08.11.2024
„Wspomnienia to beznadziejny zamęt.
Dopiero przekształcenie ich
w dramat wprowadza porządek.”
„We śnie człowiek może być egoistą”
„Najlepiej nie myśleć,
wtedy coś się wydarzy”
„Dopiorunabożeświętycozaczasy!”
„A najłatwiej odwrócić czyjąś uwagę,
kiedy mu się schlebia”
[…]
Masz, weź te ołówki, narysuj mały dom, poniżej strumyk i studnię, ale słońca nie rysuj, bo dom stoi w cieniu! Za nim góra – prosta skała. Przed domem wyprostowana kobieta, wiesza pranie na sznurku, sznurek jest źle naciągnięty, trzyma się na dwóch drzewach wiśni, jedno rośnie po prawej stronie werandy, drugie po lewej. Akurat w tej chwili kobieta przypina klamerkami śpiochy i kaftanik, a więc ma dzieci. Często pierze, rzeczy dzieci, męża i własne, w tym jedną wyjątkowo ładną białą bluzkę. Chciałaby, żeby jej rodzina była tak czysta, jak rodziny z miasta. Ma dużo białych rzeczy, podkreślają jej ciemne włosy i ciemne oczy męża. Inni, w dole wsi, rzadko chodzą ubrani na biało, niektórzy nawet nie od święta. Twarz ma poważną, głębokie oczy. Te oczy narysuj węglem! Włosy przylegają do głowy, czarne, z domieszką brązu, bo rysik węglowy się złamał. Dobre kredki nie błyszczą się, a poza tym są drogie. W obrazek wdziera się rzeczywistość, zimna i bezlitosna, zaczyna brakować nawet mydła. Rodzina jest biedna, raptem dwie krowy, jedna koza. Piątka dzieci. Mężczyzna, czarnowłosy jak kobieta, o włosach nawet trochę błyszczących, piękny mężczyzna, dwa razy piękniejszy od innych. Ma szczupłą twarz, ale bez radości, jak się zdaje. Kobieta, ledwo trzydziestoletnia, wie, że podoba się mężczyznom, nie zna ani jednego, o którym nie wiedziałaby tego z całą pewnością. Kiedy mąż przyciąga ją do siebie, czuje jej piersi i brzuch, tak to właśnie powiedział, naraz robi mu się czarno przed oczami i ze zmęczenia pada na łóżko. Kobieta rozbiera się szybko, kładzie się obok i wie, że on tylko udaje śpiącego, nie chce sprawić jej zawodu. Dlatego nie zdjęła cienkiej halki. Żeby nie wszystko było od razu jednoznaczne. Przez otwarte okno patrzy w nocne niebo. Nawet księżyc nie wygląda zza góry. Czasem przesuwa się za nią, widzi wtedy poświatę nad samym grzbietem. Nagle płacze dziecko, ona wie które, potem inne, też wie które. Ale nie daje rady wstać, nie czuje się zmęczona, myśli, jestem jakaś ospała. Ilu też lat dożyję, myśli.
[…]
Dziewczynka nie kładzie się między rodzicami, leży na skraju łóżka. Trzeba ją trzymać, żeby się nie sturlała, nie spadła na podłogę, bo łóżko jest wysokie. Tą dziewczynką była moja matka, Margarethe, ta nieśmiała, która za każdym razem, kiedy nadchodził ojciec, kuliła się i szukała wzrokiem matczynej spódnicy. Ojciec był czuły dla czwórki pozostałych dzieci, w ogóle był czuły, i taki będzie też dla dwójki urodzonych później. Tylko tej jednej dziewczynki nie znosił, Margarethe, która zostanie kiedyś moją matką, bo myślał, że nie jest jego dzieckiem. Nie było w nim gniewu czy złości; nie znosił jej po prostu, brzydził się nią, jak gdyby całe życie czuć ją było tamtym natrętem. Nigdy jej nie uderzył. Inne dzieci czasem tak. Grete nigdy. Nie chciał jej dotknąć nawet w taki sposób. Aż do swojej śmierci nie zamienił z nią ani słowa. I miała poczucie, że nigdy na nią nie patrzył.
[…]
Ale zbytnio wybiegam myślą naprzód. Ta historia rozpoczyna się bowiem, kiedy moja matka jeszcze się nie urodziła. Rozpoczyna się, kiedy jeszcze nawet nie była poczęta. Rozpoczyna się pewnego popołudnia, kiedy Maria znowu przypinała akurat klamerkami pranie. To był wczesny wrzesień 1914 roku. To wtedy zobaczyła listonosza u dołu drogi. Zobaczyła go już z daleka. Z podwórka miało się widok na dolinę aż do wieży kościelnej, która górowała nad lipami. Listonosz prowadził rower, bo droga do małego domu pięła się stromo, a od rozwidlenia już tylko z grubsza wysypano ją szutrem. Mężczyzna był utrudzony, chciał, żeby nazywano go adiunktem, adiunkt pocztowy, oto jak brzmiała oficjalna nazwa jego zawodu, miał na sobie uniform z błyszczącymi guzikami, pocił się, poluzował krawat, rozpiął kołnierzyk. Zdjął czapkę, tylko na chwilę, na powitanie i dla przewietrzenia. Kiedy wręczał jej pismo, Maria zrobiła krok w tył. To był błękitny papierek z luźnym paskiem z przodu, który należało oderwać. Trzeba go było podpisać i odesłać do nadawcy. Nadawcą było państwo, które chciało mieć w rękach potwierdzenie odbioru. Kobieta podobała się adiunktowi i adiunkt wiedział, że ona to wie, a nawet więcej niż tylko to.
[…]
Małżonków niemal nigdy nie widywano we wsi razem, z czego mężczyźni znowu wyciągali własne wnioski i widzieli w tym kolejne potwierdzenie. A gdy się już widuje ich oboje, to nie są radośni i zwróceni ku sobie, Josef prawie zawsze jest poważny, Maria najczęściej także, jak gdyby przychodzili właśnie po jakiejś kłótni. Ale mężczyźni o niczym nie mieli pojęcia. Maria chętnie bowiem leżała w ciasnych objęciach Josefa, miała temperament. I jej mąż czasem także. Nie było bynajmniej tak, że gasili świeczkę, gdy jedno leżało obok drugiego. Bynajmniej. A gdy już zgasili, to zdarzało się, że długo jeszcze ze sobą rozmawiali.
[…]
Pismo jest z armii, powiedział adiunkt, Maria musi potwierdzić odbiór podpisem. W nawiasie należy dopisać „żona”. To dozwolone, miał przy sobie ołówek kopiowy. Sam polizał rysik. Maria wiedziała, że jest wojna, ale nie przyszło jej dotąd do głowy, że ma to z nimi cokolwiek wspólnego, że słychać będzie tę wojnę aż po najdalszą dolinę w cieniu góry. Co dokładnie i w szczegółach zapisano w drukowanym piśmie, tego własnymi słowami powtórzyć by nie potrafiła, ale jedno zrozumiała na pewno: Josef Moosbrugger musiał wyruszyć na wojnę. Burmistrz nazywał się Gottlieb Fink i też robił interesiki. Był jedynym, z którym Josef rozmawiał dłużej, niż to konieczne. Dłużej niż tylko: tak, nie, witaj i znowu: tak, nie. Czasem Josef schodził z góry i kierował się wprost do domu burmistrza, wchodził bez pukania czy wołania i spędzał tam dobrą godzinę. Ale nie przyjaźnili się ze sobą. Burmistrz chętnie został- by przyjacielem Josefa Moosbruggera. Tylko z nim dało się porozmawiać, bo po pierwsze na nic nie chorował, po drugie nie śmierdział jak zwierzę, a po trzecie miał głowę na karku, umiał czytać, pisać i lepiej niż dobrze rachować. Podsuń mu najtrudniejsze choćby mnożenie, przewróci oczami i już ma rozwiązanie. Burmistrz był szczodry. Przy interesikach zawsze się dzielił, nawet wtedy, kiedy Josef miał w nich niewielki udział. Zawsze pół na pół. Josef nie był taki szczodry. Ale burmistrz nie robił mu z tego zarzutu.
[…]
Kiedy dotarła karta powołania, Josef potrzebował przyjaciela. Burmistrza nie powołano; uzasadnienie: potrzebny jest w domu. To prawda: na przykład potrzebował go właśnie Josef. Josef kochał żonę. Sam nigdy nie wypowiedział tego słowa. Nie było takiego w dialekcie. Nie dało się w nim powiedzieć „kocham cię”. Dlatego też nigdy nawet tak nie pomyślał. Maria była jego. Chciał, żeby była jego i żeby do niego należała, to pierwsze odnosiło się do łóżka, drugie do rodziny. Kiedy szedł przez wieś i widział mężczyzn przy studni grających w noże, drewniane, które sami wystrugali, i kiedy widział, że oni go widzą, to czytał w ich spojrzeniach: jesteś mężem Marii. Nie było pośród nich ani jednego, co nie pomyślał kiedyś o tym, jak by to z nią było. A teraz, kiedy dostał kartę powołania, sądzili, że oto otwierają się pewne możliwości. Umiarkowane możliwości, bo nikt nie wiedział dokładnie, jak długo potrwa wojna; z Wiednia i Berlina dochodziły wprawdzie słuchy, że cała sprawa niebawem się skończy, ale nikt by się o to nie założył.
[…]
Niewielu mężczyzn z wioski powołano na początku sierpnia. Dlaczego znalazł się wśród nich mój dziadek, tego nie wiem. Było ich tylko czterech, jeden miał na imię Franz, jak cesarz, jeden Ludwig, jeden Alois i jeden właśnie Josef. Mieli iść pieszo do którejś kolejnej wsi, tam odbierze ich ciężarówka i zawiezie na dworzec w Bregencji, a stamtąd już w pole, gdziekolwiek miałoby być i jakkolwiek mieliby tam dotrzeć. Koniec końców z całej czwórki tylko jeden nie został tam na zawsze, Josef. Alois był martwy już po tygodniu. Ludwig zmarł w lazarecie niecałe pół roku później. Franz poległ po roku na przełęczy Valparola [na froncie włosko-austrowęgierskim – przyp. aut.]. Potem wzięto pięciu kolejnych, wróciło tylko dwóch. Czterech mężczyzn wetknęło sobie kwiaty w kapelusze i na stojąco machnęło kieliszek dla kurażu. Wódkę postawił, a potem oddał strzał w powietrze burmistrz, przedstawiciel cesarza. Chmara dzieci odprowadzała tych sowizdrzałów, tak nazwano powołanych do armii. Ale maszerowały z nimi tylko do następnej wioski, potem zawróciły.
[…]
Wojna jest zwyczajna – powiedział kiedyś do mnie. Nie miało to żadnego widocznego związku z rozmową, którą akurat prowadził i w której tak czy inaczej nie brałam udziału. Kiedy wuj Lorenz rozmawiał z moim ojcem, byłam niema jak parasol wiszący na oparciu jego krzesła. Co masz na myśli? – zapytałam po obowiązkowym odchrząknięciu. To było w jego stylu, ignorować mnie, a potem nagle zwrócić się do mnie i wciskać mi palec wskazujący w mostek. Wuj z charyzmą. Dobrze i niedobrze zarazem, i to w tym samym czasie. Dziewczyno – odpowiedział – czemu miałbym mówić jedno, a mieć na myśli co innego? Mam na myśli to, co mówię: Wojna jest zwyczajna. Zapomniał, jak mam na imię? Kiedy nas odwiedzał, ogarniał mnie niepokój. Zawsze należało się czegoś spodziewać. Czegoś. Podczas drugiej wojny był w Rosji, w domu zostawił żonę, a potem w Rosji też miał żonę i dziecko z nią, opuścił ich jednak i wyprawił się w długą drogę powrotną, do żony w naszym kraju, czasem podwiózł go, jak mówił, jakiś samochód wojskowy, czasem przemieszczał się pociągiem, nie płacąc, jechał też na motorze jako pasażer, większość czasu jednak szedł. Często nas odwiedzał, kiedy byłam dzieckiem. Grał w szachy z moim ojcem. Nienawidził idiotyzmu życia na wsi. Rozmawiali o tym z ojcem – ojciec też nie bardzo lubił chłopów, urodził się jako syn wiejskiej służącej w Lungau i jego ojciec, zamożny gospodarz, nigdy się nim nie zajmował. Wuj Lorenz miał w naszym kraju trójkę dzieci, synów uważał za nierobów, i to zanim jeszcze mogliby zabrać się do czegoś pożytecznego, i do niczego się już też później nie zabrali, jeden powiesił się na drzewie. Wuj Lorenz przyznawał otwarcie, że w Rosji żyje jego druga rodzina. Miał pięćdziesiąt lat, kiedy pijany kierowca śmiertelnie potrącił go na moście na Renie w okolicy Bregencji. Jego pies leżał obok ciała i wył.
