03.11.2024
„las jest moim prawdziwym domem.”
„Nie ma innego życia.
Istnieje tylko to, co mam tutaj,
zawsze tylko to istnieć będzie”
„…czy rzeka naprawdę musi służyć ludziom?
Nie może być po prostu rzeką?”
[…]
Wojakowi pewnemu z zachodniej części Korony ziemię na wschodzie kraju jako zapłatę za służbę lojalną obiecano. Przepłynąwszy statkiem morze i do miasta Gamlakarleby niedawno założonego dotarłszy, podążył wojak w górę rzeki i do niewielkiej przybył osady, w której nawet kościoła nie było, a cała wioska, po znacznym terenie rozproszona, raptem piętnaście kominów liczyła. Żołnierz zasięgnął języka. Napotkani ludzie po szwedzku jako i on mówili, acz i tacy się zdarzali, co po fińsku tylko gadać umieli. Daleko na wschodnim skraju parafii rozciągał się teren, którego uprawa jemu miała być odtąd pisana. Wojak wiedział, że chałupę sam sobie będzie musiał postawić, tym jednak wcale się nie przejmował. Po drodze las ciemny i gęsty mijał, ni trochę podobny liściowym, z których się wywodził. Drewna na porządną chałupę nie brakło. Wierzchołki drzew szumiały niby morze, które przebyć musiał, na wojnę ruszając. W bojowaniu dobrze się sprawił, na zaufanie i szacunek oficerów i reszty żołnierzy zapracował. Nie po to jednak na świat ten przyszedł, by życie odbierać i obce kraje plądrować. Urodził się, by w ręku łopatę, motykę i pług dzierżyć. Już na samą myśl o gospodarstwie w dłoniach je wyczuwał. W lesie noc spędziwszy, w dalszą drogę przed świtem wyruszył i do pagórka, na którym jego zagroda stanąć miała, wczesnym rankiem przybył. Nad wierzchołkami drzew wisiał księżyc pełny, co na tle wiosennego nieba sino-blady się widział – wzszedł rano, przed słońcem jeszcze. Wojak, zatrzymawszy się, na owo wzniesienie dłuższą chwilę spoglądał. Porastał je bór gęsty, a strumień wodami roztopów szeroki i bystry u podnóża jego płynął. Mężczyzna oczyma wyobraźni ujrzał już, gdzie dom jego stanie i gdzie pierwsze pole wykarczuje. Do czasu wykopania studni wodę z potoku będzie czerpał. Po opał wystarczyło do lasu się udać, gdzie go aż nadto było. Nie brakło mu więc nic, co też człowiekowi potrzebne być może. Teren był dziewiczy, a wojak skory, ażeby poddanym go sobie uczynić, ziarno zasiać i sprawić, by ziemię płodną uczynić. Wstawać będzie z zapałem jak księżyc majowy jeszcze przed wschodem słońca, by pracą się parać. Jako że gospodarstwo na samotnym wzniesieniu się znajdowało, otoczone krajem podmokłym i bagiennym, Nevabacką ją zwano – od fińskiego neva – „bagno”, i szwedzkiego backe – „pagórek”. Nazwy wielu miejsc w tej okolicy mieszaniną fińskiej ze szwedzką mowy, a czasem większej nawet liczby języków były. Zgodnie z utartym zwyczajem na wojaka podle nazwy tego gospodarstwa wołano. Tak oto Matts Mattsson Rask stał się Mattsem Mattssonem Nevabacką.
[…]
Przystąpił do dzieła. Nie pozwalał, aby myśl o znoju, któren go czeka, animusz mu odebrała i siłę, z jaką motyką wymachiwał lub łopatę wbijał, osłabiła. Pracował ciężko, much i komarów nawet nie odganiając. Gdy słońce stanęło w zenicie i żar polał się z nieba, Matts, napiwszy się wody, w cieniu legł pod świerkiem odsapnąć chwilę. We śnie jego ktoś do niego podszedł, jakaś istota o włosach długich, z których woda kapała, i oczach złociste płatki przypominających. Ni chłop, ni baba. Woniała mchem i wodą bagienną, dłonie sękate miała i jak karłowata sosna powykręcane, a odzienie jakby z wełnianki utkane. W tym śnie Matts znak krzyża uczynił, albowiem już poznał, kogóż to ma przed sobą. Stojąca na bagnie postać ręce w obronnym geście uniosła. Zachęcającym ruchem wskazała las i szerokim gestem mokradła objęła, zaczem ręce przed sobą skrzyżowała. Mężczyzna przebudził się skonfundowany, z gardłem wyschniętym. Do strachliwych bynajmniej nie należał. Tyle się świata naoglądał, iże go to zahartowało, czucia wręcz pozbawiło, a dusza jego jak granit twarda się stała. Kompani jego na wojnie ile wlezie plądrowali, z niewiastami, jadłem i złotem uchodząc. Byle snem się więc nie przejmował. Matts dalej robotę ciągnął. Drugiego dnia również mu się zdarzyło przy bagnie zasnąć, z pniakiem pod głową niby poduszką. I znów go ta istota nawiedziła. Tego razu na wielce gniewną wyglądała. Złote oczy pioruny ciskały. Ziemia zakołysała się pod obojgiem niby kożuch roślinny, co oparzelisko pokrywa. Matts bardzo dobrze pojął, czegóż to odeń chcą. Żeby bagna nie tykał.
[…]
Kilka lat minęło. Wieś wzdłuż rzeki się rozrosła. Nisko położone pola łatwiej uprawiać i plony lepsze dają niż te niewielkie kamieniste, lasowi wydarte. Rzeką przewożono dziegieć w lesie wytapiany, skóry, masło i żyto, którymi podatki opłacano. Można było też łowić w niej ryby, a zimą dojść się nią dało lub na nartach dojechać aż na wybrzeże do Gamlakarleby. Przy rzece, w prostej chacie do połowy w ziemi zagrzebanej mieszkała stara kobieta z najmłodszą ze swych córek. Matka, jako że surowa i bogobojna, wpoiła Estrid Johansdotter katechizm i modlitwy, wychowując ją tak, jak Pan Bóg przykazał. Odkrywszy, że dziewczynie nauka na pamięć z łatwością przychodzi, a do tego głosem pięknym i jasnym jest obdarzona, nauczyła ją wszystkich psalmów, które sama umiała. Estrid śpiewać lubiła, więc gdy zasoby psalmów się wyczerpały, jęła wyszukiwać w okolicy tych, którzy pieśni i ballady znali, i teraz to od nich nauki pobierała. Robiła to jednakowoż bez wiedzy matki, ta bowiem w czymś takim ziemski grzech upatrywała. Dzięki pieśniom Estrid dowiedziała się o świecie sporo rzeczy, o jakich jej matka by się nigdy słowem nie zająknęła, bardzo wiele z nich mówiło o vaettach [ze szw. vittror – skandynawska emanacja ludów mieszkających w podziemiu, które prowadzą żywot równoległy do ludzkiego (zakładają rodziny, uprawiają ziemię, hodują zwierzęta) i trzymają się w pobliżu ludzkich osad. W skandynawskim folklorze zaliczane są do tzw. niewidzialnych. Wyglądem przypominają ludzi, chronią przyrodę przed działaniami człowieka – przyp. tłum.], trollach i niewidzialnych mieszkańcach lasu. Wkrótce była z nimi równie dobrze zaznajomiona, co z apostołami i Matką Bożą. Rozgłos zyskała jako dziewczę, co ciągle śpiewa: piorąc w rzece, owce na wypas za opłatą wy- prowadzając, kąpiąc się w saunie i chałupę oporządzając. Kiedy uszu matki doszło, że Estrid także świeckie pieśni śpiewa, próbowała z niej owo bezeceństwo miotłą wypędzić. Nie pierwszy zresztą raz po ten środek sięgała, by córkę na wąską dróżkę wiodącą do Pana sprowadzić. Estrid postąpiła tedy, jak to miała w zwyczaju – do lasu poszła i usiadła pod jarzębem. O drzewa tego właściwościach ochronnych dowie- działa się z prastarych magicznych pieśni. Wyśpiewała jarzębowi swe troski, a ten – jak i las cały – uważnie ich wysłuchał. Śpiewała drzewom najpiękniejsze pieśni przez matkę jej zakazane, a jarząb je dla niej przechowywał. Od tamtej pory przy ludziach już tylko psalmy nuciła.
[…]
Estrid jednak służącą być nie chciała. Wstała i dawny swój dom zostawiła, nawet się za siebie nie obejrzawszy. Ruszyła na północ, do lasu, gdzie jak wiedziała, sama żyć będzie mogła. Wkrótce otaczające ją drzewa zgęstniały i mroczno się zrobiło. Wysokie sosny nad jej głową szumiały. Miękki mech pod stopami sprężyście się uginał. Do jarzębu – przyjaciela swego – podeszła i pod nim usiadła. Głowę o gładki szary pień oparłszy, wsłuchała się, jak w koronie drzewa stado kowalików ćwierka. Siedziała długo, w bezruchu. Jarząb szumiał, stare pieśni i piosnki, które mu ongiś powierzyła, wyśpiewując. Estrid je chłonęła. Gdy wszystkie usłyszała, dalej w las ruszyła. Natrafiła na ścieżkę przez lud leśny wydeptaną i bez pomyślenia żadnego na nią wstąpiła. Gdy starą ścieżkę nowa przecinała, tę drugą wybierała. Tym sposobem od domu dawnego coraz bardziej się oddalała i w końcu całkiem się zgubiła. Gdy do niewielkiej dotarła niecki, gdzie kilka ogromnych sosen po- walonych przez burzę leżało, nie wiedziała, gdzież się znajduje. Usiadła na pniu, szareńkim i gładkim jak jedwab. Kłębiły się w niej stare pieśni, ale Estrid nie śpiewała. „Jeszcze nie teraz”, myślała. „Jeszcze nie”. Zobaczyła wspinającego się po martwym drzewie chrząszcza. Napo- tkał mrówkę, która czułkami gorliwie poruszała. Nieco dalej na pniu rosło kilka grzybków żółtych i pochyliwszy się, Estrid rojowisko wszelkiej maści chrząszczy i owadów zobaczyła. Wiatr między drzewami przyhulał. Światło przygasało, wieczór się zbliżał. Dziewczyna dalej czekała. Na skraju prześwitu dzięcioł zakrzyczał i Estrid oczy uniosła. Wzrokiem poszukawszy, łepek czerwony dostrzegła. Wspomniała opowiadaną przez matkę historię – tę o skąpej gospodyni w czarnej wdowiej sukni i czerwonym czepku, którą diabeł w dzięcioła zamienił. Ale przy- pomniała sobie też jedną z pieśni przez pewnego starca jej przekazaną – iże dzięcioł czarny z niedźwiedziem jest spokrewniony, a człowiek z nimi oboma. Dzięcioł może śmierć wieścić. Ta jednak zdążyła już dom Estrid nawiedzić.
[…]
Śpiew Estrid zwabił Henrica, który nic podobnego przez wszystkie lata, które z ludem leśnym spędził, nie słyszał. Miał uczucie, jakby go to śpiewanie zaczarowało. A gdy w oczy dziewczynie spojrzał, natychmiast zaczął zapominać, czegóż to przez lata na tym odludziu doświadczył. Mienią mnie Estrid – przedstawiła się ona. Co możesz mi dać? Nie mam nic – odparł Henric. Nic poza parą silnych rąk i swą młodością. Popatrzyła na stojącego przed sobą mężczyznę i pomyślała, że z taką przyszłością pogodzić się może. Podała mu rękę.
[…]
Stara matula Estrid, najmłodszych członków rodziny kaszką karmiąca, słuchała tego w milczeniu. Już nawykła do tego, że w domu najstarszego syna odzywać się nie warto. Dzięki temu rzadziej do swarów z synową dochodzi. W pobliskiej dzierżawie Skogsperä syn jej najmłodszy Elim Henricsson Skogsperä i żona jego przyjmowali ją zawsze serdecznie i życzliwie. Ledwie jednak koniec z końcem wiązali, przeto Estrid nie chciała się zbyt często do nich wpraszać. Jej średni syn Abraham Henricsson, który zawżdy czuł się najlepiej, biegając po lasach i bezdrożach, rok wcześniej do armii królewskiej został wcielony. Od tamtej pory słuch po nim zaginął. W myślach Estrid próbowała mu towarzyszyć podczas marszu na południe, ku wielkim osławionym wojnom. Co jadł, w co się przyodziewał? Z kim rozmawiał? Jak wyglądały drzewa tam, gdzie właśnie przebywał? W niewielkiej chacie, w której na wycugu [dożywotnie zabezpieczenie rodziny chłopa (rolnika) w sytuacji, gdy ze starości nie mógł już obrabiać gospodarstwa – przyp. aut.] żyła, Estrid chętnie dzieciom Jona i Karin opowiadała o pradziadku ze strony ojca, który spotkał nad Bagnem Veatt opiekunkę lasu – rå [żeński demon zamieszkujący lasy, określany także mianem huldry, przybiera postać młodej pięknej kobiety, przeważnie nagiej, o długich włosach i czasem z ogonem lub pięknej wieśniaczki. Może zmieniać postać. Demony te pomagały ludziom w lesie. Tego, kto się w nich zakochał, zabierały do swojego świata – przyp. tłum.] – i o tym, jak ona sama pewnego jesiennego dnia, gdy bagno podeszło wodą i groźne było, ich dziadka tam spotkała. Historii takich przy synowej nie mogła opowiadać. Karin nie była w stanie ich znieść. Teraz jednak coś Estrid uwierało i gdy tylko wszyscy zjedli, z ciepłego domu wyszła i do chaty swej podreptała. Chwilę stała na podwórzu, spoglądając w niebo. Święty Marcin był już za pasem. Zima czekała u progu. Matula zastanowiła się nad rzeczami, które w okolicy zginęły: rękawice, jedzenie, narzędzia. To, co potrzebne, ażeby zimę przetrwać.
[…]
Jedyną srebrną monetę, jaką posiadała, w dłoń wzięła i mocno ścisnęła. Pochuchała na nią i wyśpiewała dawną pieśń, słowa ongiś wyuczone, dodała też własne, przez siebie samą ułożone matczyne słowa, które chronią i przestrzegają. Zaczem rzuciła monetę daleko przed siebie, hen na mokradło, i usłyszała, jak ze srebrzystym dźwiękiem w wodę uderza. Mgła zafalowała, jakby chciała skinąć ku niej lub dygnąć. Starą kobiecinę całkowity spokój ogarnął. Nic więcej zrobić nie mogła. Musnęła palcami metal w kieszeni fartucha i na wszelki wypadek jeszcze raz znak krzyża uczyniła. Potem usiadła, na dłuższe czekanie gotowa. Czekać potrafiła. Wcześniej czy później zawżdy coś się działo, jeśli tylko cierpliwym się było. Słońce powoli wspinało się na bladoniebieskie późnojesienne niebo. Matula marzła, lecz na krok się z miejsca nie ruszyła. Spoglądała na moczary i wspominała, jak to przed laty tu przyszła i swą przyszłość wy- brała. Dziękowała bagnu, iże ofiarowało jej Henrica. I dzieci. Wielokrotnie. „To niewłaściwe, nie wolno tak postępować”, twierdził ksiądz w kościele. „Tych, którzy w lesie mieszkają, nie należy o nic prosić ni ofiar im żadnych składać. Udawać się winno, iże nie istnieją”. Ale skoro już się o ich istnieniu wiedziało? Skoro wiedziało się, że tuż obok mieszkają? Estrid zawżdy pilnowała, by żyć z nimi w zgodzie. Za każdym razem, gdy owce strzygła, kłaczek wełny na płocie wieszała, by lud leśny mógł ją gręplować. Tak dziękowała mu za to, iże owce przed wilkami chroni. Kiedy chleb piekła, zawżdy kawałek na gładkiej skale na skraju podwórza kładła – jako podziękowanie dla ludu leśnego za to, że łosie i renifery z dala od żyta trzyma.
[…]
Wreszcie wydarzyło się to, na co czekała. Znad odległej części bagna wzniosła się ku niebu smużka dymu. Znak, że kryło się tu coś więcej niż tylko dzikie zwierzęta, veatty i inne niewidzialne istoty. Stara matula podniosła się i wygładziła spódnicę. Potem głęboko na- brała powietrza w płuca i zaśpiewała pieśń, którą rok w rok, odkąd trzy- mali krowy, wabiła je, by na wypas do lasu poszły. Najpierw była to Złotolica, potem Gąska, teraz Panienka i jej cielątko. Estrid własny sposób miała, aby śpiewem bydło wabić, a gromki jej głos wciąż niósł się daleko. Krowy na zimę już w oborze zamknięto. To nie zwierzęta teraz przywoływała. Jęła obchodzić mokradła, by jak najbliżej chaty podejść, bacząc, by w zdradzieckie podłoże nie wdepnąć. Widziała porozrzucaną tu żurawinę – widomy znak ucztowania miodołapa. Nie bała się jednak króla lasu – najedzony i tłusty po lecie już wkrótce miał w gawrze na zimę zasnąć. Znów rozległ się jej śpiew. I zobaczyła, jak przez mokradło ostrożnie sunie ku niej wysoka, szczupła męska postać na nartach bagiennych. Spotkali się na niewielkim kamienistym pagórku. Mężczyzna miał długie, zwichrzone włosy i brodę, lecz oczy jego tak samo lśniły jak w czasach, gdy małym był chłopcem. Nie brał wcale udziału w wielkich wojnach w stronach dalekich. Był tu. Blisko. W domu.
[…]
Latem, pewnego ciepłego, słonecznego poranka Kristin bawiła się z jednym z kociąt z zagrody przy strumieniu płynącym między Skogsperä a Nevabacką. Rosły tam wierzbówka i knieć wabiące motyle i Kristin długo na kamieniu siedziała, patrząc, jak kotek na nie poluje. Taki całkiem mały już nie był, urósł, a poruszał się szybko i zwinnie. Nad głowami śmigały im to tu, to tam łapiące owady jaskółki. Powietrze ciepłe było i nieruchome. Po pewnym czasie Kristin pragnienie odczuła, które wodą ze strumienia ugasiła. Zaczem głód się odezwał. Przypomniało jej się, że kilka dni wcześniej maliny przy krowiej ścieżce z matką widziały. Może już dojrzały? Strumyk i kociaka zostawiła i szybko przebierając nogami, wdrapała się po zboczu na łąkę, skąd ścieżka odchodziła. Podążyła nią do lasu. Nawet w cieniu nie czuło się chłodu, od gorąca powietrze aż drżało. I znalazła maliny! Cały gąszcz pełen owoców. Prosto z gałązek je jadła. Dopiero gdy ostatnie zerwała, odezwało się w niej sumienie. Zachowała się samolubnie i łakomie. Zjadła maliny, które chciała zebrać matka. To ją zasmuci! „W lesie musi być ich więcej”, pomyślała. „Skoro te były dojrzałe, inne też takie być winny”. Zbierze cały fartuszek owoców i matce do domu zaniesie! Ruszyła ścieżką w głąb lasu, lecz o dziwo nigdzie krzaki malin nie rosły. Szła i szła, aż daleko od domu zawędrowała, malin jednak nigdzie nie napotkawszy. Powinna chyba zacząć już wracać, ażeby matka się nie martwiła. Mogłaby pójść ścieżką, lecz sporo drogi by nadłożyła – przez las rychlej do domu dotrze. Jak pomyślała, tak też zrobiła i ruszyła w las na swych sześcioletnich nóżkach. Dobrze go znała. Wprawdzie aż tutaj nigdy się nie zapuszczała i ścieżką między wysokimi, szumiącymi świerkami wędrować nie mogła, ale mech pod jej stopami był miękki, a ona zaraz się u matki znajdzie. Kristin szła, słońce niestrudzenie niebo czyste, błękitne przemierzało, a między drzewami wciąż nie było nigdzie widać ni śladu gontów na dachu. Musiała za daleko na zachód zboczyć, skręciła więc w prawo i szła dalej. Rósł tu ładny lasek brzozowy, w którym drzewa zielonymi liśćmi przyjaźnie do niej machały oraz niewielkie bagno porośnięte wierzbówką i wełnianką się rozpościerało. Wełnianką wąskolistną matki trolli wyściełały łóżka swych dziatek, Kristin o tym wiedziała. Ale dzień był jasny, więc trolli się nie lękała. Ni trochę. Jeszcze kroku przyspieszyła, chociaż jej krótkie nóżki bardzo się już zmęczyły. Gdy dotarła do niewielkiego leśnego stawu, którego nigdy nie widziała, sama przed sobą przyznać musiała, że całkiem się zgubiła, do tego jest zmęczona, głodna i zlękniona. Wyczerpana na mchu koło stawu usiadła i dobrą chwilę płakała. Potem pochyliła się, by zimną wodą pragnienie ugasić. Na powierzchni stawu odbicie swej twarzy zobaczyła. W wodzie jednak coś jeszcze dostrzegła, coś, co mieniło się i lśniło na dnie. Azali srebrna moneta? Tylko pomyśleć, jak by ojciec i matka się radowali, gdyby Kristin z monetą srebrną do domu wróciła! Sięgnęła do wody dłonią, ale lśniący przedmiot głębiej się znajdował, niż sądziła, musiała więc rękę dalej wyciągnąć. Noga jej z oślizgłego kamienia przy brzegu się zsunęła i Kristin poleciała głową w dół w ciemną otchłań stawu. I chociaż w tym miejscu nie był bardzo głęboki, od razu na dno opadła, nie wiedząc, co zrobić, by się na powierzchnię wynurzyć. A tam, w dole, coś ją do siebie wabiło, coś chciało ją w głębinę zabrać, przyciągało z siłą tak nieprzepartą, że daremna była wszelka obrona. Kristin poddała się, ciemność i chłód ją otoczyły. Może to wcale nie jest takie niebezpieczne, może... Wtem coś ją chwyciło, mocna, silna dłoń za rękę ją złapała i szarpnęła ku powierzchni i światłu.
