepotrzebnie. Włożyłaś w to całe serce, podobnie jak Monsieur Joyce. Nie zawsze mamy kontrolę nad własnym sercem. Tak się cieszę, że to z tobą odbyłam tę podróż. – Tę Odyseję. Wzajemnie – odparł. Chodź, pokażę ci pierwsze egzemplarze. Włożył jej w dłonie tom ciężki niczym cegła. Gruby kremowy papier w jego wnętrzu był cięty ręcznie na krawędziach, a niebieska oprawa była dokładnie w odcieniu greckiej flagi – barwy, która naraz budziła w myślach lapis iluminowanych rękopisów, toń Morza Śródziemnego oraz pâtes de fruits [z fr. - tradycyjne francuskie słodycze zrobione z zastygłej pasty owocowej – przyp. tłum.].To był jeden z ich stu pięćdziesięciu najświetniejszych egzemplarzy i wyglądał po prostu pięknie. Gdy otworzyła książkę, ta wydała z siebie na powitanie przyjemny trzask, a kiedy Sylvia ujrzała rzędy niepokreślonych ołówkiem słów, jej oczy znów wezbrały łzami. Spójrz na stronę tytułową – powiedział Maurice ściszonym głosem. Obchodząc się z książką jak z nowo narodzonym dzieckiem, Sylvia otworzyła we właściwym miejscu i zobaczyła nazwę Shakespeare and Company wydrukowaną pod tytułem Ulisses i nazwiskiem Joyce’a. Nie była w stanie patrzeć dłużej niż sekundę. Za dużo wrażeń naraz. Zamknęła książkę i przytuliła ją do piersi.

[…]

Sylvia chwyciła go za łokieć i lekko zacisnęła palce. Pana Ulisses wreszcie jest w domu. Joyce wydał z siebie zmęczone westchnienie i Sylvia usłyszała wszystkie płynące z głębi duszy uczucia, które starał się w nim zawrzeć. Dziękuję pani, Sylvio. To dla mnie absolutny zaszczyt i przyjemność – powiedziała prosto z serca. Podjęła ryzyko, które jej się opłaciło. Było warto. Dla tej chwili, tej książki, tego pisarza, tego miasta. Dla Stratford-on-Odéon. Dla Odeonii. Jej własnej mitycznej Itaki.

[…]

Tłumy klientów napływały do księgarni każdego dnia. Co więcej, Sylvia tonęła w listach, zarówno od wielbicieli, jak i cyników. Po pierwszym zdaniu wiedziała, który to typ nadawcy. Listów o nieprzyjemnej treści nie czytała wcale i – z wyjątkiem tych od innych sławnych pisarzy – trafiały one od razu do śmieci. Jej ulubiony list z tego gatunku dotarł do niej dzięki Ezrze Poundowi, który najwyraźniej nadal nękał George’a Bernarda Shawa, by ten kupił książkę. Wreszcie, mając go już serdecznie dość, Shaw wysłał Poundowi pocztówkę, na której składano w grobie Chrystusa, a jego matka Maria oraz Maria Magdalena lały łzy, i napisał: „J.J. składany w grobie przez swoje wydawczynie po tym, jak G.B.S. odmówił prenumeraty Ulissesa”. Sam Joyce przyniósł kartkę do księgarni, a potem on, Sylvia i Mysrine śmiali się tak bardzo, że łzy lały im się po policzkach, a Sylvia złapała się za bok, w którym coś ją kłuło z powodu gwałtownej wesołości.

[…]

Może dobrze byłoby, gdybyś paliła o kilka gauloises’ów mniej? Na pewno pomogłoby to moim zębom. – Sylvia westchnęła. – To takie trudne. Próbowałam ograniczyć palenie, ale… To nałóg. O nie, to o wiele więcej. Adrienne zmarszczyła brwi, a Sylvia zastanawiała się, jak długo ukochana dusiła w sobie myśli o jej uzależnieniu. W zasadzie wszyscy w ich kręgu palili, nawet czasem sama Adrienne, ale podobnie jak w przypadku koktajli i absyntu, niektórzy nie znali umiaru. Gauloises’y były jej grzeszkiem, tak jak wino dla Joyce’a, i Sylvia dobrze o tym wiedziała – w duchu. Zauważyła, że kiedy wypalała więcej niż swoją zwyczajową paczkę dziennie, czuła ucisk w głowie i bez względu na to, ile by wypiła, szła spać z wyschniętymi ustami; potem organizm karał ją dalej, bo musiała siedem razy wstawać w nocy do toalety.

[…]

Tymczasem książki z przemytu Świętego Barneya w dalszym ciągu docierały do swoich odbiorców i powoli liczba listów z podziękowaniami i gratulacjami zaczęła przewyższać liczbę zapytań i krytyki. Od przyjaciół z Anglii, takich jak Eliot, płynęły same pochwały i wyrazy podziwu:

Dokąd teraz będzie zmierzać literatura? Co za odwaga! Końcowy dialog Molly będzie rozważać wiele kolejnych pokoleń… Wewnętrzny zgiełk w umysłach Stephena i Leopolda poruszył mnie do łez i wywołał kilka innych emocji, o których wstyd byłoby wspominać… Słowa Joyce’a to sztuka, ale też miejsce takiego egzemplarza jest w muzeum! Z ręką na sercu, praca wydawnicza pierwszej klasy. Gratulacje, Sylvio!

