15.11.2024
„Jak powiadają:
syty osioł zaczyna wierzgać.”
„Wiedza przynosi cierpienie,
a niewiedza spokój ducha”.
„miłość wyklucza wolność,
sprawia, że inni
przestają dla nas istnieć.”
„Znają mnie noc i koń,
i pustynia, / i miecz,
i gość,
i papier, i pióro.”
Al-Mutanabbi
[…]
Majją, wiecznie pogrążoną w pracy przy czarnej maszynie do szycia marki Butterfly, zawładnęła miłość. Nieme to było uczucie, lecz co noc sprawiało, że wątłym ciałem Majji wstrząsały spazmy płaczu i fale westchnień. Zdawało się jej niekiedy, że chyba umrze od przemożnej tęsknoty za jego widokiem. Bijąc pokłony podczas porannej modlitwy, błagała: „Boże Wszechmogący, o Panie, przysięgam, że pragnę tylko jednego… Nie chcę, by zwrócił na mnie uwagę, chcę go tylko zobaczyć”. Jej matce wydawało się, że milcząca, blada Majja nie wybiega myślami poza swoje nici i tkaniny i niczego nie słyszy oprócz turkotu maszyny do szycia. Majja słyszała jednak wszystkie głosy świata i dostrzegała wszystkie barwy, choć przez cały dzień i pół nocy nie ruszała się z drewnianego stołka przy maszynie, a głowę podnosiła znad niej tylko, żeby sięgnąć po nożyczki albo wyjąć szpulki nici z plastikowego koszyczka schowanego w skrzynce. Matkę dręczyło trochę poczucie winy, że Majja tak mało je. W głębi duszy miała nadzieję, że zjawi się ktoś, kto doceni krawiecki talent i skromność dziewczyny, i powiedzie ją w weselnym orszaku do swego domu. I tak się stało.
[…]
„Przysięgam, o Panie, że niczego nie pragnę, jak tylko go zobaczyć”. I zobaczyła go w czasie zbioru daktyli. Opierał się o palmę, a ponieważ było gorąco, zdjął haftowaną kummę [z arab. - kapelusz islamski – przyp. aut.]. Na jego widok zebrało się jej na płacz. Nachyliła się nad pierwszym napotkanym kanałem i rozszlochała się. A potem całą uwagę skupiła na nim, wszystkimi cząstkami swojego jestestwa przylgnęła do niego, przestała oddychać, a serce jej niemal przestało bić, tak była na nim skoncentrowana. Duszę ze wszystkich sił nakierowała ku jego duszy, wysłała ku niemu, niepomna na otaczający ją świat. Skurcz przebiegł jej ciało i niemal osunęła się na ziemię, kierując ku Alemu całą swoją energię. Czekała na jakiś znak od niego, który by świadczył, że do jego duszy dotarło przesłanie. Ale się nie doczekała. „Przysięgam, o Panie, że niczego nie pragnę, jak tylko go zobaczyć. Zobaczyć jeszcze raz ten pot na jego czole, rękę opartą o pień palmy, usta żujące daktyla. Przysięgam, że nikomu nie powiem o tym mętnym morzu, które się we mnie przelewa. Klnę się, że wcale nie pragnę, żeby zwrócił na mnie uwagę, bo kim ja jestem? Dziewczyną, która umie tylko szyć, nie jestem wykształcona jak Asma ani urodziwa jak Chaula. Przysięgam, że wytrzymam nawet miesiąc bez niego. Czy po miesiącu dasz mi go zobaczyć? Nie zaniedbam żadnego obowiązku ani daru, nie będę marzyć o niczym, co mogłoby ciebie rozgniewać. O Panie, przysięgam, że nie chcę dotknąć jego ręki ani włosów, nie chcę otrzeć mu potu z czoła, gdy stoi pod palmą”. Zapłakała i odtąd często zalewała się łzami, a kiedy w ich domu zjawił się syn kupca Sulajmana, przestała się na jakiś czas modlić i zaczęła znów dopiero po ślubie. Powiedziała sobie, że to kara za jej przysięgi. Bóg poznał, że nie była szczera, gdy je składała, i pokarał ją za grzech.
[…]
Gdy po kilku miesiącach zaszła w ciążę, miała nadzieję, że poród będzie miała tak lekki jak jej matka. Wspomniała jej słowa: „Goniłam po podwórku kurę, żeby ją zarżnąć, bo w porze obiadu przyszedł niespodziewanie mój wujek, i nagle poczułam, jakby coś mnie rozrywało. Z bólu upadłam na ziemię. Twój ojciec sprowadził akuszerkę Marijję. Ta, jak mnie zobaczyła, powiedziała, że przyszedł mój czas. Podtrzymała mnie, zaprowadziła do pokoju i zamknęła drzwi. Kazała mi stać, a moje ręce uniosła, żebym z całej siły złapała się słupa przy ścianie. Kiedy nogi się pode mną ugięły, Marijja, niech jej Bóg wybaczy, zawołała: Co za wstyd! Córka szajcha Masuda miałaby rodzić na leżąco, bo nie potrafi ustać? Stałam więc, trzymając się słupa, aż wyślizgnęłaś się do moich szarawarów i o mało się nie udusiłaś. Na szczęście akuszerka oderwała mi ręce od słupa i wyciągnęła cię. Na Allaha, nigdy mnie nikt nie badał ani nie oglądał mojego ciała. Teraz jeździcie do szpitali w Maskacie, gdzie oglądają was Induski i chrześcijanki, a ja urodziłam ciebie i wszystkie twoje siostry na stojąco, jak kobyła. Bóg niech cię błogosławi, Marijjo. Kiedy tak obiema rękami trzymałam się tego słupa, darła się na mnie: Biada ci, jeśli usłyszę krzyk! Poród to kobieca rzecz, wszystkie rodzą. Jak krzykniesz, będzie skandal. Hańbą się okryjesz, córko szajcha. Więc wyrwało mi się tylko: O Panie. A dzisiaj kobiety rodzą na leżąco, zaś ich krzyki słyszą mężczyźni w drugim końcu szpitala. Nie ma już wstydu na tym świecie, Boże uchowaj”.
[…]
Matka Majji powiedziała: „Abd Allahu, synu, moja córka Majja jest pod twoją opieką. Nie zabieraj mi jej do Maskatu. Nikt nie umie szyć tak jak ona. Niewiele je i mówi też niewiele”. Mówiłem do niego: „Ojcze, proszę, chciałbym pojechać na studia do Iraku albo Egiptu”. Trzepnął mnie po karku i krzyknął: „Klnę się na swoją brodę, że nie wyjedziesz z Omanu! Chcesz się stoczyć? Wrócisz z Egiptu czy Iraku bez brody, ogolony, będziesz palił i pił?”. Od razu po maturze podjąłem pracę w jego firmie, ale do Maskatu przeprowadziłem się na stałe, dopiero kiedy umarł. London była śliczna, pulchniutka, Majja codziennie po południu kąpała ją w faladżu [system irygacyjny w Omanie – przyp. aut.], a mała się zaśmiewała. Kupowałem dla niej puszki Heinza i Milupy. Żadne z dzieci w całym Al-Awafi nie jadało takich rzeczy. Przynosiłem je z kantyny, a Majja się nimi chwaliła.
[…]
Byłem najwyższy z całej klasy. Zarifa tak mocno ściągała mi diszdaszę [muzułmańska koszula męska – przyp. aut.] przy szyi, że mało się nie udusiłem. „Ile masz?” – zapytał nauczyciel. Odkładałem pieniądze, które dostawałem z okazji święta, kupiłem tylko jeden baton kokosowy. „Pół riala” – odpowiedziałem. Nauczyciel wybuchnął śmiechem. Nienawidzę, jak ktoś się śmieje. Śmiejący się ludzie przypominają małpy, trzęsą im się brzuchy i podbródki, widać zepsute żółte zęby. „Ile masz lat?” „Dziesięć albo dwanaście”. Nauczyciel znów się roześmiał. „Nie wiesz? Bardzo duży jesteś jak na pierwszą klasę”. Moja wina, że szkołę otworzyli dopiero, kiedy tak wyrosłem? Uczniowie, których diszdasze nie były ściągnięte przy szyi tak jak moja, zawołali: „Nie chcemy, żeby ten wielkolud siedział przed nami, proszę pana!”. Pan Mamduh wziął mnie za rękę i szeptem zapytał: „Masz te wasze omańskie słodycze?”. Pokręciłem głową, że nie. „Jutro przyniesiesz halwę” [omański przysmak w postaci galaretowatego syropu z daktyli na bazie wody różanej – przyp. aut.]. „Halwę? – oburzyła się Zarifa. Nie pióro, nie zeszyt, tylko halwę? Tak powiedział?” Habib już jakiś czas temu ją porzucił, a Sandżar uciekł z domu. Cały czas spędzała w kuchni i ze mną. Majja była i jest wciąż zajęta, najpierw szyciem i dziećmi, potem lekcjami i przyjaciółkami, a teraz spaniem. Od Zarify, kiedy przed snem przytulałem głowę do jej piersi, pachniało maragiem [tradycyjna potrawa popularna w Omanie i Jemenie, z mięsa, najczęściej kurczaka, duszonego z warzywami i przyprawami – przyp. tłum.]. Pan Mamduh powiedział: „Abd Allah umie się podpisać, przeniesiemy go do trzeciej klasy”. I tak znalazłem się w trzeciej klasie razem z czterema uczniami, którzy potrafili napisać na tablicy swoje imiona albo przynosili panu Mamduhowi halwę.
[…]
Zarifa osunęła swoje wielkie ciało na podłogę, przysiadając koło posłania Majji. Powoli odetchnęła i powiedziała: Spokojnie, kochana. Kiedy to wstawałaś przed Zarifą? Obróciła masywny srebrny pierścień na palcu wskazującym prawej ręki i pochyliła się nad posłaniem. Jak się czujesz, Majju? Widzę, kochanie, że wszystko dobrze, zdrowie ci dopisuje, Bóg pobłogosławił dzieciątkiem. Przepraszam, nie mogłam przyjść wcześniej. Mojemu synowi Sandżarowi znów urodziła się córka. Podwójne gratulacje z okazji powiększenia rodziny – wtrąciła Salima. Nie wiedzieliśmy o tym. Zarifa jeszcze bardziej pochyliła się nad Majją. Wczoraj ta żmija urodziła Sandżarowi córkę. Byliśmy zajęci. Salima siedząca naprzeciwko Zarify też pochyliła się nad położnicą. A dzisiaj? Co od rana robiłaś? Nie mogłaś przyjść, odwiedzić córki swojego pana? Jest takie przysłowie, że nogi szybko cię niosą tam, dokąd podąża serce, a jak coś ci niemiłe, wleczesz się i ociągasz. Zarifa wyprostowała się i zmrużyła oczy. Nie, kochana. Wiedz, że stary jada tylko ragag [płaskie placki z ciasta składającego się z mąki i wody, podstawa pożywienia Omańczyków – przyp. tłum.] od Zarify. Powiadają: kto jest dla ciebie dobry, temu odpłać dobrocią, kto cię odpycha, tego też odepchnij, a z tym, kto się od ciebie odwraca, daj sobie spokój. Widzę, że jeszcze nikt was nie odwiedził i nikomu nie nalano kawy. Podaj mi córeczkę, Majju, pomodlę się za nią.
[…]
Zarifa głośno się zaśmiała: Mówią, że choremu trzeba dać to, czego pragnie, a Bóg go uleczy. Ale po co karmić ją soloną rybą? Przecież Abd Allah przyniósł czterdzieści kur. Nawet dla tej żmii, żony Sandżara, miał żywą kurę, taki jest hojny. I jeszcze miód i masło. A ona nie chce, żebym dla niej gotowała. Jak powiadają: syty osioł zaczyna wierzgać. Zapomniała, jak to przed ślubem z moim synem nie miała nawet diszdaszy, żeby się okryć. Mój biedny chłopcze, że też los cię pokarał tą żmiją.
[…]
To prawda, Zarifo, że nie jesteś jeszcze stara, ale syna za wcześnie ożeniłaś. Zarifa rozsiadła się wygodniej, przełknęła kawałek halwy i spojrzała żonie muezina prosto w oczy. Zlitowałam się nad nią. Nie miałam pojęcia, że to taka żmija. Ojciec jej umarł, a zmarłemu należy okazać miłosierdzie. Jej biedna matka zwariowała. A dziewczyna to przecież nasza krewna. Krew nie woda. Nie można jej tak zostawić. Sama powiedz, czy nie lepiej było ożenić Sandżara niż pozwolić, żeby dosiadali go mężczyźni?
[…]
Nauczyciel Bill zapytał: „Dlaczego w dzieciństwie nie uczyłeś się angielskiego? Teraz widzisz, jaki to ważny język? Najważniejszy na świecie”. Najważniejszy język na świecie. Na świecie. Świat. Świat jest bardzo wielki. I bardzo mały. Abu Salih: „Nie będziemy już prowadzić firmy po staremu. Teraz liczy się tylko reklama. Przemawia do umysłów i kieszeni”. Kieszeni. Kieszenie. „Tato, daj mi riala” – poprosiłem, a on się roześmiał. „Całego riala dla takiego łobuza jak ty? Za moich czasów marzyliśmy, żeby na własne oczy zobaczyć grosik”. Wyryłem jej imię na pniu palmy i rozpalonym żelazem napisałem na metalowej bramie farmy. Majja. Majja. Majja. Najpiękniejsze imię na świecie. Małym świecie. Wielkim świecie. Za sok dziękuję, poproszę herbatę. Tak, tea. More tea, please. Dlaczego huczy mi w głowie? Na giełdzie nastąpił krach. Majja krzyknęła: „To znaczy, że nie zbudujemy dwupiętrowego domu?!”. Co mam zrobić. Krach. Krach na giełdzie. Majja się załamała. Habib uciekł. Zarifa orzekła, że bredził jak najęty. I uciekł. Ojciec wpadł w szał. Dopiero zaczął się starzeć. Groził, zapowiadał, że zrobi nie wiadomo co, a potem już nie wracał do tematu. Zarifa znów zajęła się tylko mną. Tamtego dnia, kiedy ojciec postanowił wydać ją za Habiba, wcisnęła mi do ust ostrą papryczkę, wykręciła ucho i powiedziała: „Jak się komuś wygadasz, ojciec cię zwiąże i powiesi na palmie do góry nogami”. Nie miałem się komu wygadać. Papryczka mnie paliła, wypiłem mnóstwo wody, wieczorem nie znalazłem piersi Zarify, do której mógłbym się przytulić. Mój wspólnik Abu Salih zdecydował: „Wchodzimy w to”, a brat stryjeczny poradził: „Kup kamienicę. Nieruchomości to w tym kraju najpewniejsza inwestycja”. W tym kraju. Ten kraj. Wszystko tu się tak strasznie szybko zmienia.
