Blog

 

25.10.2024

Nie mówię żegnaj

„Pada.

Wiruje.

Prószy.

Zawiewa.

Zacina.

Sypie.

Wali.

Piętrzy się.

Pokrywa.

Wymazuje wszystko.”


„Bardziej niż kamień,

przypomina serce.”

[…]

Spacerowałam pomiędzy czarnymi drzewami, za którymi znajdowały się zgięte wpół kopce grobowe. Na uciętych wierzchołkach drzew osiadały płatki śniegu przypominające kryształki soli. Nagle się zatrzymałam, bo pod podeszwami sportowych butów usłyszałam chlupotanie wody. Dziwne – pomyślałam, a woda nie wiedzieć, kiedy uniosła się do kostek. Spojrzałam w tył. Nie mogłam w to uwierzyć. Krawędź płaszczyzny, którą wcześniej wzięłam za horyzont, okazała się morzem. Oto narasta przypływ. Dlaczego właśnie w takim miejscu pochowano ludzi? – bezwiednie wydobyłam z siebie pytanie. Morze napływało coraz prędzej. Czy codziennie nadchodzi i odchodzi tutaj przypływ? Czy woda nie wypłukała, aby kości z grobów u podnóża góry i pozostały tam tylko kopce? Nie mogłam dłużej czekać. Było za późno, by uratować zalaną część cmentarza, ale musiałam przenieść kości zmarłych pochowanych na górze. Nim morze wtargnie głębiej, właśnie teraz. Ale jak? Jestem zupełnie sama. Nie mam nawet łopaty. Wokół jest tyle grobów. Nie wiedząc, co zrobić, biegłam pomiędzy czarnymi drzewami, przecinając taflę wody, której poziom niepostrzeżenie sięgnął moich kolan.

[…]

Gdy otworzyłam oczy, jeszcze nie świtało. Wpatrywałam się w okno ciemnego pokoju, za którym nie było zasypanej śniegiem płaszczyzny, czarnych drzew ani napływającego morza, a potem znów zamknęłam powieki. Dotarło do mnie, że kolejny raz przyśnił mi się sen o tamtym mieście, przykryłam oczy zimną dłonią, a potem jeszcze przez chwilę leżałam w łóżku. Ten sen nawiedził mnie latem dwa tysiące czternastego roku, blisko dwa miesiące po tym, jak opublikowałam książkę dotyczącą masakry, która wydarzyła się w mieście K. Przez kolejne cztery lata nie miałam wątpliwości co do jego znaczenia. Dopiero w ubiegłym roku pomyślałam po raz pierwszy, że może nie był to wyłącznie sen o tamtym mieście, że ten pochopny, intuicyjny wniosek wynikał z błędnej oceny lub nadmiernego uproszczenia. Od prawie dwudziestu dni trwały wówczas tropikalne noce. Jak zwykle próbowałam zasnąć, leżąc w salonie pod zepsutą klimatyzacją. Już kilka razy wzięłam zimny prysznic, ale mokre od potu ciało nie chciało ostygnąć, choć plecy miałam przyklejone do podłogi. Dopiero około piątej nad ranem poczułam, że temperatura nieco spadła. Był to jednak krótkotrwały akt łaski, bo pół godziny później znowu miało wzejść słońce. Poczułam, że chyba uda mi się na chwilę zmrużyć oczy, a może nawet zapadałam w sen, gdy pod zamknięte powieki wtargnęła tamta przestrzeń. Śnieżynki, które spadały na tysiące ociosanych czarnych drzew, połyskliwe niczym sól płatki na ściętych płasko wierzchołkach były wyraźne jak na jawie.

[…]

Sama nie wiem, dlaczego moje ciało zaczęło drżeć. Jak wtedy, gdy wybucha się płaczem, ale nie popłynęły, ani nawet nie zakręciły mi się w oku żadne łzy. Może powinnam powiedzieć, że to strach? Niepokój, dreszcze, nagły ból? Nie, to było coś w rodzaju przebudzenia, tak lodowatego, że z zimna dzwoniłam zębami. Wydawało mi się, że niewidzialny ogromny nóż – masywne żelazne ostrze, którego żaden człowiek nie byłby w stanie udźwignąć – unosi się w powietrzu, mierząc w moje ciało. Że leżę w łóżku i stawiam mu czoła. Po raz pierwszy przyszło mi wtedy do głowy, że tamto intensywnie niebieskie morze, które napływało, by wypłukać ukryte pod kopcami kości, nie miało związku z ofiarami masakry w mieście K ani czasem, który później nastał. Że mogło to być jedynie indywidualne proroctwo. Że tamte zanurzone w wodzie groby i milczące nagrobki przybliżają w czasie moją przyszłość, i coś ważnego mi wieszczą. Wieszczą obecną chwilę.

[…]

Późną wiosną, kiedy minęła już ta cała walka, wprowadziłam się do wynajętego mieszkania w korytarzowcu na przedmieściach Seulu. Jeszcze nie docierało do mnie, że nie mam już rodziny, którą powinnam się opiekować, ani pracy, którą mogłabym dalej wykonywać. Przez długi czas zarabiałam na życie i jednocześnie opiekowałam się rodziną. Te dwie rzeczy były priorytetowe, dlatego aby pisać książki, musiałam skracać czas przeznaczony na sen i zawsze pragnęłam skrycie, by dany był mi czas na pisanie. Jednak w tamtym momencie nie było już we mnie takich pragnień. Pozostawiłam rzeczy, tak jak je rozładowała firma zajmująca się przeprowadzką i aż do początku lipca prawie wcale nie spałam, choć większość czasu spędziłam w łóżku. Nie gotowałam. I nie wychodziłam z domu. Wmuszałam w siebie jedynie zamówioną przez internet wodę, niewielkie ilości ryżu oraz białe kimchi, a kiedy nawiedzała mnie migrena wraz z towarzyszącymi jej skurczami żołądka, zwracałam jego zawartość do toalety. Pewnej nocy napisałam list pożegnalny. W ostatniej woli, którą zaczęłam od zdania: „Proszę o dopilnowanie kilku spraw”, zanotowałam zwięźle, w której szufladzie znajduje się pudełko zawierające książeczki bankowe, polisę ubezpieczeniową i umowę najmu, jaką kwotę po sobie zostawiam, co należy z niej opłacić i komu przekazać resztę pieniędzy, ale nie   wiedziałam, kogo prosić o przysługę, więc miejsce na adresata pozostało puste. Nie byłam pewna, komu mogę   sprawić taki kłopot. Dopisałam jeszcze potem fragment z podziękowaniami i przeprosinami, w którym obiecywałam adresatowi konkretną rekompensatę za doświadczone niedogodności, ale ostatecznie nie potrafiłam zanotować jego imienia i nazwiska.

[…]

I tak śmierć mnie wyminęła. Niczym asteroida, o której sądzono, że wejdzie w kolizję z Ziemią, ale ostatecznie okazało się, że ze względu na minimalną pomyłkę w kalkulacji wyminęła ją i poleciała dalej. Bez żalu czy wahania, z szaleńczą prędkością. Nie pojednałam się z życiem, ale musiałam dalej żyć. Uprzytomniłam sobie, że z powodu trwającej ponad dwa miesiące izolacji i stanu bliskiego zagłodzeniu zanikła znaczna część moich mięśni. Tkwiłam też w błędnym kole, bo migreny i skurcze żołądka łagodziłam środkami przeciwbólowymi o dużej zawartości kofeiny, więc musiałam regularnie jeść i zażywać ruchu, by się z niego wyrwać. Zanim jednak zdołałam się do tego należycie zabrać, nadeszła fala gorąca. Gdy maksymalna temperatura w ciągu dnia po raz pierwszy przekroczyła ciepłotę ludzkiego ciała, włączyłam klimatyzację pozostawioną przez poprzedniego lokatora, ale okazało się, że jest zepsuta. W serwisie, do którego z trudem udało mi się dodzwonić, poinformowano mnie, że mogą przyjechać dopiero pod koniec sierpnia ze względu na nawał zleceń wynikający z anomalii temperatury. Nawet gdybym chciała kupić nowy sprzęt, sytuacja wyglądałaby podobnie. Rozsądnie byłoby schronić się w jakimkolwiek miejscu z działającą klimatyzacją.

[…]

W dwa tysiące dwunastym roku, od momentu, kiedy zaczęłam czytać materiały zgromadzone w celu napisania tamtej książki, nawiedzały mnie koszmary. Na samym początku były to sny, w których bezpośrednio doświadczałam przemocy. Uciekałam przed żołnierzami z oddziałów powietrznodesantowych, ale zostałam uderzona w ramię pałką i upadłam do przodu. Nie potrafię przypomnieć sobie twarzy spadochroniarza, który kopnął mnie w bok i przewrócił na drugą stronę. W mojej pamięci pozostały jedynie targające mną emocje, kiedy ściskając oburącz broń z umocowanym u wylotu lufy bagnetem, z całej siły przeszywał nim moją pierś. Nie chciałam, żeby ta mroczna atmosfera udzieliła się mojej rodzinie, zwłaszcza córce, więc wynajęłam pracownię, położoną w odległości piętnastu minut spacerem. Planowałam, że pisać będę jedynie w pracowni, a kiedy ją opuszczę, jak gdyby nigdy nic powrócę natychmiast do codzienności. Był to pokój na pierwszym piętrze w murowanym budynku z lat osiemdziesiątych, od ponad trzydziestu lat prawie nieremontowanym. Porysowane żelazne drzwi pomalowałam kupioną w tym celu białą farbą wodną, a na popękanej ze starości drewnianej ramie okiennej zamiast zasłon przyczepiłam pinezkami szal.  To właśnie tam wczytywałam się w materiały i robiłam notatki od dziewiątej rano do południa, jeśli miałam wykłady, a w dni wolne od zajęć pracowałam tam aż do piątej po południu.

[…]

Jakość mojego snu stopniowo się pogarszała, a oddech się skracał. Dlaczego tak dziwnie oddychasz? – pewnego dnia zapytało z wyrzutem moje dziecko. Było to późną wiosną dwa tysiące trzynastego roku. Około pierwszej w nocy wstałam, drżąc z powodu koszmaru, po czym odpuściłam sobie dalsze spanie i wyszłam po wodę mineralną do sklepu całodobowego, który znajdował się po drugiej stronie dwupasmowej jezdni przed naszym blokiem. Na ulicy nie było ludzi ani samochodów, więc nie miało to większego sensu, ale czekałam na zielony sygnał, spoglądając na sklep, w którym paliło się światło. Kiedy nagle oprzytomniałam, zauważyłam, że po drugiej stronie jeden za drugim idzie w ciszy chodnikiem około trzydziestu mężczyzn. Ubrani w mundury rezerwy, z przydługimi jak na żołnierzy włosami, trzymając na ramieniu karabiny, szli wolnym krokiem jak zmęczone dzieci, które wloką się za szkolną wycieczką, a w ich odprężonej postawie nie wyczuwało się wojskowej dyscypliny. Jeśli ktoś od dawna nie może zapaść w głęboki sen i przechodzi przez okres, w którym jawa i koszmary zlewają się ze sobą, to pierwszą reakcją na taką niewiarygodną scenę może być nieufność wobec siebie samego. Czy naprawdę to widzę? Czy nie jest to, aby fragment złego snu? Na ile mogę ufać własnym zmysłom?

[…]

Razem z towarzyszami, których twarzy nie mogę sobie przypomnieć, szliśmy opuszczoną drogą. Zauważyliśmy w dali zaparkowany na poboczu czarny samochód i nagle ktoś się odezwał: „Jest w środku”. Nie wypowiedziano niczyjego imienia, ale wszyscy dokładnie zrozumieli. Że w środku znajduje się ten, który wydał rozkaz masakry wiosną tamtego roku. Gdy tak staliśmy i patrzyliśmy na niego, pojazd ruszył i wjechał do wielgachnego kamiennego gmachu. I wtedy ktoś z nas powiedział: „Chodźmy za nim, my również”. Poszliśmy więc w tym samym kierunku.  Z pewnością wyruszyło nas wielu, ale kiedy weszliśmy do pustego budynku, zostało nas tylko dwoje. Ktoś, kogo twarzy nie pamiętam, trwał przy mnie w milczeniu. Czułam, że jest to mężczyzna, że podąża za mną, bo nie ma innego wyjścia. Jest nas tylko dwoje, cóż możemy zdziałać? Z pokoju na końcu pogrążonego w mroku korytarza sączyło się światło. Kiedy weszliśmy do środka, morderca stał tyłem do ściany. W ręku trzymał zapaloną zapałkę. Nagle uświadomiłam sobie, że także ja i mój towarzysz trzymamy w ręku zapałki. Dopóki zapałka nie zgaśnie, można mówić – wiedzieliśmy, że taka jest zasada, choć nikt nas o tym nie poinformował. Zapałka mordercy już prawie się wypaliła, a płomień sięgał jego kciuka. Ja i mój towarzysz nie wykorzystaliśmy jeszcze całych zapałek, ale i one paliły się szybko. Pomyślałam, że trzeba nazwać go mordercą. Otworzyłam usta.

[…]

Zdarzają się czasem sny, które wydają się trwać w alternatywnej przestrzeni, nawet gdy się obudzę, i taki był właśnie tamten sen. Jem posiłek, zaparzam i piję herbatę, jadę autobusem, spaceruję, trzymając dziecko za rękę, pakuję walizkę, wspinam się po niezliczonych schodach na stacji metra – podczas gdy na tamtym pustkowiu, którego nigdy nie zdołałam odwiedzić, wciąż pada i pada śnieg. Na uciętych wierzchołkach czarnych drzew zbierają się i ulegają rozpadowi olśniewające sześciokątne kryształki. Stoję w wodzie po kostki i zaskoczona spoglądam w tył. To morze, to napływa morze. Jesienią tamtego roku, kiedy bezustannie wracałam myślami do tej sceny, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Może by tak znaleźć odpowiednie miejsce i osadzić w ziemi ociosane drzewa? Jeśli nawet trudno będzie zgromadzić tysiące drzew, czy nie dałoby się osadzić ich dziewięćdziesiąt dziewięć – liczbę, która otwiera się na nieskończoność – i połączywszy wysiłki z dziesiątką podobnie myślących ludzi, pokryć ich pnie czarnym tuszem? Troskliwie – jakby stroiło się je w szatę utkaną z głębokiej nocy – by sen przestał się wiecznie roztrzaskiwać na kawałki. Czy po skończonej pracy nie można by poczekać, aż zamiast morza napłynie z nieba śnieg i otuli je niczym białe płótno?

[…]

Ściągnąwszy wełniane rękawiczki, wysłałam wiadomość, a potem chwilę czekałam. Odpowiedź nie przyszła natychmiast, więc w końcu założyłam rękawiczki, jednak zaraz potem dotarł kolejny esemes. „Mogłabyś do mnie teraz przyjść?” In-son nie mieszka w Seulu. Nie ma rodzeństwa, a matka, która urodziła ją jako czterdziestolatka, wcześnie zniedołężniała. Osiem lat temu In-son wróciła do śródgórskiej wioski na wyspie Czedżu, aby zaopiekować się matką, a po jej śmierci cztery lata później postanowiła na stałe zamieszkać w rodzinnym domu. Dawniej byłyśmy z In-son blisko – często spotykałyśmy się w naszych domach, jadłyśmy wspólnie przyrządzone posiłki i rozmawiałyśmy – ale po tym, jak zamieszkałyśmy z dala od siebie, a każda z nas przechodziła przez własne wzloty i upadki, stopniowo wydłużyły się odstępy czasowe pomiędzy naszymi spotkaniami. Później bywało i tak, że niepostrzeżenie mijał rok czy dwa, odkąd się widziałyśmy. Ostatni raz wybrałam się na Czedżu jesienią ubiegłego roku i spędziłam cztery dni w jej domu: tradycyjnym, wzniesionym z kamienia i drewna, który został dość prosto przebudowany, bo jedynie toaletę przeniesiono do środka. In-son przedstawiła mi wówczas parę maleńkich białych papużek, które dwa lata wcześniej zakupiła przypadkiem na targu odbywającym się na wyspie zwyczajowo co pięć dni – jedna z nich znała proste wyrażenia – i zabrała mnie do warsztatu stolarskiego po drugiej stronie podwórka, gdzie spędzała większość dnia. Pokazała mi krzesła z ociosanych pniaków, wykonane bez połączeń. To właśnie dzięki nim zarabiała na życie, bo wyjątkowo   dobrze   się   sprzedawały, czego   sama   nie   mogła   pojąć. „Koniecznie usiądź i sprawdź, jakie są wygodne” – zasugerowała z powagą, po czym wrzuciła do czajnika owoce morwy i maliny, które latem zbierała w pobliskim lesie i gromadziła w zamrażarce, ustawiła czajnik na opalanym drewnem piecyku i zaparzyła kwaśną, nijaką herbatę. Kiedy ją piłam, narzekając na jej smak, ubrana w dżinsy i robocze buty In-son związała ciasno włosy i niczym występujący w programie dokumentalnym stolarz z wetkniętym za ucho ołówkiem automatycznym mierzyła ekierką deski i rysowała linie cięcia.