Sylvia nigdy nie dostała więcej niż garstkę komplementów od bliskich przyjaciół i rodziny na temat jakiegokolwiek swojego osiągnięcia. Obecna lawina pochwał i podziękowań… cóż, nic nie mogło się równać z chwilą, kiedy po raz pierwszy trzymała książkę w rękach, ale skumulowany efekt tak wielkiego poklasku dawał jej teraz ulgę, czuła się mądrzejsza, a nawet wyższa, wszystko naraz. W połączeniu z nową fazą doświadczeń erotycznych, w którą wkroczyła z Adrienne, sytuacja sprawiała, że Sylvia przez połowę dnia była w skowronkach. Przez drugą połowę zastanawiała się jednak: Jak Adrienne wpadła na taki pomysł? Czy jestem dla niej dość kreatywna? Czy jestem dla niej wystarczająca? Czy odpowiednio mocno staram się dla Ulissesa? A dla księgarni?

[…]

Zaczęły się też pojawiać recenzje. Pierwszą z nich opublikował „London Observer” miesiąc po wydaniu dzieła i Sisley Huddleston ogłosił, że „jego nieprzyzwoitość jest poniekąd piękna i wyciska z duszy litość”. Sylvia martwiła się z początku, jak Joyce zareaguje na recenzje, ale on podchodził do nich ze stoickim spokojem. Urządzili sobie z nich nawet zabawę w księgarni, szczególnie po tym, jak powieść skrytykowano – kto by uwierzył – w londyńskim „Sporting Times”, gdzie Joyce’a mianowano „perwersyjnym szaleńcem”, oddając mu jednakże, iż „ma talent pisarski”. Potem, pod potężnym nagłówkiem „SKANDAL ULISSESA JAMESA JOYCE’A”, gazeta wymieniała wszystkie konie z handicapem w tym sezonie. Cóż – skwitował Joyce – cieszę się, że dla Anglików moja książka jest równie ważna jak gonitwa trzylatków. Potem pytał: W jakiej kolumnie jesteśmy dzisiaj, panno Beach? Dżokejów czy artystów? Skrzętnie liczyli dżokejów (niezbyt przychylne recenzje) i artystów (pochwały). Niejednokrotnie to, co napisano w ramach krytyki, Sylvia i Joyce odczytywali jako uznanie. W tej recenzji piszą, że „Ulisses jest biblią dla emigrantów i wygnańców” – przeczytała.

[…]

Jak ty to robisz? – spytała Sylvia. Co takiego? Umiesz tak… oddzielać sprawy. Adrienne wzruszyła ramionami. Wciąż sobie przypominam, że przyjaciele, nawet ci, których kocham z całego serca… Przypominam sobie, że oni nie są mną. To ja jestem Adrienne i mam własne życie. Mój ojciec zawsze powtarzał, że trafiliśmy na Ziemię po to, by służyć innym. Można służyć innym, nie tracąc siebie. Sylvia pokiwała głową, wiedząc, że ukochana ma rację, ale w duszy kołatało jej pytanie: Kim jest Sylvia Beach bez Jamesa Joyce’a i Ulissesa? Trudno jej było to rozdzielić. Shakespeare and Company stała się sławna dzięki jego niesławnemu dziełu; to właśnie ono pozwoliło Sylvii wreszcie osiągnąć coś samodzielnie, bez Adrienne i La Maison. Pyszniła się myślą, że to ona jest wybawicielką powieści, choć dobrze wiedziała, że ta duma nie jest do końca zasłużona. A jednak była to prawda. Jak świadczyło to o niej i o tym, co miała do stracenia?

[…]

Ernest również poruszył ten temat, przesuwając najnowszy tom poezji Williamsa po blacie stołu ku Sylvii i jej księdze. Nie wydaje ci się, że Joyce przechodzi samego siebie w siódmej dzielnicy? Z widokiem na wieżę i w ogóle. To nadal rzut beretem stąd – odparła Sylvia, zapalając papierosa. Poza tym wszyscy jego przyjaciele mieszkają w piątej i szóstej. Odwiedziny u niego będą jak wyjazd za granicę. Hemingway się roześmiał. Nikt nie miał jeszcze tak wiernego przyjaciela, jakiego ma Joyce w tobie, Sylvio.  Chciałabym, żeby wielu moich przyjaciół mogło tak o mnie powiedzieć.

[…]

Sylvia musiała się uzbroić w cierpliwość i przeczekać najgorsze chwile, tak jak Adrienne wytrzymała kiedyś trudy publikacji Ulissesa. Ty sama też przecież tłumaczysz – spierała się Adrienne, zaskakująco wzburzona. A tłumaczenie to forma interpretacji. Nawet Pound uważa, że samo w sobie jest sztuką. Teddy wsunął łeb do kuchni, żeby sprawdzić, o co tyle hałasu. Dlaczego jesteś na mnie dzisiaj taka cięta? Adrienne potrząsnęła głową, jakby chciała oczyścić myśli, po czym powiedziała o wiele łagodniejszym już tonem: Ja… po prostu się martwię, że ofiarujesz innym więcej niż trzeba i nie zostawiasz dość dla siebie. Spójrz na Harriet. Oddaje Joyce’owi wszystko i… co z tego ma? Miała rację. Życie Harriet zdawało się orbitować wokół pisarza.