[…]
Jedynym człowiekiem, do którego od lat gębę otwierał, była matka rodzona. Zdarzało mu się o niej na długo zapomnieć, nie tęskno mu było do tych rozmów, czasem tylko ją wspominał, gdy się w pobliżu starego gospodarstwa znalazł lub napotkał coś, co mu rodzicielkę na myśl przywiodło: moroszki dojrzewające na mokradłach, wymykającą mu się z ust piosenkę, którą śpiewała, gdy był dzieckiem. Starał się wtedy do drzwi pod osłoną nocy podkraść i obudzić ją pukaniem w ustalony sposób. Często coś do zreperowania przynosił albo co do zrobienia miał: ubranie do zacerowania, ranę do opatrzenia. Wiedział, że matce w chacie wycużnicy zbyt dobrze się nie powodzi, więc starał się zawżdy wziąć ze sobą coś, z czego mogłaby mieć jaki pożytek, a co by zbyt wielu pytań nie wzbudziło: głuszca, którego w pułapkę złapał, trochę ryby. Wystrugał nowy nóż do masła, kubeczki z brzozowej kory wyplótł. Od czasu do czasu porąbane drewno przynosił. Często niepokój odczuwał, jeszcze zanim jej próg przekroczył. Ciężar z nogi na nogę przenosił, odejść chciał, uciec. Pragnął do siebie wrócić. Rozmawiał z matką krótko i oschle, na pytania półsłówkami odpowiadał. Nie był zeń myśliciel i nie głowił się zbytnio, czemu tak jest. Zabierał skarpety, gdy je cerować skończyła, i w nocy się rozpływał. Wracał do siebie, do lasu, na mokradła i do gwiazd. Do świata, któren był jego. Matka nazywała ów świat dziczą, odludziem, nie rozumiała, czemu on wciąż tam się chowa, rok po roku. Byś mógł wszystko od nowa gdzie indziej zacząć – często powtarzała. Tam, gdzie cię nikt nie zna. Znajdźże sobie dzierżawę i żonę. Własny dom. Tylko ojciec na Abrahama ze zrozumieniem patrzył, gdy ten w dzieciństwie wracał z długich wypraw do lasu. To Henric mu pokazał, jak przetrwać w głuszy i jak z naturą obcować. Jak uszanować tych, którzy tam mieszkają, i żyć obok nich. Kiedy Abraham od życia w armii uciekł, podążył wprost do miejsca, gdzie czuł się najbezpieczniej, gdzie największy spokój odczuwał. Na mokradła i do lasu za rodzinnym gospodarstwem. Sam był tam sobie panem, niczego mu nie brakło.
[…]
Następnego ranka odprowadził Kristin do Skogsperä; po drodze wcale się nie spieszyli. Pokazał jej, kędy paprocie rosną i słodkie poziomki. Nauczył ją orientować się w lesie. Przestrzegł przed niksem [w mitologii germańskiej demony wodne ukazujące się w postaci ludzkiej (jako piękne dziewczęta) lub półzwierzęcej (panna z rybim ogonem), których kuszący śpiew miał zwabiać młodzieńców w głębiny – przyp. aut.] i rå oraz wytłumaczył jej, że w kieszeni zawsze jakiś metalowy przedmiot nosić powinna, a jarzęby to dobre schronienie przed niewidzialnymi mieszkańcami lasu. Pokazał jej źródło, które w lesie znalazł i o którym nikt z wioski nie wiedział, i gniazdo z wygłodniałymi, szeroko rozwierającymi dzioby pisklakami, i łąkę kwiatów pełną, która drzewami nie zarastała, bo krowy się na niej pasły, i piękny lasek brzozowy, kędy wczesnym latem fiołki kwitły. Dziewczynka przez cały czas trzymała za rękę tego postawnego, brodatego mężczyznę i truchtała u jego boku. Wszystko ją ciekawiło i o wszystkim jak najwięcej wiedzieć chciała. A wie wujaszek, że gdy pierwszy raz wujaszka zobaczyłam, pomyślałam, że to troll – zwierzyła mu się. Zastanawiałam się, gdzież to wujaszek ma ogon. Jak myślisz, co twoi rodzice powiedzą, gdy im rzekniesz, żeś przez trolla została uprowadzona? Uśmiechnął się do tej jasnej twarzyczki, która z powagą się doń zwróciła. Nic, nawet mi nie uwierzą – westchnęła ponuro. Nigdy mi nie wierzą. Cóż, niech wątpią. Ale i babce swej powiedz, a zobaczymy, jak zareaguje. Mogę jeszcze kiedyś wujaszka odwiedzić? – spytało wesoło dziewczę. Tak cudnie w chacie wujaszka było! Jestem pewna, że ją znajdę, już mi wujaszek pokazał, jak to się robi! Oj nie, to zdecydowanie zbyt długa droga dla takiej małej dziewczynki jak ty. I nie wolno ci nikomu mówić, kędy mieszkam, chyba tajemnicy dochować umiesz?
[…]
Popatrz, dostaniesz ode mnie kawałek słońca, któren udało mi się złapać. Dziewczę oczy na kamyk wybałuszyło. Został w nim uwięziony promień, a kamyk lśnił i jak miód połyskiwał. Kristin wyciągnęła poń rękę i uroczyście głową skinęła. Obiecuję. Czy nie jest gorący? Nie, słońce w nim stężało, stygnąc i twardniejąc. Możesz go jednakowoż wyjąć, gdy nadejdzie zima, a on o słońcu ci przypomni, które w swym czasie jak co roku powróci, bez względu na to, jak nieprawdopodobne to się wydaje, gdy zimowe burze przechodzą i całymi tygodniami ni jeden promień się nie pokazuje. Dziewczę wzięło kamyk, wyprostowało się i rozejrzało. Teraz jesteśmy przy twoim domu. Popatrz, między drzewami płot widać. Bądź że tak dobrą dziewczynką i ów ostatni kawałek szybko bieżaj, by matka twoja przestała się niepokoić. Kristin mocno, bardzo mocno w małej dłoni słoneczny kamyk ścisnęła. Pospiesznie głową do rozbójnika skinęła i pobiegła boso między drzewami do zagrody i niepokojących się o nią rodziców. Abraham stał jeszcze chwilę na ścieżce i za nią patrzył. Nie obróciła się.
[…]
Kristin jednak nigdy nikomu nie powiedziała, gdzie się chata rozbójnika znajduje. Za każdym razem, gdy matka lub ojciec próbowali się dowiedzieć, gdzież to przez całą dobę się podziewała, słyszeli jedynie, że niks ją prawie zabrał, lecz miły troll ją uratował, po czym dał jej suszonego mięsa i kamyk ze słońca zrobiony. Jeszcze wiele lat później cała wioska o dziewczynce uratowanej przez trolla mówiła, dziwiąc się, że te tak pomocne bywają. Zawżdy trafił się jednak ktoś, kto słuchaczom o wojaku przypominał, któren doczekał się dziecka z vaettą, oraz że takie rzeczy zdarzają się częściej, niż sądzić by można. Tamtego wieczoru Kristin do babcinej chaty pobiegła. Wślizgnęła się po ciemku i do łóżka podeszła, w którym babka odpoczywała. Zdarzało się to teraz często, choć przez te wszystkie lata, gdy Nevabacką zarządzała, nie oddawała się odpoczynkowi ni na chwilę. Babciu! – zawołała dziarsko Kristin. Dostałam od trolla odłamek słońca! Wgramoliła się na łóżko staruszki i przytrzymała przed sobą złoty kamyk, który promienie wieczornego słońca podchwycił i zalśnił piękniej niż wszystko, co obie kiedykolwiek widziały.
[…]
Wikary na mokradła się udał, ażeby się na nich ukryć. Od kaplicy daleko się bowiem znajdują, a on żywi nadzieję, że wystarczająco daleko. Został sam. Żona jego umarła, jak wielu zresztą parafian. O synach nic nie wie – ni gdzie się podziewają, ni czy jeszcze kiedykolwiek dane mu będzie ich zobaczyć. Przez Rosjan zabrani zostali. Przez Rosjan, którzy palą miasta i wsie, kradną broń i srebra kościelne, rabują, co im w ręce wpadnie, a resztę z dymem puszczają. Którzy mordują i siejąc spustoszenie, uprowadzają dziatki i hańbią niewiasty. Proboszcza z Ilmoli zmusili, by na trzeszczącym mrozie do kozackich koni przywiązany przebiegł z Ilmoli do Närpes. Proboszcz przeżył, lecz od tamtej pory chodzić nie może. Wikary może, ale chodzi krokiem mężczyzny, który by sam wolał już nie żyć. Prosił nawet Boga, by go od doczesnego życia wybawił. Bóg jednakowoż pozostał na jego prośby głuchy. Żąda odeń, by dalej swymi owieczkami się zajmował. Nikogo innego nie mają, do kogo by się zwrócić mogły. Jest wikarym, prawda to, lecz urodził się w gospodarstwie i praca fizyczna mu nieobca. W siekierę zaopatrzony, gotów jest wznieść sobie schronienie. Gdy na brzeg mokradeł dociera, dzięcioł czarny wydaje odgłos, co pisk koci przypomina. A może płacz noworodka, którego czaszkę wróg zaraz zmiażdży trzewikiem swoim? Wikary musi na chwilę przystanąć, by serce w piersi łopoczące uspokoić, nim dalej brzegiem bagna ruszy. Ma jasno określony cel. Gospodyni jego, Kristin, opowiadała mu o rozbójniku, który się latami w okolicznych lasach ukrywał. Nikt go nie pojmał, nikt nie wiedział nawet, gdzie ów rozbójnik się chowa. Kristin jednak twierdzi, że wedle plotek miał chatę nad Bagnem Veatt postawioną. Zapakowała wikaremu worek, który na plecy mógł założyć, i zmusiła go, by pod osłoną nocy w drogę się udał. „Musi się pastor ratować”, powiedziała. „Na Boga, niechże pastor ucieka!”
[…]
Wikarego tak wychowano, ażeby się dziczy lękał. Bóg człowieka na świat posłał, by ten chrystianizował to, co dzikie, i ziemię uprawiał, czyniąc ją płodną i urodzajną. Wszystko, co na odludziu się znajduje, ciemne jest i niebezpieczne. To dzieło szatana. Kryją się tam veatty i rozbójnicy. A teraz także i wikary, który przed złem drzemiącym w ludziach ucieka. Po wędrówce, która pół dnia zajęła, wreszcie chatę dostrzega. Wznosi się ona pośrodku bagna, na pagórku niewielkim, gdzie kilka karłowatych sosen rośnie – drzewa chałupę otaczają, w pierwszej chwili skrywając ją przed okiem wikarego. Potem jego wzrok się wyostrza, a pewną pomocą jest, że wikary dobrze wie, czego tu szuka. Dachu. Szarej ściany z ociosanych bali. I myśli przez chwilę o Kristin z wdzięcznością. Wdzięczność nadal odczuwać potrafi. Odkrycie to w zdziwienie go wprawia. Kieruje się do chaty. Gdzieś musi biec ścieżka, którą przejść spokojnie można, skoro właśnie tam chatę wzniesiono. Wikary idzie powoli. Raptem nogę stawia nieopatrznie, po kolana w trzęsawisko wpada i z największym trudem się z niego wydźwiga. Chciałby mieć narty do chodzenia po bagnach. Po chwili odkrywa drogowskaz drobny, którym się kierować może. Roślinę o ciemnych, lśniących liściach, tylko tam rosnącą, gdzie suche jest podłoże. Stąpa w miejscach, gdzie ona wyrasta, i w końcu dotrzeć do chaty mu się udaje.
[…]
Dobry wieczór, ojcze – mówi. Chcieli się ojciec przez chwilę przy ogniu ogrzać? Starzec krótko kiwa głową i na kamieniu po drugiej stronie siada. W drżącej poświacie trudno przez dym jego rysy wyraźnie dojrzeć. A to wygląda jako staruszek najmniejszy, jakiego tylko wyobrazić sobie można, a to niby olbrzym, trzy razy od wikarego większy. Kiedy ogień odbija się w oczach jego, te czerwienią rozbłyskują. Wikary jednak wie, że to nie diabeł przy jego ogniu usiadł. Widział go już w spojrzeniach kozaków, którzy na oczach jego gwałtem mu żonę wzięli. Widział diabła w oczach żołnierza, który synów jego, siedmio- i jedenastoletniego uprowadził. Wyraźnie da się zauważyć, że starzec czegoś chce. Przyszedł tu w jakiejś sprawie, lecz ją w swoim czasie wyjawi, wikary ponaglać go nie zamierza. Jest jak za dawnych czasów, gdy parafianie, w potrzebie będąc, na plebanię zaglądali, a do jej wyjawienia trzeba ich było zachęcić. Wikary kazał wtedy Kristin piwo i chleb przynieść, by nieco nasmarować struny głosowe gości. Czytał im fragment Nowego Testamentu. Pytał, jak się im wiedzie. Teraz jednak nie wie, czy starzec o przysługę chce prosić, czy może mu czymś zagrozić. Nie ma pojęcia, po jaką zachętę mógłby sięgnąć.
[…]
Szczęść Boże, moje dziecko – odzywa się wreszcie wikary. Czym mogę ci służyć o tak wczesnej porze? Widziałam, jak inni tu wczoraj byli – mówi dziewczyna. Prosili pastora o radę i wskazówki. Potrafi pastor czegoś takiego udzielić? Tak, moje dziecko. Słowa jednak smakują gorzko, podobnie jak wczoraj. Udzielić rady? Kim on niby jest, ażeby komuś cokolwiek radzić? Potępionym nędznikiem? Nawet komuś takiemu jak ja? Nagle pojmuje wikary, z kim ma do czynienia. „Bóg do mej chaty przywiódł niewiastę upadłą”, myśli. „Daje mi szansę, bym uratował jej duszę i dowiódł, żem godzien jego łaski”. Jest o tym przekonany, patrzy na dziewczynę, jakby miał przed sobą Matkę Bożą we własnej osobie. Cóż, czy światło nie bije od jej głowy? Oczywiście, że widać światło, przebija przez mgły! Wikary nie jest w stanie dojrzeć jej twarzy, lecz dziewczyna ma na sobie szare, skromne odzienie, jak na kobietę jej po- kroju przystało. Może i zbłądziła, ale przynajmniej prezentuje skruchę. Pokorę. Wikary czuje, że naprawdę może ją uratować, a ratując ją, może uratować też siebie. Chce wyciągnąć do niej rękę i dotknąć rąbka jej spódnicy, dotknąć swej zbawczyni, ale się powstrzymuje. To właśnie z myślą o takich jak ty Bóg zesłał nam swego jedynego Syna. Ażeby uratował i zbawił tych najmniejszych, najsłabszych, najbardziej grzesznych spośród nas. Bóg wszystkich nas umiłował. Proszę, udało mu się powiedzieć te słowa, wcale go nie zraniły, wierzy w nie. Wierzy w miłość Boga.
[…]
Niegdyś mnie kochano. Składano mi ofiary. Matkę, siostrę we mnie widziano. Teraz jednak... Głos się jej załamuje. Teraz się tylko z trwogą i żądzą spotykam. Ludziom na tym wyłącznie zależy, by mnie sobie siłą podporządkować. Jej głos dźwięczny jest, głęboki, tak jak i troska. Ubliża to mnie i moim współbraciom. Ludzie grabią, biorą, co chcą, nic w zamian nie dając. Dlatego zastanawiam się nad tą miłością, o której pastor prawi. Bo też ja jej w ogóle nie zauważam. Wikary nie jest pewien, czy rozumie, o czym ona mówi. Coś jednak musi odpowiedzieć – nie ze względu na nią, lecz ze względu na siebie. Musi nowe słowa znaleźć. Stare się zbrukały, jadem się stając. Jeśli spróbuje do ust te wyświechtane, zużyte frazesy przepchnąć, na śmierć go zadławią. Rozumie, że musi znaleźć słowa w głębi swej duszy. Nie w pismach. Nie u Agricoli [Mikael, fiński duchowny uważany za twórcę literackiego języka fińskiego – przyp. aut.], nie w Biblii. Muszą to być słowa jego własne. I muszą być całkowicie szczere. Żona moja umarła od ran, których doznała, próbując nie dopuścić, ażeby wróg dwóch naszych synów zabrał – mówi powoli. Moi chłopcy, Mikael i Mattias, mieli dopiero siedem i jedenaście lat, a ja trafiłem tu, na mokradła. Bierze wdech. Z trudem mu mówienie o mroku przychodzi i baczenie, by nie zgasł w nim ten płomień niewielki, który wciąż się tli. Nie wierzę, by taka była wola Boża. Nie wierzę, by to była jego kara. Wiem, że tak właśnie uważać powinienem. Że oczekuje się ode mnie, ażebym tak to postrzegał. Takimi oto słowami zwracałem się do swej wspólnoty, gdy ojcowie i matki, bracia i siostry, synowie i córki w niej umierali. Kiedy ich z domów i gospodarstw wypędzano. Bóg tak chciał, mawiałem. Bóg jest wszechmogący. Bóg...
[…]
Więc twierdzi pastor, że tę miłość można też w lesie znaleźć? Tak, jest wszędzie – przekonuje wikary. Słyszy, że głos mu się zmienił. Jest stabilny, nową pewnością brzmiący. Tak. Pod drzewami w lesie, na bagnie otwartym, na cichej powierzchni leśnego stawu. Śmieje się. To jest właśnie Bóg, bez względu na to, jaką twarz lub jaką nazwę mu przydamy. Zdaje sobie sprawę, że właśnie herezje głosi. Z nauką Kościoła sprzeczne. Raptem jednak wie, staje się to dlań jako woda przejrzyste, że dłużej już być pastorem nie może. Ta droga się przed nim zamknęła, to coś więcej niż tylko drzwi zatrzaśnięte, to mur nieba sięgający. Wie, że niemało jest takich, co wyłącznie dla wygody duchownymi zostają, by mieć chleb, choć wiary im brakuje i obojętne jest im, czy to, czego nauczają, prawdą jest li kłamstwem. On nie może być jednym z nich. To wykluczone. Świadomość tego powinna go głęboką duchową trwogą przepełnić. Kim będzie, jeśli nie pastorem? Jaką drogą pójdzie, jeśli nie drogą Kościoła? Ale on wcale lęku nie czuje. Nabiera powietrza w płuca. Przepełnia go wolność.
[…]
Wiem, co należy zrobić. Ale trzeba zrobić to teraz, dziś w nocy. Podała dzban i chleb Johannesowi. Ty to ponieś. Na bagno pójdziemy. Tam jest wszystko, czego nam trzeba. Posłała Evie spojrzenie, którego ta odczytać nie umiała, a które jednak do uległości ją skłoniło. Brita objęła prowadzenie, Johannes zaś po- człapał za nią chwiejnym krokiem. Eva nie mogła jasno myśleć. Wszystko przerażające jej się zdawało, takie okropne. Dzięcioł krzyczał, noc była ciemna i zimna, a w lesie z pewnością niedźwiedzie i wilki mieszkały. Wcale nie chciała z nimi iść, ani trochę, lecz czuła, że innego wyboru nie ma. Johannes ożenić się z nią nie zamierzał, ani też dzieckiem się zająć. Czy powinna je sama wychować? Rodziców wstydem okryć? Przed oczyma stanęła jej twarz ojca, patrzył na nią rozczarowany, może nawet z pogardą. Nagle przypomniała sobie służącą, która w dyby zakuta stała przy kaplicy, gdy Eva dzieckiem była. Rusinką ją nazywano. Kozacy wzięli ją przemocą, gdy próbowała się z braćmi swymi w lesie ukryć. Braci na śmierć zamęczono, służąca zaś z dzieckiem została. W przypływie rozpaczy, gdy na świat przyszło, życia je pozbawiła. Zbrodnia to straszna, najgorsza, jaką sobie wyobrazić można. Potem się utopiła. Razem z dzieckiem poza murami cmentarza ją pochowano. Wtem Eva była na powrót tamtą jedenastoletnią dziewczyną, która słyszy wszystko, co mówią, ale była też służącą z unoszącym się na wodzie nieślubnym dzieckiem, której nie wolno więcej na poświęconej ziemi stanąć. Taki sam los mógł ją spotkać. Jeśli jednak pozbędzie się tego dziecka teraz... Ale to też grzech. Otaczający ich las szumiał, o jej niegodziwości szeptał, zdawało się, że wszyscy o jej występku dowiedzieć się muszą. Szlochała i potykała się po drodze, nie mogąc nic poradzić, jak tylko iść ścieżką za jasną postacią Brity. Johannesa ledwie w ciemności widziała, lecz Brita szła przed nią z wyprostowanymi plecami, owinięta chustą. Kiedy szlochanie Evy usłyszała, przystanęła i się odwróciła, a kiedy zrozpaczona Eva znów się potknęła, szybko do niej podeszła i chwyciła jej dłoń. Trzymając się za ręce, ruszyły przez las jak dwoje dziatek, które jagody dla matki pozbierać mają. Eva czuła się właśnie jak dziecko, małe i bezradne, zagubione w mroku. Jedyne, co jej pozostało, to ciepła dłoń Brity w jej dłoni.
[…]
Doszli do bagna, które wielkie i bezbarwne przed nimi się rozciągało. Księżyc wzszedł i w większych kałużach się przeglądał. Brita bez słowa wzięła od Johannesa dzban i chleb, po czym je hen na mokradło cisnęła. Pod wodą z delikatnym pluskiem zniknęły. To dla was. Jej czysty, dziewczęcy głos jakże kruchy się zdawał nad cichym, jakby nasłuchującym bagnem. Johannes przysiadł na kamieniu. Ziewnął szeroko. Brita zwróciła się do Evy i do niego: Pomogę wam, jakem to obiecała. Pierwej jednak muszę się dowiedzieć, Johannesie, czy aby na pewno nie chcesz postąpić jak należy, oświadczyny zerwać i ożenić się z kobietą, którą brzemienną uczyniłeś. Johannes się wzdrygnął i zdziwiony na nią popatrzył. Między oczyma pojawiła mu się mała zmarszczka zatroskania. Czy tego chcesz, Brito? Przecież były już w kościele nasze zapowiedzi. Tu nie chodzi o to, czego ja chcę. Tylko o to, co teraz zrobisz. Johannes się zawahał. Nie, uważam, że należy złożonej ci obietnicy dotrzymać. Sprawiał wrażenie, że jest kontent z tego sformułowania. Dzieci na świat przy- chodzą, a czasem nie przychodzą, wszystko jest w rękach Boga. „Przypomniały mu się jego pozostałe dzieci”, pomyślała Eva. „Nigdy się o nie ani o te panny, na które nieszczęście sprowadził, nie troszczył. O sobie tylko myśli”.