[…]
Kiedy po śmierci ojca przeniosłem się do Maskatu, pojechała do syna do Kuwejtu. „Zarifo, jak to możliwe, że matka zmarła z powodu bazylii?” „Nie wiem”. „Ale ty przecież wiesz wszystko”. Śmiejąc się, przytuliła mnie, poczułem od niej zapach potu zmieszany z wonią maragu. „Jestem Zarifa i nie wiem wszystkiego. Umiem gotować, jeść, tańczyć i…” Tu wykonała nieprzyzwoity gest, jaki często robili mężczyźni i kobiety, co zacząłem zauważać, dopiero kiedy sypnął mi się wąs. Wykradłem ojcu strzelbę i wyprawiłem się z Sandżarem, synem Zarify, i naszym kolegą Marhunem, żeby zapolować na sroki. „Jak nie przyniesiesz strzelby, nie jesteś mężczyzną” – oznajmił Sandżar, a Marhun dodał: „Upieczemy cię zamiast sroki”. Na pustyni przytrzymali mnie i próbowali zmusić, żebym powiedział: „Jestem niewolnik Abd Allah, sługa Sandżara i Marhuna”. Ale im się nie udało. Zagroziłem, że wszystko opowiem Zarifie, i puścili mnie, srokę jednak sami zjedli. Poprzysiągłem sobie, że jak będę duży, najem się srok do syta i z nikim się nie podzielę, ale zanim dorosłem, zakazano polowania na te ptaki. Majja nie sadziła bazylii. Wolała hodować róże, rozmaite odmiany jaśminu, lilie, warzywa, pigwy, cytryny. Podwórze mamy rozległe, większość przeznaczyła pod grządki. Zajęła się ogrodnictwem i porzuciła krawiectwo. „Dlaczego już nie szyjesz, Majju?” – zapytałem, by usłyszeć: „Człowieku, po co mam szyć, jak wszędzie jest pełno krawcowych. A szczerze mówiąc, znudziło mi się”. Nauka też ją znudziła. Zwątpiła, że opanuje angielski, i rzuciła szkołę wieczorową. Kiedy zaproponowałem, żebyśmy zapisali Muhammada do szkoły Al-Amal dla dzieci specjalnej troski, rozpłakała się i długo nie mogła się uspokoić. „Mój syn nie różni się od innych dzieci, pójdzie do normalnej szkoły, tak jak jego rodzeństwo i kuzyni”. Muhammad różnił się od innych dzieci, ale ona nie chciała tego widzieć. Nie hodowała bazylii. Pewnej spokojnej nocy zapytałem ją, co sądzi o posadzeniu tej rośliny, na co odpowiedziała, że jej zapach przyciąga żmije. Nocą po polowaniu na sroki Zarifa opatrywała moje paskudne rany, posypała je solą i kurkumą. Ja w kółko powtarzałem jedno pytanie: „Zarifo, jak ona umarła? Jak umarła moja matka?”. Zarifa, która przez całą noc się nie odzywała, przemówiła wreszcie: „Synku, ludzie powiadają, że czasami lepiej nie wiedzieć niż wiedzieć”.
[…]
Obok klasycznych ksiąg stały na półce publikacje Ministerstwa Dziedzictwa Narodowego. Asma zaczęła kiedyś czytać zalecenia dotyczące czystości rytualnej, ale nie była w stanie dokończyć. Pewne rzeczy trudno jej było pojąć, na przykład to, że należy się załatwiać nad miękką, a nie twardą powierzchnią, żeby krople moczu nie odbijały się od podłoża i nie zbrukały człowieka. A przecież we wszystkich łazienkach podłoga jest twarda. Nie dawało jej też spokoju zalecenie podcierania się kamykami. Takie szczegóły powtarzały się bez zmian z roku na rok w kolejnych wydaniach tych publikacji. Asma obrzuciła przelotnym spojrzeniem książeczki w języku angielskim, które Majja przed ślubem kupowała w Family Bookstore w Maskacie. Nikt nie potrafił ich czytać, ale Majja pilnie je kartkowała. Zanim Asma odeszła od półki, przerzuciła jak zwykle kilka stronic pozostałych z książki, której tytułu nie znała, lecz wybrała ją spośród innych niszczejących w składziku. Tekst ten znała już na pamięć, choć nie do końca go rozumiała: „Niektórzy podający się za filozofów utrzymują, że Bóg Wszechmogący, tworząc dusze, nadał każdej kształt kuli, a potem je poprzecinał na połowy i każdemu ciału przydał jedną. I kiedy ciało napotyka inne, w którym znajduje się druga połowa jego duszy, rodzi się między nimi miłość, pragną bowiem przywrócić dawną więź. Uczucie to bywa różne, zależnie od tego, jak delikatna jest natura każdego z tych ludzi”.
[…]
Azzan, mąż Salimy, wracając tamtej nocy z wieczornego spotkania u Beduinów, był w błogim nastroju. Stąpał po miękkim piasku, specjalnie zdjął sandały, żeby poczuć jego kojący chłód. Księżyc w pełni, który dotrzymywał mu towarzystwa, rzucał znajome cienie na piaszczyste wydmy. W oddali widać było światła Al-Awafi, które sprawiały wrażenie dochodzących z nieznanego świata. Azzan spędził z beduińskimi przyjaciółmi kawał nocy na pogawędkach i snuciu opowieści. Śpiewali, śmiali się, ktoś grał na flecie, ktoś inny na rababie. Choć proponowali, że odwiozą go którymś ze swoich samochodów z napędem na cztery koła, postanowił wrócić piechotą. Domostwa Beduinów rozrzucone u zbocza wielkiej wydmy dzieliła od Al-Awafi niewielka odległość, lecz obie osady mało miały ze sobą wspólnego. Al-Awafi zachowało charakter rolniczy, mieszkali tu ludzie osiadli, natomiast Beduini, choć z pozoru przestali być koczownikami, a namioty z wielbłądziej wełny zamienili na murowane domy, gardzili ideą osiedlenia się na stałe i zapuszczenia korzeni w jednym miejscu. Nadal utrzymywali się z hodowli wielbłądów i owiec. Zachowali tradycyjne stroje i przywiązanie do wolności, a od „osiadłych” dzieliły ich nieprzenikalne granice.
[…]
Po chwili stanęła przed nim wysoka, smukła kobieta. Zsunęła zasłonę z twarzy. Azzan uspokojony zapytał: Kim jesteś i czego chcesz? Spojrzała mu prosto w oczy. Jej wyrazista uroda i błysk wielkich oczu zbiły go z tropu, jeszcze bardziej onieśmielił go jej słodki zapach i to, że znalazła się tak blisko, lecz dopiero jej słowa sprawiły, że przestał nad sobą panować. Jestem Nadżijja, nazywają mnie Kamar, Księżyc, a chcę ciebie. Słowa te jeszcze po wielu latach dźwięczały mu w uszach. „Jestem Nadżijja, nazywają mnie Księżyc, a chcę ciebie”. Azzan nie poznał w życiu wielu kobiet, a już na pewno żadnej, która odznaczałaby się taką śmiałością i którą nazywano by Księżycem. Zasługiwała na dostojniejsze imię, tak pięknej jak ona nie widział ani nie zobaczy w całym swoim życiu. W świetle księżyca wydała mu się jedną z tych hurys z raju, które Bóg obiecał wiernym sługom. Gdy nachyliła się ku niemu, wziął sandały pod pachę i uciekł. Biegł ile sił w nogach w kierunku Al-Awafi, niezdolny zebrać myśli.
[…]
Nadżijja założyła ręce za głowę. Kto ci powiedział, że chcę za niego wyjść? Księżycowi nikt nie rozkazuje. Nie urodziłam się po to, by służyć jakiemuś mężczyźnie i go słuchać, by zabrał to, co do mnie należy, i nie pozwalał mi widywać brata oraz przyjaciółek. Raz powie, że nie wolno mi wychodzić, innym razem, że nie mogę się ubrać tak, jak chcę. Raz mnie przywoła, innym razem odpędzi. O nie, Chazino, Azzan będzie należał do mnie, a nie ja do niego. Przyjdzie, kiedy będę chciała, i pójdzie, gdy sobie tego zażyczę. Odkąd go zobaczyłam wśród innych mężczyzn, wiedziałam, że będzie mój. Uciekł? Tak, uciekł! Pobiegł, jakbym była dżinnem, który niespodziewanie stanął mu na drodze. Odtrąca mnie? Mnie, Księżyc? Jeszcze się taki nie urodził, który by mnie odtrącił, Chazino. Przypełznie do mnie na kolanach.
[…]
Przymknąwszy je, zobaczyła oddział położniczy w szpitalu As-Sa’ada, sól i oliwę na pępku nowo narodzonego dziecka, stryjenkę Abd Allaha w Wadi Adaj, kobiety, które ją codziennie odwiedzały rano, po południu i wieczorem, świeżo ugotowany marag z kury, ślinę Zarify, która dmuchała w twarz małej i mamrotała zaklęcia, jej masywny srebrny pierścień, białe pieluszki, czerwony języczek niemowlęcia i paznokietki, których nie wolno było obcinać, żeby dziewczynka nie wyrosła na złodziejkę. Majja otworzyła oczy i uważnie spojrzała na córkę. Ciałko ma bardzo wątłe i głośno krzyczy. Pogłaskała ją po delikatnych, czarnych włoskach. Nie mogła się nadziwić. To ma być macierzyństwo? Asma codziennie ją pyta, jak się czuje w roli matki. To najwspanialsze uczucie na świecie, prawda? Majja milczy. Odczuwa wyłącznie ogromne zmęczenie, bolą ją plecy i brzuch, bardzo chciałaby się wykąpać. Głowa już ją swędzi nie do wytrzymania. Matka pozwoliła jej w końcu wziąć szybką kąpiel, ale bez moczenia włosów. Położnice łatwo się przeziębiają, a jeśli do tego dojdzie, to gorączka połogowa może ją zabić. A Asma ciągle pyta o macierzyństwo i intymną, jak to nazywa, więź wynikającą z karmienia piersią. Tymczasem karmienie oznacza bezsenność, walkę z niemowlęciem, żeby otworzyło buzię, i ból pleców od długiego siedzenia. Majja tego jednak nie mówi. Bawi ją paplanina siostry. Może wtedy milczeć, a milczenie uważa za najlepszą rzecz na świecie. Kiedy nic nie mówi, uważnie wsłuchuje się w słowa innych ludzi, a kiedy ich gadanie ją zmęczy, w milczeniu wsłuchuje się sama w siebie. Gdy się nie odzywa, nic nie jest w stanie jej skrzywdzić. Często nie ma po prostu nic do powiedzenia. Kiedy indziej sama wie, że nie chce się odzywać. Żona muezina chwali jej milczenie: „W Dniu Sądu Ostatecznego twój język się na ciebie nie poskarży”.
[…]
Majja wszystko pamięta. Miała wtedy dziesięć lat, ośmioletni Hamad jeździł po polach na swoim koniku zrobionym z uschniętego pnia palmy, warkocze powiewały za nim na wietrze, na szyi miał srebrny amulet. Razem uciekali ze szkółki koranicznej na wagary. Nie dosiadała konika, bo pień podarłby jej diszdaszę, a nie mogła przecież, tak jak brat, podkasać jej i związać w pasie, a tym bardziej zdjąć, co on czasami robił. Kradli zielone owoce mango z plantacji kupca Sulajmana i zbierali niedojrzałe daktyle, które opadły na ziemię. Niespodziewanie Hamad odszedł. Majja pamięta kondolencje, łzy i srebrny amulet. Matka zachowała go, razem z ubraniami chłopca, ale o konika nikt nie zadbał. Rzucono go pod ścianę dziedzińca i tam pozostał. Ojciec wyszedł z pokoju, a niemowlę się rozpłakało. Majja przytuliła je do piersi. Czy córeczka naprawdę jest do niej podobna? Dwadzieścia trzy lata później, kiedy rozbije telefon córki i ją uderzy, nie będą już do siebie podobne, jeśli nie liczyć smagłej cery i smukłej sylwetki. London będzie wyższa od matki, piękniejsza, będzie dużo mówić, stanie się wręcz gadułą. W pokoju zamieszka na stałe dziadek, który przekroczy już sześćdziesiątkę. Ciemnoniebieska farba zacznie schodzić, więc pomalują ściany na rozwodniony błękit. Miejsce drewnianej skrzyni z pozłacanymi inkrustacjami zajmą nowoczesne szafy, a obita pluszem sofa stanie tam, gdzie teraz leżą posłania. Na styku ścian z sufitem pojawią się gipsowe dekoracje. London, niepodobna już do Majji, nie wejdzie do tego pokoju ani w ogóle do domu. Ze strachu przed babką, która schroni się w innym pomieszczeniu, dokąd wyniesie swoje skrzynie, haftowane poduszki oraz nowe drewniane łóżko z przyległościami, i przysięgnie, że poderżnie gardło wnuczce, jeśli ta poślubi chłopskiego syna.