[…]

Te same gazety, które niegdyś donosiły o postępach Ulissesa Joyce’a, a potem o publikacji dzieła przez Sylvię, teraz przekazywały pogłoski o miejscu pobytu kompozytora, wzniecając rozmowy i zainteresowanie we wszystkich kawiarniach i barach tej jesieni. Gdzie jest George Antheil? Dlaczego zniknął tuż przed zaplanowanym debiutem ukończonych Mechanizmów i obiecanej Drugiej Symfonii? Czy jest tak szalony, jak wskazywałaby jego dziwaczna muzyka? Może bada plemienne rytmy, które wykorzysta w nowym utworze podczas zapowiadanego wiosennego koncertu? Czy jest Gauguinem muzyki? Nawet Sylvia, która zgłosiła się na ochotnika do roli jego rzeczniczki i do odbierania mu poczty, otrzymywała jedynie skąpe informacje z pierwszej ręki. Z początku cieszyło ją zdawanie relacji i ogólne zainteresowanie. Ale kiedy jesień mroczniała ku zimie, a rozmowy schodziły na przykre tematy - Chyba nie obchodzi go jego publika. Jak tak zwany geniusz może pracować nad wielką symfonią w Afryce? Czy pogrążył się w jądrze ciemności [nawiązanie do głośnej powieści Josepha Conrada – przyp. aut.]? – wysłała mu list z gorącą prośbą, by szybko wracał do domu.

[…]

Sylvia fruwała od gościa do gościa, a tłum aż wylewał się z księgarni na ulicę w łagodny kwietniowy wieczór otwarcia jej wystawy poświęconej Waltowi Whitmanowi. Eliot przebył całą drogę z Anglii, Ezra z Włoch, a jej rodzice z Zachodniego Wybrzeża Ameryki. Nawet jej najbardziej dogmatycznie nowocześni literaccy przyjaciele pojawili się na przyjęciu, jeśli nie po to, by czcić Whitmana – skoro, jak zauważył Eliot, jaki pożytek ma Stary Walt z ich świętowania, jeśli jego barbarzyński jazgot rozbrzmiewa dość głośno ze stronic jego poezji – to po to, by okazać wsparcie Sylvii i nacieszyć się swoim towarzystwem. Co ciekawe, to jej oryginalni przyjaciele i klientela z Paryża, potassons z księgarni Adrienne, byli najbardziej urzeczeni Whitmanem. I, rzecz jasna, Joyce. Kiedy już myślała, że nie wytrzyma ani grama więcej jego narzekania na temat oczu i pieniędzy, zjawiał się u niej z pękiem żonkili w dłoni, recytując: „Och, ja! Och, życie!” lub „Co usłyszałem pod koniec dnia”, i już nie potrafiła się dłużej gniewać.

[…]

Roth latami napastował Joyce’a o Ulissesa. Nie zdziwiłbym się, gdyby podesłał mu kontrakt, który zawierał zgodę na więcej niż tylko wydawanie tego Bełkotu w toku, który teraz spisuje. Nie ufałbym też Joyce’owi, że przeczytał dokument na tyle uważnie, by uniknąć pułapki. Roth to żmija, a Joyce niewinne jagniątko. Nie mów potem, że cię nie ostrzegałem. Uważam się za skutecznie ostrzeżoną – odparła, czując, jak wrze w niej krew, rozpalająca policzki i przyprawiająca o swędzenie skórę na szyi. Dziękuję, Ezro. Och, Walcie. Jak to możliwe, że byłeś takim optymistą, będąc – ze wszystkich profesji na świecie – pisarzem? Ile sprzedanych egzemplarzy? Dwadzieścia tysięcy. Tylko w pierwszym roku? Na to wygląda. Joyce opadł ciężko na fotel, a Sylvia stała obok z ręką na jego ramieniu. Wielki Gatsby to nie Ulisses. Nie dorasta mu do pięt – powiedziała. Przy tej liczbie sprzedanych sztuk nie jest nawet bestsellerem. Ale może nim zostać. Joyce spojrzał błagalnie na Sylvię. Myśli pani, że Gatsby przetrwa? Zawsze mówiła pani, że Ulisses przetrwa.

[…]

Na pewno słyszałyście, bo wszyscy słyszeli, że muzyka George’a informuje nas wprost, że nastąpił koniec harmonii. Ta piękna muzyka, która zwodzi nas iluzją, że w życiu rządzi ład i że życie ma sens, to łgarstwo. Mam już trochę dość tej linii argumentacji – powiedziała ostrożnie Adrienne. Cały czas słyszy się o nowym pisarstwie i nowej muzyce, tak jak poprzednie pokolenie mówiło kiedyś o nowym malarstwie. Jak jeden utwór może negować całe wieki piękna? Piątą symfonię Beethovena? Koncerty na fortepian Chopina? Fugi Bacha? Nowa sztuka nie przekreśla tego, co było wcześniej. Nie. Stanowi przejście, ogrodową furtkę ukazującą ścieżkę do tego, co dopiero nadejdzie. Cudownie! – wykrzyknęła Margaret, wydmuchując dym z papierosa, który trzymała w kościanej cygarniczce. – Adrienne, powinnaś napisać coś dla „The Little Review”.