[…]
Wiosną, gdy zaczęły się bóle porodowe, Eva chciała mieć przy sobie Britę. Dziecko urodziło się w saunie, zdrowe i bez skazy. Chłopca nazwano Johan Johannesson. Część kobiet posyłała jednak Bricie podejrzliwe spojrzenia. Skoro ktoś upuszczać krew i leczyć tak dobrze jak ona umie, zapewne też inne umiejętności posiada. Wiadomo przecie, że takie jak ona od niepamiętnych czasów potrafią rzucać klątwy i czarować. Byli też tacy, którzy utrzymywali, że na brzegu Bagna Veatt młody, wiotki jarząb raptownie wyrósł, a Lisa ze Smalabacki zaklinała się, że wcześniej go tam nie było. Greta z Backsjö wymykająca się na mokradła na schadzki ze swym za- lotnikiem Juusem z sąsiedniej parafii – rodzice jej nie życzyli go sobie na zięcia – przysięgała, że męski głos szepczący jej do ucha czułe słówka słyszała, pod tym jarzębem odpoczywając. Był to piękny jarząb, czerwonymi owocami nawet wtedy obsypany, gdy inne drzewa w okolicy dawno swoje straciły.
[…]
Evert Wilhelmsson Nevabacka już zeszłej jesieni, gdy jego suszarnia z dymem poszła, o jej podpalenie dzierżawcę Johana Johannesa Skogsperä oskarżył. Utrzymywał, że Johan budynek podpalił, bo on, Evert, pomysłu osuszenia należącego do Nevabacki bagna porzucić nie chciał. Johana przy suszarni jako ostatniego widziano, a naturalnego wyjaśnienia, jak do pożaru doszło, znaleźć się nie dało. Johanes zapierał się, że podpalaczem nie jest, lecz zeznania świadków potwierdziły, że na wszelakie sposoby utrudniał gospodarzowi z Nevabacki pracę na mokradle, tak więc skazano go na więzienie, a w dodatku na grzywnę, dotkliwą dla biednego zagrodnika. Teraz Evert Wilhelmsson znów sprawę do sądu wniósł: oskarżył żonę Johana – Fredrikę – o czarostwo. Węże nań rzekomo nasłała, sześcioletni wnuk jego na krzywicę przez nią zapadł, a córka na różę. Miała też przeciw niemu zmarłych podburzać, tak by w pracy chwili spokoju nie zaznał, a wszystkie tegoroczne cielęta mu zmizerniały. Tak, Evert do sądu wniósł oskarżenia liczne. Minęło lat sto przeszło, odkąd w okolicy procesy czarownic się odbywały, w użyciu dyby były i najróżniejsze inne metody stosowano, by kobiety i mężczyzn do konfesji skłonić, że diabeł w ramię i pierś ich gryzł, obiecując złoto, bogactwo i wszystko, czego dusza zapragnie. Tak więc kiedy zebrał się sąd, w miejscu rozprawy tłumniej było niż zwykle. Sędzia Sturesson uznał, że moment to iście uroczysty, dlatego niespieszno mu było z przedstawieniem sprawy – począł od tego, co jesienią się wydarzyło. Johanowa Fredrika skupiona w milczeniu siedziała, z czarną chustą mocno zawiązaną na jasnej głowie, i na Nilsa patrzyła. Od męża młodsza była, a na kolanach trzymała ich jedyne dziecko, córkę lat siedmiu. Nils wcześniej Fredriki nie widział. Albo może wiele razy w kościele po stronie dla kobiet siedziała, lecz nigdy uwagi na nią nie zwrócił. Nie była żadną pięknością, nie miała jednak nieprzyjemnej aparycji. Chuda była bardzo – nie mogło im się zbyt dobrze powodzić – i na czarno ubrana, w najlepsze kościelne ubranie. Coś jednak w oczach miała – Nils czuł, jak go świdrują. Nie mógł pojąć, czemu zdecydowała się właśnie nań patrzeć. Może coś o nim słyszała, coś, co napawało ją nadzieją, że to on miłosierdzie jej okaże?
[…]
Honor jego z pewnością nadwątlony tym został, więc łgarstwo z wężem wymyślił. Zeszłego lata koń jego został ugryziony, dwa lata wcześniej parobek. W Nevabacce aż się roi od węży. To twoja wina, babo przeklęta! Evert walnął pięścią w ławę, na której siedział. Odkąd do Skogsperä przybyłaś, na gospodarstwo moje przekleństwo ściągnęłaś! W takim razie robotę żem spartaczyła, jeśli zważyć, jak dobrze się Evertowi wiodło przez wszystkie lata, którem w Skogsperä spędziła – zauważyła kwaśno Fredrika. Któreż to gospodarstwo w tej okolicy naj- większy podatek królowi płaci? Powiedzże no, Evercie, czy przypadkiem nie Nevabacka? Nils był świadom, że to prawda niezbita. Nevabacka miała piętnaście krów, dwadzieścia owiec, wołu i konia. Plony zeszłego roku wyniosły piętnaście beczek jęczmienia i pięć żyta.
[…]
Skończyło się więc tym, że Fredrika Karlsdotter Skogsperä została uniewinniona przez ławę przysięgłych ze stawianych jej zarzutów. Bez stwierdzonej winy sędzia nałożyć na nią żadnej grzywny nie mógł i tym samym do domu w podłym humorze wrócił. Po rozprawie Nils świadkiem był sceny nieprzeznaczonej dla jego oczu. Wyruszył pierwszy, lecz proboszcz go na rozstaju zatrzymał, by kwestię dorocznych oględzin drogi omówić. Tak to Nils zobaczył Fredrikę z jej córką; czekała je długa wędrówka przez las, a już się ściemniać zaczęło. Gdy Fredrika i dziewczynka do stóp wzniesienia dotarły, na którym rozłożysta czeremcha rosła, co wkrótce miała stanąć w kwiatach, jakiś cień od drzewa się oderwał i do kobiety podszedł. Nils nie był dość blisko, by oblicze męża tego zobaczyć, lecz po kapeluszu i sylwetce rozpoznał Everta z Nevabacki. Zwolnił kroku. Może Evert miał złe za- miary, może Fredrika będzie potrzebowała pomocy.
[…]
Kiedy śnieg stopniał i ziemia się naga zrobiła, Ingrid może wreszcie udać się do swej siostry. Nim ktokolwiek buty wzuć zdoła, ona już boso z domu wybiega. Z początku nogi ją od zimna bolą. Nie znajdzie jednak siostry, jeśli w buty przyodziana będzie. Kiedy Ingrid ma je na nogach, są sobie obce – ona i siostra. Mogą się po drodze minąć, w ogóle nie zwróciwszy na siebie uwagi. Kiedy jednak jest boso, rzecz się inaczej miewa. Przy samym domu zaczyna się ścieżka, która do lasu biegnie. Przez całe swe życie każdego dnia latem Ingrid tą ścieżką bieży. Pierwszy raz zwykle ją boso pod koniec kwietnia pokonuje – jej stopy budzą się wtenczas jakby do życia. Pozdrawiają każdy korzeń i każdy kamień. Wiedzą, gdzie jest równo, a gdzie muszą na wertepy uważać, gdzie jest mokro, gdy woda w strumieniu dziko rwie brzegi, i gdzie rośnie mech sprężysty i miękki. Naj- pierw Ingrid idzie powoli, rozkoszując się dotykiem igliwia, liści i gliny na nagiej skórze. Uczucie przebudzenia po całym jej ciele się wówczas rozchodzi. Czuje zapach rozkładu, wody i ziemi budzącej się do życia, płynących w górę pni soków i nagrzanej słońcem kory. Jej uszy przez całą zimę głównie szumu wiatru w wierzchołkach drzew i burz wokół domu słuchały, teraz zaś wyłapują nawołujące głośno nad lasem żurawie, pierwsze brzęczenie much i świergot ptaków. Nocami słyszy pohukiwanie puchaczy, a wczesnym rankiem harce cietrzewi tuż wokół węgłów domu. Z drzew kapie woda, podmuchy wiatru zupełnie inaczej brzmią w pozbawionych śniegu koronach. Gdy czuje, że jej ciało dostatecznie się obudziło, Ingrid przyspiesza i cieszy się, że stopy drogę równie pewnie znajdują, jak to zeszłego lata robiły. Nie musi nawet patrzeć, gdzie je stawia. Przez rok mieszkała z matką w Forshälli. W owym czasie jej ojciec w więzieniu siedział. Ingrid wielce za siostrą tęskniła i bała się, iż już na zawsze o sobie zapomną. Gdy jednak znów dane jej było pobiec w odwiedziny, miała wrażenie, jakby nigdy się nie rozstały. Siostra czeka na nią przy leśnym stawie. Tam, w szałasie, który pod gęstymi gałęziami starego świerku razem zbudowały. Wreszcie znów są razem.
[…]
Ale siostra Ingrid, która mieszka w lesie, zawsze ma dla niej czas. Tak wspaniale się razem bawią. Siostra pokazuje jej, gdzie rosną paprocie, i obmywszy korzenie w wodzie, żują je po kawalątku. Kiedy Ingrid jest z siostrą, zawsze ma coś pysznego w ustach: szczawik zajęczy wiosną, żywicę, gdy pod wpływem ciepła drzewa zaczną krwawić, poziomki, ja- gody, maliny i moroszki latem, borówki i żurawinę w późniejszej części roku. Również fujarka, którą z wierzby sama wystrugała, smak ma niezrównany. Siostry próbują wszystkiego: mchów i liści brzozy, pędów świerku i podagrycznika, liści jagód i pączków mniszka. Gdy krowa na wypas idzie, Ingrid odpowiada za to, by do lasu ją od- prowadzić, a potem do domu zagonić, i ponad wszystko to zajęcie uwielbia, bo wtedy może cały dzień na dworze z siostrą swoją spędzać. Na początku matka się o nią martwiła. Jest taka mała – powiedziała do ojca pewnego majowego dnia, gdy ziemia wreszcie się zazieleniła, ostatek zeszłorocznego siana się skończył, a wychudzoną krowę z cielakiem na zewnątrz wypuszczono, by same poszukały sobie pożywienia. Nie było jednak nikogo innego, kto by mógł ich pilnować, jako że matka i ojciec wiosną pełne ręce roboty mieli. Ojciec wręczył Ingrid piszczałkę, by w nią dęła, jeśli wilka, rosomaka lub inne niebezpieczeństwo obaczy. Nosiła ją dumnie przewieszoną przez ramię, nigdy jednak nie musiała jej użyć. Siostra już się o to postarała – robiły mnóstwo hałasu, by drapieżniki się od nich z daleka trzymały. Kiedy łania renifera leśnego z młodym zbyt blisko szałasu nad stawem podeszła, Ingrid w bezruchu równie cicho co siostra leżała i obserwowała poruszające się bezgłośnie po mchu chude nogi cielaka i łani. Widziała komary bzyczące wokół miękkiego pyska i to, jak renifer niewielkimi uszami strzyże, by meszki od oczu przegonić.
[…]
Od siostry Ingrid dostała małego oswojonego dzwońca, który zawsze w odwiedziny przylatywał, gdy w lesie nad stawem była. Przysiadał na wykonanej przez nią wędce i patrzył. Karmiła go okruchami, lubiła słuchać jego skrzypliwych treli i podążać za nim wzrokiem, gdy odlatywał. Siostra potrafiła wszystko. Umiała pływać pod wodą z nurami, latać wysoko nad lasem ze stadem kruków i zakopać się w lisiej czy borsuczej norze. Ingrid mogła jej dorównać niemal wyłącznie we wspinaczce na sosny o mocnych gałęziach – wczepiała się w nie palcami, a włosy miała pełne igieł i mrówek. Czasem Ingrid nie mogła przyjść do leśnej siostry. Zostawiała jej wtedy wiadomości i dary na skraju lasu koło gospodarstwa: ładny, gładki kamień i piórko którejś z kur w dziupli przy kamiennym murze, kawałek skorupki jaja na zaczarowanym kamieniu, niewielki wianek z kwiatów mniszka na złamanym pniu na ścieżce do stawu. Ingrid wiedziała, że siostra te drobne wiadomości znajdzie i zrozumie ich treść: Myślę o tobie, brakuje mi ciebie, jesteś dla mnie ważna.
[…]
Lars – odparła matka wycieńczonym głosem. Zobaczymy, ile pożyje. Lars jednak żył i rósł, a z gadania dorosłych Ingrid wnioskowała, że nie był taki jak inne dzieci. Jego głowa była za duża i z trudem ją na chudym karku utrzymywał. W porównaniu z ogromną czaszką jego koń- czyny przypominały cienkie patyczki. Powieki były delikatne jak płatki fiołka, a skóra miękka jak liście podbiału. Patrzył na nią dużymi ciemnoniebieskimi oczyma i na palcu Ingrid piąstkę zaciskał, zaskakująco silną i wytrwałą. I był jej, jej braciszkiem, którego od tak dawna pragnęła. Przepełniało ją szczęście. Widziała, że matka i ojciec się wcale nie cieszą. Ojciec rzadko na Larsa patrzył, matka oczywiście przykładnie się nim opiekowała, lecz radość temu nie towarzyszyła. Matka zresztą nigdy pogodna nie była, a wszystkie połogi kończące się śmiercią przedwcześnie narodzonych uśmiech z jej twarzy doszczętnie wymazały. Ingrid pamiętała go jeszcze z czasów, gdy sama była mała – mama śpiewała jej o kochanej gąsce i pozwalała robić patataj na kolanach. Teraz zdawało się, że uśmiech ten całkiem zniknął, a usta matki miały na zawsze pozostać zapieczętowane niczym wąska, zaciśnięta linia. Dopiero pewnej niedzieli w zimie, gdy na wzgórzu kościelnym byli, Ingrid zrozumiała dlaczego.
[…]
Wybrała się nawet czary odprawić pod jarząb Johannesa nad Bagnem Veatt. Wiecie chyba jakie. Te, co płodność dają. Taaa, skoro się do pomocy czarów uciekła, to nie dziwota, że dzieciak odmieńcem się urodził. Walborg głową skinęła. Żaden tam odmieniec, tylko Bóg ją pokarał! Głos Mårtenowej Elin przepełniała gorycz. Nie należy się bratać z ludem leśnym. Pastor mówił przecie... Teraz matka i ojciec po schodach kościoła zeszli, a baby zarzuciły plotki i pospiesznie do środka weszły. Ingrid stała przyciśnięta do konia i ssała koniec swego warkocza. Odmieniec? Wiedziała, kto to taki, wiedziała też, że Lars nim nie jest. Był zeń najprawdziwszy mały człowiek, nawet jeśli wyglądał inaczej. Ale czy duża głowa Larsa była karą, jaka na matkę spadła? Ingrid nie mogła tego pojąć. Wolałaby nie słyszeć gadania bab ze wsi i ze złością za nimi na śnieg splunęła. Lars nie jest żadną karą. Jest jej kochanym braciszkiem.
[…]
Codziennie bawili się z siostrą w lesie. Siostra Larsa nie oceniała, nie mówiła, że jest karą albo czegoś mu braknie. Razem wynajdowały naj- różniejsze sposoby, by go zabawić: Ingrid wabiła do siebie dzwońca okruszkami chleba, a Lars gaworzył radośnie i rączkami wymachiwał, gdy ptak po ziemi skakał. Deszcz na polecenie siostry po drugiej stronie stawu padał, a Ingrid trzymała Larsa, by mógł popodziwiać tęczę urodziwą, gdy ta łuk nad mokradłami utworzyła. Dziewczęta zbierały leśne smakołyki i stawały w szranki, która bardziej Larsa słodkimi poziomkami, malinami i jagodami rozpieści. Siostra pomagała Ingrid znaleźć piękne żółte kwiaty rosnące na skraju bagna. Ingrid dekorowała nimi dach szałasu, by Lars mógł leżeć na posłaniu z miękkiego, suchego mchu i spoglądać na te żółte kwiaty, które delikatnie i słodko pachniały. Siostra przeprowadziła lisią rodzinę koło ich kryjówki, by Lars zobaczył, jak liski zabawnie harcują i skaczą na brzegu. Spędzając czas z siostrami, Lars był zawsze pogodny i zadowolony – Ingrid pojąć nie mogła, jak można go za utrapienie uważać.
[…]
Prawda była taka, że Ingrid swej leśnej siostry nigdy nie ujrzała. Wie- działa, że ona istnieje, i wiedziała, że to siostra jej wszystkie cuda i osobliwości lasu pokazuje, że to jej siostra śpiewa dla niej pieśniami małych ptaków, że to siostra przywodzi do niej dzwońca i lisy, by przecięły jej drogę. Czuła jej obecność równie wyraźnie, jak czuła Larsa w objęciach, a gdy była w lesie, samotność nigdy jej nie dokuczała, bo siostra dotrzymywała jej towarzystwa. Ingrid z nią rozmawiała i umiała odpowiedź siostry dosłyszeć. Teraz jednak pewna była, że widziała coś – kogoś – uciekającego z szałasu. I poruszona była ogromnie, bo nie wiedziała, co robić. Doskwierały jej wyrzuty sumienia – zostawiła Larsa samego na tak długo. Bała się, cóż to takiego zobaczyła. I była wielce zazdrosna.
[…]
Po tamtym zdarzeniu zaczęła dostrzegać znaki świadczące, że ktoś albo coś Larsa odwiedza, gdy tylko ona plecami się odwróci. Kiedy raz po dojeniu krów do domu weszła, gdzie na rozłożonym na podłodze chodniku jej brat leżał, znalazła go z mniszkiem w dłoni. Skąd go wziął, nie mogła zrozumieć i ostrożnie mu kwiatek zabrała, by mama nie zobaczyła. Kiedy się sianokosy zaczęły i wszyscy w dzierżawie pomagać przy zbieraniu lichej trawy musieli, która tego zimnego lata wyrosła, matka kładła Larsa w cieniu jarzębu. Chłopczyna cały dzień leżał zadowolony, gaworząc i różne dźwięki wydając. Ilekroć Ingrid w tamtą stronę zerkała, wydawało jej się, że nie jest sam w tym cieniu, ale gdy podchodziła, to coś lub ten ktoś znikał, cokolwiek lub ktokolwiek to był, a chłopiec wył głośno i wściekle. Często w jego dłoniach lub koło niego niewielkie dary znajdowała: kwiaty, owoce, gładkie kawałki drewna. Nigdy nic takiego, czym mógłby krzywdę sobie zrobić, gdyby przypadkiem to do ust włożył. Ingrid zaczęła siostrę prosić – o ile była to jej leśna siostra, nie mogła przecież wiedzieć tego na pewno – by na Larsa uważała, gdy ona musi wrócić do zagrody i krowę wydoić albo kiedy słyszała, że matka ją do siebie wzywa. I ani przez chwilę nie wątpiła, że Lars będzie bezpieczny do jej powrotu.
[…]
Od ustania rosyjskiej niewoli Nevabacce dobrze się wiodło – trzymano tam piętnaście krów, trzydzieści owiec, sporo świń, trzy konie, do tego kilka jałówek i źrebiąt. Gospodarz Arne cieszył się w parafii niemałym poważaniem, stąd też dużo ważnych zadań w udziale mu przypadało, a do tego słynął ze swej szczerości, bogobojności i surowości. Sprzedaż drewna na budowę statków wcale niemałą sumę mu przyniosła. Długo kawalerem pozostawał i domysłom, kogo za żonę weźmie, końca nie było. W Nevabacce nikt nigdy nie zapomni, jak Kristiina wyglądała, gdy do gospodarstwa przybyła. Tak elegancko ubrana nawet żona tutejszego pastora, Elisabet, nie chodziła. Była zima, a Kristiina miała na sobie zielony płaszcz adamaszkowy podbity szarym wiewiórczym futerkiem, a na głowie niebieski aksamitny czepek. Pod płaszczem widać było czarną satynową spódnicę, która równowartość krowy kosztować musiała, i bluzkę w paski z rosyjskiego adamaszku. Na stopach niebieskie buty z wysokimi białymi obcasami. Kiedy stara matula Serafina z Nevabacki pomagała synowej rzeczy rozpakowywać, raz za razem w zdumienie wpadała nad tymi wszystkimi nakryciami głowy, czapeczkami, kołnierzami, mankietami, półrękawkami, mufkami, pończochami i pantoflami. Było tam więcej kolo- rów i tkanin, niż kiedykolwiek w swym życiu widziała, i nazwać ich wszystkich nie potrafiła. Nie przystoi, by żona chłopa w takie fatałaszki się odziewała – oznajmiła synowi. Może córce pastora to uchodzi, lecz za mąż za człeka z gminu wyszła, a my nie wstydzimy się tego, kim jesteśmy. Będzie musiała swej dumy się wyzbyć.
[…]
Jednak najbardziej godnym wzmianki novum, jakie Kristiina w Nevabacce zaprowadziła, był ogród przez nią założony. Poza pastorem nikt w parafii takiego nie miał. Na zagonach uprawiano tu zazwyczaj rzepę i cebulę i na tym poprzestawano. Gdy młoda pani Kristiina do Nevabacki przyjechała, od razu dostrzegła możliwości, jakie dawała długa ściana domu od południa, chroniąca przed zimnymi północnymi wiatrami. Zamierzała przekuć w czyn to, czego od ojca swego się nauczyła. W pierwszej kolejności przystąpiła do gromadzenia nasion. Napisała do dawnych przyjaciół w Uleåborgu, gdzie prowadzono ożywiony handel z miastami po przeciwległej stronie Zatoki Botnickiej, i do kuzyna w Sztokholmie. Wszyscy przysłali jej woreczki i paczuszki z nasionami. To jednak z plebanii najwięcej nasion i inspiracji zaczerpnęła. Elisabet, żona pastora, szybko stała się jej serdeczną przyjaciółką, mimo że dużo starsza była od młodej gospodyni w Nevabacce. Elisabet i pastor dzieci nie mieli, więc może dlatego przygarnęła Kristiinę, trochę jak własną córkę, bądź co bądź Kristiina była córką pastora. Pastor Aleksander, który wcześniej w Åbo studiował, był człekiem obrotnym. Osuszył bagno do plebanii przylegające i założył ogród, w którym rosły przeróżne rzadkie i niespotykane rośliny: pietruszka, marchewka, czerwona cebula, brukiew, pasternak, seler.
