26.11.2024
„Wszyscy mężczyźni chcą,
żeby ich dziwki były nieszczęśliwe”
„Śmiem twierdzić, że
życie pozagrobowe jest
przeraźliwie nudne.”
„Wydaje mi się, że
poznać coś
znaczy widzieć to coś
ze wszystkich stron.”
„niesłychanie trudno jest
zrozumieć daną sytuację
z cudzego punktu widzenia.”
[…]
Dwunastu mężczyzn zebranych w palarni hotelu Korona sprawiało wrażenie, jak gdyby spotkali się tu przypadkowo. Sądząc po ich zróżnicowanym zachowaniu i rozmaitych strojach – frakach, smokingach, surdutach typu Norfolk z rogowymi guzikami, żółtych moleskinowych spodniach, batystach i twillach – mogli być dwunastoma nieznajomymi w wagonie kolejowym, z których każdy zmierza do innej dzielnicy miasta, gdzie jest dość mgły i czasu, żeby ich rozdzielić. Teatralna samotność każdego z tych mężczyzn – jeden pochłonięty był lekturą gazety, drugi pochylał się, by strzepnąć popiół do kominka, a trzeci opierał rozczapierzoną dłoń na zielonym suknie, chcąc uderzyć kulę bilardową – składała się właśnie na takie ciężkie milczenie, jakie zalega późnym wieczorem w wagonie, zagłuszane jednak w tej hotelowej palarni nie przez cichy szmer i stukot kół pociągu, lecz przez werbel rzęsistego deszczu. Jakie wrażenie odniósł pan Walter Moody, gdy przystanąwszy w progu, oparł się ręką o framugę. Nie zdawał sobie sprawy, że zakłócił jakieś prywatne spotkanie, albowiem zebrani zamilkli, słysząc jego kroki w korytarzu, a kiedy otworzył drzwi, każdy z dwunastu mężczyzn powrócił do swoich zajęć (w przypadku graczy w bilard odbyło się to nieco chaotycznie, zapomnieli bowiem, kto, gdzie stał), tak starannie udając zaabsorbowanie własnymi sprawami, że żaden z nich nie podniósł nawet wzroku, gdy Moody wszedł do pokoju.
[…]
Moody był świadomy korzyści, które zapewniał mu jego nieprzenikniony wdzięk. Jak większość szczególnie urodziwych ludzi, niezwykle bacznie studiował swoje odbicie w lustrze i w pewnym sensie najlepiej znał swoją powierzchowność – nawet kiedy przyglądał się sobie w wyobraźni, zawsze widział zespół cech zewnętrznych. Spędzał długie godziny we wnęce gotowalni, gdzie lustro potrajało jego odbicie na profil, półprofil i widok en face. Przypominał Karola I z obrazu van Dycka, miał jednak znacznie bardziej frapujące oblicze. Oddawał się tym osobistym oględzinom w odosobnieniu i chętnie by się ich wyparł, albowiem prorocy moraliści naszych czasów głośno potępiają przyglądanie się swemu odbiciu, jak gdyby jaźń nie miała związku ze sobą i człowiek patrzył w lustro tylko po to, aby utwierdzić się w swojej arogancji, albo jak gdyby przyglądanie się sobie nie było aktem równie subtelnym, brzemiennym w skutki i zmiennym jak każda więź pomiędzy bliźniaczymi duszami. Moody zaś starał się w swojej samo-fascynacji nie tyle sławić własną przystojność, ile nad nią zapanować. Niewątpliwie, gdy tylko łowił wzrokiem swoje odbicie w szybie okiennej czy w tafli szkła po zmroku, przebiegał go dreszcz satysfakcji, ale tylko taki, jaki mógłby odczuwać inżynier, który natrafia gdzieś na skonstruowany przez siebie mechanizm i widzi, że jest wspaniały, błyszczący, dobrze naoliwiony i pracuje dokładnie tak, jak zakładał jego twórca.
[…]
Napastliwy sposób wyrażania się nieznajomego zdawał mu się nieco kuriozalny, bo chociaż mężczyzna sprawiał wrażenie roztargnionego, to mówił z ożywieniem i tak energicznie, że niemal natarczywie. Moody rozejrzał się w nadziei, że uda mu się wymienić współczujące spojrzenie z którymś z pozostałych mężczyzn, ale nie zdołał zwrócić na siebie uwagi. Odkaszlnął i dodał: Wydaje mi się, że marzyłem raczej o tym, co przychodzi później... To znaczy o tym, do czego złoto może nas doprowadzić i czym się może stać. Nieznajomy sprawiał wrażenie zadowolonego z tej odpowiedzi. Przeciwieństwo alchemii, ja tak to nazywam – oświadczył. Chodzi mi o te poszukiwania. To przeciwieństwo alchemii. Rozumiesz pan... Przemiana, ale nie metali w złoto, tylko złota w coś innego. To udany koncept, szanowny panie – odparł Moody, dopiero znacznie później zdając sobie sprawę, że słowa nieznajomego nieomal współbrzmiały z jego niedawną myślą o karykaturze panteonu. A pańskie poszukiwania... – odezwał się mężczyzna, żywo kiwając głową. Pańskie poszukiwania... Pewnie będziesz się pan rozpytywał... Jakich łopat i jakich płuczek używać... Jakich map i w ogóle. Tak. Chcę robić wszystko jak należy.
[…]
To, że jego wyobrażenia na temat poszukiwaczy złota w Nowej Zelandii miały nieprecyzyjny charakter, było prawdą. Ich podstawę stanowiły bowiem jedynie ilustracje przedstawiające złotodajne pola Kalifornii: chaty z drewnianych bali, płaskodenne doliny i zapylone wozy osadników. Odnosił niejasne wrażenie (chociaż nie wiedział, dlaczego), że ta kolonia jest w jakimś sensie cieniem Wysp Brytyjskich, nieforemną, dziką odwrotnością siedziby i serca imperium. Gdy okrążał cyple półwyspu Otago przed mniej więcej dwoma tygodniami, zdziwił się, oglądając na wzgórzu wielkie rezydencje, mola, ulice i ogrody uprawne, i dziwił się również teraz, widząc, jak jakiś dobrze ubrany dżentelmen podaje zapałki sztormowe Chińczykowi, a potem pochyla się nad nim, aby ponownie sięgnąć po swoją szklankę. Moody ukończył Cambridge. Urodził się w Edynburgu, w rodzinie o skromnym majątku i z trojgiem służby domowej. Kręgi towarzyskie, w których obracał się w Trinity, a później w związku sędziów i adwokatów, zwanym Świątynią Wewnętrzną, wcale nie charakteryzowały się sztywnością typową dla parów, wśród których z punktu widzenia historii i pochodzenia jeden różni się od drugiego jedynie w niewielkim stopniu. Mimo to wykształcenie uczyniło z Moody’ego człowieka ograniczonego, gdyż nauczono go, że najlepszym sposobem zrozumienia danej społeczności jest patrzeć na nią z góry. U boku swoich kolegów ze studiów, noszących peleryny i upijających się winem reńskim, z całym typowym dla młodego wieku uniesieniem i energią bronił idei równości wszystkich klas społecznych, lecz niemal zawsze się dziwił, obserwując jej realizację. Nie wiedział jeszcze, że złotodajne pola to błoto i ryzyko; wszyscy są tam dla siebie obcy, podobnie jak obcy są ziemi, na której stoją; że płuczka sklepikarza może być pełna kruszcu, a płuczka prawnika pusta; i nie ma tam żadnych podziałów. Moody był o blisko dwadzieścia lat młodszy od Balfoura, toteż zwracał się do niego z szacunkiem, choć zdawał sobie sprawę, że Balfour jest człowiekiem o niższym statusie społecznym od niego, i zauważył, że otaczają go zaskakująco różni ludzie, których stanu majątkowego i pochodzenia nie potrafił odgadnąć. Z tej przyczyny jego uprzejmość była nieco sztuczna i dlatego przypominał człowieka, który z racji tego, że nieczęsto rozmawia z dziećmi, nie ma pojęcia, co wypada mu powiedzieć w ich towarzystwie, dystansuje się więc od nich i traktuje je surowo, mimo że bardzo chciałby być dla nich miły.
[…]
Balfour roześmiał się. Znaleźć bryłkę złota to żadna sztuka. Widziałem już kilka tak dużych jak damski pistolecik. Jak damska... No, ale może mi pan wierzyć, na samorodku o wiele łatwiej jest położyć łapę. Thomas Balfour był przysadzistym, krzepkim mężczyzną około pięćdziesiątki. Miał zupełnie siwe, długie włosy, zaczesane do tyłu i zwieszające mu się wokół uszu. Nosił bujną brodę, którą miał zwyczaj gładzić, kiedy coś go bawiło – i robił to właśnie w tej chwili, zadowolony ze swojego dowcipu. Moody pomyślał, że dobrobyt dobrze służy jego nowemu znajomemu, dostrzegł w nim bowiem wynikające z życiowego optymizmu – który został w końcu potwierdzony przez sukces – spokojne przekonanie, że mu się on należy. Balfour był bez marynarki. Fontaź, chociaż jedwabny i pięknej roboty, miał poplamiony jakimś sosem i rozluźniony pod szyją. Moody ocenił brodacza jako niegroźnego libertarianina i duchowego renegata, a poza tym człowieka wesołego oraz wylewnego. Jestem pańskim dłużnikiem – odezwał się Moody. Nie wątpię, że to pierwszy z licznych miejscowych zwyczajów, o których nie mam pojęcia. Z pewnością popełniłbym błąd i przedstawiałbym się w wąwozie nazwiskiem.
[…]
Thomas Balfour wyczuwał tę protekcjonalność i był nią zachwycony. Ludzie, którzy wysławiali się, jak to ujmował, „o wiele za gładko”, budzili w nim żartobliwy niesmak, a poza tym uwielbiał ich prowokować – nie do gniewu, to go bowiem nudziło, lecz do ordynarności. Uważał rezerwę Moody’ego za coś w rodzaju modnego wśród arystokracji kołnierzyka, który nieznośnie uwiera właściciela. Wszystkie konwenanse wyższych sfer widział podobnie – jako bezużyteczną ozdobę, bawiło go więc, że ogłada wprawia przybysza w takie zakłopotanie. Balfour rzeczywiście pochodził ze skromnej rodziny, jak trafnie domyślił się Moody. Jego ojciec pracował w siodlarni w hrabstwie Kent i Thomas może przejąłby po nim ten zawód, gdyby ojca i stajni nie strawił pożar, kiedy chłopak miał zaledwie jedenaście lat. Dzieckiem był jednak niesfornym, nosił wystrzępione mankiety i odznaczał się niecierpliwością, która nie pasowała do marzycielskiego i nieco roztargnionego wyrazu twarzy, jaki przybierał na co dzień, toteż nie odpowiadałaby mu codzienna harówka w siodlarni. Poza tym, jak chętnie mawiał, koń nie dotrzyma kroku pociągowi, a zawód jego ojca nie przetrwał szybko zachodzących w świecie zmian. Balfour bardzo lubił myśleć, że znajduje się w awangardzie epoki. Gdy mówił o przeszłości, odnosiło się wrażenie, że każda wcześniejsza dekada jest niczym nędzna świeca, która już się wypaliła. Nie odczuwał żadnej nostalgii za swoim dzieciństwem – za ciemną cieczą w kadziach garbarskich, za wieszakami na skóry i sakwą z cielęcej skórki, w której ojciec trzymał igły i szydło, i rzadko wspominał owe utensylia – chyba że dla porównania z nowszymi gałęziami przemysłu. Rudy metali: tu kryły się pieniądze. Kopalnie, stalownie i złoto.
[…]
Umiejętność przekonywania polega na sztuczkach i sprycie. A ja mówię wprost. Dziękuję panu. Tak, tak – odpowiedział przyjaźnie Balfour, który chyba doskonale się bawił. – Teraz jednak musi mi pan opowiedzieć o tej swojej kłótni rodzinnej, panie Moody, żebym mógł ocenić, czy pańskie nazwisko istotnie zostało splamione. Daruje pan – mruknął Moody. Rozejrzał się i spostrzegł, że duchowny powrócił na swoje miejsce i jest pochłonięty lekturą gazety. Siedzący obok niego mężczyzna o rumianej twarzy, cesarskich wąsiskach i rudych włosach najwyraźniej zasnął. Thomas Balfour nie dał się zbić z tropu. Wolność i bezpieczeństwo! – zawołał, znowu machając ręką. Czy nie do tego się to wszystko sprowadza? Widzi pan, ja już wiem, jaka będzie pańska argumentacja i jaką przybierze postać! Jeden człowiek wynosi wolność ponad bezpieczeństwo, drugi natomiast bezpieczeństwo nad wolność... Ojciec zapewnia rodzinie bezpieczeństwo, a syn pragnie wolności. Oczywiście, ojciec może być zbyt apodyktyczny, to się zdarza, syn zaś okazuje się rozrzutny... marnotrawny... Zawsze jednak się kłócą. Podobnie jak kochankowie – dodał, kiedy Moody nie skorzystał z okazji, żeby mu przerwać. Z kochankami jest podobnie: ostatecznie zawsze będą się sprzeczać w kółko o to samo. Ale Moody go nie słuchał. Zapomniał na chwilę o rosnącym słupku popiołu swojego cygara i ciepłej kałuży brandy na dnie szklanki. Zapomniał, że siedzi w hotelowej palarni, w mieście zbudowanym niecałe pięć lat temu na końcu świata. Błądził myślami i wrócił do tamtej nocy: zakrwawiony fontaź, zaciskająca się, jakby srebrzysta dłoń i wypowiadane raz po raz zdyszanym głosem imię: „Magdalena, Magdalena, Magdalena”. Ta scena powracała w jego wyobraźni błyskiem, nieproszona, niczym zimny cień przesuwający się po tarczy słońca.
[…]
Wiatr towarzyszący sztormowi początkowo nie był silny. Najpierw czuło się, jak gdyby posmak miedzi w ustach i metaliczny ból, który zwiększał się w miarę, jak ciemniały i napływały chmury, a wicher uderzył w końcu w statek niczym otwartą dłonią w bezsensownej furii. Na pokładzie się zagotowało, roztańczyły się dziwaczne bicze światła i cieni, rzucane przez żagle, które pękały i napinały się w górze, i można było wyczuć strach marynarzy, walczących, by statek nie zboczył z kursu. Wszystko to przypominało koszmar, a kiedy bark coraz bardziej zbliżał się do złotodajnych pól, Moody’emu wydało się, że w pewien sposób on sam ściągnął na siebie ten piekielny sztorm niczym w upiornym śnie. Walter nie był przesądny; bawiła go cudza zabobonność i niełatwo poddawał się złudnym wrażeniom. Lubił imponować innym, ale ta jego postawa nie wynikała z inteligencji, tylko raczej z doświadczenia, którego przed wyjazdem do Nowej Zelandii nie dałoby się nazwać bogatym. Jak dotąd nawiedzały go jedynie wątpliwości wykalkulowane i bezpieczne. Wiedział, co to podejrzliwość, cynizm i rachunek prawdopodobieństwa, lecz nigdy nie dotknęło go takie przerażające zniechęcenie, jakie przeżywa człowiek porzucający wiarę w siłę własnej nadziei. Nie doświadczył też następującego potem okropnego strachu i nigdy nie ogarnęła go monotonna pustka, która przychodzi na końcu. O tych rodzajach niepewności szczęśliwie nie wiedział nic – przynajmniej do niedawna. Jego wyobraźnia nie skłaniała się z natury ku fantazji i Moody rzadko teoretyzował, wyłącznie wtedy, gdy miał na widoku jakiś cel praktyczny. Własna śmiertelność stanowiła dla niego jedynie coś w rodzaju intelektualnej fascynacji, świecącej zimnym blaskiem – a ponieważ nie wyznawał żadnej religii, nie wierzył również w duchy.
[…]
Hotel Korona, położony przy molo, był właściwie nieciekawym przybytkiem, który można byłoby polecić komuś tylko ze względu na lokalizację. Chociaż ta jego cecha była korzystna, to jednak trudno byłoby ją nazwać zaletą: tutaj, tak blisko jatek, woń krwawej rzezi mieszała się z kwaśnym, słonym zapachem morza, ciągle przywodząc na myśl zapomnianą chłodnię, w której zepsuł się surowy udziec. Z tego powodu Moody mógłby od razu wzgardzić tym hotelem i udać się na północ, na ulicę Revella, gdzie hotelowe fasady były szersze, jaśniały kolorami i zostały wzbogacone o portyki, a wysokie okna i misternie zdobione sufity zapewniały luksus i wygodę, do których przywykł jako człowiek zamożny... Wszystkie swoje zdolności poznawcze pozostawił jednak w rozkołysanym brzuchu barku „Z Bogiem”. Pragnął jedynie dachu nad głową i samotności. Gdy tylko zamknął za sobą drzwi, tłumiąc odgłosy deszczu, od razu udzielił mu się spokój pustego foyer. Wspomnieliśmy już, że Moody czerpał znaczne korzyści ze swojej aparycji i kierował się w tej kwestii rozsądkiem: nie zamierzał zawierać pierwszych znajomości w nieznanym mieście, wyglądając niczym człowiek dręczony przez upiory. Strzepnął wodę z kapelusza, przeczesał ręką włosy, tupnął najpierw jedną, a potem drugą nogą, by powstrzymać drżenie kolan, po czym jął energicznie ruszać ustami. Zrobił to wszystko szybko i bez żenady. Kiedy pojawiła się pokojówka, Moody przyglądał się jaskółkowej złączce w rogu biurka w recepcji, a jego twarz przybrała normalny wyraz niewinnej obojętności.
[…]
Moody wzdrygnął się, powrócił do teraźniejszości i zobaczył, że Thomas Balfour wciąż mu się przygląda z wyrazem zaintrygowanego wyczekiwania. Bardzo przepraszam – powiedział zakłopotany Moody. Zdaje się, że pogrążyłem się we własnych myślach... Na chwilę... A o czym pan myślał? – spytał Balfour. O czym myślał? Tylko o tamtym fontaziu [fantazyjna kokarda noszona przez mężczyzn zamiast krawata – przyp. aut.], błyszczącej srebrzyście dłoni i o kobiecym imieniu, wypowiadanym zdyszanym głosem w ciemności. Ta scena była niczym mały, zamknięty w swoich granicach świat, pomyślał Moody. Gdy wybiegł tam wspomnieniem, w świecie rzeczywistym mogło minąć Bóg wie, ile minut – albowiem realnie istnieje zarówno ten ogromny świat falującego czasu i zmiennych przestrzeni, jak i ów mały, zastygły świat koszmaru i niepokoju, a jeden mieści się w drugim, niczym kula w kuli. Jakie to dziwne, że Balfour ciągle mu się przypatruje i że w tamtym czasie mijał czas rzeczywisty, który bez przerwy wirował wokół niego... O niczym konkretnym – odpowiedział. Po prostu mam za sobą ciężką podróż i jestem bardzo zmęczony, to wszystko. Jeden z bilardzistów stojących za jego plecami uderzył właśnie bilę: podwójne stuknięcie, aksamitny chlupot i okrzyki uznania ze strony innych graczy. Ksiądz hałaśliwie potrząsnął gazetą, ktoś zakaszlał, a inny mężczyzna strzepnął niewidoczny pyłek z rękawa koszuli i przesunął się w fotelu.
[…]
Coś tu jest nie tak – co do tego nabrał nagle pewności. Balfour odgrywał rolę reprezentanta pozostałych. Próbuje mnie wybadać, pomyślał Moody. Ale w jakim celu? W serii pytań Balfoura kryła się metoda, plan, zgrabnie zasłonięty wylewnym sposobem bycia, wielką uprzejmością i urokiem osobistym. Reszta obecnych słuchała tej rozmowy, udając, że beztrosko przewraca stronice swoich gazet albo drzemie. Kiedy Moody zdał sobie z tego sprawę, pokój nagle się rozjaśnił, jak w chwili, kiedy chaotycznie rozproszone gwiazdy błyskawicznie układają się w naszych oczach w konkretną konstelację. Balfour nie wydawał się już Moody’emu tak wesoły i kordialny, jak początkowo sądził; teraz sprawiał wrażenie przemęczonego, spiętego, a nawet zdesperowanego, i Moody zadał sobie pytanie, czy gdyby mimo wszystko spełnił jego prośbę, nie przysłużyłoby mu się to lepiej niż odmowa. Miał spore doświadczenie w sztuce poufności. Wiedział, że wyznając komuś jakiś sekret, nabywamy taktownego prawa do wysłuchania w swoim czasie tajemnic osoby, której się zwierzamy. Za tajemnicę należy się tajemnica, za opowieść – opowieść, a Moody był pewien, że wywrze na rozmówcę odpowiedni nacisk, gdy zacznie spokojnie oczekiwać jego uprzejmej odpowiedzi na swoje słowa. Dowie się więcej, udając, że otwiera się przed Balfourem, aniżeli jawnie go podejrzewając o podstęp – po prostu dlatego, że jeśli zwierzy mu się szczerze, z własnej woli i bez żadnej rezerwy, to Balfour poczuje się w obowiązku odwzajemnić jego zaufanie. Nie było żadnego powodu, dla którego Moody nie mógł mu opowiedzieć swojej historii rodzinnej, bez względu na to, jak bardzo poruszyłoby go jej wspomnienie, jeśli w ten sposób zdołałby zdobyć zaufanie Balfoura. Oczywiście nie miał zamiaru wyjawić, co się zdarzyło na pokładzie „Z Bogiem” – w tej kwestii jednak nie musiał niczego udawać, jako że Thomas Balfour przecież nie tę opowieść chciał usłyszeć.