[…]

Kiedy opadły już emocje związane z wystawą poświęconą Whitmanowi i premierą Mechanizmów, resztę roku 1926 pochłonęła batalia prawna Sylvii z Samuelem Rothem. Nauczyła się więcej o prawach autorskich i nielegalnym kopiowaniu w świecie wydawniczym, niż kiedykolwiek przypuszczała, że to możliwe, a wszystko to było tak nudne, że nie życzyłaby czytania najgorszemu wrogowi. Każdego dnia po ślęczeniu nad dokumentami przeładowanymi drobnym druczkiem padała na kanapę w mieszkaniu, które dzieliła z Adrienne, czasami marząc, by dopadła ją migrena, żeby nie musiała już dalej czytać następnego dnia. Ale potem naprawdę dostawała migreny i cierpiała taki ból, że żałowała tych głupich życzeń każdym pierwiastkiem swojego jestestwa. Bóle głowy męczyły ją częściej niż kiedyś. Nie była pewna, czy przypisać je żmudności czytania, wymagającej korespondencji z prawnikami w Paryżu i Nowym Jorku, czy ogólnemu stresowi związanemu z potyczką. Jakby tego było mało, Joyce wrócił do swojego pomysłu nowojorskiej filii, a kiedy uparcie spierał się z Sylvią, naciskając, że powinna przynajmniej spróbować znaleźć przystępne cenowo lokum, oznajmiła wreszcie: Panie Joyce, moje życie toczy się tu, w Paryżu. Nie mam ochoty mieszkać w Nowym Jorku. Zawsze może pani wrócić. Ale ja nie chcę nawet wyjeżdżać.

[…]

Czternastego marca 1927 roku, nieco ponad miesiąc po piątych urodzinach Ulissesa i czterdziestych piątych Joyce’a, Sylvia skończyła czterdzieści lat. Nie nastawiała się na żadne uroczyste obchody, ale jej przyjaciele mieli w tej kwestii inne plany. Zaczęło się od kawy z jej ukochaną tarte aux prunes [z fr. - tarta ze śliwkami – przyp. tłum.], które Adrienne zaserwowała jej do łóżka. Potem Bob wpadł do księgarni z kartonem jej ulubionych papierosów drogiej marki, z których kilka wypalili razem, oparci o ramy okien, gdy późnozimowe słońce ogrzewało ich twarze, dłonie i płaszcze, a oni rozmawiali o przepaści, która rozwarła się między Bobem a Bryher, i ich niechybnym rozwodzie. Ludwig podarował jej rzadkie wydanie Pieśni o sobie samym, a Julie, Michel i Amélie przynieśli z pół kilograma dziczyzny i tort polukrowany na czerwono, biało i niebiesko. Kolory obu naszych flag – oznajmiła z dumą Julie. Ostatnio, gdy Sylvia widywała Michela, wydawało się, że jest w lepszej formie, a jego uśmiech sam w sobie stanowił dar. Joyce zjawił się z bukietem czterdziestu róż w odcieniach różu i czerwieni i oświadczył, że Mysrine na pewno nie będzie miała nic przeciwko, jeśli on porwie Sylvię i Adrienne na lunch do Ritza.

[…]

Ojciec Sylvii skreślił tylko kilka słów: „Bardzo brakuje mi Twojej matki. Któż inny kochałby mnie pomimo moich wad?”. Sylvia po raz pierwszy pomyślała, że ukuty przez Gertrude termin stracone pokolenie może dotyczyć także jej. Często przysłuchiwała się w księgarni swarom na temat tego wyrażenia, które Ernest rozsławił w epigrafie swojej powieści. Zarówno pisarze, jak i turyści albo byli dumni z bycia straconymi, albo obrażali się za to sformułowanie. Rzadko kiedy wnikano w konkretne argumenty i Sylvia nigdy nie mieszała się w te sprzeczki. Stracone pokolenie zawsze uderzało ją jako pewnego rodzaju wybieg, jak ukryte za okularami oczy doktora T.J. Eckleburga spozierające na sterty popiołu w Gatsbym Scotta. Tego dusznego lipcowego wieczoru, gdy słońce rozpalało niebo, a rue de l’Odéon skąpana była w płomieniach złocistego światła i Sylvia siedziała z korespondencją od sióstr i ojca w księgarni, pustej teraz, gdyż wszyscy klienci udali się nad morze, pomyślała: Jeśli coś jest stracone, to przepadło albo nie da się tego znaleźć. Zrozumiała, że jej matka rzeczywiście była stracona; stale pragnęła powrócić do swojego paryskiego marzenia, ale nie mogła do niego trafić i w nim pozostać; i nie chodziło tu o Paryż jako miasto, ale Paryż jako ideę jasnego, pięknego życia, jakie zawsze chciała wieść i jakie było jej udziałem przez krótką chwilę przed trzydziestu laty. Sylvia odnalazła swoje marzenie i żyła w nim – ale zawdzięczała to pieniądzom, książkom i miłości, którymi matka obdarowywała ją przez ostatnią dekadę. Odeonia nigdy nie powstałaby bez Eleanor Beach.