[…]
Pewnego wieczoru w październiku Kristiina poszła do lasu, by krowy do domu sprowadzić. Przypuszczała, że może to być ostatni dzień, gdy na dworze je trzymają. Już od dłuższego czasu nocami przymrozki chwytały, a zwierzęta w pobliżu gospodarstwa zbyt wiele do jedzenia nie miały. Odeszły nadzwyczaj daleko. Przewodniczka stada – stara i mądra Białolica – doskonale wynajdowała ostatnie resztki traw i krzaków, które wszystkich liści jeszcze nie zgubiły. Kristiina długo wędrowała, było jej gorąco i czuła się rozdrażniona, a plecy ją bolały, bo z dzieckiem zrobiła się duża i ciężka. Domyślała się, że urodzi koło Bożego Narodzenia. Nieszczególnie bała się porodu. Kristiina Mikaelsdotter była przyzwyczajona, że dostaje to, czego chce. Tylko raz nie udało jej się zrealizować żywionego w głębi duszy pragnienia. To ona wybrała Arnego, nieodwrotnie, choć nie wiedział o tym nikt poza nią i siostrą jej Catariiną, która rok wcześniej wyszła za Timotheusa, pastora pomocniczego ich ojca. Ubogi, młody i elegancki, skradł serca obu sióstr już pierwszego dnia swej obecności na plebanii. Lecz to Catariina ze szranków zwycięsko wyszła i dostała za męża przystojnego pastora. Kristiina nie mogła znieść ich widoku, gdy spacerowali pod rękę po Uleåborgu, by sprawdzić, czy bystrza zrzuciły lodową pokrywę, albo po błoniach, by zobaczyć, czy przybył pierwszy w danym roku skowronek. Widok tych dwojga razem o mdłości ją przyprawiał, Kristiina postanowiła zatem dwie rzeczy: poślubi kogoś, kto w Uleåborgu ani w najbliższej okolicy nie mieszka, a jej wybranek nie będzie tak biedny jak Timotheus.
[…]
Zobaczyła je, gdy nad brzegiem mokradła w skupisku skubały resztki trawy oraz kilku przekwitłych kwiatów. Przy jasnym łbie Białolicej ktoś stał. Jakaś młoda kobieta. Chociaż czy na pewno młoda? W każdym razie smukła i wysoka była, w prostym szarym odzieniu, które lśniło w gęstniejącym zmroku. Jasne włosy w gruby warkocz splotła i okręciła nim głowę, Białolicą po pysku głaskała. Kiedy Kristiina do niej podeszła, nieznajoma uprzejmie dygnęła. Kristiina już otworzyła usta, by spytać, kim jest i co robi z jej krowami. Spotykanie w lesie nieznajomych do codzienności tu nie należało. Pomogłam jej wyjść z bagna – wyjaśniła dziewczyna i po raz ostatni pogłaskała krowę. Zapadła się i nie mogła się sama wydźwignąć. Teraz Kristiina zauważyła, że Białolica jest mokra i brudna aż po boki. Popatrzyła z wdzięcznością na nieznajomą. Jej samej, z wielkim brzuchem, nie udałoby się wyciągnąć krowy, musiałaby Arnego sprowadzić, a to zajęłoby zapewne zbyt wiele czasu i krowa by utonęła. Niech Bóg wam wynagrodzi. Chwyciła się za krzyż i wyprostowała. Sama bym rady nie dała. Jak wam się to udało? Powiedziałam jej po prostu, jak to zrobić – odparła kobieta i popatrzyła Białolicej w oczy. Pokazałam, gdzie ziemia sucha jest i bezpiecznie można stąpać.
[…]
Kobieta policzek o bok Białolicej oparła i odpowiedziała, że do pracy jest przyzwyczajona, lecz nigdy jeszcze na służbie nie była. W takim razie Myrsky wynagrodzenie dopiero po drugim roku dostanie – oświadczyła Kristiina. Wiedziała, jakie są zasady, matka ją na- uczyła, jak się ze służbą obchodzić. Wikt i dach nad głową zapewniony, ale zapłata dopiero drugiego roku. Myrsky powoli przytaknęła. Zostanę dwa lata – powiedziała niskim głosem, który czasem wyda- wał się nawet męski. Chętnie zobaczę, jak tu w Nevabacce żyjecie. „Jest coś dziwnego w tym, jak to powiedziała”, pomyślała Kristiina, ale naprawdę potrzebowali służącej, a w takiej sytuacji wybrzydzać zbytnio nie można. Tak oświadczyła teściowej, gdy Serafina ją karciła, że na służbę obcą kobietę wzięła, o której niczego nie wiedzieli. To może być jakaś wariatka! Może nam studnię zatruje albo oborę podpali! Stara Serafina splunęła do paleniska. Samotna kobieta niebędąca nigdzie na służbie! W najlepszym razie wszetecznica. Wiesz, co się stanie, jeśli ktoś taki za długo będzie na ciebie patrzeć, gdy dziecko pod sercem nosisz!
[…]
Ale skąd jedwabna spódnica u służącej? Może mimo wszystko Kristiina nieroztropnie postąpiła, biorąc do siebie obcą, która dotąd u nikogo na służbie nie była? Może mimo wszystko Myrsky była wszetecznicą, rozwiązłą dziewką, kurwą? Jak inaczej miałaby wejść w posiadanie tak niespotykanego materiału? Skąd Myrsky ten materiał wzięła? – spytała Kristiina. Na dworze rozległy się głosy mężczyzn wracających z pracy w polu. Matka moja go utkała – odparła Myrsky i w roztargnieniu wygładziła spódnicę. Sama nić uprzędła. Gdzież rośnie coś takiego, z czego srebrny materiał da się uprząść? – podejrzliwie spytała Kristiina. W ogrodzie mego ojca – odparła Myrsky, a Kristiina musiała się zadowolić tą odpowiedzią, bo mężczyźni do izby weszli i trzeba było przy- prowadzić do stołu starą Serafinę.
[…]
Pociągnęła Kristiinę dalej od podwórza i pokazała jej porośnięte trawą zbocze pod lasem. Tutaj rośnie kilka najsmaczniejszych owoców ojca mego, poziomek. Żadne porzeczki tego świata nie mogą się z nimi równać! Teraz ruszyła do lasu i objęła rękoma smukły pień brzozy, która zamachała delikatnymi zielonymi listkami na ciepłym wiosennym wietrze. Tutaj jest jego piwniczka z winem. Z brzozy upuszczamy sok, gasimy nim pragnienie, nic nie smakuje tak wspaniale i zdrowo jak on, żaden podpiwek czy kwaśne mleko. A tu! Zerwała kilka pędów świerku i jeden Kristiinie do ust włożyła, nim ta zaprotestować zdążyła. Niech pani spróbuje! Czy to nie smaczniejsze niż zioła z plebanii? Pochyliła się przy szczawiku tworzącym jasnozielony dywan nad mchem pod świerkami. A tu jeszcze więcej warzyw ojca mego rośnie. Nie pijemy kawy, raczymy się za to naparem z liści brzozy i maliny. Podniosła patyk i pochyliła się przy dużym omszałym kamieniu obrośniętym paprociami o kruchych, ząbkowanych liściach. Patykiem podważyła korzeń i ze śmiechem uniosła go przed Kristiiną. To nasze ziemniaki! I nikt nie musi ich sadzać, nawozić ani okopywać! Ciągnęła ją coraz głębiej w las, pokazywała krzaczki jagód i borówek, zarośla malin i mniszki, kiełkujący krwawnik i wierzbówkę, chwaliła, jak pięknie i bujnie rosną oraz jak smacznej strawy dostarczają, choć nie wymagają uprawy ni nawożenia. Poklepała sosnę i powiedziała o mące, na którą można zemleć korę. Zaprowadziła Kristiinę aż do małego leśnego stawu i pokazawszy jej czermień i grzybień, powiedziała, że to rzepa i żyto jej ojca. Czeremcha, jarząb i jałowiec dawały jagody. Wskazywała roślinę po roślinie, liść po liściu, mówiła o korzeniach i mchach, o tym, z czego jest pożytek i pożywienie. Ściskała dłoń Kristiiny i gorączkowo patrzyła jej w oczy.
[…]
Jest tu tyle wspaniałych, smacznych rzeczy, że każdy, nawet wy, może coś zrywać i z tego ogrodu czerpać. Ojciec nie potrzebuje bydła, bo las jest pełen zwierzyny. Nie potrzebuje stodoły, bo las daje schronienie jego stadom. Nie musi budować spichlerzy, bo tutaj... – wykonała zamaszysty ruch ręką – ...bo tutaj jest jego spichlerz, piwnica i spiżarnia, jego kosze na ryby i suszarnie. Tutaj jest apteka i szafka z lekami. Wszędzie najpiękniejsze kwiaty rosną i nikt nie musi ich siać ani przycinać, a każdy może się ich pięknem napawać. Wszystko jest uporządkowane i przynosi korzyści, jedzenia starcza dla wszystkich istot, które mieszkają i żyją pod jego opieką, o ile tylko nikt nie bierze więcej, niż mu potrzeba, i każdy zwraca tyle, ile się należy. Kristiina aż zaniemówiła.
[…]
Kiedy Arne Evertsson Nevabacka pojawił się u nich pewnej zimy, by jej ojcu dziegieć sprzedać, jego wzrok zatrzymał się na Sofii. Dotąd nikt tak na nią nie patrzył. Odmieniła więc kierunek swej tęsknoty – z morza w głąb lądu. Ku okazałemu gospodarstwu Arnego, który u progu wiosny do nich powrócił, mimo naglącego siewu, i o jej rękę poprosił. Sofia ściskała w dłoniach piękny kupny szal, który w podarku zaręczynowym jej wręczył, i myślała, że teraz się to wreszcie stanie. Teraz prawdziwe życie rozpocznie, jasne i piękne, w którym miejsca na głód nie będzie, zasmarkane nosy chorego rodzeństwa, pranie bez końca, pieczenie chleba i gotowanie, gdy już porzuci zadymioną chałupinę na smaganej wiatrem skale. Arne zaniesie ją na swych silnych rękach do nowego życia, w którym będzie kochana, rozpieszczana i ważna. Ślub ją w tym przekonaniu utwierdził. Wystrojona siedziała u boku męża pod łukiem z zielonych gałązek, a ogół mieszkańców jego wioski oraz jej rodzina przy dwóch długich stołach na podwórzu w Nevabacce biesiadowali, wesoło gawędząc, wszystko było takie jasne, piękne i eleganckie. Spojrzenia gości wyłącznie na nią się kierowały – nikt nie był strojniej niż ona przyodziany. W koronie panny młodej, z plebanii pożyczonej, czuła się jak królewna z baśni. Noc poślubna też nie pozostawiła nic do życzenia. Arne zdawał się w niej naprawdę zakochany, był figlarny i nie szczędził jej czułości.
[…]
Sofia zamierzała za wszelką cenę macierzyństwa uniknąć. Nim oświadczyny Arnego przyjęła, udała się do mieszkającej w starszej części miasta Magazynowej Ulli i uprzejmie ją spytała, czy nie dałoby się co zdziałać, by w ciążę nie zaszła. Sofia była obecna przy tym, jak jej matka podczas porodu zmarła. Niczego się tak nie bała jak dzieci rodzenia. Ulla na jej wąskie biodra popatrzywszy, odparła, że i owszem, środki się znajdą i da się coś zaradzić, ale Sofii tego, co zaraz usłyszy, nikomu powtarzać nie wolno. Sofia miała na chustkę do nosa napluć, związać cztery rogi i podczas pełni na cmentarzu pod kamieniem zakopać. Zrobiła, jak jej radzono, mimo że duchów i cmentarzy się bała, a później z lekkim sercem oświadczyny Arnego przyjęła. Nie męczyły jej choćby najmniejsze wyrzuty sumienia w związku z tym, co zrobiła. Arne miał czteroletniego syna, więcej potomstwa mu nie trzeba. Ale jeśli tak ma to odtąd wyglądać – żadnych pieszczot, żadnych czułych słówek, tylko dzieci poczynanie, których ona mieć wcale nie chce i rodzić nie zamierza, a w przerwach harówka i Karl, to nie mogło to być owo upragnione życie. Musi czekać ją coś więcej!
[…]
Ale cóż to – kościelny Elias wcale sam nie był. Kroczył za nim ktoś wysoki, postawny, w kapeluszu bladą twarz o pięknych rysach osłaniającym. Sofia do okna się pochyliła, zaraz się jednak zreflektowała, że ją zobaczyć mogą, i się cofnęła. Wygładziła włosy i upewniła się, że fartuch ma czysty. Potem dostojnie z domu na spotkanie przybyszom wyszła. Był piękny wiosenny dzień bez choćby jednej chmurki, ciepły wiaterek przeganiał z cienia zimno. Podwórze już po roztopach wyschło, a si- korki, słowiki i pliszki konkurowały o to, kto hałasu najwięcej w koronach drzew i na kalenicach narobi. Oto młoda gospodyni z Nevabacki – powiedział kościelny Elias i przesadnym ruchem stary, brudny kapelusz z głowy ściągnął. Młoda, słodka i łagodna, ot, kobitka co się zowie. Skinął głową w stronę stojącego za sobą mężczyzny. Jak pani Sofia widzi, gościa mamy z Åbo. Per Kollert, prawdziwy magister. Czy pani Sofia już kiedyś takowego spotkała? Mężczyzna za nim kapelusz ściągnął i krótko się ukłonił. Jeszcze prawdziwym magistrem nie jestem, Eliasie. Liczę jednakowoż, iż praca moja do upragnionego tytułu mnie przybliży.
[…]
Poklepał przewieszoną przez ramię okrągłą skórzaną torbę. Chciałbym kilka okazów zebrać, narysować kwiatostan i miejsce występowania opisać. Jaki kwiat? Może wiem, gdzie rośnie? Taki żółty, co południowy brzeg bagna porasta, zna go pani Sofia? – wyjaśnił Elias z ważną miną i żeby dodać sobie autorytetu, palce pod kamizelkę wsunął. Znalazłem go w zeszłym roku, a o odkryciu doniosłem memu dobremu przyjacielowi Walleniusowi z Królewskiej Akademii w Åbo. Sofia nigdy na żaden nadzwyczajny kwiat na bagnie uwagi nie zwróciła, ale nie myślała się do tego przyznać i tylko niespiesznie pokiwała głową.
[…]
W myślach przez cały dzień towarzyszyła Perowi. Teraz już z pewnością do bagna dotarł. Teraz kapelusz ściągnął i w zamyśleniu przyglądając się turzycy, pot z czoła otarł. Teraz na kolana opadł, pióro w smukłe palce ujął i naszkicował zachwycającą roślinkę. Sofia przypomniała sobie, jak się jej ukłonił, oszczędnie i uprzejmie, bez śmiesznych eliasowych ceregieli. Czy jego spojrzenie nieco dłużej się na niej zatrzymało? Sofia aż się bała myśleć, że tak właśnie być mogło. Do tego stopnia te myśli ją pochłonęły, że całkiem zapomniała, aby dla Karla oschła być i nieprzyjemna. Odpowiedziała mu nieobecnym, rozmarzonym głosem, zadziwiając dziecko, które stało się mniej niż zwykle marudne. W chwili, gdy mężczyźni na posiłek do domu zajrzeli, i tamci dwaj znad bagna przyszli. Kiedy wszyscy się sobie przedstawili, Arne do stołu ich zaprosił. Jadła starczy, zapewnił, jego siostra Kajsa tego dopilnuje. Po raz pierwszy Sofia aż się wzdrygnęła na te słowa, bo zobaczyła, jak kościelny brwi uniósł. To ona była gospodynią, więc to ona czuwać po- winna, ażeby jedzenie na stole się znalazło.
[…]
Serafina zmarszczyła czoło, jeszcze raz chłopca owiniętymi nożycami okrążyła. Cóż, najwyraźniej to właśnie matki mu brakuje. Popatrz. Nożyce się wysunęły. Cóż za tragedia. Sięgnęła po koc, okręciła nim chłopca i na ręce go wzięła. Spojrzała na drobną twarzyczkę. Jej wzrok złagodniał i przytuliła Karla. Nie jest łatwo bez matki takim maleństwom. Zerknęła na Sofię nad głową chłopca. Ale przecie ma ciebie. Sofia od razu poczuła, jak bardzo tęskni za własną matką. Uczucie to znienacka ją naszło i silne bardzo było. Przyciągnęła fartuch do twarzy, by ukryć łzy, które do oczu jej napłynęły. Wiedziała, że mieszkańcy Nevabacki płacz za głupotę i oznakę słabości mają. Ku swemu zaskoczeniu poczuła, jak Serafina siada obok na ławie. Zaraz Sofię chwyciły małe rączki Karla, złapały jej fartuch i pociągnęły. Dobrze, już dobrze. Nikt tu Sofii za chorobę Karla nie wini. Jest taki słabowity, odkąd gorączka matkę mu zabrała. Łzy jeszcze mocniej jej pociekły. Wszyscy zawsze przypisywali jej uczucia i myśli, których nie miała! W tym właśnie widziała dowód, że to nie jej życie, a tylko błędna egzystencja. Gdyby udało się zacząć właściwe życie, wszystkie kawałki z pewnością na właściwe miejsca by trafiły. Była w pełni przekonana o tym, że Per by ją zrozumiał. Objąłby ją i powiedział: „Myślisz o swojej matce, prawda?”. A ona wypłakałaby mu się na ramieniu.
[…]
Zawsze tylko ta praca. Gospodarstwo jest najważniejsze na świecie. Sofia oczywiście rozumiała, że zagroda i to, co daje ziemia, pozwalają im przeżyć, jednak jakaś jej cząstka zaczęła się brzydzić Nevabacką. Kiedy niosła dziecko z powrotem do domu, popatrzyła z góry na leżące nad strumieniem gospodarstwo, szare, zapadnięte, stare. Zajmowało ich przez wszystkie godziny na jawie i zakradało się do snów wraz z polami, łąkami, zagonami kapusty i stodołami. Zawsze było coś, co trzeba było naprawić lub o co było trzeba zadbać i co pielęgnować. Było to jeszcze bardziej wymagające niż Karl. Posadziła chłopca na podłodze, a on, płacząc, natychmiast przywarł do jej spódnicy i chciał, by znów go na ręce wzięła. Kajsa stała przy kuchni i gotowała kaszę na obiad. „Zastąpić mu matkę”, rozbrzmiało w uszach Sofii. Bardzo mało wiedziała o tym, jaka była matka chłopca. O zmarłych niechętnie tu rozmawiano. Jaka ona była, żona Arnego? – spytała zupełnie znienacka. Kajsa nie odwróciła się od garnka, tylko wzruszyła ramionami. Nie lubiła wdawać się w pogawędki ze szwagierką, którą za całkowicie bezużyteczną uważała i mającą fiubździu w głowie.
[…]
Następnego dnia przyszedł Per. Stało się to podczas posiłku, więc mężczyźni byli w domu. Kiedy pies zaczął szczekać na podwórzu, Sofii najpierw zrobiło się gorąco, potem lodowato zimno. Już tu jest! Karl siedział z nimi przy stole na kolanach ojca. Gorączka od dwóch dni go nie męczyła, oczy były przejrzyste, a kolory na policzkach zdrowe. Nikt nie mógł od niej wymagać, by z nim w domu została. Chociaż? Pospiesznie zerknęła na Kajsę, która wyszła z chałupy, by zobaczyć, któż to przyszedł. To ten botanik z Åbo. Ten, któremu w głowie bieganie po bagnie i szukanie trawy. Mężczyźni przy stole dobrodusznie się zaśmiali, a Sofia zdziwiona na nich popatrzyła. Czy oni sobie drwią z Pera? Zobaczyła go nagle ich oczyma – dziwaczny jegomość, któremu w głowie kwiatki i książki, rzeczy w ich mniemaniu pozbawione wszelkiej wartości. Miło z twojej strony, że chcesz mu pomóc – oświadczył Arne i wytarł kaszkę z brody Karla. Sam w lesie sobie nie poradzi.
[…]
Otaczający ich las cichy był i chłodny. Wreszcie Sofia mogła zostawić gospodarstwo: to gospodarstwo, które wciąż czegoś od niej żąda, domaga się i coś bierze. „Las – myślała – las jest moim prawdziwym domem”. Zerkała na idącego obok mężczyznę. On chyba też tak to postrzegał. Należał do tych, którzy najlepiej czują się w lesie, na łące, widać to po nim było. Szedł wolno, uważnie. Nie tak jak chłopi, którzy nie dostrzegają nic poza tym, co mają danego dnia do zrobienia. Nie, on patrzył w górę, na wierzchołki drzew, skąd dochodziły ptasie trele. Przy- stawał i kucał przy kępach kwiatów rosnących w zagłębieniach. Studio- wał odchody jakiegoś zwierzęcia na starym pniu leżące. Czasem wyciągał z okrągłej torby arkusz papieru i robił notatki lub coś pospiesznie rysował. Wtedy Sofia czekała w milczeniu, ażeby mu nie przeszkadzać, i napawała się spokojem, którym emanowały jego smukły kark, długie palce elegancko trzymające pióro, jasne włosy wystające spod czapki. Czuła, że mogłaby tak stać po wsze czasy. Był uprzejmym towarzyszem, próbującym nawiązać z nią konwersację, ale na większość jego pytań Sofia nie znała odpowiedzi. Nie wie- działa, ile żyta daje zwykle gospodarstwo. Nie wiedziała, skąd biorą solone ryby w beczkach. Umiała tylko coś o krowach wybąkać, ile mleka dają i czy dobrze się cielą, coś o serze i maśle. Poza tym przeważnie odpowiadała, że powinien spytać Arnego. Chciała się dowiedzieć czegoś o jego życiu, a nie o swoim opowiadać. To jego życie było olśniewające, kuszące i nowe. Jej było szare, nudne i błędne.