[…]

Wszyscy przewidywali, że także w kolejnym obrazie In-son przedstawi świadectwo kobiet doświadczonych przez historyczne wydarzenia, ale niespodziewanie przeprowadziła   wywiad z samą sobą. Cień, kolana i dłonie, zanurzona w mroku niewyraźna sylwetka. Pokazana w ten sposób kobieta na filmie ciągnęła swoją opowieść, ale osoby spoza grona znajomych In-son, które nie były w stanie rozpoznać jej głosu, nie mogły dojść do tego, z kim prowadzona jest rozmowa. W filmie wykorzystane zostały jedynie krótkie czarno-białe archiwalne wstawki przedstawiające Czedżu w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku, a przez cały czas powtarzały się epizody długiej ciszy, kiedy narracja się urywała, a na zacienionej betonowej ścianie pojawiały się i znikały plamki światła, tak więc widzowie oczekujący podobnych wrażeń jak w przypadku jej wcześniejszych, opartych na prostej strategii dzieł czuli się zakłopotani i rozczarowani. Nie zważając na potencjalną krytykę, In-son zamierzała połączyć te trzy krótkie filmy, by stworzyć swój pierwszy film długometrażowy, ale z jakiegoś powodu zrezygnowała z realizacji tej produkcji, nazywanej przez nią Tryptykiem, i złożyła dokumenty do finansowanej ze środków publicznych szkoły stolarskiej, do której została przyjęta. Wiedziałam, że In-son już wcześniej lubiła odwiedzać warsztat stolarski przy domu. Byłam pod wrażeniem, gdy w czasie wolnym od pracy zaszywała się w nim na kilka dni, piłowała drewno, szykowała blat i samodzielnie tworzyła meble na własny użytek. Nie mogłam jednak uwierzyć, że naprawdę porzuciła filmy, aby zająć się stolarstwem. Tak samo zresztą jak wtedy, gdy przed ukończeniem trwającej rok szkoły stolarskiej orzekła, że przeprowadza się na dobre na Czedżu, aby zająć się matką. Myślałam, że zostanie przez chwilę w rodzinnej wiosce, po czym wróci do Seulu i znowu będzie kręcić filmy. Inaczej, niż przewidywałam, zaraz po przyjeździe na Czedżu In-son przebudowała skład mandarynek na podwórku i zaczęła produkować meble, a kiedy jej matka utraciła przytomność  umysłu  i  nie  można  jej  było  zostawić  samej  nawet  przez chwilę,  na maru [podłoga wykonana z drewna i usytuowana nieco powyżej ziemi, stanowiąca ważny element konstrukcyjny w tradycyjnych koreańskich domostwach – przyp. tłum.] w budynku mieszkalnym  zainstalowała  niewielki  stół warsztatowy, przy którym rzeźbiła heblem i dłutem oraz oliwiła niewielkie wyroby drewniane, takie jak deski do krojenia, tace, łyżki czy chochle. Do remontu zakurzonej pracowni i wznowienia produkcji mebli zabrała się dopiero po śmierci matki.

[…]

In-son! – zawołałam. Leżała w sześcioosobowej sali, na ostatnim łóżku od wejścia i z niepokojem wpatrywała się w szklane drzwi, przez które właśnie weszłam. Pewnie czeka na kogoś innego. Może pilnie potrzebuje pomocy lekarza albo pielęgniarki. Jednak w końcu mnie rozpoznała, tak jakby wróciła jej świadomość. Szeroko rozwarła z natury duże oczy, które nagle się rozpromieniły, a wokół nich uformowały się delikatne zmarszczki, cieniutkie jak sierp księżyca. Przyszłaś! Nie słychać było, co powiedziała, ale wyczytałam to z ruchu jej ust. Co się stało? – zapytałam, jak tylko dotarłam do jej wezgłowia. Obszerny szpitalny strój odkrywał kościste obojczyki In-son. Jedynie jej twarz, być może z powodu opuchlizny, wydawała się mniej szczupła niż zwykle. Odcięłam sobie palce. Piłą łańcuchową. Szeptała bezdźwięcznie, jakby nie skaleczyła sobie palców, ale gardło. Kiedy? Przedwczoraj rano. Powoli wyciągnęła rękę w moim kierunku i zapytała: Chcesz obejrzeć?

[…]

Zwróciłam wtedy uwagę na profil In-son – patrzyła przez okno, zaciskając usta. Trudno ją było uznać za wyjątkową piękność, ale są tacy ludzie, którzy emanują dziwnym pięknem, i ona właśnie taka była. Może częściowo ze względu na bystre spojrzenie, ale zwykłam myśleć, że przede wszystkim zawdzięczała to osobowości. Nie wyrzucała z siebie słów bez zastanowienia i nie pozwalała sobie nawet przez chwilę na odrętwienie czy bezład, jak gdyby nie chciała marnować sobie życia. Czułam czasami, że wystarczy z nią porozmawiać, a zmniejszy się sfera chaosu, tego, co niewyraźne i niejednoznaczne. W jej sposobie mówienia i gestach widać było opanowanie, przez co byłam w stanie uwierzyć, że wszystkie nasze działania mają konkretny cel i nawet jeśli to, do czego z całych sił dążymy, zakończy się kompletną porażką, nadal będzie miało znaczenie. Nawet teraz – z zakrwawioną ręką, w obszernym szpitalnym stroju, ze zwisającą    z przedramienia rurką od kroplówki – sprawiała takie samo wrażenie. Pewnie sporo napada? Kiwnęłam głową przytakująco. Naprawdę wyglądało na to, że spadnie dużo śniegu. Wokół zrobiło się jeszcze ciemniej. To dziwne: tak patrzeć z tobą na ten śnieg. Kiedy In-son oderwała wzrok od okna i wypowiedziała do mnie te słowa, ja również myślałam o tym, że to dziwne. Śnieg prawie zawsze wydaje się czymś nierealnym. Czy sprawia to jego prędkość, czy może raczej piękno? Kiedy z nieba, w zwolnionym tempie, jakby przez wieczność, spadają śnieżne płatki, można wyraźnie odróżnić ważne sprawy od błahych. Pewne rzeczy stają się przerażająco oczywiste. Na przykład cierpienie. To, że wytrwałam ostatnich kilka miesięcy z powodu pełnego sprzeczności postanowienia, że muszę napisać list pożegnalny. Że ta wizyta w szpitalu, do którego przybyłam, wydostając się na chwilę z piekła własnego życia, wydaje mi się tak dziwnie obca i wyrazista.

[…]

Późną jesienią cztery lata temu In-son skontaktowała się ze mną, choć nie zapraszała prawie nikogo spośród znajomych z Seulu na pogrzeb matki. Głęboką nocą, kiedy mieszkańcy wioski wrócili do domu, a niewielka grupa dokumentalistów, których miałam już kiedyś okazję poznać, wyszła wcześniej, aby zdążyć na samolot, dom pogrzebowy w szpitalu w mieście Czedżu był cichy i spokojny. „Czy nie jesteś zmęczona?” – zapytała mnie In-son, a ja zaprzeczyłam. Pomyślałam, że powinnam pociągnąć towarzyską rozmowę, jaką prowadzi się zwykle z głównym żałobnikiem, ale nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć przyjaciółce, z którą od dłuższego czasu nie dzieliłam się już błahymi, codziennymi sprawami. Odkąd stan zdrowia jej matki zaczął się pogarszać, In-son nie chciała, żebym do niej przyjeżdżała. Kiedy do niej dzwoniłam, nie odbierała od razu i nie śpieszyła się, żeby do mnie oddzwonić. Gdy wysyłałam jej esemes z pytaniem o to, jak się miewa, odpowiedź przychodziła dopiero po kilku dniach. Czułam dystans za każdym razem, gdy czytałam te krótkie, zdawkowe frazy i nie potrafiłam odgadnąć ich znaczenia. „Tak, u mnie po staremu. Ty też się trzymaj”. Od dawna nie miałam z nią bliskiego kontaktu, więc czy w takiej sytuacji można pytać o plany, o przyszłość?

[…]

Najtrudniejszą sprawą, którą musimy się zająć na początku, jest obróbka drewna. Trzeba też będzie dobrze zaplanować, jak zgromadzić ludzi i osadzić pnie. Śniegiem nie trzeba się jednak martwić. Mogę filmować w każdej wolnej chwili. Umówiłyśmy się więc wtedy, że razem wykonamy ten projekt zimą tamtego roku, ale jak tylko wróciłam do Seulu, z powodów osobistych musiałam go odłożyć na później. Także potem wszystko się przesuwało. W jednym roku ona, a w kolejnym ja nie miałyśmy sprzyjających warunków albo zawodziło nas zdrowie. Kiedy pojawiał się pierwszy śnieg, myślałyśmy tylko: „O nie, w tym roku też nie udało się nam tego zrobić!”. Któraś z nas dzwoniła pierwsza: „Tutaj prószy śnieg, jak u ciebie?”. „Mówią, że u nas spadnie jutro” – odpowiadała druga. Z jednych ust padało pytanie: „Czy damy radę w przyszłym roku?”, a z drugich odpowiedź: „Tak, w przyszłym roku koniecznie”. A potem jednocześnie wybuchałyśmy śmiechem i zdarzyło mi się pomyśleć, że właśnie to bezustanne odwlekanie terminu jest czymś charakterystycznym dla całej tej sprawy.

[…]

Początkowo sądziłam, że to ptaki. Że nisko nad horyzontem latają dziesiątki tysięcy białopiórych ptaków. Nie miałam jednak racji. To silny wiatr rozproszył na chwilę śniegowe chmury unoszące się w dali nad taflą morza. Płatki śniegu błyszczą, rozświetlone promieniami słońca. Odbijające się od wody, zwielokrotnione światło wywołuje iluzję optyczną i można odnieść wrażenie, że to długie, olśniewające łańcuchy białych ptaków przesuwają się spłoszone nad powierzchnią morza. Pierwszy raz w życiu doświadczam takiej burzy śnieżnej. Zimą dziesięć lat temu widziałam wprawdzie w Seulu śnieg zalegający na ulicach po kolana, ale nie wypełniał powietrza z taką gęstością. To zresztą miasto śródlądowe, więc nie było aż tak wietrznie. Autobus pędzi drogą nad brzegiem morza wśród szalejącej burzy, a ja siedzę na samym przedzie z zapiętym pasem bezpieczeństwa i spoglądam przez okno na palmy, którymi szarpie silny wiatr. Temperatura mokrej jezdni spadła pewnie niebezpiecznie poniżej zera, więc nierzeczywisty wydaje mi się fakt, że pomimo intensywnych opadów śnieg nie gromadzi się na powierzchni i znika bez śladu. Od czasu do czasu, ze względu na niemożliwe do pojęcia oddziaływania atmosferyczne, wiatr nagle ustaje i gdybym nie znajdowała się w jadącym szybko autobusie, zobaczyłabym pewnie gołym okiem sześciokątne kryształki, ogromne śnieżynki spadające na zwolnionych obrotach. Ale jak tylko zaczyna znowu wiać porywiście, płatki śniegu gwałtownie strzelają do góry, tak jakby w powietrzu obracała się zawzięcie olbrzymia maszyna do popcornu. Jak gdyby śnieg z natury nie spadał wcale z nieba, ale pojawiał się bez końca na powierzchni ziemi i wzlatywał, wchłaniany przez powietrze. Stopniowo narasta we mnie napięcie. Myślę o tym, że nie powinnam decydować się na ten autobus.

[…]

Miałam mętlik w głowie. Przez dwadzieścia lat naszej znajomości In-son nigdy wcześniej nie zwróciła się do mnie z tak irracjonalną prośbą. Kiedy wysłała do mnie esemes z prośbą o zabranie dowodu tożsamości, uznałam, że to sytuacja niecierpiąca zwłoki i że trzeba będzie podpisać coś w rodzaju zgody na operację. Dlatego nie wstąpiłam nawet do domu i natychmiast przywołałam taksówkę. Czy to potworny ból i szok sprawiły, że coś się w In-son zmieniło? Czyżby prosiła mnie, żebym wzięła odpowiedzialność za to, że wyszłam do niej wtedy z tamtą propozycją? I czy na pewno jestem jedyną osobą, do której może się zwrócić?  Jedyną osobą, która jest   w stanie zostać na Czedżu przez blisko miesiąc, żeby zaopiekować się jej papugą; która nie ma już dłużej pracy i rodziny, a jej codzienne życie przestało mieć znaczenie? Niezależnie od tego, co powodowało moją przyjaciółką, nie miałam możliwości jej odmówić. Za każdym razem, gdy silny wiatr rozgania ciemne chmury na dalekim morzu, promienie słońca padają na horyzont. Płatki śniegu przypominające dziesiątki tysięcy ptaków przesuwają się niczym miraż nad powierzchnią wody i nagle znikają wraz ze światłem. Ogromne śnieżynki wpadają również bezustannie na przednią szybę autobusu, ścieraną przez dwie skrzypiące wycieraczki i zimną szybę, do której przytykam czoło, a potem znikają w następstwie zderzenia. Podnoszę głowę i przetrząsam kieszenie puchowego płaszcza.

[…]

Od tamtej chwili, kiedy w trakcie podróży pociągiem czy autobusem dłużył nam się czas albo kiedy czekałyśmy w restauracji na zamówione potrawy, prosiłam nieraz In-son, żeby nauczyła mnie gwary z Czedżu. Lubiłam słuchać tego dialektu o łagodnej intonacji i dużej liczbie głosek dźwięcznych, którego używała, rozmawiając z matką. I tak nie uda ci się z tego skorzystać, kiedy wybierzesz się w końcu w podróż na Czedżu. Od razu będzie można wyczuć, że jesteś spoza wyspy – wymawiała się początkowo In-son. Kiedy jednak zobaczyła, że jestem naprawdę zainteresowana, krok po kroku zaczęła mnie uczyć prostych rzeczy. Najciekawsze były końcówki czasowników i przymiotników, które odmieniały się inaczej niż na półwyspie. Zdarzało się, że ćwiczyłyśmy nawet konwersację, i za każdym razem, gdy myliło mi się użycie czasu, z uśmiechem na twarzy mnie korygowała. Na Czedżu jest wietrznie i mówią, że właśnie dlatego końcówki są tak krótkie – powiedziała mi kiedyś. Szum wiatru ucina słowa. W ten sposób strony rodzinne In-son pozostały w mojej głowie jako przedstawiony mi przez nią nieskomplikowany dialekt – o sprawiających wrażenie lekkości krótkich końcówkach gramatycznych – i obraz dziecinnej staruszki, która z zainteresowaniem ogląda mecze koszykówki. Aż do tamtego wieczora pod koniec roku, kiedy   właśnie   rzuciłam posadę w czasopiśmie i po raz pierwszy spotkałam się z In-son nie z powodu pracy, po prostu jako przyjaciółka. Tamtej nocy pod koniec roku jadłyśmy razem spóźnioną kolację w restauracji serwującej zupę kuksu. Panoramiczne okno wychodziło na niezbyt ruchliwą dwupasmową jezdnię. Pamiętam, że przygnębiał nas wówczas fakt, że zgodnie z koreańskim zwyczajem z nastaniem nowego roku będziemy o rok starsze. Pada śnieg.