[…]
Nasze spotkanie po latach nie było radosne – ciągnął Moody, zagłuszając bębnienie deszczu. Mówił dość głośno, by słyszał go każdy z obecnych w pokoju, ale nie aż tak, aby można było zgadnąć, że Moody wie, iż tamci go słuchają. Był pijany i strasznie się rozgniewał, że go odnalazłem. Dowiedziałem się, że stał się nieprawdopodobnie bogaty i ożenił się po raz trzeci, z kobietą, która niewątpliwie nie wiedziała nic o jego wcześniejszym życiu ani o tym, że ojciec ma już żonę. Było i nadal jest mi przykro to przyznać, wcale mnie to jednak nie zdziwiło. Moich stosunków z ojcem nigdy nie cechowała serdeczność i nie pierwszy raz przyłapałem go w podobnie dwuznacznej moralnie sytuacji... Choć powinienem tu bez zwłoki dodać, że ojciec po raz pierwszy wszedł w tak poważny konflikt z prawem. Naprawdę zdumiałem się jednak dopiero, gdy zacząłem wypytywać o mojego brata. Ojciec powiedział mi bowiem, że Frederick od początku był na jego usługach. Razem wpędzili naszą macochę w nędzę i wyjechali pod biegun południowy jako wspólnicy. Nie czekałem na spotkanie z Frederickiem. Nie mógłbym znieść ich widoku, ruszyłem więc do wyjścia. Wtedy ojciec zrobił się agresywny. Próbował mnie zatrzymać. Uciekłem i od razu postanowiłem przyjechać tutaj. Miałem dość pieniędzy, aby wrócić bezpośrednio do Londynu, gdybym tylko chciał, popadłem jednak w takie przygnębienie, że... Moody urwał nagle i zaczął w bezsilnym geście przebierać palcami. Nie wiem – odezwał się po chwili. Sądziłem, że ciężka praca poszukiwacza złota może mi dobrze zrobić na jakiś czas. A adwokatem być nie chcę. Zapadła cisza. Moody pokręcił głową i pochylił się do przodu. To żałosna historia – odezwał się nieco raźniej. Wstydzę się za swoją rodzinę, panie Balfour, ale nie zamierzam rozpamiętywać tych wydarzeń. Chcę zacząć wszystko od nowa. Żałosna, w rzeczy samej! – zawołał Balfour, wyciągając wreszcie cygaro z ust i wymachując nim na lewo i prawo. Żal mi pana, panie Moody, chociaż zarazem pochwalam pańskie postępowanie. Wybrał pan jednak żywot poszukiwacza złota, czyż nie? To odrodzenie! Śmiem twierdzić: rewolucja! Człowiek zawsze może zacząć życie od nowa... zmieniając się całkiem... Zaiste, tak jest! Oto słowa otuchy – rzekł Moody.
[…]
Przypłynąłem tu sam i jak już powiedziałem, pragnę zbić majątek bez czyjejkolwiek pomocy. Och tak – powiedział Balfour. Bez czyjejkolwiek pomocy... No cóż, przemawia przez pana pazerność, typowa w dzisiejszych czasach. Ale towarzysz poszukiwacza złota jest niczym jego cień... To także warto wiedzieć... Jak cień albo jak żona... Ta uwaga wywołała rozbawienie w pokoju, chociaż nie zamanifestowało się ono w postaci głośnego śmiechu, a tylko cichych westchnień, które dobiegły do Moody’ego z kilku stron jednocześnie. Rozejrzał się wokół. Miał wrażenie, że napięcie ustąpiło i pod koniec jego opowiadania wszyscy odczuli ulgę. Pomyślał, że ci mężczyźni czegoś się obawiali, ale dzięki jego opowieści mogli odsunąć strach na bok. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że ich niepokój może mieć związek z koszmarem, którego doświadczył na pokładzie „Z Bogiem”. Ta myśl wydała mu się dziwnie niemiła. Nie wierzył, aby jego intymne wspomnienie mógł zrozumieć ktoś inny, a tym bardziej by mógł się nim z kimś dzielić. (Potem doszedł do wniosku, że ból może pozbawić człowieka empatii, uczynić go samolubnym i skłonić do lekceważenia innych cierpiących. Zdumiał się, kiedy nawiedziła go ta refleksja). Balfour uśmiechał się szeroko. Tak jest... Cień albo żona – powtórzył, kiwając z aprobatą głową i patrząc na Moody’ego tak, jak gdyby to był jego żart. Kilka razy pogładził brodę i roześmiał się krótko. Faktycznie zrobiło mu się lżej na sercu. Utracone dziedzictwo, bigamia, kobieta z wyższych sfer zmuszona do pracy – Balfour pomyślał, że całe to zło należało do innego świata: świata salonów, biletów wizytowych i eleganckich sukni. Wydało mu się urocze, iż ktoś uznaje takie kaprysy losu za tragedie i że ten opanowany i jednocześnie zakłopotany młody człowiek – którego od urodzenia nauczono ufać, że jego szczęście nigdy się nie odmieni – przyznał się do nich. Żeby mówić o czymś takim tutaj, na krańcach cywilizowanego świata! W gazetach pisano, że Hokitika rozrasta się szybciej niż San Francisco, i to z niczego... z prastarej, gnijącej dżungli... z rzecznych bagien, nieustannie zmieniających bieg potoków i z mgły... ze zdradliwych, bogatych w kruszec wód. Tutaj ludzie, siedząc w kucki na ziemi, którą płukali, sami byli kowalami swojego losu. Balfour dotknął klapy swojej kamizelki. Opowieść Moody’ego była godna politowania i wzbudziła w nim pobłażliwe, ojcowskie uczucia – albowiem bardzo lubił, gdy mu przypominano, że jest człowiekiem nowoczesnym (przedsiębiorczym i nieskrępowanym więzami rodzinnymi), inni natomiast wloką się wciąż w jarzmie minionej epoki.
[…]
Rzecz jasna, był to werdykt, mówiący mniej o więźniu, a więcej o sędzi. Balfour niechętnie odwoływał się do filozofii, chyba że do najzdrowszego empiryzmu. Jego liberalne poglądy sprawiały, że zupełnie nie pojmował rozpaczy, będącej dla niego niczym niezmierzony szyb górniczy, posiadający określoną głębokość, lecz nieskończenie szeroki i głuchy w swej samotności, w którym można było się poruszać jedynie po omacku i bez najmniejszego nawet zainteresowania. W gruncie rzeczy nie fascynowała go dusza ludzka, którą traktował jedynie jako pretekst dla większych, ciekawszych zagadek, zabawnych i pełnych przygód; o mrocznych stronach człowieczej duchowości nie miał żadnego zdania. Często powtarzał, że jedyną wewnętrzną pustką, na którą zwraca uwagę, jest głód, a chociaż śmiał się, wypowiadając te słowa, i wydawał się z nich bardzo rad, prawda wyglądała tak, że jego współczucie rzadko sięgało tam, gdzie się go spodziewano. Do przyszłości innych ludzi podchodził pobłażliwie, lecz roztrzaskane skorupy ich przeszłości przyprawiały go o zniecierpliwienie.
[…]
Chciałbym ustalić jednak także nazwisko kapitana, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Moody wpatrywał się w jego oblicze w poszukiwaniu czegoś bardzo konkretnego, czegoś, o czym wstydziłby się powiedzieć na głos – a mianowicie starał się domyślić, czy Balfour boi się duchów. Był pewien, że jeśli jego rozmówca nagle wyobrazi sobie albo przypomni ów nieziemski koszmar, który Moody widział na własne oczy na pokładzie „Z Bogiem”, to skutki takiego wspomnienia będą zauważalne aż za dobrze. Balfour jednak wyglądał po prostu na znużonego, jak człowiek, który dowiaduje się, że do miasta wrócił właśnie jeden z jego wierzycieli, zaczyna więc obmyślać różne wymówki i sposoby ucieczki. Nie sprawiał wrażenia udręczonego ani przestraszonego. Moody był pewien, że każdy, kto widział to samo co on, będzie nosił w sobie piętno tego wspomnienia. A w Balfourze coś się jednak zmieniło – w jego zachowaniu pojawiła się, jak gdyby przebiegłość, a spojrzenie na nowo nabrało ostrości. Moody ożywił się na widok tej przemiany i w przypływie zaaferowania zrozumiał, że nie docenił agenta spedycyjnego.
[…]
Opowieść Balfoura – dosyć rozwlekła, ponieważ mu przerywano, i powolna z uwagi na liryczny styl – przybrała mocno niejasną postać i minęło kilka godzin, zanim Moody wreszcie dobrze zrozumiał, jakie to kolejne wydarzenia doprowadziły do potajemnej narady w hotelowej palarni. Wtrącenia obecnych były zbyt męczące, a sposób opowiadania Balfoura nazbyt dygresyjny, aby zasłużyć sobie na wierne przytoczenie, dlatego wytniemy w tym miejscu niedoskonałości i nadamy wojskowy porządek niecierpliwej kronice błądzących myśli agenta spedycyjnego. Zastosujemy własne, specjalne spoiwo do załatania szpar i dziur jego przyziemnych wspomnień i przywrócimy je do życia w postaci nowej konstrukcji, która w pamięci jednostki istnieje tylko jako ruina.
[…]
Zanim na Zachodnim Wybrzeżu rozpoczęła się gorączka złota – czyli gdy Hokitika nie była niczym więcej, jak brunatnym ujściem rzeki, otwartym na ocean, a złoto na jej plażach lśniło sobie spokojnie, niewidoczne dla ludzkiego oka – Thomas Balfour mieszkał w prowincji Otago i prowadził interesy w niewielkim, krytym gontem budynku na nabrzeżu w Dunedin, pod perkalowym szyldem z napisem „Balfour & Harnett, Agenci Spedycyjni”. (Pan Harnett od tamtej pory opuścił spółkę, w której miał tylko jedną trzecią udziałów, a teraz cieszył się kolonialną emeryturą w Auckland, z dala od mrozów Otago oraz mgły, która w chłodzie przed świtem wypełniała tutejsze doliny bielą). Korzystna lokalizacja firmy – usytuowano ją na centralnym nabrzeżu, skąd było widać dalekie krańce portu – zapewniała wysokie dochody, a wśród jej licznych klientów znajdował się niegdysiejszy gubernator Canterbury, olbrzym o dłoniach jak łopaty, mający reputację człowieka pewnego siebie, rzutkiego i energicznego. Alistair Lauderback – tak bowiem nazywał się ów mąż stanu – robił coraz szybszą karierę. Urodził się w Londynie i zdobył wykształcenie prawnicze, zanim w 1851 roku przypłynął do Nowej Zelandii. Wyruszając w tę podróż, stawiał sobie dwa cele: po pierwsze, dorobić się majątku, po drugie, podwoić go. Takie ambicje dobrze pasowały do jego aspiracji politycznych, zwłaszcza w tak młodym kraju jak Nowa Zelandia. Lauderback zyskiwał tu na znaczeniu, i to szybko. W kręgach prawniczych podziwiano go jako człowieka, który potrafi skoncentrować się na danym projekcie i nie spocznie, dopóki go nie zrealizuje. Ze względu na te wspaniałe cechy charakterologiczne został członkiem Rady Prowincji Canterbury i poproszono go, by kandydował na gubernatora, którym wybrany został ogromną większością głosów. Pięć lat po wylądowaniu w Nowej Zelandii sieć jego znajomości sięgała już zarówno członków rządu, jak i samego premiera Stafforda. Kiedy Lauderback po raz pierwszy zapukał do drzwi firmy Thomasa Balfoura, miał w butonierce świeży kwiat kowhai [małe, drzewko strączkowe z rodziny bobowatych z żółtym kwiatostanem, gatunek endemiczny Nowej Zelandii – przyp. aut.] i stojący kołnierzyk, którego wybrzuszone końce (jak zauważył Balfour) zostały wykrochmalone kobiecą ręką, nie można więc było nazywać go pionierem. Wyglądało na to, że Lauderback osiądzie tu na zawsze i na długo zachowa swoje wpływy.
[…]
Balfour rozpaczliwie pragnął zapobiec powrotowi poprzedniego tematu rozmowy, odezwał się więc pierwszy, zanim polityk znów zdążył otworzyć usta. No dobrze, a widziałeś się z nią? – zapytał. Lauderback zmarszczył brwi. Z kim? Z tą dziewczyną? Z tą dziwką? Nie, nie widziałem jej od tamtego wieczoru. Chociaż słyszałem, że już doszła do siebie. Uważasz, że powinienem złożyć jej wizytę? Dlatego mnie o to spytałeś? Nie, nie – zaprzeczył Balfour. Człowiek o mojej pozycji nie może sobie pozwolić... Och nie. Ty nie możesz... Oczywiście... Co, jak podejrzewam, prowadzi nas z powrotem do tego artykułu. W głosie Lauderbacka zabrzmiało dla odmiany zastanowienie. Bo dokładnie o to chodziło autorowi. Że dopóki nie podejmie się pewnych działań..., dopóki nie będzie przytułków dla ubogich, dopóki nie wprowadzimy tu żeńskich zakonów i tak dalej... Kto będzie odpowiadał za takie wypadki? Kto ponosi odpowiedzialność za taką dziewczynę jak ona, która nie ma nikogo w tym mieście? Miało to być pytanie retoryczne, Balfour chciał jednak podtrzymać konwersację, odpowiedział więc: Nikt. Nikt! – Lauderback wyglądał na zdziwionego. I mówi to chrześcijanin? Anna targnęła się na swoje życie... Rozumiesz, chciała się zabić! Za taki czyn odpowiada tylko ona.
[…]
No cóż, nie chcę ci się sprzeciwiać, ale ten człowiek nazywa się Carver – oświadczył Balfour. Może mylisz go z tym starcem, który... Nie – odparł Lauderback. Z tym odludkiem... Nie. Który już nie żyje... Z tym człowiekiem, którego znalazłeś przed dwoma tygodniami – nie ustępował Balfour. Z umarlakiem. On, o czym wiesz, nazywał się Crosbie Wells. Nie – po raz trzeci, nieco głośniej, powtórzył Lauderback. Nie pomyliłem nazwisk. Nazwisko Wells widniało na umowie kupna-sprzedaży barku, gdy ją podpisywałem. Ten człowiek nazywał się Wells. Popatrzyli porozumiewawczo jeden na drugiego. Nic z tego nie pojmuję – powiedział w końcu Balfour. Mam tylko nadzieję, że nie dałeś się wystrychnąć na dudka. Dziwny zbieg okoliczności, prawda? Frank Wells, Crosbie Wells... Lauderback się zawahał. To niezupełnie zbieg okoliczności – zaprzeczył, starannie dobierając słowa. Wydaje mi się, że oni byli braćmi. Balfour wybuchnął śmiechem. Crosbie Wells i Frank Carver mieliby być ze sobą spokrewnieni? Nie wyobrażam sobie czegoś bardziej nieprawdopodobnego. Chyba że poślubili rodzone siostry, nie inaczej!
[…]
Lauderback prawie nic nie opowiadał Balfourowi o ostatnim etapie swojej podróży przez Alpy dwa tygodnie temu. Większość z tego, co agent spedycyjny wiedział o tamtej nocy, gdy polityk przybył do miasta, pochodziła z „Czasu Zachodniego Wybrzeża”, gdzie ukazała się skrócona wersja pisemnego zeznania, które Lauderback złożył na policji. Nie podejrzewano, aby miał jakiś związek ze zgonem Wellsa i niedoszłą śmiercią Anny Wetherell. Raport koronera nie pozostawiał żadnych wątpliwości – Crosbie Wells umarł z przyczyn naturalnych, a lekarz udowodnił, że opium, które niemal spowodowało śmierć dziewczyny, należało do niej. Teraz jednak Balfour zastanawiał się, czy dziennikarze napisali prawdę. Patrzył, jak Jock Smith przesuwa tam i z powrotem kawałek wątróbki. Było bardzo dziwne, że Lauderback tak nagle zaczął się interesować, jakiego rodzaju człowiekiem był Crosbie Wells – a jeszcze dziwniejsza wydała mu się myśl, że Crosbiego Wellsa, mężczyznę łagodnego, zwyczajnego i pozbawionego jakiegokolwiek znaczenia, mogłyby łączyć więzy krwi – i w ogóle jakiekolwiek więzy! – z cieszącym się złą sławą Francisem Carverem. Balfour nie mógł w to uwierzyć. Pozostawała jeszcze sprawa owej dziwki na drodze. Czy był to tylko zbieg okoliczności, czy ta historia łączyła się jakoś z przedwczesną śmiercią Crosbiego Wellsa? Dlaczego Lauderback tak bardzo nie chciał wcześniej mówić o swojej bytności w domku Wellsa i spotkaniu z Anną Wetherell? Nie chciał – do tej pory... Czyli sprzedałeś swój bark Carverowi... Tylko że myślałeś, że Carver nazywa się Wells... A on ci powiedział, tak mimochodem, że ma gdzieś zachomikowanego brata imieniem Crosbie – stwierdził Balfour, częściowo po to, aby ożywić rozmowę, częściowo zaś, żeby powstrzymać swoje błądzące myśli, w których rzucał nieuzasadnione oskarżenia na swojego przyjaciela.
[…]
Tęsknisz za Anglią, Tom? – zapytał. Za Anglią? Balfour uniósł brwi. Moja noga nie postała w słonecznej Anglii od czasu... No tak. Kiedy ostatnio tam byłem, nie miałem jeszcze siwych włosów! Oczywiście - powiedział przepraszającym tonem Lauderback. Mieszkałeś w Kalifornii. Zapomniałem. Umilkł, karcąc się w duchu. Tu wszyscy zawsze mówią o ojczyźnie – stwierdził Balfour. A mnie coś się widzi, że w tęsknocie jest rozkosz. Tak – odpowiedział bardzo cicho Lauderback. Właśnie tak. Ale wiesz, większość chłopaków pozostaje jakby jedną nogą na statku – ciągnął Balfour, zachęcony aprobatą ze strony Lauderbacka. – Jak tylko zdobędą swoje złoto, wracają. Co robią? Kupują sobie nowe życie, znajdują narzeczoną, ustatkowują się. I czego teraz chcą? Znowu marzą o poszukiwaniu złota! O czasach, kiedy trzymali w dłoniach bryłki kruszcu! Ale kiedy mieszkali w tym kraju, gadali tylko o domu. O swoich matkach, puddingu z Yorkshire, o porządnym bekonie i tego rodzaju rzeczach. Balfour stuknął szklanką o stół. Anglia... Kochana, dobra ojczyzna. Tęsknisz za nią. Oczywiście, że tak. Ale nie wracasz.
[…]
No więc pamiętasz, Tom, że kiedy po raz pierwszy przyszedłem do twojego biura, „Z Bogiem” potrzebował kapitana. Nie chciałeś tego statku, a ja w późniejszych miesiącach miałem trochę kłopotów ze znalezieniem odpowiedniego człowieka, z którym mógłbym podpisać umowę. „Z Bogiem” stał wtedy w porcie w Dunedin. „Dama” wymagała kalfatażu [szczeliwo stosowane w tradycyjnym szkutnictwie do zatykania szwów pomiędzy klepkami poszycia karawelowego lub deskami pokładu – przyp. aut.] i jak zapewne pamiętasz, brakowało mi funduszy na naprawy na „Cnocie”. Miałem wtedy najróżniejsze wydatki. W końcu podjąłem błyskawiczną decyzję i wynająłem „Z Bogiem” pewnemu facetowi nazwiskiem Raxworthy, który chciał ustanowić regularne połączenie między Australią i złożami złota w Otago. Służył w marynarce wojennej, choć oczywiście kiedy go poznałem, był już na emeryturze. Dowodził korwetą na Bałtyku w czasie wojny krymskiej i został za to odznaczony Krzyżem Wiktorii. Zwiedził cały świat. Mawiał, że gdyby ciągnął za sobą linę, mógłby nią opasać Ziemię. Zwolniono go ze służby z powodu podagry. Dokuczała mu na tyle, że jak już wspomniałem, przeszedł na emeryturę, ale nie zrezygnował całkiem z pływania. A „Z Bogiem” mu odpowiadał. To staroświecki jegomość, rozumiesz, a ten statek jest niczym staroświecka dziewczyna. Potem wróciłem do Akaroa i przez jakiś czas nie miałem kontaktu z Raxworthym, ale dosyć często przemierzałem wyspę wzdłuż i wszerz, a kiedy zawitałem do Dunedin następnym razem, wpadłem w tarapaty. Pojawił się małżonek Lydii. Okazało się, że ma męża, który wrócił do domu podczas mojej nieobecności.
[…]
Fingiel. To kawałeczek szkła, kamień szlachetny albo maleńkie lusterko, które wsuwa się w czubek cygara. Tytoń pali się wokół fingla z łatwością, a kiedy wsunąć cygaro do ust, o, tak, lusterka w ogóle nie widać. Takich fingli używają szulerzy. Oszust pali w czasie gry, a potem wyjmuje cygaro z ust, w ten sposób i trzyma je w ręku pod odpowiednim kątem, żeby w lusterku odbijały się karty innych graczy. Albo używa fingla, żeby pokazać swojemu wspólnikowi, jakie sam ma karty, jeżeli gra z partnerem. To machlojka. Balfour udał, że bierze cygaro, rozczapierzył dwa palce, po czym wyciągnął rękę nad stołem. Ale chyba cholernie nieskuteczna – powiedział. Może zawieść z bardzo wielu powodów! A gdybyś trzymał karty tuż przy piersi, to co? Albo gdybyś położył je na stole? Zobacz, jeżeli wyciągnę rękę w ten sposób... to przecież przysunąłbyś swoje karty bliżej, prawda? No powiedz... Odsunąłbyś się!
[…]
Poprosiłeś, żeby pokazał ci to złoto w skrzyni? – spytał Balfour. Skąd wiedziałeś, że nie blefuje? Oczywiście, że go poprosiłem. Obejrzeliśmy je. Och, przygotował wszystko bardzo starannie, pod tym względem muszę oddać mu sprawiedliwość. W skrzyni było pięć sukien w najmodniejszych fasonach ostatniego sezonu, tak jak mówił, gotowe do wysłania do krawca w Melbourne. Ale posłuchaj! Złoto nie leżało w skrzyni pod sukniami; zostało w nich zaszyte. Niewątpliwie zrobiła to Lydia, która sprawnie posługiwała się igłą i nitką. Nikt by nie odgadł, że coś w tych sukniach jest, gdyby ich nie podniósł i nie sprawdził, ile ważą. Ale celnik pewnie nie zadałby sobie trudu, by zrobić coś takiego, wiesz, chyba że ktoś dałby mu cynk, wtedy wiedziałby, gdzie szukać. Po otwarciu skrzyni, nawet gdybyś ją przetrząsnął, wyglądało na to, że zawiera tylko damskie stroje i nic więcej. Tak, to był bardzo sprytny plan. Pozwól, że sobie to uporządkuję – rzekł Balfour. Gdyby statek odpłynął zgodnie z rozkładem... To Carver niby przypadkowo natknąłby się na tę skrzynię w ładowni i udawałby, że nigdy jej wcześniej nie widział. Pokazałby ją Raxworthy’emu, oburzony, zafrasowany i tak dalej. Ostatecznie były to suknie jego małżonki, a w dokumentach widniało moje nazwisko. Zażądałby wezwania do mnie policji pod zarzutem kradzieży, cudzołóstwa i naruszenia ustawy celnej, oskarżyłby mnie o wszystko. „Z Bogiem” nie opuściłby portu, zostałby zawrócony, zanim dotarłby do końca mola. Wtedy przyszliby po mnie... zakuć mnie w kajdanki.