[…]
Gęste są te chmury. Lubię sobie wyobrażać, że jestem na takiej wysokości, gdzie nie działa już grawitacja. Gdy patrzę na chmury, lecąc ponad nimi, przypominam sobie, jak się zdziwiłem, dowiedziawszy się po raz pierwszy, że nie są tak gęste, by mogły udźwignąć mój ciężar. Pan Mamduh wybuchnął śmiechem. „Kim ty będziesz, jak dorośniesz? – powiedział ze swoim egipskim akcentem. Wyobrażasz sobie, że pofruniesz i usiądziesz na chmurach? One są jak para, ty durniu, to znaczy jak powietrze”. Miesiąc po ukończenia studiów London powiedziała do mnie: „Uwielbiam chmury. Kiedy byłam mała, marzyłam o tym, żeby mieć skrzydła, jak ta dziewczynka z kreskówki. Polecę wysoko i usiądę na chmurze”. Nie przyznałem się, że i ja o tym marzyłem. Nie było okazji. Jechaliśmy jej nowym samochodem, London prowadziła i bez ustanku paplała. W pewnej chwili zaproponowała niespodziewanie: „Podjedziemy na wybrzeże w As-Sib, dobrze?”. Skończyli już modernizować tamten odcinek, wzdłuż wybrzeża ciągnął się nowoczesny bulwar długości czterech kilometrów, z eleganckimi parkingami, chodnikami wyłożonymi kostką i latarniami będącymi miniaturami dubajskiej Burdż al-Arab. Przed modernizacją przyjeżdżałem tu czasami z ojcem, który próbował namawiać okolicznych rybaków, żeby sprzedali swoje domy nad brzegiem morza. Miał zamiar wybudować tu centrum handlowe.
[…]
Wszystko to przykryła i niosąc tacę na głowie, wyszła z domu Salimy, przeszła przez główny kanał, minęła domy, twierdzę szajcha As-Sa’ida, szkołę i sklep Hamdana, aż droga zawiodła ją na pola. Dawniej w letnie dni domy w Al-Awafi całkiem pustoszały, bo wszyscy mieszkańcy, mali i duzi, wylegali na pola, uciekając przed upałem. Wracali późnym wieczorem, gdy zaczynał wiać lekki wietrzyk. Teraz, na początku lat osiemdziesiątych, te gromadne codzienne pielgrzymki nie były już potrzebne. Elektryczne wentylatory, a w niektórych domach nawet klimatyzatory, położyły im kres. „Pogańskie wynalazki”, jak nazywała je Zarifa.
[…]
Zarifa westchnęła: Tylko ten jedyny raz, kiedy ktoś rzucił urok na matkę Abd Allaha leżącą w połogu. Przed Zarifą obowiązek ten wypełniała jej matka, a wcześniej babka, i wszystkie dobrze znały sekrety Baki’i, dżinnijji [służka szajcha dżinnów – przyp. aut.] prześladującej położnice, które nie podzieliły się z nią swoim jedzeniem. Nieszczęsna matka Abd Allaha – wymamrotała pod nosem Zarifa – niech się Bóg nad nią zlituje. Żyła sobie w spokoju, jak ta wielbłądzica Boga, ale ludzie nie znają litości. A z tego Abd Allaha nic dobrego nie wyrosło. Taki ni z pierza, ni z mięsa. Co to za mężczyzna, żeby pozwolił żonie nazwać dziecko takim dziwacznym imieniem? Ale co ja mam do powiedzenia. Jak mówi przysłowie, kto krytykuje, odpłacą mu krytyką w dwójnasób. Jak nazwał córkę mój syn Sandżar? Na Boga, mężczyźni nie mają już nic do powiedzenia. Nie każdy jest Sulajmanem. Mało zostało takich jak kupiec Sulajman czy szajch Sa’id. Niech cię Bóg ma w swojej opiece, mamo. Gdzie jesteś? Zobacz, co się wyprawia na tym świecie. Matce Zarify ludzie nadali przydomek Chajzuran, Bambus, bo była wysoka i smukła jak ta roślina. Naprawdę nazywała się Ankabuta, Pajęczyca. Jej ojciec miał już dość dzieci, które żona wciąż mu rodziła i dla których musiał wymyślać imiona, co nie powinny przypominać imion szajchów i panów. Nie przyszło mu do głowy nic innego jak Ankabuta, i tak już zostało.
[…]
Ale Zarifa pamiętała o panu Mamduhu i niepostrzeżenie odkładała dla niego duży kawałek halwy. A może chodziło jej o to, żeby zapewnić mi szkolne świadectwo, którego jaskrawozielony kolor tak się jej podobał, chociaż nie rozumiała ani słowa z tego, co było na nim napisane. Czasami miałem szczęście i trafiały mi się dwa kawałki. Jeden zawijałem dla pana Mamduha, a drugim dzieliłem się z Maninem, który zawsze potrafił wywęszyć szafran będący składnikiem tego przysmaku, choćbym nie wiem jak starał się go schować. Manin siedział na dużym kamieniu przed swoim glinianym domem, który mijałem w drodze do szkoły. Do każdego, kto tamtędy przechodził, wołał: „Zlitujcie się nad biednym Maninem, dajcie mu coś do jedzenia, dajcie kawałek halwy!”. Kończyłem kolejne klasy, a Manin ciągle tam siedział, jakby został stworzony razem z tym kamieniem, wciąż w tych samych łachmanach. Zmieniło się tylko to, że kiedy odkrył smak owocowego napoju Vimto, prosił dodatkowo: „Dajcie mu napić się vimto”. Jego syn Zajed chodził do mojej klasy, ale nigdy nie widziałem go przy ojcu. Zawsze był w szkole albo bawił się z chłopakami z sąsiedztwa. Ludzie mówili, że jego matka uciekła z jakimś mężczyzną, kiedy Zajed był jeszcze niemowlęciem, więc wzięły go pod opiekę życzliwe sąsiadki i zajmowały się nim, póki nie podrósł i nie mógł sam o siebie zadbać. Zajed nigdy się nie śmiał i pierwszy z chłopaków dobiegał do mety, kiedy urządzaliśmy wyścigi, których trasa wiodła od początku kanału do ostatniej farmy w Al-Awafi.
[…]
Kiedy po latach Manin stracił wzrok i zęby mu wypadły, przystał do odprawiających zar [wiara w duchy, mające moc leczenia, ale i przynoszenia chorób – przyp. aut.], chodził po rozżarzonych węglach i wykrzykiwał, co tylko zechciał. W nocy, gdy znaleziono go martwego z kulą w głowie, wracał późno z zaru, był pijany i długo krzyczał przed bramą swojego domu: „Dajcie biednemu Maninowi kawałek chleba, dajcie papierosa, dajcie kobietę, może być nawet nieczysta Hafiza!”. Jedni mówili, że padł ofiarą zabójstwa, że jest męczennikiem, i modlili się za niego. Inni stwierdzili, że to nędzny pijaczyna, i nie dołączyli do modłów. Wyprawiono mu pogrzeb, został pochowany na cmentarzu na zachód od Al-Awafi. Kiedy rano zjawiła się policja, wszyscy oświadczyli, że nic nie słyszeli i nic nie wiedzą. Po kilku dniach sprawę zamknięto. Od tamtej pory nikt już nie widział Zajeda w Al-Awafi.
[…]
Pan Mamduh uczył nas wszystkich przedmiotów. W naszej klasie nie było dziewczynek, ale Zajed przekradał się na przerwach do pierwszej klasy, do której razem z chłopcami chodziły cztery uczennice. Ciągnął którąś z nich za włosy i uciekał. W końcu Chaula poskarżyła się swojemu ojcu, Azzanowi. Wtedy przestał. Kiedy uczyliśmy się sury Oszczerca, Zajed zerkał na mnie spode łba przy słowach: „Biada każdemu oszczercy zniesławiającemu! Który gromadzi bogactwo i przygotowuje je! Sądzi on, że jego bogactwo uczyni go nieśmiertelnym”. Pan Mamduh długo i namiętnie przeklinał bogaczy zbijających majątki i kupców gromadzących złoto, a Zajed obrzucał mnie spojrzeniami, które niemal paliły żywym ogniem. Gdy któregoś dnia pan Mamduh zapytał nas, czym się zajmują nasi ojcowie – a odpowiedzi znał z góry – o mało nie umarłem ze wstydu. Nie miałem odwagi przyznać, że mój ojciec jest kupcem. Chłopcy pewnym głosem mówili: rolnik. Kowal. Rolnik. Stolarz. Krawiec szyjący męskie diszdasze. Sędzia. Muezin. Rolnik. Oblał mnie pot ze strachu przed wypowiedzeniem słowa „kupiec”. Wydawało mi się, że oznacza wstrętnego, tłustego osobnika z wystającym brzuchem, kogoś, kto gromadzi złoto i prześladuje biedaków. I że kiedy wyjdzie na jaw mój sekret, że jestem synem bogacza, który ma jeden z dwóch samochodów w całym Al-Awafi (drugi należał do szajcha Sa’ida), wszyscy będą ze mnie szydzić.
[…]
Neonowe latarnie oświetlały drogę do wszystkich domów w Al-Awafi, ale domostwo Masudy jakoś ominęły. Zardzewiała żelazna brama skrzypiała, ilekroć pchnął ją ktoś wchodzący na podwórze, a dźwięk ten drażnił zmysły Masudy. Prostokątny niebrukowany dziedziniec kończył się wąską, półokrągłą przestrzenią, dalej był tylko jeden pokój, którego drzwi pozostawały wpółotwarte. Na ścianach porozwieszano sfatygowane reprodukcje zdjęć Wielkiego Meczetu w Mekce, Meczetu Proroka w Medynie oraz kolorowy, nalepiony na drewnianą podkładkę obrazek przedstawiający Buraka, zgrabnego konia z głową pięknej kobiety, na którym Prorok odbył podróż do nieba. O ścianę pokoju oparte były materace z taniej tkaniny wypchanej gąbką, znajdowały się tam również plastikowe sprzęty, koszyki różnych rozmiarów i kolorów, wielkie chochle i garnki z białymi pokrywkami. Koło otwartych drzwi wisiało lustro w starej ramie zwieńczonej trójkątnym napisem: „Sułtanat Maskatu i Omanu”. Sala była całkiem pusta, jeśli nie liczyć dywanu o postrzępionych brzegach i zwiniętej maty opartej o ścianę w kącie. Noga Masudy jednak już od dawna tu nie postała. Rankiem zaglądały sąsiadki, o zachodzie słońca któryś z chłopców, a wtedy żelazna brama skrzypiała i zapach domu wydobywał się na zewnątrz. Masuda krzyczała: „Tu jestem! Tu jestem!”. Wszyscy o tym wiedzieli. W najdalszym kącie podwórza, po prawej, znajdowało się malutkie pomieszczenie, które dawniej służyło za gumno [pomieszczenie gospodarcze różnego przeznaczenia np. na sprzęt, zboże itp. – przyp. aut.]. Przylegała do niego ubikacja, na którą składały się rowek wykopany w ziemi i metalowy dzbanek. Odkąd jej córka ogłosiła, że matka zwariowała, Masudę uwięziono w tym pomieszczeniu. Jego podłogę, wysypaną gładkimi kamyczkami, zaścielała mata z liści palmowych. W ścianie wybito otwór pełniący funkcję okna. W jego środku osadzone były trzy żelazne pręty i wisiała drewniana żaluzja. W pokoju nie było niczego poza słupem, do którego przywiązywano Masudę, kiedy już naprawdę głośno krzyczała i próbowała wyważyć zamknięte na klucz drewniane drzwi, uderzając w nie całym ciałem. Słysząc zgrzyt żelaznej bramy, zaciskała ręce na prętach w oknie i wołała: „Tu jestem! To ja, Masuda! Tu jestem!”. Jej córka Szanna przychodziła dwa razy dziennie, przynosząc obiad i kolację z domu kupca Sulajmana. Bardzo rzadko się zdarzało, że otwierała usta, żeby powiedzieć coś do Masudy, kiedy podawała jej pełny talerz i zabierała pusty. Sąsiadki przychodziły, żeby zaliczyć sobie u Boga dobry uczynek, jakim jest odwiedzanie chorych, a także by poplotkować pod zakratowanym oknem. Chłopcy przemykali się tutaj, żeby wysikać się pod ścianą albo prowokować Masudę do głośnego krzyku.
[…]
Kiedy byłem mały, często słyszałem, jak Habib znienacka wykrzykuje: „Zapomnienie? Gdzie to zapomnienie?”. Nigdy go nie lubiłem. Gdy mnie zobaczył z Zarifą, mocno mnie popchnął. Wiedział, że nie odważę się poskarżyć ojcu. Zarifa nie broniła mnie. Jakże się ucieszyłem, kiedy zniknął! Jego syn Sandżar nie miał jeszcze sześciu lat, jak ludzie powiedzieli, że Habib uciekł. Stara matka krzyczała, tarzała się po ziemi, rwała na sobie ubranie, jakby miała pewność, że już go nie zobaczy. Jego zniknięcie nikogo jednak nie zdziwiło. Nieraz powtarzał, że wróci na ziemię, którą mu odebrano, i odzyska wolność, zagrabioną mu przez piratów i kupców. Po latach ktoś wspomniał, że widział Habiba w kawiarni Beludżów w Dubaju, gdzie każda narodowość miała swoją kawiarnię. Inni jednak zapewniali, że wrócił do Mekranu w Beludżystanie, ożenił się i miał dzieci. Jeszcze inni twierdzili, że wkrótce po ucieczce, a było to w czasach, kiedy jeszcze nie zmienił się rząd i nie wybudowano szpitali w całym kraju, umarł na gruźlicę. Zarifa nie uroniła nad nim ani jednej łzy i nie słyszałem, żeby o nim mówiła. Kiedy byłem starszy, chciałem się dowiedzieć, czemu o niego nie pyta. Odpowiedziała swoim ulubionym przysłowiem: „Wiedza przynosi cierpienie, a niewiedza spokój ducha”. Sama wychowała Sandżara w miarę swoich możliwości. Gdy dorósł i urodziło mu się dziecko, wyjechał do Kuwejtu. Zarifa nie tarzała się po piasku ani nie darła na sobie ubrań. Odczekała osiem lat, do śmierci mojego ojca, i wyjechała do syna, szybko jednak wróciła, przeklinając „żmiję”, czyli swoją synową. Potem straciłem ją z oczu.
[...]