[…]
Nadal pozostawała dobrą matką dla Karla, dzięki czemu chłopiec zachowywał zdrowie i pogodny nastrój. Wiedziała, że w niedzielę się to wydarzy. Per i ona będą sami w lesie, będzie miał sposobność z nią po- rozmawiać, ująć jej ręce, popatrzeć na nią tymi poważnymi oczyma, a potem, potem... Dużo dalej niż do tego momentu wyobraźnią nie wy- biegała. Czasem przez jej głowę przebiegała myśl, że jest mężatką, żoną innego mężczyzny. Bóg połączył ją węzłem małżeńskim z Arnem i nie było sposobu, by złamać obietnicę, którą sobie złożyli. Sofia słyszała o istnieniu czegoś takiego jak rozwód, ale co to właściwie znaczy, nie do końca wiedziała. Wiele z kolei słyszała o mężczyznach i kobietach, którzy „zbiegli z domu”, współmałżonka i dzieci porzucając. Mówiąc o nich, nie przebierano w słowach, sięgano po te najsurowsze i najbardziej potępiające. Z nią jednak było zupełnie inaczej. To wszystko – gospodarstwo, Arne i Karl – było pomyłką. Trafiło się jej niewłaściwe życie i pozostawało jej tylko spróbować to jakoś naprawić. Zmienić je na życie, które zawsze było jej pisane. Była gotowa zrobić wszystko, o co Per ją poprosi. Jeśli będzie chciał się z nią kochać na bagnie, tam w lesie, jeśli zechce natychmiast ją swoją uczynić, ona się zgodzi. Czuła, że nie będzie mu w stanie niczego odmówić.
[…]
Dni mi się tutaj dłużą. Nie ma tu oczywiście żadnej lektury, nawet Biblii. Ostrobotniccy chłopi nie opanowali sztuki czytania. Nie wiedzą też nic o tym, co dzieje się poza granicami ich łąk i pól. Mają wiedzę na temat zwierząt hodowlanych i obornika, ale żadnego pojęcia o sprawach naszego państwa. Nawet sobie nie wyobrażasz tych zabobonów, jakie się tu szerzą! Bańki są lekarstwem na wszystko, lecz są nim także kły jadowitych węży noszone pod koszulą, żabie udka ciskane w ludzi i tym podobne. Chłop, który pozwolił mi się u siebie zatrzymać, nie jest wcale głupi. Ale jego wiedza nie większa jest pod pewnymi względami niż wiedza małego dziecka. Możesz sobie wyobrazić, jakaż to by była uciecha zaprosić go na któreś z posiedzeń u Walleniusa? Moglibyśmy z nim porozmawiać o tym, jak powodzenie łowów może zaprzepaścić spotkana po drodze baba! Wielokrotnie mnie tu ostrzegano, jak niebezpieczne jest to bagno, a żona owego chłopa, która mnie tam zaprowadziła, ledwie miała odwagę się do niego zbliżyć. Widać, jaki lęk ją ogarnia, kiedy tylko tam podchodzi, bo nagle milknie całkowicie i usta obawia się otworzyć. Uprzednio, gdy nad bagno poszliśmy, tak się zlękła, iż prawie zemdlała. Mają tam mieszkać podobno jakieś rå, z którymi nie ma żartów i które mogą człowieka zwabić tak, by w płytkiej stojącej wodzie utonął. Zmarli też się tam włóczą, topielcy – jak rodzony ojciec gospodarza. Przykazano mi zawsze nosić przy sobie kawałek metalu, by podobny los mnie nie spotkał. Wydaje mi się, iż mają pewne podejrzenia względem tego złotego kwiatu, którego szukam, przestrzegali mnie, że może to być jedna ze sztuczek rå, iluzja, którą te stworzenia chcą mnie na bagno zwabić, a może ten kwiat pecha ma przynosić. Nic dobrego z tego bagna pochodzić nie może, powiadają. To grzech i zbrodnia na zdrowym rozsądku, iż nie mają oni żadnego wykształcenia. Tutejsza gospodyni, młoda dziewczyna, jest grubo ciosana jak większość ostrobotnickich kobiet, ale ładnie i schludnie się ubiera oraz stosownie zachowuje. Jest też zdrowa i świeża w sposób, jaki u pięknych panien w Åbo rzadko się zdarza. Dała im się jednak przekonać, iż gorączka dziecka z tęsknoty za matką wynikać może, i to właśnie ona je uzdrowiła, śpiewając mu piosenki po fińsku. Muszę o tym powiedzieć Johnowi, pozwoli mu to spojrzeć pod zupełnie nowym kątem na jego studia medyczne!
[…]
Rozejrzała się po pustej szarej izbie. Piękne i lśniące było tu jedynie światło księżyca. Żadne inne życie na Sofię nie czekało. Naprawdę była tak durna, jaką ją Per odmalował. Wymyśliła sobie spojrzenia i uczucia, które nie istniały. A kiedy niemalże straciła przytomność z powodu silnych emocji, Per uznał, że boi się bagna. Była dlań niczym. Zupełnie niczym. „Nie prowadzi stąd żadna droga”, pomyślała. „Nie ma innego życia. Istnieje tylko to, co mam tutaj, zawsze tylko to istnieć będzie”. Dłuższą chwilę stała w bezruchu. Potem odwróciła się, weszła do alkierza i po cichu się ubrała. Wyszła na noc, nikogo nie budząc, i przeszła przez podwórze do lasu, nie odczuwając cienia lęku. Widział ją jedynie dzięcioł czarny, który spłoszony wzbił się z drzewa na skraju lasu. Ciemność natychmiast ją pochłonęła.
[…]
Zapuścił się w las głębiej niż zwykle. Nie było tam aż tyle śniegu co na polach i łąkach. Naga ziemia pod świerkami. Krzaki brusznicy lśniące ciemną zielenią, paprocie i igliwie brązowe i martwe. Znalazł kilka borówek i wpakował je sobie do ust. Wodniste były i miękkie, lecz pozostało w nich trochę słodyczy. Ssał je podczas wędrówki. Przy strumieniu zobaczył ślady wydr. Zwykle przychodziły tu pobaraszkować. Kiedyś je nawet widział. Powiedział o tym ojcu. Wydrza skóra była pożądana. Ale ojcu nie udało się żadnej złapać. Spostrzegł, że kieruje się w stronę bagna. Nigdy sam tam nie był, z ojcem tylko późnym latem zbierał na nim moroszki. Matka iść z nimi nie chciała. Jeśli nie lubiła lasu, to bagna wręcz nienawidziła. Ale samodzielnie trafić powinien. Leżały tam głazy wyższe od ojca. I martwe sosny przez dzięcioła czarnego podziurawione. Pociągnął nosem i ruszył granią, obok Ciemnego Stawu. Po drugiej stronie rozciągało się bagno. Martwe i zimne. Przystanął na jego brzegu i wytarł nos rękawicą. Kiedy rozległ się nagły krzyk, aż podskoczył. Coś ryknęło, a później znów krzyknęło. Szybko przykucnął w śniegu, serce waliło mu w piersi. Może to niedźwiedź? Czyżby już się obudziły? Tylko czy niedźwiedzie tak krzyczą? Przymusił się do tego, by uspokoić oddech. Obrócił się. Po drugiej stronie bagna poruszało się jakieś długonogie stworzenie o szyi jak u węża. Nie jedno, lecz kilka. Szare i czarne kształty prostowały się i wzbijały, uderzając skrzydłami. Wznosiły i opuszczały nogi. Na bagnie tańczyły żurawie. Biły skrzydłami, wyginały szyje i krzyczały. Przysuwały się coraz bliżej niego. Siedział w zupełnym bezruchu, oddychał jak najciszej. Nigdy czegoś równie osobliwego nie oglądał. Patrzył na dzioby, kołyszące się pióra w ogonach. Szyje, wznoszone i opuszczane. Ptaki poderwały się w górę, niezdarne jak cielęta i zarazem najbardziej gibkie i najelegantsze spośród tego, co dotąd widział. Kiedy słońce nieco wyżej wzeszło, ptaki zakończyły swą gimnastykę. Stały spokojnie i rozglądały się wokół. Daleko w oddali krzyczał kruk. Chłopiec zobaczył też lisa biegnącego po szreni na bagnie, wciąż z zimowym wełnistym futrem; zmierzał w stronę żurawi, lecz stojący najbliżej ptak uniósł groźnie skrzydła i lis zawrócił, pobiegł po skosie w stronę chłopca. Ten siedział w bezruchu i patrzył, jak lis przemyka zaledwie kilka długości człowieka od niego. Serce załomotało mu z radości.
[…]
Parę razy towarzyszył ojcu w podróży do Gamlakarleby i widział morze, ale wcale mu się nie podobało. Było duże, za duże, nie miało końca. Człowiek był przy nim taki opuszczony i nagi. Odsłonięty. Wiatr mógł go porwać i nie było gdzie się schować. Matce natomiast nadmorskich zachodów słońca brakowało. Raz powiedziała, że to tam jest życie, za wodą. „Pojechałam w złym kierunku”, dodała. Często o tych słowach myślał. Nie rozumiał ich, ale czuł, że są ważne. Że kiedy pojmie ich sens, zrozumie swą matkę, a milczenie się skończy. Milczała przecie dlatego, że i tak nie rozumiał, kiedy doń mówiła. Duży czarny ciecier sfrunął na bagno z lasu rosnącego na jego skraju. Rozejrzał się, rozpostarł skrzydła i zabulgotał. Obrócił się tyłem do chłopca, który podziwiał śnieżnobiały ogon i lśniący z daleka pośród mgły, intensywnie czerwony grzebień ptaka. Ten kręcił się, poruszał głową i nieprzerwanie bulgotał. Brzmiało to niemal tak, jakby tym bulgotem sam do siebie mówił. Uniósł skrzydła, słońce sączyło się przez krawędź brązowych piór. Z drzewa sfrunął jeszcze jeden ptak i wylądował przed pierwszym kogutem. […] Cały las rozbrzmiewał bulgotem cietrzewi, musiały ich być dziesiątki lub setki. Chłopcu przypomniał się nagle duży kościół w mieście, gdzie pewnej niedzieli był z rodzicami i gdzie słyszał organy – kiedy się odezwały, miał wrażenie, że słyszy burzę w koronach drzew. Dźwięki wydawane przez cietrzewie wzniosły go jak gra na organach ku niebu, do Boga. Może ptaki w ten sposób się modlą?
[…]
Wielokrotnie Jakobowi powtarzałam, że powinniśmy się stąd wyprowadzić. We wsi kościelnej kupić kawałek ziemi. Ułatwić sobie życie. Ale tylko się śmiał, nie brał moich słów poważnie. Kochał ciemny las, który szumi wokół gospodarstwa, lubił po nim wędrować, nie napotykając żywej duszy. Kiedy w jakiejś sprawie do miasta lub na targ do Kalajoki jechał albo gdy po leki aż do Vaasy musiał się udać, bo Mina źle się czuła, i poza domem jedną lub kilka nocy pozostawał, zawsze powtarzał, jakim błogosławieństwem jest, że w tak spokojnym i cichym miejscu mieszkamy, u wrót przyrody. Mnie jednak od samego początku brakuje otwartej przestrzeni jak w Dahl. Brakuje mi bulgotu rzeki i jej wesołego szumu, brakuje spotkań z ludźmi, z którymi można by zamienić słowo już po wyjściu za swój płot. Brakuje mi pól rozległych i poletek, gdzie jaskółki bez przeszkód mogą na owady polować, brakuje mi ludzkich głosów w oddali. Teraz, gdy jestem sama, las zdaje się na dom napierać. Tylko czeka. Czeka, aż my – ludzie – odejdziemy, a wtedy odzyska to, co niegdyś doń należało. Z pomocą korzeni i nasion będzie się zbliżać coraz bardziej, bardziej i bardziej.
[…]
Często myślę o tym zwierzęciu. Nie wiem dlaczego. Rzadko ktoś tę historię opowiada, nie jest ani dramatyczna, ani szczególnie ciekawa. Mam ulubione miejsce nad bagnem, Bagnem Veatt nazywanym, bo niegdyś sądzono, iż mieszkają tam trolle i veatty. Zwykle siadam na niewielkim pagórku, skąd rozciąga się piękny widok na dużą część mokradeł, gdzie ma się spokój od większości komarów. Lubię siedzieć w ciszy, szczególnie w ciepłe letnie dni, i oddychać głęboko, zaciągając się zapachem, jaki się z bagna unosi. Jakże to intensywna i oszałamiająca woń! Kiedy siedzę w bezruchu, widzę czasem jakieś zwierzę: wiosną są to głuszce i cietrzewie, latem – jeśli wystarczająco wcześnie przyjdę – lis tamtędy przebiegający, a raz późnym wieczorem widziałam tam nawet borsuka, który przechadzał się obok mojego siedziska. Wyglądał przezabawnie, gdy kołysząc się, człapał! Zawsze, kiedy tam siedzę, jakkolwiek byłoby pięknie, na myśl mi ten renifer przychodzi i ogarnia mnie głęboka melancholia. Jakże był samotny! Pomyśl tylko, jak musiała mu, ostatniemu przedstawicielowi gatunku, stale poszukującemu stada – doskwierać samotność. Jak wędrował i wędrował, nieprzerwanie nawołując, lecz nigdy żadnej odpowiedzi nie otrzymał. Czasem czuję się jak ten renifer. Ale w końcu dostałam odpowiedź. Znalazłam Ciebie. Nie jestem już sama.
[…]
Jakże cudownie panna Jakobson opowiada o tym, iż w szkole dochodzi do spotkania „różnych osobowości i różnych intelektów”. Pomyśleć, że teraz będziesz chodzić po tej samej szkolnej podłodze co tak przez Ciebie podziwiana panna Thesleff! Piszesz, iż chcesz wziąć udział w kształtowaniu obrazu, jaki my, Finlandczycy, mamy o własnym kraju. Że chcesz się uczyć o Finlandii, o jej przyrodzie i geografii, byś mogła ją malować i rozpalać miłość do ojczyzny u tych, którzy będą Twoje obrazy podziwiać. Chwalebne to przedsięwzięcie moim zdaniem. Jest tyle piękna i uroku w naszym kraju, ale jego mieszkańcy – jak mi się zdaje – nie potrafią tego dostrzec. Jesteśmy tak przyzwyczajeni, by pod tym czy innym jarzmem się znajdować, że nie podnosimy wzroku na tyle wysoko, aby dojrzeć otaczające nas piękno. Albo unosimy ten wzrok w odmienny sposób. Ty widzisz potężne so- sny, majestatyczne skały i bystrza, widzisz niekończące się bagna, na których cietrzewie konkury odprawiają. Wiem, że dla rodziców moich piękne jest poletko ziemniaków, którego mróz nie tknął aż do września. Dla nich piękne jest pole żyta, złocistego i gęstego, gotowego do zżęcia. Dla nich nasz kraj jest tym, co daje im codzienny chleb i za co dziękują Panu. Nie twierdzę, iż się mylą, nic podobnego! Wiesz, że trzydzieści lat temu, gdy moi rodzice byli dziećmi, w całym kraju panował straszliwy głód. Widzieli, jak wielu krewnych i przyjaciół do grobu składano, i sami okrutnie cierpieli w nędzy i niedostatku. Poza modlitwą nic nie jest równie ważne jak dobre plony. I jakaś cząstka tego przekonania skapnęła też na mnie w 1868 roku.
[…]
Do gustu szczególnie przypadło mi opowiadanie W młodości. Znajduję u tej autorki bardzo wiele z tego, co sama często odczuwałam, nigdy się nad tym nie zastanawiając, mam nadzieję, że rozumiesz, o czym mówię. Nie byłam w stanie ubrać w słowa tego, co sprawiało, że czułam się tak, jak się czułam. „Jej najgłębszym pragnieniem było znaleźć cel, dla którego żyć by mogła”, pisze panna Westermarck. Tak właśnie czułam, i to jakże często. Pamiętasz, iż nawet latem o tym rozmawiałyśmy. Wtedy, gdy pomagałaś mi wieszać pranie w bardzo ciepły dzień i zdradziłaś mi, że Twoim celem jest sztuka. Na policzkach z gorliwości rozkwitły Ci róże i tak słodko wyglądałaś, iż mogłabym Cię zjeść. Zarazem doskwierała mi w duszy zazdrość, bo też chciałam znaleźć poczucie celu, powołanie, coś, czego bym dokonać mogła na tej ziemi. Zazdroszczę Höghowi z tamtego opowiadania, bo mimo prostego pochodzenia z ubogiego domu dzięki ciężkiej pracy zdobywa wykształcenie i wyrusza w świat. Ale bądź co bądź jest on mężczyzną! Dla nas, kobiet, wszystko to nieco inaczej wygląda.
[…]
Och, Charlotte, pamiętasz młodszego brata Matildy Wennberg – Hansa Andersa? Tego, który z pomocą pospieszył, kiedy wóz ojca do rowu się wywrócił, a nasz Książę tak się wystraszył i zrobił się dziki, iż nie miałam odwagi doń podejść, by go wyprząc z wozu i wyciągnąć z rowu? Hansowi Andersowi udało się go odczepić i uspokoić, chociaż był taki mały – dopiero dwunasty rok mu szedł. Często wychodził po Matildę, kiedy wracała z nauk konfirmacyjnych, i szedł z nią do domu. Tych dwoje bardzo się ze sobą zżyło po tym, jak przed kilkoma laty matka ich na suchoty zmarła. A więc Hans Anders został w minioną niedzielę nieumyślnie postrzelony i zmarł. Strasznie to smutna nowina, lecz taka musiała być wola Boża. Pogrzeb jest w środę, wybieramy się na niego z matką. Sporo przez to myślałam o śmierci. Wcale mnie tak nie przeraża, Charlotte. Wiem, iż po śmierci do domu Pana naszego trafię, i ta myśl mnie raczej radością niż smutkiem przepełnia. Dzisiaj, kiedy szukałam trzech naszych jałówek, które pasły się w lesie na polanie i tak się tam schowały, iż można było pomyśleć, że ktoś je zabrał, szłam i patrzyłam na otaczający mnie las. Wysokie, tajemnicze świerki wyrastające z jasnozielonego mchu. Czerwone borówki przyjaźnie mrugające do mnie spod lśniących, ciemnych liści. Świeży, cudowny zapach lasu, pełne tęsknoty nawoływanie ptaków, światło sączące się między drzewami, pajęcze sieci zdobne kroplami rosy, które pośród ciemnych gałęzi świerków lśniły jak kryształy. Otaczało mnie piękno i poczułam nagle, iż wcale nie byłoby trudno umrzeć, wystarczyłoby się położyć, oprzeć głowę na omszałym kamieniu pod szumiącymi świerkami i wydać ostatnie westchnienie!
[…]
Teraz, kiedy wszystko wskazuje na to, iż naprawdę pojadę do Ekenäs, spadło na mnie coś całkowicie nieoczekiwanego. Tęsknota za domem, Charlotte! Tak, to prawda: dosięgła mnie tęsknota za domem, chociaż wcale go jeszcze nie opuściłam! Jednak już na samą myśl, że będę da- leko od tych umiłowanych widoków, łzy stają mi w oczach. Czy naprawdę nie pożegnam się z Sosnowego Pagórka z odlatującymi ptakami, jak to robiłam co roku jesienią? Czy nie będę siedzieć z rodziną w saniach i jechać do kościoła przez zimne, ciche i rozgwieżdżone lasy z dzwonieniem końskich dzwonków w uszach i chustą kilkakrotnie owiniętą wokół głowy? Czy nie przywitam radosnych twarzyczek podbiału przy ścianie kochanego domu? Powiedz, czy to możliwe? Teraz, gdy moje marzenie wreszcie ma szansę się ziścić? Sądzisz zapewne, iż jestem niewdzięczna, moja kochana Charlotte! Ale to nie tak, że nie chcę wyjeżdżać. Chcę wręcz ogromnie! Ale ta okolica stanowi tak wielką część tego, kim jestem, iż zastanawiam się, czy samą siebie rozpoznam, kiedy zabraknie wokół mnie tych pagórków, kamieni i stawów. Będę jak wykopana z ziemi ro- ślina – z nagimi korzeniami. Mam nadzieję, iż uda się je zapuścić także w ziemi w Ekenäs.
[…]
Kiedy mój oddech się uspokoił, ojciec dodał: „Twoja matka uważała, że to bardzo zabawne, ale mnie to zawsze przerażało. Jakbyś nie była pewna, czy do nas należysz, i równie dobrze mogłabyś być odmieńcem, dziką istotą z lasu, którą nam tylko wypożyczono. Zacząłem więc kamieniami ciskać w ptaki, które się na nasze podwórze zapuściły. Kiedy naśladowałaś drozda lub skakałaś na pulchnych nóżkach, udając kiwającą ogonem pliszkę, miałem wrażenie, że jakaś chłodna dłoń ściska mi serce. Obawiam się, iż często surowo zabraniałem ci takich zabaw”. „Nic takiego sobie nie przypominam, ojcze”, odparłam. „Ale miło słyszeć, że chciałam być ptakiem. Zawsze mi się wydawało, że to moi bracia i siostry”.
[…]
Piszę Ci o tym, bo latem mówiłaś, iż świetnie naśladuję ptasie głosy. To prawda – zawsze umiałam to robić. Raz udało mi się nawet skłonić bogatkę, by usiadła na mej wyciągniętej dłoni, gwiżdżąc dokładnie jak ona. Zawsze zazdrościłam ptakom skrzydeł. Nie dlatego, by – jak głosi tylu skaldów i poetów – gdzieś daleko odlecieć i pofrunąć swoją drogą. Nie, ja zazdrościłam im tej sztuki latania, bo mają możliwość zobaczyć dużo większą część naszych rodzinnych stron! Pomyśl, jak by to było ujrzeć stojącą w kwiatach letnią łąkę, lśniące niebieskie jezioro lub rzekę z samiusieńkiego nieba! Nie byłoby cudownie? Gdybym była ptakiem, nie chciałabym być wcale ptakiem wędrownym, wolałabym nigdy nie opuszczać tych lasów i pól, tylko rozkoszować się nimi jeszcze bardziej niż teraz. O poranku otwierałabym oczy gdzieś wysoko w gnieździe i z radością dawałabym się ponieść chłodnemu wiatrowi, dryfując ponad wierzchołkami drzew! Teraz, kiedy czuję się już lepiej po chorobie, naprawdę mam wrażenie, iż mogłabym to zrobić. Gdy tylko siły w rękach i nogach odzyskam, może wdrapię się na naprawdę wysokie drzewo i zahukam jak puchacz! Co byś na to powiedziała?! Jak z pewnością widzisz, czuję się już dużo lepiej i mogę nawet napisać ten list za jednym dłuższym posiedzeniem.