[…]
Jaką dziwną i nieujarzmioną bestią jest pochlebstwo! Jak nieprzewidywalnie podnosi łeb i wyrywa się z pęt, które samo sobie nałożyło! Uwielbienie Balfoura dla Lauderbacka najpierw z łatwością przeszło w irytację, a teraz zmieniło się we wzbierającą coraz bardziej falę pogardy. Żeby stracić aż tyle... I to przez kochankę! Przez cudzą żonę! Mimo wszystkich swoich skłonności do krytykanctwa pogarda jest uczuciem, które do pewnego stopnia rozjaśnia umysł. Thomas Balfour patrzył, jak jego przyjaciel opróżnia szklankę i pstrykając palcami, zamawia następną kolejkę. Agent spedycyjny był pełen pogardy, która po chwili ustąpiła miejsca nieufności, a następnie olśnieniu, albowiem niektóre elementy opowieści Lauderbacka wciąż do siebie nie pasowały. Bo co powiedzieć o śmierci Crosbiego Wellsa, który zmarł akurat wtedy, gdy były gubernator przyjechał do Hokitika? Lauderback musiałby jeszcze odnieść się do tego zbiegu okoliczności, tak jak musiałby wyjaśnić, dlaczego sądzi, że Carver i Wells byli ni mniej, ni więcej tylko braćmi! I co z Lydią Wells, która niespodziewanie zjawiła się w mieście, aby zażądać należnego jej spadku, przybyła zaś tak szybko po śmierci Crosbiego, że komendant portu na poły żartem zapytał, czy w miejskim urzędzie pocztowym zamontowano już może telegraf? Balfour był całkowicie pewny, że polityk nie powiedział mu całej prawdy, nie wiedział jednak, dlaczego coś przed nim ukrywa. Kogo chroni? Tylko siebie? Czy jeszcze kogoś innego?
[…]
Kapelan zawahał się. Prawda wyglądała tak, że ani trochę nie znał Crosbiego Wellsa – a jednak przez dwa tygodnie, które minęły od śmierci tego człowieka, właściwie nie robił nic innego, tylko rozmyślał o nim i o okolicznościach jego śmierci. Po chwili milczenia przyznał, że przypadł mu smutny zaszczyt wykopania grobu Wellsa i odprawienia egzekwii nad jego trumną, gdy ją składano do ziemi – ale to wyjaśnienie nie zadowoliło Thomasa Balfoura. Agent spedycyjny nadal przyglądał się swojemu nowemu znajomemu z wyrazem ewidentnej nieufności; jeszcze bardziej zmrużył oczy, a kapelan (który zazwyczaj bardzo dobrze znosił badawcze spojrzenia) nagle się skrzywił i spuścił wzrok. Nazywał się Cowell Devlin, o czym jakieś dziewięć godzin później miał się dowiedzieć Walter Moody. Przybył do Hokitika na kliperze „Cnota”, wynajmowanym i obsługiwanym przez firmę Spedycja Balfoura, który oprócz pasażerów różnego autoramentu przywiózł także drewno, żelazo, złączki, mnóstwo puszek z farbą, odzież, wyroby pasmanteryjne, kilka skrzyń żywego inwentarza, znaczną ilość perkalu oraz zaginioną obecnie skrzynię z kufrem, w którym spoczywała umowa sprzedaży barku „Z Bogiem” Alistaira Lauderbacka. „Cnota” dotarła do Hokitika dwa dni przed nim, a zatem wielebny Cowell Devlin wylądował w tym mieście dwa dni przed śmiercią Crosbiego Wellsa. Zaraz po zejściu na ląd ksiądz zgłosił się do Miasteczka Policyjnego, a naczelnik więzienia, George Shepard, bez zwłoki zaprzągł go do pracy. Wprawdzie ksiądz miał oficjalnie podjąć obowiązki duszpasterskie dopiero po wybudowaniu nowego więzienia w Hokitika, wysoko na terasie „Pejzaż Morski”, wcześniej mógł się jednak przydać w komendzie i pomagać w codziennym zarządzaniu więzieniem tymczasowym, gdzie przebywało wówczas dziewiętnastu mężczyzn i dwie kobiety. Devlin miał im wpoić bojaźń bożą i zaszczepić w ich niepokornych sercach odpowiedni szacunek do żelaznej konsekwencji prawa – a w każdym razie tak wyraził się naczelnik więzienia. (Devlin miał wkrótce odkryć, że on i Shepard różnią się zasadniczo, jeżeli chodzi o podejście pedagogiczne). Ksiądz został szybko oprowadzony po obozie i pochwalił sposób jego zarządzania, a potem zapytał, czy mógłby nocować w więzieniu, żeby spać wśród skazanych i dzielić z nimi chleb. Naczelnik przyjął tę propozycję z niesmakiem. Właściwie jej nie odrzucił, ale zawahał się, oblizał usta białym, suchym językiem, a potem zasugerował, że byłoby lepiej, gdyby Devlin wynajął pokój w jednym z licznych hoteli w Hokitika. Następnie ostrzegł kapelana, że jego irlandzki akcent może prowokować wrogie reakcje Anglików, a zawiedzione nadzieje na katolicką wrażliwość wywołają zapewne niechęć ze strony rodaków Devlina, Irlandczyków. W końcu naczelnik poradził mu, żeby uważał, jakie dobiera sobie towarzystwo, a jeszcze bardziej na to, co w nim mówi. W ten sposób powitał Devlina w Hokitika i zaraz się z nim pożegnał.
[…]
Cowell Devlin był pod każdym względem człowiekiem, który wszystko w życiu zawdzięczał samemu sobie – ponieważ jednak rzadko używa się takiego określenia wobec osób mających święcenia kapłańskie, powinniśmy wyjaśnić, dlaczego mimo to odwołujemy się do tego rodzaju opisu. Otóż nasz duchowny spędzał każdą chwilę, marząc i nieustannie przywołując w wyobraźni obraz przepełnionego spokojem człowieka, którym postanowił w końcu kiedyś zostać. Jego poglądy teologiczne również trzymały się tego samego wzorca: Devlin był pełnym nadziei wiernym swojego Kościoła, a licznym uczniom opowiadał o utopijnej przyszłości, o świecie, w którym nikomu na niczym nie będzie zbywało. W swoich wypowiedziach swobodnie łączył język proroctw z językiem snów. Zdaniem Cowella Devlina nie było żadnej sprzeczności między taką rzeczywistością, jaką on chciał widzieć i taką, jaką widzieli inni ludzie. Gdyby chodziło o kogoś innego, można by nazwać taką cechę ambicją, ale wizerunek swojej osoby, jaki wytworzył na własny użytek Devlin, był niewzruszony, a nawet zmitologizowany, i ksiądz już dawno uznał, że nie jest osobą ambitną. Jak można się zatem spodziewać, czasami z absolutnym rozmysłem udawał niewiedzę i często przechodził do porządku dziennego nad co bardziej przykrymi prawdami o naturze ludzkiej, przedkładając nad nie te, które dawały się uromantycznić dzięki duchowym uniesieniom oraz wyobraźni. Devlin był w tym mistrzem. Był również znakomitym gawędziarzem, a w konsekwencji dobrym duszpasterzem. Jego wiara, podobnie jak portret własny, była wyczerpująca, zrównoważona i niemal prorocza w swoich manifestacjach – dlatego też, co zauważył Balfour, ksiądz sprawiał czasami wrażenie wielce zadowolonego z siebie.
[…]
Policjant wciągnął aresztantkę do więzienia, trzymając ją niewyszukanym chwytem strażackim i bez ceremonii położył kobietę na posadzce. Potem zameldował przez nos, że ta dziwka popełniła występek przeciwko społeczeństwu lub przeciwko Bogu. Została znaleziona w stanie tak skrajnego odurzenia, że trudno było powiedzieć, czy jest jedynie potężnie zamroczona, czy może próbowała celowo wyrządzić sobie krzywdę. Drake miał jednak nadzieję (o czym wspomniał, uchylając hełmu), że po kilku godzinach w więzieniu uda się wyjaśnić z nią tę kwestię. Trącił półprzytomną czubkiem buta, jak gdyby chcąc podkreślić swoje słowa, po czym dorzucił, że narzędziem jej przestępstwa było najprawdopodobniej opium. Dziwka była od niego uzależniona i często widywano ją pod jego wpływem w miejscach publicznych. Naczelnik Shepard wpatrywał się w Annę Wetherell i widział, jak aresztowana kurczowo zaciska dłonie. Devlin nie zamierzał być przesadnie gorliwy, czekał zatem na decyzję przełożonego, choć bardzo chciał przyklęknąć, dotknąć tej kobiety i sprawdzić, czy nie odniosła żadnych obrażeń. Próby samobójcze napawały go ogromnym smutkiem i uznawał je za najstraszniejszy zamach, jakiego ciało może dopuścić się wobec duszy.
[…]
Sobota była w Hokitika dniem krzątaniny i spotkań. Poszukiwacze złota wracali wtedy całymi stadami do miasta, którego populacja wzrastała pod koniec tygodnia do czterech tysięcy mieszkańców, i wypełniali hałaśliwe, rozpustne noclegownie oraz hotele przy ulicy Revella do granic możliwości. Urzędnicy sądowi zasypywani byli drobnymi skargami i podaniami o wystawienie pozwolenia na wydobycie kruszcu, pośrednicy dostawali mnóstwo weksli, a kupcy zamówienia od bogaczy oraz prośby o przedłużenie kredytu od biedaków. Nabrzeże Gibsona przypominało pracowity ul; zdawało się, że z każdą godziną powstaje kolejny drewniany szkielet nowego domu; tu ktoś osadzał drzwi na zawiasach, tam właściciele nowo otwartych sklepów rozwieszali transparenty reklamowe, które wydymały się i chrzęściły na tasmańskim wietrze. W sobotę było widać każdą szprychę w olbrzymim kole fortuny – byli w mieście tacy, którzy szli w górę, tacy, którzy już osiągnęli szczyt, tacy, którzy się z niego staczali, tacy, co stoczyli się już na sam dół, i wreszcie tacy, którzy znaleźli spokój – toteż wieczorem każdy kopacz topił swoje smutki w alkoholu albo pił z radości. Jednak tego dnia rzęsisty deszcz zniechęcił do wyjścia niemal wszystkich, z wyjątkiem tych, którzy mieli coś naprawdę pilnego do załatwienia, dlatego na ulicach Hokitika nie panował taki tłok jak zwykle. Balfour minął tylko kilku przemoczonych mężczyzn, siedzących w kucki pod hotelowymi markizami i kryjących w dłoniach papierosy, żeby nie pogasły. Nawet konie otaczała aura ponurej rezygnacji. Pyski miały okryte mokrymi workami z obrokiem; zwierzęta stały nieruchomo w zrytym błocie ulicy, a kiedy Balfour przechodził obok nich, w zmrużonych końskich oczach nie zabłysnęła nawet jedna iskierka.
[…]
Te Rau Tauwhare jeszcze nie ukończył trzydziestu lat. Miał muskularne ciało, nosił się z godnością i tryskał młodzieńczą energią. Chociaż otwarcie nie okazywał dumy, nie dawał po sobie poznać, że ktoś mu imponuje albo go onieśmiela. Była w nim jednak głęboko ukryta arogancja, twarda pewność siebie, która nie wymagała żadnego dowodu ani wytłumaczenia – bo mimo że cieszył się sławą wojownika i zajmował zaszczytną pozycję w swoim plemieniu, to nie wykreował własnego wizerunku na podstawie takich czy innych osiągnięć. Po prostu wiedział, że jego uroda i siła są niezrównane i że jest lepszy od wielu innych mężczyzn. Taka samoocena niepokoiła go jednak, uważał bowiem, że wskazuje na jakąś duchową słabość. Tauwhare uświadomił sobie, że każdy, kto jest czegoś pewny na swój temat, musi być człowiekiem powierzchownym, i że ocena nie jest żadnym wykładnikiem prawdziwej wartości – a mimo to nie potrafił się wyzbyć pewności siebie. Martwił się tym. Bał się, że jest jedynie ozdobą, skorupą, w której brakuje mięsa, pustą muszlą małża; bał się, że jego samoocena oznacza próżność. Dlatego poświęcił się życiu duchowemu. Szukał mądrości przodków, żeby się nauczyć wątpić w siebie. Jak mnich stara się zapanować nad drugorzędnymi funkcjami ciała, tak Te Rau Tauwhare usiłował zapanować nad drugorzędnymi funkcjami woli – człowiek nie może jednak kontrolować swojej woli, nie dając jej jakiegoś wyrazu. Dlatego Tauwhare nie potrafił znaleźć złotego środka pomiędzy uleganiem swoim impulsom oraz ich tłumieniem.
[…]
Te Rau Tauwhare dosyć często przejeżdżał przez Dolinę Arahura, albowiem był poszukiwaczem pounamu [twarde i trwałe kamienie występujące jedynie w Nowej Zelandii, ozdoby Maorysów – przyp. aut.], a rzeka Arahura była pełna tych skarbów: gładkich, mlecznoszarych kamieni, które po rozłupaniu odsłaniały szkliste, zielone i twardsze od stali wnętrze. Tauwhare był biegłym snycerzem, niektórzy twierdzili nawet, że znakomitym, ale prawdziwą, wyjątkową doskonałością wykazywał się jako poszukiwacz tego rzecznego kamienia. Kamienie pounamu były równie matowe i zwyczajne na zewnątrz, jak kolorowe i błyszczące w środku, a Tauwhare nie musiał ich zadrapywać ani rozbijać – wystarczył mu jeden rzut wprawnego oka, by w stanie nienaruszonym przewieźć je do Mawhery, gdzie zdobycz można było uroczyście pobłogosławić i rozłupać. Ziemia Crosbiego Wellsa przylegała do terytorium Poutini Ngai Tahu – chociaż powinniśmy raczej powiedzieć, że graniczyła z tym kawałkiem ziemi, na którym plemię to zostało niedawno uwięzione niczym w rezerwacie. W każdym razie nie minęło wiele czasu, nim Te Rau Tauwhare poznał Crosbiego Wellsa. Maorysa zwabiło stukanie, które rozchodziło się po dolinie, gdy Wells rąbał drewno na opał. Ich znajomość zaczęła się serdecznie i odtąd często się już spotykali; po pewnym czasie Tauwhare odwiedzał Crosbiego zawsze, gdy był w okolicy. Okazało się, że Wells przyswaja sobie z entuzjazmem maoryskie obyczaje i chłonie tubylczą wiedzę – dzięki temu odwiedziny Tauwharego w jego domku stały się tradycją.
[…]
Nie wspomniał, że jest snycerzem. Nie sprzedawał pounamu i nie zamierzał tego robić, albowiem nie można wyznaczyć ceny za skarb, tak jak nie sposób kupić mana [u Maorysów to: władza, kontrola, wpływ; autorytet; prestiż, charyzma – przyp. aut.] i dobić targu z bogiem. Złoto nie jest skarbem, o tym Tauwhare wiedział. Złoto było podobne do pieniędzy w tym sensie, że nie miało pamięci i wciąż tylko podążało naprzód, oddalając się od przeszłości. Dobrze... Ale podasz mi rękę, co? Balfour chwycił swoją mokrą dłonią suchą prawicę Tauwharego i potrząsnął nią energicznie. Przyzwoity z ciebie człowiek, Ted... Przyzwoity człowiek. Tauwhare nadal wyglądał jednak na mocno niezadowolonego i jak najszybciej wyrwał dłoń z uścisku Balfoura. Agent spedycyjny nagle pożałował swojego zachowania. Nie powinien robić sobie wroga z tego człowieka – nie teraz, kiedy jeszcze tyle należy w tej sprawie rozwiązać, pomyślał. Możliwe, że trzeba będzie później odwołać się do zeznań Tauwharego; prawdopodobnie Maorys zna stosunki łączące Crosbiego Wellsa i Francisa Carvera albo ich obu z Lauderbackiem, jeśli się nad tym bliżej zastanowić.
[…]
Te Rau Tauwhare westchnął. Hokitika. Znał znaczenie tej nazwy, ale nie był w stanie jej przełożyć. W przypadku maoryskiego i angielskiego często tak bywało: słowa jednego języka nigdy nie miały dokładnego odpowiednika w drugim, tak jak żadne zioło białego człowieka nie odpowiadało dokładnie puha [zielone, endemiczne warzywo maoryskie – przyp. aut.], a żaden chleb białych właściwie nie przypominał rewena pararoa: jeśli nawet smak był podobny, to jedynie w przybliżeniu i zawsze trzeba było posiłkować się wyobraźnią, inaczej coś się traciło. Crosbie Wells to rozumiał. Te Rau Tauwhare nauczył go korero [mowa maoryska – przyp. aut.], w ogóle nie używając angielskiego: pokazywali sobie różne rzeczy palcami i robili odpowiednie miny, a kiedy Te Rau Tauwhare mówił coś, czego jego przyjaciel nie rozumiał, Wells pozwalał, by maoryskie dźwięki obmywały go niczym modlitwy, aż wreszcie znaczenia stawały się jasne i udawało mu się przejrzeć dane słowo.
[…]
W sobotę po południu w Banku Rezerw zawsze było pełno ludzi. Wszędzie stali poszukiwacze, trzymając w rękach złoto, chrzęściły szale wag, kiedy ważono i zapisywano ciężar kruszcu, młodsi urzędnicy biegali tam i z powrotem do archiwum, sprawdzali akty własności działek, pobierali podatki i przyjmowali opłaty. Wzdłuż ścian od strony ulicy stały cztery zakratowane boksy, w których siedzieli bankowcy. Nad nimi wisiała tablica w złoconych ramach, na której zapisywano, ile złota wpłynęło w danym tygodniu, ile pozyskano z każdego okręgu i ile dostarczono z okolic Hokitika. Za każdym razem, kiedy przyjmowano złoto na przechowanie albo je kupowano, urzędnik zmazywał liczby z tablicy i po chwili podawał nowy wynik. Zwykle towarzyszył temu pomruk uznania obecnych na sali, a czasami, kiedy równowartość w gotówce okazywała się niezwykle wysoka, rozlegały się rzęsiste brawa.
[…]
Łagodny wyraz twarzy bankowca zmącił grymas wątpliwości. Przez ułamek sekundy milczał i można było odnieść wrażenie, że znowu próbuje wymyślić jakiś powód, aby odmówić prośbie Balfoura, uznać ją za niecodzienną albo przycisnąć go i uzyskać odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się tym interesuje. Zmierzył Balfoura łagodnym, lecz przenikliwym spojrzeniem – a agent spedycyjny, który zawsze czuł się zakłopotany, kiedy ktoś badawczo mu się przyglądał, nachmurzył się i zrobił wyjątkowo ponurą minę. Jednak podobnie jak wcześniej bankowiec zajął się obowiązkami, których spełnienia wymagało od niego zajmowane stanowisko. Znowu zapisał coś w księdze, wysuszył notatkę, a potem uprzejmie przeprosił Balfoura, albowiem musiał znów wyjść, by spełnić jego prośbę. Gdy wrócił z listą akcji, wyraźnie wyglądał już na zmieszanego. Rzeczywiście, Francis Carver spekulował akcjami w tym okręgu. Trudno mówić o jakimś pakiecie akcji, chodziło tylko o jedną działkę. Wygląda na to, że była to umowa między osobami fizycznymi. Na jej podstawie Carver dostaje co kwartał pięćdziesiąt procent dochodu netto z tej właśnie działki.
[…]
Balfour przystanął przed budynkiem sądu i przez chwilę głęboko oddychał. Grupka mężczyzn pod bankiem rozeszła się na lunch i nie było widać też Maorysa. Deszcz zelżał, zmienił się w uporczywy kapuśniaczek. Balfour rozglądał się po ulicy, nie bardzo wiedząc, dokąd powinien pójść. Czuł się niebywale przygnębiony. Zniknął! – pomyślał. Ale przecież ludzie nie znikają tak po prostu! Widocznie chłopak został zamordowany. Nie było innego wytłumaczenia, skoro od dwóch tygodni nikt go nie widział. Emery Staines był bez wątpienia najbogatszym człowiekiem na południe od „czarnych piasków”, czyli żyznych ziem rolnych, posiadaczem więcej niż kilkunastu działek, z których na kilku wydrążono szyby głębokie na co najmniej trzydzieści stóp. Balfour, który niezwykle podziwiał Stainesa, przypuszczał, że liczy on sobie dwadzieścia trzy albo dwadzieścia cztery lata – nie był na tyle młody, by nie zasłużyć na szczęście, ani na tyle stary, by można podejrzewać, że zdobył majątek w niezbyt uczciwy sposób. Zresztą prawdę mówiąc, tego rodzaju myśl nigdy nawet nie przyszła Balfourowi do głowy. Staines był przystojnym, dobrodusznym, szczerym i obiecującym mężczyzną, chociaż nigdy nie manifestował tych cech otwarcie; poza tym jawił się też jako człowiek z natury uprzejmy, optymistyczny i rozkosznie błyskotliwy. Już sama myśl o jego śmierci wydawała się okropna, a wyobrażenie sobie, że został zamordowany, było jeszcze gorsze.