[…]
Katharina była dla mnie ciocią Kathe. Kiedy zmarła, miała prawie sto lat. Farbowała włosy na czarno. Była szczupła i do samego końca chodziła wyprostowana. Miała proste ramiona, i kto z tyłu patrzył, jak idzie, jeszcze koło osiemdziesiątki, mógł pomyśleć, że jest o połowę młodsza i że tak chodzą ludzie, co trzymają się blisko życia. Kto widział ją z przodu, mógł- by sądzić, że jest Indianką z ilustracji w książce. Dla kogoś takiego świat był jak stary film, czarno-biały western, każda zmarszczka jak ostra krawędź. Miała długi haczykowaty nos i usta, które zawsze zdawały się mówić, możecie mi naskoczyć. Lubiła moje siostry, zwłaszcza starszą, bo była jakby niewidzialna i bez skazy. Ja wydawałam jej się zbyt dzika, mówiła, że mnie to nie może. Pytałam ją, co ma na myśli. A ona robiła tylko gwałtowny ruch kantem dłoni, i tyle. Późnym latem, po zachodzie słońca, wysyłała mnie i swojego syna na jabłka. Mieliśmy zakraść się do ogrodu któregoś sąsiada, natrząść grafsztynków, wypakować nimi plecaki, i z powrotem. Za- wsze miałam wyrzuty sumienia, jakbym to ja – ja sama! – namówiła do tego ciotkę Kathe i na dodatek jej syna, który zawsze patrzył na mnie, jak gdybym była z rodziny jakichś kanciarzy. A wuj Walter? Utonął w Jeziorze Bodeńskim, miał wtedy czterdzieści dwa lata. Rudzielec – w hałastrze tylko on i moja matka nie mieli czarnych włosów – z ospowatą twarzą i podłużną głową, i tułowiem jakby wyrzeźbionym w marmurze. Oglądał się za każdą, a one podobno bardzo to lubiły. Oprócz grubej żony z piątką dzieci miał jeszcze drugą kobietę, co zarabiała na ulicy. Za to jego ślubna sypiała z akwizytorem sprzętu gospodarstwa domowego. Z czasem nie dawał już rady z kochanką i oddał ją najmłodszemu bratu. A potem utonął.
[…]
Była tam strzelba. Prezent od Gottlieba Finka. I amunicja. Teraz, myślał Lorenz, ojciec dostanie strzelbę od cesarza, a ta tutaj, sztucer Finka, należy do mnie. Póki ojciec nie wróci z wojny, ona jest moja. Schował pudełko z nabojami do kieszeni spodni, zawinął strzelbę w koszulę i zszedł po drabinie. Wybiegł z domu, zawołał na psa: „Wolf, do nogi!”. Po- pędzili po zboczu, obok studni, przez drogę, przecięli strumień, przeskakując z kamienia na kamień, i zniknęli w lesie, wyżej, po drugiej stronie wąskiej doliny. Lorenz znał dobre miejsce. Kotlinę, niewidoczną z żadnej strony. Być może matka usłyszy huk wystrzałów. Ale nie zwróci na to uwagi, myślał Lorenz. Po lesie chodzą przecież myśliwi. We wsi na dole nic nie usłyszą. Na omszałej ławce ułożył w szeregu kamienie wielkości pięści, położył się w paprociach dwadzieścia kroków dalej, strzelba gotowa do strzału, i strzelił. Jak osłabić odrzut, by zbyt nie bolało, pokazał mu ojciec. Tylko jego, Lorenza, ojciec zabierał na strzelanie. Hermanna, najstarszego, nie. Lorenz wiedział dlaczego. Hermann za bardzo lubił zwierzęta. Nigdy nie zostanie myśliwym. Przy pierwszym strzale pies się poderwał. Lorenz musiał go uspokoić. Otoczył ramieniem, przywarł głową do jego głowy. Z tej odległości trafiał za każdym razem.
[…]
Matka była zmęczona i pozwoliła sobie na zmęczenie, teraz, gdy ojciec był poza domem, w innym razie nie położyłaby się za dnia na łóżku. Jedzenia zostało niewiele. Burmistrz, najbogatszy, miał raz na tydzień zaopatrywać ich w jedzenie, dopóki nie wróci ojciec. Tak ustalono. W zamian Josef obiecał podrasować mu potem buchalterię. Dzieci lubiły zabawnego burmistrza, kręcił młynka Kathariną, chociaż ta nie była już w sumie dzieckiem, przed Walterem udawał lwa. Lorenza traktował z rezerwą, za bardzo przypominał ojca, burmistrza to irytowało.
[…]
Burmistrz podniósł się z kozła i trzepnął lejcami gniado- sza, znów usiadł i teraz, niby przypadkiem, jeszcze bliżej Marii. Liczyła się z tym. Tak będzie w jedną stronę i tak samo z powrotem. Czasem się nad nią pochyli, bo niby chce coś zobaczyć, czasem bez powodu, byle się o nią otrzeć, ale tak, by zamiar nie był czytelny. Jeśli na tym się skończy, nie ma co robić sprawy. Była ciekawa, co jeszcze wymyśli, żeby ukryć swój zamiar. I czy koniec końców zrobi jednak coś, co w sposób zamierzony będzie wyglądać jak zrobione z zamiarem. Nie obawiała się burmistrza. Ale nie lubiła jego oddechu. Był za blisko. Nie żeby brzydko pachniał. Wręcz przeciwnie. Ssał miętowe cukierki. Właśnie po to, żeby ładnie pachnieć. I wtedy przeszło jej przez myśl, że powinna być dla niego miła, w końcu niemało jeszcze od niego oczekiwali. Miał się starać o żywność dla rodziny, mogłaby go też zapytać o materiał i nici. I o buty. Hermann nie wstydziłby się założyć butów po kimś, stopy miał już duże jak dorosły. Lorenz dla zasady nie założyłby niczego, co wcześniej nosił kto inny, to byłoby podarowane, a zasada Lorenza brzmiała: Od nikogo nic nie chcę, żeby nikomu nie być za nic wdzięcznym. Co do Kathariny, to nie miała pewności. Potrafiła być uparta jak Lorenz, ale lubiła ładne rzeczy, zwłaszcza jeśli dobrze pachniały. Małemu Walterowi pasowało wszystko, co pasowało jego mamie. I rzeczy do szkoły też były potrzebne. Szkoła zacznie się już niedługo. Burmistrzu – powiedziała – wypada to siedzieć tak blisko? Pardon – powiedział i się odsunął.
[…]
Dojeżdżali do L. i już z daleka słyszeli krowie dzwonki i muzykę. Jako dziecko każdego roku bywała na targu bydła, wtedy też zaczęto rozstawiać tam stragany jak na jarmarku, strzelnice na przykład, gdzie chłopcy mogli ustrzelić serce z piernika, albo budki, gdzie kręcono watę cukrową w trzech kolorach, dalej luźno stały stoły bez zadaszenia, a na nich pierścionki i łańcuszki, bransoletki i apaszki, i jeszcze stragany z ciastem i lokalnymi słodkościami, nawet ciastem francuskim, prawdziwą sensacją. Odwiedzający byli dobrze ubrani, zakładali najlepsze, co mieli. Pito moszcz i od samego rana widziało się poczerwieniałe twarze. Grała orkiestra dęta, a więc jednak. Z tyłu czynele, duży bęben i mały bęben. Jako młody chłopak Josef uczył się grać na klarnecie, ale nie miał własnego i dlatego przestał. Kapela zagrała tego samego wojskowego marsza trzy razy z rzędu, aż zaczął wszystkim działać na nerwy. Potem muzykanci zwinęli instrumenty. Późnym popołudniem mieli zagrać znowu. Burmistrz pił moszcz, spotkał znajomego, ten już unosił dzban, żeby znów im nalać. Maria niech się swobodnie rozejrzy, nie zgubią się tutaj, po- wiedział burmistrz.
[…]
Szuka pani czegoś konkretnego? – zapytał. Ten stragan to pana? – zapytała. Szukam czegoś dla syna, dziewięć lat. A co go interesuje? Właśnie sama nie wiem. Ale dziwnie pan mówi. Nie słyszałam jeszcze, żeby ktoś tak mówił. Co z pana za jeden? Obcy roześmiał się głośno i śmiał się jeszcze długo. A ja nie słyszałem jeszcze, żeby kobieta była taka bezpośrednia. Czyli jaka? – zapytała Maria. Gdybym miał krzywy nos, na przykład, i zapytałbym panią, czy mam krzywy nos, toby pani na pewno powiedziała, tak, ma pan krzywy nos. Mam rację? A co bym niby miała powiedzieć? Obcy zaśmiał się znowu, tak samo głośno i długo.
[…]
Od obcego jednak można było oczekiwać, że weźmie jakiegoś wyrostka ze wsi na towarzysza. Żeby okazać przyjazny zamiar. No więc stał oto przed nią – a ona znów z praniem do powieszenia, z białą koszulą w ręku, którą uprała po raz trzeci, przez nieuwagę – chyba że czysta koszula sama wymieszała się z brudnymi, żeby się pozbyć resztek zapachu Josefa, bo rzeczy wiedzą więcej i ona wiedziała już, że Josef nie wróci? Nie, Maria nie była przesądna. A obcy tylko patrzył. Ona, mankiety w dłoniach, ręce rozłożone, by nie powłóczyć koszulą po ziemi. Pies ani szczeknął. Mężczyzna pochylił się, po- drapał go za uchem, poklepał delikatnie po szyi, ale z Marii nie spuszczał wzroku. Patrzył jej w środek oczu, głęboko. To fraza, której używała czasem moja matka. Kiedy sądziła, że ją okłamałam, mówiła: „Spójrz mi w środek oczu, głęboko!”.
[...]
To ta przeklęta twarz! – zawołał ksiądz. Obrócił się przy tym, tak że wołał już w dół doliny, jakby stał na ambonie, a w dole słuchali go i wpatrywali się w niego wierni, po prawej stronie kobiety, po lewej mężczyźni. Kto uwierzy, że to Pan Bóg stworzył tę twarz? Kto uwierzy, że był tak niesprawiedliwy? Kobiety wyrzekają, kiedy ją widzą, i dręczą swoich mężów. „Dlaczego nie ja?” Tak mówią. Jakby to sam mężczyzna dał ci twarz, żeby się nią sycić. Przychodzą się wyspowiadać i powtarzają: „Dlaczego nie ja?”. Jakbym to ja dał ci twarz. A z jakiego to chwastu miałbym ją zrobić? Taki chwast u nas nie rośnie. Może w miastach tak. A od twarzy prosta droga do brzucha. Ha! Krótka droga. Trudno nawet obwiniać za to mężczyzn. Tak samo myślisz, co? Odpowiadaj, Mario! Myślisz tak samo? Powiedz, co sobie myślisz? Kiedy bym cię teraz o to zapytał, latawico, to powiedziałabyś, oczywiście, że tak byś powiedziała: Komu Pan Bóg dał twarz tak piękną jak moja – oto co byś powiedziała, przyznaj się – temu dał i prawo do zadawania się z mężczyznami. Czyli prawo, żeby dawać im do siebie przystęp. Bo po co komu inaczej taka piękna twarz. Tak właśnie myślisz, co! Przyznaj się! Przyznaj!