Kobiety, które przyszły odwiedzić położnicę, bez skrępowania częstowały się halwą i owocami. Zarifa, nalewając gościnom kawę, nie przepuściła ani jednego zdania, żeby go nie skomentować. Słychać było śmiechy i gwar nakładających się głosów, te same co zawsze skargi na mężów i dzieci, wieści o ślubach, rozwodach i narodzinach, o oryginalnych kolorach tkanin, które Hamdan sprowadził do swojego sklepu, o telewizorach, które znajdowały się już nie tylko w domach szajcha Sa’ida i kupca Sulajmana, o murowanych budynkach stawianych w miejsce glinianych domów. Kobiety głośno się śmiały, a pani domu Salima uśmiechała się do nich w zamyśleniu. Wczoraj po raz pierwszy od dnia ślubu Azzan podarował jej złoty pierścień z dużym niebieskim kamieniem. Wszyscy wiedzieli, że Salima nie znosi złota i wszelkiego rodzaju biżuterii, a tę, którą musiała kupić jako panna młoda, przechowuje od tamtej pory w zamkniętej metalowej szkatułce na samym dnie ozdobnej skrzyni. Nigdy się z Azzanem nie obdarowywali prezentami. Dawał jej tyle pieniędzy, ile było potrzeba, i nigdy nie dyskutował o wydatkach na dom. Ale prezenty? Salimie nie podobała się ta inicjatywa. Kiedy poszła do kuchni po owoce, żona muezina i wdowa po sędzim Jusufie zaczęły szeptać między sobą: „Co to za mężczyzna, siostro, który pozwala córce, żeby nadała dziecku takie dziwaczne imię? Nie ma nic do powiedzenia, czy co, a Majja decyduje za niego? Gdyby był stanowczy, nie dopuściłby, żeby nazwała małą tak jak miasto chrześcijan. London? Kto to widział, żeby nazwa miasta była imieniem!”.
[…]
Nie pojmowała, jak kobiety mogą spędzać tyle czasu na jedzeniu i gadaniu. Patrzyła na córeczkę, która ściągała usta w ryjek i mrugała oczkami. Mniej już płakała, coraz dłużej wymachiwała rączkami i nóżkami. Majja lubiła to obserwować, ale Salima nalegała, żeby owijać małą w powijaki. Majja sama wybrała te białe powijaki na suku [bazar omański z ubraniami i przyborami osobistymi – przyp. aut.] Rawi, kiedy pojechała do Maskatu, żeby rodzić. Kupiła też wtedy maleńkie białe koszulki i dwie żółte, odpowiednie zarówno dla chłopców, jak i dla dziewczynek. Szminkę, którą nabyła dla Chauli, schowała pod ubraniem, żeby matka jej nie zobaczyła. Nie wiedziała, dlaczego matka tak niepokoi się o Chaulę. Sama uważała siostrę za miłą i łagodną – najpiękniejszą dziewczynę w Al-Awafi. Co z tego, że nalegała na ojca, żeby kupił jej złoty pierścionek i bransolety? Zasługuje na to, a ojca na pewno stać. Przykro jej, że matka z byle powodu bije Chaulę. Jeśli sama nie lubi ozdób, to jej sprawa, ale Chaulę niech zostawi w spokoju. Oby London wyrosła na taką piękność jak jej ciotka! Majja westchnęła. Spojrzała na czarne włoski córeczki, które zaczynały stopniowo odrastać, a potem utkwiła wzrok w jej pomarszczonym czółku. Czy to prawda, że człowiek ma na czole wypisane swoje przeznaczenie? Co takiego jest pisane tej maleńkiej istotce? Ale czy mogła dostrzec na czole córki ślady bezsennych nocy, podczas których dwudziestoparoletnia London będzie sobie przypominać twarz Ahmada, a jego rysy zatrą się do tego stopnia, że zwątpi, czy kiedykolwiek istniał i czy naprawdę byli ze sobą? Spotkanie było prawdziwe i rozstanie również. Będzie próbowała odtworzyć w pamięci jego obraz, a zarazem pozbyć się go. Tuż przed świtem zawsze przypomni sobie jedno jego zdjęcie wydrukowane w uczelnianej gazecie i zobaczy na nim coś, czego nie zauważyła, będąc z nim: nie patrzył wprost, uciekał wzrokiem. Zrozumie w końcu, że było to spojrzenie nieszczere.
[…]
Czyżby ludzie wyczuli, że coś go łączy z Kamar? Kamar! Księżycowa Nadżijja! Dzięki niej dowiedział się o własnym ciele rzeczy, o których dotąd nie miał pojęcia, i zapuścił się w głębokie odmęty własnego jestestwa. Wydawało mu się, że nie wiedział nic, zanim jej nie spotkał. Co noc jego stopy zanurzały się w piasku, gdy biegł, by poczuć jej zapach, każda cząstka jego istoty podążała ku tej, która przebojem wdarła się w jego życie, a spotkania z nią sprawiały, że tylko coraz bardziej jej pragnął. Od początku wszystko między nimi było jasne: to wolny związek. Oboje tego chcieli. Łączyła ich wolność. Przez chwilę zdało im się, że osiągnęli ideał wolnej miłości. Żadnego udawania, kręcenia ani kłamstwa. Żadnych obietnic ani dawania nadziei. Chwilowy wybuch namiętności – i tyle. Żadnych ograniczeń z przeszłości ani, co istotniejsze, z przyszłości. Tego oboje chcieli i do tego dążyli: wolny mężczyzna i wolna kobieta. Po kilku tygodniach Azzan to zrozumiał: ich wolny związek zaczął przekształcać się w najbrutalniejszy rodzaj zniewolenia. Potrzebują siebie tak bardzo, iż nakłada to obojgu najcięższe kajdany i sprawia, że wszystko oprócz niej staje mu się obojętne. Przekonał się, że nieustanne spotkania i rozstania to błędne koło, w którym się kręcą, dwoje skowanych niewolników. Potrzebował jej – było to pragnienie głębokie, gwałtowne i nieokreślone, z każdym spotkaniem stawało się jeszcze gwałtowniejsze i mniej jasne, każde spotkanie budziło w nim nieprzeparte żądze i pragnienia. Gdy po cichu otwierał drewnianą bramę, pomyślał, że miłość wyklucza wolność, sprawia, że inni przestają dla nas istnieć. Przemierzając dziedziniec, nie zauważył światła, które paliło się w pokoju dziewcząt. Wszedł do sali. Nikt jeszcze nie spał, wszyscy na niego czekali.
[…]
Lubiła słuchać odgłosu padających kropli, a jeszcze bardziej biec w deszczu i czuć, jak przemaka aż po cebulki włosów. Nie odważy się jednak wyjść do sali i pokazać matce na oczy, a tym bardziej przemknąć potem do pokoju dziewcząt, żeby się wysuszyć. Przewróciła się na plecy, utkwiła wzrok w suficie, białym wentylatorze i podłużnej świetlówce, i pogrążyła się w myślach o Nasirze. Kiedy oboje byli mali, codziennie po południu bawili się z dziećmi sąsiadów. Podzielili się na drużyny, ze wschodniej i zachodniej dzielnicy, które ganiały się po uliczkach i zaułkach Al-Awafi. Chaula unikała Zajeda, który ciągnął ją za warkocze. Zawsze trzymała się blisko Nasira wszędzie, gdzie go nosiło. Zwykle oddalali się od reszty dzieci, a Nasir wbiegał na teren domu muezina, żeby zerwać dla niej różową różę z jedynego krzaka rosnącego tam na dziedzińcu i wpleść w jej warkocz. Ciągle zapominał, że go prosiła, aby odrywał kolce z łodygi kwiatu. Róże z domu muezina nieraz poraniły jej czoło. Chaula obróciła się na bok i złożyła głowę na lewej dłoni. Naprzeciwko miała jedyny obraz, jaki znajdował się w pokoju. Majja zawiesiła go, zanim opuściła to pomieszczenie już jako mężatka. Wąska złota rama otaczała rozległe pastwiska i wiszące nad nimi chmury. Takiego widoku nigdzie się nie znajdzie, choć Majja twierdziła, że pochodzi z Anglii. Aż takie zielone przestrzenie? Czy to możliwe? Największy zielony teren, jaki Chaula kiedykolwiek widziała, to rodzinna farma, gdzie w szczelinie pnia palmy schowała kopertę ze zdjęciem Nasira.
[…]
Na środku pokoju leżał duży czerwony dywan, a pod ścianą stały rzędem trzy drewniane szafy. Każda z dziewcząt miała swoją. Matka poszła do stolarza, sama wybrała wymiary i rzeźbione ornamenty, Chaula nie dostała więc szafy z dużym lustrem na drzwiach. Jedyne lusterko, jakie miała, prostokątne, w drewnianej ramie, wisiało na ścianie naprzeciwko szaf. Kiedy Chaula się czesała albo malowała usta nową szminką, którą Majja przywiozła jej z Maskatu, musiała stać. Co powie Nasir, gdy w noc poślubną zobaczy jej długie, miękkie włosy? Książki Asmy wpychają się na półki pozostałych sióstr. Chaula się dziwi, jak Asma może czytać te okropnie nudne klasyczne dzieła. Ona sama była w stanie czytać wyłącznie harlequiny, którymi Asma pogardzała i nie chciała ich nawet brać do ręki. Książki te odkryła Nura, przyjaciółka Chauli, będąc z wizytą u krewnych w Maskacie. Przywiozła kilka i dała Chauli, a ta stała się nałogową czytelniczką tej literatury. Romantyczne opowieści o miłości, dla której tłem są lasy, łąki i równiny. Piękna, subtelna bohaterka i przystojny, silny bohater. Przed snem Chaula wyobrażała sobie, że są z Nasirem na dalekiej zielonej wyspie, otoczeni przez zwierzęta, ptaki i piękno natury. Przez kilka miesięcy trzymała jego zdjęcie w szafie między złożonymi ubraniami, ale Nura ostrzegła ją, że matka może się na nie przypadkowo natknąć, ustaliły więc, że najlepiej będzie schować je w pniu największej palmy na ojcowskiej farmie. I tam spoczywało, w kopercie, pod osłoną palmowych liści, a Chaula jako dojrzewająca dziewczynka odbywała pielgrzymki do tego drzewa.
[…]
Słuchaj no – wycedził przez zęby – kupiec Sulajman wychował mnie, wykształcił i ożenił, bo miał w tym interes. Mamy mu służyć: ja, moja żona i moje dzieci, ale nie, Zarifo, nic z tego. Nic mu do nas. W świetle prawa jesteśmy wolnymi ludźmi. Wolnymi, Zarifo. Otwórz oczy, świat się zmienił, a ty wciąż mówisz do niego: „Mój panie”. Ludzie pokończyli szkoły, podjęli pracę, a ty jak dawniej pozostałaś niewolnicą kupca Sulajmana, tego zdziecinniałego starca. Przejrzyj na oczy. Jesteśmy wolni, każdy jest panem samego siebie, nikt nie ma pana nad sobą. Jestem wolny, pojadę, dokąd chcę, i nazwę dzieci tak, jak mi się spodoba. A ty, jeśli chcesz przy nim zostać, to zostań. Zarifa już prawie podniosła rękę, żeby go spoliczkować, jak zwykła robić jeszcze niedawno, gdy w dzieciństwie diabeł w niego wstępował. Odsunęła się jednak od syna i usiadła na ziemi pod ścianą jednego z pobliskich domów. Nie mogła powstrzymać łez.
[…]
Rok temu, kiedy Zarifa zaraz po śmierci ojca Szanny powiedziała, że wyswata ją ze swoim synem, młoda kobieta szalała z radości. Ślub z kimkolwiek był szczytem jej marzeń, szansą na to, że opuści rozpadający się rodzinny dom. Sandżar oczywiście niczego nie posiadał, ale Szanna doskonale wiedziała, że prędzej czy później zamierza stąd wyjechać. Miała już dość Al-Awafi, tutejszych ludzi, zwierząt, gór i plantacji. Tak jak mąż bardzo chciała zacząć nowe życie gdzieś daleko, gdzie nie ma biedy. Dość miała nędzy i towarzyszącego jej brudu, żebractwa, braku elegancji, a przynajmniej gustu. Zmęczyły ją noszenie wody na głowie dwa razy dziennie, rano i po południu, dym unoszący się z kuchni, kurz spod miotły. Ale jeszcze bardziej od Al-Awafi i tutejszych ludzi, zwierząt, tutejszej nędzy i służby nie znosiła swojej matki. Odkąd otworzyła oczy na świat, zawsze widziała matkę zgiętą wpół, nigdy inaczej. Napuchnięte oczy bez rzęs i suche, posiekane ręce. Kiedy Szanna podrosła, powiedzieli jej, że matka zgarbiła się od schylania nad miotłą i noszenia chrustu. Szanna unikała jej, jak tylko mogła, i okazywała niechęć na tyle, na ile może sobie na to pozwolić dziewczyna, nie wzbudzając plotek. I jakby nieszczęsnej matce nie dość było tej biedy, to jeszcze po śmierci męża popadła w dziwny stan. „Na pewno zwariowała” – mówiła Szanna sobie i innym. Nie mieściło jej się w głowie, jak ojciec mógł żywić jakieś uczucia do tej kobiety, której całe życie upłynęło na zbieraniu chrustu i zamiataniu podłóg. Dziwiła się, kiedy długo w noc siedzieli we dwoje, rozmawiali i śmiali się. Ojciec był mocarzem, słynął z tego, że potrafił bez wysiłku unieść dwa wielkie worki ryżu albo daktyli. Własnymi rękami zbudował dla jej matki ten dom z gipsu. Stać go było na drugą żonę, ale pozostał wierny tej dziwnej kobiecie.