[…]
Otulił się płaszczem, odwrócił i ruszył w kierunku cypla Hokitika – było to miejsce, które traktował jak swój prywatny azyl. Lubił stać na piasku w paskudną pogodę, otulać się płaszczem i spoglądać w dal ponad kępą masztów stojących na kotwicy, kołyszących się zgodnym ruchem statków, poruszanych przez prąd rzeczny, morskie fale i wiatr; wyjący tasmański wiatr, który zrywał korę z drzewa na brzegu, a także zginał i okaleczał krzewy. Balfour lubił wściekłą obojętność sztormów i odludne miejsca, bo właściwie nigdy nie czuł się samotny. Kiedy zsunął się po błotnistym brzegu na nabrzeże, wiatr niespodziewanie ustał. Uśmiechając się, Balfour wbił wzrok we mgłę. Deszcz nie dawał żadnych szans, by można było zobaczyć jakiekolwiek odbicie w szerokim ujściu rzeki – woda była szara i nieprzezroczysta niczym cynowy talerz. Gdy wiatr przycichł, rozchybotane maszty nieco zwolniły. Balfour przyglądał się im, a ich ciężkie kołysanie go uspokajało; w lewo, w prawo, w lewo, w prawo.
[…]
Nilssen nie znał bliżej zaginionego poszukiwacza złota, Emery’ego Stainesa – chociaż gdyby go o to zapytano, odpowiedziałby coś wręcz przeciwnego, ponieważ miał skłonności do przyznawania się do bliskich znajomości, kiedy mu pochlebiały, a Staines był dokładnie tego rodzaju osobą, z którą chciałby pozostawać w zażyłości. Nilssen uwielbiał wszystko, co wzbudzało w nim zachwyt, a nic nie olśniewało go bardziej niż osobowość człowieka, którego ogromnie podziwiał. Emery Staines, młody i pewny siebie, był z samej swojej natury osobą budzącą zazdrość. Przywołując go teraz w pamięci, Nilssen musiał zgodzić się z Pritchardem, że potajemny i dobrowolny wyjazd Stainesa z Hokitika w środku nocy był wysoce nieprawdopodobny. Jego działki wymagały nieustannej opieki i nadzoru, a Staines zatrudniał ponad pięćdziesiąt osób – jego nieobecność kosztowałaby go zatem więcej niż kilka pensów, pomyślał Nilssen, a dług rósłby codziennie. Nie: Pritchard ma rację. Stainesa porwano albo – co było o wiele bardziej prawdopodobne – został zamordowany, a jego ciało dobrze ukryto. Najnowsza plotka głosiła, że Emery’ego Stainesa widziano ostatnio na ulicy Revella, mniej więcej o zachodzie słońca 14 stycznia; szedł w kierunku południowym, w stronę swojego domu. Co się z nim stało potem, tego nie wiedział nikt. Następnego dnia o ósmej rano przyszedł do niego cyrulik, który zastał drzwi otwarte. Twierdził, że pościel na łóżku znajdowała się w nieładzie, jak gdyby ktoś w niej niedawno spał, chociaż kominek był zimny. Wszystkie cenne przedmioty leżały natomiast nietknięte na swoim miejscu. O ile Nilssen wiedział, Emery Staines nie miał żadnych wrogów. Był niezwykle pogodnym i otwartym człowiekiem i posiadał rzadki dar, dzięki któremu potrafił się zachowywać wielkodusznie, a zarazem skromnie. Dorobił się bogactwa i choć w Hokitika mieszkało wielu bogaczy, większość z nich okazała się znacznie mniej sympatyczna. Oczywiście młodzi krezusi należeli do niecodziennych wyjątków i może to właśnie wiek Stainesa wzbudził zawiść jakiegoś starszego mężczyzny, któremu się gorzej powiodło. Ale zawiść, myślał Nilssen, stanowiła dość słaby motyw morderstwa, jeśli, ma się rozumieć, Stainesa faktycznie zabito.
[…]
Teoria, którą przedstawił mu Joseph Pritchard, do pewnego momentu wyglądała całkiem logicznie. Ktoś – być może więcej niż jedna osoba – musiał wiedzieć o fortunie ukrytej w posiadłości Crosbiego Wellsa. Okazała się ona zbyt duża, a sprzedaż nieruchomości odbyła się zbyt ukradkowo i szybko, by można odrzucić taką ewentualność. Co więcej, fiolka laudanum, znaleziona w bezpośredniej bliskości ciała zmarłego, wydawała się wskazywać, że ktoś – być może ten sam człowiek – przebywał w domku tuż przed śmiercią samotnika albo zaraz potem, zapewne w niecnych zamiarach. Ampułka została zakupiona w aptece Pritcharda i nosiła etykietę z jego własnoręcznym podpisem – a zatem jej posiadacz był najprawdopodobniej mieszkańcem Hokitika, który podążał na północ, w stronę miasta, a nie kimś obcym, znajdującym się w drodze na południe. Takie założenie wykluczało udział w sprawie owych dygnitarzy, którzy pierwsi odkryli zwłoki Wellsa i przynieśli wiadomość o jego śmierci do miasta. Nilssen osobiście nie uważał, żeby Pritchard miał słuszność, podejrzewając nabywcę posiadłości, Edgara Clincha oraz bankowca Frosta. Nie przypuszczał, by oni maczali palce w morderstwie Emery’ego Stainesa, ale wydawało mu się, że Clinch zapewne dostał od kogoś poufną wiadomość, skoro kupił domek i ziemię Wellsa w takim pośpiechu, i musiał o niej wiedzieć także Charlie Frost. Nilssen mógł się też zgodzić, że dla bezstronnego obserwatora jego rola w tej sprawie, chociaż odegrana całkowicie niewinnie, wygląda niewątpliwie podejrzanie. W końcu to on znalazł złoto, odnotował w swoim rejestrze obecność fiolki laudanum wraz z innymi rzeczami osobistymi Wellsa (Nilssen przygotowywał spis wszystkich przedmiotów, które można było sprzedać) i to on zarobił na tej transakcji czterysta funtów.
[…]
Autobiografii Sheparda – która, gdyby została kiedyś napisana, byłaby sztywna, pełna upomnień i oszczędna w słowach – brakowało tego niezbędnego rozdziału, w którym młody bohater szaleje, bawi się na całego i zaczyna błądzić, bo od dnia ślubu naczelnik nie widział w swojej wyobraźni nic poza nieco kanciastą postacią pani George, której zwyczaje były mu tak znane i przebiegały z taką regularnością, że mógłby nastawiać zegarek według jej rytmu dnia. Jego zachowanie było zawsze nienaganne i z tej przyczyny Shepard miał niewielkie zdolności empatyczne. Profesja Anny Wetherell nie interesowała go ani trochę, a poza tym nie miał żadnych czułych ani wstydliwych wspomnień z dzieciństwa, które zmiękczyłyby jego serce na myśl o niuansach jej rzemiosła. Patrząc na nią, widział jedynie cały katalog nierozważnych czynów, swawolne usposobienie i poważny brak nadziei na przyszłość. To, że dziwka może targnąć się na swoje życie, nie wydało mu się niczym nadzwyczajnym ani smutnym – w tym konkretnym przypadku zapewne uznałby zgon za litościwe zrządzenie losu. Ostatecznie życiem panny Wetherell kierowała wola opiumowego smoka: narkotyk będący sługą skretyniałego króla, Anna zaś była gotowa do końca strzec jego tronu pełnymi zazdrości oczami. Chcąc oddać sprawiedliwość naczelnikowi, trzeba powiedzieć, że z siedmiu cnót kardynalnych skłaniał się ku czterem. Był dobrze zaznajomiony z chrześcijańską doktryną miłosierdzia, ale traktował ją tylko jako artykuł wiary, który należy studiować i któremu trzeba być posłusznym. Nie mamy zamiaru deprecjonować jego wyznania, twierdząc, że miłosierdzie jest darem, o który człowiek musi sam najpierw poprosić, by wiedzieć, jak go potem dawać innym – a naczelnik Shepard nigdy w życiu nie odczuwał potrzeby, żeby o ten dar prosić. Modlił się za duszę panny Wetherell jak za wszystkich ludzi podległych jego władzy, lecz modlitwy naczelnika stanowiły raczej wyraz jego obowiązkowości niż nadziei. Wierzył, że dusza zamieszkuje ciało, a w związku z tym jego zbezczeszczenie to zamach na duszę. Jeśli miarę tak pryncypialnej teologii przyłożyć do zwykłej dziwki, jej ocena może wypaść tylko mocno niekorzystnie, a Anna Wetherell była jedną z najbardziej niedożywionych, zmaltretowanych i nieszczęśliwych kobiet, jakie Shepard kiedykolwiek widział. Nie chciał jej potępienia, chociaż w duchu wierzył, że nie może być zbawiona. Życie panny Wetherell oraz metoda, jaką chciała je ostatecznie zakończyć, nie interesowały Sheparda, podobnie jak walory cielesne dziewczyny. Pod tym względem naczelnik różnił się od większości mężczyzn w Hokitika, którzy (o czym siedem godzin później Gascoigne miał wspomnieć Moody’emu) przez dwa tygodnie nie rozmawiali właściwie o niczym innym. Kiedy wyczerpali temat jej ducha, rzucili się na ciało i dzięki temu mogli dyskutować o dziewczynie przez długi czas.
[…]
Jeszcze zanim skończyliśmy czuwanie przy zwłokach, ziemia i tartak Wellsa zostały sprzedane. Jak pan wie, ziemię odzyskał bank, który odsprzedał ją niemal natychmiast niejakiemu panu Edgarowi Clinchowi. Wprawdzie transakcja ta była całkowicie legalna, ale to jednak ciekawe, że posiadłość tak szybko przeszła z rąk do rąk. Rozumiem, że wezwano wtedy pana, żeby opróżnił pan domek i sprzedał rzeczy osobiste zmarłego, za co miał pan otrzymać wynagrodzenie proporcjonalne do wartości majątku. Przyjął pan to zlecenie i szybko odkrył dużą ilość złota (Gdzie było ukryte? W pojemniku na mąkę?), wycenionego w sumie na cztery tysiące funtów. W sam raz „na bilet do domu”, jak mawia się w tych stronach. Z kolei pan, panie Nilssen, powinien był zainkasować swoją prowizję, która w tej sytuacji równała się naprawdę sporej kwocie. Sprawa skomplikowała się jednak, kiedy na ląd w Hokitika zeszła wdowa po Wellsie, po czym ujawniła swoją tożsamość. Spóźniła się o tydzień na pogrzeb męża, ale nie było za późno, żeby oprotestować sprzedaż jego majątku, jak również wszystkie transakcje, do których doszło później w wyniku tej sprzedaży. Jak już mówiłem, nie wierzę, aby Crosbie Wells został otruty. Nie wierzę też jednak, że zgromadzone w jego domku złoto należało do niego, a tym bardziej do wdowy. Przyjazd wdowy po Wellsie dodaje niezwykłości tej historii, która jak na mój gust i bez tego jest już dość osobliwa.
[…]
Pritchard rzucił mu szylinga, którego tamten zręcznie złapał w locie jedną ręką i z głośnym plaśnięciem wcisnął monetę w grzbiet drugiej. Reszka! – zawołał chłopak, kiedy Pritchard wchodził już na schody. Aptekarz parsknął śmiechem. Potrafił być bezwzględny, kiedy coś działało mu na nerwy, a był podminowany. Na korytarzu panowała cisza, przyłożył jednak ucho do drzwi pokoju Anny Wetherell i nasłuchiwał przez chwilę, zanim zapukał. Harald Nilssen trafnie odgadł, że Pritcharda łączy z Anną Wetherell bardziej burzliwy związek niż jego, mylił się, wszakże, sądząc, że aptekarz się w niej podkochuje. Prawdę mówiąc, Pritchard miał do głębi tradycyjny gust, nawet jeśli chodziło o młode kobiety. Prędzej zakochałby się w mleczarce niż w dziwce – bez względu na to, jak pospolitej urody mogłaby być ta pierwsza i jaka piękna ta druga. U kobiet cenił czystość i prostotę, zwyczajny strój, łagodny głos, uległość oraz skromne ambicje – czyli odwrotności własnych cech charakteru. Idealna kobieta dla Pritcharda byłaby jego dokładnym przeciwieństwem: znałaby się na tym, w czym on nie był biegły i wykazywałaby się opanowaniem tam, gdzie on tracił cierpliwość. Stałaby się dla niego jakby zwierzchnikiem, byłaby promieniem światła, pociechą, błogosławieństwem. A Anna Wetherell przy wszystkich swoich ekscesach i nałogach była zbyt podobna do aptekarza. Właściwie wcale nie czuł do niej za to nienawiści – tylko było mu jej żal.
[…]
Kiedy w towarzystwie podnoszono temat słabej płci, Pritchard na ogół wykazywał się powściągliwością. Nie lubił rozmawiać o kobietach z innymi mężczyznami – jego zdaniem takie konwersacje zawsze były błazeńskie i chełpliwe. Zachowywał milczenie, dlatego jego znajomi uważali go za człowieka o ogromnej ogładzie, a kobiety, gdy mu się przyglądały, dochodziły do wniosku, że jest osobą zagadkową i poważną. Był w miarę przystojny, miał dobry zawód i można by go uznać za bardzo dobra partię, gdyby mniej pracował, a nieco częściej udzielał się towarzysko. Pritchard nie cierpiał jednak dużych zgromadzeń w mieszanym gronie, gdy od każdego mężczyzny wymaga się, żeby był kimś w rodzaju reprezentanta swojej płci, przez co panowie, obserwowani bacznie przez wszystkich obecnych, przedstawiają im swoje zalety nieco filuternie. W tłumie Pritchard robił się milkliwy i skłonny do gniewu. Wolał mniej liczne towarzystwo i miał kilku przyjaciół, wobec których był wręcz wściekle lojalny, podobnie jak on sam na swój sposób zachowywał lojalność wobec Anny. Łącząca go z nią zażyłość wynikała głównie z tego, że mężczyzna nigdy nie ma obowiązku rozmawiać o swoich dziwkach z kolegami: dziwka to sprawa prywatna jak posiłek, który się spożywa samemu. Właśnie takiego odosobnienia aptekarz szukał w Annie. Była jego samotnością – i kiedy spotykał się z panną Wetherell, trzymał ją na dystans. Pritchard kochał naprawdę tylko raz w życiu – ale minęło już szesnaście lat, odkąd Mary Menzies stała się Mary Firkin i wyjechała do Georgii, by tam na czerwonej ziemi pośród krzewów bawełny prowadzić coraz gnuśniejsze życie (jak sądził Pritchard), na które składały się zamożność i bezchmurne niebo. Nie wiedział, czy umarła, czy jej pan Firkin ciągle jest wśród żywych; czy ma dzieci i czy te dzieci żyją, a może zabrała je śmierć, podobnie jak nie wiedział, czy jeśli się zestarzała, to ładnie. W jego myślach była wciąż Mary Menzies. Gdy widział ją po raz ostatni, miała dwadzieścia pięć lat. Przyszła w prostej perkalowej sukience, drukowanej w gałązki, jej włosy były spięte na skroniach, a na przegubach i palcach dziewczyny brakowało jakichkolwiek ozdób. Siedzieli w boksie przy oknie; było to ich pożegnalne spotkanie. „Josephie... – powiedziała Mary. Zapisał później jej słowa w notatniku, by nigdy ich nie zapomnieć. Josephie, ty chyba nigdy nie pogodziłeś się z dobrem. To doskonale, że się ze mną nie kochałeś, bo teraz będziesz myślał o mnie czule, a w przeciwnym wypadku wcale by tak nie było”.
[...]
Pritchard znał się na dziwkach. Jedne się mizdrzyły, udawały zdumienie i mówiły piskliwymi, pretensjonalnymi głosami, a inne były biuściaste i chętne do pomocy. Bez względu na porę roku nosiły bufiaste rękawy do łokci i zwracały się do mężczyzn per chłopcze. Zdarzały się też pijaczki, chciwe i skomlące, o czerwonych, zrogowaciałych palcach oraz wodnistym spojrzeniu – a wreszcie były i takie, do których należała Anna, nieodgadnione, na przemian kryształowo czyste i fałszywe. Ich postawa wyrażała eleganckie cierpienie, nieszczęście tak doskonałe i absolutne, że przejawiało się jako godność, spokój. Anna Wetherell okazała się kimś więcej niż tylko mroczną tajemnicą – była samym mrokiem, jego czarną opończą. Pritchard pomyślał, że jest jak milcząca wyrocznia, nieznająca mądrości, a tylko niegodziwość, albowiem bez względu na to, jakie zło można popełnić, powiedzieć albo zobaczyć na świecie, Anna z pewnością widziała już coś gorszego.
[…]
Urządzenie gabinetu świadczyło o zamożności Manneringa, bowiem nie tylko zarządzał operą, lecz również czerpał zyski ze stręczycielstwa, był szulerem, udziałowcem w różnych przedsięwzięciach i bogaczem, właścicielem wielu złotodajnych pól. We wszystkim, czym się zajmował, odznaczał się cudowną smykałką do robienia pieniędzy, zwłaszcza gdy mógł zarobić na cudzych słabościach i grzeszkach: było to wyraźnie widać po wystroju biura. Ściany wyłożono tapetą, szafki były olejowane, a podłogę pokrywał gruby turecki dywan. Ceramiczne popiersie w stylu rzymskim służyło jako popatrująca spode łba podpórka na książki. W pudełku pod oknem tkwiły trzy czarne motyle wielkości dłoni dziecka. Za biurkiem wisiał gustowny pejzaż akwarelowy w złotej ramie, przedstawiający wysoki klif, ukośne promienie słońca i tylko nieznacznie zarysowane liście o fioletowym odcieniu, a w mglistej dali bladą falę tęczy, wyłaniającej się z chmury. Charlie Frost pomyślał, że to bardzo piękne dzieło sztuki, które wyjątkowo dobrze świadczy o guście właściciela. Zawsze się cieszył, kiedy przychodził mu do głowy jakiś powód, żeby odwiedzić swojego starszego wiekiem znajomego, bo wtedy mógł usiąść w fotelu – w tym, w którym właśnie siedział – przyglądać się temu obrazowi i wyobrażać sobie, że jest w jakimś wspaniałym i bardzo odległym miejscu.
[…]
Dla Charliego Frosta piękno oznaczało mniej więcej tyle samo, ile wytworność. W jego pojęciu kobieta idealna to taka, która pracuje nad sobą, jest biegła w sztuce haftowania, gra na pianinie i suszy w książkach liście. Śpiewa słodko, czyta cicho i waha się, zanim wypowie jakąkolwiek opinię. Jest czarującym i bezcennym bibelotem, a najbardziej na świecie uwielbia być kochaną. Anna Wetherell nie miała żadnej z tych cech, choć trzeba przyznać, że w niczym nie przypominała owej fantastycznej postaci z wyobrażeń Frosta, co nie znaczy, że nic go nie obchodziła albo że nie miał z nią przyjemności, podobnie jak inni mężczyźni. Wyobrażając sobie teraz Annę i Stainesa razem, poczuł lekkie zażenowanie – prawie niesmak. O tak – rzekł Mannering, wyciągając kryształowy korek z szyjki karafki i mieszając brandy. Wykupił ją na całą noc i niech szlag trafi konstabla czy tego kogoś, kto tam wtedy przyszedł i zapukał do drzwi! A Staines zabrał ją do swojego domu! On nie będzie korzystał z podłych hoteli! Wiedział, kogo chce. Oświadczył, że to musi być ona, nie Kate ani Lizzie, tylko Anna. A potem rano ona ledwie zipie, a jego nigdzie nie ma. Łamię sobie nad tym głowę, Charlie. A Anna oczywiście nie jest mi żadną pomocą. Powiada, do cholery, że nie pamięta kompletnie nic z tego, co się stało, nim doszła do siebie w więzieniu, i kiedy patrzę na głupi wyraz jej twarzy, mam ochotę nawet w to uwierzyć. To moja najlepsza kurwa, Charlie...
[…]
Frost zamrugał powiekami. Aurora była twoja? A kiedy Staines ją ode mnie odkupił, żółtek został u niego i kopał dalej – powiedział Mannering, kiwając głową. Jest na umowie, wiesz. Nazywa się Johnny Quee. Nie wiedziałem, że Aurora należała do ciebie. Połowa ziemi stąd do Grey należała kiedyś albo teraz należy do mnie – odpowiedział Mannering, nieznacznie wypinając pierś. – Ale mniejsza z tym. Zanim w mieście pojawił się Staines, Quee i ja trochę się posprzeczaliśmy. Nie, właściwie to nie była kłótnia. Ja po prostu robię pewne rzeczy po swojemu, a żółtki po swojemu. Oto co się stało: otóż co tydzień zabierałem cały urobek Quee’ego, oczywiście już po wycenie i rozrzucałem kruszec z powrotem na działce. Co takiego? Rozrzucałem kruszec z powrotem na działce. Karmiłeś złotem swoją własną ziemię! – powiedział Frost, robiąc zdumioną minę. Charlie Frost nie był zbyt dobrym znawcą natury ludzkiej, a w konsekwencji często odnosił wrażenie, że ludzie go oszukują. Zagadkowa aura, która najczęściej otaczała jego wypowiedzi, nie była sztuczna – chociaż bankowiec dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jakie przynosi skutki – wynikała zaś głównie z jego całkowitej ślepoty na przeżycia i doświadczenia życiowe innych. Frost nie umiał wsłuchać się w siebie jak w kogoś obcego, nie potrafił patrzeć na świat cudzymi oczami ani analizować cudzych osobowości, a jeśli już podejmował taką próbę, to chyba w tym celu, aby porównywać je – odczuwając zawiść lub politowanie – ze swoją. Był skrytym hedonistą, wiecznie tkwiącym w kokonie własnych zmysłów i zawsze mającym na względzie to, co już posiadał, oraz to, co miał dopiero zdobyć, a jego subiektywizm był absolutny. Charlie Frost nigdy nie bywał bezpośredni i nie przedstawiał swoich osobistych motywacji publicznie, dlatego uważano go na ogół za wysoce obiektywnego myśliciela, obdarzonego bezstronnym i zrównoważonym umysłem. Wcale jednak taki nie był. Zdziwienie, które okazywał w tej chwili, nie stanowiło demonstracji jego oburzenia, a w gruncie rzeczy nawet dezaprobaty: Frost po prostu został zaskoczony, ponieważ nie potrafił dostrzec w Manneringu nikogo więcej niż człowieka o godnym zazdrości majątku i w pożałowania godnym stanie zdrowia, który zawsze dysponował cygarami najwyższej jakości i w którego karafce najwyraźniej nigdy nie było widać dna.