[…]
Podczas pracy przyglądałam się szarym, smaganym przez wiatry, deszcze i śniegi budynkom. Tym małym, szarym szopom, które stoją skulone przy każdym skrawku pola! Niektóre mają pochylone dachy, inne są nowe, jakby dumnie wyprostowane mimo skromnych rozmiarów. Ileż godzin poświęcono łącznie na ich budowę w Ostrobotni? Tysiące? Miliony? Były świadkami tego, jak kolejne pokolenia uprawiały ziemię. Przyjmowały siano i zboże. Dawały schronienie ludziom podczas burz, kochankom przed spojrzeniami ciekawskich oraz dzieciom szukającym miejsca do zabawy. Schronienie znajdowały tam też zwierzęta. Pamiętasz, jak szukałyśmy osłoniętego miejsca, kiedy złapała nas burza, a my wracałyśmy do domu po letniej potańcówce Towarzystwa na rzecz Trzeźwości? To zdecydowanie zbyt długa droga do przejścia o wczesnym poranku, powiedziałaby matka, ale ty i ja nikogo prosić o podwózkę nie chciałyśmy. Tak się swoim towarzystwem i życiem ciesząc, pragnęłyśmy, by ta noc się nigdy nie kończyła. O ile dobrze pamiętam, niewiele słów wtedy padło, ale każdy krok wydawał się magiczny, pozłacany bladym światłem nocnego słońca, zapachem rosnących w rowie kwiatów, kukaniem kukułki i oszałamiającym śpiewem ptaków. Kiedy dotarłyśmy do Brzytwowego Kamienia, wzięłaś mnie za rękę i dłuższą chwilę stałyśmy w milczeniu, spoglądając na zielonkawe brzozy i ciemnozielone świerki. Potem nie wiadomo skąd nadeszła ulewa, na bladoniebieskim niebie ledwie dało się dojrzeć choćby jedną chmurkę, a Ty, śmiejąc się, pociągnęłaś mnie za sobą, biegłyśmy drogą i patrzyłyśmy, jak piasek i kamienie powoli ciemnieją od wody. Dotarłyśmy do stodoły Janssona i wpadłyśmy pod dach, gdzie tak intensywnie pachniało zeszłorocznym sianem. Na rzęsach i piegowatym nosie miałaś kropelki deszczu.
[…]
Zakradła się do kuchni, dokąd starzec wniósł wiadro. Ostry zapach był tu bardzo intensywny. Ottilia zatrzymała się w drzwiach i przesunęła po wnętrzu wzrokiem. Wpatrywało się w nią kilkadziesiąt par oczu. Pomieszczenie przypominało wiele innych, które widziała – szerokie deski na podłodze, szmaciane dywaniki, a w rogu duża kuchnia na drewno. W oknach pożółkłe firany, a na ścianie kilka obrazów. Na tym jednak podobieństwa się kończyły. Na trzech z czterech ścian wisiały rzędy półek, a na półkach siedziały ptaki najróżniejszych gatunków i rozmiarów ślepo wpatrujące się przed siebie. Pośrodku kuchni stały ława i duży stół, a na nim leżało mnóstwo różnych dziwacznych narzędzi. Pośród nich szkielet. Nie był duży, nogi tego stworzenia były szczupłe i piękne. Kuku – przywitała się ostrożnie Ottilia. Żaden ptak jednak nie odpowiedział ani na nią nie spojrzał. Czy to są ptaki dziadka? – spytała. Dziadek stał przy kuchni i chochlą nalewał wody z wiadra do imbryka, aby zaparzyć kawy. To moje ptaki. Ja je zrobiłem, co do jednego.
[…]
Czasem jem u Svena i Lovisy. To będzie się musiało zmienić, dziadku. Potrzebuję mleka i porządnego jedzenia, tak mówi Mama. Dlatego zabrała mnie z sierocińca. To dom dla tych, którzy nie mają ojców po braciszkobójczej wojnie. Bratobójczej[[w pierwszej połowie 1918 roku, krótko po proklamowaniu niepodległości Finlandii, doszło w tym kraju do wojny domowej między Czerwonymi, wspieranymi przez Rosję, i Białymi, wspieranymi przez Niemcy – przyp. tłum.] – poprawił ją dziadek. Właśnie. Wie dziadek, bardzo się tam pochorowałam i jestem taka słaba! Rzuciła się na łóżko, by pokazać, jak jest osłabiona. Nie mogłam nawet chodzić! Mama była strasznie zła na opiekunki z sierocińca, kiedy mnie odbierała. Ale rozumie dziadek, nie wiedziała, że tam jestem, sądziła, że mieszkam u sióstr Sundberg. Skoro tak twierdzisz. Ale nie mieszkałam, byłam w sierocińcu i dostawaliśmy tam tylko kapuśniak. Nie uprawiam kapusty. Możesz być spokojna, kapuśniaku nie będzie. To dobrze. Ale mleko chętnie bym piła, dziadku. Zobaczymy, co da się zrobić. Dziadek podał jej rękę. Chodź, musisz mi teraz pomóc przy rąbaniu drewna.
[…]
Dziadku, czy dziadek miał takiego dużego ptaka z kitkami, który woła „huu”? Puchacza? Nie. Dziadek tak szybko wymruczał tę odpowiedź, że Ottilia nie miała odwagi pytać o nic więcej. Jednak po kilku łyżkach kaszy dziadek uniósł wzrok i wyjrzał przez okno, gdzie wciąż padał śnieg. Puchacze przynoszą nieszczęście. Nie trzymałbym go w domu. Wiele jednak zastrzeliłem, w gminie płacą pięć marek za dorosłego i dwie za młodego. To szkodniki, i tyle. Pioruństwa. Jak wszystkie drapieżniki. Wiele lat minęło, odkąd ostatnio widziałem tu puchacza. Już ich na szczęście nie ma. Popatrzył na półki i bezwiednie się wyprostował. W swoich czasach zastrzeliłem sporo ptaków. Każdy z nich to jeden szkodnik mniej. Ottilia nie była pewna, jaki związek mają ptaki dziadka ze szkodnikami w lesie. A jak dziadek robi swoje ptaki? Teraz dziadka ogarnął zapał. Wstał z ławy i poszukał czegoś wśród narzędzi leżących na stole, znalazł niewielkie pudełeczko i otworzył je przed Ottilią. Wydała okrzyk przerażenia. W pudełeczku znajdowało się mnóstwo oczu różnych wielkości i kolorów, które się w nią wpatrywały. Dziadek zarechotał i wyjął jedno oko, po czym przytrzymał je przed nią. Dziewczynka zasłoniła twarz.
[…]
Tej nocy Ottilia nie mogła usnąć jeszcze długo po tym, jak dziadek za- śpiewał jej o kochanej gąsce i otulił ją kołdrą, na której widniały inicjały „A.N.” [Anna Nevabacka – przyp. aut.]. Nasłuchiwała, czy puchacz nie wrócił. Nic o nim nie powiedziała dziadkowi. Dziadek może robić sobie swoje ptaki. „Ten jest mój”, myślała. „Mój ptak, którego to ja widziałam”. Nie usłyszała jednak żadnego przywołującego ją do siebie „huu”. Nad komodą wisiały dwa obrazy: portret młodej dziewczyny narysowany prostymi czarnymi kreskami i akwarela przedstawiająca bagno ze złotowłosą postacią unoszącą się nad turzycą i mchem. Tuż przed zaśnięciem Ottilia była pewna, że ta postać macha do niej mglistą ręką.
[…]
Ottilia przez chwilę patrzyła na szorstkie, brązowe dłonie dziadka, które pracowały szybko i z wprawą. Ona jest kukułką. Która je tyle, że puści dziadka z torbami, podobnie jak wuja i ciotkę. Nie jest wcale ich dzieckiem. Przecież o tym wie. Czy ona też jest szkodnikiem? Z trudem przełknęła ślinę. Czy dziadek ją zastrzeli i da jej szklane oczy? Po tym, jak dziadek zaśpiewał jej o kochanej gąsce, długo leżała w łóżku i nie mogła zasnąć. Liczyła. Do Wigilii wciąż pozostawało dużo czasu. Czy wtedy Mama po nią przyjedzie? Od dawna nie myślała o Mamie, teraz jednak zacisnęła powieki i spróbowała sobie wyobrazić jej rysy. Nie mogła jej zobaczyć, światło księżyca padało na Mamę od tyłu i jej twarz znajdowała się w ciemności, potem jednak Mama się pochyliła i księżyc odbił się w ogromnych brązowych sowich oczach znajdujących się nad zakrzywionym ostrym dziobem. Mama-Sowa wyciągnęła do niej rękę zakończoną szponami, jakby chciała wydrapać Ottilii oczy. Dziewczynka krzyknęła rozdzierająco. To tylko zły sen – usłyszała bełkotliwy głos dziadka z łóżka. Śpij. Dziadku, daleko jeszcze do Bożego Narodzenia? Myślisz, że wtedy mnie Mama odbierze? Dziadek przez chwilę myślał. Ottilia już sądziła, że przysnął, kiedy nagle odparł: Tego nie wiem, moje dziecko. Pisaliśmy do niej, Sven i ja, ale wygląda na to, że nikt nie wie, gdzie się podziewa. Zastanawiamy się... Może pojechała gdzieś daleko. Wspominała coś kiedyś o Ameryce?
[…]
Była na bagnie. Wokół niej unosiła się mgła, zmierzchało, ale nie zrobiło się jeszcze całkiem ciemno. Widziała, gdzie jest. W miejscu, gdzie Hannes zabraniał jej chodzić. Uniosła nogę, but też wyszedł z wody, dzięki Bogu. Inaczej musiałaby poprosić o nową parę. Ale nie, ona tam nie wróci. Poleci stąd daleko, daleko, jak ptak. Padła na kolana na kępę darni, dookoła był podmokły mech i kałuże wody. Jak ona tu dotarła? Buty miała przemoczone, podobnie jak całe pończochy. Suchy był tylko sweter, mgła jednak robiła się coraz gęstsza. Spróbowała zrobić krok, ale gwałtownie cofnęła stopę, bo ta natychmiast zapadła się w mech. Zaczęła płakać. Naprawdę cicho, jak nauczyła się u panny Edith. Panna Edith nie lubiła płaczących dzieci. Pierwszego razu, gdy Ottilia zaczęła płakać za Mamą, wymierzyła jej taki policzek, że jeszcze długo dzwoniło jej w uchu. Opanowała więc do perfekcji ciche płakanie. „Szkodniki muszą zginąć”, pomyślała. „Ja też pewnie umrę. I nikomu nie będzie mnie brakowało”. Jeszcze bardziej się rozpłakała i teraz trudno jej było tłumić szloch. Ale rosły tam kępy darni, a Ottilia była lekka; znalazła taką, która ją utrzymała, a potem kolejną. Nie mogła przestać płakać, ale ostrożnie przysuwała się coraz bliżej kamienistego, twardego brzegu pod drzewami. Z lasu na wprost dobiegło jakieś prychanie i pochrząkiwanie, a Ottilia tak się przeraziła, że z miejsca znieruchomiała. Co to? Może to dyszenie ducha tego dziadka z Nevabacki, który tu przyszedł, żeby wciągnąć ją do bagna? Tak jak tamten duch martwego kozaka, który według Susanne straszy w Ruskim Stawie koło Storbäck. Zabito go i wrzucono do wody, kiedy Finlandia była rosyjska ponad sto lat temu i dlatego tak niebezpiecznie było się tam kąpać, bo pragnął zemsty na każdym Finie, którego tylko zobaczy. Ottilia nie bała się duchów. Zazwyczaj. Była dość mocno przekonana o tym, że widziała raz brata swojego pradziadka – Jakoba – i nie wyda- wał się on jej ani trochę przerażający. Posłał tylko smutne spojrzenie. Alinę zaś widziała mnóstwo razy, ale nigdy nie powiedziała o tym dziadkowi, bo oczy mu smutniały, gdy tylko o niej wspominała. Hannes jednak twierdził, że z tamtego dziadka z Nevabacki był diabeł wcielony. Złośliwy, skąpy i naprawdę wredny, kiedy się upił. Może postanowił ją utopić, żeby mieć na bagnie jakieś towarzystwo? Nagle coś przez mgłę zobaczyła. Na brzegu w słabnącym świetle po- ruszał się jakiś duży czarny kształt. Węszył, szukając tropu. Mała głowa i ogromne kosmate cielsko. Miś – wyszeptała i poczuła, jak ciepła strużka moczu spłynęła po wewnętrznej stronie ud.
[…]
Dziadek odstawił lampę i znów usiadł na brzegu łóżka. Możesz tu zostać tak długo, jak tylko zechcesz. Jestem wprawdzie stary, ale nie aż tak, bym nie mógł się zająć małą dziewczynką. I nawet nie wiesz, ile radości przynosisz staremu człowiekowi. Było tu bardzo pusto, odkąd dziewczynki wyfrunęły z gniazda. Bardzo pusto. Pochylił się do niej. I możesz tu zostać, nawet jeśli ona wróci, Tilio. Pamiętaj o tym. Nie musisz nigdzie wyjeżdżać. Jeśli będziesz chciała, to może być twój dom. Już na zawsze. Mimo że jestem kukułką? Nie jesteś żadną kukułką. Jesteś moją wnuczką. Zgasił lampę, a Tilia zakopała się pod kołdrą. Dziadek zostawił uchylone drzwi do izby i wkrótce rozniósł się po domu zapach fajki. „Uszyję mu na święta woreczek na tytoń”, pomyślała Tilia. „Ciotka z pewnością wie, jak uszyć kapciuch”.
[…]
Na cmentarzu przy grobie ojca i matki narysował niewielki jarząb. Z Anta był wprawny rysownik. Do czegoś takiego nie trzeba chodzić do szkoły: potrafił narysować dowolne zwierzę, drzewo, krzak lub owoc tak, by każdy rozpoznał, co przedstawia rysunek. Brało się to stąd, że zawsze miał na wszystko oko, jak mówiła matka. Niektórzy mają oko tylko na to, co trzymają w rękach, a niektórzy mają oko tylko na niebo, chmury i sny na jawie, Ant zaś miał oko na wszystko, co się wokół niego działo. Jego najdziwniejsza mapa pokazywała drogi zimowe. Ale nie te, których używali mieszkańcy tych terenów, lecz takie, którymi zima przychodziła i odchodziła. Oznaczone były na nich miejsca, w których łapią pierwsze i ostatnie przymrozki. Miejsca, gdzie śnieg zalega najdłużej, czasem do maja lub nawet do czerwca, jeśli jakiś rok jest naprawdę trudny. Po mapie zimowej zrobił mapę wiosenną, letnią i jesienną. Analizował, jak poszczególne mapy się zazębiają, gdzie może już się zacząć wiosna, a gdzie trwa jeszcze zima. Na przykład koło stodoły Raino na Wężowej Górze. Tam wiosna przychodziła czasem już w marcu. Pod południową ścianą można znaleźć pierwiosnki i fiołki, kiedy w Steinbacce, Smalabacce i w Rowie Länsmana wciąż leży śnieg. Narysował, gdzie lód zazwyczaj topnieje w pierwszej kolejności, gdzie udało mu się usłyszeć pierwszą jaskółkę i gdzie rozwijają się pierwsze zawilce. Na letniej mapie zaznaczył najlepsze miejsca do kąpieli i skakania do wody, a także te, w których odbywają się tańce. Te, gdzie zwykle zrywali brzozowe gałązki, by na Świętego Jana udekorować Nevabackę, gdzie najpiękniej kwitną jarzęby i gdzie dokładnie pod dachem obory jaskółki budują gniazda. Narysował, gdzie uderzył piorun podczas lipcowej burzy, gdzie trawa zwykle pierwsza jest gotowa do koszenia i gdzie najwcześniej dojrzewa żyto. Jesienna mapa pokazywała, gdzie pierwsze osiki okrywają się żółcią, a ptaki wędrowne zwykle się zatrzymują, by odpocząć przed drogą na południe. Ant oznaczył, gdzie sam zaczyna odczuwać to szczególne jesienne powietrze, którego nie sposób opisać słowami, i gdzie wieczorne mgły bywają we wrześniu najpiękniejsze.
[…]
Dla niego też znalazło się tu zawsze coś do zrobienia, choć w gospodarstwie było trzech pracowitych synów i gospodarz wciąż zdolny do pracy oraz mała córka pomagająca matce przy krowach i innych zwierzętach. A w Nowej Chałupie mieszkał prastary Ptasiarz, jak go nazywano, bo od lat nie zajmował się niczym innym, jak polowaniem na ptaki i ich wypychaniem. Podobno kiedyś miał całą kolekcję, ale Ant nigdy jej nie widział. Teraz zostały tam już tylko piękne ptaki, które Tilia namalowała na ścianach ganku. Ant widział je, kiedy w takiej czy innej sprawie Sven posyłał go do Ptasiarza, swego ojca, który obecnie potrzebował pomocy w najróżniejszych sprawach. Tilia wyjechała do Helsinek i tylko czasem przyjeżdżała w odwiedziny. Studiowała, by zostać leśniczką – Ant słyszał, jak wymawiano to słowo. Nie do końca wiedział, co znaczy, ale podobało mu się, że ma to coś wspólnego z lasem. Jego szczęka nie blokowała się już na widok Tilii aż tak jak kiedyś i udało mu się z nią nawet normalnie pożegnać. Gdy Ptasiarz odwoził ją na stację, żeby mogła pojechać do miasta, siedział skulony na wozie, Tilia zaś jechała wyprostowana, z uniesioną głową i czarnymi lokami. Dni Anta wypełniało wożenie mleka do mleczarni, ujeżdżanie ogiera Röllego, bronowanie i oranie, sianie i koszenie, zwożenie zboża i młócenie. Dochodziło do tego całe mnóstwo drobnych czynności, które ktoś musiał wykonać: kopanie rowów, naprawa dróg, reparowanie wozu, podkuwanie koni i wożenie obornika, wymienianie ostrzy w pługu, zakładanie nowych łańcuchów w pile, naprawa ogrodzenia i płotu, wymiana podeszew w butach i zwożenie siana do stodoły. Praca nigdy się nie kończyła, ale Anta to nie martwiło. Skoro ma tu co robić, będzie mógł zostać w Nevabacce, a niczego bardziej nie pragnął. Nie miał innego domu na tym świecie i po sześciu latach w gospodarstwie znał wszystkie tutejsze ścieżki.
[…]
Ant bardzo żałował, że nie może narysować mapy nocnych wędrówek i przygód Krótkowąsa, ale kot zachowywał je w tajemnicy. Oznaczył za to szlaki łosi i wszystkie znane sobie lisie nory oraz drzewa, na których miały gniazda puchacze, włochatki i dzięcioły. Narysował miejsce lęgowe nura, gniazda kruków i to, gdzie on sam pewnego razu wystraszył wysiadującą jaja samicę głuszca oraz gdzie żurawie tańczą nad Ciemnym Stawem i gdzie rozlega się najpiękniejszy śpiew cietrzewia. Narysował najlepsze miejsca do polowania na zające. Miejsce, w którym Ptasznik pewnego październikowego wieczoru uratował Tilię przed niedźwiedziem i gdzie Doris została ukąszona przez węża. I ścieżki, którymi w letnie wieczory zazwyczaj wędrują po gospodarstwie jeże. Narysował mapę pożaru, który latem spustoszył okolicę w tamtym roku, gdy było sucho przez ponad siedem tygodni, i który pochłonął całe gospodarstwo Dahlów oraz siedem suszarni i stodół. Oznaczył miejsca, gdzie po pożarze zaczęła się pojawiać pierwsza roślinność i gdzie rok później można było zbierać duże, słodkie maliny pośród spalonych drzew. Pewnej zimy narysował mapę i oznaczył na niej wszystkie powalone drzewa i drogę, którą on i Pricke ściągali do gospodarstwa pnie, i gdzie cieli je i rąbali na opał. Dobrego dnia zdarzało im się porąbać cztery metry sześcienne. Zaznaczył, które drzewa zwieźli do tartaku. Przy każdym pniu stawiał mały krzyżyk. Była to ponura mapa. Nie lubił jej i schował ją na sam spód sterty.
[…]
Jedna z jego ulubionych map przedstawiała rzeczy, do których doszło kiedyś na świecie. Gdzie, jak mówiono, straszyło. Gdzie podczas Wielkiego Gniewu zginęli kozacy i mieszkańcy parafii. Narysował Ruski Kamień, gdzie kompania Rosjan została napadnięta podczas posiłku w tysiąc osiemset ósmym roku i gdzie wielu z nich zostało zabitych przez mężczyzn z parafii, a potem zakopanych pod kamieniem. Zaznaczył krzyżami miejsca, gdzie ludzie się utopili, zostali zabici lub zginęli w wypadku z udziałem konia czy innych zwierząt. Był szczególnie zadowolony z wyglądu narysowanego przez siebie kamienia, tego, który przewrócił się na Mattiego Antinpoikę, gdy ten próbował usunąć go z pola. W roku tysiąc osiemset dwudziestym drugim na Dużym Bagnie zgubił się w lesie mały chłopiec, którego odnaleziono zmrożonego na bryłę lodu. Narysował miejsce na Bagnie Veatt, gdzie podobno stała chata rozbójnika i gdzie – jak mówiono – po dziś dzień da się zobaczyć mieszkające na bagnie rå. Nie dalej jak dziesięć lat temu Helge Sten zgubił się na Kruczym Torfowisku i znaleziono go martwego. Ant narysował też, gdzie wytapiano dziegieć i którędy przewożono go do miasta zimowymi drogami. Narysował dawne nory wilków i fundamenty nieistniejących zagród, na przykład dzierżawy Skogsperä nieopodal Nevabacki.
[…]
Nie zadaje się z żadnym chłopakiem, więc możesz z nią porozmawiać, jeśli tylko nie zapomnisz języka w gębie – oświadczył. Ant kompletnie na to zaniemówił i szybko zawrócił do Nevabacki, a Janne poszedł za nim z narzędziami. Od tamtej pory wyśmiewał się z niego z powodu Anni za każdym razem, gdy się widzieli, ale Ant wcale się o to nie obruszał. Był w stanie myśleć tylko o niej. Co miałby jej powiedzieć? Nie spał nocami, starając się kreślić w myślach mapy, mapy odpowiednich słów, które mogłyby do niego przyjść i zbudować prowadzący do Anni most. We wsi kościelnej były dwa mo- sty przez rzekę, jeden koło plebanii i drugi – wiszący – nieco dalej na północ. Teraz Ant musiał zbudować własny most ze słów, ale nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać. Był to dla niego nieznany ląd, równie nieznany jak ten poza granicami parafii, gdyby tylko zdecydował się ją kiedykolwiek opuścić.