[…]

W czasie naszych wypraw często dochodziło do takich sytuacji   i miałam wówczas do wyboru dwie reakcje: albo w zaciekawieniu przyglądać się temu, co obserwuje i uwiecznia aparatem In-son, albo cierpliwie czekać, zanurzając się we własnych myślach. Inaczej niż podejrzewałam, In-son nie wróciła po aparat. Stała jedynie w bezruchu z rękoma w kieszeniach jasnych dżinsów, ubrana w cienki golf, pod którym odznaczały się wychudłe ramiona i łopatki. Przejechała jeszcze jedna taksówka i po raz kolejny zalśniły drobinki soli. Miałam wrażenie, że In-son zapomniała o wszystkim. O zupie, którą jadła. O tym, że przyszła tam ze mną. O dniu, godzinie i miejscu naszego spotkania. Po chwili jednak wróciła do restauracji, a ja patrzyłam, jak przez ten krótki moment, gdy wracała do stolika, niewielka ilość śniegu zgromadzona na jej włosach topnieje i przekształca się w drobne kropelki wody. W milczeniu zjadłyśmy resztę zupy. Jeśli spotykamy się z kimś przez długi czas, możemy się nauczyć, w których momentach należy być oszczędnym w słowach. Choć odłożyłyśmy pałeczki, musiała minąć dłuższa chwila, nim In-son otworzyła usta i wyznała, że w wieku siedemnastu lat uciekła z domu i że omal wówczas nie umarła. Byłam zaskoczona. Wiedziałam, jak bardzo była ważna dla swojej leciwej matki, która owdowiała, gdy In-son skończyła zaledwie osiem lat, a mimo to wysłała córkę na studia.

[…]

Zawsze mówiłaś, że to mama, która jest jak babcia, i naprawdę myślałam, że macie podobną relację jak ja z moją babcią ze strony mamy – powiedziałam. Babcie zachowują się przecież inaczej niż rodzice. Relacje z nimi nie są tak skomplikowane. I ciągle tylko coś dają. In-son zgodziła się ze mną z uśmiechem. Faktycznie tak było. Mama naprawdę była dla mnie jak babcia. Niczego nie oczekiwała i nigdy mnie nie karciła. Mówiła ostrożnym tonem, tak jakby matka słuchała naszej rozmowy. Jako dziecko nic do niej nie miałam. Tak ojciec, jak i matka nie mieli donośnych głosów, więc w domu było zawsze cicho. Po śmierci ojca zrobiło się jeszcze ciszej. Zawsze czułam, że na świecie jesteśmy tylko my dwie, mama i ja. Czasem bolał mnie brzuch, a matka związywała mi kciuk nitką i nakłuwała igłą miejsce pod paznokciem, a potem długo masowała brzuch. „Oj, moja córuchna mizerna jak słomka. Całkiem jak ojciec, nerwy delikatne jak jedwabna nić…” Często mówiła tak do siebie, wzdychając.

[…]

Nie mogłam wytrzymać, gdy coś gorącego wzbierało nagle w żołądku i podchodziło do gardła. Nie cierpiałam mojego stojącego na uboczu domu. Nie cierpiałam trwającego pół godziny marszu na przystanek autobusowy ani szkoły, do której docierałam autobusem. Nie cierpiałam dzwonka Dla Elizy, informującego o rozpoczęciu lekcji. Nie cierpiałam zajęć lekcyjnych, dzieci, które nie były aż tak zbuntowane, ani szkolnego mundurka, który co weekend trzeba było prać i prasować. W pewnym momencie zaczęłam czuć niechęć wobec mamy. Tak samo jak zbrzydł mi świat, zbrzydła mi również ona. Nienawidziłam matki tak samo jak siebie. Miałam po dziurki w nosie potraw, które gotowała, nie mogłam patrzeć, jak starannie wyciera ścierką zniszczony stolik, przy którym jadłyśmy posiłki, nie cierpiałam jej siwych włosów upiętych w staromodny kok i irytowało mnie, kiedy chodziła przygarbiona, jakby ktoś ją za coś ukarał. Ta nienawiść stopniowo narastała, aż w końcu zaczęła mnie dusić. W okolicy mojego żołądka zdawało się bezustannie powiększać coś, co przypominało ognistą kulę. W końcu poczułam, że muszę się wyprowadzić. Wydawało mi się, że ognista kula mnie zabije, jeśli nie zdołam tego zrobić. Rano, zaraz po przebudzeniu, przebrałam się w szkolny mundurek, do plecaka zamiast podręczników i zeszytów włożyłam bieliznę i skarpetki, a do torby na strój gimnastyczny – zwykłe ubrania. Było to jakoś w grudniu. W tym czasie zbierano i pakowano mandarynki, służąc sobie wzajemną pomocą, więc mama, skoro świt wyszła do wioski pracować. Przełknęłam jedynie kilka kęsów posiłku, który przed wyjściem dla mnie przygotowała i przykryła chustą pojagi [chusta damska we wzory patchworkowe – przyp. aut.], po czym zaczęłam szukać skrytki na pieniądze. Pod telewizorem, w blaszanej puszce po ciastkach, w której przechowywane były rachunki za elektryczność, znalazłam całkiem pokaźną sumę. Pieniądze za sprzedaż mandarynek z naszego pola, z którego zebrano plony wcześniej.

[…]

Powiedziała mi wtedy, że kiedy była małą dziewczynką, wojsko i policja zamordowały wszystkich mieszkańców wioski i tylko mama, która była wtedy w ostatniej klasie szkoły powszechnej, oraz jej starsza siostra, która miała wtedy szesnaście lat, zdołały uniknąć śmierci, ponieważ wysłano je z jakąś sprawą do domu wujka, kuzyna ich ojca. Kiedy następnego dnia dowiedziały się, co się wydarzyło, wróciły do wioski i przez całe popołudnie błąkały się po szkolnym boisku. Szukały zwłok rodziców, starszego brata i siedmioletniej siostrzyczki. Sprawdzały leżące bezładnie, jedno na drugim, poprzewracane ciała. Twarze były przesłonięte warstwą zamarzniętego śniegu, który gromadził się na nich od poprzedniej nocy, dlatego nie można było ich rozpoznać, i moja ciotka ścierała śnieg chusteczką, bo nie była w stanie zrobić tego gołymi rękoma. „Ja będę ścierać śnieg, a ty się dobrze przypatrz” – nakazała. Zrobiła tak pewnie dlatego, że nie chciała, by młodsza siostra dotykała twarzy zmarłych, ale jej słowa wydały się mamie straszne, więc chwyciła ciotkę za rękaw i tak uczepiona chodziła za nią, mocno zaciskając powieki. Za każdym razem, gdy ciotka jej mówiła, żeby dobrze się przyjrzała, mama otwierała oczy, zmuszając się do patrzenia. Tamtego dnia wyraźnie to sobie uświadomiła. Że po śmierci ciało człowieka robi się zimne.  Że na nieosłoniętym policzku gromadzi się śnieg i przekształca się w zabarwioną krwią warstewkę lodu.

[…]

Bez przerwy tłumaczyła: „Niech no tylko śnieg spadnie, łamię sobie głowę. Choć staram się nie myśleć, ciurkiem wracają wspomnienia. Tamtej nocy miałaś buzię bieluchną od śniegu. »Moje dziecko odeszło z tego świata« – przyszło mi do głowy o świcie, jak tylko rozwarłam oczy. Olaboga, pomyślałam wtenczas, że nie żyjesz”. In-son powiedziała mi wtedy, że odczucia związane z matką nie uległy wcale całkowitej poprawie. W późniejszym czasie jej stosunek do matki był nadal skomplikowany, a pod niektórymi względami zagmatwał się jeszcze bardziej. Dodała jednak, że tamtej nocy niepostrzeżenie zniknęła nienawiść, która tak bardzo ją uwierała. I że w zasadzie nie rozumie. Nie ma pojęcia, w co wymierzona była tamta ognista kula, która buzując, tkwiła w jej żołądku. Mama już nigdy potem nie poruszała tego tematu, nie mówiła o tamtych wydarzeniach ani się nie zwierzała, ale kiedy śnieg pada tak jak dziś, myślę o tym. Choć nie byłam tego świadkiem, wyobrażam sobie dziewczynkę błąkającą się do wieczora po szkolnym boisku. Dwunastoletnie dziecko, które uznawszy szesnastoletnią siostrę za dorosłą, złapało ją za rękaw i szło uwieszone, nie mogąc ani otworzyć, ani zamknąć oczu.

[…]

W trakcie jazdy autobusem kilkakrotnie zdarzyło się, że wiatr nagle ustał. Za każdym razem myślałam, że sytuacja pogodowa zmienia się gwałtownie z niewiadomych przyczyn. Czy jednak moje przypuszczenie było błędne? Czyżby niektóre miejsca były wyjątkowo bezwietrzne? Jeśli teraz bym do nich wróciła, to czy nie padałyby tam w spokojnej ciszy grube, puszyste płatki śniegu, dokładnie tak jak tutaj? Autobus odjeżdża, jak tylko z niego wysiadam, a śnieżna głusza tłumi odgłos silnika. Ocierając wierzchem dłoni płatki śniegu, które osiadły mi na rzęsach, zastanawiam się, dokąd powinnam się teraz udać. Lokalny mikrobus nie zatrzymuje się na tej samej ulicy. Muszę sobie przypomnieć, gdzie znajduje się przystanek, o którym mówiła mi In-son, kiedy przyjechałam z nią tutaj jej furgonetką. Gdzie powinnam skręcić na skrzyżowaniu? Postanawiam, że najpierw pójdę prosto. Nie obawiam się, że się zgubię. Wystarczy, że udam się w stronę ogromnej masy śnieżnych chmur, które kołyszą się na zboczu góry Halla. Wystarczy, że zawrócę, jeśli na tamtym rogu nie będzie widać przystanku. Jest bardzo cicho i spokojnie.

[…]

Idę w stronę przystanku i myślę: Czy ten śnieg nie ustanie tak samo niespodziewanie, jak wcześniej ustał wiatr? Śnieg jednak robi się raczej coraz gęstszy. Płatki zdają się mnożyć bez końca w białoszarym powietrzu. W dzieciństwie gdzieś wyczytałam, że aby powstał płatek śniegu, potrzebna jest mikroskopijna drobinka pyłu bądź popiołu. Że chmury nie są zbudowane wyłącznie z cząsteczek wody, ale w ich skład wchodzi mnóstwo zanieczyszczeń, które unoszą się z powierzchni ziemi razem z parą wodną. Gdy dwie cząsteczki wody łączą się w chmurze i powstaje pierwszy kryształek, to właśnie cząstka pyłu lub popiołu staje się centralną częścią płatka. Kryształki, które zgodnie z wzorem cząsteczkowym mają sześć ramion, w trakcie spadania łączą się bezustannie z innymi kryształkami. Jeśli odległość między chmurą a ziemią byłaby nieskończona, do nieskończoności wzrósłby rozmiar płatka śniegu, ale czas spadania nie jest dłuższy niż jedna godzina. Płatki śniegu są lekkie ze względu na pustą przestrzeń pomiędzy ramionami, która pojawia się dzięki licznym wiązaniom. Ta przestrzeń pochłania i akumuluje dźwięk, co faktycznie sprawia, że otoczenie staje się ciche i spokojne. Ramiona odbijają światło na wszystkie strony, dlatego brak im określonej barwy i może się wydawać, że są białe. Pamiętam zdjęcia kryształków śniegu znajdujące się obok tych objaśnień. W celu ochrony kolorowych ilustracji w książce zamieszczono cienki papier olejny, więc po przewróceniu półprzezroczystej kartki całą stronę wypełniały kryształki w różnych kształtach. Obezwładniło mnie ich misterne piękno. Niektóre kryształki nie miały kształtu sześciokąta foremnego – były to graniastosłupy prawidłowe sześciokątne. Na dole objaśniono małym drukiem, że takie kształty powstają na granicy śniegu i deszczu. Od tamtej pory, gdy przez dłuższy czas padał deszcz ze śniegiem, myślałam o tych precyzyjnych srebrzystych graniastosłupach. We dnie, gdy z nieba padał puszysty śnieg, wyciągałam do góry rękaw ciemnego płaszcza i obserwowałam, jak płatki, które osiadły na jego kłaczkach, zmieniają się w kropelki wody. Kręciło mi się w głowie na myśl, że oto łączą się ze sobą niezliczone ilości okazałych kryształków pod postacią sześciokątów foremnych, które oglądałam na ilustracji. Jak śnieg już przestawał padać, zdarzało mi się, że budziłam się i przez dłuższą chwilę rozmyślałam z zamkniętymi oczyma: „Być może na zewnątrz pada śnieg”.

[…]

Gdyby na moim miejscu była In-son, z łatwością nawiązałaby rozmowę. W pierwszym roku naszych wspólnych wypraw, kiedy zlecono nam zadanie dokumentowania scenerii słynnych gór i wiosek znajdujących się u ich podnóży, gdziekolwiek się udałyśmy, In-son natychmiast zaprzyjaźniała się ze starszymi kobietami. Bez skrępowania pytała je o drogę, swobodnie dzieliła się jedzeniem i prosiła o pomoc w znalezieniu noclegu na jedną noc. Kiedy zapytałam, dlaczego tak łatwo jej to przychodzi, odpowiedziała: Może dlatego, że wychowała mnie mama, która jest jak babcia. Jakby się nad tym zastanowić, także stworzone przez nią filmy w większości dotyczyły starszych kobiet. Zawsze przypuszczałam, że to jej zdolności międzyludzkie miały ogromny wpływ na to, że kobiety wyjawiały jej tak dużo w trakcie wywiadów. Że kiedy przerywały wypowiedź, w milczeniu wpatrując się w kamerę, z drugiej strony patrzyła na nie z uwagą prostolinijna twarz In-son. Myślałam o tej niewidocznej na ekranie twarzy również wtedy, gdy oglądałam scenę, w której lokalny przewodnik tłumaczy pytanie In-son staruszce mieszkającej samotnie w odizolowanej wiosce w środku wietnamskiej dżungli.

[…]

Nie opowiedziałam ci wtedy wszystkiego, a to ciekawa historia. Na twarzy In-son nadal błąkał się uśmiech. Mama zdradziła mi, że zobaczyła mnie tutaj, po tym jak przyjęto mnie do szpitala jako pacjentkę o nieznanej tożsamości. Co takiego? Nie dotarło do mnie od razu, o co właściwie jej chodzi. Szpital skontaktował się pewnie z moją mamą, gdy tylko odzyskałam świadomość i powiedziałam, jak się nazywam. Jednak według niej samej odwiedziłam ją już dzień wcześniej. Przez chwilę przygryzałam usta, po czym znów zapytałam: We śnie? Policzki In-son na moment się wybrzuszyły, jakby chciała parsknąć śmiechem. Około północy wyszła ponoć na maru i zapaliła światło, a ja siedziałam w milczeniu przy maleńkim stoliku. Czasami sny przypominają jawę – odparłam bez zastanowienia. Przez jakieś dziesięć dni nie miała pojęcia, gdzie znajduje się jej córka, więc możliwe, że było to jakieś chwilowe delirium.

[…]

Odsunęła krzesło do tyłu i wstała. Otworzyła drzwi lodówki, po czym schyliła się i wyciągnęła pojemnik z kimchi. Mama powiedziała, że niczym wygłodniałe dziecko nie mogłam oderwać oczu od miski z białym chuk [owsianka z kurczakiem – przyp. aut.]. Wyglądałam tak desperacko, że pomyślała, że   może    faktycznie    jestem    duchem, który   przyszedł z zaświatów. In-son nałożyła kimchi na talerz i postawiła go na stole, a ja pomyślałam, że jej twarz jest pogodniejsza niż wtedy, gdy mieszkała w Seulu. Cierpliwość i rezygnacja, smutek i niedoskonałe pojednanie, niezłomność   i samotność sprawiają czasem podobne wrażenie. Pomyślałam, że trudno je od siebie odróżnić, obserwując czyjąś twarz i gesty, że być może dana osoba nie jest ich w stanie rozdzielić. Tamtej zimy mama często opowiadała mi tę historię. Zdaje się, że przez pewien czas mówiła mi o tym za każdym razem, gdy jadłyśmy posiłek: „Ta panienka przyszła wtedy w nocy do mamy, żeby podjeść kleiku, najeść się do syta, bo chciała wrócić do żywych”.