[…]

Robiło się późno, jednak w Paryżu jeszcze długo nie miał zapaść zmierzch, więc Sylvia zamknęła okiennice księgarni i ruszyła dziarskim krokiem po zatłoczonych chodnikach swojej dzielnicy, potem przez Ogród Luksemburski, chłonąc jaskrawe kolory i delikatne kształty letnich petunii, begonii i róż. Pośród donic przepełnionych czystym pięknem odnalazła przekupkę z kwiatami, której szukała. Ta bezzębna kobiecina imieniem Louise straciła na wojnie dwóch synów, a przedstawiła ją Sylvii przed laty Adrienne, pouczając, żeby kupować kwiaty wyłącznie od niej. Jej ustawiony przy pałacu wózek był nieduży, ale rośliny zawsze były piękne i długo pozostawały świeże. Eleanor najbardziej lubiła różowe piwonie, które kwitły najobficiej późną wiosną, nie w połowie lata, ale jakimś cudem tego wieczoru Louise miała jeszcze ostatni bukiecik. Rosły powoli, w cieniu – wyjaśniła, kiedy Sylvia zachwyciła się, że jeszcze są.

[…]

Sylvii nie przyszłoby nawet na myśl prosić Adrienne o dyskrecję, ale niezmiernie jej ulżyło, że ukochana zachowała informację o Joysie dla siebie. W gronie francuskich przyjaciół Adrienne otwarcie narzekała na pazerność i próżność Irlandczyka, ale nigdy nie poruszała tematu jego nieuczciwości. Sylvia zakładała, że przez szacunek dla jej reputacji jako wydawczyni Joyce’a. Po pewnej kolacji, przy której Adrienne posunęła się do nazwania Joyce’a Midasem, Larbaud pomagał Sylvii zmywać i wycierać naczynia, podczas gdy panna Monnier ciągnęła ożywioną rozmowę z Fargiem i pozostałymi gośćmi.

[…]

Mysrine była chora, Julie pomagała wprowadzić książki z nowej dostawy, Amélie odrabiała zadanie domowe, a Sylvia poświęcała czas swojemu najmniej lubianemu zajęciu, księgowaniu. I tak już długo zwlekała, zajmując się robieniem porządków w katalogu kart bibliotecznych – tak wiele z nich odłożono niealfabetycznie albo wręcz leżały w różnych miejscach w księgarni. Porządkowanie kart bibliotecznych było jednak ulubionym zadaniem Sylvii; czuła się, jakby przeglądała album z wycinkami lub zdjęciami, wczytywała się w kartę tego czy innego klienta, przypominając sobie, co wypożyczyli i co działo się wtedy w ich życiu.

[…]

Nie umiem odpuścić – zwierzyła się matce, wypowiadając słowa w myślach. Zarówno przyjaźni, jak i książki. To jedno i to samo. Przynajmniej dla mnie. Najwyraźniej nie dla niego. Z finansami stoimy okropnie w obu księgarniach. Adrienne wspomniała coś o sprzedaniu citroëna, ale nie wiem, czybyśmy przebolały taką stratę. Wiem, brzmi to głupio, w końcu to tylko samochód, ale wiąże się z nim tyle pięknych wspomnień. Sprzedaż byłaby tragedią. Jakbym całowała wspomnienia na pożegnanie. A jeśli Shakespeare and Company nie będzie już domem Ulissesa, co się z nią stanie? Gdy przestanie być jego Itaką? Co z nią będzie? A ze mną? Słowa wylewały się teraz z jej ust, coraz głośniej i szybciej, niemal ją rozgrzewając. Niemal, bo czuła, że palce u rąk i nóg drętwieją jej z zimna. – Czym jesteśmy, ja i moja księgarenka, którą pomagałaś mi otworzyć, czymże jesteśmy bez Ulissesa? W odpowiedzi usłyszała w głowie głos, lecz nie swojej matki, tylko Adrienne: Chciałabym umieć pokazać ci Odeonię, jaką widzę bez niego.

[…]

Liczba członków czytelni zwiększyła się dwukrotnie, a sprzedaż wzrosła dzięki odrobinie reklamy. Ku jej zaskoczeniu ruch w księgarni wcale nie zmalał bez Ulissesa i jego autora, który trzymał się z dala od Odeonii, mimo że powrócił z Londynu do Paryża. Co więcej, sława Shakespeare and Company jako kolebki życia literackiego emigrantów w Paryżu jeszcze wzrosła. Część znajomych – na przykład Gertrude i Alice, które już dawno zapraszały Sylvię i Adrienne na rue de Fleurus, ale same rzadko brały udział w wydarzeniach przy rue de l’Odéon – zaczęło znowu bywać w księgarni. Największym jednak bonusem, przynajmniej finansowym, było to, że Sylvia nie wypłacała już Joyce’owi żadnych funduszy z góry ani nie odpuszczała mu żadnych pożyczek. Shakespeare and Company była wypłacalna i bezpieczna bez fałszywego Jezusa.