[…]
To ty jesteś najstarszy? – zapytał Georg. Nie, Hermann ma więcej lat, ale on nie umie się postawić ludziom, za to ma dryg do zwierząt. Ja zastępuję ojca, który musiał pójść na wojnę. Pilnuję, żeby matce dobrze się działo. Czemu tak dziwnie mówisz? – zapytał Georg. Dzieci tak nie mówią. Tak jak pan też nikt nie mówi – powiedział Lorenz. U was nikt tak nie mówi, a w Hanowerze wszyscy. Ty mówisz jak z książki – powiedział Lorenz. Dlatego ja też tak mówiłem. Co to znaczy? To znaczy – odpowiedziała Maria – że mówi się tak, jak się pisze. Nazywamy to mówieniem jak z książki. Lorenz dobrze to umie. A skąd wiesz, jak się pisze? – zapytał Georg. Maria i Lorenz popatrzyli na siebie. Nie wiedzieli, do kogo skierowane jest pytanie. Z czytania – powiedział w końcu Lorenz. A co ty czytasz? – zapytała Maria. Co? Nigdy nie widzę, żebyś czytał. Ale ci wierzę. Potrafię cię zrozumieć. Czytasz, kiedy jesteś sam. Rozumiem cię. Czyta, kiedy jest sam. Rozumiem to.
[…]
Kiedy po raz pierwszy byłam w Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu i oglądałam obrazy chłopów Pietera Bruegla Starszego, pomyślałam: wyglądają jak moja rodzina z opowieści matki i ciotki Kathe. Dzieci są jak dorośli, tylko mniejsze. Noszą takie same ubrania, tylko mniejsze. Mają takie same poważne twarze, tylko mniejsze. Domy są takie małe, trudno uwierzyć, że zmieścili się w nich ludzie. Znam te wszystkie ich historie. Historie jak z obrazu o przysłowiach, który widziałam w Berlinie w Galerii Malarstwa Fundacji Pruskiego Dziedzictwa Kulturowego. I podobnie jak nie umiem zinterpretować wielu przysłów, tak nie potrafię też nic począć z niektórymi historiami moich krewnych. Bo traktują o wariactwach. O pewnym żandarmie opowiadano, że po skończonej służbie kładł się w domu na kanapie i spał, w krótkich przerwach jadł w milczeniu kiełbaski wiedeńskie i pił kakao, rzadko coś innego. Potem znów wracał na kanapę, a wieczorem prze- nosił się do łóżka. Nigdy ani słowa do żony i dzieci, do samej śmierci, a kiedy był w domu, radio miało być wyłączone. Jego koledzy mówili, że na służbie też prawie się nie odzywał. A co z mężczyzną z obrazu po lewej stronie na dole? Lewa noga bez buta, prawa łydka przewiązana opatrunkiem, biała sukmana do kolan, na niej obcisła kamizelka, która wygląda jak zbroja, w prawej ręce długi nóż, ostrzem do przodu, na głowie czepek, a czoło dociśnięte do ceglanego muru – jakie przysłowie ilustruje? A ta piękna kobieta pośrodku, ta z rozpuszczonymi włosami, w długiej purpurowej sukni z głębokim wycięciem, która stoi za kimś, może to mężczyzna, może kobieta, i naciąga jemu czy jej niebieską pelerynę na głowę? Z jednego okienka dachowego wygląda miotła. Na dachu leżą płaskie miski, puste i pełne. Czy to w ogóle są miski? Przez dach nad wykuszem przechyla się mężczyzna i strzela do tych misek z kuszy. Dlaczego to robi? Daleko na horyzoncie jest morze. Opowiadano o pewnej młodej kobiecie, która po otrzymaniu wiadomości o śmierci męża w polu wybrała się w drogę do rodzeństwa dwie wioski dalej i dotarła na miejsce dopiero czterdzieści lat później, gdy końca dobiegła już druga wojna światowa, w której poległ syn jej siostry i syn jej brata. Tak wiele się wydarza, i wydarza się równocześnie, na- wet jeśli wydarzenia następują po sobie. Jak na obrazach Pietera Bruegla Starszego.
[…]
Umiem trochę malować. Ale nigdy nie byłam zadowolona z tych prób. Gdybym była muzykalna! Podstawowe kolory mojej zamierzchłej przeszłości to prawie wyłącznie pochodne brązu. Ochry. Ciepłe barwy pomieszczeń dla krów, ich kolor jest brązowy. Łagodny. Albo zmarznięta ziemia, zimna jak lód i twarda jak żelazo, pokryta szarym nalotem. W pewien lodowaty poranek w styczniu przytknęłam język do klamki u drzwi, przymarzł, oderwałam sobie kawałek skóry. I czasem jeszcze ubranie w takim błękicie, że aż człowiek przystaje zdumiony. Wyschnięte łąki. Czerwień bez domieszki – rzadko, właściwie wcale. Maślana żółć. To szczęście w przebłysku słońca! Jak w zabawie w berka, jakby w tej jednej chwili człowiek był nietykalny. Kolor twarzy nieokreślony. Zieleni cała paleta, ale ta zieleń raczej ukryta. Biel i czerń tylko dla Josefa. Kredowobiała twarz, biała koszula, czarny garnitur i czarne włosy. Rozcieńczałam farby wodne tak długo, aż na przedramieniu nie dało się ich odróżnić od skóry.
[…]
Obcy miał jasną karnację, włosy też, jakby czerwonawe. Nie miał tak czyściutkiej skóry jak Josef, tu czerwona plamka, tam prawie sina, tu zmarszczka, cały rzadko usiany piegami. Bez cienia skrępowania śmieje się na całą kuchnię. Wskazuje na solniczkę. Czy może poprosić, na chleb z masłem, pyta, nie przerywając jedzenia. Chwali zgrabne naczynko. Wygląda jak ludzik, u góry kapelusz, ręce w kieszeniach. Maria ma je od siostry. Pieprzniczka zginęła, to była kobietka. Nic w tym domu nie ginie, ale to akurat zginęło. Sól mężczyzna, pieprz kobieta. Georg szturcha Lorenza w ramię. Nadstawia mu własne. Śmieje się z pełnymi ustami. Robi się familijnie, gdy człowiek w domu mówi i śmieje się z pełnymi ustami. Lorenz też go szturcha. Bez cienia skrępowania. Sędziwy jedenastoletni Hermann uśmiecha się jak emeryt, taki też wydaje zapach. Maria jest zakłopotana zapachem najstarszego syna. Pachnie oborą i starym potem, starym ciałem. Cały dzień mógłby oblewać się wodą na dole przy studni i nacierać eleganckim mydłem ojca, a dalej zalatywałby oborą, potem i starym człowiekiem. I tak będzie zalatywał przez całe życie. Gdy poszłam na jego pogrzeb, to miałam wrażenie, że wszystko nabrało tego zapachu – grób, wieniec, kwiaty, misa na wodę święconą i sama woda.
[…]
Była zakochana, tak, zakochana. To było przyjemniejsze niż uczucie do Josefa – stwierdziła w duchu. Stwierdzała raz po raz. Powiedzieć nikomu by tego nie powiedziała. I co to jest, to uczucie, nic przecież z tego nie wyniknie, Georg nie wróci, a jej nic po nim nie zostanie. Uczucia wietrzeją, tylko w powieściach utrzymują się podobno dłużej, w niektórych powieściach ponoć całe życie. Kiedy odchodził wieczorem, położył jej ręce na ramionach, zrobił to jeszcze w domu, mogło się przecież zdarzyć, że ktoś z dołu wioski wytężył wzrok, i trwali tak przez chwilę, pogłaskał kciukiem jej skórę nad obojczykami. Nie ośmieliłby się pocałować takiej twarzy, nawet gdyby mu było wolno, powiedział. A następnego dnia znowu stał w kuchni. Maria sypała właśnie kaszę mannę do mleka. Zlękła się, spojrzała na niego i odjęło jej mowę. Dzieci kręciły się gdzieś w pobliżu w ostatnim cieple jesiennego słońca. Wyczekał stosownej chwili. Na zewnątrz nie brakowało zajęć, okazji do zabawy czy naprawienia czegoś. Grysik się przypalił, ale tylko trochę, był jeszcze do uratowania. Mogę odrobinę? – zapytał. Pachnie wspaniale! Stanęła przed nim i powiedziała cicho: „Tak chciałam cię jeszcze zobaczyć”. Powiedzenie tego nie wymagało odwagi. Przekroczyli już punkt, w którym odważnie byłoby tak mówić. Ale nie wiedzieli tego aż do teraz.
[…]
Przyjaźnił się z filozofem Karlem Jaspersem. Zapytałam, czy też jest filozofem, a on odpowiedział, że jest na dobrej drodze. Pisałam mu krótkie listy, mojemu ukochanemu, lubił je, mówił, że myślę samodzielnie, to mu się podoba. A szczególnie, jak formułuję myśli, w ogóle jestem szczególna. Raz zabrał mnie do Bazylei. To tam mieszkał ten filozof, nie jest już wprawdzie całkiem zdrowy, ma kłopoty z oddychaniem, ale cieszy się na nasz przyjazd. Filozof wyglądał bardzo staro, głos miał cichy, a w jego wymowie było coś ostrego, jak u Niemców z północy, dla mnie brzmi to tak, jakby ktoś sobie żartował. Byłam w panice. Wydawało mi się, że nawet kiedy powiem tylko „Dzień dobry”, już popełnię jakiś błąd, i upomną mnie albo wykpią. Mój ojciec był wykształcony i czytał filozofów, wiedziałam, ile powinno dla mnie znaczyć, że poznam kogoś takiego. Usiadłam cicho w fotelu, który mi wskazano. Mój mężczyzna rozmawiał z filozofem, naśladując jego sposób mówienia, z szacunku. Chodziło, jeśli dobrze pamiętam, o „myślenie bezprzedmiotowe”.
[…]
Znam jedno pani zdanie – powiedział. Wyciągnął jakąś kartę spomiędzy papierów i przeczytał: „Chciałabym wiedzieć, jaki jesteś naprawdę i dlaczego taki, nie mogę ci ufać, wszystko, czym rzekomo jesteś, trąci fałszem, a ty sam, z krwi i kości, wyglądasz na oszusta, ale co najgorsze, jest mi to obojętne…”. To zdanie znajdowało się w jednym z listów do ukochanego. Który po- dzielił się z obcą osobą tym, co było przeznaczone tylko dla niego. Filozof popatrzył na mnie i powiedział, już bez tej północnoniemieckiej przymieszki żartu w głosie: Niech pani pije herbatę, zanim ostygnie. Nie zostaliśmy długo. Filozof poczuł się zmęczony i trzeba się było po- żegnać. Kolejnego wieczora urządzano przyjęcie, będę mogła spotkać ciekawych ludzi, powinnam przyjść. To może być ważne dla mojej przyszłości. Gości przyjmowano w mieszkaniu, wszędzie pełno książek i ludzi, wszyscy co najmniej trzy razy starsi ode mnie, książki nawet bardziej, i mężczyzn cztery razy więcej niż kobiet. Stałam przy ścianie.