[…]
Balfour zmarszczył brwi: nie lubił, gdy ktoś mu mówił, że Anna Wetherell jest kochaną dziewczyną. Trudno mi to sobie wyobrazić – powiedział na głos i pokręcił głową. Trudno mi ich sobie wyobrazić razem. Pasują do siebie jak garbaty do ściany. Garbaty do ściany – powtórzył jak echo Löwenthal, który lubił cudzoziemskie wyrażenia. Które z nich jest garbate? Pewnie Staines, jak sądzę, przez pracę w tej swojej kopalni! Balfour sprawiał takie wrażenie, jakby go nie słyszał. Czy Anna w jakikolwiek sposób dała ci do zrozumienia, dlaczego szuka Stainesa?... Oczywiście, chciała się z nim jakoś skontaktować – powiedział Löwenthal. Ale chyba nie o to mnie pytałeś. Chodziło mi tylko o to... Balfour jednak urwał. Chyba nie ma się czemu dziwić, Tom! Löwenthal uśmiechnął się. Jeśli ten gość okazał jej chociaż odrobinę uczucia, to... No wiesz.
[…]
A co ja wiem o Carverze? – Löwenthal zamyślił się nad tym pytaniem. No cóż, wiem, że pochodzi z Hongkongu. Jego ojciec był jakimś finansistą, miał coś wspólnego z kupiectwem. Ale ich drogi najwyraźniej się rozeszły, bo Francis nie jest już związany z macierzystą firmą. Pracuje na własny rachunek, zgadza się? Jest handlowcem. Być może rozstał się z ojcem, kiedy Francisa skazano na więzienie. Ale co ty o nim myślisz? – naciskał Balfour. Chyba nie mam o nim najlepszego zdania. Najpierw jest synem bogacza, a potem skazańcem, ale równie dobrze można by zmienić kolejność. Wydaje mi się, że przejął najgorsze cechy obu tych środowisk, krezusów i przestępców. Jest bandytą, ale sprytnym. Albo inaczej mówiąc, prowadzi dostatnie, chociaż nikczemne życie. (Taka charakterystyka była typowa dla Benjamina Löwenthala, który zawsze starał się zająć stanowisko tłumacza między dwiema ścierającymi się siłami. Oceniając innych, Löwenthal najpierw wskazywał tkwiące w nich zasadnicze sprzeczności, a potem wyjaśniał, w jaki sposób można je teoretycznie połączyć i jak robi to on, Löwenthal. Był skazany na to, by widzieć dwoistość we wszystkim, nawet we własnym mniemaniu o dualizmie świata i w rezultacie musiał przyjąć surowy, osobisty kod imperatywów kategorycznych jako środek obrony przed rzeczywistością, w której dostrzegał jedynie różnice i zmienność. Ten jego kod postępowania był flegmatyczny, refleksyjny i bardzo zasadniczy. Stanowił dla niego jedyny punkt oparcia, z którego mógł obserwować wszystkie te nigdy niekończące się dualizmy, i polegał na nim całkowicie. Do codziennych zajęć podchodził ze spokojem, do religii z poczuciem humoru, a w interesach wykazywał się elastycznością – ale co do swoich imperatywów, to nie mógł się mylić i nigdy nie miał ochoty z nich rezygnować).
[…]
Frost nie mógł się nadziwić, że deszcz nie zapędził poszukiwaczy do namiotów. W rzeczy samej, wydawało się, że aura nie popsuła im nastrojów. Zebrali się grupkami na brzegu rzeki – jedni stali po kolana w wodzie i płukali złoto w miskach, inni potrząsali płuczkami, a jeszcze inni czyścili swoje naczynia, kąpali się, prali, wyplatali liny albo siedzieli i cerowali odzież. Wszyscy nosili ubrania typowe dla poszukiwaczy złota – z moleskinu, serży i twillu. Niektórzy mieli przytroczone do pasa sakwy, ufarbowane na bardzo jasny szkarłat zgodnie z piracką modą tamtych czasów, a większość wcisnęła na głowę charakterystyczne kapelusze z dającym się zagiąć do góry, ale teraz opuszczonym rondem. Ciągle pokrzykiwali coś do siebie w czasie pracy, najwyraźniej nie zwracając uwagi na deszcz. Poza tymi nawoływaniami dało się słyszeć normalne odgłosy towarzyszące pracy: dźwięczne uderzenia siekier, śmiech, pogwizdywanie. W powietrzu wisiał niebieski dym, który rozwiewał się nad rzeką w leniwych podmuchach wiatru. Gdzieś z dala spośród drzew dobiegał dźwięk akordeonu, a z jeszcze większej odległości głośny aplauz.
[…]
Podglądając Annę i Gascoigne’a przez szparę w drzwiach, Joseph Pritchard ujrzał jedynie to, czego sam najbardziej pragnął – miłość i szczere współczucie. Pritchard był osamotniony i jak większość samotnych ludzi wszędzie dokoła widział szczęśliwe pary. W tym momencie – kiedy Anna owinęła się wokół Gascoigne’a, a on otoczył ją ramionami, wziął na ręce i wtulił policzek w jej włosy – aptekarz, stojący z bezwładną ręką na zimnej klamce, nie zaznałby żadnego ukojenia, gdyby dowiedział się, że Aubert Gascoigne i Anna Wetherell są tylko i po prostu przyjaciółmi. Samotności nie da się uśmierzyć w drodze stopniowania cudzego uczucia i nawet ich przyjaźń wydawałaby się Pritchardowi upragnionym cukierkiem za szybą – zacząłby się ślinić choćby na widok najmniejszej oznaki wzajemnej życzliwości tych dwojga i uświadomiłby sobie, że czegoś mu brakuje.
[…]
Gascoigne patrzył na nią jednak ze współczuciem. Z natury kierował się w życiu rycerskim kodeksem etycznym i bardzo współczuł ludziom znajdującym się w rozpaczliwej sytuacji, a proszący ból, widoczny w szeroko otwartych oczach Anny, rozbudził zarówno jego litość, jak i ciekawość. Gascoigne wierzył, że sprawiedliwość powinna być synonimem, nie zamiennikiem łaski. Wierzył też, że miłosierdzie odpowiada najpierw przed instynktem, a dopiero potem przed takim czy innym prawem. W nagłym przypływie litości – bo to uczucie zawsze zalewało go jak potop – wzruszył się, postanowił spełnić prośbę dziewczyny i wziąć ją pod swoją obronę. Panno Wetherell – powiedział. (Nie znał wcześniej jej nazwiska, dopóki nie wymienił go naczelnik). Pani kaucja została wyznaczona na jednego funta i jednego szylinga. Trzymał pugilares w lewej, a księgę rachunkową w prawej ręce. Zamarkował gestem, że przekłada rejestr do lewej ręki, po czym używając księgi niczym tarczy, wyciągnął z pugilaresu dwie monety, które wcisnął sobie w lewą dłoń. Następnie przełożył pugilares i księgę do prawej ręki, a lewą wyciągnął przed siebie, zasłaniając kciukiem to, co leżało na środku. Czy dysponuje pani taką sumą? Czy wystarczą pani te pieniądze, które pokazała mi pani zaszyte w gorsecie? Mówił głośno i wyraźnie, jak gdyby zwracał się do osoby niespełna rozumu albo do dziecka.
[…]
Przez chwilę nie rozumiała, o co mu chodzi. Potem wcisnęła palce między fiszbiny gorsetu i, oczywiście, nic z nich nie wyciągnęła, ale wsunęła zaciśniętą dłoń w rękę Gascoigne’a, który zaraz podniósł kciuk, skinął głową, jak gdyby zadowolony ze spoczywających w jego dłoni monet, po czym zapisał kaucję w księdze rachunkowej. Wrzucił pieniądze z głośnym brzękiem do pugilaresu, a potem podszedł do kolejnego więźnia. Ten dobry uczynek, tak niecodzienny w więzieniu George’a Sheparda, nie był niczym niezwykłym dla Gascoigne’a. Lubił się zaprzyjaźniać z przedstawicielami niższych klas społecznych, z dziećmi, żebrakami, zwierzętami, nieładnymi kobietami i mężczyznami, o których wszyscy zapomnieli. Zawsze okazywał uprzejmość tym, którzy się jej nie spodziewali. Kiedy spotykał człowieka stojącego niżej na drabinie społecznej, nigdy nie był dla niego niegrzeczny, natomiast wobec przedstawicieli klas wyższych zachowywał dystans. Nie był nietaktowny, ale sprawiał wrażenie zmęczonego i zadumanego, a nawet znudzonego. Taka postawa, chociaż niebędąca wyrazem żadnej przemyślanej strategii, zyskiwała mu zwykle wielki szacunek i zapewniała miejsce wśród dziedziców ziemi i majątku, zupełnie, jak gdyby zamierzał skończyć wśród nich. W ten sposób Albert Gascoigne, syn niezamężnej angielskiej guwernantki, wychowany na poddaszach paryskich czynszówek, wiecznie chodzący w używanych ubraniach, skazany na ciągłe dźwiganie wiadra z węglem, na przemian strofowany i ignorowany, wyrósł z czasem na człowieka o niewielkiej, ale zasługującej na szacunek fortunie. Udało mu się uciec od swojej przeszłości – choć z jednej strony nie można byłoby go nazwać człowiekiem ambitnym, a z drugiej niezwykłym szczęściarzem. Charakter Gascoigne’a stanowił osobliwy zlepek cech typowych dla ludzi zarówno z wyższych, jak i niższych klas. Karmił swój umysł z taką samą samodyscypliną, z jaką dbał teraz o stroje, czyli posługiwał się metodą wyrafinowaną, lecz nieco anachroniczną. Była w nim namiętność do książek i nauki, którą odznaczają się wszyscy samoucy – ponieważ jednak namiętność ta miała korzenie zarówno osobiste, jak i cnotliwe, skłaniała się zarazem ku pobożności i pogardzie. Gascoigne był bardzo sentymentalny, nie tęsknił jednak za własną przeszłością, lecz za minionymi epokami – do swojej współczesności podchodził cynicznie, a przyszłości się bał i bardzo ubolewał nad zepsuciem świata. W sumie przywodził na myśl dobrze trzymającego się starszego dżentelmena (choć w rzeczywistości miał zaledwie trzydzieści cztery lata), będącego już w okresie komfortowego, lecz widocznego schyłku życia, z czego doskonale zdawał sobie sprawę i co w zależności od nastroju bawiło go lub przepełniało melancholią.
[…]
Gascoigne podniósł wzrok na sufit, a Anna patrzyła na złoto. Był to dla niej, kobiety raczej niegadatliwej i rzadko mówiącej o sobie, bardzo nietypowy wybuch. Jej profesja, chociaż zabrzmi to paradoksalnie, wymagała od niej wyjątkowej skromności. Musiała zachowywać się miło, nawet kiedy nikomu nie była winna sympatii, a na jej uprzejmość nikt sobie nie zasłużył. Mężczyźni, którym świadczyła usługi, rzadko się nią interesowali. Jeżeli w ogóle coś mówili, to o innych kobietach – o dziewczynach, które od nich odeszły, o żonach, które porzucili, o swoich matkach, siostrach, córkach, opiekunkach. Patrząc na Annę, dopatrywali się w niej tych kobiet, chociaż jedynie częściowo, szukali w niej bowiem również samych siebie – z jednej strony była odbiciem ciemności, a z drugiej świeciła światłem odbitym. Jej niedola i marność były dla nich – o czym wiedziała – niezwykle krzepiące. Wyciągnęła palec, żeby pogładzić jeden ze złotych samorodków na stole. Wiedziała, że powinna podziękować Gascoigne’owi w konwencjonalny dla siebie sposób za to, że zapłacił za nią kaucję: zaryzykował, okłamując naczelnika, nie zdradzając jej tajemnicy i zapraszając ją do siebie. Wyczuwała, że Gascoigne czegoś chce. Był dziwnie niespokojny. Jego pytania brzmiały gwałtownie, a nawet arogancko, co z pewnością wskazywało na to, że ma nadzieję na nagrodę, a kiedy Anna zabierała głos, rzucał jej szybkie, gniewne spojrzenie, po czym odwracał wzrok, jak gdyby jej odpowiedzi mocno go irytowały. Wzięła grudkę do ręki i obracała ją w dłoni. Samorodek miał nierówną, bąbelkową powierzchnię i były w nim nawet wgłębienia, jak gdyby próbowano go przetopić w tyglu. Wydaje mi się, że wczoraj wieczorem ktoś czekał, aż wypalisz fajkę – odezwał się po chwili Gascoigne. Odczekał, aż stracisz przytomność, a potem zaszył to złoto w twojej sukni.
[…]
Quee Long mierzył bowiem wszystkie swoje czyny według osobistych norm perfekcji i trudził się w jej służbie. W rezultacie właściwie nigdy nie był w pełni zadowolony z żadnego ze swoich wysiłków ani z ich wyników i zasadniczo miał skłonność do pesymizmu. Takich szczegółów w jego charakterze nie dostrzegali poddani Korony Brytyjskiej, z których języka Quee Long znał może osiemdziesiąt albo sto słów, wśród swoich rodaków słynął jednak z cynicznego poczucia humoru, melancholii i upartej wytrwałości w służbie nieprzekupnych ideałów. Long przyjechał do Nowej Zelandii na umowę o pracę. W zamian za pokrycie kosztów podróży tam i z powrotem do Kwangchow zgodził się oddawać większość swoich zysków ze złotodajnych pól do wspólnej kasy. Warunki kontraktu, który podpisał, mocno uderzały go po kieszeni, nie były bowiem elastyczne ani dogodne, ale Quee pozostawał solidnym robotnikiem. Jego marzeniem – wprawdzie mało realnym – było powrócić do Kwangchow, mając w kieszeni dokładnie siedemset sześćdziesiąt osiem szylingów, albowiem taka suma, jak to sobie obliczył, wystarczyłaby mu już do końca życia. (Wybrał ją z powodów wróżebnych – wypowiedziana w dialekcie kantońskim, brzmiała bowiem tak samo jak „wieczna fortuna” – oraz praktycznych, albowiem Longowi zawsze pracowało się najlepiej, kiedy potrafił sobie wyobrazić, że kiedyś osiągnie zamierzony cel). Jego ojciec, Quee Zuang, pracował w Kwangchow jako strażnik miejski. Przez całe swoje życie zawodowe chodził tam i z powrotem po miejskich murach, nadzorując otwieranie i zamykanie bram i pilnując, żeby wymiana odźwiernych odbywała się zgodnie z przepisami. Było to odpowiedzialne, choć monotonne zajęcie i w dzieciństwie Quee Long był całkiem słusznie dumny ze stanowiska ojca. W czasie niedawnych wojen handlowych względny prestiż zawodowej pozycji Quee’ego Zuanga jednak przybladł. Kiedy Kwangchow zostało w 1841 roku napadnięte przez wroga, mieszkańcy wyglądali ratunku w miejskich fortyfikacjach – co przyniosło im jedynie nieszczęście. W fortach zaroiło się od brytyjskich żołnierzy, tak licznych, że daleko przewyższających siły Qingu, i chińska obrona została przełamana. Brytyjczycy opanowali miasto, a Quee’ego Zuanga wraz z wieloma jego towarzyszami wzięto do niewoli – wypuszczono ich dopiero pod warunkiem, że w Kwangchow zgodzą się otworzyć port w celach handlowych.
[…]
W jednej sprawie pozostał jednak wierny cieniowi swojego ojca. Nie zażywał opium i nie mógł ścierpieć, kiedy robiono to w jego obecności albo kiedy po narkotyk sięgali ludzie, których kochał. Dla Longa opium było symbolem ogromu niewybaczalnego barbarzyństwa, jakim kierował się Zachód wobec jego cywilizacji, a także pogardy, w której Europejczycy mieli życie Chińczyków w obliczu swoich zachodnich, martwych celów, zysku i chciwości. Opium stanowiło ostrzeżenie dla Chin. Było ciemną stroną ekspansji Zachodu – jej mrocznym dopełnieniem, jak jin stanowi dopełnienie jang. Quee Long powtarzał często, że człowiek bez pamięci nie umie przewidywać, potem zaś dodawał żartobliwie, że przytaczał tę maksymę już wielokrotnie wcześniej i jest zdecydowany powtarzać ją dalej w identycznym brzmieniu. Zdaniem Quee’ego Longa każdy Chińczyk, który bierze fajkę do ręki, jest zdrajcą i głupcem. Ilekroć mijał palarnię opium w Kaniere, odwracał głowę i spluwał. Dlatego może nieco dziwić, że człowiekiem, z którym Quee Long rozmawiał w tej właśnie chwili, był nie kto inny, tylko Sook Yongsheng, właściciel palarni w Kaniere – ten sam, który przed dwoma tygodniami sprzedał Annie Wetherell feralną bryłkę opium, niemal przyczyniając się w ten sposób do jej śmierci. (Pełen zakazów kodeks moralny Quee’ego Longa nie obejmował Anny Wetherell, która odwiedzała go często po wypaleniu fajeczki opium właśnie w Kaniere, kiedy wskutek działania narkotyku stawała się bezwładna, leciała przez ręce i nic nie mogła mówić, tylko pojękiwała. Long nigdy nie widział narzędzi, za pomocą których się odurzała – choć czerpał znaczne korzyści z jej nałogu – ale gdyby Anna kiedykolwiek wyciągnęła fajkę w jego obecności, wytrąciłby ją z jej dłoni.
[…]
Próbował opisać, w jaki sposób złoto zostało zaszyte w falbankach sukni Anny, ale ponieważ Mannering wciąż otaczał go ramieniem, Chińczyk nie był w stanie wzbogacić swojego opisu gestykulacją. Dlatego chcąc przedstawić, jak wszyto kruszec w gorset i turniurę, przeszedł do metafor – powiedział, że zaszyte złoto „przypominało zbroję”, i Ah Sook, któremu poetyckie sformułowania zawsze sprawiały przyjemność, uśmiechnął się. Ah Quee dodał, że Anna była właścicielką czterech sukni, a jego zdaniem w każdą z nich wszyto czyste złoto o wartości mniej więcej tysiąca funtów. Ah Quee pracował tak długo, aż opróżnił wszystkie, przetopił każdą odrobinę kruszcu na sztabki i opatrzył je nazwą działki, z którą był związany umową o pracę – jak gdyby zdobył to złoto zupełnie uczciwie i zgodnie z prawem w żwirowni Aurory. Przez pewien czas, dodał na koniec, był ogromnie szczęśliwy, bo wiedział, że gdy spłaci kaucję, będzie mógł w końcu wrócić do Kwangchow, i to jako człowiek zamożny. No i co? Mannering zwrócił się do Aha Sooka, tupiąc z niecierpliwości. Co to za historia? Co on gada? Ale Ah Sook zapomniał, że powinien tłumaczyć, i ze zdumieniem wpatrywał się w Aha Quee’ego. Była to dla niego niewiarygodna historia! Tysiące funtów... Anna całymi miesiącami nosiła ukryte przy sobie złoto, warte kilka tysięcy. Był to majątek, dzięki któremu co najmniej dwunastu ludzi mogłoby rzucić pracę i odtąd żyć w luksusie. Za taką sumę Anna mogłaby sobie kupić całe nabrzeże... I jeszcze coś by jej zostało na drobne wydatki! Ale gdzie jest teraz ten majątek? Za chwilę Ah Sook zrozumiał.
[…]
Gascoigne ukłonił się. Podnosząc głowę, na dłużej zatrzymał swoje spojrzenie na Lydii, rozkoszując się jej widokiem – pani Wells była bowiem niezwykle piękną kobietą i patrzyło się na nią z przyjemnością. Miała zapewne około czterdziestu lat, chociaż równie dobrze mogła być dojrzale wyglądającą trzydziestolatką lub pięćdziesięciolatką o młodzieńczym wyglądzie – nie chciała zdradzić swojego wieku. Weszła już jednak w ten nieokreślony okres, który zawsze przyciąga uwagę swoją nieuchwytnością, bo kiedy zachowywała się jak dziewczyna, to tę dziewczęcość dostrzegało się tym wyraźniej ze względu na jej wiek, natomiast kiedy zachowywała się mądrze, to owa mądrość robiła tym większe wrażenie, ponieważ dysponowała nią kobieta tak jeszcze młoda. W jej rysach dało się zauważyć coś lisiego: miała lekko skośne oczy i zadarty nos, który przywodził na myśl czujne, a zarazem ciekawskie zwierzę. Jej usta były pełne, a zęby, które niekiedy odsłaniała w uśmiechu, delikatnie ukształtowane i równe. Włosy miała koloru jasnej miedzi, takiego, który mężczyźni nazywają rudym, a kobiety kasztanowatym i który ciemnieje w ruchu niczym płomień. Tego dnia była uczesana w kok, misternie spleciony z warkoczy i zakrywający zarówno jej kark, jak i czubek głowy. Nosiła pasiastą suknię z szarego jedwabiu, w ponurym odcieniu, chociaż nie można było jej nazwać suknią żałobną, tak jak miny Lydii nie dałoby się w tej chwili nazwać kobiecą czy dziewczęcą. Suknia wyróżniała się wysokim, zapinanym kołnierzykiem i była ozdobiona koronkowym mankietem, turniurą oraz bufiastymi rękawami, których balonikowe kształty podkreślały pełny biust wdowy, jednocześnie optycznie zwężając jej figurę w pasie. Dłonie, wystające z tych ogromnych rękawów – w tej chwili zaciśnięte, żeby wyrazić radość na widok stojącego w progu Gascoigne’a – wydawały się niezwykle drobne i kruche, niczym ręce lalki.