[…]

Mój Boże, wydaje się bardzo samotny. Po raz pierwszy przyszło jej na myśl, że może Joyce wcale nie cieszył się wygnaniem ze Stratford-on-Odéon. Tak długo odczuwała głównie gniew i zdradę na myśl o Irlandczyku, ale tego dnia poczuła litość i smutek. Tak, rozumiem – powiedziała. Jego słowa i dla mnie wiele znaczą. Tego dnia, gdy będąc w Loup, przeczytała postanowienie sądu opublikowane w amerykańskiej gazecie, musiała otrzeć z oczu łzy. „Pisząc Ulissesa, Joyce porwał się na poważny eksperyment w nowatorskim, o ile nie całkiem nowym, gatunku literackim”, skomentował sędzia Woolsey, a potem omówił w szczegółach to, co w dziele należało docenić. Ale z tego, co rozumiem – ciągnęła Sylvia – książka jeszcze utknęła w sądzie? Amerykański adwokat złożył apelację – potwierdził Joyce zadziwiająco niewzruszonym, wręcz niezainteresowanym tonem. Ale pan Cerf twierdzi, że sędziowie Learned i Augustus Hand są przyjaźnie nastawieni do naszej książki. Naszej książki. Jego i Cerfa? Czy jego i mojej?

[…]

Joyce wzruszył ramionami, porzucając temat. Przez chwilę oboje milczeli, aż nagle, jakby wybudził się ze snu, pisarz rozejrzał się i spytał: Gdzie jest Teddy? Umarł w zeszłym roku. Tak mi przykro, panno Beach. Wiem, jak bardzo go pani kochała. To prawda. Dziękuję. Gardło znów jej się ścisnęło. Ilekroć myślała o swoim wiernym sklepowym piesku, reagowała tak samo. Wygląda na to, że wszystko, co kochamy, przemija. Sylvia poczuła łzy pod powiekami. Tym razem naprawdę potrzebowała cholernego papierosa.

[…]

Trudno jest przekonać rodziców do czegokolwiek – żaliła się Gisèle. Zawsze im się wydaje, że wszystko wiedzą lepiej. Czy mam dość lat, żeby być matką Gisèle? Sylvia złapała się na myśli o wieku. Była może o dwadzieścia lat starsza od fotografki, która liczyła sobie dwadzieścia pięć wiosen, więc tak, dziewczyna mogłaby być jej córką. Adrienne była o pięć lat młodsza od Sylvii, co dotąd wydawało się nieistotną różnicą. Przeciwnie, Adrienne sprawiała nieraz wrażenie starszej od Sylvii, bo przecież otworzyła La Maison lata przed powstaniem Shakespeare and Company, jeszcze podczas pierwszej wojny światowej. Nagle jednak zdało się Sylvii, że czterdzieści jeden lat Adrienne to co najmniej o dekadę mniej niż jej własnych czterdzieści sześć, nie tylko z powodu ich gościa, lecz także ze względu na bolączki średniego wieku, których Sylvia nie potrafiła się pozbyć.

[…]

[Sędzia amerykański – przyp. aut.] Woolsey, który w całości zapoznał się z dziełem Joyce’a, oznajmił: „pomimo nadzwyczajnej szczerości tekstu nie wykrywam w nim nigdzie pożądliwego spojrzenia hedonisty”. Dalej ogłosił powieść „poważnym eksperymentem”, w którym „Joyce próbował – moim zdaniem z niezwykłym powodzeniem – pokazać, jak szkiełko świadomości ze swoimi wiecznie zmieniającymi się kalejdoskopowymi wrażeniami… wpływa na życie i zachowanie bohatera, którego opisuje”. Co więcej, „To dlatego, że Joyce pozostał wierny swojej technice… był narażony na tak wiele ataków, a jego cel tak często mylnie oceniano i niewłaściwie interpretowano”.

[…]

Księgarnie twoja i Adrienne stały się ważniejsze dla stosunków francusko-amerykańskich w Paryżu niż jakikolwiek traktat, pomnik czy przemówienie. Tu się spotykamy, tu wymieniamy pomysłami. Nie możemy pozwolić, aby anglojęzyczna połowa tego duetu cierpiała. Zgadzam się w pełni – powiedział Paul Valéry. To kryminał, żeby Sylvia nie zasługiwała na dofinansowanie od naszego rządu, skoro jej księgarnia jest kluczowa dla nas, Francuzów, że nie wspomnę o emigrantach, którzy przyjeżdżają, wyjeżdżają i wydają pieniądze, wspierając francuskich przedsiębiorców. Z pewnością dokonałaś więcej niż ta Mary Ryan w Irlandii, która tylko uczy francuskiego na maleńkiej wysepce i którą odznaczono orderem Legii Honorowej – zauważył Jean. Czytałam o niej – przypomniała sobie Sylvia. Ma więcej zasług, niż sądzisz. Jako pierwsza kobieta w Anglii i Irlandii otrzymała pełny tytuł profesorski na uniwersytecie. To niestety wiele wyjaśnia.

[…]

Mam mały sekret – powiedziała Adrienne, nagle w dziewczęcym nastroju. Tak? Niektórzy potassons zebrali się, żeby nominować nas do Orderu Narodowego Legii Honorowej! Nie! Na samą myśl Sylvii zakręciło się w głowie z zachwytu. Ale skąd o tym wiesz? Wróbelki o tym ćwierkają. Daj spokój, Adrienne. Jean mi powiedział. Ale nie możesz dać po sobie poznać, że ci wygadałam. Nazwał nas boginiami relacji francusko-angielskich. Adrienne nawet nie kryła swojej radości z bycia zaliczoną do bóstw. Boginiami? Nie dziw się, Sylvio! Spójrz na nas! Obie wybuchły niepohamowanym śmiechem.