[…]

Płatek śniegu, który dopiero co osiadł i stopił się na grzbiecie mojej okrytej rękawiczką dłoni, miał niemal idealny kształt sześciokąta foremnego. Nieco później spadł obok inny, który zmniejszył się o jedną trzecią, ale zachował cztery precyzyjnie uformowane ramiona. Te kruche ramiona znikają pierwsze. Mały i biały jak ziarenko soli środek utrzymuje się jeszcze przez chwilę, po czym zmienia się w kroplę wody. Ludzie mówią, że coś jest lekkie niczym śnieg. Ale tak samo jak ta kropla wody, śnieg ma również określony ciężar. Mówią, że coś jest lekkie niczym ptak. Jednak także ptaki mają określoną wagę. Przypominam sobie chropowate stopy Amy, wyczuwalne przez włókna swetra na moim prawym ramieniu. Miękkie i ciepłe pióra na piersi Amiego, który usiadł mi wtedy na palcu wskazującym lewej ręki. To dziwne: takie uczucie kontaktu z żywą istotą. Nie powoduje oparzenia ani rany, ale pozostawia na skórze trwały ślad. Żadne żywe stworzenie, które dotąd dotykałam, nie było tak lekkie jak te papużki. Jak to możliwe, że są takie lekkie? – zapytałam, a In-son pokręciła głową, jakby sama nie potrafiła tego zrozumieć. Powiedziała, że redukcja wagi jest możliwa ze względu na puste przestrzenie w kościach ptaków, a największymi spośród wszystkich organów są worki powietrzne, które przypominają balony. Ptaki jedzą niewiele, ponieważ ich żołądki są naprawdę małe. Nie mają też zbyt wiele krwi i płynów ustrojowych, dlatego ich życie jest zagrożone, jeśli stracą choć odrobinę krwi albo się odwodnią.

[…]

Przyleciałam na Czedżu ostatnim samolotem, a przed chwilą wsiadłam do ostatniego autobusu, którym można dotrzeć do wioski. Przypomina mi się rozmowa pary spotkanej w samolocie: „To ma być szczęście? W taką pogodę?”. W jakie niebezpieczeństwo się pakuję za sprawą tego szczęścia? Opieram głowę o zimną szybę pojazdu, mierząc się z bólem, który przypomina wycinanie gałek ocznych tępym nożem. Jak zwykle ból powoduje izolację. Zostaję uwięziona w powracających cyklicznie chwilach tortur, których dostarcza mi nikt inny, tylko moje własne ciało. Odseparowana od czasu, który płynął przed wystąpieniem bólu, od świata ludzi, którym nic nie dolega. Gdybym tak mogła rozciągnąć teraz ciało w jakimś ciepłym miejscu. Przypominam sobie główną sypialnię, którą udostępniła mi In-son jesienią ubiegłego roku. Posłanie było zaścielone, jak gdyby wcześniejsza właścicielka pokoju opuściła go jedynie na chwilę. Zapadłam w zaskakująco głęboki sen pod przyjemnie suchą i ciepłą kołdrą, pachnącą płynem do płukania tkanin, tak jakby ktoś ją świeżo dla mnie wyprał, ale około północy otworzyłam oczy. Poczułam, że muszę coś sprawdzić, i podniosłam materac, a wtedy zobaczyłam, że wciąż znajduje się tam wyrzynarka, pokryta rdzą i wyglądająca na bardzo starą.

[…]

Wygląda na to, że wybrana pomyłkowo droga, z której się ześlizgnęłam i stoczyłam, to wcale nie droga, ale wyschnięty strumień. Zagłębienie w ziemi pokrył cienki lód, na którym zgromadził się śnieg. Na tej wulkanicznej wyspie nie ma prawie rzek i strumieni, sporadycznie można tu napotkać wyschnięte cieki, które prowadzą wodę jedynie w czasie ulewnych deszczy bądź dużych opadów śniegu. Kiedyś w czasie spaceru In- son powiedziała mi, że ten wyschnięty strumień dzielił w przeszłości wioskę na dwie części. Że znajdowało się za nim ze czterdzieści domów, ale po nakazie ewakuacji z tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku wszystkie tamte domy spalono, a ich mieszkańców zamordowano – i w ten sposób powstała martwa wioska. „Do tamtego czasu nasz dom nie był wcale domem na pustkowiu. Za strumieniem mieszkali przecież inni ludzie”.

[…]

Biorąc pod uwagę wysokość i kształt drzew, wydawało mi się, że mijam las cedrowy. Rok wcześniej jesienią zostawiłam In-son, która pracowała w warsztacie stolarskim, i poszłam na spacer do przystanku, a kiedy wracałam, wielkie drzewa kołysały się na wietrze, szeleszcząc niczym płótno. Miałam wrażenie, że wiatr jak składowa harmoniczna stanowił zawsze tło wszystkiego na tej wyspie. Jego obecność była zawsze wyczuwalna: gdy wiał porywiście, gdy łagodnie głaskał drzewa, i nawet wtedy, kiedy z rzadka milczał. Szczególnie na odcinku, gdzie drzewa iglaste mieszały się z liściastymi ze strefy subtropikalnej, tworzył niewyrażalną harmonię, kiedy przechodził między gałęziami i liśćmi, zmieniając prędkość i rytm w zależności od gatunku drzewa. Błyszczące liście kamelii odbijały światło, ustawiając się raz po raz pod nowym kątem. Pnącza pochrzynu, oplatające pnie cedrów do niebotycznych wysokości, kołysały się niczym liny huśtawki. Ukryte nie wiadomo, gdzie szlarniki kolejno się nawoływały, jakby dawały sobie znaki.

[…]

Może powinnam ruszać palcami u stóp, skoro tracę w nich czucie. Niewykluczone, że doszło do odmrożenia. Bohaterka drugiego z serii trzech filmów krótkometrażowych nazywanej przez In-son Tryptykiem w wieku piętnastu lat przez pięć dni przemierzała samotnie mandżurskie pola, by powrócić do obozu koreańskiego ruchu oporu, a w czasie tej podróży doznała odmrożeń i straciła cztery palce u stóp. Najpierw ukazana została scena, w której na pustkowiu pod lazurowym niebem silny wiatr rozsiewa śnieżny pył, powodując zamieć – w środek tej zawiei wchodziła In-son z małą kamerą umocowaną na czole – i zaraz potem następował wywiad. Naprawdę nie mam pojęcia, jak dała radę przetrwać. Głos najstarszej córki bohaterki, która zgodziła się udzielić wywiadu zamiast cierpiącej na demencję matki, nałożył się na szum wiatru i odgłos stąpania po śniegu. Zawsze mówiła, że w śniegu jest stosunkowo ciepło i bezwietrznie. Wykopała dół i czekała, aż nadejdzie ranek. Gdyby zasnęła, mogłaby zamarznąć na śmierć, więc aby dotrwać, szczypała się po ciele. Kamera uchwyciła spojrzenie staruszki, co do której nie było wiadomo, czy rozumie toczącą się obok rozmowę. Siedziała na wózku inwalidzkim z narzuconym na ramiona kremowym kardiganem z guzikami z masy perłowej i uporczywie wpatrywała się w światło słoneczne za oknem.

[…]

Niczym zmarszczka na tafli wody, w moim ciele rozchodzi się ciepło, znów więc pogrążam się w sennych rozmyślaniach. Czyż wiatr i prądy morskie nie krążą tak samo jak woda? Czyż nie jest prawdopodobne, że w tamtych chmurach tworzą się na nowo płatki śniegu, które dawno temu spadły nie tylko na tej wyspie, ale również w dalekich krajach? Gdy jako czteroletnia dziewczynka wyciągałam ręce, by dotknąć pierwszego śniegu; gdy w wieku dwudziestu dziewięciu lat jechałam na rowerze wzdłuż strumienia w Seulu i zaskoczyła mnie ulewa; gdy siedemdziesiąt lat temu na jednym z boisk szkolnych tej wyspy śnieg przykrył twarze kilkuset dzieci, kobiet i starców, tak że nie można ich było rozpoznać; gdy poziom mętnej wody podnosił się groźnie w kurniku, w którym kury i kurczęta trzepotały skrzydłami, a strugi deszczu odbijały się od błyszczącej mosiężnej pompy – tamte deszczowe krople, roztrzaskujące się kryształki i zabarwiony krwią cienki lód musiały być jednym i tym samym – to niemożliwe, że nie są to płatki śniegu, które właśnie teraz gromadzą się warstwami na moim ciele.

[…]

W mojej zamglonej świadomości pojawiają się twarze. Nie są to twarze zmarłych, których nie udało mi się poznać, ale twarze ludzi, którzy żyją teraz na odległych kontynentach. Oszałamiająco wyraźne. Podobnie jak wspomnienia, które wraz z nimi ożywają. Bez ustalonej kolejności, bez kontekstu. Przypominają tancerzy, którzy w tym samym momencie wylegają na scenę, a każdy wykonuje inny układ. Rozpościerają swoje sylwetki i zastygają, błyszcząc jak kryształki. Sama nie wiem: być może coś takiego przydarza się tuż przed śmiercią. Wszystko, czego doświadczyłam, ulega krystalizacji. Nic już mnie dłużej nie boli. Jednocześnie migotają setki, tysiące momentów przypominających płatki śniegu o wyszukanych kształtach. Nie wiem, jak to możliwe. Wszystkie moje cierpienia i radości, przenikliwy smutek i miłość, nienaruszone, nie mieszając się ze sobą, błyszczą jednocześnie jak ogromna mgławica.

[…]

Jednak pozostał przecież ptak. W opuszkach palców pozostało czucie. Coś, co uderza jak słabiutkie tętno. Docierający z przerwami strumień prądu. W którym momencie zaczęło znowu wiać? Moje ciało nie jest już dłużej zwinięte w kłębek. Rozplotłam dłonie. Podnoszę ociężałą rękę i ocieram z oczu lód. Słyszę, jak silny wiatr kołysze lasem. Czy obudził mnie jego szum? Dźwigam powieki i jestem zaskoczona. Widzę delikatne światło. Granatowy blask, który łatwo pomylić z ciemnością, odbija się w piętrzącej się przed moją twarzą zaspie. Czy nadszedł już świt? A może tylko śnię?

[…]

Nie wolno mi zamykać drzwi, jeśli chcę oświetlić dojście do budynku mieszkalnego. Brnę do przodu przez sięgającą mi do ud warstwę śniegu, aż nagle przystaję przestraszona. Na środku podwórka widzę postać wymachującą długimi czarnymi ramionami. Wkrótce uświadamiam sobie, że to drzewo, ale na plecach nadal czuję ciarki. To mały gatunek palmy, której gałęzie opadają jak u wierzby i która przestraszyła mnie tu także jesienią ubiegłego roku. Myślałam, że jesteś człowiekiem. Siedząc na maru, poskarżyłam się widocznemu stamtąd drzewu, a In-son się zaśmiała.

[…]

Jak tylko włączam światło, dostrzegam pojedynczy materac, szafę o szerokości około jednego metra, pięciopoziomową komodę, biurko z przykrytym białą tkaniną monitorem do montowania filmów oraz regały z drzewa sosnowego. Na samej górze stojącego przy drzwiach metalowego regału na książki znajdują się materiały źródłowe z różnobarwnymi zakładkami indeksującymi, a na czterech dolnych półkach – dziesiątki ułożonych ciasno małych i dużych papierowych pudełek. Wchodzę dalej, nie zwracając uwagi na daty i tytuły zapisane permanentnym flamastrem na karteczkach samoprzylepnych na przodzie pudełek. Otwieram drzwi szafy – wisi w niej jedynie pięć czy sześć sztuk znajomych zimowych ubrań, a większość miejsca zajmuje sprzęt do filmowania, w tym kamery. Zamykam szafę i zaczynając od góry, przeszukuję szuflady stojącej obok komody. W pierwszej znajdują się bielizna i skarpetki, w drugiej – letnie oraz wiosenno-jesienne ubrania. Wysuwam trzecią szufladę i widzę koszyczki zawierające szaliki i chustki do nosa. Wyciągam białą chusteczkę z wyhaftowanymi w rogach małymi fiołkami, która wygląda na prawie nieużywaną.

[…]

Nad stertą drzew na betonowej ścianie migotają cienie. To cienie rzucane przez palmę, pod którą właśnie zakopałam Amę [małą papużkę – przyp. aut.], wywoływane przez światło wydobywające się z budynku mieszkalnego. Obserwuję przez chwilę te ciemne zarysy kołyszące się w ciszy niczym ludzkie ramiona i przychodzi mi do głowy, że to właśnie ta ściana stanowiła tło w ostatnim filmie In-son, tym, w którym przeprowadziła ona wywiad z samą sobą. Ruch kołyszących się cieni na nasłonecznionej betonowej ścianie był niemal identyczny. In-son nakręciła ten film, zanim przeprowadziła się tu z Seulu, tak więc w tamtym czasie budynek pełnił funkcję magazynu. Ramię i kolano In-son, jej zamazana linia szyi znajdowały się z boku niczym przypadkowo uchwycony obiekt, natomiast większość ekranu zajmowała betonowa ściana, na której bezustannie pojawiały się i znikały cienie. Ich ruch wywoływał napięcie. Cienie liści kołysały się w taki sposób, jakby ktoś machał ręką, aby zaprzeczyć świadectwu osoby udzielającej wywiadu albo budziły skojarzenie z wyciągniętą energicznie dłonią, która zostaje znienacka cofnięta, co wywoływało celowy, ciągły dysonans.

[…]

Jaskinie na wyspie Czedżu mają małe włazy. Do tego stopnia, że ledwo może przejść przez nie jedna osoba, i jeśli zakryje się je kamieniem, to nie ma po nich śladu, ale gdy wchodzi się głębiej, robią się zaskakująco wielkie. Niektóre pomieściły wszystkich mieszkańców danej wioski, którzy szukali schronienia zimą tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku. Nagle pojawił się las, który prawdopodobnie został sfilmowany kamerą przymocowaną do czoła. Wszędzie tam, gdzie sięgało oko kamery, kołysały się na wietrze i wbijały w niebo olbrzymie drzewa liściaste. Ich wierzchołki zasłaniały światło słoneczne, więc na ziemi nie rosła trawa, a w lecie było ciemno, jak gdyby zapadł zmrok. Obraz poruszał się wraz odgłosem stóp, które bez ustanku kruszyły ziemię, wymijając wielgachne liście, które upadły na ziemię z całymi gałęziami, wystające korzenie powykrzywiane niczym stawy wielkoluda i wzory rzucane przez sączące się do środka światło. Jaskinia, do której zwykłam chodzić z ojcem, nie była aż taka duża. Mogło się w niej schronić ponad dziesięć osób. Na ekranie znów pojawiła się ściana z betonu. Splecione dłonie In-son spoczywały na skąpanych w słońcu kolanach. Wiatr ustał na chwilę, a kołyszące się cienie przypominające krawędzie rękawów zastygły, odciskając na ścianie wyraźne kształty ogromnych pierzastych liści. Pamiętam, że powietrze było zawsze wilgotne. Że tuż przed wejściem do jaskini zawsze trafialiśmy na śnieg lub deszcz. Nie przypominam sobie bezchmurnej pogody, co może wskazywać na to, że ojciec źle znosił niskie ciśnienie atmosferyczne. Jak ludzie, których bolą stawy albo mięśnie, gdy pada deszcz lub śnieg. Jej głos zniżył się do szeptu. „Ustań”. To słowa, które ojciec wypowiadał w jaskini najczęściej. Cienie pierzastych liści prześlizgnęły się po powierzchni ściany i bezgłośnie wystrzeliły w górę. Chodziło mu o to, żeby wstrzymać oddech. Żeby się nie ruszać. Nie wydać z siebie dźwięku.