[…]
Odpowiedz mi na jedno pytanie: Czy nazwiesz owocarza oszustem dlatego, że najlepsze jabłka układa w głębi wozu, by ludzie wybrali najpierw te nadpsute? Trudno porównywać te dwa przykłady – odparł Gascoigne. Bzdura. Można je porównać doskonale. Owocarz dba o swoje dochody, bo jeśli umieściłby najlepsze jabłka z przodu, to nikt nie kupiłby nadpsutych, aż wreszcie zgniłyby do reszty i trzeba byłoby je wyrzucić. Sprzedawca zapewnia więc sobie stały zysk, prowokując klienta, żeby kupił owoc, który jest nadpsuty tylko nieznacznie, tak że prawie tego nie widać. Jeżeli mam zarabiać, to również muszę zadbać o swoje zyski, i robię to dokładnie w taki sam sposób. Kiedy hazardzista wraca do domu z zaledwie niewielką wygraną, powiedzmy, z pięcioma funtami, i poczuciem, że mało brakowało, a stałby się bogaczem, to tak, jak gdyby wrócił z lekko nadpsutym jabłkiem. Nie wygrał dużo, ma miłe wspomnienie bardzo pięknego wieczoru i świadomość, że mógł przeżyć coś absolutnie ekstraordynaryjnego! Jest mniej lub bardziej szczęśliwy, podobnie jak ja. Gascoigne znowu się zaśmiał. Hazard to jednak grzech – powiedział. A nadpsute jabłko nie. Wybacz, nie chcę być nudny, ale wydaje mi się, że twój przykład został odpowiednio wyważony na twoją korzyść, podobnie jak twoje koło fortuny.
[…]
Nazywałeś Crosbiego Wellsa swoim bratem – ciągnął Devlin. Pamiętam, użyłeś właśnie tego słowa tamtego wieczoru w Miasteczku Policyjnym. W przeddzień pochówku. To tylko przenośnia. Owszem, ale kryjące się za nią uczucie jest bardzo piękne. Po co to powiedziałeś, jeśli nie po to, żeby po prostu dać do zrozumienia, że ten człowiek był dla ciebie kimś ważnym i że kochałeś go jak rodzonego brata? Moim zdaniem „brat” to inaczej „miłość”. Miłość, którą decydujemy się komuś podarować, i to z przyjemnością. Tauwhare zastanowił się nad tym, a potem stwierdził: Niektórych braci sobie nie wybieramy. Ach – odpowiedział Devlin. Rzeczywiście, nie. Nie wybieramy sobie krewnych, co? Nie wybieramy rodziny. Tak, tu przeprowadziłeś ładne rozróżnienie. Bardzo ładne. A dwaj bracia zrodzeni z tych samych rodziców mogą bardzo się od siebie różnić – ciągnął Tauwhare, zachęcony pochwałą kapelana. Devlin roześmiał się. Znów masz rację – powiedział. Bracia mogą być bardzo niepodobni do siebie. Wiesz, ja miałem tylko siostry. Cztery, wszystkie starsze. Zrobiły sobie ze mnie swojego pieszczoszka. Urwał, aby dać Tauwharemu okazję do podania mu jakichś informacji o swojej rodzinie, ale Maorys powtórzył tylko to, co powiedział już wcześniej o braciach i wydawał się cieszyć swoją mądrością.
[…]
Kiedy rankiem 14 stycznia Te Rau Tauwhare za dwa szylingi powiedział Francisowi Carverowi, gdzie mieszka Crosbie Wells, nie sądził, że naraża swojego przyjaciela na niebezpieczeństwo. W propozycji Carvera ani w sposobie jej przedstawienia nie było nic niezwykłego. Ludzie często proponują nagrody za informacje o swoich bliźnich, którzy zaginęli na złotodajnych polach, i to nie tylko o braciach, ale i o ojcach, wujach, synach, dłużnikach, wspólnikach oraz kompanach. Oczywiście, w gazecie była strona poświęcona osobom zaginionym, ale nie każdy kopacz umiał czytać, a jeszcze mniej z nich miało czas i chęć, aby codziennie śledzić, co się dzieje na świecie. Taniej, a czasem skuteczniej było zaproponować nagrodę za informację ustną. Tauwhare zgarnął dwa szylingi z prawdziwym zadowoleniem, a kiedy później tego samego wieczoru widział, jak Carver idzie do domku Wellsa, puka i wchodzi do środka, nie wpadło mu do głowy, żeby coś podejrzewać. Postanowił, że spędzi noc na górskim grzbiecie w pobliżu swych sideł na ptaki, by Carver i Wells mogli po latach spotkać się w spokoju. Maorys przypuszczał, że Carver jest dawnym wspólnikiem Wellsa z czasów, kiedy samotnik mieszkał w Dunedin, i nie wykraczał poza to przypuszczenie. Jednak rankiem Wellsa znaleziono bez życia, a w dniu jego pogrzebu ktoś zauważył pod łóżkiem zmarłego fiolkę po laudanum. Kilka dni później okazało się, że statek Carvera, „Z Bogiem”, 14 stycznia wypłynął w nocy z portu niezgodnie z rozkładem rejsów i pod osłoną ciemności. Tauwhare był przerażony. Wszystko wskazywało na to, że Francis Carver odegrał jakąś rolę w śmierci pustelnika – a jeśli była to prawda, to Te Rau Tauwhare dał mu po temu odpowiednie wskazówki, poinformował go bowiem bez ogródek, gdzie można znaleźć Wellsa! Jeszcze straszniejsze było jednak to, że Tauwhare otrzymał zapłatę za zdradę. Poczucie samokontroli, tak istotne dla jego samooceny, nie pozwalało Tauwharemu na czyny nierozumne. Świadomość, że zdradził przyjaciela dla pieniędzy, przyprawiała go o głęboki wstyd, przejawiający się w pełnym obrzydzenia oburzeniu, skierowanym jednocześnie zarówno do wewnątrz, jak i na zewnątrz. Po pogrzebie Wellsa był w bardzo ponurym nastroju; zgrzytał zębami, szarpał się za włosy i na każdym kroku przeklinał Francisa Carvera.
[…]
Wiesz, wydaje mi się, że dostrzegam w tobie bratnią duszę, Te Rau – powiedział kapelan, uśmiechając się. Dzielimy się naszymi opowieściami i językiem z innymi, widzimy w ludziach braci. Moim zdaniem wcale tak bardzo się od siebie nie różnimy... W tym miejscu Devlin mówił wiedziony raczej kaprysem niż przenikliwością. Lata pracy kapłańskiej nauczyły go, że zawsze najlepiej jest zacząć od jakiegoś wspólnego punktu, łączącego ludzi, albo go wymyślić, jeśliby taki nie istniał. Nie były to właściwie nieuczciwe praktyki, ale jest prawdą, że Devlin nie byłby w stanie opisać bliżej swojego rzekomego podobieństwa do Tauwharego, gdyby został do tego zmuszony i musiałby się pogrążyć w ogólnikach. Nie jestem człowiekiem Boga – odrzekł Tauwhare, marszcząc brwi. A przecież Bóg jest w tobie – zauważył Devlin. Wierzę, że masz skłonności do modlitwy, Te Rau, skoro tu dzisiaj przyszedłeś, aby oddać cześć swojemu drogiemu przyjacielowi na jego grobie... Czyli w istocie po to, by się za niego pomodlić. Tauwhare pokręcił głową. Nie modlę się za Crosbiego. Ja go pamiętam.
[…]
Było to kluczowe wydarzenie w życiu młodego Löwenthala. Wprawdzie nie był przesądny, a co za tym idzie, nie przywiązywał większej wagi do tego, że do obu tych zdarzeń doszło jednocześnie, łączył je jednak jakoś w swoim umyśle, zarazem mocno się od nich dystansując, ponieważ oba przypadły na ten sam dzień. W owym czasie zaproponowano mu staż dziennikarski w gazecie „Die Henne” w Ilmenau i była to okazja, do skorzystania z której niewątpliwie namawialiby go oboje rodzice. Ponieważ jednak Turyngia nie nadała jeszcze oficjalnie praw obywatelskich Żydom, Löwenthal uważał, że okazałby brak szacunku wobec pamięci matki i ojca, gdyby zgodził się na tę propozycję. Był rozdarty wewnętrznie. Hodował w sobie wyolbrzymiony lęk przed katastrofą i nazbyt szczegółowo analizował swoje zachowanie – zawsze miał wiele powodów do działania, i to skrajnie zracjonalizowanych. Pominiemy tu jego motywacje, wspominając jedynie, że nie zdecydował się na wyjazd do Ilmenau, ale i nie pozostał w Hanowerze. Zaraz po śmierci rodziców opuścił Europę, aby już nigdy do niej nie powrócić. Hanowerski interes po ojcu przejął brat Benjamina, Heinrich, a Löwenthal z dyplomem w ręku popłynął przez Atlantyk do Ameryki, gdzie przez długie miesiące, lata i dekady powtarzał sobie w myślach tę historię, dokładnie tymi samymi słowami i ciągle w ten sam sposób. Powtarzalność to najlepsza fortyfikacja. Z czasem jego koncepcja opowieści o przeszłości utrwaliła się i stała nienaruszalna (z uwagi na swoją solidność). Löwenthal stracił zdolność mówienia o własnym życiu w jakikolwiek inny sposób niż ten, który przyjął – a zakładał, że jest człowiekiem moralnym, który stoi w obliczu paradoksu, a przy tym postępuje, postępował i będzie postępować słusznie. Jego zdaniem wszystkie wybory, których dokonywał, były moralnie słuszne. Nie umiał już rozróżniać między osobistymi preferencjami i imperatywem moralnym, a nawet nie zgadzał się już z twierdzeniem, że takie rozróżnienie w ogóle jest możliwe.
[…]
Nikt ich nie wyciągnie, bo w Hokitika każdy prędzej weźmie stronę Manneringa niż moją. Dlaczego? Ponieważ jestem Chińczykiem, a on nie. Ty i ja musimy sobie pomagać, Ahu Sooku. Musimy. Prawo zjednoczyło się przeciwko nam, powinniśmy zatem zdobyć jakieś środki, żeby móc się zjednoczyć przeciwko prawu. Ah Sook nigdy dotąd nie słyszał takiej opinii, milczał więc przez chwilę, rozważając ją w myślach. Ah Quee zdjął kapelusz, uderzył go kilkakrotnie otwartą dłonią i włożył z powrotem na głowę. Gdzieś w pobliskich zaroślach odezwał się miodożer szmaragdowy, wydając swój charakterystyczny, pożądliwy, donośny krzyk, który został podjęty przez drugiego ptaka, potem przez trzeciego i tak dalej, aż okoliczne drzewa ożyły na chwilę śpiewem. Sook Yongsheng mieszkał i pracował samotnie, bo chciał, a nie dlatego, że musiał. Nie był gburowaty z natury i prawdę mówiąc, nie miał trudności z nawiązywaniem przyjaźni ani z ich pogłębianiem, kiedy już je nawiązał – po prostu wolał odpowiadać sam przed sobą. Nie lubił odpowiedzialności, zwłaszcza kiedy jej od niego oczekiwano albo gdy zmuszano go do jej przyjęcia – a doświadczenie nauczyło go, że przyjaźń niemal zawsze przechodzi w długi, poczucie winy i oczekiwania. Ludzie, których nazywał swoimi bliskimi, niczego nie żądali, a dawali wiele. Dlatego przez życie Aha Sooka przewinęło się wiele dobrodusznych postaci i bardzo niewiele takich, o które jakoś szczególnie by się troszczył. Odznaczał się wrażliwością społecznika awangardzisty, z nikim niezwiązanego, pewnego siebie i – przynajmniej jego zdaniem – niemal powszechnie nierozumianego. To poczucie niedowartościowania ze strony całego świata z czasem miało się przerodzić w coś w rodzaju prywatnej demagogii. Ah Sook był pewien, że swoim spojrzeniem ogarnia właściwie wszystko i rzadko uważał za konieczne tłumaczyć się przed innymi. Ogólnie rzecz biorąc, jego przekonania były projekcjami prostszego, lepszego świata, w którym lubił mieszkać w wyobraźni – przedkładał bowiem niepokalany żar własnej samotności nad wszelkie inne zobowiązania towarzyskie, toteż w większym gronie trzymał się na ogół na uboczu. Nie można powiedzieć, by całkiem nie zdawał sobie sprawy z tych skłonności, jako że był człowiekiem wysoce refleksyjnym i poddawał swoje postępowanie wyjątkowo szczegółowej, rygorystycznej i kontemplacyjnej autoanalizie, przyglądał się jednak własnemu umysłowi podobnie jak prorok swym niecodziennym wizjom – to znaczy z rewerencją oraz nieodmiennym przekonaniem, że jego przeznaczeniem jest być zwiastunem kosmicznej raison d’être [z fr. – powód istnienia, argument do istnienia – przyp. aut.], kosmicznego planu.
[…]
Moody zamrugał powiekami i rozejrzał się wokół. Opowieść Balfoura, chociaż przerywana i chaotyczna, rzeczywiście usprawiedliwiała obecność wszystkich mężczyzn znajdujących się w sali. Pod oknem siedział Maorys, Te Rau Tauwhare, który za życia Crosbiego był jego wiernym przyjacielem, chociaż w końcu mimo woli go zdradził. W najdalszym kącie palarni zasiadał Charlie Frost, bankowiec, który przeprowadził sprzedaż domu i ziemi Wellsa, a miejsce naprzeciwko niego zajmował dziennikarz i wydawca, Benjamin Löwenthal, który o śmierci samotnika dowiedział się zaledwie kilka godzin później. Edgar Clinch, nabywca posiadłości Wellsa, siedział na kanapie koło stołu bilardowego, gładząc wąs dwoma palcami. Przy kominku rozparł się Dick Mannering, alfons, właściciel teatru i bliski współpracownik Emery’ego Stainesa, za nim zaś ulokował się Ah Quee, jego wróg. Agent handlowy, Harald Nilssen, który w domku Crosbiego Wellsa znalazł nie tylko wielki skarb, ale i zakorkowaną, opróżnioną do połowy fiolkę laudanum, zakupioną w aptece Josepha Pritcharda, stał obok z kijem bilardowym w ręku. Pritchard siedział oczywiście najbliżej Moody’ego, a miejsce po jego drugiej stronie zajmował Thomas Balfour, zausznik polityka nazwiskiem Lauderback, którego skrzynia przewozowa niedawno zaginęła. W fotelu obok Balfoura zasiadał Aubert Gascoigne, który wpłacił kaucję za Annę Wetherell i znalazł inny, mniejszy skarb, ukryty w jej pomarańczowej sukni, w jakiej zwykle się prostytuowała. Za Francuzem schował się Ah Sook, handlarz opium, właściciel palarni w Kaniere i dawny znajomy Francisa Carvera, który tego popołudnia odkrył, że Crosbie Wells był kiedyś bogaty. Dalej, oparty o stół bilardowy, stał z rękami skrzyżowanymi na piersi ostatni uczestnik spotkania, kapelan Cowell Devlin, który odprowadził ciało odludka na miejsce ostatniego spoczynku na terasie Pejzaż Morski. Zdaniem Moody’ego była to diabelnie przypadkowa zbieranina. Tych dwunastu ludzi łączył jedynie ich związek z wydarzeniami z 14 stycznia, kiedy Anna Wetherell o mało nie rozstała się z tym światem, gdy umarł Crosbie Wells, Emery Staines zniknął, Francis Carver odpłynął w siną dal, a Alistair Lauderback przybył do Hokitika. Moody’ego uderzyło to, że żadnej z tych osób nie było w palarni. Brakowało również strażnika służby więziennej, naczelnika Sheparda, podobnie jak przebiegłej wdowy, Lydii Wells.
[…]
Moody przyglądał się po kolei twarzom wszystkich zebranych. O żadnym z nich nie dałoby się powiedzieć, że jest winny, podobnie jak nie można byłoby orzec, że jest w zasadzie niewinny. Ci ludzie byli ze sobą... związani? Zaangażowani w tę samą sprawę? Wplątani w nią? Moody zmarszczył brwi. Miał poczucie, że brakuje mu właściwego słowa, by opisać ich wzajemne relacje. Pritchard użył określenia „spisek” ... Ale nie bardzo pasowało ono Moody’emu, bo udział tych osób w całej tej historii był wielce przypadkowy, a każda z nich miała ewidentnie inny związek z opisanymi wyżej wydarzeniami. Nie – prawdziwi spiskowcy, ci, którzy faktycznie pociągali za sznurki, to niewątpliwie osoby, których brakowało w palarni, zarówno mężczyźni, jak i kobiety; ci, którzy mieli jakieś tajemnice i usiłowali ukryć je przed światem! Moody zaczął więc myśleć o nieobecnych. Francis Carver, jak to już wielokrotnie stwierdzono tego wieczoru, na pewno jakoś był wplątany w tę sprawę. Sądząc choćby po opowieści Lauderbacka, był notorycznym intrygantem o skłonnościach do szantażu. Co więcej, odwiedził Crosbiego Wellsa w dniu jego śmierci, a może nawet widział, jak umiera. Nie należy zapominać o jego złej reputacji, ale nie trzeba również nazbyt pochopnie dawać jej wiary, myślał Moody: Carver nie może stać za wszystkim naraz, a już z pewnością nie byłby w stanie opracować planu na tyle skomplikowanego i szeroko zakrojonego, aby skierować podejrzenia jednocześnie na dwunastu ludzi. Była też Lydia Wells, rzekoma żona Wellsa i Carvera, dawna kochanka Alistaira Lauderbacka, a teraz (z czego zwierzyła się niedawno Gascoigne’owi) potajemna narzeczona mężczyzny, który pozostawał wciąż anonimowy. Podobnie jak Carver, pani Wells dowiodła, że jest zdolna do najbardziej bezwzględnego szantażu i do wyjątkowo wyrafinowanych kłamstw. Poza tym była już kiedyś wspólniczką Carvera. Zasadność jej roszczeń do majątku Crosbiego Wellsa ma zostać ustalona przez prawo w swoim czasie... Chociaż, pomyślał Moody, nawet jeśli jej żądania są uzasadnione, to sposób ich zgłoszenia był w najlepszym razie co najmniej nieuprzejmy, w najgorszym zaś po prostu okrutny. Pojął, że nie ufa Lydii Wells bardziej niż Francisowi Carverowi – choć była to myśl nierozsądna, albowiem Moody nie poznał pani Wells, a nawet nigdy jej nie widział. Znał ją jedynie z opowieści, do tego wyjątkowo bezładnej i wielowątkowej. Potem Moody skierował myśli ku Annie Wetherell i Emery’emu Stainesowi – którzy byli ze sobą wieczorem, 14 stycznia, na kilka godzin, zanim Anna straciła przytomność, a Emery zniknął. Co naprawdę wydarzyło się tamtego wieczoru i jaką rolę świadomie bądź nieświadomie odegrali Anna i Emery w sprawie Crosbiego Wellsa? Z pozoru wyglądało na to, że Emery Staines miał w życiu mnóstwo szczęścia, Anna zaś nie miała go ani trochę – a jednak panna Wetherell przeżyła spotkanie ze śmiercią, podczas gdy Staines najprawdopodobniej nie. Moody’ego zastanawiało to, że każdy z obecnych na swój sposób spoglądał na Stainesa zawistnym okiem i był piekielnie zazdrosny o Annę. Nikt nie miał tyle szczęścia jako poszukiwacz złota, co Staines, a Anna, jako obozowa dziwka, była własnością wspólną, którą dzielili się wszyscy. Pozostali mu jeszcze polityk i naczelnik więzienia. Moody analizował ich postępowanie razem. Alistair Lauderback, podobnie jak jego antagonista, George Shepard, był przedstawicielem władzy, człowiekiem chronionym przed ostatecznymi konsekwencjami swoich czynów, dlatego że wszelkie zachcianki polityka zazwyczaj spełniali i wykonywali inni ludzie. Analogii było zresztą więcej. Lauderback miał wkrótce ubiegać się o mandat z okręgu Westland, a Shepard rozpocząć budowę więzienia i przytułku na terasie Pejzaż Morski. Lauderbacka łączył osobisty związek z Lydią Wells, która była jego kochanką, gdy prowadziła kasyno, natomiast Shepard znał Francisa Carvera, który siedział u niego w zakładzie karnym w Sydney. Moody uporządkował w myślach te nieobecne w palarni postaci w trzy pary: wdowa i przemytnik, polityk i naczelnik, poszukiwacz złota i dziwka. Sprawiło mu to przyjemność, albowiem lubił porządek i każdy modelowy układ czy wzorzec dodawał mu otuchy.
[…]
Planety zmieniły bowiem położenie na wirującym płótnie niebios, pełnym gwiazd. Słońce przesunęło się o jedną dwunastą po nachylonym kole swojej ekliptyki, a wraz z tym jego ruchem nastaje nowy porządek świata, nowa perspektywa całości. Gdy Słońce stało w znaku Koziorożca, byliśmy wycofani, wymagający i wyniośle zdystansowani. Patrząc na człowieka, szukaliśmy sposobów, żeby go ulepszyć, opłakiwaliśmy jego porażki i mierzyliśmy zdolności. Nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, kim mógłby się stać, gdyby został zmuszony sprzeniewierzyć się swojej naturze, albo jeszcze lepiej: gdyby sprzeniewierzył się sam sobie, nie ulegając przy tym jakiejkolwiek pokusie. Prawda nie istnieje jednak inaczej niż relatywnie, a na stosunki niebieskie składają się ruchome koła, pochylone osie i wirujące tarcze – jest to mechaniczna orkiestracja, która zmienia się z każdą chwilą, nigdy się nie powtarza i nie stoi w bezruchu. Nie znajdujemy się już pod ochroną klasztoru reminiscencji. Teraz spoglądamy przed siebie, przez fantazmat własnych przeświadczeń: widzimy świat tak, jak mógłby wyglądać, gdyby udało nam się go udoskonalić, i wyobrażamy sobie, że go zamieszkujemy.