[…]
Nic nie wiem o snach mojej babki… Jedno tylko odziedziczyłam po pięknej Marii: jej wzornik tkanin. Dała mi go ciotka Kathe, a robiąc to, położyła na nim dłoń, jakby musiała go jeszcze pobłogosławić. Szwagier Kaspar, światowiec, przywiózł wzornik z Wiednia, miał wizję otwarcia w Bregencji tkalni, pierwszej w kraju, i sprzedawania tkanin daleko na wschód, do samej stolicy. To było jeszcze przed wojną. Maria lubiła tkaniny, ja też je lubię, nie potrafiła, ja też nie potrafię, powstrzymać opuszków palców, kiedy miała przed sobą, kiedy mam przed sobą batyst jedwabny, tiul, aksamit, taftę czy woal. Choćby to były prostokąty wielkości dziecięcej torebki na ramię we wzorniku. Kiedy rodziła się moja matka, babka leżała ułożona miękko w łóżku u swojej siostry – siostra towarzyszyła jej przy porodzie i ochrzciła moją matkę z wody – leżała tak oparta o poduszki, a mała Margarethe, Grete, w łupinie orzecha obok niej. Maria była Królewną Śnieżką, czarna jak atrament, czerwona jak krew, blada jak papier. I wtedy szwagier przyniósł jej ten wzornik tkanin, Maria zawsze podziwiała go podczas wizyt. To prezent, powiedział. Maria wodziła koniuszkami palców po drogo- cennych prostokątach i śniła. Śniła o sobie z dala od tego wszystkiego, od rodziny, od dzieci. I wcale nie miała wyrzutów sumienia, tak to widzę, tak sobie wyobrażam. Jak gdyby jej rodzina nigdy nie istniała, po prostu. Jakby Maria urodziła się w Wiedniu albo w Berlinie, w miastach, które na pewno by nie przeoczyły kogoś takiego jak ona. Szwagier miał książki z ilustracjami Wiednia i Berlina, lubiła je oglądać. W tym śnie przenosi się do opery, patrzy z loży na widownię i widzi, że o niej szepczą. To ona jest tą pięknością, mówią o niej. Wokół damy, a ona jest jedną z nich. Zimno-błękitna suknia, zimno-błękitna jak zaskorupiały lód w promieniach słońca, połyskująca, a oczy promienieją jak u kobiet z powieści. Dłonie, zniszczone od prania, ukrywa w satynowych rękawiczkach. Albo nie, przecież wcale nie ma zniszczonych dłoni! Urodziła się przecież w mieście.
[…]
Bo jak to wyjaśnić? Czemu mama gryzie tego mężczyznę w rękę? Dlaczego to robi? Przecież go lubi. Wszyscy go lubią. Nie gryzie się kogoś lubianego. To głupstwo – powiedział Georg. Zagoi się. Stał przez chwilę bezradny, spoglądał na dom w górze, podłożył zdrową rękę pod strumień wody i powiedział, że jest porządnie zimna. Tam w górze nikogo jednak nie zobaczył. Znowu głęboko odetchnął i zaraz go nie było. Mój wuj Lorenz odniósł się do sprawy z powagą, zachował woreczek, ukrył go między swoimi rzeczami, i gdy widział po matce, że ta napotyka kłopoty, pytał sam siebie, czy to już, ale otworzył woreczek znacznie później, ojciec i matka już nie żyli. Nie znalazł jednak pieniędzy ani złota, choć kiedy dotykał woreczka, takie można było odnieść wrażenie. Garść pięknych kamieni, oto co w nim było, duży kryształ górski, pół tuzina muszli i skorupa morskiego ślimaka. A pośród tego po wielekroć złożona kartka papieru. Z napisem: „Miłości moja”. Lorenz powiedział matce o wizycie Georga i że ten już nie wróci, wy- raźnie tak oświadczył, dokładnie tymi słowy, i wyraźnie poprosił, by Lorenz jej to powtórzył. Zaczekała do nocy, aż dzieci usną, i piła wódkę, trzymaną w domu do przemywania ran, wypiła całą butelkę. Katharina znalazła ją wczesnym świtem i pomyślała, że nie żyje. Zbiegła zaraz, z rozpuszczonymi włosami, w nocnej koszuli, w półmroku, boso, do burmistrza, oburącz waliła w drzwi i krzyczała, że stało się najgorsze. Burmistrz wziął Marię w ramiona i zniósł w dół do studni. Rozebrał, usadził w zbiorniku i puścił na nią strumień zimnej wody, aż jej zsiniała skóra. Wytarł ją swoją koszulą i nagą zaniósł do domu. Owinął w koc, poło- żył do łóżka. Potem czekał wraz z Kathariną, aż się rozwidni.
[…]
A oto jaką nadzieję miał Georg: gdyby mąż pięknej Marii nie wrócił już z wojny, to on, Georg, przejąłby tę rodzinę i został jej dzielną głową. I razem by się przenieśli do Hanoweru. Wpierw oczywiście zapytałby wszystkich po kolei, czy naprawdę chcą. Gdyby nie chcieli, to nie. Zostaliby tutaj. Nie był dyktatorem. Ale nie w tym domku na krańcu doliny, tam nie, na pewno. Znajdzie się coś innego. Takie były ukryte myśli Georga. Lorenz wyczuwał te myśli. Odpychał je jednak. Lubił tego mężczyznę, naprawdę go lubił, łatwo sobie wyobrażał, że spędza z nim cały dzień. Z ojcem to było trudne. Lorenz lubił mówić, ojciec nie. Człowiek, który codziennie, nawet zimą, rozbiera się i oblewa wodą, nie jest taki jak inni. A kiedy ktoś taki prawie nic nie mówi, to wyobraźnia syna jest bezradna. Trudno sobie nawet wyobrazić, że on kocha mamę. Georga w tej roli wy- obrażał sobie bez trudu. Lorenz zrobił rachunek sumienia: czy ojciec jest mi równie drogi jak Georg. Czy ojciec rozmawiał z nim kiedyś o jakimkolwiek wynalazku? Wcale a wcale. I nigdy nie porozmawia. Wszystko to pozostawało w ukryciu.
[…]
Burmistrz przychodził codziennie i mówił, że wszystkiego dogląda. Nie dowiedział się, kim był tamten mężczyzna. Lorenz powiedział mu tylko, że pochodzi z Hanoweru i ma na imię Georg, więcej nie wiedział. Matka poznała go w dzień targowy. Na pytanie, ile razy odwiedził Marię, Lorenz powiedział, że on wie tylko o dwóch. Przyszedł list od Josefa, w którym zapowiadał urlop frontowy. Dwóch jego kompanów poległo zaraz na początku. Zginęło także dwóch z tych powołanych później. Czterech zmarłych z jednej wsi. Żony albo matki powiadomiono listownie. Ksiądz poświęcił zmarłym kazanie. Lorenz po- wiedział matce, że tym razem wszyscy oczekują jej w kościele, gdzie nie pojawiła się na dwóch pierwszych pogrzebach. Maria zajęła z dziećmi tylną ławkę, cała rodzina siedziała po stronie kobiet, także Hermann, Lorenz i Walter. Miała przy sobie list od Josefa, w tej pięknej torebce, którą jej podarował, z muszelkami na obszywce i sprzączką z masy perłowej. Jakby ten list był gwarancją przetrwania. Nie było w nim ani jednego czułego słowa. Ale wiedziała, jak ma to rozumieć. Co Maria wiedziała o swoim szykownym żołnierzu? Nic. A o wojnie? Prawie nic. Tyle że w domach kobiety żyły w strachu. Powrotu mężczyzn spodziewano się jeszcze jesienią. A potem te dwie śmierci już na początku września i dwie kolejne do listopada. Kiedy myślała o mężu, najpierw przy- chodziła jej do głowy jego potrzeba czystości. W brudzie byłby nieszczęśliwy. Że na wojnie nie co dzień można polewać się wodą, było jasne. I w kółko jedna koszula, dawno już nie biała. Sztywna jak papier ścierny. A czy miał tam jak czyścić zęby? I czy ktoś taki jak on, mężczyzna tak czysty, naraziłby się na śmieszność, gdyby tak dbał o czystość? Nie umiała sobie wyobrazić, że ktoś wyśmiewa Josefa. Czy w polu także czyścił zęby solą? A jego kompani, jacy byli, jak cuchnęli? Pozbawieni czystej bielizny. Kawałka dobrego mydła, które pachniałoby cytryną, tylko burmistrz mógł takie zdobyć. Ale o burmistrzu nie chciała teraz myśleć. Rozpiął jej bluzkę, jedenaście guzików, żeby sięgnąć piersi, i plótł przy tym, co by było, gdyby Josef dowiedział się o mężczyźnie z Hanoweru. A Maria zamknęła oczy i próbowała przeczekać.
[…]
Tak sobie wymyślili ci na górze – powiedział. Mówią też „padł”, jakby śmierć na wojnie była zwyczajnym upadkiem. On w każdym razie nie widział, by ktoś tam zwyczajnie upadł. Mógłby niejedno powiedzieć o tym, jak się tam umiera. Bynajmniej nie od zwykłego upadku. Jak komuś może przyjść do głowy taka głupota! Znowu było jak przy odkręconym kranie. Stał i nagle upadł. Co za głupota. Gdy zaczynają się strzały, to się właściwie leży, a jak się dostanie, to się po prostu leży dalej. I znowu kran zakręcony. Salwy słów, Maria nie była do tego przyzwyczajona. Niepokoiła się. Wyglądało na to, że Josef się zmienił. Bała się, co jeszcze się w nim zmieniło. Myślała, że to przez te wyrzuty sumienia ma takie zimne ciało. Przytuliła się do niego, roztarła mu plecy, przylgnęła podbrzuszem do jego pośladków. Za nic nie mogę cię ogrzać – powiedziała. Nie jest mi zimno – powiedział. Kiedy człowiek choć raz zobaczył ten obłęd. Kiedy choć raz zobaczył lazaret. Każdy chce trafić do lazaretu. Bo każdy sobie myśli, że są tam łóżka i świeża pościel. I wanna. Wanna! I pachnące mydło. Pachnące mydło! Ale gdy człowiek już tam trafi, to chce jak najszybciej wracać w pole. W porównaniu z lazaretami w ich pełnych przeciągów jaskiniach jest wręcz przytulnie. Kiedy człowiek choć raz poczuł ten smród w lazarecie. Kiedy zobaczył te ręce i nogi. Porozrzucane wszędzie wokół. Jakby o nich zapomniano. Zwyczajnie porozrzucane. Jak wiele innych rzeczy.
[…]
Potem mąż rozmawiał tylko z burmistrzem, Maria widziała to przez okno. Rozmawiają o mnie, pomyślała. Josef dał tamtemu mały pakunek. Pewno znów pieniądze, pomyślała Maria. Ale już nie zawinięte w majtki. Nawet na wojnie umiał robić interesiki, mogła być dumna, że ma takiego męża. Pamiętała, co kiedyś powiedział szwagier: dziwne, że Josef nie osiągnął więcej. Włożył niedzielny garnitur, dopiero teraz zauważyła. Zaśmiała się w duchu. Naprawdę było mu dobrze w nocy i rano, to dlatego! A teraz wypytuje burmistrza, czy była mu wierna. Załóżmy, że burmistrz powie o gościu z Hanoweru i skłamie, że zastał go w domu – owszem, w domu – tak wcześnie rano, że nie wiadomo, czy aby tu nie spał, załóżmy, że burmistrz to powie, wtedy – Josef przyjechał wprawdzie bez broni, ale pewnie niejednego Włocha w górach zabił. Burmistrz bez patrzenia wsunął zawiniątko w kieszeń. Maria miała wrażenie, że to była jej równowartość. Jej cena. Tyle trzeba było zapłacić, gdy odbierało się ją w nienaruszonym stanie. Czuła zarazem odrazę i dumę.
[…]
Zamieszkałam u ciotki Kathe razem z dwiema siostrami po śmierci matki. Wzięła nas do swoich trzech pokoi z kuchnią na jednym z tych biednych osiedli w Tyrolu Południowym. Tę odrobinę przestrzeni dzieliliśmy z nią, jej dziećmi, mężem, dwoma braćmi, Walterem i Seppem, i jeszcze jakąś krewniaczką. Każdego ranka, nawet w najsroższą zimę, otwierała okno i robiła gimnastykę, a my musiałyśmy powtarzać jej każdy ruch. Byłam bardzo gibka, ale nigdy mnie nie pochwaliła. Szyła nam zarękawki, które przy każdej okazji ściągałam i chowałam do tornistra. Próbowała być sprawiedliwa. Bałyśmy się jej męża choleryka, ale on w ogóle nie zwracał na nas uwagi. O każdej pełnej godzinie słuchał wiadomości i jeśli któryś syn odezwał się wtedy choć słowem, darł się na niego i walił widelcem po palcach. Braci Waltera i Seppa ciotka przyjęła pod swój dach, gdy się rozstali z żonami. Gotować umiała lepiej od najlepszych kucharzy. Mnie nie może przejrzeć, mówiła, i to jest problem, i to będzie problem w całym moim życiu. Moją młodszą siostrę, ledwie czteroletnią, ciągle trze- ba było prowadzać do toalety, inaczej sikała do łóżka. Jednak mąż ciotki zabraniał chodzenia po nocy. Siadałyśmy więc we dwie przy jej łóżku, błagając, by nasikała do bańki na mleko, ale ona nie chciała tego zrobić. Wieczorem ciotka wystawiała wszystkie buty za drzwi wejściowe. Siedziałam na wycieraczce i je czyściłam, uwielbiałam to, bo sukces był w zasięgu ręki. Kiedy ciotka Kathe leżała na marach wśród kwiatów hibiskusa, wyglądała jak stara Indianka.