[…]

Przyjaciele ze wszystkich etapów życia Sylvii przybyli dla niej, dla Shakespeare and Company, i na odczyt Ziemi jałowej T.S. Eliota: Ezra, Joyce, Carlotta i James, Julie z Michelem, Larbaud, Valéry, Schlumberger, Gide, Margaret i Jane, Gertrude i Alice, Samuel, Walter, Simone de Beauvoir, Jean-Paul Sartre, a nawet Ernest ze swoją nową dziewczyną Martą Gellhorn, dziennikarką, którą poznał w Hiszpanii i w której zakochał się bez pamięci. (Och, Erneście, zastanawiała się Sylvia, czy ty kiedyś zmądrzejesz?). Był to już piąty odczyt Przyjaciół, pierwszy w wykonaniu anglojęzycznego pisarza, po wystąpieniach Gide’a, Valéry’ego, Schlumbergera i Jeana Paulhana. Każde z tych zgromadzeń okazało się prawdziwym sukcesem – sześćdziesiąt krzeseł wciśniętych do Shakespeare and Company zapełniło się przed dwudziestą pierwszą, godziną rozpoczęcia. Przybyli goście popijali wino, podczas gdy pisarz de la nuit [z fr. - nocy – przyp. aut.] czytał z dzieła, nad którym obecnie pracował. Trudno stwierdzić, co było główną częścią programu: godzina dźwięcznej, teatralnej literatury czy następujące po niej żywe przyjęcie, kiedy to publiczność wznosiła toasty za autora, za Przyjaciół i Odeonię i zajadała się pysznymi przekąskami przyszykowanymi przez Adrienne i Rinette. Rozmowy często schodziły na temat losów Francji w Europie, która zdawała się zmieniać z każdym dniem pod wpływem hiszpańskiej wojny domowej i działalności niemieckiego dyktatora. Jego obietnice „nie były warte więcej niż papier toaletowy”, jak ujął to Gide. Nawet rozmowy w tamte wieczory miały jednak nastrój zadumy, chroniony przez eteryczny zmierzch i półki książek, które stały opiekuńczo pomiędzy ludźmi a zewnętrznym światem.

[…]

O rety, proszę, proszę pytać. Dlaczego nigdy nie wydała pani żadnej innej książki? Wiem, że Lawrence prosił panią o Synów i kochanków. I pewnie mogła pani też pomóc przy Studni samotności. Wiele razy zadawano jej to pytanie przez lata i wszystkie odpowiedzi, jakich dotąd udzielała: Ulisses zajmuje mi cały czas; jestem zbyt zapracowana w księgarni; Shakespeare and Company to wydawnictwo jednego pisarza – nagle brzmiały żałośnie niekompletnie. Chyba dlatego, że niesprawiedliwość wyrządzoną pana książce czułam najmocniej. Inne zakazane dzieła, które potrzebowały pomocy, przyszły później. Podobało mi się branie udziału w czymś pierwszym i jedynym w swoim rodzaju. Ulisses i Shakespeare and Company. Oba pierwszorzędne, pierwsze i jedyne. Jeśli nie mogła wyznać tej ambicji przed Joyce’em, to chyba już przed nikim. Są jakby… całością, prawda? Książka i księgarnia? Dyptyk. Dwuaktowa opera. Sylvia się roześmiała. Jakże staromodnie z naszej strony. Dziękuję, Sylvio. Za wszystko. To była dla mnie wielka przyjemność, James. Wiodąc wzrokiem po znajomych półkach, dodał: Tak się cieszę, że to magiczne miejsce ma tylu przyjaciół gotowych je chronić. I nagle, zanim Sylvia zdołała odpowiedzieć, odwrócił się i poszedł szukać Nory. Pudełko, które wsunął jej do ręki, nic nie ważyło. Nie mogła się domyślić, co kryje się w środku. Ciekawość zwyciężyła, więc wymknęła się na zaplecze, żeby otworzyć prezent. W środku znajdował się czek za tantiemy wypisany przez Random House w Nowym Jorku dla Jamesa Joyce’a, a który on przepisał na Sylvię. Te fragmenty oparłem o moje ruiny, o tak. Śanti. Może taki spokój był jednak osiągalny.