[…]

Na ekranie pojawiła się mapa wyspy Czedżu, która ze wschodu na zachód tworzyła długą elipsę.  Ponad napisami informującymi, że pochodzi ona z archiwów armii USA z tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku, wyraźną linią zaznaczono granicę znajdującą się w odległości pięciu kilometrów od linii brzegowej. Zaraz potem pojawiła się treść dekretu nakazującego ewakuację wewnętrznej części wyspy i wzywającego do uznania za uczestników zamieszek i zastrzelenia wszystkich bez wyjątku osób, które próbowałyby się tam przedostać. Czarno-biały niemy film, pojawiający się w dalszej kolejności, był zaskakująco wyraźny, bez szumu w obrazie. Strzechy płonęły. Razem z płomieniami do nieba unosił się gwałtownie czarny dym. Żołnierze w jasnych mundurach, z zawieszonymi na ramieniu karabinami, na których umocowane były bagnety, przeskakiwali przez okalające pola bazaltowe murki. Ciemność. Większość moich wspomnień dotyczy ciemności Za każdym razem, gdy zdarzyło mi się przysnąć, a potem nagle otwierałam oczy, czułam się zdezorientowana. Chwilę później docierało do mnie, że to nie dom, ale jaskinia, i że ojciec, którego nie było widać, nadal trzyma moją dłoń w swojej. Gdyby tego nie robił, pewnie wydałabym z siebie jakiś odgłos. Szukałabym mamy albo wybuchłabym płaczem. Wydaje mi się, że ściskał moją rękę, ponieważ o tym wiedział. Być może czając się w ciemności, sposobił się do tego, żeby wolną dłonią zasłonić moje usta. Żebym nawet we śnie nie wydała z siebie jakiegoś dźwięku. Żeby nie zauważyły nas jakieś istoty, które w każdej chwili mogły przechodzić przed jaskinią. Na ekranie pojawił się materiał filmowy przedstawiający cywilów załadowanych na wojskową ciężarówkę, która wjeżdżała na wzgórze drogą pokrytą wyschniętym miskantem [np. chiński; rodzaj roślin z rodziny wiechlinowatych – przyp. aut.]. Prawdopodobnie nakręcono go z jadącego za tą ciężarówką samochodu.  Na przodzie i tyle paki stało w pojedynkę dwóch żandarmów z bronią na ramieniu, a na podłodze, stykając się ramionami i plecami, siedziało kilkadziesiąt osób, w tym kobiety tulące niemowlęta oraz starcy. Mniej więcej czteroletnia, obcięta na boba dziewczynka siedziała przyklejona do młodej kobiety, która prawdopodobnie była jej matką, i wpatrywała się w kamerę, dopóki ciężarówka nie zniknęła z kadru. Kiedy w drodze do jaskini zaczynał padać śnieg, ojciec odłamywał gałąź bambusa sasa. Kamera In-son znów wędrowała w tempie jej wolnych kroków po zacienionym lesie.

[…]

Dokąd idziemy, tato? Za każdym razem, gdy zatrzymywałam się i pytałam go o kierunek, opanowanym głosem wszystko mi wyjaśniał.  Gdy wychodziliśmy wysoko   w góry, gdzie nie było już żadnej drogi, nachylał się i mówił, żebym weszła mu na plecy, a potem wspinał się po zboczu, zacierając jedynie własne ślady. Siedziałam mu na barana i wyraźnie widziałam, jak znikają. To było jak magia. Posuwaliśmy się naprzód, nie zostawiając za sobą ani jednego śladu, niczym tajemnicze postacie, które co chwila zstępują z nieba. Na ekranie pojawiały się i znikały na zmianę trzy czarno-białe zdjęcia. Na środku sosnowego lasu stało czterech mężczyzn w białych ubraniach. Czterech żołnierzy w hełmach na głowie zakładało im kamizelki z tarczą strzelniczą. W zbliżeniu wyraźnie było widać dziecięce rysy tych młodych chłopców, którzy stali wyprostowani w postawie na baczność: grzbiety ich nosów, rynienki podnosowe, brody i szyje. Usta młodego mężczyzny, którego twarz znajdowała się najbliżej kamery, więc wydawała się duża, były zaciśnięte, prawdopodobnie pod wpływem napięcia, a pod cienką skórą szyi sterczało mu jabłko Adama, jakby przełykał ślinę. Na następnym zdjęciu chłopcy w kamizelkach z tarczą byli przywiązani pojedynczo do sosen. W porównaniu do poprzedniej fotografii kąt widzenia został poszerzony, a na ekranie pojawili się żołnierze, którzy leżeli na brzuchu i z odległości około pięciu metrów brali na cel tarcze. Na ostatnim zdjęciu widać było powykręcane ciała młodych mężczyzn. Ich przewiązane w pasie sznurem ciała opadły do przodu. Brody były podniesione, a głowy odchylone do tyłu. Kolana ugięte. Usta rozchylone. Miał cichy głos, mój ojciec.

[…]

Rośnie mi temperatura. Ciałem wstrząsają coraz silniejsze dreszcze. Wszystko, czego dotykam, staje się zimne. Za każdym razem, gdy krawędź rękawa puchowego płaszcza ociera się o mój nadgarstek, mam wrażenie, że wcina się w moje ciało niczym lodowate ostrze. Zrzucam płaszcz. Potem ściągam zegarek, przesuwam w kierunku ściany. Podchodzę do umywalki w łazience i jeszcze raz wymiotuję żółcią. Przepłukuję usta, myję dłonie mydłem. To nimi zawijałam papużkę, kopałam dziurę w ziemi i wygładzałam podłoże, utwardzałam i wzmacniałam kopiec. Również twarz obmywam gorącą wodą, a wtedy rany się otwierają i znów zaczynam krwawić. Opierając się o umywalkę, przyglądam się broczącej krwią twarzy w lustrze. Prawda, że było zimne? A może raczej delikatne? Mruczę pod nosem, szukając właściwych słów. Twarde niczym kamień? Za każdym razem, gdy rozchylam usta, zakrwawiona twarz w lustrze bezgłośnie mnie naśladuje. A może raczej lekkie niczym wata?

[…]

Morze się oddalało. Spiętrzone niczym skalne urwiska fale, zamiast przypuścić atak na brzeg, gwałtownie się cofały. Bazaltowa pustynia rozpostarła się aż po horyzont. Znajdujące się wcześniej na dnie morza nieczynne wulkany, przypominające olbrzymie grobowce, lśniły czernią, nadal wilgotne od wody. Dziesiątki tysięcy ryb, których nie wymiotły fale, szamotały się, połyskując łuskami. Na czarnej skale leżały tu i ówdzie białe kości rekina albo wieloryba, roztrzaskane statki, błyszczące stalowe pręty, deski owinięte postrzępionymi żaglami. Nie było już dłużej widać morza. To miejsce nie jest już dłużej wyspą! – pomyślałam, wpatrując się w horyzont ciemnej pustyni. Spojrzałam w tył. Zbocza gór, które ciągnęły się po przykryte śniegiem wierzchołki, rozpościerały się niczym listewki rozwiniętego wachlarza. Wszystkie drzewa poczerniały, jak gdyby osmalił je ogień. Stały w ciszy niczym kolumny popiołu, bez liści i bez gałęzi, spoglądając w dół na czarną pustynię. Co się z nimi stało?  –  pomyślałam, czując parcie w ustach, które z jakiegoś powodu się nie rozwierały. Dlaczego nie mają gałęzi ani liści? W moim gardle czaiła się straszliwa odpowiedź. Przecież umarły. Zacisnęłam zęby, by jej nie wypuścić. Próbowała się przecisnąć przez gardło, łopocząc skrzydłami, ale zniosłam ten ból. Wszystkie umarły.

[…]

Dobiegł mnie świergot ptaka. Wiązka bladego światła wniknęła w klatkę, a uczepiona żerdki papuga zaświergotała raz jeszcze. Ama! W głuchej ciszy rozproszył się mój zachrypnięty głos. Przecież ty umarłaś. Podeszłam do drucianej klatki. Jej drzwi były wciąż na wpół otwarte, ponieważ poprzedniej nocy nie zamknęłam ich po wyciągnięciu ptaka. Łuski ziaren leżały w dalszym ciągu rozproszone na dnie. Poidło było nadal puste. Krótkie białe piórka sterczące na czubku głowy i na piersi Amy wydały mi się miękkie niczym wata. Długie, jeszcze bielsze pióra mieniły się blaskiem. Przekrzywiła głowę i patrzyła na mnie oczyma, które błyszczały niczym wilgotne ziarenka czarnej soi. Już cię pochowałam, wczoraj w nocy – dodałam podejrzliwie. Czyżby to tylko sen?

[…]

Zniknęły ślady stóp, które zostawiłam, chodząc tam i z powrotem między warsztatem stolarskim a budynkiem mieszkalnym. Musiałam utorować drogę od początku, żeby się przebić przez ten śnieg. Chwyciłam łopatę, przysypaną aż po uchwyt i miałam właśnie ją otrząsnąć, ale zastygłam. Na grzbiet mojej dłoni spadła śnieżynka, największa, jaką w życiu widziałam. Nie była zimna. Prawie nie dotknęła mojej skóry. Dopiero gdy jej szczegółowa struktura stała się niewyraźna i ostała się jedynie drobinka lodu, odczułam jej nieznaczną wagę i gładkość. Drobinka powoli zmniejszała swoją objętość. Traciła białą barwę, zmieniała się w kropelkę wody. Jak gdyby moja skóra wchłonęła całą biel i pozostawiła jedynie tę kroplę. Pomyślałam, że nie ma rzeczy, która byłaby do niej podobna. Nie ma niczego, co miałoby tak precyzyjną strukturę. Co byłoby tak zimne i lekkie. Tak gładkie w dotyku, aż do momentu, gdy się rozpuści i przestanie istnieć. Ogarnięta jakimś dziwnym żarem, ścisnęłam garść śniegu, po czym rozwarłam palce. Leżący we wnętrzu mojej dłoni śnieg był lekki niczym ptasie pióra. Moja ręka zrobiła się różowa z zimna, a biały puch, który pochłonął moje ciepło, stał się najdelikatniejszą na świecie bryłką lodu.

[…]

Idąc w kierunku piecyka drogą utorowaną w ciemności przez wiązkę światła, która kołysała się zgodnie z ruchem mojego ramienia, ostrożnie stawiałam kroki, by nie nadepnąć na ślady krwi na podłodze. Kiedy zbliżyłam się do stołu warsztatowego, na który padał cień odłączonej od prądu szlifierki, zauważyłam ciemny kształt przypominający ludzką sylwetkę. Zastygłam, jakbym zmieniła się w lód. Zaokrąglony ciemny kształt zaczął się chwiać i wydłużać. Skulone ciało zaczęło się rozciągać. Kolana się rozprostowały, a stopy dotknęły ziemi. Ukryta wcześniej w ramionach twarz zwróciła się w moją stronę. Kyong-ha… Głos, który zazgrzytał w ciszy, wydawał się ospały, jak gdyby jego właścicielka właśnie obudziła się ze snu. Bezwiednie zgasiłam latarkę i ukryłam ją za plecami. W głowie automatycznie pojawiła mi się myśl, że nie powinnam eksponować znajdujących się na podłodze śladów krwi. Twarz In-son oświetlało delikatnie szaroniebieskie światło, które wpadało przez tylne drzwi, więc nawet bez latarki mogłam odczytać jej wyraz. Kiedy przyjechałaś?

[…]

Słysząc słowa In-son, podniosłam wzrok. Ona również wpatrywała się w tamte dwa otwory. Tak intensywnie o tobie myślałam, że czasem miałam wrażenie, że jesteśmy razem. Odbijające się w jej źrenicach płomienie bezgłośnie się kołysały. O nic już więcej nie pytała, wydawała się jak zwykle spokojna i pewna swego, więc przyszło mi nawet do głowy, że jeśli tylko dobrze ją zrozumiałam, to może mieć w sumie rację. Że przez cały ten czas wykonywała tu jak zawsze prace stolarskie, a otrzymane przeze mnie w Seulu wiadomości tekstowe i wszystko to, czego doświadczyłam na tej wyspie, są jedynie fantazjami zmarłej.

[…]

Im bardziej się ode mnie oddalała, tym głośniej mówiła. Gdy otworzyła frontowe drzwi, w pomieszczeniu zrobiło się jaśniej. Korzystając z dodatkowego światła, In-son przetrząsała ciemną zamrażarkę wewnątrz stojącej przy drzwiach maleńkiej lodówki i nuciła nieznaną mi piosenkę. Czy znowu ma zamiar zrobić napar z tamtych kwaśnych i mdłych leśnych owoców? Jak go nazwiesz? Nabrała drewnianą łyżką odrobinę suszu ze szczelnie zamykanego pojemnika i miała go właśnie włożyć do czajnika, gdy zatrzymała się i zadała mi to pytanie. Mam na myśli nasz projekt. Spojrzała na mnie do tyłu z uśmiechem i wlała do czajnika wody mineralnej. Uświadomiłam sobie, że nigdy nie zapytałam o tytuł. Odpowiedziałam:

Nie mówię żegnaj.

Niosąc czajnik i dwa kubki, zbliżyła się w moją stronę i powtórzyła:

Nie mówię żegnaj.

[…]

Pamiętasz, jak się martwiłaś? – zapytała, wyciągając do mnie kubek, który napełniła jako pierwszy. Nie były to owoce morwy. Z klarownej jasnozielonej herbaty roztaczał się zapach traw. Zastanawiałaś się przecież, czy na Czedżu spadnie wystarczająca ilość śniegu. Stała oparta o stół z kubkiem w ręku i szeroko się uśmiechała. Czy dusze mogą pić tak gorące napoje? – pomyślałam, patrząc, jak jej usta, z których nie schodził uśmiech, dotykają kubka.

[…]

W momencie, gdy spotkałam się z nią wzrokiem, coś mnie zastanowiło. Czy ta herbata rozlewa się również w jej wnętrznościach? Jeśli jej dusza przyszła mnie odwiedzić, to wciąż jestem wśród żywych, a jeśli ona żyje, to moja dusza przyszła w odwiedziny. Czy w naszych ciałach może rozchodzić się jednocześnie ten gorący napar?

[…]

Ja też chciałam cię o coś zapytać… In-son pochyliła się w przód. Chciała się wsłuchać w moje słowa. Jak dałaś sobie ze wszystkim radę? Jeszcze bardziej się pochyliła. Chodzi mi o to, że mieszkałaś sama w takim miejscu. Jakie jest niby to miejsce? – zapytała z uśmiechem na twarzy. „Brakuje lamp ulicznych i sąsiadów. Gdy spadnie śnieg, dom zostaje odcięty od świata, bez wody i elektryczności. Na podwórku stoi palma, która przez całą noc macha rękoma, jak gdyby sunęła do przodu, i wystarczy przejść przez strumień, by znaleźć się w spalonej przed laty wiosce, której mieszkańcy zostali wymordowani”. Nie udzieliłam jej takiej odpowiedzi, więc odezwała się ponownie, tak jakby spokojnie obalała moje wcześniejsze słowa: Nie jestem tutaj sama. Zauważyłam przebłyskujący na jej twarzy blask pogodnej miłości. Jest ze mną Ama.

[…]

Kiedy In-son wyciągnęła dłoń, przez chwilę myślałam, że chce wymienić uścisk. Prosiła mnie jednak o zwrócenie pustego kubka. Włożyła go do swojego, postawiła na stole i zwróciła się do mnie: Zostawmy to tutaj i chodźmy. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że nasze ciała wcale się dzisiaj nie zetknęły. Kiedy spotykałyśmy się po długim czasie, zawsze się obejmowałyśmy. „Jak długo się nie widziałyśmy? Co u ciebie?” Wymieniając pozdrowienia, chwytałyśmy się za ręce. Czyżbyśmy dzisiaj nieświadomie trzymały się na dystans? Jakbyśmy miały się zarazić śmiercią, gdy tylko pozwolimy sobie na fizyczny kontakt.

[…]

Od kiedy zobaczyłam kości – powiedziała In-son. W samolocie, którym wracałam z Mandżurii. Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi. Sądziłam, że było to po śmierci Amiego albo matki In-son. Jeśli było to w czasie, gdy pracowała nad filmem o Mandżurii, to od tamtej pory minęło dziesięć lat. In-son mieszkała wtedy w Huam-dong w Seulu. Tamtej jesieni odkryto ludzkie szczątki. Gdzie? – spytałam. Na tutejszym lotnisku – odpowiedziała In-son ściszonym głosem. Pod lądowiskiem. „Pamiętasz tamto wydarzenie?” – zdawały się pytać jej oczy, a ja wpatrywałam się w nie w milczeniu. Zapomniałam, który to był rok, ale czytałam artykuł na ten temat. Pamiętałam też zdjęcie dołu otoczonego taśmą ostrzegawczą. Wzięłam jedną z gazet leżących na półce z prasą przed wejściem do samolotu, usiadłam na miejscu i na dole pierwszej strony dostrzegłam tamto zdjęcie.

[…]

Szczątki człowieka leżącego na skraju odkopanej jamy dziwnie przykuły mój wzrok. Pozostali leżeli na brzuchu z wyprostowanymi nogami, głową w dół, podczas gdy tamten szkielet był ułożony na boku w kierunku ściany, a jego kolana były mocno zgięte. Tak jak robimy, gdy trudno nam usnąć, gdy coś nas boli albo martwi. Pod zdjęciem znajdował się artykuł, w którym założono, że prawdopodobnie ustawiano po dziesięć osób twarzą w stronę wykopu. Że strzelano im w plecy, przez co spadali w dół, a na ich miejsce ustawiano kolejne dziesiątki i ponawiano strzały.