[…]
Burmistrz nigdy w siebie nie wątpił. Odkąd był burmistrzem, każdego dnia mieszał piasek z mydłem w proszku, szorował ręce, scyzorykiem wybierał brud spod paznokci, golił się na rozpoczęcie dnia i nacierał wodą kolońską. Polityk, mówił sobie, a burmistrz bezsprzecznie jest politykiem, musi podejmować słuszne decyzje, nawet gdy czasem katechizm nie uznałby ich za dobre. Natura, nie trzeba do tego żadnych studiów, nie jest dobra, wystarczy popatrzeć, za to na pewno jest słuszna. Gdy leżał obok żony, którą podług wszelkich zasad szanował, myślał o Marii i roił sobie, że to ona leży przy nim bez ubrania. Już ją taką widział. Wtedy, gdy niósł ją do studni, trzymał pod lejącą się wodą i wnosił na powrót do domu. Poczytywał sobie za wielką zasługę, że nie wykorzystał jej nieszczęścia. Że taka myśl nie postała mu nawet w głowie. Ale przecież mogło być tak, myślał, że Maria pragnęła właśnie takiego chwata, co wykorzystuje podobne sytuacje. I że kimś takim był ten fircyk z Hanoweru.
[…]
Co też się z tobą stało w polu, Josefie? Mój Boże! Więc takie rzeczy wojna robi z ludźmi? Zapomniałeś już, jaka jest twoja żona? Josefie! Mówiłem ci przed odjazdem i mogę zawsze powtórzyć: ona nie potrzebuje mnie jako strażnika. Może jako opiekuna, ale nie jako strażnika. Marii nie trzeba nikogo, żeby na nią uważał. Chyba żeby ktoś sądził, że mógłby sobie z nią na coś pozwolić. Wtedy jestem potrzebny. Ale nikt tak nie myśli. Bo nikt nie chce ze mną zadzierać. A Marii możesz ufać w stu procentach. Zobacz, znam twoją żonę lepiej od ciebie. Do czego to doszło! Josefie! Josef kiwnął głową i uspokoił się. Kiedy znowu przyjedzie na urlop, nie będzie już pytał. Jeśli przyjedzie. Bo może już nie być urlopów. Z najróżniejszych powodów. Zimno, śnieg i lawiny były groźniejsze niż ci bełkotliwi makaroniarze. Ale i kula tchórza może cię trafić, choćby przypadkiem. Kiedy burmistrz był z Marią na osobności, prawił jej komplementy. Jak ona dba o rodzinę, jak wychowuje dzieci, jak ma czysto w domu. I jaka sama jest czysta. Przejechał palcem po krawędziach mebli, podsunął jej palec pod oczy i zawołał: „Nic! Najmniejszego pyłku!”. Uśmiechała się tylko. U żadnej nie widział takiego pięknego uśmiechu. A zwłaszcza nie widział, by jakaś umiała równie pięknie siedzieć. Choć kiedy tak siedziała, wszystko było na widoku – najbardziej jędrne piersi, bo z powodu lordozy musiała się trzymać prosto, a także krągłe biodra, nie tak widoczne na stojąco, oraz czysta, długa szyja, bo głowę nosiła wysoko – i chociaż ten widok doprowadzał męską naturę do szaleństwa i skłaniał do nieostrożności, to jednak burmistrz przede wszystkim czuł poruszenie i myślał: lepiej niech tak zostanie. Siedząca Maria bardziej go poruszała, niż budziła jego pożądanie.
[…]
Po pierwsze: kiedy i gdzie kończy się hałastra? Czy i ja do niej należę? Czy należą do niej moje dzieci? A mój mąż? Po drugie: co z wesołością i śmiechem pośród hałastry? Figlarna i radosna, taka była moja babka, jako dziewczyna, jeszcze przed ślubem, na parkiecie wręcz wychodziła z siebie, jak to się mówi, ale miała po temu okazję tylko parę razy. Jednak mówiono o tym często i chętnie. W rodzinie i we wsi. Śpiewała chętnie i wcale nieźle, choć nie tak dobrze jak jej siostra. Kiedy śpiewały razem, to zawsze była prawdziwa radość. Robiły to na dwa głosy. A czasem dołączała jakaś przyjaciółka i wtedy na trzy. Na krótką chwilę ogarniała wszystkich jakaś nabożność płynąca z czystej piękności. Mąż siostry Marii był światowcem, tak mówiono, rok mieszkał w Berlinie i znał wiele historii z tego miasta słynnego na cały świat. Grał na akordeonie i lubił, gdy śpiewające siostry się dołączały, z całą powagą twierdził, że miałyby szanse w Berlinie. Przywiózł z miasta jedną piosenkę, nazywała się Jesteś moim oczkiem w głowie, laleczko. A Josef? Wesoło było, kiedy się bawił z dziećmi pacynkami, Kacperka nakładał na prawą rękę, krokodyla na lewą. Dzieci się śmiały i Maria też. Sama uszyła te lalki i zrobiła to dobrze. Szyła też koszule, zdarzało się, że i za pieniądze. Josef zmieniał głos, raz był Kacperkiem, potem okrutnym krokodylem, potem znów zwykłym tatą, zwyczajnym.
[…]
Wiedziałam, że podczas drugiej wojny światowej wuj Lorenz zdezerterował, to było w Rosji, przyłączył się do Armii Czerwonej i miał rosyjską rodzinę. Zawsze myślałam, że będzie to po nim widać, że to jego życie pełne przygód przełoży się na zuchwały wygląd. Ale nie. Był taki, jacy byli wówczas mężczyźni. Mądrzył się i uważał ludzi za głupków, jak opowiadał ojciec. I pod tym względem też zresztą do siebie pasowali. Nie zachowało się ani jedno zdjęcie jego rosyjskiej żony. Dziecka też nie. Dwaj jego synowie skończyli jako włamywacze, jeden się potem powiesił. Dobrze ich pamiętam, bliźniacy. Spędzali u nas wakacje, dwóch sprytnych chłopców, jeden silny, drugi słaby. Uganiali się za mną. Ojciec powtarzał, że gdyby miał lepsze warunki, Lorenz byłby kimś ważnym. Obaj interesowali się głównie książkami i ideami. Kobiety podobały im się, gdy były bystre i mogły do- trzymać im kroku. Dla ojca musiały być poza tym o głowę niższe. Lorenz, mój syn, jest przeciwieństwem mojego wuja. To malarz. Lubi malować zwierzęta. Nigdy by do zwierzęcia nie strzelił. Kiedyś wiózł metrem wielkie wiaderko farby emulsyjnej, przewróciło się, wszystko poszło. Wzruszył tylko ramionami. Opryskał najbliższych pasażerów. „Od razu zeprać”, poradził, nic więcej. Nikt się nie zdenerwował. Chociaż bardzo nie chce być taki jak wuj, ten zachowałby się podobnie: też by nie przepraszał. „Tłumaczą się winni”, mawiał, znowu bez widocznego związku, czasem nawet zamiast „Dzień dobry” albo „Do widzenia”. Syn klęczy przed płótnem w swoim atelier, wygląda, jakby je zaklinał. Albo bierze pędzel, mocuje go do długiego kija i boso chodzi po płótnie rozłożonym na podłodze. Mówi: „Najlepiej nie myśleć, wtedy coś się wydarzy”.
[…]
We wsi, nie wszyscy, ale niektórzy tak, oni myśleli, ta hałastra, ci tam z góry, to półdzicy, myśleć to pewno nawet wszyscy tak myśleli, ale niektórzy też mówili, byliśmy przecież prawie ostatni bez prądu i bez wody w domu, tylko studnia, dwadzieścia metrów trzeba było iść do niej, a w dodatku nie była nasza. No to mówiono, he, dzieci to mają na pęczki, ojciec robi szemrane interesiki, nie byłoby lepiej zabrać im te dzieci, żeby przynajmniej one wyszły na ludzi? Bałam się, powiem szczerze. Lorenz nie. Jeśli chcemy, możemy sobie uciekać, zawołał do nas, do Hermanna, Waltera i do mnie, on dalej nie biegnie. On nie. Zakręcił się na pięcie i zawrócił. Wyciągnął ręce na boki i zaczął nimi wiosłować, zgarbił się. Postaliśmy tam jeszcze przez chwilę. Naprawdę się bałam, szczerze powiem, i nie wiem wcale, czy jeszcze kiedyś w życiu tak się bałam, na dobrą sprawę to chyba nie. Lorenz, każdy w rodzinie to wiedział, Lorenz może coś wywinąć, kiedy się zezłości. Lorenza bałam się chyba nawet bardziej niż burmistrza.
[…]
Hałastra klęczała z tyłu, w ostatniej ławce. Po stronie kobiet. Wszyscy ciasno ściśnięci. Wcześniej z Josefem także klęczeli, stali i siedzieli z tyłu po stronie kobiet, między nimi a resztą były dwa albo trzy rzędy pustych ławek. Niemal wszyscy mężczyźni zostawali na zewnątrz i politykowali, palili, żuli tytoń i spluwali, tak że śnieg pełen był brązowych plam, wchodzili dopiero na konsekrację, by klęknąć obok synów, przejechać dłonią po twarzy, kreśląc znak krzyża, i okazywać zakłopotanie, jakby przyłapano ich na czymś krępującym. Josef nie brał udziału w dyskusjach na zewnątrz, zostawał z rodziną, w kościele zawsze trzymał się swoich. Nie wierzył w niebo, a w Kościół katolicki to już w ogóle, klechów miał za zbędne indywidua, próżniaków, w świętych też nie wierzył, wierzyła w nich za to jego żona, Maria wierzyła raczej w świętych niż w dobrego Boga, który był zbyt odległy i nic sam nie przeżył, na temat świętych istniały przynajmniej jakieś opowieści.
[…]
Siostra Marii miała na sprawę bardziej praktyczny pogląd. Mężczyzna ma zapewnić kobiecie dobre życie, mówiła wówczas, a była przecież jeszcze podlotkiem, niczego więcej nie można od niego oczekiwać. A dobre życie to życie lepsze niż dotychczasowe. To bardzo skromnie, odpowiedziała podobno Maria. Gdy miała siedem- naście lat, oświadczył jej się Josef. Odpowiadał jej ten mężczyzna, poprawił jej życie. Nie-materialnie. Z domu był jeszcze biedniejszy niż Maria. Materialnie Josef oznaczał obniżenie poziomu. Ale dawał poczucie wartości. Nawet jeśli nigdy o tym nie mówił, nie umiałby, nie miał zbyt wielu słów na podorędziu, ale to, kim był i jaki był, przemawiało przeciw ocenianiu człowieka wedle tego, co mu pobrzękuje w kieszeniach. Właśnie pod tym względem poprawił życie Marii. To jednak dziwny wzgląd, powiedziała jej siostra. Skosztować się go nie da. Nie, rzeczywiście, przyznała Maria. Poza tym kochała Josefa i już jej go brakowało, ale gdyby nie wrócił z wojny, poszłaby do Georga do Hanoweru. Na piechotę, gdyby było trzeba. Dlaczego niby nie mogła odmienić swojego życia!