[…]
Opowiedział jej o dawnej, ale wciąż bolesnej ranie: swoim synu Hamadzie. Hamad urodził się wątły i blady. Jego matka spodziewała się, że może w każdej chwili umrzeć, tak jak pierworodny Muhammad, który nie dożył dwóch miesięcy. Słuchając dobrych rad, obwiesiła go wszystkimi możliwymi amuletami, lecz Azzan stracił już nadzieję. Hamad jednak żył. Drobne ciało dało odpór śmierci, która zabrała starszego brata, i torowało sobie drogę przez życie. Ileż miał w sobie werwy! Energia go rozpierała, prawie nie jadł i nie spał, tylko wciąż biegał albo gadał jak najęty. Serce Azzana wypełniło się nadzieją. Chłopiec stanie się jego następcą. Przejmie po nim nazwisko i majątek, będzie mu podporą na starość. Matka nie obcinała Hamadowi włosów, splatała je w długie warkocze z obawy przed zawistnym złym okiem. Pod ubraniem nadal nosił skórzane i srebrne amulety. Aż skończył osiem lat i umarł. Śmierć nie wypuściła go jednak ze swych rąk, jak już myśleli rodzice. Zwlekała, dała ich sercom napełnić się miłością do syna i dopiero wtedy go zabrała. Kamar przełknęła ślinę. Co się z nim stało? Azzan lekko się uśmiechnął i przymknął oczy. Stało się z nim to, co z range roverem. Range roverem? Takim samochodem? Uśmiech Azzana przemienił się w gorzki grymas. Tak. Zielonym samochodem marki Range Rover. Kiedy Hamad zaczął gorączkować i wcieranie ziół w jego rozpalone ciało nie pomogło, Salima poszła do domu stryja, szajcha Sa’ida. Stryj już się postarzał, ale nie na tyle, by prośby bratanicy zmiękczyły jego serce. Zaklinała się na pamięć jego brata, a swojego ojca, szajcha Masuda, powoływała się na religię, miłosierdzie, dumę, hojność, dobroczynność, podeszły wiek, na wszystko, co tylko może przyjść na myśl matce, której dziecko trawi gorączka. Odpowiedź wszakże była jedna: Range rover wyjeżdża z Al-Awafi tylko wtedy, kiedy ja w nim siedzę.
[…]
Cierpliwie znosiła swoje nieszczęście i swojego męża Zajda, który wiecznie uganiał się za kobietami. Co mówisz, Zarifo? Niech cię Bóg broni, zmarłym należy się Jego łaska, niech się nad nim zlituje. Był przecież moim krewnym, a przysłowie mówi: „Nos, choćby przegniły, ale własny”. Bóg z nim. A ta jej córka Szanna… Oczy ma jak tygrysica, ale do kogo pretensje, Zarifo? Sama nalegałaś, żeby Sandżar się z nią ożenił, wszystko przez to, że w niego wątpiłaś i bałaś się o niego. Dobrze ci teraz? Chce wyjechać i proponuje, żebyś jechała z nimi. Niby dokąd? Porzucić naszą ziemię, kraj rodzinny, kraj przodków dla obcej krainy, gdzie nie znamy ludzi i nie mamy o niczym pojęcia? Kto się zajmie kupcem Sulajmanem, kto będzie mu piekł ragag? Ta jego wyniosła siostra? Dość tego, co zrobiła nieszczęsnej Fatimie, matce Abd Allaha, niech się Bóg nad nią zlituje. Ludzie nie znają litości.
[…]
Zaświeć zamiast księżyca, jeśli księżyc zaszedł,
i zajmij miejsce słońca, jeżeli świt zwleka.
Masz w sobie bowiem blask jasnego słońca,
a ono nie ma twego uśmiechu i ust.
Swoim blaskiem zaćmiewasz księżyc na niebie,
a słońce nie ma takich piersi i szyi jak ty.
Jakże się zrównać słońcu jaśniejącemu o poranku
z twymi oczami umalowanymi kohlem [czarny, brązowy lub szary proszek
do makijażu oczu,
składający się
ze zmielonego antymonu
i mieszanki ziół – przyp. tłum.]
i twoim spojrzeniem.
I gdzież mu do zalotnej Lajli, gdy skłania swą kibić
i patrzy wzrokiem spłoszonej pustynnej antylopy.
Madżnun Lajla
[…]
Jest niemożliwie wprost piękna i czysta. Azzan czuje, że od jej urody pierś przeszywa mu jakiś nieokreślony ból. Może tylko recytować jej wiersze. Zanim go poznała, Al-Mutanabbi, Ibn ar-Rumi, Al-Buhturi i Madżnun Lajla byli bladymi widmami z kart książek, widmami bez życia należącymi do znienawidzonego świata szkoły i nudnych tekstów, które trzeba było wkuwać na pamięć. Azzan tchnął życie w te martwe postacie. Nadżijja zaczęła odczuwać bezsenność Al-Mutanabbiego, a jego ambicje i porażki stały się jej własnymi. Wyobrażała sobie Al-Buhturiego siedzącego po prawicy kalifa Al-Mutawakkila. Obaj patrzą na jezioro, które poeta uwiecznił w swoich wierszach. Olśnił ją obraz Imru al-Kajsa ściganego przez noc, która spuściła nań swoje zasłony niczym morskie fale. Pod koniec długich wieczornych spotkań z Azzanem recytowała pamiętne słowa poety: Al-jaumu chamrun wa ghadan amrun – „Dziś pijmy wino, jutro – do czynu”, by przypomnieć o trudach następnego dnia. Trochę współczuła niewidomemu Al-Ma’arriemu [jak i wyżej poeci arabscy – przyp. aut.], ale jego wierszy nie rozumiała i nie spodobała jej się wizja, że powierzchnia ziemi składa się ze szczątków martwych ciał. Całą sobą kochała życie. Zachwycała ją poezja miłosna i rycerska, nie przemawiały do niej wiersze filozoficzne, twórczość ascetów i mistyków, szczególnie że Azzana ogarniała melancholia, kiedy wspominał sędziego Jusufa, z którym zaczytywali się tego rodzaju dziełami.
[...]
Wszystko kupiła w Matrahu. Nie była jednak zadowolona ze sprawunków. Jest tyle ładniejszych rzeczy, na które Asma by zasługiwała – zwierzyła się żonie muezina – ale Azzan, niech mu Bóg wybaczy, nie chciał ustalać z narzeczonym wartości mahru [dar ślubny, który panna młoda otrzymuje od pana młodego przy zawieraniu małżeństwa. Jest zabezpieczeniem na wypadek rozwodu – przyp. tłum.]. Powiedział ze złością: „Czy moja córka jest towarem na sprzedaż? Mahr będzie taki sam jak u innych”. Narzeczony zapłacił więc tylko dwa tysiące riali, bo o więcej nikt nie prosił. A jego matka przez cały czas milczała. Widocznie przez ten pobyt na obczyźnie zapomniała o naszych tradycjach.
[…]
Wieczorem przyszły kobiety i śpiewając, odprowadziły mnie do domu sędziego. U drzwi matka rozbiła jajka na moich stopach i szepnęła mi na ucho: Marjam, tylko nie daj po sobie poznać przed mężczyzną, że jesteś gotowa jak dojrzały arbuz. Broń się, żebyśmy mogli wysoko nosić głowy. Pobij go tymi bransoletami, które masz na rękach, szarp się z nim. Nie pokazuj, że jesteś gotowa. Asmo, przez cały miesiąc opierałam mu się, drapałam go, tak jak zaleciła mi matka, a on powtarzał: Marjam, Marjumo, moja Marjumo, jak wolisz, żebym cię nazywał. Nie zdejmowałam bransolet z rąk, waliłam go nimi po twarzy, kiedy się do mnie zbliżał. Niech cię Bóg ma w swojej opiece, Abu Abd ar-Rahmanie! Jakiż on był uczony. Czytał mądre księgi, religijne, naukowe i wszelkie inne. Biedak, starał się być dla mnie miły. Marjumo, chcę z tobą tylko porozmawiać. Czemu mnie atakujesz? Posłuchaj, odezwij się do mnie, po co te codzienne krzyki i drapanie. Jeśli mnie nienawidzisz, nie będę się narzucał. Nie wolno mi cię do niczego przymuszać. Rodzina cię zmusiła do małżeństwa? Nienawidzisz mnie? Na Boga, Asmo, wcale tak nie było, okazał się lepszy od mojego ojca, od moich braci i wszystkich ludzi. Był taki uczony i pobożny, niech mu Bóg wybaczy i niech poszerzy jego grób, tak jak on poszerzył mi świat. Ale ja słuchałam matki i nie byłam gotowa jak dojrzały arbuz.
[…]
Hafiza nie miała jeszcze siedemnastu lat, kiedy po raz pierwszy zaszła w ciążę. Jej matka Sa’ada złapała ją za włosy i zaczęła okładać pięściami, ale sąsiadki dały jej do zrozumienia, co o tym myślą: „Nic dziwnego. Jaka mać, taka nać. Przedtem jej ciotka też się szlajała po ulicach”. Sa’ada dała więc córce spokój. Nowo narodzona dziewczynka okazała się bardziej smagła od matki i babki, i wtedy Sa’ada ponownie zapytała: „Kto jest ojcem tego bękarta?”, a Hafiza znów odparła: „Już ci mówiłam, że jeśli nie Zatar, to Marhun albo Habib”. Matka pokiwała głową i zostawiła ją w spokoju. Kiedy od porodu minęło czterdzieści dni i Hafiza była już rytualnie czysta, sędzia Jusuf kazał jej wymierzyć sto batów. Matka wzięła parciany worek, wypchała starymi koszulami i wszelkimi szmatami, jakie udało się jej zebrać, i ręcznikami przywiązała córce na plecach, żeby bat nie poranił jej skóry.
[…]
Gdy wykradłem strzelbę ojca, żeby zapolować na sroki, ale mięsa nawet nie skosztowałem, ojciec za karę przywiązał mnie na linie i spuścił głową w dół do studni. Po tym wszystkim zasnąłem, bardzo spragniony. Miałem koszmary. Wreszcie Masuda zgodziła się opowiedzieć o mojej matce. „Abd Allah, chłopcze, jak powiada przysłowie, dzień jest dla ludzi, a noc dla dżinnów. Twoja matka, oby Bóg ukoił jej duszę w raju, wyszła w nocy, rzuciła kamieniem, nie wiedząc, w co celuje, i trafiła w głowę syna dżinnijji. A ta dżinnijja była służką szajcha dżinnów. Przyszła do twojej matki i kazała jej wyrwać z korzeniami krzak bazylii rosnący na dziedzińcu. Powiedziała, że jego zapach wabi żmije i że jak jej synek podrośnie i będzie się blisko niego bawił, żmija go ukąsi. Twoja matka, pokój z nią, wzięła dżinnijję za ubogą kobietę i uwierzyła jej. Rankiem wyrwała krzak bazylii. Szajch dżinnów, który pod nim mieszkał, rozgniewał się. Biedaczka zachorowała i po paru dniach umarła. Oby Bóg ukoił jej duszę w raju”.
[…]
Traktat z As-Sib podpisany w 1920 roku podzielił Oman na dwie części: wewnętrzną, rządzoną przez imama, oraz podległą rządowi w Maskacie, obejmującą między innymi rejony nadbrzeżne. Tą drugą władał sułtan popierany przez Anglików. Postanowień traktatu przestrzegano do czasu podpisania przez sułtana umowy z firmą brytyjską na wydobycie ropy naftowej na podległym imamatowi obszarze pustyni Fahud. Do ochrony tego terenu firma utworzyła własne siły zbrojne, które przyjęły nazwę „Piechota Maskatu i Omanu”. I tak apetyty kolonialistów doprowadziły do wybuchu wojny. Wojsko wkroczyło do Ibri, a następnie ostrzelało rejony należące do imamatu, w tym Nizwę i Nachal. W 1955 roku imam Ghalib al-Hina’i i jego zwolennicy ze sprzymierzonych z nim plemion zostali zmuszeni do schronienia się w Al-Dżabal al-Achdar. Kiedy Mu’az dowiedział się, że sprawy zaszły tak daleko, wymknął się z Al-Awafi i dołączył do bojowników w górach, gdzie został do końca 1959 roku. Ich oddziały, uzbrojone jedynie w tradycyjną broń, były celem nalotów brytyjskiego RAF-u. Przyjęli więc taktykę wojny partyzanckiej, blokując drogi wiodące w góry. Zadanie Mu’aza polegało na rozpalaniu ognisk na bezludnych terenach, co miało stworzyć wrażenie, że znajdują się tam grupy bojowników. Chodziło o to, by Anglicy marnowali amunicję na ich ostrzeliwanie. Pewnej nocy, gdy wracał z zadania, wszedł na minę, która rozerwała go na strzępy. Dołączył tym samym do dwóch tysięcy poległych w walkach w Al-Dżabal al-Achdar. Z ciała nie pozostało nic, co można by odesłać rodzinie.
[…]
[Abd Allah] Moja głowa zanurza się w wodzie. Ta migrena dopada mnie niespodziewanie podczas każdej podróży samolotem. Czuję zamęt, wszystko przede mną pogrąża się w wodzie, mam wrażenie, że wiszę w studni głową w dół, owinięty grubą liną z włókien palmowych, głowa obija się o cembrowanie, wokół jest ciemno, boję się, że lina się rozplącze i spadnę na dno. Po co wykradłem strzelbę? Dlaczego zachciało mi się mięsa sroki? Z głowy wypływają mi kolorowe plastikowe klocki, którymi bawi się Muhammad, ustawia jeden obok drugiego, bez żadnych przerw. Jeśli zmienić ich ustawienie choćby o jeden, podnosi krzyk. Krzyk. Tak krzyczała żona mojego stryja Ishaka, kiedy weszła do łazienki w ich domu w Wadi Adaj, żeby dokonać ablucji przed poranną modlitwą, i zastała tam swojego syna Marwana, który podciął sobie żyły chandżarem ojca. Krzyk. Tak krzyczała Zarifa, kiedy mój ojciec oddał duszę Bogu w szpitalu An-Nahda. Ale ja krzyczałem tylko wtedy, gdy powiesił mnie w studni. Widzę siebie w dzieciństwie. Mały chłopczyk w przebraniu mężczyzny, z chandżarem [sztylet z zakrzywionym ostrzem, element uroczystego stroju Omańczyków – przyp. tłum.] za pasem, w starannie zawiązanym turbanie i nowych sandałach. Ojciec prowadzi mnie za rękę gdzieś daleko. Do Ibri. Przyjęliśmy zaproszenie tamtejszego szajcha. Jest z nami Habib, który jeszcze nie uciekł. Jest Suwajd i jest Beduin, właściciel dwóch wielbłądzic, na których jechaliśmy. Suwajd nie wziął swojej lutni, może jej wtedy jeszcze nie miał? Dżinnijja go jeszcze nie pokochała i nie obiecała, że spełni jedno jego życzenie. Zażyczył sobie lutnię. Ach, ta czarodziejska lutnia, której dźwięki łagodziły smutek mojego dzieciństwa i samotność lat chłopięcych. Była darem od dżinnijji i dlatego Suwajd nie mógł grać na żadnym innym instrumencie. Nie, lutni ze sobą nie miał podczas tej podróży. Pamiętam worek z suszoną rybą i cebulą, skrzynkę daktyli, bukłak z wodą. Piasek, tak dużo piasku. I śpiew. Habib śpiewał w jakimś dziwnym języku. Może po beludżyjsku? Śpiew brzmiał smutno, przy niektórych powtarzających się fragmentach pieśni Habib dławił się od płaczu. Zanim uciekł, powiedział Zarifie, że pieśni to jedyne, co zapamiętał w swoim języku. Dlatego śpiewał, bo gdyby nie to, wpadałby w gniew.