[…]

Z nadejściem nowego roku zaczęłam myśleć o tym, żeby nakręcić o nim film. O człowieku, którego imię, płeć i wiek w chwili śmierci były dla mnie zagadką. Lekko smukłej budowy, w małych gumowych butach. Jednym spośród ponad tysiąca ludzi prewencyjnie aresztowanych i rozstrzelanych wkrótce po wybuchu wojny koreańskiej. Jeśli to był faktycznie nastolatek, prawdopodobnie urodził się mniej więcej w tym samym roku co moja mama. Obmyśliłam sobie, że wystarczy przedstawić ich późniejsze losy. Pokazać, jak jedna osoba drży pod płytą lotniska, na którym codziennie kilkadziesiąt razy startują i lądują samoloty, a druga od sześćdziesięciu lat mieszka w domu na odludziu z ukrytą pod materacem wyrzynarką.

[…]

Mama udała się do położonej niżej wioski, by pomóc w zbiorach mandarynek w ramach sąsiedzkiej wymiany i miała wrócić dopiero wieczorem, więc zajęłam się najpierw wywiadem, który zamierzałam przeprowadzić nazajutrz. Przez chwilę szukałam odpowiedniego miejsca i w końcu postawiłam krzesło pod betonową ścianą magazynu, w którym obecnie znajduje się mój warsztat. Zainstalowałam kamerę i mikrofon, po czym na próbę usiadłam w tamtym miejscu i zaczęłam mówić. Nie myślałam wtedy o jaskini ani o ojcu. Nie było to zresztą coś, czym zaprzątałam sobie zwykle głowę.  Sama nie mogłam pojąć, dlaczego zaczęłam o tym opowiadać.  Nie potrafiłam się zatrzymać, a jednocześnie nie byłam w stanie płynnie ciągnąć. Mówiąc bez ładu i składu, zużyłam pod tamtą ścianą maksymalny czas nagrania, na jaki pozwalał mi sprzęt. Następnie powtórzyłam to jeszcze raz i jeszcze raz. Kiedy tamtej nocy próbowałam zasnąć, uświadomiłam sobie, że wszystko idzie inaczej, niż planowałam. Nie powiedziałam mamie o tym, że chciałabym przeprowadzić   wywiad, i zamiast tego wybrałam się do tamtej wsi z zainstalowaną na czole kamerą. Mówiłam ci o niej wcześniej, o tamtej martwej wsi za strumieniem. Chociaż dorastałam w pobliżu i wiele razy chodziłam na brzeg suchego strumienia, dopiero wtedy po raz pierwszy przeszłam na drugą stronę. Inaczej niż przewidywałam, w wiosce nie zachowały się kamienne ogrodzenia. Mimo to potrafiłam określić, gdzie usytuowane były wcześniej domy oraz drogi. Jedynie tam nie rosły drzewa. Znajdujące się przy wąskiej ścieżce miejsca, w których niegdyś stały domy, wydawały się przytulne i zaciszne. Zachowały się też pozostałości domostw, gdzie na tylnych dziedzińcach rosły sięgające nieba bambusowe lasy i które musiały być całkiem duże również w tamtych czasach.

[…]

Spośród całego rodzeństwa jedynie mój ojciec był w takim wieku, że wojsko i policja mogły go podejrzewać o potajemne kontakty z uzbrojonymi rebeliantami, którzy w liczbie trzystu schronili się w górach, dlatego babka i dziadek martwili się tylko o niego. Krążyły pogłoski, że policjanci używający dialektu z Północy wdzierali się do wiosek i aresztowali młodych mężczyzn, żeby poprawić wyniki. Po tym, jak dziadek dowiedział się, że na stanowiskach pozostali oficerowie śledczy wysokiego stopnia, którzy kolaborowali z wrogiem w czasie okupacji japońskiej i tak jak kiedyś torturują ludzi, a na posterunku policji w mieście znajduje się martwy licealista, nakazał ojcu ukryć się w jaskini i wszystko przeczekać. W czasie pobytu w jaskini ojciec zapalał lampę naftową, rozkładał książki i się uczył – mówił, że miał zamiar zdawać na uczelnię w Seulu, jak tylko minie ta sytuacja – a kiedy zachodziło słońce, siedział po ciemku, by światło nie wyciekało na zewnątrz. Dopiero około północy wpadał do domu, jadł zimny posiłek, ucinał sobie drzemkę i zanim nastał świt, pakował ze trzy, cztery gotowane na parze ziemniaki oraz odrobinę zawiniętej w papier soli, po czym wspinał się z powrotem do jaskini.

[…]

Tamtej listopadowej nocy ojciec tak jak zwykle opuścił jaskinię i kierował się właśnie do domu. Kiedy przechodził przez suchy strumień, rozległ się dźwięk gwizdka, a wokół zrobiło się nagle jasno. Domy zajęły się od ognia. Ojciec czuł instynktownie, że nie wolno mu się poruszyć. Ukrywał się w bambusowym lesie na brzegu strumienia, kiedy od strony niezabudowanej działki rozległo się siedem strzałów. Z bambusowej gęstwiny obserwował, jak żołnierze prowadzą gdzieś ludzi, dmuchając w gwizdki. Chociaż znajdował się daleko od nich, rozpoznał dwie młodsze siostry, które szły razem, trzymając się za ręce. Ponieważ młodszym dzieciom kazano iść na przedzie, a kobiety niosące na plecach niemowlęta i przygarbieni staruszkowie przewracali się albo nie potrafili iść szybko, marsz często ulegał spowolnieniu, a wówczas żołnierze dmuchali w gwizdek i wymachiwali kolbami karabinów. Jak tylko ludzie zniknęli z jego pola widzenia, ojciec pobiegł do wioski. Kiedy się obejrzał, zauważył, że płonie również wioska położona niżej, w której stało więcej domów mieszkalnych. Płomienie były ponoć tak duże i jasne, że widać było białe chmury, których sięgał gwałtownie strzelający w górę dym. Ogień trawił wszystko z wyjątkiem kamiennych murów, okalających domy i pola uprawne, oraz zbudowanych z kamienia ścian budynków. Jak tylko ojciec dotarł do swojego domu, zdziwił go widok czerwonej mazi, którą upstrzone było całe podwórko. To gliniane słoje z pastą z ostrej czerwonej papryki pękły pod wpływem wysokiej temperatury. Upewnił się, że w domu nikogo nie ma, po czym pobiegł pod drzewo wiązowca, od którego dobiegały strzały, i znalazł tam siedmiu rozstrzelanych ludzi. Jednym z nich był dziadek.

[…]

Po zaledwie tygodniu ojciec został aresztowany – mówi In-son, unosząc wzrok znad światła świecy. Nie mógł przetrwać, spijając jedynie skapującą ze stropu jaskini wodę, więc poszedł do wioski, żeby poszukać zboża, które ocalało z pożaru, i natknął się na policjantów. Czaili się na ludzi, którzy przyjdą pochować zmarłych. Czy w takim razie dołączył do rodziny? – zapytałam, ale In-son potrząsnęła głową. Tak się nie stało. Wojsko i policja miały różne systemy dowodzenia. Zgodnie z tym, co mi powiedziano, zamknięto go na dwa tygodnie w fabryce spirytusu przy pirsie w mieście Czedżu, które było wówczas małym miasteczkiem, a następnie przewieziono do portu w Mokp’o.  W doku czekała policja lądowa. Ogłosiła wyrok i poinformowała go o miejscu osadzenia.

[…]

Wyciąga żółtą karteczkę samoprzylepną z datą i tytułem, po czym układa na sobie kolejno książeczki z jasno- i ciemnozielonymi wąziutkimi zakładkami indeksującymi. Patrzę na czarno-białe zdjęcie w ramce wielkości dłoni, które pozostało na dnie pudełka. To wykonana w studiu fotograficznym fotografia pary młodych ludzi ubranych w garnitur i sukienkę. Od razu poznaję, że siedząca na stołku kobieta to matka In-son. Wcześniej myślałam o niej, że mimo podeszłego wieku nadal wygląda jak dziewczynka, i wyobraziłam sobie, jak delikatna musiała być w młodości jej twarz, ale z widocznej na fotografii drobnej sylwetki emanuje ciepło i pewność siebie. To raczej szczupły mężczyzna, który stoi obok i trzyma dłoń na jej ramieniu, wydaje się delikatny. Jego twarz jest biała niczym porcelana, a w dużych, choć pozbawionych zagięcia na powiece, oczach kryje się wilgotny blask. Dochodzę do wniosku, że oczy i sylwetkę In-son odziedziczyła po ojcu, ale poza tym przypomina matkę.

[…]

Natknęłam się na nią po raz pierwszy zimą dwa tysiące dwunastego roku, kiedy przeglądałam książki w czytelni z otwartym dostępem do zbiorów Biblioteki Narodowej. Zapoznawałam się wówczas z koreańskimi i zagranicznymi źródłami potrzebnymi do napisania książki o mieście K, więc śmiało pominęłam te materiały, w których zgromadzono ustne świadectwa – posegregowane według wsi – na temat ludobójstwa na wyspie Czedżu. Wystarczająco przytłoczył mnie wówczas liczący sześćset stron raport rozpoznawczy, a także opracowania dotyczące masakry w K i świadectwa ponad trzydziestu osób umieszczone w aneksach.

[…]

O zachodzie słońca przywieziono ludzi, pełne dwie ciężarówki. Przynajmniej setka ich była. Żołnierze bagnetem narysowali na plaży czworobok i kazali im stanąć w środku. Można było zmiarkować, że krzyczeli: „Stać prosto! Nie siadać! Ustawić się w rzędy”, ale jako że wiatr wiał w stronę morza, przeto nie było dobrze słychać. Słyszała żem odgłos gwizdka, choć w końcu i on ustał, kiedy ludzie stanęli spokojnie w rzędach wewnątrz linii. Wojskowy, który wyglądał na wysoko postawionego, wydał jakiś rozkaz, wtenczas dziesięciu ludzi z czworoboku wystąpiło naprzód i jak pod sznurek ustawiło się twarzą w stronę morza. W ciszy żem wyglądała, czy dadzą im jaką karę, a żołnierze strzelili im w plecy i cała dziesiątka hurtem upadła do przodu. Potem nakazano wystąpić kolejnym dziesięciu i rzędy się porozpadały, bo nikt nie chciał tego zrobić. Żołnierze machali lufami i krzyczeli, ażeby stanąć równo, a wtedy jakaś szóstka ludzi, którzy stali z tyłu, opuściła czworobok i pobiegła na oślep w stronę naszej chałupy. Miała żem wtedy dwadzieścia jeden lat, a mój najstarszy jeno sto dni skończył. Żołnierze strzelali okrutnie w naszym kierunku, tedy przytuliłam do siebie dziecko i schowałam się z nim pod kołdrą.  Mój mąż wstąpił do Minbodan, przeto codziennie chodził do pracy na posterunek policji i do samiutkiej nocy nie było go w domu, a ja, na litość boską, sama w domu z synkiem… Nigdy wcześniej i nigdy potem żem w życiu nie słyszała tylu strzałów. Po dłuższej chwili wszystko się uspokoiło, przeto trzęsąc się ze strachu, wyjrzała żem przez dziurę w drzwiach, a tamci wszyscy ludzie leżeli w bezładzie na piasku. Żołnierze dobrali się w pary i wrzucali po jednym ciele do morza i tak to wyglądało, jakby na wodzie pływały ubrania.

[…]

Widziałam matki, które tuliły w ramionach niemowlęta, takie jak mój synek, była też kobieta, która trzymała się za plecy, bo tak jej brzuch ciążył, jakby niedługo miała rodzić. Na dworze pociemniało i ucichły strzały, więc wyjrzałam przez dziurę w drzwiach. Tamci ludzie, cali we krwi, leżeli twarzą w dół na piasku, a żołnierze wrzucali ich wszystkich do morza. Na początku myślałam, że to ubrania pływają na wodzie, ale to były martwe ciała. Nazajutrz o świcie, niosąc na plecach dziecko, w sekrecie przed mężem poszłam na tamtą plażę. Coś mi się przywidziało, że fale wyrzuciły na brzeg niemowlę, więc szukałam wszędzie, ale go nie znalazłam. Zginęło tam tylu, a nic się nie ostało: ani jeden but, ani jedno ubranie. Odpływ zmiótł wszystko w ciągu jednej nocy, więc było czysto, bez śladu krwi. To, dlatego zabili tych ludzi na plaży – przyszło mi do głowy.

[…]

Kiedy otwieram oczy, czekają na mnie niezmiennie ta sama głusza i ciemność. Odnoszę wrażenie, że niewidzialne płatki śniegu unoszą się między nami w powietrzu. Że między zespolonymi gałęziami zapieczętowane tkwią słowa, których nie wypowiedziałyśmy. Z końcówki płonącego knota snuje się smuga dymu przypominająca czarną nić. Przyglądam się jej do momentu, gdy się rozprasza i wnika w powietrze. Przed oczyma pojawiają mi się nagle żołnierze, którzy wyciągają ręce do góry i żywicznymi gałęziami sosny podpalają okapy murowanych domów. Dlatego dopytuję: Czy także ten dom wtedy spłonął? Czy tamtej nocy, kiedy paliły się domy po przeciwnej stronie strumienia, żołnierze dotarli również tutaj? – zastanawiam się. Czy przeszli przez podwórko i dmuchając w gwizdek, zaczęli walić w drzwi? Kto wtedy tutaj mieszkał? Czy wtargnęli do środka, rozsuwając bagnetem drzwi? Czy ktoś tu wtedy był? Należał do rodziny mojej mamy – odpowiada In-son. Mieszkała w nim prababcia z rodziną najstarszego syna. Jak tylko wydano nakaz ewakuacji, udali się do kuzyna dziadka, którego dom był blisko morza, i udało im się tamtej nocy wyjść obronną ręką. Szczęśliwie mieli się, gdzie zatrzymać.

[…]

Wyciągam dłonie i wkładam je pod spód pudełka. Kiedy je unoszę i zbliżam do piersi, wydaje się dosyć ciężkie. In-son idzie z przodu, niosąc świeczkę. Nasze ciała nie zetknęły się nawet opuszkami palców, ale przypominające parę olbrzymów cienie stykają się ramionami, kiedy suną naprzód, kołysząc się na ścianach i suficie. In-son przechodzi przez próg przesuwnych drzwi z misternie wykonaną tradycyjną drewnianą ramą, na której zamiast papieru zamocowano matową szybę. Zanim podążę za nią, spoglądam w tył. Maru i kuchni nie rozjaśnia już światło świecy, panuje tam mrok przypominający czarną wodę. Kiedy dostaję się do pokoju pełnego cieni, które tworzą się pod wpływem blasku świecy, mam wrażenie, że wchodzę do kabiny na dnie tonącego statku, gdzie zachowało się trochę powietrza. Zamykam ramieniem drzwi, jakbym starała się zatamować wdzierającą się do środka wodę.

[…]

Sąsiedzi szukali dziury w całym i pytali babkę, co ma zamiar począć z trzema uczonymi córkami, ale ona, śmiejąc się, odpowiadała, że świat się zmienia. Mama z młodszą siostrą celowo przeciągały ponoć odrabianie lekcji, bo wiedziały, że babcia w miarę możliwości nie będzie im dawać pracy. Krótko przycięty paznokieć In-son rysuje łagodny łuk powyżej miejsca, gdzie znajduje się wioska. Nakaz ewakuacji został wydany dla obszaru znajdującego się pięć kilometrów od linii brzegowej, więc nie dotyczyło to Hanjinae, które było usytuowane nieco poza nim. Babcię martwiło wówczas jedynie to, czy moja mama i jej starsza siostra, które zostały wysłane z jakąś sprawą do domu kuzyna dziadka, nie będą nadużywać jego gościnności, więc kazała im zabrać ze sobą ryż i ziemniaki.

[…]

Kiedy dwie siostry wróciły do wioski, zwłoki nie znajdowały się wcale na boisku szkoły powszechnej, ale przykryte śniegiem leżały na polu jęczmienia po przeciwnej stronie szkolnej bramy. We wszystkich wioskach stosowano podobny schemat. Gromadzono ludzi na szkolnym boisku, a potem zabijano ich na pobliskim polu lub na plaży. To pewnie złudzenie, ale wydaje mi się, że punkty na mapie nagle zaczynają drgać. Niczym owad, który udawał martwego, ale rusza się, jak tylko oderwie się od niego wzrok. Ścierały śnieg z twarzy kolejnych ludzi, aż w końcu znalazły rodziców, ale nie było przy nich starszego brata ani najmłodszej siostry. Miały nadzieję, że młodzi mężczyźni już wcześniej uciekli, widząc, że do wioski wchodzi wojsko, a brat mamy biegał ponoć jako ostatni w sztafecie w czasie zawodów sportowych.