[…]
Tym razem Josef przyjechał tylko na dwa dni. A jeśli policzyć dokładnie na godziny, to nawet na półtora dnia. Był wyczerpany, inny, obcy, mały, zmęczony, wypłoszony, zeszczuplały, ledwo co mówił, nie spał z żoną, nie zorientował się, że jest w ciąży. Sama też nic mu nie powiedziała. Była już w drugim miesiącu. Nie chce widzieć nikogo poza rodziną, powiedział. Najsłabsze światło piekło go w oczy. Trzeba było zasłonić świeczkę. Wbrew przyzwyczajeniu nie umył się nawet dokładnie. Wszystko miał za zbyteczne. Podróż była długa, powiedział, ale dobra. Koleją. Nie mówił wiele więcej. Dzieci zachowywały dystans. Kiedy znowu zniknął, było tak, jakby w ogóle nie przyjechał. Tyle że w śniegu zostały odciski jego solidnych żołnierskich butów z cholewami. Maria z trudem przypominała sobie, jaki jej mąż był przed wojną. Wydało jej się, że to zły znak. Ale pieczeń w wieczór dwudziestego czwartego była. Wieprzowa. Do tego kartofle i kiszona kapusta. Butelka wina. I suszone gruszki. Wszystko od adiunkta. Maria podziękowała mu łzami. Popłynęły jej jak aktorkom na scenie. Łzy na komendę. Gdzieś to przeczytała. Także to wyrażenie, zapamiętała je sobie. Że aktorki między innymi muszą umieć płakać. Na komendę. Jako nastolatki ćwiczyły to z siostrą. Siostrze nigdy się nie udawało. Marii owszem. Siostra skręcała się ze śmiechu. Maria przypomniała to sobie, kiedy adiunkt przyszedł z saniami, ciągnął je na linie przewiązanej przez plecy. Do sanek przymocował worki pełne smakowitości. Na wierzchu plandeka, żeby nikt nie zobaczył. Ujęła jego rękę i długo ją trzymała, i patrzyła mu prosto w oczy, i nakazała łzom płynąć, i popłynęły. Z oczu tego dobrego człowieka też popłynęły łzy. Piękniejszego podziękowania nie mógł się spodziewać. Łzy Marii były najpiękniejszym prezentem świątecznym.
[…]
Nie, nie chcę się wyspowiadać. Nie ma zupełnie nic, z czego chciałabyś się wyspowiadać, Mario? A ksiądz wie, z czego mogłabym się wyspowiadać? – zapytała. Stop! W tym miejscu muszę przerwać. Na temat tej rozmowy w naszej rodzinie dużo spekulowano. Każdy miał na podorędziu jakąś wersję, nikt nie wiedział, jak było naprawdę. Wuj Lorenz twierdził na przykład, że jego matka napyskowała księdzu. Myślę, że tak to sobie wyobrażał, bo on na jej miejscu by napyskował. Uważał podobnie jak ojciec, że księża są zbyteczni, to próżniacy. Wuj Hermann opowiadał, że matka płakała, tylko płakała. Pamięta, że mama – jeszcze jako dorosły nazywał Marię „mamą”, jako jedyny, inni mówili „matka” – że mama płakała wtedy od rana do wieczora. A więc musiała to robić także przy księdzu. On, Hermann, przypuszcza, że ksiądz zobaczył w płaczu przyznanie się do winy. Ciotka Kathe pamiętała, że ksiądz, osobnik szczególnie nieżyczliwy, wywrzaskiwał się i życzył Marii piekła, i chciał ją zmusić do przyznania, że dziecko w jej brzuchu ma innego ojca, nie Josefa, i wtedy Maria wygnała go z domu. I stąd potem złośliwa zemsta tego człowieka. I jeszcze coś opowiadała ciotka Kathe, a mianowicie że Walter, ten mały, ledwie sześcioletni, pobiegł za księdzem i dopadł go przy studni, tak, dopadł, złapał za czarną szatę i nakrzyczał na niego tak, że w domu na górze wszystko usłyszeli: Jesteś złym człowiekiem! – krzyczał Walter na księdza. – Pójdziesz do piekła!
[…]
Wieść rozeszła się dalej, i między ludźmi nie było już nikogo, kto nie wiedziałby o Marii i dziecku w jej brzuchu, i nie znał wyliczeń, które wszystkie i jednoznacznie wypadały na jej niekorzyść. Było złe obgadywanie. U hałastry złożyło się na to wiele. Interesiki ojca, o których nikt nie wiedział nic konkretnego. O wiele za duża uroda kobiety. Faworyzowanie ojca jako żołnierza, bo po pierwsze wciąż żył, a po drugie już dwa razy dostał urlop frontowy. Więcej niż dziwne zdolności rachunkowe Lorenza, które usuwały w cień nawet nauczyciela, Lorenz potrafił podobno błyskawicznie pomnożyć w głowie dwie dowolne trzycyfrowe liczby. W czary nikt już nie wierzył, ale i to należało brać pod uwagę. Wypytywano burmistrza o hałastrę. Ale ten nic nie mówił. W końcu przed wojną był blisko z Josefem. Patrz interesiki. Wiedziano też, że odda- wał im rzeczy z własnego stołu. Wolno było powątpiewać, że czynił tak tylko z miłości bliźniego. Być może Josef miał go w garści. Patrz interesiki. Niech w końcu powie, jak to z nimi jest. Na ten temat nie będę się wypowiadał – powiedział.
[…]
O pościgu Waltera za księdzem ciotka Kathe opowiedziała mi niestety długo po śmierci brata. Mówię „niestety”, bo chętnie bym pogratulowała wujowi. Lubię o nim myśleć. Był najweselszy z hałastry. Kobiety ponoć kochały go i pragnęły, wybaczały mu wszystko, mógł zdobyć każdą, którą tylko chciał. Nie uważałam go za pięknego mężczyznę. Może z latami zmienił się ideał. Był wysoki, barczysty i miał atletyczną sylwetkę, chociaż nie uprawiał sportu – cienka, piegowata skóra, rude włosy, włosy na ramionach i klatce piersiowej, a z wierzchu dłoni białawy meszek. Pracował mniej od braci, często ruszał w tango. Wziął sobie za żonę korpulentną kobietę o pięknej twarzy, która wkrótce utyła. Wtedy przestała mu się podobać. Mieli pięcioro dzieci i mieszkali w nieotynkowanym domu. Zawrócił sobie głowę kobietą, która pracowała na ulicy. Wydało mu się to ideałem. Nigdy nie musiał się tłumaczyć. Jego ślubna wzięła sobie za to kochanka, który odwiedzał ją często i bez krępacji, pracował jako przedstawiciel handlowy i bardzo dobrze mu było u tej tęgiej kobiety. To właśnie ona uczyła mnie fokstrota. Kiedy wuj Walter znudził się swoją prostytutką, oddał ją najmłodszemu bratu Seppowi. Ten się z nią ożenił. Bracia nigdy nie rozmawiali ze sobą o przeszłości. Byli mężczyznami wyrosłymi z ziemi i uschli, kiedy nie mieli już na co czekać.
[…]
W trzecim roku wojny nikomu już nie wiodło się dobrze. Adiunktowi i jego matce niewiele zostało do rozdania. Właściwie to nic. Latem jabłka. Raz wiśnie, ale wiśnie Maria miała swoje. Adiunkt tak bardzo się tego wstydził, że nie miał odwagi wchodzić na górę do Marii. Odszukała go. Kazał powiedzieć, że go nie ma w domu. Odtąd przestała schodzić do wsi. Raz usłyszała pukanie, odsunęła zasłonę w kuchni i za drzwiami stała jakaś para, on w kapeluszu nasuniętym głęboko na czoło, ona w tak samo nasuniętej chustce, nie poznała ich, obawiała się, że znowu będą ją wyzywać, oskarżać, przeklinać, i nie otwarła drzwi, usiadła na podłodze w kuchni, by jej nie było widać, gdyby mężczyzna podsadził kobietę do okna, przygarnęła Grete i przykazała jej milczeć, co nawet nie było konieczne. Później okazało się, że to życzliwi ludzie i chcieli tylko powiedzieć, iż uważają Marię za przyzwoitą kobietę i nie dadzą się podburzyć księdzu. Kiedyś ksiądz zapytał z ambony, gdzie też jest hałastra, przecież zawsze widziano ją w ostatniej ławce. Ale bynajmniej nie wszyscy pochwalali wieczne moralizowanie księdza. Jakiś mężczyzna, kto dokładnie, nikt potem nie wiedział, zawołał w środku kazania: „Starczy już! Basta!”. A inny nie zawołał wprawdzie, tylko mruknął pod nosem, że ksiądz powinien zamknąć gębę. Bądź co bądź Josef i Maria to tutejsi, a ksiądz skądś tam przyjechał.
[…]
Nasza matka leżała sobie pod chmurą i czytała książkę. Autorka nazywała się Sigrid Undset, na zdjęciu z okładki widniała kobieta z warkoczem zawiniętym wokół głowy. Wygląda ładnie, trochę pulchna, ale kobiety wtedy takie były, powiedziała nasza matka. Pierwsze zdanie w cieniutkiej książce brzmiało: „Zdradziłam męża”. Zapamiętałam to sobie. Matka czyta na głos, a my nie rozumiemy z fabuły prawie nic. Siostra ma dziewięć lat, ja mam siedem. Możemy robić na łóżku, co nam się podoba, matce nic nie przeszkadza, jakby w ogóle jej nie było. Czytam w jakimś opracowaniu: „23 października 1956 roku wybuchło na Węgrzech pierwsze zbrojne powstanie w Europie Wschodniej przeciwko sowieckiej dominacji i komunizmowi. Interwencja sowieckich czołgów błyskawicznie przekształciła powstanie w walkę o wolność i narodową nie- podległość”. Węgierskich uchodźców przyjęto w sanatorium dla ofiar wojny. Obłoże- nie placówki było ogromne, zajęto każde krzesło, łóżko, w łóżkach leżały ciasno całe rodziny. Starano się wykorzystać każdy skrawek przestrzeni. W kuchni uwijały się trzy kucharki. Parowała woda na makaron, pryskał tłuszcz. Pomocnice kuchenne czyściły warzywa i sałatę. Każdego ranka przed domem stała wielka ciężarówka, wyładowywano i znoszono do piw- nicy żywność. Mój ojciec stał z boku z zeszytem i spisywał wszystko, co przyjeżdżało. Naszą rodzinę, mieszkającą wcześniej wystawnie w pięciu pomieszczeniach, rozdzielono na dwa pokoje, bez osobnej kuchni, jedzenie dostarczano windą do posiłków, stamtąd je odbieraliśmy i stawialiśmy na stole. To nie ma prawa smakować, mówiła nasza mama, gotowanie dla tak wielu osób to sztuka, a nasz personel był tymczasowy. Mówię „nasz personel”, jakby miał on z nami coś wspólnego. Na korytarzach mężczyźni, kobiety i dzieci, wkoło latały piłki. Przyglądaliśmy się temu z ciekawością przez szparę w drzwiach, ale nie mieliśmy odwagi dołączyć. Obce. Wszystko obce. Węgierscy mężczyźni nosili spodnie od dresu, i gdy tak siedzieli, miało się wrażenie, że czekają na rozpoczęcie meczu. Czuć było niepraną bieliznę i papierosy. Nasza matka cierpiała z tego powodu. Zapalała i zaraz gasiła świeczki. Zbierała i suszyła gałązki jodły, a kiedy już odparowała z nich wilgoć, przykładała zapałkę. Ko- chała zapach świeżych i spalonych jodłowych igieł.