[…]
Jestem chłopczykiem przebranym w odświętny strój dorosłego mężczyzny. Jedynym potomkiem swojego ojca, którego zaprezentuje szajchom z Ibri. Na bazarze znów stałem się dzieckiem, kiedy zobaczyłem stosy kopry rozłożone na kamiennych ławach. W porze obiadu wróciłem do roli mężczyzny. Usiadłem tak, jak siadają dorośli na swoich zgromadzeniach – całym ciężarem ciała na jednej nodze, z drugą podwiniętą. Pilnowałem się, by nie zmieniać pozycji, choć stopy mi zdrętwiały. Chciałem sprawić wrażenie twardego jak dorośli mężczyźni. Sięgnąłem ręką po ryż wyłożony na wielkiej tacy, ale do ust doniosłem tylko troszeczkę. Po dziesięciu kęsach wyciągnąłem w końcu rękę po mięso ułożone z wierzchu na ryżu i wziąłem mały kawałeczek, starając się, żeby ojciec cały czas mnie widział. Kiedy zabrali tacę, byłem głodny, ale szczęśliwy, bo zadowoliłem ojca. Uprzedził mnie przed posiłkiem, że rodzina szajcha, jego sąsiedzi i niewolnicy czekają na to, co zostanie na tacy, którą nam podano.
[…]
Jeszcze ani razu w życiu nie widziałem bazaru. W Al-Awafi był tylko jeden sklepik, a świąteczne słodycze wykładano na deskach koło miejsca, gdzie odbywały się modły. Bazar w Ibri składał się z dwóch przeciwległych rzędów sklepików, a może były to magazyny, bo w żadnym z nich nie dostrzegłem ani jednego sprzedawcy. Siedzieli przed sklepami na matach albo kamiennych ławkach, przed każdym stały rzędy koszyków różnych rozmiarów, a w nich rozmaite towary: suszone daktyle i limonki, przyprawy, pieprz, jęczmień. Część sprzedawców poustawiała po kilka tac, na których leżała kopra. To właśnie te metalowe tace kojarzą mi się do dzisiaj ze wspomnieniem bazaru. Gdy przymykam oczy, widzę wyraźnie pnie palm i ich liście tworzące dach nad dwoma rzędami sklepików. Widzę metalowe stelaże, na których rozwieszono wełniane dywany, koszyki, skóry, maty z liści palmowych, a nawet suszone ryby o przenikliwym zapachu. Wszędzie biegają mali chłopcy. Większość z nich nosi skórzane pasy, za które kiedyś zatkną chandżary. Jedni sprzedawcy wymieniają nowiny, inni obojętnie przypatrują się ludziom, jeszcze inni wymachują w powietrzu laskami. Nie mogę oderwać wzroku od ich czerwonych turbanów i od kopry, zanurzyłem się w mieszaninie zapachów.
[…]
Dłoń pana Billa, nauczyciela języka angielskiego, nie była żylasta, tylko piegowata. To on przekonał mnie do nauki tego języka. Kiedy spotkaliśmy się na uroczystej kolacji wydanej przez jednego z kupców, powiedział do mnie nienaganną arabszczyzną: „Pan, biznesmen, nie zna angielskiego? Żadna restauracja w samym Maskacie pana nie obsłuży bez znajomości języka!”. Miał rację. Miałem już dość krępujących sytuacji przy rezerwowaniu pokoi w hotelach i na bankietach w moim ojczystym arabskim kraju, gdzie w restauracjach, szpitalach i hotelach mówi się wyłącznie po angielsku.
[…]
Czyżby chodziło jej o to, żeby Asma bardziej doceniła wolność, którą zyska jako żona? O tak, stanie się kobietą, będzie miała prawo wychodzić i dołączyć do grona dorosłych pań, bywać na weselach, blisko i daleko od domu, a także na pogrzebach. Będzie razem z innymi kobietami zasiadać rano i po południu przy kawie. Przyjmować zaproszenia i zapraszać na obiady i kolacje, bo będzie już w pełni kobietą, a nie tylko dziewczyną. Małżeństwo jest jak dokument poświadczający, że osiągnęła pełnię kobiecości, to jej przepustka do świata rozleglejszego niż dom. Jeszcze kilka lat temu mogła spotykać się z koleżankami w porze zbioru daktyli. Wcześnie rano wychodziły z domu na pola Al-Awafi, szły od jednej plantacji do drugiej, przyglądały się zbieraniu, sortowaniu i czyszczeniu daktyli, bawiły się niedojrzałymi czerwonymi owocami, pluskały się w wodzie przepływającej kanałami z jednego pola na drugie według ściśle ustalonego harmonogramu, który regulował sprawiedliwy jej podział. Największa przyjemność czekała jednak pod koniec dnia na placu za polami, gdzie przygotowywano faghur [niedojrzałe daktyle obgotowane we wrzątku – przyp. tłum.], ledwo dojrzałe daktyle. Asma pamięta, jak zdumiewała ją ogromna liczba owoców wsypywanych do wielkich kotłów z wrzącą wodą. Zakładały się z koleżankami, z którego kotła będą najpierw gotowe, a mężczyźni wydobędą je czerpakami z włókien palmowych i rozsypią, żeby wyschły na słońcu. Potem pakowano je i wieziono do Maskatu, gdzie rząd skupował je na eksport do innych krajów, zwłaszcza do Indii. Asma nie lubiła faghuru, wolała świeże daktyle. Ludzie z Al-Awafi brali faghur do ust tylko po to, żeby spróbować, czy nadaje się już do jedzenia. Ich prawdziwym pożywieniem były świeże owoce, niepoddane obróbce.
[…]
Gdy razem z ojcem recytowali poezję, deklamowała czasami wiersze miłosne, choć przeważnie robił to ojciec. W zimowe wieczory czytała mu poematy Al-Mutanabbiego i razem się uśmiechali, słuchając początkowych wersów, w których opiewał kobiety. Poezja miłosna nie robiła jednak na niej takiego wrażenia jak na ojcu. Nie pociągały jej też sceny miłosne w tych nielicznych powieściach, które przeczytała. Budziły tylko chwilowe zainteresowanie. Odnosiła wrażenie, że te powieści, które przywoziła jej jedna z przyjaciółek z księgarenki w Maskacie, są jakieś obce i oderwane od rzeczywistości. Ostatnia, jaką przeczytała, nosiła tytuł Sekrety pałaców, jej akcja rozgrywała się w osiemnastowiecznej Francji, tematem była miłość na królewskim dworze i związane z nią radość, zdrada, różne uciechy. Asma nie mogła się przekonać do tej książki. Wolała inne, bardziej jej zdaniem realistyczne. Jedyny tekst, który przykuł jej uwagę, poruszył do głębi i utkwił w pamięci, choć nie do końca go rozumiała, to ten o duszach w kształcie kuli, podzielonych na połowy, lecz znów pragnących się połączyć. Tak właśnie postrzegała miłość: jako spotkanie dwóch podobnych dusz. Nigdy sobie nie wyobrażała, że przeżyje płomienne uczucie, które sprawia, że noc staje się długa, jak noc zakochanych opisywanych przez Al-Mutanabbiego, albo pełna trosk, jak noc Imru al-Kajsa. Chciała poślubić kogoś wyjątkowego, z kim zostanie na zawsze, pokocha go i zaspokoi rodzącą się potrzebę macierzyństwa.
[…]
Chalid… Chalid… Malarz koni. Wyjątkowy, tak jak sobie wymarzyła, to pewne. Jego ojca Isę nazwali Emigrantem, bo w 1959 roku po klęsce imama Ghaliba al-Hina’ijego w wojnie w Al-Dżabal al-Achdar z obawy przed represjami ze strony Anglików wyjechał do Egiptu, jak dwa tysiące innych omańskich rodzin. Zabrał swoją gromadkę i osiadł w Kairze. Jego synowie Chalid i Ali poszli tam do szkoły. Później urodziła się córka – Ghalija. Kiedy w latach siedemdziesiątych nowe władze Omanu ogłosiły pojednanie narodowe i zaprosiły emigrantów do powrotu i włączenia się w dzieło rozwoju zjednoczonego kraju, Emigrant Isa się nie zdecydował. Pozostał na obczyźnie. Gdy Ghalija zmarła po ciężkiej chorobie, jej matka uparła się, by pochować córkę w rodzinnym Al-Awafi. Chalid, świeży absolwent akademii sztuk pięknych, wrócił z rodzicami do kraju, który opuścił jako mały chłopiec. Ali został w Kairze, dopóki nie ukończył studiów i nie doprowadził do końca różnych rodzinnych spraw. Przyjechał do Omanu, z którego niewiele pamiętał z czasów dzieciństwa. A teraz obaj prosili o rękę dwóch sióstr, Asmy i Chauli. Obie rodziny łączyło pokrewieństwo, dalekie, ale wystarczające, by podtrzymywały kontakt i spotykały się, zwłaszcza podczas świąt. Asma kilka razy widziała Chalida, zamieniali parę słów, a jedynego razu, kiedy matka pozwoliła jej towarzyszyć sobie w wizycie w domu Isy, obejrzała jego obrazy. Zdumiało ją, że tak wiele z nich przedstawia konie. Na obrazach Chalida konie o smukłych, delikatnych nogach ledwo dotykały ziemi, jakby zaraz miały ulecieć w powietrze. Asma wyczuwała w tych kończynach jakiś wewnętrzny niepokój, chciałaby, żeby były solidniejsze i mocniej stały na twardym gruncie. Po latach okaże się, że pociągają ją obrazy przedstawiające bose kobiety o wielkich stopach, które nie budzą takiego niepokoju jak te lekkie, kruche, delikatne końskie pęciny na obrazach męża. Krzepkie nogi o bosych stopach mocno stąpające po ziemi kojarzyły się jej z zakorzenieniem, z poczuciem bezpieczeństwa.
[…]
Ale ojciec nie wydostał mnie ze studni. Ciągnij linę, ojcze, ciągnij mocno za jeden koniec, żeby drugi zacisnął się na moim ciele i żebym mógł się wydobyć. W studni jest ciemno, mieszkają w niej żmije. Wyciągnij mnie. Już nie wykradnę twojej strzelby, nie pójdę z Marhunem i Sandżarem. Sandżar pracuje na bazarze jako tragarz, a Szanna sprząta w szkole. Zarifa ich zostawiła, bo nie wytrzymywała życia w Kuwejcie. Wydostań mnie, ojcze, ze studni. Nie będę jadł srok. Nie będę grał w piłkę z chłopakami. Nie będę przesiadywał wieczorami, słuchając zaczarowanej lutni Suwajda. Nie wykrzyknę ci w twarz, nieprzytomnemu, że Sandżar uciekł, tak jak jego ojciec Habib, i tylko ja jeden nie uciekłem.
[…]
Oboje jednocześnie westchnęli. Azzan ciągnął: Poeci, którzy opiewali rozkosz posiadania drugiego człowieka, nie byli kochankami, tylko łowcami. Nadżijja uśmiechnęła się ironicznie. Łowcami? Tak – odparł stanowczo Azzan. Ten, kto kocha, nie posiada na własność ukochanej osoby, choćby się z nią złączył i doznawał rozkoszy. Ktoś, kogo kochamy, jest taką istotą jak ty – nie można jej posiąść. Nadżijja się nachmurzyła. Nigdy nie umiała ukrywać swoich uczuć. Niedobrze jej było z tym, że Azzan psuł takim gadaniem nastrój ich intymnych spotkań. Dlaczego mówi o posiadaniu? Ma przecież rodzinę i dzieci, a ona niczego się od niego nie domaga. Dobrze jej tak, jak jest. Nie myśli o posiadaniu ani o łowach. Chciała zostać jego kochanką i została. Niczego innego nie pragnie, więc dlaczego Azzan zawsze sprawia wrażenie, jakby dręczyły go tajemnicze rzeczy, których ona nie rozumie?
[…]
Gdzie nasza panna młoda? Dajcie nam pannę młodą! Skierowały się od razu tam, gdzie siedziała Asma zakryta zielonym jedwabnym szalem. Salima pomogła córce wstać i przytuliła ją, zanim włożyła jej dłoń w dłoń matki pana młodego, która uroczyście poprowadziła dziewczynę do bogato przystrojonego czerwonego mercedesa stojącego przed bramą. Za kierownicą siedział sam Emigrant Isa. Kobiety zaraz pospieszyły za nimi i wsiadły do autobusów, które pojechały za samochodem z panną młodą do Maskatu. Tam na nowo zaślubionych czekało już mieszkanie wynajęte przez Chalida. Kiedy orszak panny młodej opuścił jej dom, zapadła nagła cisza, która wzbudziła trwogę w sercu Salimy. Kobieta osunęła się na schody u wejścia do korytarza. Oto druga jej córka odchodzi z domu. Ta najbardziej kochana. Salima westchnęła. Wychowujemy je, żeby oddać obcym. Zostawiła wszystko tak, jak było. Rano znajdzie kogoś, kto pomoże jej posprzątać i pozmywać. Teraz wszyscy śpiewają i tańczą, najpierw w autobusach, potem w domu pana młodego. Chciałaby się tam znaleźć, kiedy Chalid będzie zdejmował jedwabny szal z twarzy Asmy, ale przestrzegała tradycji, zgodnie z którą matka panny młodej nie była obecna w domu pana młodego w dzień wesela. Pościeliła sobie w środkowym pokoju, gdzie sypiała, odkąd Azzan przestał przychodzić do jej łóżka. Położywszy się, przestała myśleć o Asmie. Zatopiła się we wspomnieniach o swoim weselu, o dniu, kiedy ją poprowadzili do Azzana.