Kerri Maher, Księgarnia w Paryżu

Powieść obyczajowa Kerri Maher – amerykańskiej pisarki przenosi akcję tej arcyciekawej opowieści do Francji, do samego jej serca, czyli do stołecznego Paryża, ogólnie rzecz ujmując, w lata dwudzieste i trzydzieste dwudziestego wieku. Sylwię Beach i Adrienne Monnier, nagrodzone Orderem Legii Honorowej, najwyższym wyróżnieniem za zasługi, generalnie przyznawanym przez państwo francuskie cywilom i wojskowym,  tak kobietom jak mężczyznom, jak również cudzoziemcom, pochłaniają dwie pasje: czytelnicza, w której koegzystujące francusko- i anglojęzyczne księgarnio-biblioteki oferują starsze i najnowsze arcydzieła literackie oraz…ich wzajemna fascynacja sobą pociągnięta aż po inwersję seksualną. Może właśnie jak miłorzęby przyciągają do siebie co światlejszych literatów francuskich i amerykańskich, którzy w scenerii bibliotecznej tworzą swoistą grupę potassons krąg przyjaciół o wyjątkowych aspiracjach literackich i towarzyskich, ale - jak dopowiada Nota od autora - „Co jest zatem prawdą? Pierwszym faktem, co, jak mniemam, zaskoczy wielu czytelników – ja też się zdziwiłam! – jest otwartość homoseksualistów sportretowanych w powieści. Lata powojenne były niezmiernie skomplikowane społecznie, co starałam się oddać w całości tekstu. Z jednej strony normą był konserwatyzm – w Ameryce prawnie zakazano spożywania alkoholu, nastroje antyimigracyjne były w szczytowej fazie, a cenzura szalała na mocy praw Comstocka, co widać zresztą po cenzurze nałożonej na Ulissesa. Ten konserwatyzm dotykał zarówno osób hetero-, jak i homoseksualnych. Z drugiej strony, co z radością odkryłam, był to jednocześnie czas niezwykłej wolności, kiedy kwitły w podziemiu bary gejowskie i kabarety w miastach takich jak Nowy Jork i Chicago, bo homoseksualna miłość była równie nielegalna jak alkohol, ale artyści i intelektualiści tamtych czasów ignorowali te zakazy. Chociaż Sylvia – a także Adrienne, Margaret, Jane, Gertrude i Alice – nie „ujawniały się” może w takim sensie jak dzieje się to w XXI wieku, to jednak te kobiety swobodnie i bez skrupułów żyły swoim życiem i ze swoją tożsamością w sposób, w jaki osoby LGBTQ+ nie mogą robić tego dzisiaj, o ironio i tragedio. O ile wiem, dzięki przeprowadzonym przeze mnie badaniom, kluczowe daty – otwarcia i zamknięcia księgarni, wojny, publikacji wspomnianych książek, procesów sądowych, zgonów, a także podróży Sylvii – są rzeczywiste. Również wszystkie główne informacje związane z wydaniem Ulissesa są zgodne z prawdą. Drugiego lutego 2022 roku przypadła setna rocznica pierwszej publikacji powieści Joyce’a, która, jak Sylvia słusznie przewidziała, zmieniła kurs literatury XX wieku. Sylvia oddała swoje prawa do powieści dekadę po jej wydaniu, tak aby wydawnictwo Random House mogło wykorzystać swoje bogate zasoby do zalegalizowania książki – co w końcu przyniosło jej szczerą satysfakcję, bo zawsze pragnęła tylko tego, co najlepsze dla dzieła i jego autora. Co więcej, ponieważ powieść pisana jest z perspektywy Sylvii, kluczowe, moim zdaniem, było uchwycenie, co ona myślała o ludziach pojawiających się w jej życiu i co do nich czuła. Postanowiłam jednak napisać powieść w trzeciej osobie, ponieważ chciałam, by czytelnicy ujrzeli pewne rzeczy, których Sylvia mogła nie być świadoma, więc czytałam, ile mogłam – wystarczająco, aby udało mi się stworzyć własne postacie, które funkcjonowałyby w historii, a także zachowałyby to, co widziałam jako zasadnicze w prawdziwych ludziach. Bo nie ma po prostu kogoś takiego jak prawdziwy James Joyce albo faktyczny Hemingway, albo realna Adrienne Monnier. Oni nie żyją. Jedyne, co pisarze mogą robić, to interpretować ich życie. Jak powiedziała Hilary Mantel w jednym ze swoich błyskotliwych wykładów w BBC, czytelnicy fikcji historycznej „nie kupują repliki, ani nawet wiernej reprezentacji fotograficznej”; raczej „kupujemy malowidło z widocznymi maźnięciami pędzla”. Jakie piękne rozróżnienie. Jedyne, co bym dodała, to że kiedy czytamy powieści historyczne, interpretujemy interpretację autora – czyli pisarz i czytelnik wspólnie oddalają się jeszcze od jakiejkolwiek „prawdy”, która miała miejsce. Starałam się najlepiej, jak potrafiłam, wyobrazić sobie, jak to musiało być dla Sylvii wieść swoje niesamowite życie w Shakespeare and Company. Próbowałam nie popełniać żadnych błędów, a pod koniec tej noty zamieszczam bibliografię najważniejszych przeczytanych przeze mnie pozycji. Różne inne dokumenty Sylvii znajdują się w bibliotece Uniwersytetu Princeton. W roku 2020, właśnie kiedy kończyłam mój rękopis, Princeton założył fantastyczną stronę internetową o nazwie Shakespeare and Company Project, na której zamieszczono skany wszystkich rachunków i kart bibliotecznych Sylvii, a następnie skatalogowano je i włożono w łatwą do przeszukania bazę danych, więc można sobie sprawdzić, dajmy na to, co James Joyce wypożyczył w 1926 roku. Przypominałam sobie wtedy, że sztuka bardzo często powstaje z popiołów.” Opowieść Kerri Maher tchnie również świeżością, pomimo tego, że historię przykryła już nielicha warstwa kurzu i zapomnienia, ponieważ jest wciąż uniwersalną opowieścią o marzeniach i tęsknocie za doskonałością czy raczej perfekcją, które jak miłość niby są i wtedy i teraz, ale nigdy ich nie ma i tutaj i nigdzie.



powrót ››