[…]
Ant nie chciał iść na wojnę. Wyjazd przerażał go bardziej niż sama wojna. Chciał się oczywiście bić w obronie rodzinnych stron. Nad tym nie musiał się w ogóle zastanawiać. Jeśli Rosjanie nadejdą, będzie stał w pierwszym szeregu i bronił każdego skrawka swojej parafii. Każde gospodarstwo, każdy kamienny mur, każde drzewo było dla niego cenniejsze niż złoto. Gdyby przyszli Rosjanie, podeptali krzaczki jagód i poletka poziomek, spalili kościół, a siedzibę Związku Młodzieżowego zmienili na swoją kwaterę główną, wyrąbali las albo w jakiś sposób zbezcześcili go i zniszczyli, wtedy Ant byłby pierwszym i ostatnim, którego musieliby pokonać. Rozmawiał na ten temat wieczorami ze Svenem, Lovisą i Ottonem – jeśli zajdzie taka potrzeba, będzie strzelać do wrogów z myśliwskiej strzelby. Ich noga tutaj niepostanie, dopóki Ant żyje i oddycha. I ani gospodarz, ani gospodyni nie śmiali się z niego ani ze słów zacinających mu się w gardle, gdy rozeźlony prawił z taką ekscytacją. Sven poklepał go po ramieniu i powiedział, że dobry z niego chłopak. A gospodyni dała mu więcej masła na chleb. Otto nie do końca chyba rozumiał, czym jest wojna. Był odważny i zapowiadał, że zaciągnie się, gdy tylko skończy szesnaście lat. Oczy gospodarza wyraźnie na to pociemniały i oświadczył, że przynajmniej jeden syn mógłby zostać na gospodarstwie. Nie wystarczy, że już dwóch posłał na front?
[…]
No cóż, Elsa nie żyje. Sven praktycznie nie pamiętał siostry. Wyjechał, kiedy dorastała. Najpierw do Afryki, potem do Ameryki. Dwie tury w Wisconsin. Łącznie nie było go w ojczyźnie sześć lat i przez te sześć lat Elsa dorosła i wyfrunęła z gniazda. A potem całkiem odleciała w swoją stronę i nie dała więcej znaku życia. Ostatni raz, gdy ją widział, pachniała perfumami i podrzuciła mu i Lovisie kukułcze jajo. Wyszła za mąż i miała dzieci. Tam w Ameryce. Aha. Dużo? Nie wiem. Kukułka poruszyła się pod futrem, może wzruszyła ramionami. O tym ta pielęgniarka nic nie napisała. Został po niej niewielki spadek, jej mąż umarł już wcześniej, był w jakiś sposób związany z transportem morskim. Ale wszystko przeszło na nich. Przez chwilę milczała. Tobie się udało w Ameryce. Czy to możliwe, że dlatego Mama tam pojechała? Widziała, jak dobrze na tym wyszedłeś? Głos Kukułki był pełen nadziei. Przypominał ten sprzed dwudziestu lat, gdy pytała, czy mama wkrótce po nią przyjedzie. Sven odchrząknął. Może i tak. „Ale mogła coś napisać”, dodał w myślach. „Dlaczego aż tak cholernie trudno było dać nam znać, gdzie się podziewa? Że nie zamierza wracać do domu. Do swojej córki”.
[…]
Ale pokazał mi las. Nauczył mnie wszystkiego o ptakach, tropieniu zwierząt, drzewach i drewnie. Na któreś Boże Narodzenie dał mi książki o lesie napisane przez Marttiego Hertza, pamięta je wuj? Czytałam też książki chłopców o lasach i życiu na łonie natury, Curwooda, Zane’a Greya, Jacka Londona i co oni tam jeszcze mieli. Svenowi stanęły przed oczami lniane włosy Ottona leżącego na kanapie i czytającego książki przygodowe. Pamiętał, jak syn wdrapywał się na jarząb przed domem i czytał z nogami zaczepionymi o gałęzie. Lovisa stała pod drzewem i wołała go na obiad, bo nie widziała go w zieleni nad sobą. Nie mógł jednak przywołać obrazu chłopięcej twarzy Ottona. Jedynie jego zdjęcie w mundurze, poważnego, gotowego do walki. Wzdrygnął się. Ottilia popatrzyła na gwiaździste niebo. Praca leśniczego nie jest może do końca tym, o czym marzyłam. Więcej przekładam papiery, niż obcuję z lasem i ziemią.
[…]
Kruk przeleciał nad drogą, wydając samotny, ponury okrzyk. Pricke przyspieszył, zaraz jednak się uspokoił. Otto miał w dzieciństwie oswojonego kruka. Znalazł go, gdy ten był pisklakiem. Musiał wypaść z gniazda, a Otto przyniósł go do domu. Sven się na niego złościł. Kruki przynoszą nieszczęście. A Lovisa nie zgodziła się wpuścić go do domu. Otto nazwał go Kalle i trzymał w stajni. Gdziekolwiek Otto się znajdował, mógł zawołać Kallego, a ten do niego przylatywał i siadał mu na ramieniu. Chłopiec o lnianych włosach i ptak czarny jak noc stanowili tamtego lata nierozłączny duet. Ptak lubił dziobać Ottona w ucho spiczastym dziobem. Czasem jeździł na ich koniu Jäncie, a raz Lovisa przyłapała go w spiżarni z dziobem zatopionym w maśle. Kalle został w Nevabacce ponad rok. Zimą jeździł z Ottonem na sankach, z przodu lub na ramieniu Ottona. Kiedy docierali do stóp wzniesienia, ptak podrywał się do lotu i czekał na Ottona na szczycie. Kruk zaprzyjaźnił się też z ich psem Kingiem. Zwierzęta bawiły się godzinami jak bracia, a King na niego nie polował.
[…]
Już mi się tu potwornie nudzi. W swoim pokoju ciocia Doris ma regał pełen książek. Większość z nich wygląda naprawdę nudno, ale znalazłam kilka powieści Jacka Londona, których jeszcze nie czytałam, a Klub Pickwicka to zawsze dobra lektura. Do tego ma wszystkie książki L.M. Alcott, z których czytałam tylko Małe kobietki. Muszę spytać, czy mogę je pożyczyć, bo inaczej umrę z nudów. Już cztery razy przeczyta- łam książki o Lotcie. Obawiam się, że ciocia Doris nieszczególnie za mną przepada. Zauważyła, że marszczę nos na mleko, do tego wczoraj próbowałam pójść z nią do obory, ale tam tak straszliwie śmierdzi. Kiedy to powiedziałam, chyba poczuła się urażona. Wczoraj wieczorem wybrałam się do domu mamy, nazywają go Nową Chałupą. Stoi na podwórzu prostopadle do domu cioci Lovisy i wydaje się zapuszczony. Drzwi były zamknięte na klucz, ale kiedy po- szperałam dookoła, znalazłam klucz pod schodkiem. Weszłam do środka, bo skoro dom jest mamy, to poniekąd jest także mój. Pachniało tam zimnem i ciemnością – nie stęchlizną, ale właśnie ciemnością. Jakby panujący wewnątrz mrok miał własny zapach. Na ścianach ganku namalowano ptaki naturalnej wielkości, natychmiast się zorientowałam, że to ptaki mamy. Od dawna już tego nie robi, ale kiedy byłam młodsza, często je malowała lub rysowała na różnych kartkach i listach, które wysyłała. A gdy miałam jakieś trzy, cztery lata, zrobiła dla mnie książkę – zszyła strony i namalowała na nich akwarelami wszystkie gatunki sów, które występują w Finlandii. Wciąż ją mam. Poza tym nie było zbyt wiele interesujących rzeczy w tym domu. W dużym pokoju stał staromodny długi stół z ławami na szmacianym dywaniku, który był brudny i wyblakły. Tapeta koło kuchni pociemniała, wydaje mi się, że musiała zamoknąć. Był tam jeszcze pokój z dwoma łóżkami, komodą i kilkoma obrazami na ścianach. Jeden przedstawiał bagno z czarnym ptakiem lecącym wysoko nad jasną brzozą czy czymś takim. Trudno się było zorientować, co dokładnie przedstawia, ale mi się podobał.
[…]
Drzwi do Nowej Chałupy nie były zamknięte na klucz; pchnęłam je i cicho wślizgnęłam się do środka. Ciocia Doris postawiła radio na stole pośrodku pokoju, leciała z niego muzyka pop – The Brothers Four, wydaje mi się, że tak się nazywają – melancholijna piosenka o lecie i zielonych polach. Ciocia trzymała w ręku papierosa i rozmarzona powoli tańczyła, a dym kreślił w mroku wokół niej zawijasy i wzory. Nagle oświetliła ją błyskawica i zobaczyłam, że ma zamknięte oczy i rozchylone usta. Jej ciemne włosy opadały na ramiona, nagle przyszło mi do głowy, że wygląda jak ciemnowłosa i pełna dramatyzmu wersja Moniki Zetterlund [szwedzka piosenkarka i aktorka – przyp. aut.]. Stałam cicho i patrzyłam na nią, aż zaczęła się kolejna piosenka – Little Devil Neila Sedaki. Jej twarz pojaśniała, ciotka uniosła ręce i otworzyła oczy. Nie przestając tańczyć, dała mi znać, żebym weszła. Kiedy na zewnątrz waliły pioruny na zmianę z błyskawicami, odsunęłyśmy na bok szmaciany dywanik i tańczyłyśmy. Nie sądzę, żebym od tej pory była w stanie traktować Doris jak ciotkę.
[…]
Sąsiedzi – Astrid i Uno – zaprosili nas na kawę. To Uno odebrał mnie i mamę, kiedy przyjechałyśmy. Mają gospodarstwo przy drodze do miasta, raptem kilka minut spacerem z Nevabacki. Astrid jest najlepszą przyjaciółką Doris, tak mi się wydaje. Są w tym samym wieku. Myślałam, że Uno to staruszek, ale jest ich rówieśnikiem, tylko wygląda na zdziadziałego. Niewiele mówi, głównie głaszcze po głowie psa. Ale wydaje się miły. Astrid potwornie dużo mówi, czym mnie onieśmiela – często tak mam w towarzystwie gadatliwych osób. Niektórzy już tacy są, że bardziej ich interesuje mówienie niż słuchanie, a wtedy według mnie można sobie darować odzywanie się. Astrid ma trwałą, do tego bardzo piskliwy głos – nie rozumiem, co Doris w niej widzi! Tak też jej powiedziałam, gdy wracałyśmy do domu. Odparła, że Astrid nie jest szczęśliwa, że nigdy nie powinna była wychodzić za Una. Że to dlatego tak strasznie dużo mówi. Nie starcza jej wtedy czasu na myślenie o tym, jak potoczyło się jej życie.
[…]
Widziałam Doris i ciocię Lovisę na łące z kosami, grabiami, czy co to tam było. Przyszło mi coś do głowy i poszłam do Nowej Chałupy. Zawsze było tam tak spokojnie i chłodno, bez względu na to, jaki upał panował na dworze. Usiadłam na łóżku w pokoiku, gdzie niegdyś spała mama i gdzie ja teraz przespałam kilka nocy, Rut zajmowała łóżko, które musiało być kiedyś dziadka. Spróbowałam ją sobie wyobrazić – to znaczy mamę, nie Rut – jako małą dziewczynkę. Zastanawiałam się, jak to było dorastać pod opieką dziadka. Czy był miły? Pozwolił jej pojechać do Helsinek, żeby mogła się kształcić na leśniczkę, więc musiał być miły. Wydaje mi się, że w tamtych czasach nie było to wcale takie oczywiste. W szufladach komody znalazłam pożółkłe listy, przybory do szycia, fajkę, kilka dawnych gazet i – zielnik! Zastanawiam się, czy to zielnik mamy. Chociaż wygląda na jeszcze starszy. Wszystko jest w nim bardzo starannie zasuszone, a rośliny podpisano mikroskopijnym pismem. Jest tam też pewien kwiat, żółty, który nie ma podpisu, szukałam go w atlasie roślin cioci Lovisy, ale chyba go nie było. Będę musiała spytać o niego Doris.
[…]
Doris obiecała, że w niedzielę pojedziemy razem nad bagno i pokaże mi, gdzie rosną te kwiaty, jeśli tylko ona i ciotka Lovisa uporają się do tego czasu z sianokosami. Dodała, że skończą szybciej, jeśli im pomogę. Wiem, że powiedziała tak tylko dlatego, by zyskać dodatkową siłę roboczą, ale nic nie szkodzi. Całkiem fajnie będzie pomóc przy sianie. Chociaż pewnie strasznie się przy tym spocę. Niedługo tak się opalę, że mama mnie nie pozna! Och, ależ jestem zmęczona! Zupełnie niedomagam, jak by to ujęła ciocia Lovisa. Przez całą sobotę zwoziłyśmy siano, pogoda była ładna, chociaż w oddali groźnie grzmiało. Nikt nie miał czasu gotować jedzenia, żywiłyśmy się więc jajkami na twardo, kanapkami i przepysznym warkoczem drożdżowym ciotki Lovisy z masłem. Skoro już mowa o ciotce Lovisie – ta to ma krzepę! Nie miałam żadnych szans dotrzymać jej kroku, chociaż ciotka – jak zgaduję – ma już zdrowo ponad sześćdziesiąt lat. Sama nie wiem, czy ostatecznie była tam ze mnie jakaś pomoc, ale udało nam się skosić całe siano! Mimo wszystko czułam się naprawdę dobrze, kiedy wieczorem napaliłyśmy w saunie i porządnie wymyłyśmy się z nasion i pyłków.
[…]
Wjechałyśmy głębiej do lasu. Najpierw minęłyśmy niewielkie poletka, przy których stały szare stodoły, wkrótce się to jednak skończyło i wokół nas widać było tylko wysokie świerki, sosny, brzozy i osiki. Droga przypominała przeważnie dwie wąskie koleiny z cienkim paskiem trawy pomiędzy. Przyznałam, że dotąd zawsze sądziłam, iż las jest nudny, ale teraz, kiedy się nad tym zastanowiłam, wydaje mi się dziki i fascynujący. Doris śmiała się z tego tak głośno, że niewielki dzięcioł odleciał urażony z pnia sosny, na którym się posilał. Zostawiłyśmy rowery na końcu drogi. Doris poprowadziła mnie do lasu ścieżką biegnącą przez połacie borówek i jagód. Jagody jeszcze nie w pełni dojrzały, ale te z nich, które wydawały się najdojrzalsze, jadłam prosto z krzaczka. Dotarłyśmy do miejsca, gdzie wysokie świerki kołysały się w delikatnej bryzie. Weszłyśmy między drzewa, znajdowało się tam zagłębienie porośnięte najzieleńszym i najmiększym mchem. Doris wyjaśniła, że to dawny lej do wytapiania dziegciu. Dodała, że ma w zwyczaju rozmawiać tu z duchami przodków. Zadarłam głowę, popatrzy- łam na wysokie, szumiące wierzchołki drzew i naprawdę poczułam, jak przodkowie szepczą o tym, ile trudu ich kosztowało wytopienie jednej beczki dziegciu. Powinnyśmy złożyć tu ofiarę, powiedziałam. Naszym przodkom. Doris zastanowiła się przez chwilę i przystała na tę propozycję, ale zastrzegła, że w takim razie musi to być porządna ofiara. Nie żadne wygłupy. Otworzyła plecak i wyciągnęła butelkę pommacu [gazowany napój bezalkoholowy także z jagód – przyp. aut.]. Wyobraziłam sobie, jak ten gazowany, słodki napój spływa mi do gardła, i oświadczyłam, że nada się wręcz idealnie. Znalazłyśmy zagłębienie pod korzeniem świerku i wcisnęłyśmy tam butelkę najgłębiej, jak mogłyśmy. Potem po- kłoniłyśmy się nisko duchom przodków, lasowi, drzewom i temu zielonemu, zieloniutkiemu mchowi. Do bagna trzeba było przejść spory kawałek, a było potwornie gorąco, do tego wszędzie latały chmary komarów i meszek. Mimo wszystko szło nam się lekko i przyjemnie. Sama nie wiem... las jest dziki i zatrważający, ale zarazem w pewien sposób gościnny. Nawet jeśli wydaje mi się trochę zbyt dziki i zatrważający. W zasadzie nie bardzo umiem to wyjaśnić. Minęłyśmy małe, ciemne jezioro, a potem wreszcie dotarłyśmy nad bagno. Aż złote od moroszek. Zauważyłam, że Doris i ciocia Lovisa jedzą przede wszystkim to, co same zbiorą w lesie lub wyhodują. Do owsianki lub do chleba zawsze są smażone przez nie konfitury z jagód, borówek lub malin. Ziemniaki, marchewkę, cebulę i tak dalej uprawiają same, mleko, śmietanę i masło mają od własnych krów. Wydaje mi się, że kupują właściwie tylko mąkę, sól i cukier. No cóż, i jeszcze płatki owsiane i takie tam. Najpierw szukałyśmy małego żółtego kwiatka. Doris miała rację, już przekwitł, ale ostrożnie wygrzebałam sadzonkę, żeby nie uszkodzić korzeni, i włożyłam ją do pudełka. Poza tym zebrałam wiele innych roślin: dziki rozmaryn, woskownicę, malinę moroszkę i żurawinę, turzycę i inne gatunki turzycowatych. Coś czuję, że tego lata mój zielnik prze- bije nawet ten zrobiony przez Anne-Maj!
[…]
Niemal przez cały dzień były burze. Wczesnym rankiem Doris i ja przygniotłyśmy wszystkie moje rośliny, a potem Doris pomogła mi je wyszukać w atlasie – starannie opisałam je na karteczkach. Po południu przerysowałam kwiatek Aliny w Nowej Chałupie. Mogłabym zabrać zielnik do Starej Chałupy, ale czułam, że tam jest jego miejsce. Poza tym tak przyjemnie siedziało mi się w ciszy, zupełnie samej, i rysowało. Wyszło moim zdaniem naprawdę dobrze. Na karteczce z nazwą napisałam „storczyk, nieznany” oraz dodałam miejsce, w którym go zebrałam. Mam nadzieję, że panna Sunnan będzie pod wrażeniem! Rut i ja sporo czasu spędzałyśmy ostatnio we wsi kościelnej. Pływałyśmy łódką po rzece i znów łowiłyśmy ryby, jej tata opowiadał nam, jak to kiedyś spławiano rzeką drewno i dziegieć. Zimą zamarznięta rzeka zamieniała się w ważną drogę, po której jeżdżono wozami. Teraz są na niej elektrownia i zapora. „Rzeka służy ludziom”, powiedział wujek Hasse. Uważam, że to trochę dziwne – czy rzeka naprawdę musi służyć ludziom? Nie może być po prostu rzeką? Na to Gustaf oświadczył, że jestem za mała, żeby to zrozumieć. Co za głupek! Dziergam na drutach sweter w kolorze lila, w którym będę chodzić jesienią, Rut robi podobny, tylko niebieski jak niezapominajka. Będziemy w nich wyglądać jak siostry! Ludzie mówią, że jesteśmy do siebie zatrważająco podobne. Ma to zapewne związek z tym, że jesteśmy spokrewnione – już teraz dużo bliżej mi do niej niż do którejkolwiek z mo- ich przyjaciółek tam w domu, chociaż niektóre znam od początku szkoły. Rozumiemy się. W przyszłym roku latem Rut i ja pojedziemy autobusem na piaszczyste plaże na północ od miasta i spędzimy tam cały dzień, tak zdecydowałyśmy. Może nawet rozbijemy biwak i przenocujemy w namiocie! Chciałabym też biwakować nad bagnem. Jest tam tajemniczy kamienny mur, który muszę dokładniej obejrzeć – może to jakiś prehistoryczny grób i uda nam się w nim znaleźć prawdziwe skarby! Rozmawiałyśmy też o tym, że poproszę rodziców, by pozwolili mi tutaj wrócić na ferie zimowe.
[…]
Marchewki cudownie pachniały, kiedy wyciągała je z ziemi, niemal przy każdym pęczku kręciło ją w nosie. Żyzna ziemia i marchew. Przez całe swoje życie nie kupiła ani jednej marchewki. Długie pomarańczowe korzenie łatwo wychodziły z ziemi, mimo że pole było mokre. Jej rodzina pukała się w głowę, że Doris uprawia ziemniaki i marchew, które można tak tanio dostać w sklepie. Po co bez potrzeby zginać plecy na polu i się męczyć, powinna myśleć o sercu! Tyle tylko że oni byli przyzwyczajeni do kupnych ziemniaków. Ona nie. A jeśli nie będzie nic uprawiać, grządki z warzywami i poletko zarosną. Tak jak to miało miejsce z łąką, kiedy przestano wypuszczać na nią owce. Wszędzie tylko chaszcze. Latem wybrała się na przejażdżkę rowerem po Stockmossavägen i widziała, jak te dwa pola, których nikt nie zdecydował się wydzierżawić, ledwie dają się rozróżnić pośród otaczającego je lasu, tak były zarośnięte chaszczami i młodymi brzozami. Przypomniała sobie, że Otto lubił orać położone w lesie pola. Mówił, że może tam podpatrzeć sporo zwierząt. A to lisa, a to borsuka, a to łosia. Raz widział nawet wydrę na brzegu strumienia. Stała na tylnych łapkach i przyglądała mu się, wcale się nie bojąc.
[…]
Rozmowy z Rut dawały jej w kość, trochę jak piłowanie drewna. Po- godny Zmierzch pojawiał się w każdej z nich niczym zawoalowana groźba. Doris musiała ze wszystkich sił manewrować, żeby ominąć kwestie, które mogłyby sprowadzić rozmowę na przeprowadzkę. Uno zmarł przed rokiem i Astrid przeniosła się do domu opieki. Doris kilka razy ją odwiedziła. Ledwie dało się ją poznać. Uschła. Jak drzewo, które ktoś wykopał, żeby wsadzić do donicy i postawić w domu, a tam dopadły je szkodniki i brakowało mu światła. Starcy, którzy chodzą – nie, powłóczą nogami – tam i z powrotem po korytarzach, a czasem ktoś ich zabiera z chodzikiem na wzgórze kościelne, żeby się przewietrzyli. Dom starców to ciężkie wyrażenie. Kamień. Jak sobie w ogóle z tym radzić?