[…]
Azzan usiadł, strzepnął z siebie piasek. Ra’buba, Nadżijjo, to kobieta o pełnych kształtach, a pustynna gazela to ty. Udała, że się gniewa. Czyżbym przeżuwała słowa jak gazela trawę? Wgryzasz się w moje serce, Nadżijjo. Sędzia Jusuf, pokój z nim, dużo mi opowiadał o sercu, a ja nic z tego nie rozumiałem. Teraz pojąłem wszystko. Wszystko? – mruknęła Nadżijja. Mówił do mnie: „Azzan, mój chłopcze, twoje imię zawiera tajemnicę. Jego pierwsza litera, ajn, to zimna litera czwartego stopnia i są w niej dwa wilgotne elementy – pierwsza tajemnica tronu, arsz, który też zaczyna się od tej litery, i pierwszy ze światów, awalim, który stworzył”.
[…]
Uśmiechnął się, przymknął oczy. Jakżebym mógł, kiedy twoje piękne usta wgryzają się w moje serce? Jak takie serce może być zwierciadłem, mój Księżycu? Ja jestem twoim zwierciadłem. Zamilkli. Otaczające ich wydmy też milczały. W uszach Azzana rozlegały się różne oderwane dźwięki. Bicie bębnów na weselu córki. Brzęk srebrnych bransolet na kostkach Kamar. Jej śmiech, przywodzący na myśl zapach piżma. Opowieści o ręcznych wyrobach, które nabywa od niej pewien kupiec i sprzedaje turystom w Matrahu. A potem wszystkie głosy zanikły, nawet głos Al-Mutanabbiego, którego znają konie, noc, pustynia, włócznia, miecz, papier i pióro.
[…]
to mówił sędzia Jusuf: „Ten, kto szczerze się stara, kto wyzbył się namiętności, gniewu i innych nagannych i podłych odruchów, usiadł w pustym miejscu, zamknął oczy zmysłów i otworzył oko tego, co ukryte, i słucha, kto sercem przebywa w świecie królestwa Bożego i wymawia imię Najwyższego, Boga, który zawsze jest w sercu, nie na języku, aż nie będzie świadomy swojego bytu we własnej duszy i w świecie i widzieć będzie tylko Boga Najwyższego, wtedy otworzy się przed nim okno, przez które spojrzy i zobaczy na jawie to, co widuje we śnie. Ukażą mu się dusze aniołów i proroków oraz inne piękne przecudowne obrazy i odkryją się przed nim królestwa nieba i ziemi. Zobaczy rzeczy, których nie da się wyjaśnić ani opisać. Jak powiedział Prorok, pokój niech będzie z nim, ziemia została przede mną ukryta, a zobaczyłem jej wschodnie i zachodnie krainy. Powtarzaj przez siedem dni imię Boże i nic poza nim, pość w dzień, czuwaj w nocy, ile tylko możesz, odsuń się od ludzi, z nikim nie rozmawiaj, a ukażą ci się cuda ziemi. A gdy będziesz to czynił przez następne siedem dni, zobaczysz cuda niebios. Po kolejnych siedmiu ujrzysz cuda najwyższego królestwa, a kiedy minie dni czterdzieści, sam Bóg ukaże ci cuda swojej łaski i da ci dostąpić tajemnic bytu”. Azzan zadrżał na całym ciele, oblał się potem. Nadżijja skłoniła się ku niemu. Co ci jest? Spojrzał na nią z przerażeniem. Muszę już iść – powiedział. Złapał swoje sandały i poszedł. „Boję się, sędzio Jusufie. Boję się. Moje serce porwano, znalazło się w gnieździe orła. Moje lustro pokryły czarne plamy. Nie widzę, sędzio Jusufie, nic nie widzę”.
[…]
Ponad dwadzieścia lat później London będzie rozwódką – kontrakt małżeński zostanie rozwiązany jeszcze przed weselem. Krótko po rozwodzie zaczęło ją ogarniać niejasne uczucie, które podkopało jej szacunek dla samej siebie, a które w jakiś nieokreślony sposób łączyło w sobie tęsknotę, rozdrażnienie, gniew i żal. Wiedziała, że już nigdy nie będzie tą samą osobą co przedtem i że to, co ludzie nazywają „doświadczeniem”, jest w istocie chroniczną chorobą. Nie umieramy od niej i nie zdrowiejemy, znieść jej nie sposób i nie mija. Towarzyszy nam wszędzie i w każdej chwili może się zaostrzyć, by nam przypomnieć, że wywołuje komplikacje, bez względu na to, czy jesteśmy ich nieświadomi, czy je umyślnie ignorujemy. Dobre rady, żeby „rozpocząć nową kartę”, to kiepski żart. London próbowała zamknąć stronicę Ahmada i otworzyć nową. Ilu ludzi robi to codziennie? London, życie nie stoi w miejscu, powiedziała jej Hanan. Wykreśl go. Let it go! Ale stronica jest ciężka, London stanęła przed nią, by ją przewrócić, i ręce jej opadły. Ludzie są różni. Mój Boże! Jak im się udaje przewrócić stronę? Starała się rozpocząć nową, ale przekonała się, że w życiu nie ma żadnych białych stronic. Miała wrażenie, że jakaś wewnętrzna zadra rani jej godność, czasami za nim tęskniła, a wtedy czuła się upokorzona. Uporządkowała na łóżku pluszowe misie, rozpyliła w pokoju drogie perfumy od Gucciego, opuściła zasłony, by noc Maskatu została za nimi, ale nie usnęła. Spoglądając w głąb siebie, widziała swoje serce. Miało kształt trójkąta. Z jego podstawy zaczęły się unosić wspomnienia, które wstrząsnęły jego ramionami.
[…]
Asma nachyliła się ku niemu. Sądzisz, że to prawda, że ludzkie dusze były kiedyś jednością, a potem się rozdzieliły? Chalid się roześmiał. To motyw z bardzo starej legendy. Kiedyś istniała tylko jedna płeć, ludzie byli zarazem mężczyznami i kobietami, i wszyscy byli dziećmi Księżyca. Każdy miał cztery ręce, cztery nogi i dwie głowy, ale bogowie zlękli się siły tych istot i podzielili je na połowy. Pępek na brzuchu przypomina o tym podziale. W ten sposób powstały dwie płcie i każda połowa szuka tej utraconej, żeby się z nią na nowo zespolić. Czy jestem twoją połową? – szepnęła Asma. Mocno ją przytulił. Tą, którą wreszcie odnalazłem.
[…]
Przez te sześć lat żyłem w nieustannym strachu przed śmiercią ojca. Gdy zmarł, czułem, jakby stało się to już wiele razy przedtem, tak że jego śmierć nie przyniosła mi ulgi ani nie rozproszyła mojego lęku. W pierwszych tygodniach po jego odejściu byłem tak zły, że nie mogłem spać. Gniew przenikał mi do krwi i spalał mnie. Nieraz przedstawiałem sobie w myślach taką scenę: stoję przy łóżku ojca, jest nakryty białym prześcieradłem, wokół unosi się zapach środków dezynfekcyjnych, ludzie przychodzą do białego pokoju, zabierają go z łóżka, wsadzają mnie do samochodu, nikt nie składa mi kondolencji, bo najpierw trzeba pochować zmarłego. Dojeżdżamy do Al-Awafi, wnoszą go do domu, słyszę krzyk Zarify. Przygotowują wiadro z wodą, rozścielają w zachodniej części dziedzińca matę z liści palmowych, ustawiają parawan. Doprowadzają mnie do ciała ojca, żebym sam go umył. Azzan, ojciec Majji, podaje mi wodę i instruuje, jak obmywać zwłoki, członek po członku. Abd ar-Rahman, syn sędziego Jusufa, pomaga mi osuszyć ciało, namaścić i owinąć w całun. Ludzie kładą je na marach, jeden z kijów opierają mi na ramieniu. Idziemy na cmentarz znajdujący się na zachód od Al-Awafi, słyszę, jak powtarzają szahadę [muzułmańskie wyznanie wiary – przyp. tłum.], a niektórzy coś szepczą. Suwajd kopie grób, Azzan pomaga mi do niego wejść, żebym wziął ciało ojca i ułożył na prawym boku. Czuję, jak wilgotna i świeża jest ziemia tam w dole. Wychodzę z grobu, ludzie kładą na zwłokach kamienie i zasypują ziemią. Na koniec umieszczają duży głaz tam, gdzie spoczywa głowa zmarłego, i wracają do Al-Awafi.
[…]
Saturn znajdował się prosto nad nim, a mężczyzna stojący samotnie wśród pustyni był gotów. Przygotował wszystko na ofiarę dla Saturna: szafran, paździerze, trochę brudnej wełny i mózg kota. Upewnił się, że Księżyc wszedł w zmienny znak zodiaku, zaś Saturn i Mars znalazły się w jednej linii z Księżycem. Odetchnął z ulgą. Przed oczyma duszy błysnęła mu twarz kobiety wychodzącej po ciemku z jego domu. Panny Wodnej. Teraz Saturn był pośrodku nieba, spoglądał na oba świetliste ciała niebieskie, Słońce i Księżyc, oddzielając je od siebie. Mężczyzna zmieszał szafran, paździerze, mózg i wełnę i podpalił jak kadzidło, potem przywdział szaty przygotowane na połączenie się z Saturnem. Połowa szaty znajdująca się naprzeciw planety była z czarnego i zielonego jedwabiu. Na ręce wyciągniętej w stronę Saturna mężczyzna miał żelazną bransoletę, a w dłoni trzymał kość.
[…]
[Abd Allah] Kiedy London miała około dziesięciu lat, Majja zabierała ją regularnie do Family Bookstore w Maskacie, gdzie kupowała jej książki dla dzieci w języku angielskim. Księgarń pootwierano wtedy dużo, ale ta była najstarsza i najbardziej się liczyła. Nie służyła już celowi, dla którego powstała pod koniec XIX wieku, kiedy sprzedawano w niej Biblie w ramach działalności amerykańskiej misji w Omanie. Ktoś sobie jednak zdał sprawę, że księgarnia, w której można kupić rozmaite książki, przyciągnie przeciętnego czytelnika skuteczniej niż miejsce sprzedaży Biblii. Tak więc wybrano dla księgarni nazwę, została rozbudowana, a od końca lat sześćdziesiątych XX wieku próbowała otwierać filie. Z biegiem czasu nabrała całkiem świeckiego charakteru, co zostało skrytykowane przez Bliskowschodnią Radę Kościołów, która dokładała usilnych starań, by przywrócić księgarni misyjny charakter. Majji to wszystko jednak nie obchodziło, miała jeden, jasno określony cel: chciała zapewnić London lektury w języku angielskim. Potem postawiła sobie kolejny cel – robiła wszystko, żeby Muhammad nauczył się mówić. Kiedy skończył pięć lat, jej wysiłki wreszcie zaowocowały i chłopiec przemówił, ale wysławiał się inaczej niż jego rówieśnicy, nadal więc komunikowaliśmy się z nim głównie za pomocą gestów. Choć lekarze wyjaśnili mi, że autyzm nie jest chorobą dziedziczną ani nie ma związku ze środowiskiem, to nie będąc pewni przyczyn tego stanu, postanowiliśmy z Majją, że nie będziemy mieć więcej dzieci.
[…]
Dlaczego malujesz? zapytała Asma. Żeby się wyzwolić z życia w granicach wytyczonych przez wyobraźnię ojca i żyć we własnej przestrzeni. Od dzieciństwa do czasu, kiedy przekroczyłem dwudziestkę, ojciec wytyczał mi granice zgodnie ze swoimi wyobrażeniami, a były one jasno sprecyzowane. Ja dostarczałem paliwa jego fantazjom, on zaś roił sobie, że ucieleśnię to, co wymyślił. Odkąd zdałem sobie sprawę, że nie przetrwam, jeśli będę wcielał w życie cudze wizje, a nie własne, sztuka stała się dla mnie nieodzowna jak woda i powietrze. Wyobraźnia, Asmo, tak jak sztuka, nadaje wartość mojemu istnieniu. Choćby rzeczywistość była najpiękniejsza, to bez wyobraźni staje się po prostu nie do zniesienia. Czy widzisz, jak ludzie brną przez życie? To, co widzimy, to tylko wierzchołek góry lodowej. Część zanurzona, ta największa, to ich życie wewnętrzne, ich własne światy i wyobraźnia. Kiedy się wyzwoliłem od życia według wyobrażeń ojca, stworzyłem sobie własne, za pomocą pędzla. Zapuściłem włosy i brodę, włożyłem podarte dżinsy i rzuciłem studia na politechnice, by wstąpić na akademię sztuk pięknych. Czasami tak się zatracałem w pracy, że z wyczerpania mdlałem przy sztalugach. Gdy idę ulicą, odnoszę wrażenie, że czegoś brakuje mi w ręce, która akurat nie trzyma pędzla. Pędzel stał się jej częścią, rośnie i oddycha razem z nią. Żyłem w swoich obrazach, świat zewnętrzny mnie nie obchodził, ledwo miałem z nim styczność, zadowalałem się swoją wyobraźnią. Energia, którą wkładałem w malowanie, była szalona. Żyłem jak w gorączce, oblewał mnie pot, majaczyłem, w absolutnym zjednoczeniu ze sztuką. Sztuka, Asmo, uratowała mnie przed uformowaniem przez ojca na podobieństwo jego wyobrażeń. Emigrant Isa nie zapomniał emigranckiej doli. Historię swojego życia uznał za przeznaczenie i dokładał wszelkich starań, żeby pierworodny syn tę historię powtórzył i stał się jego odwetem za porażkę, frustrację oraz przymusowe oddalenie od ojczyzny, która zostawiła go na pastwę losu.