[…]
Znalazłam w pudełku wspomnień zdjęcie – stoję pośrodku, po obu stronach dwie uczennice, wszystkie w kostiumach kąpielowych. Miałam tyle samo lat co te dziewczynki, ale byłam najmniejsza. Wtedy nasza matka leżała już na okrągło w szpitalu i myślałam o niej, kiedy robiono tę fotografię. Nie wiedzieliśmy, co z nią jest, nie wiedzieliśmy, że wkrótce umrze, i kiedy umarła, nie mogliśmy w to uwierzyć. Obcy ludzie głaskali nas po głowach i mówili: „Ach, wy cztery biedne półsieroty!”. To było bardzo nieprzyjemne. Odwiedziliśmy ją jeszcze w szpitalu i wyglądała tak żywo, była niemal w euforii. Za chwilę zrobiło się jej niedobrze i wyproszono nas z pokoju. Teraz wiem, że to od morfiny. W naszej klasie zbierano od wszystkich po dwa i pół szylinga na wieniec, to była dla mnie męczarnia, najchętniej wyskoczyłabym z okna, żeby przez to nie przechodzić. Umarłabym i razem z nią poszła do nieba.
[…]
O rodzinie Lorenza nie mówiono najlepiej, wprost przeciwnie. Niektórzy w to wierzyli, inni nie. Ale i dla tych wierzących ksiądz posuwał się za daleko, jakby był ważniejszy od Pana Boga. Dzieci hałastry chodziły do szkoły tak, jak im pasowało. Zasługiwało to na krytykę, owszem. A Maria to niczym się już nie przejmowała. Przestano ją także widywać we wsi. To była zarozumiałość. Ojciec Emila co i rusz upominał żonę, żeby poskromiła fantazję, w końcu co ona tam wie, a to tylko, że urodą matka od hałastry przewyższa wszystkie, naprawdę wszystkie, nie jest jeszcze powodem do złośliwości. Ale powodem do mówienia o niej to już chyba tak, odpowiadała mu żona. Niemniej krzyża z ich domu by nie zdjęła.
[…]
Zbocze lasu połyskiwało w padającym śniegu. Nigdzie żadnych śladów. Nie sądził, że będzie musiał pływać pod śniegiem, ale teraz pomyślał, że to nawet dobrze. Nikt nie odkryje śladu. Nie będą go podejrzewać. Tak sobie to obmyślił mój wuj Lorenz, kiedy poprzedniej nocy leżał w łóżku obok brata Hermanna: jeśli pójdę do Emila, zupełnie oficjalnie, i przypochlebię się jego matce, to nikomu nie przyjdzie do głowy, że Moosbrugger Lorenz jest złodziejem. Taka bezczelność nie mieści się ludziom w głowach. Nawet po kimś z hałastry nikt się czegoś takiego nie spodziewa. Ale jeśli nic podobnego nie zrobię, jeśli zorientują się tylko, że ich okradziono, to zaraz pomyślą, że to ktoś z hałastry, a dokładniej Lorenz. Pomyśleliby tak, nawet gdyby to był kto inny. Z tą czytanką to był manewr dla odwrócenia uwagi. A najłatwiej odwrócić czyjąś uwagę, kiedy mu się schlebia. Wuj Lorenz był dumny z tej myśli. Potrafił się z tego śmiać aż do śmierci, opowiadała mi ciotka Kathe. Włamał się do stodoły i dalej do obory, a stamtąd przekradł się do piwnicy. Z sufitu zwisały połacie słoniny, na regałach piętrzyły się kręgi sera, ci tutaj się zabezpieczyli, ci mogli się zabezpieczyć, wszędzie słoiki z prze- tworami, gruszki, jabłka, zawekowana kapusta, kompot z węgierek, kompot z wiśni. Wszystko, czego zdołał dosięgnąć, wkładał do plecaka. Aż ten zrobił się tak ciężki, że ledwo mógł go dźwignąć.
[…]
W listopadzie 1918 roku wojna dobiegła końca. Ale Josef przyjechał do domu dopiero w okolicy Bożego Narodzenia. Burmistrz nie był już burmistrzem. Jak to teraz dokładnie było z tymi państwowymi kompetencjami, tego nikt we wsi nie wiedział. Wszyscy wychudli. Powracający żołnierze mieli siwe skronie, nawet ci, co nie przekroczyli jeszcze trzydziestki. Josef zwrócił się do burmistrza. Jest coś w tej gadaninie? – zapytał. Josef nie posiwiał, nosił czarną brodę do połowy piersi i budził strach. Oczy wydrążone jak puste kieliszki do jajek, w środku płonąca kuleczka, nie widziano jeszcze czegoś takiego. Przywitał się z dziećmi i nie spojrzał na żonę. Na Margarethe także nie. Usiadł przy studni, jej krawędzie obsypane były już śniegiem, i wyszorował się wielką szczotką, którą przywiózł z pola. Przywiózł też świeże rzeczy, cywilne, miękką koszulę w kratę, delikatna flanela, nową, spodnie ze sztruksu, też nowe, z przeciągniętym przez szlufki brązowym paskiem ze skóry, włoską marynarkę w jodełkę, też nową. Wszystko nowe. Zawiązał sobie krawat, pasował do tej kraciastej koszuli, jakby go dobrała doświadczona ręka. Plecak też był nowy, nie zwykły lniany, tylko ze skóry, miękkiej. Kto mu dał te rzeczy, gdzie je kupił i jeśli kupił, to za jakie pieniądze, o to nikt nie pytał, a sam z siebie nikomu tego nie powiedział.
[…]
A czyja miałaby być mała Grete? Nie możesz nawet wymówić jej imienia? Nic ci nie zrobi. Czyja miałaby być? Ciebie o to pytam. O to właśnie cię pytam, burmistrzu. Nie jestem już burmistrzem. Jestem Gottlieb Fink i nic poza tym. No to pytam Gottlieba Finka. Czy ten bachor jest mój? Nawet jeśli wracasz z wojny, Josefie, i nawet jeśli wojna nie zmienia człowieka na lepsze, tylko wręcz przeciwnie, i nawet jeśli Margarethe jest tylko dzieckiem i nic więcej, to jest jednak człowiekiem i ma imię, i byłoby mi miło, gdybyś w mojej obecności nie nazywał jej bachorem, tylko po imieniu. Ma na imię Margarethe i mówią na nią Grete. […] Zostawiasz pod moją opieką swoją piękną żonę, dobrze. A co ja jestem? Czy ja jestem z drewna? Nic mi o tym nie wiadomo. Jestem człowiekiem i do tego mężczyzną. A twoja żona, Maria, i nie waż się czasem podnieść na nią ręki, czy z nią jest coś nie tak? Czy ona jest z drewna? To kobieta. I uważasz może, sobiepański żołnierzu, co właśnie przegrał wojnę, że możesz mieć taką kobietę tylko dla siebie? Nawet popatrzeć na nią nikomu nie wolno. Tak właśnie uważa ten sobiepański żołnierz, co przegrał wojnę. Mężczyzna jest dobrym mężczyzną, jeśli potrafi uważać na kobietę. I ja to potrafię. A ty nie. Nawet jeśli powiesz teraz, że to nie twoja wina, fakt pozostaje faktem. Wygrażałem pięścią każdemu, kto gadał po próżnicy, tak jest, mogę tak powiedzieć. Broniłem twojej żony, broniłem przed złą wolą i przed głodem także, nie zapominaj o tym, proszę. Ale przed mężczyzną we mnie samym nie mogłem jej obronić. I na tym koniec, Josefie! Wracaj do domu i zachowuj się jak mężczyzna, który potrafi uważać na swoją rodzinę!
[…]
Opowiedziała mu wszystko. Że mężczyzna z Hanoweru zagadnął ją na targu w L., bo chciał zasięgnąć informacji. Widziano, jak z nim rozmawia, i stąd wzięła się plotka, która w czasie wojny rzuciła na wioskę wielki cień. Opowiedziała, że Gottlieb ją napastował, prawie nie mogła się od niego uwolnić, ale jednak się uwolniła. O Lorenzu nie opowiadała – ani o tym, jak ją obronił ze strzelbą w ręku, ani jak kradł dla dobra rodziny. Widziała, że Lorenz boi się ojca. Nikogo i niczego na świecie się nie boi, myślała, tylko swojego ojca. Znowu zaszła w ciążę i tym razem nie czuła się dobrze, codziennie wymiotowała, wychudła, a przy czesaniu wypadały jej włosy. To był chłopak.
[…]
Dzieci siedziały na łóżku rodziców, wszystkie razem, u ich stóp leżał pies, na kolanach Grete prężył się kot, za oknem zebrały się ptaki. Była wiosna. Dom pachniał fenem wchodzącym przez wszystkie szpary. Modraszka żłobiła dziobem bruzdę w krążku z sadła i ziaren słonecznika, dla kosów Katharina wyłożyła kawałeczki jabłka, rudzik i zięba zamarły ze strachu, kiedy nadleciał krogulec. Sójka dziobała suchy riebel [danie z mąki kukurydzianej – przyp. aut.] z werandy. Potem zrobiło się cicho. Kiedy kos śpiewa… – powiedziała Grete, ale nie dokończyła, jakby co innego wpadło jej nagle do głowy. Walter i Grete byli blondynami o delikatnych włosach, pośród ciemnego rodzeństwa wyglądali jak dwójka obcych dzieci. W ścianach ciągle mieszkali rodzice, matka także w ramie łóżka i w materacu, zapach zachował się w odłożonych przez nią ubraniach. Miały tak pozostać, można by pomyśleć, że za chwilę wyjdzie z sypialni i je założy. Nowe ubrania ojca, nie te czarne, przymierzył Hermann, bo tak kazała mu Katharina, ale nie czuł się w nich dobrze. Najbardziej pasowałyby do Waltera, ale były na niego za duże. Mogę pożyczyć tę chustkę z frędzlami, zapytała Irma, pachnie matką. Lorenz obserwował myśliwych. Skradał się za nimi. Chciał wiedzieć, kiedy chodzą na polowania. I jak długo przebywają w lesie. Chciał iść zapolować z Hermannem i Walterem kiedy indziej. Chodziło jedynie, żeby było co do gęby włożyć. To słowa ciotki Kathe: „Wtedy chodziło jedynie o to, żeby było co do gęby włożyć”. Lorenz miał sztucer Finka. Na własność. Nikt nigdy tego nie zakwestionował. Lorenz będzie strzelał. Hermann i Walter mieli naganiać zwierzynę. Upoluje sarnę albo kozicę, Hermann i Walter mieli zawinąć ją w dużą derkę i zanieść do domu. Lorenz będzie szedł obok, sztucer nie na plecach, tylko w rękach, na wszelki wypadek. Zające na pewno trafią na stół. Jakie ptaki były jadalne, tego nawet Hermann do końca nie wiedział. Czy kosy można jeść? Te najłatwiej upolować. Siadają przed człowiekiem w trawie i patrzą w otwór lufy. Ptaków drapieżnych się nie je, to jasne. Wróbli było tu mało. Gołębi wcale. Lorenz marzył o jeleniu, zdarzało się, że miał go w zasięgu strzału. […] Raz miał w zasięgu strzału także myśliwych. Machali rękami i wołali. Ty tam z hałastry! – wołali. Ty tam z hałastry! Tutaj my strzelamy! Pierwszy raz zwrócono się do niego w ten sposób. To znaczy: myśliwi okazali szacunek. I: oczekiwali, że się odpowiednio zachowa. Że okaże się tego szacunku godny. Gdyby czmychnął, straciłby ich szacunek. Podniósł sztucer, przyłożył policzek do kolby i wycelował do nich. Hałastra! – zawołali. Dzisiaj my strzelamy! To mogło znaczyć tylko: jutro możecie wy. Co innego miałoby to znaczyć? I to znaczyło: jesteśmy równi, my nie jesteśmy lepsi, wy nie jesteście lepsi, znajdujemy się na tym samym poziomie, tylko wy znajdujecie się po jednej stronie, a my po drugiej. Opuść strzelbę! – zawołali. Serce mu waliło i miał nadzieję, że myśliwi nie widzą, jak jego kaftan pulsuje na wysokości piersi. Wytrzymał, nie opuścił strzelby. Wtedy zawrócili. I poszli.