[…]
Benjamin Löwenthal, siedział przy stole, pracując nad poniedziałkowym wydaniem gazety „Czas Zachodniego Wybrzeża”. W lewej ręce Löwenthal trzymał stalowy wierszownik, mniej więcej wielkości uczniowskiej linijki, a prawą wybierał i zręcznie układał w nim maleńkie kostki czcionek, skierowane wybrzuszeniami na zewnątrz. Zadanie to wymagało nie tylko umiejętności czytania od prawej do lewej, lecz także do góry nogami, albowiem tekst w wierszowniku był zarówno lustrzanym odbiciem druku, jak i odwrócony. Kiedy wers był gotowy, Löwenthal wsuwał go w formę, na płaską, stalową tacę, nieco większą od stronicy gazety. Pod wierszami umieszczał cienkie paski ołowiu, by zaznaczyć odstęp między nimi, a od czasu do czasu także wypukłą mosiężną linijkę, chcąc uzyskać wyraźne podkreślenie. Kiedy wsunął ostatni wers do formy, obłożył tacę drewnianymi klinami i wbił je na miejsce drewnianym młotkiem, żeby się dobrze trzymały. Następnie wyrównał czcionki w wierszowniku kawałkiem szerokiej deski, albowiem wszystkie czcionki powinny znajdować się na tej samej wysokości. W końcu zamoczył wałek w kuwecie z farbą drukarską i pokrył wierszowniki cienką warstwą połyskliwej czerni. Pracował szybko, aby farba nie zdążyła wyschnąć, po czym nakrył czcionki drżącą stronicą gazetowego papieru. Zawsze drukował pierwsze strony ręcznie, bo wtedy przed wsunięciem formy pod prasę drukarską mógł wyszukać błędy na odbitkach. Z przypadku czy niedbalstwa popełniał ich jednak niewiele, z natury był bowiem niemal maniakalnym perfekcjonistą.
[…]
Biedny pan Staines – powiedział takim tonem, jakby się zgadzał z Moodym. A jak umiejętnie pani Wells go wykorzystuje! Gdyby to mój duch został wezwany na seans, na który bilet kosztuje jednego szylinga... No cóż, to wiesz, byłbym przerażony. Nie wiedziałbym, jak mam rozumieć takie zaproszenie. A gdyby to mnie wezwano, odczułbym ulgę i zgodziłbym się od razu – rzekł Moody. Śmiem twierdzić, że życie pozagrobowe jest przeraźliwie nudne. Na jakiej podstawie tak uważasz? Człowiek myśli o śmierci przez całe życie. Bez tej rozrywki, moim zdaniem, wszyscy strasznie byśmy się nudzili. Nie mielibyśmy przed czym uciekać, czego unikać i nad czym się zastanawiać. Czas przestałby mieć znaczenie. Ciekawie byłoby podglądać żywych – odpowiedział Gascoigne. Przeciwnie, wydaje mi się, że czulibyśmy się wtedy bardzo samotnie – rzekł Moody. Patrzylibyśmy na świat, nie mogąc go dotknąć czy zmienić i znalibyśmy całą dawną i niedawną przeszłość.
[…]
[Moody – przyp. aut.] Dwukrotnie przedłużał swój pobyt w hotelu Korona i po południu 18 lutego miał to właśnie zrobić po raz trzeci. Edgar Clinch zaprosił go, by przeniósł się do hotelu Ruszt, sugerując, że może chciałby zająć pokój wynajmowany wcześniej przez Annę Wetherell, który stał teraz pusty. Piękny widok, rozciągający się nad dachami Hokitika aż po ośnieżone Alpy na wschodzie, zostałby zmarnowany, gdyby ten pokój zajął zwykły kopacz, a jako dżentelmen, Moody znajdzie przyjemność w harmonii natury, której kto inny najprawdopodobniej by nie dostrzegł. Moody jednak z szacunkiem odmówił: właściwie polubił Koronę, chociaż była dość obskurna, a poza tym nie chciał się zbytnio spoufalać z Edgarem Clinchem, wciąż istniała bowiem spora szansa, że sprawa majątku, ukrytego w domku Crosbiego Wellsa, trafi na wokandę, a wtedy Clinch – razem z Nilssenem, Frostem i wieloma innymi – zostanie niewątpliwie wezwany na przesłuchanie. Trzynastu mężczyzn poprzysięgło na swój honor, że zachowa w tajemnicy przebieg narady w hotelu, Moody nie lubił jednak polegać na cudzym honorze, nie ufał bowiem żadnym manifestacjom uczciwości, chyba że swojej. Spodziewał się, że z czasem przynajmniej jeden z pozostałych dwunastu mężczyzn złamie dane słowo i w oczekiwaniu, kiedy do tego dojdzie, postanowił trzymać się od nich z daleka. Przedstawił się Alistairowi Lauderbackowi, odkrywszy, że ponieważ obaj studiowali prawo, mają kilku wspólnych znajomych, adwokatów i sędziów z Londynu, których polityk na przemian wychwalał, oczerniał lub lekceważył, wygłaszając swoje zdanie z taką pewnością siebie, która nie przewidywała wtrąceń ani odpowiedzi. Moody słuchał go uprzejmie, odniósł jednak niepochlebne wrażenie i opuścił miejsce ich pierwszego spotkania, nie zamierzając rozmawiać z Lauderbackiem ponownie. Zrozumiał, że byłemu gubernatorowi nie zależy na dobrej opinii nikogo, kto nie ma odpowiednich koneksji, z jakich mógłby skorzystać także on sam, Lauderback. Było to w znacznej sprzeczności z tym, czego się spodziewał. Prawdę mówiąc, Moody bardzo się zdziwił, stwierdziwszy, że jego sympatia ciąży z natury raczej ku naczelnikowi więzienia, George’owi Shepardowi, niż ku zajmującemu się polityką Lauderbackowi. Moody poznał Sheparda w przelocie, na zgromadzeniu publicznym na ulicy Revella, ale podziwiał go za to, że panował nad sobą i był niezmiennie uprzejmy, chociaż czasami wyrażał tę uprzejmość zimno i bezdusznie. Przywołanie osoby Sheparda przez uczestników narady z hotelu Korona wynikało w takiej mierze z jego roli w tej sprawie, w jakiej przywołanie osoby Lauderbacka było wynikiem współczucia – co tylko pokazuje, pomyślał Moody, że jeden człowiek nigdy nie powinien ufać drugiemu w ocenie skłonności i dyspozycji trzeciego. Temperament to tak naprawdę wybuchowe połączenie percepcji i okoliczności. Moody zrozumiał teraz, że nie poznałby prawdziwego Sheparda na podstawie opowieści Nilssena, tak samo jak nie poznałby prawdziwego Nilssena na podstawie opowieści Sheparda.
[…]
Takie rozmowy zawsze wprawiały Moody’ego w zakłopotanie. Jej dawny tryb życia w ścisłym sensie tego słowa jest wtajemniczeniem – zgodził się z Francuzem, prostując plecy – ale sztuka kobiecości jest naturalna. Nie można jej porównywać do wywoływania duchów zmarłych. Och, jestem pewien, że sztuczki, stosowane w obu tych profesjach, są do siebie podobne – odparł Gascoigne. Dziwka jest kochanką perswazji, tak jak przekonująca musi być wyrocznia, abyśmy dali jej wiarę... I nie zapominaj, że uroda oraz pewność siebie są zawsze przekonujące, bez względu na kontekst, w którym się pojawiają. Los Anny właściwie nie odmienił się tak bardzo. Możesz ją dalej nazywać Magdaleną! Maria Magdalena nie była jasnowidząca – powiedział sztywno Moody. Nie była – zgodził się Gascoigne, nadal z szerokim uśmiechem. Ale to ona pierwsza znalazła otwarty grób. To ona przysięgała, że ktoś odtoczył kamień. Warto też wspomnieć, że o wniebowzięciu jako pierwsza wspomniała również kobieta, a choć się zarzekała, że mówi prawdę, nikt jej z początku nie wierzył. No cóż, dzisiaj wieczorem Anna Wetherell będzie przysięgać na grób innego człowieka – rzekł Moody. A nas tam nie będzie, abyśmy mogli nie dać jej wiary.
[…]
Pomimo naturalnych słabości, które dotykają każdego młodzieńca w wieku dojrzewania, kompasik światowych doświadczeń Moody’ego był niewiele większy od dziurki od klucza, przez którą, metaforycznie rzecz ujmując, dostrzegał jedynie mroczną komnatę dorosłości. Miał, co prawda, znakomitą sposobność, aby powiększyć ten otwór, a nawet żeby po prostu otworzyć drzwi i wejść do najintymniejszego i najbardziej samotnego z pokoi... Odrzucał jednak tego rodzaju okazje z takim samym zakłopotaniem i sztywnym ugrzecznieniem, z jakim unikał teraz retorycznych zaczepek Gascoigne’a. Kiedy skończył dwadzieścia jeden lat, finał pewnej hulaszczej nocy w Londynie zaprowadził go, jak to zazwyczaj bywa, typowymi w takich sytuacjach sposobami i drogami na oświetlony przez latarnie plac w pobliżu Targowiska Smithfield. Na tym placu, jak twierdzili kumple Moody’ego z uniwerku, urzędowały najelegantsze kurwy, które łatwo było poznać po zapinanych na mosiężne guziki czerwonych kurtkach à la Garibaldi, w tamtych latach najmodniejszych w Paryżu i z tego powodu wzbudzających niepokój angielskich dam. Chociaż wojskowy krój tych kurtek nadawał dziwkom zawadiacki i bezczelny wygląd, to udawały nieśmiałość, odwracając się do mężczyzn, żeby zerkać na nich ponad swoimi krągłymi ramionami, strojąc różne miny, chichocząc i obciągając palce u stóp. Przyglądając się tym prostytutkom, Moody nagle posmutniał. Nie mógł nie myśleć o ojcu – bo ileż to razy w młodości natykał się na niego w jakimś ciemnym kącie domu i widział, że na ojcowskich kolanach siedzi jakaś zupełnie obca kobieta? Sapała nienaturalnie, kwiczała jak świnia albo mówiła coś piskliwym, dziwnym głosem i zawsze pozostawiała po sobie tę samą piżmową woń: zapach teatru. Kumple Moody’ego zrzucali się po suwerenie i ciągnęli słomki o to, kto będzie wybierał pierwszy, ale Walter w milczeniu opuścił plac, zatrzymał dorożkę, wrócił do siebie i położył się spać. Był potem dumny, że nie uległ słabościom ojca. Będzie lepszym człowiekiem. A przecież mogło to być takie łatwe – rzucić suwerena, wyciągnąć słomkę i wybrać jedną z tych pań w czerwonej kurtce, by udać się z nią następnie do ciemnej nawy bocznej w kościele! Jego koledzy sądzili, że Walter myśli o kapłaństwie, i zdziwili się, kiedy kilka lat później wstąpił do Świątyni Wewnętrznej, aby rozpocząć aplikację adwokacką.
[…]
Na szczęście dla Lauderbacka, kufer uniknął pełnego zanurzenia. Na spodzie spoczywała skórzana teczka. Moody otworzył ją i wyciągnął plik papierów – same umowy, rachunki i faktury. Po kilku chwilach poszukiwań znalazł umowę sprzedaży barku „Z Bogiem” i wyciągnął ją spomiędzy innych – ostrożnie, by nie pokruszyć i nie oderwać pieczęci. Jak trzy tygodnie temu zaświadczył Lauderback, umowę podpisał niejaki Francis Wells. Również data sprzedaży potwierdzała opowieść polityka: statek zmienił właściciela w maju 1865 roku, czyli przed dziewięcioma miesiącami. Moody pochylił się, by spojrzeć na podpis nabywcy. „Francis Wells” podpisał się swoim fałszywym nazwiskiem z rozmachem. Z lewej strony dużej litery F postawił wielki, zapętlony zakrętas, tak duży, że wyglądał na jakąś literę. Moody zmrużył oczy i przyjrzał mu się z boku. Ależ oczywiście, pomyślał, prawdę mówiąc, ten zawijas może być z łatwością literą C, pochyloną tak, że dotyka litery, następującej po niej. Baczniej przypatrzył się podpisowi. Między C i F widniała nawet kropka, którą, jeśli patrzeć nieuważnie, można byłoby wziąć za kleksik. Sugerowało to, że Carver celowo podpisał się niestarannie i niewyraźnie, tak że podpis dawało się odczytać zarówno jako „Francis Wells”, jak i „C. Francis Wells”. Litery wyglądały na lekko rozedrgane, jak to często bywa, kiedy człowiek pisze bardzo powoli, pragnąc osiągnąć zamierzony efekt. Moody zmarszczył brwi. W czerwcu zeszłego roku Francis Carver był w posiadaniu świadectwa urodzenia Crosbiego Wellsa, dokumentu, który dowodził (jak oświadczył Benjamin Löwenthal), że Crosbie Wells na drugie imię miał Francis. Ależ tak, pomyślał Moody, to przecież oczywiste: Francis Carver ukradł świadectwo urodzenia Crosbiego Wellsa, chcąc się pod niego podszyć. Podpis na umowie na pewno celowo został złożony niewyraźnie. Jeśli Carver miałby zostać postawiony przed sądem pod zarzutem przyjęcia fałszywej tożsamości, mógłby zaprzeczyć, że podpisał dokument. Czy wspólne imię, Francis, to po prostu szczęśliwy dla niego zbieg okoliczności? A może świadectwo urodzenia Wellsa zostało sfałszowane już post factum? Moody doszedł do wniosku, że drugie imię bardzo łatwo dodać do właściwie każdego dokumentu i można przecież użyć w tym celu atramentu o jaśniejszym odcieniu albo w jakiś sposób rozjaśnić dopisek, by ukryć, że został wprowadzony później. Dlaczego jednak Carver mógłby chcieć sfałszować swoją tożsamość, zwłaszcza na umowie kupna-sprzedaży? W jaki sposób posłużenie się cudzym nazwiskiem mogło mu przynieść korzyść?
[…]
Wtem serce zabiło Moody’emu mocniej. To był ten fingiel – poufna informacja, dzięki której Francis Carver mógł szantażować Lauderbacka i zapewnić sobie jego milczenie w kwestii sprzedaży „Z Bogiem”. Carver używał bowiem nazwiska Wells, a to kazało Lauderbackowi podejrzewać, że on i Crosbie są braćmi: „kurwimi synami”, wychowanymi w tym samym burdelu... Urodzonymi, być może, przez tę samą matkę! Wells przyjął cudze nazwisko i wcale nie było nieprawdopodobne, że ma jeszcze jakieś rodzeństwo ze strony matki, skoro była prostytutką. Doskonały sposób gry na uczuciach Lauderbacka i zmuszenia go do wyłożenia kart! Crosbie Lauderback, pomyślał nagle Moody, odczuwając przypływ empatii do odludka. Wyobraził sobie, jak Wells umiera w swoim domku w Arahura, trzymając w ręce pustą butelkę, z głową wspartą na stole, z zamkniętymi oczami. Okrutne jest koło fortuny... Jakie stalowe serce musiał mieć Lauderback, by zachowywać milczenie w obliczu tych emocjonalnych próśb Wellsa! I jakie to żałosne, że Crosbie Wells obserwował potem przez ponad dziesięć lat, jak jego brat robi karierę, przechodząc z Rady Prowincji aż do parlamentu krajowego, podczas gdy on męczył się samotnie, w wilgoci i na mrozie. A jednak Moody nie potrafił całkowicie potępić Lauderbacka. W końcu jednak odwiedził przyrodniego brata... chociaż nie wiadomo, z jakim zamiarem. Być może chciał jakoś nadrobić trzynaście lat milczenia. Może chciał go przeprosić albo po prostu zobaczyć, wypowiedzieć jego imię i uścisnąć mu dłoń. Moody miał łzy w oczach. Zaklął, chociaż bez przekonania i dość mocno potarł twarz grzbietem dłoni, odczuwając gorzkie powinowactwo z tym odludkiem, człowiekiem, którego nigdy nie widział i nigdy nie miał już poznać. Istniało bowiem pewne straszliwe podobieństwo między położeniem Crosbiego Wellsa i Moody’ego. Obaj zostali porzuceni przez swoich ojców, a poza tym Crosbie Wells wyjechał na południową półkulę w poszukiwaniu brata, podobnie jak Moody – i został tu wzgardzony, zrujnowany i skazany na samotną śmierć.
[…]
Szyld wiszący nad wejściem do Fortuny Wędrowca został przemalowany – teraz dziarski młodzieniec z tłumoczkiem wędrował pod rozgwieżdżonym niebem. Jeśli gwiazdy tworzyły jakąś konstelację nad głową namalowanej postaci, to Mannering jej nie rozpoznał. Zerknął w górę na szyld tylko na chwilę, kiedy wchodził po schodach na werandę, zauważając w trakcie tej czynności, że kołatka została wypolerowana, okna umyte, wycieraczka wymieniona na nową, a przy drzwiach widniała nowa wizytówka:
PANI LYDIA WELLS, MEDIUM, SPIRYTYSTKA UJAWNIA TAJEMNICE, PRZEPOWIADA PRZYSZŁOŚĆ
Kiedy zapukał, usłyszał kobiece głosy, a potem szybkie kroki – ktoś wchodził po schodach na górę. Czekał w nadziei, że przyjmie go Anna. Rozległ się brzęk zdejmowanego łańcucha. Mannering dotknął palcami węzła fontazia pod szyją i wyprostował się, patrząc na swoje słabe odbicie w szybie. Drzwi się otworzyły. Dick Mannering! Mannering był rozczarowany, ale nie dał tego po sobie poznać. Pani Wells! – zawołał. Dobry wieczór, słowo daję. Mam nadzieję, że będzie dobry. Ale jest jeszcze wcześnie. Lydia uśmiechnęła się. Spodziewałabym się, że kto jak kto, ale pan wie, że przyjść przed czasem na przyjęcie to okropna gafa. Jak nazwałaby to moja matka? Barbarzyństwem.
[…]
Zamknęła drzwi na łańcuch. Chodzi pani w żałobie – zauważył Mannering. Naturalnie – odparła. Niedawno owdowiałam. Coś pani powiem. Duchy nie widzą czerni. Założę się, że nie wiedziała pani o tym. Na pewno nie! Właśnie dlatego na pogrzeby ubieramy się na czarno. Gdybyśmy wkładali kolorowe stroje, przyciągalibyśmy uwagę umarłych, a w czerni duchy nie mogą nas zauważyć. Cóż za czarujące głupstwo – powiedziała pani Wells. A wie pani, co to znaczy? To znaczy, że pan Staines nie będzie mógł pani zobaczyć. Nie w tej sukni. Dla niego pozostanie pani całkiem niewidzialna. Roześmiała się. Ojej. No, ale chyba już nic się nie da zrobić. Teraz jest już za późno. Będę musiała odwołać całe przyjęcie.
[…]
Do ósmej wieczorem dawny hotel zapełnił się już po brzegi, a powietrze było gęste od dymu. Widział pan kiedyś sztukmistrza na targowisku? Widział pan człowieka grającego w trzy kubki? No cóż, wszystko to jest sztuka odwracania uwagi, panie Frost. Tacy ludzie mają na to swoje sposoby. Ktoś opowiada żart, rozlega się jakiś hałas albo dzieje się coś nieoczekiwanego, a kiedy odwraca pan głowę, tamci podmieniają kubki, podrzucają kulkę do jednego z nich, wyjmują ją z niego albo coś w tym rodzaju. Nie muszę panu mówić, że nic tak nie rozprasza uwagi mężczyzny jak kobieta, a dzisiaj będzie pan miał do czynienia aż z dwiema. Frost spojrzał z zakłopotaniem na Pritcharda, a potem odwrócił wzrok: bał się trochę aptekarza i nie podobało mu się, że ten tak góruje nad nim wzrostem. A Pritchard stał teraz na tyle blisko niego, że kiedy się odzywał, Frost czuł na sobie jego ciepły oddech. To co mam robić, żeby się nie dać nabrać? – zapytał. Niech pan ma oczy otwarte – odpowiedział Pritchard.
[…]
Jest na tym świecie wiele rzeczy, które wciąż stanowią dla mnie tajemnicę, i mam nadzieję, że jestem człowiekiem obdarzonym ciekawością świata. Jeśli interesuję się tym, co na razie jest nieznane, to tylko dlatego, że z czasem zdołamy poznać nowe prawdy. Czyli mówiąc prościej, dlatego że z czasem może mnie uda się je poznać. Widzę, że całkowicie swobodnie posługuje się pan czasownikiem „poznać” – odparła wdowa. Co dla pana znaczy „poznać” coś, panie Moody? Sądząc po pańskim sposobie wyrażania się, mniemam, że pokłada pan spore zaufanie w wiedzy. Moody uśmiechnął się. No cóż – odrzekł. Wydaje mi się, że poznać coś znaczy widzieć to coś ze wszystkich stron. Widzieć coś ze wszystkich stron – powtórzyła wdowa. Przyznaję, że mnie pani zaskoczyła. Nie zastanawiałem się dłużej nad powyższą definicją poznania i nie chciałbym słyszeć, jak ktoś mi ją przytacza. Przynajmniej, dopóki nie poświęcę więcej czasu na zastanowienie się, jak mógłbym ją obronić. No tak, bo pańska definicja pozostawia wiele do życzenia – zgodziła się z nim wdowa. Istnieje bowiem mnóstwo wyjątków od reguły! Na przykład jak ktoś mógłby zobaczyć ze wszystkich stron ducha? Sama myśl o tym jest nie do przyjęcia.
[…]
Wdowa zamilkła na chwilę, a potem wybuchnęła śmiechem. Ale nie przyszliście tu dzisiaj, żeby wysłuchiwać moich opowieści! Wstała z krzesła i kilku mężczyzn, chcąc zachować się po dżentelmeńsku, poszło za jej przykładem, lecz ona podniosła rękę, żeby ich powstrzymać. Przykro mi to mówić, ale na świecie mamy wielu sceptyków, a na każdego człowieka o dobrym sercu przypada dziesięciu niegodziwców. Mogą znajdować się wśród was osoby, które spróbują zanegować wszystko, co może się dzisiaj stać, albo będą usiłowały mnie zdyskredytować. Dlatego proszę, byście się rozejrzeli i przekonali, że nie stosujemy żadnych sztuczek, pułapek ani oszustw. Wiem równie dobrze jak wy, że sztuką przepowiadania przyszłości zajmuje się wielu hochsztaplerów, zapewniam was jednak, że ja się do nich nie zaliczam. Rozpostarła ramiona i dodała: Jak widzicie, niczego nie ukrywam. Nie bójcie się, możecie mi się dobrze przyjrzeć. Po tych słowach rozległy się chichoty i szuranie, a goście zaczęli się rozglądać i przyglądać sufitowi, krzesłom, lampie naftowej na stole, świecom oraz dywanowi. Charlie Frost nie spuszczał oka z Lydii. Nie wyglądała na spiętą. Obróciła się jak fryga, pokazując, że nie ukrywa niczego pod spódnicą, a potem bardzo swobodnie usiadła, uśmiechając się do wszystkich. Wyskubała z rękawa wyprutą nitkę i odczekała, aż goście się uspokoją.