[…]
Przejechała wzrokiem po alkierzu, po uratowanych z Nowej Chałupy akwarelach przed- stawiających bagno, wyhaftowanej przez mamę narzucie na łóżko z czerwonym domkiem i zielonymi świerkami, i z dewizą wyszytą czerwoną wełnianą nicią WŁASNY DOM ZŁOTA WART, po beżowej tapecie, którą dwadzieścia lat temu sama położyła. Po meblach: lśniącej komodzie wypełnionej po brzegi i przywalonej papierami, niskim regale z albumami fotograficznymi i gramofonem z tubą. Spała w swoim starym dziecięcym pokoju. Kiedy mama umarła, nie miała ochoty się przenosić. Pokój mamy zmienił się w graciarnię, gdzie Doris upychała wszystko, co nie miało lepszego miejsca.
[…]
Później siedziała na brzegu łóżka i odpoczywała, jej wzrok zatrzymał się na zdjęciu lotniczym Nevabacki. Fotografia zrobiona w osiemdziesiątym dziewiątym wyblakła. Stara Chałupa była wtedy biała, z czerwonym blaszanym dachem. Nowa miała stary dach kryty gontem, wygięty pośrodku jak misa. Łąka nie zarosła jeszcze chaszczami, owce pasły się na niej nie dawniej jak dwa lata wcześniej. Lilaki kwitły na fioletowo. Koło ganku dało się dojrzeć ładniczki [roślina ozdobna z rodziny makowatych – przyp. aut.]. Irysy też kwitły, nie było ich widać na fotografii, ale Doris mogłaby wskazać, gdzie się dokładnie znajdowały. Wiedziała, że niewielkie poletko truskawek znalazło się tuż za kadrem i że tamtego roku posadziła dużo cebuli i czosnku. Rok wcześniej była w Paryżu. Obchodziła tam z Evą-Stiną sześćdziesiąte urodziny. Tylko one dwie, na osobności. Stina ją zaprosiła. Znała francuski, kupiła bilety na samolot, zarezerwowała hotel i w ogóle. Była to ekstrawagancja, Doris ze skrępowaniem przyjęła ten prezent. Ale zdawała sobie też sprawę, że mama Stiny nie tak dawno umarła. Doris nie miała jej zastąpić, ale mogła posłużyć za coś w rodzaju pociechy. Stina zamierzała pojechać do Paryża z Tilią, gdy mama skończy siedemdziesiąt lat, ale nic z tego nie wyszło, a potem było za późno.
[…]
Ostrożnie ruszyła dalej, podłoga była spróchniała i groziła zarwaniem. Już przed laty, kiedy stało się jasne, że Tilia nie ma zamiaru z tym domem nic robić, Doris uratowała stąd to, co dało się uratować. Obrazy, kredens i trochę starych dokumentów. Jeden z wypchanych przez dziadka ptaków, wyleniały i paskudny, zagracał teraz pokój Lovisy. Po omacku ruszyła przed siebie, szurała nogami, żeby się o nic nie potknąć. Przypominało to szuranie Astrid po korytarzach Pogodnego Zmierzchu. W jednym miejscu podłoga była jaśniejsza, strużka światła widoczna przy listwie podłogowej. Doris ostrożnie się tam zbliżyła, w pierwszej chwili nie domyślając się, co to takiego. Ściana odeszła od podłogi, powstała duża szczelina, to przez nią wpadało miękkie szare światło. Tego nie dało się naprawić taśmą. Będzie musiała porozmawiać ze Stiną, teraz, kiedy nie ma już Tilii, ten dom był jej i ona naprawdę powinna coś z tym zrobić. Doris nie chciała się jednak kłócić. Stina miała swoją pracę, a do tego została teraz babcią.
[…]
Sauna przy strumieniu była w niezłym stanie. Dlatego że to jej tata ją zbudował, z pni, które sam ściął i pociął krajzegą, deski także sam piłował, a dach był dość nowy, kryty blachą. Ledwie pamiętała tę krajzegę. Tartak. Tatę w tartaku. Ant jest z tatą w tartaku. Otworzyła drzwi sauny i pomyślała o Ancie, o jego łagodnych szarych oczach, szczęce, która się blokowała, gdy miał porozmawiać z ludźmi. Ale nie z nią. Przy niej umiał mówić. Był pierwszym mężczyzną, dla którego straciła głowę. Potem przyszła wojna i zabrała ich wszystkich. Anta i jej braci. W domu została jedynie córka.
[…]
Doris wstała, chwyciła regał, żeby nie stracić równowagi. Na podłogę spadła książka o uprawie ziemi. Rufad [kierowca autobusu z książkami – przyp. aut.] pochylił się, podniósł ją i odstawił z powrotem na półkę. Doris stanęła przy schodkach i popatrzyła w ciemność. Nagle trudno było rozpoznać, gdzie w dole znajduje się ziemia. Wszystko było ciemne i mokre, połyskiwało w reflektorach autobusu. Rufad wziął ją pod ramię i pomógł jej zejść, stopień po stopniu. Dłoń, która trzymała jej rękę. Przez materiał kurtki czuła ciepło. Kiedy zeszli, ujęła tę dłoń w swoje i poklepała. Rufad uśmiechnął się i ścisnął jej palce. Potem wrócił do autobusu. Do zobaczenia za dwa tygodnie! Doris mu pomachała. Autobus cofnął i powoli wyjechał z podwórza. Patrzyła, jak czerwone tylne światła znikają w ciemności. Deszcz uderzał o trawę, a za drogą szumiał strumień. Niebo nad jej głową było czarne. Pokonała dwa stopnie na ganek, weszła i zamknęła za sobą drzwi. Wyłączyła na zewnątrz lampę, ściągnęła gumiaki. Była bardzo zmęczona. Miło będzie się wreszcie położyć. Zawsze dobrze się jej spało. Rano na parapecie w kuchni zadzwonił telefon. Dzwonienie usłyszał kot Massi, który siedział na stryszku stodoły i wypatrywał jaskółek. Usłyszały je małe ptaki latające wokół karmnika na pozbawionym liści bzie. Usłyszała je jabłoń, na której wciąż wisiały owoce w oczekiwaniu, żeby ktoś je pozbierał. Telefon dzwonił i dzwonił.
[…]
Zacząć. Mieć to za sobą. Wyjmuje bagaże i otwiera drzwi. Ganek pachnie jak zawsze. Dzieciństwem. Odstawia plecak i torbę chłodzącą, zdejmuje zimowe buty, ale zostaje w kurtce. Wszystko wygląda tak, jak wyglądało przez całe jej życie. Niewielki stolik z haftowaną serwetą, plecione krzesła, wieszak na ubrania. Otwiera drugie drzwi i wchodzi do środka. Zimno ciągnie od podłogi, mimo że ma wełniane skarpety. Chociaż Rut odkręciła ogrzewanie, w pokojach czuć wilgoć i stęchliznę. I tak tu cicho. Nawet zegar nie tyka. W gospodarstwie piski i ćwierkanie ptaków niosą się aż do samego domu. Stina obchodzi wszystkie pokoje, widzi kurz, martwe muchy na podłodze, zwiędłe pelargonie, które dalej stoją na parapecie w kuchni. Wyblakłe szmaciane dywaniki, wyblakłe tapety, wyblakła narzuta na łóżko. Zasłonka w kuchennym oknie jest ro- zerwana. Szyba pęknięta. Na ścianie wisi stary kalendarz otwarty na wrześniu. W dużym pokoju Stina widzi stół, kanapę, fotel bujany, telewizor, niski regał z encyklopedią i Biblią. W pokoju Doris gramofon z tubą i małe radio tranzystorowe, to samo co w jej dzieciństwie. Obrazy wiszą niezmiennie na swoich miejscach: widok bagna, portret dziewczyny, czepiec z haftowanym napisem, w który wdarł się typowy dla tej okolicy błąd gramatyczny. Do tego wszędzie zdjęcia w ramkach: jej babci i stojących w rządku sióstr, bardzo poważnych, braci Doris w mundurach, monidło Lovisy i Svena. Nowsze zdjęcia: Stina z kokardą we włosach i szczerbą między zębami, ślubna fotografia jej i Björna, ona na ławce w parku w dużych okularach przeciwsłonecznych, z malutką Anną na rękach. A potem dorosła Anna z Adrianem w dniu jego pierwszych urodzin. Już same te fotografie. Co ona ma z nimi zrobić?
[…]
Teraz tu jest, chodzi wkoło i przegląda rzeczy, bez żadnego planu. Teczki z przepisami wyciętymi z tygodnika „Allers” w szafce w pokoju Doris. Pod łóżkiem pudełko z nagrodami zdobytymi na wieczorkach bingo w domu parafialnym. Na regale w dużym pokoju pamiętniki z dzieciństwa Lovisy z zakładkami do książek i wierszykami. W szafie półka pełna samodzielnie utkanych materiałów, nieużywane lniane ścierki. Stara blaszana puszka z bibelotami. Czarne płyty obok gramofonu, szklane i porcelanowe figurki zwierząt, dziergane pokrowce na zagłówki i popękane filiżanki. Teraz to wszystko należy do niej i ona musi coś zdecydować. Zachować, sprzedać, wyrzucić, ocenić, co z tego mogłaby wziąć Anna, co Rut, czy może sprzedać to wszystko razem z domem? Ma poczucie déjà vu. Jakby nie uporała się jeszcze ze śmiercią taty. Jakby raz za razem grzęzła w bagnie, ten sam ciężar, te same obowiązki. Wyciąga z rozmiękłej ziemi jedną nogę, ale druga się blokuje przy kolejnym kroku. Musi przejrzeć życie innych, zdecydować coś o pamiątkach po nich. Nikt jej nie może wyręczyć, sama musi pchnąć wszystko dalej. I na co jej teraz pieniądze ze sprzedaży? I tak nigdzie nie pojedzie z Björnem. Ale sama nie da rady zająć się Nevabacką. Tym wszystkim, co naprawdę wymaga tam pielęgnacji. To nie wchodzi w rachubę.
[…]
Światło nie znika, nie porusza się. W końcu Stina wstaje, najciszej, jak może. Pościel szeleści, łóżko skrzypi. Siedzi nieruchomo, nasłuchuje, nic się nie dzieje. Podnosi się, zakrada do okna, chowa się za zasłoną i wygląda. To księżyc. Jest niemal pełnia i świeci nad drzewami prosto do pokoju. Stina nie może sobie przypomnieć, żeby widziała kiedyś tak silnie świecący księżyc. Padający na śnieg cień Nowej Chałupy jest ostry i bardzo ciemny, cienie drzew długie i wąskie na gruboziarnistym śniegu, który lśni w poświecie. Zawstydzona wraca do łóżka. Zastanawia się nad tym, jak opowie tę anegdotę Rut. „Tak potwornie wystraszyłam się księżyca”, powie, a potem będą się razem śmiać. Rozumiesz chyba, że nie mogę zatrzymać gospodarstwa, boję się ciemności! A Rut obieca, że spyta Tomasa lub Marinę, czy nie byliby zainteresowani. Obie będą jednak wiedziały, że dzieci Rut i Pekki ani nie mogą, ani nie chcą tego zrobić. Marina mieszka w Oslo, a Tomas jest wprawdzie w Forskant, ale dopiero co ukończył budowę własnego domu nad rzeką i pracuje w centrum Kok- koli w biurze reklamy. Po co mu rozpadające się stare gospodarstwo?
[…]
Okres jej dzieciństwa i dorastania bywał chwilami burzliwy. Kiedy była nastolatką, tata się od nich wyprowadził. Przez kilka lat mieszkał w kawalerce w innej dzielnicy. Ale rodzice nigdy się nie rozwiedli, a on wprowadził się z powrotem do domu na krótko przed wyprowadzką Stiny. W międzyczasie spotykał się z wieloma kobietami. O tym jednak nigdy nie mówiono. Nie wtedy, i później też nie. Ale nowi ludzie pojawiali się i znikali z jej życia i to, co niegdyś było stabilne i dawało poczucie bezpieczeństwa, zachwiało się w wyniku trzęsienia ziemi i nigdy w pełni nie ustabilizowało. Trwała jedynie Nevabacka. Tamtejsze ścieżki. Niecka z fiołkami. Altana w bzach. Różne punkty znajdowały się tam gdzie zawsze, witały ją swoją przewidywalnością, niczego od niej nie żądając. Jej stosunek do nich był łatwy, nieskomplikowany. Myśl o tym, że już nigdy tu nie przyjedzie, że już nigdy nie zbierze borówek na tamtym pagórku, boli ją bardziej, niż się tego spodziewała. Gdy przechodzą na drugą stronę leja, tę zarośniętą, do której wcześniej się nie zapuszczała, po raz pierwszy widzi miejsce wytapiania dziegciu. Drewniana konstrukcja jeszcze się ostała. Ile może mieć lat? Trzysta? Kiedy przestano jej używać? „Ależ musieli tu kiedyś wylewać z siebie siódme poty”, myśli Stina. „Wszyscy, którzy tu żyli i pracowali”. Słyszała o tym, że Nevabacka jest nazywana „nową zagrodą”, bo założono ją dopiero w drugiej połowie siedemnastego wieku. Nie w szesnastym, jak najstarsze gospodarstwa w tej parafii.
[…]
Ma czas i cieszy się z towarzystwa podczas obchodzenia stawu. Chciałaby być osobą, która lubi samotne wędrówki po lesie i okolicy, bądź co bądź jej mama była leśniczką, a ona w młodości sporo czasu spędzała w lesie. Ale z lasem jest jak z ciemnością. Z wiekiem człowiek zaczyna się bać i wstydzi się tego strachu. Są tu niedźwiedzie, a może i wilki. Co do wilków, wierzy, że trzymają się z dala. Ale niedźwiedzice z młodymi... Pyta chłopaka, czy zaobserwował dużo zwierząt, kiedy chodził po tym lesie. Łosie – odpowiada. Nic więcej. Ale mam przyjaciela, który lata helikopterem i inwentaryzuje niedźwiedzie. Mówi, że gdyby ludzie wie- dzieli, ile naprawdę ich jest, nikt nie odważyłby się wejść do lasu.
[…]
Działka leśna Doris – teraz jej działka – jest duża, ale w większości nie pokrywa jej las: jest tu staw, a znaczną część terenu stanowią mokradła. Największe zajmuje około dwóch trzecich terenu i stanowi fragment naprawdę dużego bagna. Rozciąga się na północy, jest tajemnicze i pozostaje dla niej zupełnie nieznane. Nigdy się tam nie zapuszczała. Tylko raz zbierała moroszkę na jednym brzegu. Słyszała jednak o ludziach, którzy dawno temu w nim utonęli. Przechodzą przez mniejsze bagno z niewielkimi, cherlawymi sosnami i wspinają się na strome wzniesienie. Żartują, że kto by się czegoś takiego spodziewał w płaskiej Ostrobotni. Na wzniesieniu znajduje się kamienny krąg, który zapadł się pośrodku, w centrum jest duże mrowisko. Może był to kurhan, zastanawia się głośno Stina, a mężczyzna mówi, że jemu też się tak wydaje. Miejsce jest na to odpowiednie, na szczycie wzniesienia, a Stina wie, że niedaleko stąd odnaleziono jeden z „kościołów olbrzymów” – prehistoryczną kamienną formację.
[…]
Stinę uderzyła myśl, że jest pierwszą właścicielką tej ziemi, tego gospodarstwa, która tu nie mieszka. Nie śledzi codziennego życia w lesie ani w wiosce. Jako dziecko przyjeżdżała tutaj na lato i wielu starszych mieszkańców wsi kościelnej ją kojarzy. Ale młodsze pokolenie nie wie, kim jest. Jest obca. Spoza tej okolicy. I dla ludzi, i dla lasu.
[…]
Myśli o bagnie. O żurawiach, które w nim brodzą, podnosząc i opuszczając smukłe szyje. Bez względu na to, czy uda się je uchwycić na zdjęciu, czy też nie, to tam są. I te pomniki: zbudowane ludzką ręką i stworzone przez naturę. Kurhany, rumowiska blokowe, leje dziegciowe. Są tam bez względu na to, czy ona o nich myśli, czy też nie. Niezależne od niej. Las sam sobie poradzi. Nie potrzebuje jej, żeby się nim zajmowała. Nie tak jak dom, jak to gospodarstwo. Ona posiada ten dom, a ten dom posiada ją. Ale las i ona mogą być wolni, ich relacja nie musi żadnego z nich ograniczać.
[…]
Myśli o tym, jak kiedyś składano ofiary skrzatom domowym, leśnym rå i opiekuńczym drzewom rosnącym w gospodarstwie. Może właśnie to robi. Składa dary. Prosząc o wyrozumiałość i przebaczenie. Rozsypuje do końca okruchy, a sroka, zaciekawiona, krzyczy z dachu stodoły, na który uciekła. Potem Stina zgniata torbę i rozgląda się po wszystkim, co właśnie teraz, w tym momencie, należy do niej: Dom. Nowa Chałupa. Drewutnia, obora, szopy, suszarnie i stodoły. Ziemianka, którą Rut opróżniła z zebranych przez Doris ziemniaków i marchwi. Narzędzia, które tu są, i te wszystkie rzeczy. Na to wszystko, co jej ciąży.
[…]
Stina patrzy na łąkę pokrytą warstwą sfatygowanego, podziurawionego śniegu. Jeszcze nie w pełni zajętą przez zarośla. Na tyle dużą, że zmieściłyby się na niej dwie bramki piłkarskie. Może dmuchany basen. Któregoś roku mogłaby tu przyjechać z Adrianem. Na ferie, gdy Anna i Sam będą pracować. Kiedy będą się tutaj zbliżać, Rut włączy ogrzewanie, tak jak teraz, chociaż i tak jest chłodno. Stina zacznie od napalenia w kuchni i izbie, podczas gdy Adrian będzie siedział w kurtce i dzwonił do mamy, żeby powiedzieć, że dotarli bezpiecznie. Potem Stina rozpakuje jedzenie, wstawi je do włączonej przez Rut lodówki, w której będzie kilka podstawowych produktów. Masło i dżem z borówki, z owoców zebranych na borówkowym pagórku, na którym nie zostaną wycięte drzewa. Na kolację zjedzą owsiankę z tą konfiturą. Pościeli Adria- nowi na podłodze w pokoju Doris. Gramofon wciąż tam będzie i obrazy, ale kupi nowy materac i nowe poduszki. Wyjmie z szafy ubrania Doris i powiesi w niej swoje, które będą tu na nią czekać, żeby nie musiała za każdym razem pakować tyle rzeczy. Wieczorem, gdy Adrian uśnie, będzie siedziała przy stole w kuchni z whisky i patrzyła na zdjęcia zrobione foto-pułapką w czarno-białym nocnym lesie. Na zdjęciu da się złapać jakiś kruk. Albo może, może renifer leśny. Przywędrował z powrotem w rodzinne strony. W nocy Adrian przyjdzie do niej, do łóżka Doris, i będą spali obok siebie, blisko. Będzie ciemno, ale ona się do tego przyzwyczai. Albo po prostu przyzwyczai się do strachu. Rano pójdzie na narty, żeby zrobić na łące ślad dla Adriana. Chłopiec się wywróci, ale babcia go podniesie i Adrian spróbuje jeszcze raz. Jest zawziętym dzieckiem, które niełatwo daje za wygraną, w końcu nauczy się jeździć na nartach. Wreszcie będzie mógł zobaczyć całą masę czystego białego śniegu. Nie tego brudno-brązowego, który czasem przez kilka dni zalega na ulicach stolicy. Wieczorem napalą w saunie, potem wytarzają się w śniegu i będą podziwiać razem gwieździste zimowe niebo. Pokaże Adrianowi swoją kolekcję kamieni. „Latem będziesz mógł do niej dołożyć swój”, powie. „Kiedy wrócimy tu na wakacje. Pokażę ci wtedy najlepsze kąpieliska”. Obie myśli wydają się równie realne. Opuszczone gospodarstwo. I jej gospodarstwo. Wybór należy do niej.
[…]
Uważaj przy pieleniu rabatki
na końcu po prawej rosną lilie
a pod ścianą irysy
Doris je posadziła
Za stodołą są zdziczałe porzeczki
Ktoś tam kiedyś posadził całą masę porzeczek
dawno to było
Przed odjazdem do domu:
wyciągnij z gniazdka wtyczkę od czajnika
w grzejnikach przykręć ogrzewanie do dziesięciu stopni
Wynieś śmieci i kompost
Nie zapomnij opróżnić przed zimą beczek z wodą
Zgłosiłam las do tymczasowej ochrony
nie wolno prowadzić wyrębu przez dziesięć lat
Renifery leśne dobrze się w nim czują
i borsuki
i ten nietypowy storczyk
na pniach powalonych przez wiatr żyją owady i grzyby
Chociaż zrobisz jak zechcesz
ze wszystkim
Teraz twoja kolej
Mam nadzieję że będzie ci tu dobrze
Maria Turtschaninoff, Mokradła
Powieść historyczno-obyczajowa Marii Turtschaninoff – fińskiej pisarki posługującej się językiem szwedzkim przenosi akcję tej wzruszającej sagi rodzinnej do położonej w środkowo-zachodniej części dzisiejszej Finlandii miejscowości Neverbacka, ogólnie rzecz ujmując, w widełki czasowe od połowy siedemnastego wieku, aż po czasy nam współczesne. W samej powieści najbardziej zaskakująca wydaje mi się sama jej forma, w postaci luźnych opowiadań, czasem wręcz esejów, pamiętników czy listów, osadzonych w różnych także czasowo realiach, w których chyba jedynie pozornie bohaterami są osoby-potomkowie rodu Nevabacka, częściej natomiast dzieje się więcej w otaczającej Neverbackę faunie i florze z tajemniczym po wsze czasy bagniskiem-mokradłem, gdzie od zawsze zakwita niebywały, żółty storczyk, gdzie też mieszkają mitologiczne bladolice widziadła. W tej osobliwej aurze krajobrazowej jawią się pionierzy-ludzie z gminu, którzy próbują przeżyć, czy raczej wyżyć, na niegościnnej ziemi, pozostając wrażliwymi na obecność "przyjaznych" rozbójników leśnych, nordyckich niksów czy zjaw wodnych. Opowieść Turtschaninoff to wciąż wielka apoteoza niepopularnej dziś wiejskiej pracy na roli, której plony trzeba było stamtąd niemalże wyrywać, z kolei przychówek notorycznie doglądać, a z naturą żyć za pan brat, to również wzruszająca paralela, tego, co w człowieku jest najpiękniejsze, gdy odnajdzie w końcu swoje miejsce na ziemi.