[…]
Dziewczynki, kiedy jeszcze były hałastrą, siadywały na ławce przed domem na końcu doliny i śpiewały na trzy głosy, tak pięknie, że adiunktowi pocztowemu łzy napływały do oczu. Odkąd odeszła Maria, był przygnębiony, nie poradził sobie ze śmiercią tej pięknej kobiety. Często chodził po zmroku na jej grób i przynosił kwiaty albo gałązki. Siedział na skraju lasu i słuchał jej śpiewających dziewcząt, w marzeniach sam należał do rodziny i opowiadał przy grobie, jak pięknie śpiewają córki, Katharina, Margarethe i Irma. Na święta kładł im pod drzwiami drobne prezenty. Miały nie wiedzieć, od kogo pochodzą. Ale wiedziały. Raz Irma rzuciła mu się na szyję, kiedy wśród darów znalazła bransoletkę. Zawiniętą w papier, z jej imieniem na wierzchu. Kiedy odeszła Maria, to Irma była najpiękniejsza. Ale nie aż tak piękna jak matka. Żadna kobieta na ziemi nie będzie nigdy tak piękna jak Maria Moosbrugger. A mój wuj Sepp? Kiedy urodził się mały Josef, jego ojciec był szczęśliwy i obnosił go po całym domu. Pójdzie w jego ślady, dokończy to, co rozpoczął ojciec. Ale niestety. Miało się stać inaczej. Josef, nazywany najpierw Seppele, potem Sepp, był słabym mężczyzną. Ładny jak dziewczyna. Nie interesował się szczególnie kobietami. Kiedy jego brat Walter, ten kobieciarz, miał którejś dosyć, odstępował ją Josefowi. Ostatnia była prostytutka z mostu na Renie. Nie przyniosła mu szczęścia. Urodziła dziewczynkę – Michaelę ze złotymi lokami – która jako trzynastolatka próbowała wyskoczyć z okna. Sepp wziął rozwód i dał dziewczynkę do swojej siostry Kathariny. Miała zadbać, by Michaela nie zeszła na złą drogę i nie stała się taka jak matka. Ale dziewczyna wpadła w heroinę, zachorowała na AIDS i umarła. Jest taki film edukacyjny o AIDS, gra tam główną rolę. Wyświetla się go ku przestrodze. Kiedy mój wuj Sepp umierał, odwiedziłam go. Był niemal przezroczysty. W Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu oglądałam Zabawy dziecięce Pietera Bruegla Starszego, i oni wszyscy tam byli, moja hałastra, ganiali po całym obrazie, śmiali się i pochlipywali, i wrzeszczeli do siebie albo szeptali między sobą, a ja stałam naprzeciw i porwał mnie śmiech.
[…]
Skoro już nie chodzimy do kościoła, to chociaż w domu moglibyśmy pobawić się w procesję – mówi Irma. Grete będzie sypać kwiaty, Katharina zdejmie krzyż ze ściany i pomaszeruje przodem, chłopcy poniosą Seppele, jakby był Jezuskiem. To już wolę postrzelać do tego obrazu na ścianie, tam jest twarz, trafię ją w oko! – natrząsa się Lorenz. Nie wolno ci, to jest Matka Boska – mówi Seppele, który nosi błękitną pelerynkę i chce być kobietą.
Monika Helfer, Hałastra
Mini-powieść obyczajowa Moniki Helfer – austriackiej pisarki powieści, opowiadań, sztuk teatralnych i książek dla dzieci przenosi akcję tej zacnej opowieści do Austrii, na pogranicze z Liechtensteinem, Szwajcarią i Niemcami, głównie do miejscowości Au w Bregencji, w ramy czasowe od początku pierwszej wojny światowej, a w równoległej narracji też niemal po czasy nam współczesne. Maria i Józef Moosbruggerowie to nietypowa, trzymająca się na uboczu rodzina: ona - lokalna piękność przyćmiewająca urodą okoliczne sąsiadki, on – rolnik, nadużywający zimnych kąpieli w studni, do przesady schludny, ale i nienoszący krawata indywidualista z żyłką do pokątnego biznesu. I jak również czytamy prawie z ust samego tłumacza: „Jest rok 1914 i odgłosy rozpoczętej wojny docierają aż po najdalsze krańce monarchii – mężczyzna zostaje powołany do wojska. Z uwagi na wspólne „interesiki” miejscowy burmistrz jest jedynym, kogo pod swoją nieobecność Josef może poprosić o opiekę nad liczną rodziną i piękną żoną. Gottlieb Fink nader skwapliwie podejmuje się powierzonego zadania, dostrzegając już niebawem okazję do wykorzystania sytuacji. Z kolei na pobliskim targu bydła – wydarzenia nie rozgrywają się na wiedeńskich salonach – Maria poznaje rudowłosego nieznajomego z Hanoweru, Georga, który na krótką chwilę pozwala jej stworzyć w fantazji inny obraz samej siebie. Ich przelotna znajomość (mężczyzna w przyszłości jeszcze odwiedzi kobietę i jej rodzinę) pozostanie platoniczna i raczej wyobrażona, i w żadnym razie nie zagrozi małżeństwu Marii (na swój sposób szczęśliwemu), ale pozwoli jej spojrzeć z innej perspektywy nie tyle na siebie (bo nie potrzebuje jeszcze jednego męskiego spojrzenia dla potwierdzenia własnej atrakcyjności), ile na swoją egzystencję i własne wybory. Tych co prawda nie żałuje, ale ulotna myśl o innym życiu to przecież nie przewina, lecz pociecha w czasie czterech lat samotnych zmagań z trudną rzeczywistością. Owszem, Josef przyjeżdża na krótkie urlopy, ale wojna odciska na nim swoje piętno. I choć owocem jednej z wizyt będzie kolejne dziecko, Margarethe, da on wiarę podszeptom zawistników i – zwłaszcza przez niepojęte kłamstwo burmistrza, odrzuconego zalotnika – nie uzna dziewczynki za własną córkę. Małżeństwo przetrwa wprawdzie tę obmowę, a w kolejnych latach urodzi się jeszcze dwoje dzieci, ale Grete pozostanie odrzuconą pośród odrzuconych – Josef będzie traktował ją jak powietrze. Owa uporczywie ignorowana dziewczynka zostanie w przyszłości matką autorki, która po napisaniu wielu książek wraca w jesieni życia do starej rodzinnej historii.”. W tym jest ona historia wciąż auto-fikcyjną, to jest taką, która nie jest wcale przekazem bezpośrednim, w którym narratorka to bohaterka opowieści czy przynajmniej naoczny świadek tamtych wydarzeń, ale jest przede wszystkim historią z kategorii „zasłyszaną”, przekazywaną z pokolenia na pokolenie, a co też ważne dzięki niewielkiej rozpiętości czasowej pomiędzy wydarzeniami, a życiem samej narratorki, można odautorską narrację uznać za wielce prawdopodobną. Nie jest ona również opowieścią prostą w znaczeniu prostolinijną, składającą się wyłącznie ze strzępków czy ułamków „czyichś” wspomnień, gdzie i sama narratorka to potwierdza, że: „Wspomnienia to beznadziejny zamęt. Dopiero przekształcenie ich w dramat wprowadza porządek.”. Stąd też powieść Helfer jest wielo-płaszczyznowa, wielo-perspektywiczna choć i zaraz pozostając w nurcie słusznych skądinąd proporcji, owe płaszczyzny i perspektywy, takie jak „wtręty” z kuchni u ciotki na osiedlu w Południowym Tyrolu, akapity z podroży młodej pisarki do Bazylei z odwiedzinami u sędziego Karla Jaspersa czy dalsze losy pozostałych krewnych oraz dzieci Marii i Józefa Moosbruggerów, nie nadwerężają głównej osi fabuły nadmiernym tutaj „przegadywaniem”. Na koniec sprawa niby oczywista, ale z kolei już dla mnie nieco kontrowersyjna, a mianowicie sam tytuł powieści Helfer. I znowu najpierw oddajmy głos tłumaczowi, który przybliży nam problem: „Czytelniczki i czytelników zainteresuje być może na koniec, że niemałym wyzwaniem przekładowym był w tym wypadku sam tytuł. W oryginale Die Bagage, co brzmi w rodzimych uszach znajomo: czy nie chodzi po prostu o bagaż? Ale w języku niemieckim to zapożyczone z francuskiego słowo oznacza dziś co innego – jego pierwotne znaczenie już jakiś czas temu niemal zupełnie wyszło z użycia – jest mianowicie (według słowników nawet już od wojny trzydziestoletniej) pogardliwym określeniem ludzi nisko przez nas ocenianych. Hołota, margines, tałatajstwo. Autorka próbuje przejąć wspomniane wyzwisko, neutralizując jego wyższościową zawartość. Obdartusy, chachary. Prócz tytułu książka nosi dedykację „für meine Bagage”. Motłoch. Wszystkie podane słowa są wprawdzie zakresowo właściwe, żadne nie wydaje mi się jednak choćby tylko na próbę odpowiednie. We francuskim przekładzie tytułu zrezygnowano z tego odniesienia, wybierając neutralne Héritages [Dziedzictwo], podobnie uczyniono w przekładzie włoskim I Moosbrugger [Moosbruggerowie], w tłumaczeniu na hiszpański wybrano ewangeliczno uogólniające określenie Los Últimos [Ostatni], zaś przekład angielski swoim tytułem Last House Before the Mountain [Ostatni dom przed górą] wyraźnie odrealnia książkę, niefortunnie przesuwając ją w sferę „magiczności” albo „romantyczności”. W wypadku innych przekładów, eksponujących z kolei „bagażowy” charakter tytułu – w wydaniu szwedzkim, duńskim, norweskim, niderlandzkim i czeskim – trzeba by dyskutować o ich faktycznie dwuznacznej wymowie. Co jednak zrobić z tytułem w języku polskim? Spośród kilku wchodzących w grę rozwiązań, z których część przewija się przez powyższy akapit, wybrałem Hałastrę. Owszem, zanika tutaj wyjściowo dosłowny, z czasem przenośny wymiar ciężaru – owego noszonego na barkach bagażu – własnego pochodzenia. Zaciera się przez to nieco integralny splot przeszłości z przyszłością, aczkolwiek ujawnia się on przecież w całej książce, zaś dwoistości charakterystycznej dla tytułu w oryginale nie odda zgrabnie bodaj żadne polskie słowo. A jednak słowo. Spośród obcojęzycznych tłumaczeń oryginalnego dzieła podoba mi się tytuł tłumaczenia hiszpańskiego „Ostatni” i byłbym ostatnim, który skojarzyłby go ewangelicznie. Mimo wszystko zaryzykowałbym i postawił na kolejne słowo, które o powieści Helfer już na dzień dobry powiedziałoby więcej. Takim polskim słowem-tytułem mogłyby być postawione w liczbie mnogiej NADBAGAŻE. Przede wszystkim czy jako tako utrzymuje ono słowo iluzoryczną zgodność z tytułem austriackiego pierwowzoru Die Bagage jak też i metaforycznie podąża za pierwotnym zamysłem autorki. Nie dziwne również, że nadbagażem jest też wszystko to, co chcielibyśmy najpierw ukryć przed wścibskimi drugimi-trzecimi oczami, to także to, co może nas potem kosztować w rezultacie „za słono”, w tym też dodatkowo, jeśli wyalienujemy sam przedrostek nad- to ukazują mi się następne tym bliższe czy dalsze interpretacje. Moosbruggerowie bowiem mieszkali jako ci ostatni nad wioską alpejską, także sami wśród siebie wynosili się nad czy raczej ponad „przeciętność” swoich sąsiadów, choć moim zdaniem nie za bardzo tak znowu odstawali od tradycyjnego wzorca góralskiej rodziny (spojrzenie to zawdzięczam niestety ahistorycznej perspektywie dnia dzisiejszego). Najsłabszym ogniwem takiego wyboru, tej nowej perspektywy tytułowej wydaje się mała archetypiczność sformułowania "nadbagaż", za bardzo jednak współczesnego. Powieść Helfer to następne wśród następnych opowiadanie z pogranicza mowy i pisania, a w zasadzie opisywania tejże wielopokoleniowej mowy, która bez takiej kontrasygnaty nie przetrwałaby próby czasu.