[…]

Nie przyszły, by się z nami spotkać. Odgłos sypania ryżu czy wymiatania piasku stopniowo przybiera na sile. Od strony klatki, stołu i zlewu niemal jednocześnie dobiega szelest piór, łopot skrzydeł, przytłumiony szczebiot. Czyżby nadeszły ptaki? – zastanawiam się. Nie cienie, ale ptaki, które wprawiwszy w ruch mięśnie, unoszą się w powietrzu albo huśtają na lampie z abażurem. Milczymy, czekając, aż odgłos ustanie. Dźwięk staje się niewyraźny, jak gdyby słabła siła płynącej wody. Wszystko staje się ciche i spokojne, niczym muzyka, która stopniowo ucicha i ulatuje; niczym twarz człowieka, który mówił szeptem, ale w końcu zasnął.

[…]

Spośród pudełek wykonanych z papieru podobnej jakości, które różnią się jedynie wielkością i stopniem zużycia, In-son wyciąga płaski pojemnik wypleciony gęsto z pasemek bambusa. Następnie wraca na miejsce i żeby go otworzyć, przekazuje mi świecę. Nachylam ją odpowiednio, tymczasem In-son wyciąga płaski pakunek owinięty w ciemnoczerwony jedwab. W środku znajduje się odbarwiony list. Zapisane pionowo sylaba pod sylabą nazwisko i imię adresatki to Kang Chong-sim. Na znaczku z wizerunkiem kobiety i mężczyzny, którzy krzyczą na wiwat, trzymając flagę Republiki Korei, odciśnięty jest stempel poczty w Taegu z datą czwarty maja tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku. In-son wysuwa z koperty dwukrotnie złożoną kartkę szarego papieru.  Przyjmuję list – w jego lewym górnym roku widnieje niebieskofioletowa pieczęć cenzury.

[…]

Dokładnie w tym momencie oczyma wyobraźni widzę promienie słońca, które jesienią przed sześcioma laty wpadały przez szczeliny w roletach w czytelni z otwartym dostępem do zbiorów. Tego samego dnia, gdy bez wahania pominęłam ustne świadectwa posegregowane według wsi, wybrałam dwie książki i usiadłam z nimi na końcu korytarza, przy biurku   o prostej konstrukcji. Spędziłam tamto popołudnie na czytaniu o tym, jak od połowy listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku przez trzy miesiące puszczono z dymem górskie rejony wyspy Czedżu, jak zamordowano w tym czasie trzydzieści tysięcy cywilów. Kiedy wiosną tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku zakończono taktykę spalonej ziemi, miejsce kryjówki ponad setki uzbrojonych rebeliantów pozostało nieznane, a na górze Halla ukrywało się całymi rodzinami około dwudziestu tysięcy osób cywilnych. Uznały one, że bardziej niebezpieczne niż głód i zimno jest zejście na wybrzeże, gdzie dochodziło do rozpraw w trybie uproszczonym bez względu na wiek i płeć. Powołany w marcu na stanowisko komandor porucznik przedstawił swój plan przeczesania góry Halla i wyłapania komunistycznych partyzantów, a rozprowadzanie ulotek miało na celu skuteczne przeprowadzenie operacji, ponieważ chciał w ten sposób skłonić zwykłych ludzi do opuszczenia gór. Znalazłam zdjęcie przedstawiające schodzącą z gór procesję wychudłych kobiet i mężczyzn, za których plecami ukrywali się dzieci i starcy. Nieśli oni gałęzie z białymi ręcznikami zawiązanymi na znak pokoju, by uniknąć strzałów.

[…]

Oślepiają mnie promienie słońca z korytarza tamtej czytelni: ożywają w mojej wyobraźni, przedzierają się przez szczeliny w roletach dalekich zachodnich okien i sięgają mojej twarzy. Ich światło było tak ostre, jakby miało sprawić, że w jednej chwili ulotni się krew, którą ociekały przeczytane przeze mnie chwilę wcześniej cyfry. Może właśnie dlatego, że raził mnie ten blask, przypis, który przeczytałam, zanim przeniosłam się w inne miejsce, i który dotyczył wydarzeń pewnej nocy, zachował się w mojej pamięci jako strzelający światłem.

Płynęliśmy nocą przez prawie dwanaście godzin i dotarliśmy do portu w Mokp’o, ale trzymano nas na statku aż do kolejnej nocy. Przez cały dzień nie otrzymaliśmy jedzenia ani wody, więc kiedy schodziliśmy na ląd, byliśmy wyczerpani. Pamiętam, że padał drobny deszcz, więc na moście pontonowym było bardzo ślisko. W przystani tłoczyło się ponad tysiąc ludzi i kilkuset policjantów, którzy poustawiali nas w szeregi. Kazali rozmieścić się osobno kobietom, mężczyznom i osobom poniżej szesnastego roku życia. Zajęło to nam sporo czasu. Pomimo lata byliśmy wystawieni na ciągłe działanie deszczu, więc wielu ludzi wokół zanosiło się kaszlem, słaniało na nogach i ciężko siadało na ziemi. Zaczęliśmy wsiadać do więźniarek, kiedy usłyszałem głośny lament jakiejś młodej kobiety z tyłu kolejki: „Nie dam, nie!”. Policjant rozkazał, żeby na mokrym od deszczu pirsie położyła niemowlę, które zmarło na łodzi, albo z głodu, albo w wyniku choroby. Kobieta wiła się z rozpaczy, krzycząc, że nie może tego uczynić, aż w końcu dwóch policjantów odebrało jej zawinięte w kołderkę dziecko i położyło je na pomoście, po czym zaciągnęło ją siłą na przód i załadowało do więźniarki.

[…]

Mama miała wtedy osiemnaście lat, a ciocia dwadzieścia dwa lata. Okazało się, że wujka tam nie ma. W dokumentach pozostała jedynie wzmianka, że w lipcu cztery lata wcześniej został przeniesiony do Chinju. Nie było bezpośredniego połączenia, więc mama z ciocią pojechały najpierw do Pusanu. Zatrzymały się na noc w tanim zajeździe przed dworcem, a z nastaniem świtu udały się do Chinju i znowu wsiadły w autobus jadący do więzienia. Również i tam nie znalazły wujka. Nie było także żadnej wzmianki o przeniesieniu go do innej placówki. Spędziły w Chinju kolejną noc, po czym pojechały do portu w Yosu. Ciotka uparła się, że najpierw wsadzi mamę na statek płynący na Czedżu, a potem sama pojedzie do Seulu. Kiedy siedziały w poczekalni, ciocia próbowała mamę przekonać. Że należy się poddać. Że ich brat nie żyje. Żeby datę przeniesienia do więzienia w Chinju uznać za datę jego śmierci.

[…]

Wiem o istnieniu tamtej organizacji zrzeszającej ludzi, których w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku na etapie tworzenia rządu w południowej części Korei zakwalifikowano jako lewicowych i których planowano poddać reedukacji. Jeden z moich krewnych dołączył do niej pod przymusem tylko dlatego, że uczestniczył w charakterze słuchacza w wykładzie dotyczącym polityki. Większość jej członków stanowiły osoby arbitralnie zapisane przez sołtysów, którzy starali się zapełnić listy stowarzyszonych zgodnie z rządowymi zaleceniami, albo ludzie, którzy zgłosili się z własnej woli, ponieważ dotarło do nich, że można dostać za to ryż i nawóz. Zapisywane były całe rodziny łącznie z kobietami, dziećmi i starcami, a kiedy latem tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku wybuchła wojna koreańska, zrzeszonych w ten sposób członków prewencyjnie aresztowano i rozstrzelano. Szacuje się, że liczba osób, które zostały zabite i w tajemnicy pochowane, może wynosić od dwustu do trzystu tysięcy.

[…]

In-son wyciąga dłoń po trzymany przeze mnie duplikat listy. Wojskowe ciężarówki wjeżdżały na teren kopalni przez kilka dni. Istnieją świadectwa mieszkańców, zgodnie z którymi od świtu do nocy dobiegały stamtąd odgłosy strzałów. Po tym, jak wyrobisko wypełniło się zwłokami, przeniesiono się do pobliskiego wąwozu, gdzie rozstrzelano i pochowano pozostałych więźniów – tłumaczy, kładąc palec wskazujący na linii narysowanej ołówkiem obok nazwiska i imienia Kang Chong-hun. Tutaj przybito pieczątkę z datą dziewiątego lipca, więc wujka nie rozstrzelano w wąwozie, ale w kopalni. W przypadku osób, przy których przybito pieczątkę z datą dwudziestego ósmego lipca, istnieje duże prawdopodobieństwo, że ponieśli śmierć w wąwozie, nie wiadomo natomiast, gdzie spoczywają szczątki tych, których przywieziono dwudziestego siódmego lipca.

[…]

To było latem tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku, krewni ludzi, którzy tutaj zginęli, zebrali się po raz pierwszy. Zaraz po tym, jak dygnitarze, którzy byli u władzy w czasie wojny koreańskiej, podali się do dymisji w wyniku wydarzeń rewolucji kwietniowej. In-son ostrożnie wertuje kawałki gazet, których rogi rozpadają się ze starości, aż w końcu wyciąga złożony na pół wycinek. Jak tylko go rozkłada, na pierwszy rzut oka widać, że to strona poświęcona sprawom społecznym z wyciętą dolną krawędzią, na której prawdopodobnie znajdowały się reklamy. Wydaje mi się, że to ta sama gazeta, w której zamieszczono artykuł poświęcony ceremonii wspominkowej. Wydano ją jednak jakiś miesiąc wcześniej. Ten artykuł dotyczy krewnych ofiar, którzy po raz pierwszy po dziesięciu latach weszli do kopalni. Właśnie wtedy wykonano to zdjęcie, ale nie zostało nigdzie opublikowane, więc rodziny zmarłych rozdzieliły kopie między siebie z nadzieją, że w przyszłości uda im się zrealizować upragnione cele.

[…]

Wkładam dłoń do chłodnej koperty. Wyciągam książeczkę składającą się z kilkunastu zgiętych na pół i zszytych zeszytowo kartek z szarego papieru w formacie A3. Kiedy otwieram okładkę, która nie została dodatkowo usztywniona, na pierwszej stronie widzę list:

Wkrótce nadejdzie dzień, gdy – zgodnie z życzeniem pogrążonych w bólu rodzin – odnajdziemy naszych bliskich, za którymi tęsknimy od dekady, i sprawimy, że spoczną w pokoju.

To długie rozemocjonowane zdanie przywodzi mi na myśl inne, zaczynające się w następujący sposób: „Z nadzieją, że krewni zmarłych przezwyciężą stare lęki…”. Być może napisała je ta sama osoba. Nie czytam tekstu do końca i przewracam kartkę, a moim oczom ukazuje się czarno-białe grupowe zdjęcie o słabej rozdzielczości. To zdjęcie wykonane przed kopalnią kobaltu zimą tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku. Zdaje się, że mama wtedy tam nie pojechała.

[…]

Nieświadomie kładę dłoń na kawałku gazety z białymi przetarciami na liniach zgięcia. Kieruje mną nagły impuls, by dotknąć odcisków palców osoby, która zapisała tam numer telefonu. In-son nie próbuje mnie powstrzymać, gdy chwytam plik rozpadających się ze starości kartek. Odkładam pożółkły wycinek z krótkim artykułem, opisującym proces wojskowy z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku i napotykam inny, faktycznie wydany trzydzieści cztery lata później. W gazecie zamiast pionowego zastosowano poziomy skład, a na nieliczne znaki chińskie można się natknąć jedynie w tytule.

[…]

Pierwszy wycinek z dwutysięcznego roku to pierwsza strona gazety – zamieszczono na niej kolorowe zdjęcie ludzi w podeszłym wieku, którzy zgromadzili się przed wejściem do kopalni. Tekst informuje, że po czterdziestu latach na nowo powołano do istnienia stowarzyszenie zrzeszające rodziny ludzi, których zamordowano w kopalni kobaltu. Od tego momentu liczba artykułów gwałtownie się zwiększa. Kiedy przechodzę do dwa tysiące pierwszego roku, zauważam artykuły zapowiadające, że publiczne rozgłośnie, grupa obywatelska z Kyongsanu oraz przedstawiciele stowarzyszenia rodzin zmarłych zamierzają stworzyć ekipę eksploracyjną, która wejdzie do drugiego poziomego korytarza kopalni. Odnajduję też fotografie uwieczniające to wejście oraz zdjęcia wykonane na planie programu telewizyjnego, które zostały opublikowane w gazetach przed jego emisją.

[…]

Nadal czuję chłód, od którego nie zdołałam się uwolnić, chociaż włożyłam dwa swetry i dwa płaszcze. Jego źródło nie pochodzi z zewnątrz, ale z mojego serca. Trzęsę się z zimna, a wraz z moją ręką chwieje się płomień świecy i kotłują się cienie wszystkiego, co znajduje się w pokoju. Uświadamiam sobie wówczas, dlaczego In-son natychmiast zaprzeczyła, kiedy zapytałam, czy zamierza wykorzystać tę historię do nakręcenia filmu. Wymazaniu ulegnie zapach gnijących jednocześnie ciał i zakrwawionych ubrań, poświata rozkładających się od kilkudziesięciu lat kości. Koszmary wyciekną pomiędzy palcami, unieważnieniu ulegnie przekraczająca wszelkie granice przemoc. Tak samo jak pominięte w książce napisanej przeze mnie cztery lata temu miotacze ognia, z których żołnierze strzelali do nieuzbrojonych cywilów stojących na głównej ulicy miasta. Tak samo jak przywiezieni na szpitalny oddział ratunkowy ludzie, których pokryte pęcherzami twarze i ciała były oblane białą farbą.

[…]

In-son przechodzi obok świecy, którą trzymam w ręce, a na białej ścianie obok regału z książkami pojawia się jej delikatny cień. Kiedy podchodzę do ściany, znika. Wolną ręką gładzę pożółkłą tapetę i kładę dłoń w miejscu, gdzie znajdowała się twarz In-son. Jakby właśnie ta twarda, chłodna ściana miała wyjawić sekret tej dziwnej nocy. Jakby coś mnie nurtowało, ale pytanie mogę skierować nie do znajdującej się za moimi plecami przyjaciółki, ale wyłącznie do cienia, który zdążył zniknąć.

[…]

W tamtym czasie krążyła plotka, że trzem osobom spośród poddanych egzekucji udało się ujść z życiem, ale jestem skłonny twierdzić, że udało się to tylko jednej. Czy nie wydaje się prawdopodobne, że to jeden i ten sam człowiek zapukał raczej do trzech znajdujących się w pobliżu domów? Jak tylko powiedział, że ktoś uszedł z życiem, wśród zwiedzających zapadło milczenie. Mówią, że noc była jasna i bezchmurna, a na niebie unosił się półksiężyc. Wyglądający dość dziecinnie młody mężczyzna w zakrwawionym więziennym uniformie błagał o strój do przebrania, obiecując, że nikomu się nie przyzna, od kogo go dostał. W tamtych czasach konsekwencje takiego działania mogły okazać się niebezpieczne, więc w dwóch domostwach odesłano go z kwitkiem i dopiero w trzecim zdołał uzyskać pomoc. Jak tylko młodzieńcowi wręczono ubranie, prędko przebrał się na podwórku, wyleciał jak strzała i zniknął.

[…]

Kiedy w następną niedzielę po południu usiedli naprzeciw siebie w gęstej od papierosowego dymu kafejce, mama miała dwadzieścia dziewięć, a ojciec – trzydzieści pięć lat. Pierwszą rzeczą, której się wtedy dowiedziała, było to, że wiosną tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku ojca przeniesiono do więzienia w Pusanie. Jako że sąd odwoławczy w Taegu był odpowiedzialny za rozpatrywanie apelacji nie tylko z prowincji Kyongsang, ale również Cholla i Czedżu, liczba ludzi, którzy otrzymali wyrok apelacyjny i trafili do więzienia w Taegu, zaczęła gwałtownie rosnąć i brakowało przestrzeni, żeby ich pomieścić. Fakt, że tamtej wiosny na dużą skalę zaczęto przenosić osadzonych z długimi wyrokami do innych zakładów karnych, wynikał po prostu z tej właśnie przyczyny. Mieszkańcy Czedżu otrzymywali niestety dość długie wyroki, ale właśnie dzięki temu ojcu udało się ujść z życiem.