[…]
Dusze przodków nie opuszczały Emigranta Isy. Walczył w Al-Dżabal al-Achdar u boku imama Ghaliba al-Hina’iego, własnymi rękami grzebał poległych bojowników, pod osłoną mroku przenosił tajne listy. Kiedy ponieśli klęskę i rozproszyli się, opuścił kraj, lecz tylko ciałem. Dusza była zbyt ciężka, by ją wywieźć. Kogo chciał ze mnie zrobić? Bojownika? Męczennika? Młodego szajcha, który karmi ubogich i daje schronienie słabym? Współczesnego szajcha stemplującego podania z prośbami Beduinów i fellahów [arabska rolnicza ludność – przyp. aut.]? Działacza politycznej opozycji? Kiedy rozgorzało powstanie w Zofarze, nie chciał w ogóle mówić na ten temat. Stanowczo je potępiał: „Komunizm? Wykluczone! W Omanie nie ma miejsca na coś takiego”. Co wieczór czytałem mu książkę szajcha As-Salimiego Tuhfat al-ajan fi tarich ahl Oman, Dar wybitnych ludzi w dziejach ludu Omanu, aż w końcu nauczyłem się jej na pamięć. Popołudniami zabierał mnie na bulwar nad Nilem i prosił, żebym recytował w całości słynny poemat Abu Muslima al-Bahlaniego [jak i wyżej poeci omańscy – przyp. aut.] o wersach kończących się na literę nun [czternasta litera alfabetów semickich – przyp. aut.]. […] Uwielbiał Abu Muslima al-Bahlaniego. Opowiadał mi, jaki oświecony i wszechstronny był to człowiek, jaki nowator. Na początku XX wieku założył pierwszą omańską gazetę, „An-Nadżah” – „Sukces” – wydawaną na Zanzibarze, gdzie wtedy mieszkał. Zbiór jego wierszy to pierwsza omańska antologia poetycka, która ukazała się drukiem. Napisał inne książki – o prawie muzułmańskim, o etyce. Ojcu niezmiernie zależało, żeby mieć ich pierwsze wydania. Sercem, poezją i piórem wspierał Abu Muslim imamów i uczonych w Omanie, choć nie było mu dane spotkać się z nimi osobiście. Mój ojciec, przebywając na emigracji, prowadził jego sprawy i wraz z innymi sympatykami Abu Muslima zajmował się drukiem jego poezji oraz innych omańskich książek w kairskiej drukarni Al-Halabijja. Długimi godzinami układaliśmy wielkie stosy egzemplarzy. Nie miałem pojęcia, jak ojciec je rozprowadzi i kto to będzie czytał. Wysłał mnie na studia na wydziale inżynierii, ponieważ – jak mówił – inżynierowie i prawnicy będą przyszłością Omanu. Raz po raz dawał mi do zrozumienia, żebym się nie zauroczył żadną Egipcjanką. Jasno to wyłożył, mieszkamy tutaj, ale nie jesteśmy stąd. Nic tu po nas nie pozostanie. Kiedy umrzemy, nasze trumny przewiozą do Omanu i tam nas pochowają. […] Przekonałem się o tym dopiero po śmierci Ghalii, kiedy wszystkie one legły w gruzach – świat ojca, świat matki, mój i brata. Gdy padło proste pytanie, gdzie ją pochowamy, odkryłem – ja, artysta, który uroił sobie, że jest wolny – jak mocne są łączące nas niewidzialne więzi i jak bardzo zawalił się mój świat razem z ich światem. Przez zaledwie dwa dni ojciec całkiem osiwiał. Spakowaliśmy walizki i wróciliśmy, wszyscy, żywi – z wyjątkiem Ghalii, tej jedynej, która stała się cieniem w moich koszmarach i którą pomieściła w sobie trumna w luku bagażowym samolotu. Podróż do Omanu, ta niemożliwa podróż, nie była już kwestią biletu powrotnego – pochowamy ukochaną siostrę i po prostu wrócimy do Kairu, do naszego domu, naszej pracy i przyjaciół. Nie, ta niespodziewana podróż ujawniła głęboką, ukrytą więź z dalekim krajem, wyprowadziła nas zarówno z marzenia, jak i z koszmaru, i wyzwoliła od myśli o niemożliwości powrotu. Powrót okazał się możliwy, realny i może na zawsze, ale Ghalija zapłaciła życiem za nasze wyzwolenie. Nie mogło się obejść bez ofiary, bez mostu, po którym ojciec, a my wszyscy za nim, przeszliśmy do Omanu. Ciało Ghalii, jej trumna, którą poniesiono na pustynny cmentarz w Al-Awafi, trumna córki, która przyszła na świat w Kairze i tam żyła, okazała się tym mostem.
[…]
Asma spojrzała na napis na okładce: Z posiedzeń znakomitego uczonego sędziego Jusufa Ibn Abd ar-Rahmana. Gdy go kartkowała, otworzył się na stronie założonej liściem. Azzan skinął głową i Asma zaczęła czytać: „Wiedz, że istota wszystkich planet zawiera się w Księżycu, a Księżyc przekazuje ją wodzie, z wody zaś rozdziela na wszystko inne. Księżyc jest skarbcem tego, co na wysokości i w dole. Ze wszystkich planet jest najbardziej podobną do spraw tego świata i dlatego stał się przewodnikiem po wszystkich sprawach. Zapamiętaj, w jakim jest stanie, bo gdy ma się dobrze, wszystko dobrze się układa, a gdy dotknie go rozkład, wszystko ulega zepsuciu. Gdy Księżyc zbliża się do którejś z planet, nasila się to, na co ona wskazuje, a gdy się od niej oddala, osłabia właściwości tej planety. Jeśli Księżyc, którego przybywa, łączy się z Marsem, jest to najbardziej pomyślny czas, a jeśli ubywający łączy się z Saturnem albo do niego zbliża, to gorzej już być nie może”.
[…]
Kiedy Czysty Marwan miał trzynaście lat, zakradł się nocą do sypialni rodziców i wyjął pieniądze z portfela ojca. Następnego dnia pobił sam siebie ojcowską laską i przysiągł pościć przez dwa tygodnie. Trzy miesiące później wszedł potajemnie do pokoju starszych braci i ukradł pieniądze z portfela Kasima. Jako szesnastolatek miał już za sobą łącznie osiem miesięcy i czternaście dni postu, którym pokutował za kradzieże. Sąsiedzi się zaklinali, że jego twarz promienieje światłem, a w oczach odwracających się od rozkoszy tego przemijającego świata odbija się szczęśliwość tamtego, trwającego wiecznie. Dziewczęta szalały za nim, widząc, jak powoli i z powagą kroczy, niczym ktoś, kto nie zna strachu ani smutku. Wielbiły jego zamyślone oczy, które nie spotkały się ze wzrokiem żadnej z nich. Nikt nie widział, że ma na plecach ślady po ciosach, którymi karał się za swoje uczynki, a podkradał pieniądze, zegarki, ubrania, nawet kolczyki i sandały matki. Coraz częściej ubierał się wyłącznie na biało i coraz rzadziej się odzywał, a kiedy twarz mu pobladła od nieustannych postów, nikt już nie wątpił, że jest niemal świętym, jednym z prawych mężów, przyjaciół Boga.
[…]
Wiesz, co mnie w tobie przyciągnęło? To, że nie jesteś łatwa. Ale kiedy już pokochałaś, to szczerze i broniłaś swojej miłości przed zacofaniem i ohydą. Odkąd go poznała, wciąż powtarzał te słowa: „zacofanie i ohyda”. Czasami jeszcze dodawał: „wstrętny klasizm”. Pewnego razu zobaczyła, że trzyma za obie ręce przewodniczącą studenckiego kółka literackiego i oboje się śmieją. Zauważył jej wzrok i zmieszał się. Wsiedli razem do samochodu London, a Ahmad zaczął się z góry bronić przed atakiem, którego nie przypuściła. Słuchaj, jesteś moją narzeczoną, kocham cię, ale nie osaczaj mnie zazdrością, nie bądź egoistką, nie bądź zaborcza. Egoizm jest wstrętny, a zazdrość świadczy o zacofaniu. Zaborczość to przeżytek z czasów odrażającego systemu klasowego. Jestem poetą, twórcą, mam swobodną duszę. Jak gołębie. Przypomniałaś mi o wierszu Mahmuda Darwisza [palestyński poeta – przyp. aut.]: Ulatują gołębie… przysiadają gołębie… Wszelkie ograniczenia mnie duszą. Dławią mój talent, moją wenę poetycką. Chcę kobiety, która mnie zrozumie. Jestem wiatrem, a ona będzie drzewem, które zapuszcza korzenie w ziemię, a ja będę szybował po niebie.
[…]
Mówisz o rozmowach telefonicznych, o mailach. Na tym polega twój błąd. Jeśli z kimś naprawdę nie przebywasz, tylko słyszysz jego głos i to, co sam o sobie opowiada, tworzysz sobie obraz, jakiego pragniesz, a to nie jest prawdziwa twarz tego człowieka. W ogóle go nie znasz. Wiersze, marzycielskie rozmowy, i cześć! A potem – albo za niego wyjdę, albo się zabiję. Odrzucam wstrętny klasizm. Nie potrzebujesz jego haseł, żeby uwierzyć we własne zasady, London. Co on zrobił dla ciebie? Palcem nie kiwnął, kiedy matka cię zamęczała, a babka groziła. Patrzył tylko i czekał, co z tego wyniknie. To ma być mężczyzna? Mam być szczera? Dla mnie małżeństwo to jedno, a miłość to drugie. Miłość to marzenia, a małżeństwo – rzeczywistość. Życie, odpowiedzialność, dzieci. Bez złudzeń. Odpowiedni partner to ktoś, kto cię szanuje, poważa, czujesz się przy nim swobodnie, stanie się ojcem, z którego będziesz dumna przed swoimi dziećmi. Ktoś, kogo nie będziesz przyprawiać o kompleks niższości i kto nie będzie miał pretensji, że jesteś zazdrosna, bo go kochasz. Miłość, powiedział. Na Boga, miałam cię za rozsądną dziewczynę, myślałam, że ci zależy, żeby skończyć studia i pojechać do Kanady na specjalizację – a tu masz! Co zrobisz, jeśli matka dalej będzie cię bić i nie pozwolą ci wyjść za niego? Zabiję się – powiedziała London.
[…]
[Abd Allah] Ojciec wyrwał mi bat z ręki i rzucił w morze. Przecież nie żyjesz, powiedziałem, jak to się stało, że wróciłeś? Odszedł, nie oglądając się za siebie. Zabierz go, zawołałem za nim, ojcze, zabierz Muhammada ze sobą. Ściemniło się. Usłyszałem, że mój samochód odjeżdża, jest coraz dalej. Za kierownicą mignęła mi London. Wziąłem Muhammada na ręce. Wydał mi się rybą. Podszedłem do wzburzonego morza i zanurzyłem się aż do piersi. Kiedy rozłożyłem ręce, Muhammad wyślizgnął się jak ryba. Na brzeg wróciłem całkiem suchy.
Jokha Alharthi [Dżucha Al-Harisi], Ciała niebieskie
Powieść obyczajowa Jokhy Al-Harthi – omańskiej i pierwszej arabskojęzycznej pisarki nagrodzonej w 2019 roku za swoje liryczne dzieło literackie Międzynarodową Nagrodą Bookera, przenosi akcję tej wielowątkowej opowieści do sułtanatu Omanu, na Półwyspie Arabskim, przede wszystkim do miejscowości Al-Awafi (być może do dzisiejszego Al-Awabi), położonej niedaleko od stołecznego Maskatu, ogólnie rzecz biorąc, w lata siedemdziesiąte po czasy nam prawie współczesne. Opowieść Alharti to nie tylko trzypokoleniowa saga rodzina, w tym przede wszystkim z życia trzech sióstr: Majji, Asmy i Chauli oraz ich brata Abd Allaha, ale też bogaty zapis kulturowego i ibadyckiego dziedzictwa Omanu, kraju, który jeszcze na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku tolerował instytucję niewolnictwa. I jak dodaje od siebie sama autorka, że nade wszystko dynamika przemian społecznych to: „Refleksja nad zmaganiami pokoleniowymi [co – przyp. aut.] pozwala mi zagłębić się w te relacje i lepiej je zrozumieć. Patrząc na społeczeństwo Omanu w osiemnastym, dziewiętnastym, a nawet na początku dwudziestego wieku, trudno dostrzec różnice w zwyczajach, tradycjach, sposobach wyrażania siebie czy nawet w panującym wówczas wyczuciu mody. I nagle, wraz z odkryciem ropy naftowej, rozpoczął się nowy rozdział w historii Omanu. Omańczycy w bardzo krótkim czasie zostali zmuszeni do stawienia czoła ogromnym zmianom, których asymilacja zajęła innym narodom stulecia”. Niemniej jednak autorka ani nie gloryfikuje, tego, co tradycyjne, co też zawsze przeszłe, ani też tego, co wymusza nowe, co również wzbogaca codzienne wzorce w kulturę wyższą, przez co powieść nabiera rozmachu w relacjach międzyludzkich. W tej relacyjności pokazuje, zwłaszcza odmienny niż się schematycznie sądzi obraz arabskiej męskości, w której i poetyckie strofy i wyznania miłosne i przemilczana delikatność znajdują trójstronne porozumienie. Bo zawsze wygrywa afirmacja życia i jak dodaje tłumaczka: „Alharhti nie umieszcza również bohaterek w konwencjonalnych ramach żadnego z ustalonych wzorców emancypacji, ale raczej przez pryzmat kobiecych doświadczeń ukazuje ich podmiotowość realizowaną na różne sposoby.”. A może powieść Jokhy Alharthi to rodzaj wielogłosu, ale z takimi pauzami, co jak znaki przestankowe uzmysławiają, że różnice kulturowe i personalne są bardziej zdawkowe niż enigmatyczne.