[…]

Na przykład o torturach, którym go poddano w fabryce spirytusu i o których jej opowiedział. O tym, jak traktowali go mężczyźni w mundurach wojskowych bez odznaki stopnia, którzy mówili dialektem z północy. Co mówili za każdym razem, kiedy kazali mu rozebrać się do naga i wieszali na krześle nogami do góry. „Wyplenimy doszczętnie czerwonych skurwieli, sprzątniemy was bez wyjątku! Zarżniemy i wytępimy wszystkie gnidy, co choćby w śladowym stopniu dają posłuch lewackiej ideologii!” Mówiła, że przykryli mu twarz ręcznikiem i bez przerwy oblewali wodą. Że obwiązali jego mokry tors polowym przewodem telefonicznym i przepuszczali przez niego prąd. Za każdym razem, kiedy mówili mu na ucho, żeby wydał przyjaciół, którzy byli w kontakcie z ukrytymi w górach partyzantami, odpowiadał: „Nic mi nie wiadomo. Ja żem jest niewinny”.

[…]

Zamiast odpowiedzieć, wyciągnęłam dłoń i położyłam ją na fotografii przedstawiającej kości. Na wizerunkach ludzi, którzy nie mają oczu ani języków. Ich organy wewnętrzne i mięśnie uległy rozkładowi i znikły. Nie ma już w nich w zasadzie nic ludzkiego. Albo i wprost przeciwnie. Czy już dotarłyśmy? – zamyśliłam się, czując, jak dławi mnie ta głusza. Czy to krawędź rowu oceanicznego, który zieje otchłanią, dno oceanu, gdzie żadne istoty nie emitują światła?

[…]

Weszłyśmy do lasu, ale śnieg i ciemność sprawiły, że nie dało się rozpoznać gatunków drzew. Droga musiała tu zakręcać, bo ślady In-son ułożyły się w łagodny łuk. Światło świecy unosiło się i opadało, kreśląc w powietrzu czerwoną linię. Jak niemożliwy do odczytania sygnał. Niczym lecąca nieskończenie wolno strzała. In-son stopniowo zwalniała. Ja również coraz wolniej szłam naprzód, dopasowując się do jej prędkości. Nie było wiatru. Muskające moje policzki płatki śniegu pozostawiały niewyobrażalnie miłe i delikatne odczucie. Jedynie dwa kroki przede mną, we wnętrzu papierowego kubeczka kołysał się bezgłośnie płomień; przypominał bijący bez ustanku puls. Jeszcze daleko? Już prawie doszłyśmy – odpowiedziała In-son bez odwracania się. Spojrzałam na przysypane śniegiem drzewa. Nie widać było ich wierzchołków. Za każdym razem, gdy światło świecy dotykało rozpostartych na wysokości moich oczu gałęzi, kryształki śniegu błyszczały jak ziarenka soli. In-son! Przystanęłam, przełamując rytm wspólnie stawianych kroków, a moja przyjaciółka, która zdążyła postawić kolejną nogę w śniegu, jeszcze bardziej się ode mnie oddaliła. Poczekaj na mnie! Kiedy spojrzała do tyłu, w blasku świecy zamigotała jej twarz. Otaczające papierowy kubek dłonie pod wpływem światła przybrały czerwonawy odcień. Ile zostało świecy? Jeszcze wystarczy. Zauważyłam, że część świecy znajdująca się ponad nacięciem na dnie papierowego kubka nie była dłuższa niż połowa palca. Choćbyśmy teraz zawróciły, ogarek wypali się, zanim dotrzemy do domu. Zaraz za lasem będzie suchy strumień – poinformowała mnie In-son, jakby próbowała mnie pocieszyć.

[…]

Po raz pierwszy przyszłam tu nazajutrz po burzy. Mama powiedziała, żebyśmy poszły obejrzeć wodę. Miałam wtedy chyba dziewięć lat. Niedługo po tym, jak zmarł ojciec. Skierowała twarz w moją stronę. Z jej bladych policzków zdawało się wyciekać światło: to sięgający po pachy śnieg odbijał blask świecy niczym srebrna plansza. Pamiętam, że wiatr wyrwał jedno z drzew i uwidocznił niebotyczne korzenie. Samo drzewo nie było aż takie wielkie, ale korzenie wyglądały na trzy razy większe od korony. Jak urzeczona przystanęłam, żeby mu się przyjrzeć, a nieświadoma tego mama w dalszym ciągu szła naprzód. Niebo się przejaśniło, ale pogoda była nadal wietrzna. Kręciło mi się w nosie od mieszających się ze sobą woni: zapachu mokrej ziemi, kwiatów strąconych na ziemię z gałęziami i traw przygniecionych przez wodę, która wezbrała   w ciągu nocy. Oczy mnie piekły od strzelających światłem kałuż, w których zgromadziła się deszczówka. Mama sunęła do przodu, tnąc ciałem taflę wiatru, tak jakby cięła nożyczkami olbrzymie białe płótno. Powietrze wydęło do granic możliwości jej bluzkę i szerokie spodnie, więc w moich dziecięcych oczach wydawała się wielka niczym olbrzym.

[…]

Chwile, gdy mama odzyskiwała pełnię świadomości, wracały niczym błyski. Wspomnienia atakowały ją niczym zaostrzone noże. Opowiadała mi wówczas bez końca różne historie. Jak człowiek, którego wnętrze zostało rozwarte skalpelem. Tak jakby wylewały się z niej bez końca krwawe wydarzenia przeszłości. Te błyski w końcu mijały, a na ich miejsce przychodziła jeszcze większa dezorientacja. Często czołgała się do kuchni, wlokąc mnie ze sobą, żeby się ukryć pod stołem. Wydaje mi się, że zgodnie z rozpościerającą się w jej głowie mapą topograficzną jej sypialnia była domem w Hanjinae, w którym mieszkała w dzieciństwie, mój pokój – rodzinnym domem jej matki, a droga do kuchni była drogą przez las. Dziwiłam się, kiedy pod stołem tuliła mnie do siebie, wypowiadając moje prawdziwe imię. Trzęsła tą swoją brodą, żeby mnie ocalić, chociaż w tamtych czasach nie było mnie jeszcze na świecie. Obserwowałam proces, w ramach którego przez tysiące bezpieczników przepływały iskrzące się strumienie prądu i kolejno dochodziło do ich odcięcia. W pewnym momencie mama nie uznawała mnie już za swoją młodszą czy też starszą siostrę. Nie sądziła również, że jestem osobą, która przyszła jej na ratunek, i nie prosiła już dłużej o pomoc. Stopniowo przestała się do mnie odzywać i nawet jeśli coś czasem powiedziała, były to słowa rozproszone niczym wyspy.

[…]

Tamtego dnia mgła była bardzo gęsta. Zobaczyłam jedynie wierzchołki bambusowego lasu, który wyrósł jeszcze przez te dziesięć lat, a kiedy zniknęło światło brzasku i zaczął wiać wiatr, wyłonił się w całości jego ciemny widok. Od tego momentu nie miałam trudności ze znalezieniem domu ojca. Było tam tylko jedno miejsce, w którym zamiast ogrodzenia posadzono kamelie, a na środku podwórka znajdował się grób otoczony murkiem z kamieni. Za porośniętymi trawą fundamentami rosły kępy bambusa sasa, ciągle jeszcze spowite przez resztki mgły, więc wydawało się, jakby ciągnęły się bez końca. To był początek. Następnego dnia zaczęłam szukać materiałów na temat Sech’on. Po tym, jak odwiedziłam położony nad brzegiem morza dom staruszki będącej świadkinią tamtych wydarzeń, zapoznałam się z naukowym artykułem zawierającym przypuszczenie, że wrzucone do morza zwłoki kilku tysięcy ludzi popłynęły, niesione przez morskie prądy, w kierunku Cuszimy. Mniej więcej wtedy, gdy zastanawiałam się, czy jechać na tamtą wyspę i czy w ogóle da się odnaleźć szczątki, które zostały wyrzucone na brzeg albo zatonęły po drodze siedemdziesiąt lat wcześniej, w szafie mamy odkryłam materiały na temat wujka.

[…]

Spędzałam dzień po dniu na pozyskiwaniu nowych źródeł i uzupełnianiu luk w materiałach, które udało się zgromadzić mamie. Zgadywałam trasę i obliczałam czas podróży, które odbyła statkiem, autobusem i pociągiem w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku, przemieszczając się między domem na Czedżu, Taegu i Kyongsanem. I czułam, że powoli popadam w obłęd. W ciągu dnia dłubałam w drewnie, a w nocy wracałam do domu i czytałam materiały, w których zebrano ustne świadectwa. Za każdym razem porównywałam i potwierdzałam dane zmarłych. Dokonywałam rekonstrukcji wydarzeń, odwołując się do odtajnionych po pięćdziesięciu latach amerykańskich akt wojskowych, ówczesnych sprawozdań prasowych, list więźniów z Czedżu osadzonych bez wyroku sądowego pomiędzy tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym a czterdziestym dziewiątym rokiem oraz źródeł na temat masakry Ligi Podo [legalna w latach czterdziestych ubiegłego wieku organizacja w Korei Południowej grupująca osoby o przekonaniach lewicowych – przyp. aut.]. W pewnym momencie, gdy materiały coraz bardziej się kumulowały i ogólny zarys stawał się wyraźny, uświadomiłam sobie, że się zmieniam. Czułam, że już mnie więcej nie zdziwi, co ludzie są w stanie uczynić innym ludziom… Że wykrojono ze mnie coś, co znajdowało się głęboko w moim sercu, że krew, która wypłynęła z ubytku, nie jest już dłużej czerwona i nie tryska z werwą, a obszarpana rana pulsuje bólem i tylko zaniechanie może go uśmierzyć…

[…]

Wiedziałam, że mama już wcześniej dotarła w to samo miejsce. Kiedy budziłam się ze złego snu, myłam się i patrzyłam w lustro, z mojej twarzy emanowało to samo coś, co dostrzegałam wcześniej w twarzy mamy. I nie mogłam uwierzyć, że codziennie na nowo wschodzi słońce. Gdy w powidokach sennego koszmaru wchodziłam do lasu, równie piękne, co bezlitosne światło prześlizgiwało się głęboko pomiędzy liśćmi drzew i tworzyło tysiące, dziesiątki tysięcy świetlistych punkcików. Przebłyskiwały na nich kształty kości. W tym blasku dostrzegałam tamtą niewysoką osobę, która ze zgiętymi kolanami leżała w dole pod lądowiskiem, nie tylko tę osobę, ale wszystkich ludzi, którzy odzyskali twarze i ciała; z miękkimi ramionami, rękoma i nogami, które jeszcze przed chwilą były żywe, tkwiących w dole w ubraniach, które nie były czarno- białe, ale zbroczone jasnoczerwoną krwią. Nie byłam pewna, na czym polegało moje wcześniejsze życie. Musiałam się bardzo wysilać, żeby z trudem móc sobie coś przypomnieć. Zawsze zadawałam sobie wtedy pytanie, dokąd płynę z nurtem. Kim jestem.

[…]

W ten sposób udało mi się w końcu zrozumieć. Opowieść, którą opowiedziała mi mama, gdy tutaj przyszłyśmy. Tamtego dnia wyznała, że przez piętnaście lat więzienia ojciec obserwował tamtą stronę. Że w niektóre noce wschodził jasny księżyc, a liście kamelii lśniły, opromienione jego blaskiem. Bywało, że o świcie przez środek wiejskiej drogi przebiegały na zmianę stada saren i dzikich kotów, a kiedy przyszła ulewa, z brzegu strumienia tryskały nowe szlaki wodne. Był świadkiem tego, jak odradzają się na wpół spalone bambusowe lasy i drzewa kamelii. Widział to wszystko z więziennej celi, w której przez całą noc paliła się lampa, a gdy po chwili zamykał oczy, w miejscach, w których jeszcze przed chwilą stały drzewa, unosiły się ogniki maleńkie jak ziarnka fasoli. Oczywiście trudno mi było w to uwierzyć. Nie wiem, czy mama poważnie traktowała tę historię, w którą wątpiło nawet dziewięcioletnie dziecko. Kiedy usłyszała tę opowieść od ojca i czy wraz z nim zdarzyło jej się patrzeć na tamtą stronę.

[…]

Dźwignęłam się i wyciągnęłam z kieszeni pudełko z zapałkami. Dotknęłam opuszkami palców szorstkiej draski. Kiedy uderzyłam o nią główką zapałki, pojawiła się iskra i uniósł się płomień. Dobiegł mnie zapach palonej siarki. Uwolniłam zatopiony w wosku knot i przeniosłam płomień, ale zaraz zgasł. Zapałka paliła się już w okolicy kciuka, więc nią potrząsnęłam i znowu ciemność wymazała wszystko. Nie słyszałam oddechu In-son. Po drugiej stronie śnieżnej zaspy nie było śladu niczyjej obecności. Jeszcze nie znikaj. Pomyślałam, że kiedy świeca znów zapłonie, złapię cię za rękę. Przeczołgam się przez zaspę i otrę śnieg, który zgromadził się na twojej twarzy. Ugryzę się w palec, nakarmię cię moją krwią. Jeśli jednak nie złapię twojej dłoni, otworzysz oczy w szpitalnej sali. Znów będą wbijać ci igły w ranę. Tam, gdzie jednocześnie krążą krew i prąd. Wzięłam oddech i potarłam zapałkę. Nie udało mi się jej zapalić. Złamała się, gdy znów uderzyłam nią o draskę. Po omacku odnalazłam odłamek i jeszcze raz potarłam, a wówczas uniósł się płomień. Niczym serce. Pulsujący pąk kwiatu. Trzepot skrzydeł najmniejszego ptaka na świecie.

Han Kang, Nie mówię żegnaj

Powieść psychologiczno-obyczajowa Han Kang – południowokoreańskiej pisarki, a zwłaszcza tegorocznej laureatki prestiżowej Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, przenosi akcję tej nietypowej i lirycznej opowieści, do Korei Południowej, przede wszystkim na największą południowo-koreańską wyspę Czedżu, ale również do stołecznego Seulu, ogólnie rzecz ujmując, w dramatyczne wydarzenia z lat czterdziestych ubiegłego wieku, aż po zagadkowe w narracji czasy nam współczesne. Kyong-ha przechodzi kryzys tożsamości i rozmyśla o przedwczesnym odejściu z tego świata w niebyt. Z kolei jej przyjaciółka z czasów młodości In-son wraca w rodzinne strony i mieszka na wyspie Czedżu, gdzie realizuje ambitne filmy dokumentalne, czasem zajmuje się nietypowym u kobiet zawodem – stolarstwem. Kiedy dochodzi do wypadku z piłą łańcuchową i musi spędzić dobrych kilka dni w szpitalu seulskim, prosi przyjaciółkę Kyong-ha o natychmiastową pomoc w ratowaniu papużki Amy, która zostaje pozostawiona sama sobie w domu In-son na odludnym śródgórzu wyspy. W czasie atakującej śnieżnej zamieci Kyong-ha odbywa ostatnią podróż swego życia próbując sprostać postawionemu przez przyjaciółkę zadaniu. Podróżując w takim to czasie, a zwłaszcza w tak niezwykłym nie-do-czasie, gdy po upadku w zaspę otwiera się w niej percepcyjna jaźń, w której to na przemian miesza się niczym w tyglu i tragiczna oraz krwawa historia Korei z lat czterdziestych po lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku z irracjonalnym doświadczaniem takiej już pełni życia, która i parabolizuje doznania zmysłowe i pozwala zobaczyć nagie w istocie nasze człowieczeństwo bez zbędnych światłocieni oraz skrywanych przekłamań. W tej znakomitej opowieści bolesne traumy o podłożu historycznym i emocjonalne rozedrganie znajdują swoje uzupełnienie w ostatnim słowie odautorskim, a więc raz jeszcze Han Kang: „Pamiętam, że kiedy kilka lat temu ktoś mnie zapytał, o czym napiszę następną powieść, odpowiedziałam, że mam nadzieję, że będzie to powieść o miłości. Nie zmieniłam zdania. Mam nadzieję, że jest to powieść o miłości bez granic”…



powrót ››