[…]
Ah Sook zagryzł wargi. A więc Francis Carver powrócił do Hokitika raz jeszcze. Kapitan z pewnością nie zdawał sobie sprawy, że jego dawny pracownik mieszka w chacie w Kaniere, niecałe pięć mil stąd! Carver nie należał do ludzi, którzy byliby gotowi podjąć jakieś ryzyko, jeżeli mogą je całkowicie obejść. W takim wypadku, pomyślał Ah Sook, może to ja mam przewagę. Znowu przygryzł wargę, a potem, po chwili, pokręcił głową – nie. Lydia Wells rozpoznała go dzisiaj i na pewno natychmiast przekazała Carverowi informację o ich spotkaniu. Wrócił myślami do Fortuny Wędrowca i tej lampy naftowej – do sztuczki, która nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Lydia Wells po prostu owinęła lampę nitką, kiedy gasiła płomień. Nitka była w kolorze jej sukni, a drugi koniec wdowa trzymała w ręce. Wystarczyło, że szarpnęła ostro prawą dłonią, by lampa przewróciła się na świece. Stolik, na którym stały, został natarty wcześniej olejem parafinowym, mającym te zalety, że był zarówno bezwonny, jak i bezbarwny, toteż osobom niewtajemniczonym stół wydawał się najwyżej czysty – zapalił się jednak przy pierwszym kontakcie z ogniem. Wszystko to były sztuczki i oszustwa. Pani Wells w żaden sposób nie porozumiała się ze światem umarłych, a jej słowa nie były słowami zmarłego. Ah Sook dobrze o tym wiedział – były to bowiem jego słowa.
[…]
To, co pojawiło się na chwilę w Wodniku – co było przedmiotem wiary i zwątpienia, wyobrażeniem, przepowiednią i przestrogą – manifestuje się w Rybach. Te samotne wizje, które zaledwie przed miesiącem należały wyłącznie do śniącego, teraz obleką się w formę i substancję realności. Sami się stworzyliśmy i sami zgotujemy sobie koniec. A po Rybach? Wynijdź z łona, krwawe dziecię. Nie podążamy tym śladem: nie możemy przejść od końca do początku. Baran nie przyjmuje kolektywnego punktu widzenia, Byk zaś nie zrezygnuje z subiektywnego. Kodeks etyczny Bliźniąt jest jedyny w swoim rodzaju. Rak poszukuje źródła, Lew celu, a Panna planu, lecz ich działania są podejmowane w pojedynkę. Zaczniemy się pojawiać dopiero w drugim akcie zodiaku: w Wadze jako pojęcie, w Skorpionie jako jakość, a w Strzelcu jako głos. W Koziorożcu uzyskamy pamięć, a w Wodniku wzrok. Dopiero w Rybach, w ostatnim i najstarszym znaku zodiakalnym, uzyskujemy coś w rodzaju jaźni, jakąś pełnię. Ale jego dwie ryby, lustrzane odbicie jaźni i świadomości, to Uroboros [z stgr. – symbol przedstawiający węża z ogonem w pysku – przyp. aut.] umysłu – wola przeznaczenia i przeznaczenie wolą – a dom samozniszczenia jest więzieniem, zbudowanym przez więźniów, pozbawionym zarówno powietrza, jak i drzwi, i zamurowanym od wewnątrz. Te zmiany przychodzą na nas nieodwołalnie niczym wskazówki na tarczy zegarowej.
[…]
Devlin przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu, a potem powiedział: Słyszy się czasami takie historie o dzieciach, wychowywanych przez nianie z Kontynentu. Pewnego dnia budzą się i zaczynają biegle mówić po holendersku, francusku, niemiecku czy w jakimś innym języku... Nigdy nie miałam niani. ...ale jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś ni stąd, ni zowąd sam nauczył się czytać – dokończył. To bardzo dziwne. W głosie Devlina dał się słyszeć sceptycyzm. Nigdy nie miałam niani – powtórzyła Anna. Devlin pochylił się naprzód. Panno Wetherell, pani nazwisko jest łączone z bardzo wieloma nierozwiązanymi zagadkami natury kryminalnej, w tym być może z morderstwem, i jestem pewien, że nie muszę pani przekonywać, jak poważną sprawą jest proces przed Sądem Najwyższym. Porozmawiajmy otwarcie... I w zaufaniu. Kapelan wskazał akt darowizny, który Anna trzymała w ręku. Ten dokument został sporządzony trzy miesiące przed zniknięciem pana Stainesa, opiewa zaś dokładnie na połowę spadku po panu Wellsie. Pan Wells umarł w dniu, w którym pan Staines zniknął, a ja rankiem następnego dnia znalazłem ten papier w piecu pana Wellsa. Te wydarzenia najwyraźniej są ze sobą powiązane i jeśli nawet ja nie potrafię ich ze sobą połączyć, uczyni to jakiś adwokat. Jeżeli znajduje się pani w trudnej sytuacji, może będę w stanie pani pomóc, nie zdołam jednak nic zrobić, jeśli mi pani nie zaufa. Dlatego proszę, żeby zechciała mi pani powiedzieć wszystko, co wie. Anna zmarszczyła czoło. Ten dokument nie ma nic wspólnego ze spadkiem po Wellsie – powiedziała. Tu idzie o pieniądze Emery’ego, nie Wellsa.
[…]
Odpowiedź polityka [Lauderbacka – przyp. aut.] była zaskakująca. Dowiedziałem się tego i owego o Carverze – powiedział. Jego ojciec był ważną osobistością w jednej z brytyjskich firm handlowych, Dent & Co. Może pan o nim słyszał, nazywał się William Rochfort Carver. Nie? No, mniejsza z tym. Otóż jakoś na początku lat pięćdziesiątych ojciec daje synowi statek, kliper „Palmerston”, a syn zaczyna przewozić nim chińskie towary na trasie do Kantonu i z powrotem pod flagą Dent & Co. Carver jest młodym, rozpieszczonym chłopakiem, bo w takim wieku rzadko kto zostaje kapitanem. No cóż, oto czego się dalej dowiedziałem. Wiosną tysiąc osiemset pięćdziesiątego czwartego roku „Palmerston” zostaje przeszukany, kiedy wychodzi z portu w Sydney. Była to zwykła, rutynowa kontrola, lecz okazało się, że Carver w kilku punktach złamał prawo. Chciał uniknąć zapłacenia cła, nie zadeklarował towarów, podlegających ocleniu i dopuścił się jeszcze paru wykroczeń. Na każde z nich z osobna sędzia mógłby przymknąć oko, ale takie zarzuty się sumują, a wówczas prawo musi wkroczyć do akcji. Carver dostaje dziesięć lat w zakładzie karnym w Cockatoo i ani roku mniej. Prawdziwy dyshonor. Ojciec wpada we wściekłość. Odzyskuje statek, wydziedzicza syna, a na dobitkę psuje mu opinię w każdym porcie i każdej stoczni na południowym Pacyfiku. Kiedy Francis Carver wychodzi z więzienia, cieszy się mniej więcej równie dobrą opinią, jak kapitan Kidd, przynajmniej w kręgach żeglarskich. Żaden armator nie wynajmie mu statku, nie przyjmie go żadna załoga. Dlatego przybrał fałszywe nazwisko. Zgadza się – powiedział Lauderback, rozsiadając się wygodnie. Ciekaw jestem jednak, dlaczego używał go tylko do transakcji z panem – powiedział swobodnie Gascoigne. Zdaje się, że nie posługiwał się nazwiskiem Wells w żadnej innej sytuacji, tylko wtedy, kiedy kupował ten statek. Mnie na przykład przedstawił się jako Francis Carver.
[…]
George Shepard [naczelnik więzienia – przyp. aut.] nakazał przenieść ciało Sooka Yongshenga do swojego prywatnego gabinetu w Miasteczku Policyjnym i położyć je na podłodze. Po śmierci Chińczyka czernidło na jego podbródku i szyi sprawiało jeszcze bardziej makabryczne wrażenie. Kiedy wniesiono trupa, pani Shepard odetchnęła głęboko, jak gdyby chciała stawić czoło uderzeniu wiatru. Cowell Devlin, który przybył z więzienia, przyjrzał się zwłokom – wstrząśnięty, bo kapelusznik kropka w kropkę przypominał mu odludka, Crosbiego Wellsa, którego zwłoki ułożono tu w identycznej pozycji dwa miesiące temu, a nawet, prawdę mówiąc, na tym samym muślinowym prześcieradle. Trup miał lekko otwarte usta i widać było białko niedokładnie zamkniętego oka. Dopiero po chwili Devlin zdał sobie sprawę, kim faktycznie jest zmarły. To ja go zastrzeliłem – powiedział spokojnie Shepard. Wyciągnął broń, żeby zabić Carvera. Chciał mu strzelić w plecy, przez okno. Dopadłem go w samą porę.
[…]
Margaret była najpierw żoną mojego brata – powiedział, podając jedną szklankę Devlinowi i opróżniając drugą. Mój starszy brat nazywał się Jeremy. Kiedy zginął, ożeniłem się z Margaret. Dziękuję – mruknął Devlin, przyjmując szklankę i podnosząc alkohol do nosa. Naczelnik był zbyt skromny, bo whisky okazała się więcej niż znośna. Butelka kirklistona kosztowała w Hokitika osiemnaście szylingów, a tam, gdzie było trudno o alkohol, dwa razy więcej. Saloon pod Białym Koniem – ciągnął naczelnik. Tak nazywało się to miejsce. To taka tawerna w Porcie Darling. Dostał kulkę w skroń. Devlin sączył whisky. Miała dymny, lekko pleśniowy posmak, który kojarzył mu się z wędlinami, nowymi książkami, stajniami i goździkami. No i ożeniłem się z wdową po nim – ciągnął Shepard, nalewając sobie następną kolejkę. Tego wymagała ode mnie moralność. Mam inny charakter i gust niż mój brat. On był rozpustnikiem. Nie chcę się przechwalać ani wywyższać, ale ludzie często wspominali o różnicach między nami. Mówiono nam o tym od dziecka. O jego ślubie z Margaret nie wiedziałem właściwie nic. Była barmanką. Jak ksiądz wie, nie należała do piękności, ale pojąłem ją za żonę. To był mój obowiązek. Ożeniłem się z nią, otoczyłem ją opieką po stracie męża, a potem razem czekaliśmy na proces. Devlin w milczeniu skinął głową, wpatrując się w swoją whisky i obracając szklaneczkę w dłoni. Myślał o Sooku Yongshengu, którego zimny trup spoczywał na podłodze – podbródek oraz szyję Chińczyk miał wysmarowane pastą do butów, podobnie jak brwi, wyglądał więc niczym klaun.
[…]
Są takie rzeczy, które nie mają końca – stwierdził kapelan. Nigdy nie zapominamy tych, których kochaliśmy. Nie potrafimy ich zapomnieć. Shepard przyjrzał mu się. Mówi ksiądz, jak gdyby na podstawie własnego doświadczenia. Devlin nie odpowiedział mu od razu. Jeżeli własne doświadczenie czegoś mnie nauczyło, to tego: zawsze miej na uwadze, jak niesłychanie trudno jest zrozumieć daną sytuację z cudzego punktu widzenia.
[…]
Dopiero teraz zauważyła, że jest trochę ekscentrykiem. Mnie też obudziły ich krzyki – powiedziała, a po chwili dodała: Powinnam chyba pójść obudzić pozostałych pasażerów. To zbyt piękny widok, żeby go przegapić. Nie rób tego – odpowiedział chłopak. Och nie. Dobrze? Nie zniósłbym tu teraz tłumu przepychających się ludzi. Nie o tej godzinie. Ktoś na pewno powie: „I zamiast krzyża albatrosem szyję mą obarczono” albo: „Stary ten żeglarz zatrzymuje jednego z trzech” [S.T. Coleridge, Pieśń o starym żeglarzu – przyp. tłum.], i dalszą część podróży zdominują sprzeczki. Wiesz, wszyscy zaczną próbować poskładać cały wiersz, pokłócą się, gdzie jest miejsce na taki czy inny cytat, a każdy będzie wygłaszać kolejny fragment i popisywać się, jaką ma dobrą pamięć. Cieszmy się tym widokiem sami. Świt to prywatna część dnia, nie wydaje ci się? To taka samotna godzina. Ludzie zazwyczaj kojarzą samotność z północą, ale mnie północ wydaje się niezwykle towarzyska, bo wtedy wszyscy jesteśmy razem i śpimy w ciemności. Obawiam się, że w takim razie zakłócam ci samotność – rzekła Anna. Nie, nie. Och nie. Samotność to taki stan, którym najlepiej cieszyć się w towarzystwie. Chłopak uśmiechnął się do niej szeroko i szybko, a Anna odwzajemniła ten uśmiech. Zwłaszcza w towarzystwie jednej osoby – dodał, odwracając się tyłem do morza. To straszne czuć się samotnym i być naprawdę samemu, ale ja uwielbiam taki stan, zwłaszcza samotność wśród ludzi. Spójrz na niego... Jaki piękny! Za chwilę zrobi koło i zawróci.
[…]
W końcu zegar wybił dziewiątą i ci, którzy siedzieli, zostali poproszeni o powstanie. Publiczność ucichła, kiedy wszedł czcigodny sędzia Kemp. Wkroczył po schodkach na podwyższenie, usiadł ciężko, machnął ręką w stronę reszty składu sędziowskiego na znak, by też usiedli i bez ceregieli przystąpił do załatwienia niezbędnych formalności. Był czerwonym na twarzy, gładko ogolonym mężczyzną o grubych palcach, z szopą sztywnych, dziwnie przystrzyżonych włosów, które sterczały mu kępą nad uszami, a na czubku głowy przylegały do niej niemal płasko. W imieniu oskarżonej występować będzie pan Walter Moody – odezwał się sędzia, odczytując nazwiska z leżącej przed nim księgi – a w imieniu prokuratury pan Lawrence Broham, któremu asystować będą panowie Roger Harrington i pan John Fellowes z sądu grodzkiego. Panie Moody, panie Broham... – sędzia zerknął na nich znad binokli i wbił wzrok w ławkę obrony. Mam do was dwie uwagi, zanim zaczniemy. Pierwsza jest taka, że doskonale zdaję sobie sprawę, że tłum publiczności nie zebrał się w tej sali z miłości do prawa, naszym zadaniem jest jednak zadośćuczynić sprawiedliwości, nie chuciom, bez względu na to, kto akurat znajduje się na mównicy, i bez względu na zarzuty. Będę wdzięczny wam obu, jeśli zechcecie utrzymać pytania do panny Wetherell oraz wszystkich jej znajomych w granicach przyzwoitości, a odnosząc się do jej dawnego zajęcia, będziecie używać takich terminów, jak „ulicznica”, „kobieta pracująca nocą” albo „przedstawicielka najstarszego zawodu świata”. Czy wyrażam się w tej kwestii jasno? Prawnicy zamruczeli potakująco.
[…]
Panie Pritchard – odezwał się Moody, kiedy sędzia poprosił go, by zaczął zadawać pytania. W jakim celu chciał pan rozmawiać z panną Wetherell 27 stycznia po południu? Przypuszczałem, że za jej rzekomą próbą samobójczą kryje się coś innego – odrzekł Pritchard. Myślałem, że może opium Anny zostało zatrute albo ktoś dodał do niego jakiejś innej substancji, i chciałem przeprowadzić analizę narkotyku. Czy zgodnie z pana życzeniem udało się panu przeprowadzić takie badanie? Tak. I czego się pan dowiedział? Na podstawie oględzin fajki doszedłem do wniosku, że ktoś bardzo niedawno jej używał – rzekł Pritchard. Ale na pewno nie była to Anna Wetherell. Tamtego popołudnia była trzeźwa jak gwizdek. Poznałem to po jej oczach: nie tykała narkotyku od kilku dni, a może nawet od czasu przedawkowania. A samo opium? Czy je także pan zbadał? Nie mogłem go znaleźć – odpowiedział Pritchard. W jego poszukiwaniu przetrząsnąłem szufladę, ale bryłka opium zniknęła. Moody uniósł brwi. Zniknęła? Tak – odpowiedział Pritchard.
[…]
Co pana skłoniło, żeby zawierzyć pannie Wetherell? Nic nie może człowieka skłonić, żeby obdarzył kogoś zaufaniem! – wybuchnął młodzieniec. Po prostu ufamy komuś albo nie, bez powodu! Jak, na litość boską, mógłbym odpowiedzieć na tak postawione pytanie? Uproszczę je – odrzekł prokurator. Dlaczego ufa pan pannie Wetherell? Ponieważ ją kocham – odparł Staines. A jak to się stało, że ją pan pokochał? Pokochałem ją, albowiem jej zaufałem, oczywiście! Broni się pan, stosując tautologię. Tak, ponieważ nie mam innego wyjścia! – zawołał młodzieniec. Prawdziwa miłość jest zawsze tautologiczna... Tautologiczna albo paradoksalna, po prostu dlatego, że jej przyczyna i skutek to dwie połówki jednej całości! Nie da się sprowadzić uczucia do katalogu jego przyczyn, tak jak z katalogu tych przyczyn nie wyprowadzi się uczucia. Każdy, kto się ze mną nie zgadza, nigdy nie kochał naprawdę. Po tych słowach nastała kompletna cisza. W przeciwległym kącie sali rozległ się cichy gwizd, a po chwili w odpowiedzi stłumiony śmiech. Broham był wyraźnie wzburzony.
[…]
Sędzia odłożył papiery na bok i splótł dłonie. Pański obrońca, panie Staines, bardzo dobrze się spisał, odmalowując dzisiaj pana Carvera w wielce niekorzystnym świetle – powiedział. Jednak bez względu na jego wystąpienie pozostaje faktem, że mieć motyw do złamania prawa to nie to samo, co mieć do tego prawo. Pańska niska ocena pana Carvera nie daje panu prawa do wyrażania opinii o tym, na co pan Carver zasługuje bądź nie. Nie był pan świadkiem jego napaści na pannę Wetherell i chyba zresztą nikt nie widział tego zdarzenia, dlatego nie może pan twierdzić bez cienia wątpliwości, że to pan Carver pobił pannę Wetherell ani że w ogóle ktoś ją pobił. Oczywiście, śmierć dziecka jest tragedią, a tragedii nie umniejszają żadne okoliczności. Oceniając jednak pańskie występki, panie Staines, musimy odsunąć na bok tragiczny charakter tego wydarzenia i uznać je wyłącznie za motyw, i to pośredni, jak powinienem powiedzieć, stojący za pańskim bardziej zimnokrwistym przestępstwem defraudacji i oszustwa, które miało być odwetem na panu Carverze. Tak, miał pan powody, aby go nie lubić, gniewać się na niego, a nawet nim pogardzać, sądzę jednak, że wskazuję coś bardzo oczywistego, mówiąc, że mógł pan zgłosić swoje pretensje na policję w Hokitika i zaoszczędzić nam wszystkim w ten sposób licznych kłopotów. To, że przyznał się pan do winy, jest godne pochwały. Okazał pan również grzeczność i pokorę, odpowiadając na pytania prawników. To wszystko sugeruje, że odczuwa pan skruchę i godzi się na odpowiednie zastosowanie przepisów prawa. Jednakże skierowane przeciwko panu zarzuty dowodzą, że okazuje pan egoistyczne lekceważenie dla odpowiedzialności wynikającej z umów, że ma pan chimeryczny i dekadencki charakter i zaniedbuje pan swoje obowiązki nie tylko wobec własnych działek, ale i wobec bliźnich. Pańska negatywna opinia o panu Carverze, choćby i zupełnie dobrze uzasadniona, kazała panu wziąć prawo w swoje ręce więcej niż jeden raz i to pod więcej niż tylko jednym względem. W świetle powyższych stwierdzeń uznaję, że odłożenie pańskiej górnolotnej filozofii na bok na pewien czas i wejście w cudzą skórę bardzo dobrze panu zrobią. Pan Carver był udziałowcem w Aurorze przez dziewięć miesięcy. Wypełnił swoje zobowiązania wynikające z umowy i został za to skrzywdzony. Emery Stainesie, z tej przyczyny skazuję pana na dziewięć miesięcy więzienia i przymusowych robót. Twarz młodzieńca nie wyrażała żadnych uczuć. Tak, wysoki sądzie. Po chwili sędzia zwrócił się do Anny. Panno Anno Wetherell – powiedział. Nie przyznała się pani do żadnego z postawionych pani zarzutów, a w cywilizowanym sądzie wyznajemy zasadę, że człowiek jest niewinny, dopóki wina nie zostanie mu udowodniona. Zdaję sobie sprawę, że podejrzenia, które pan Moody rzucił na naczelnika Sheparda, to tylko podejrzenia, zostały one jednak skrzętnie odnotowane przez sąd i mogą okazać się przydatne w trakcie śledztwa, które rozpocznie się wkrótce w sprawie naczelnika oraz innych osób. Tymczasem nie widzę dowodów, na podstawie których można by wykazać pani winę, zostaje więc pani uwolniona od wszystkich zarzutów i zwolniona z więzienia ze skutkiem natychmiastowym. Ufam, że będzie pani dalej kroczyć słuszną ścieżką ku trzeźwości, czystości i innym cnotom cywilizowanego człowieka. Nie muszę chyba dodawać, że nie chcę więcej pani widzieć w tym sądzie pod żadnym zarzutem, a zwłaszcza zakłócenia spokoju publicznego i zażywania narkotyków. Czy wyrażam się jasno? Tak, wysoki sądzie.
[…]
Lydia energicznym krokiem wyszła z jadalni, a obaj panowie odprowadzili ją wzrokiem. Kiedy zniknęła, Carver przechylił głowę w stronę chłopaka. Nazywasz się Edward? Właściwie to... nie – odpowiedział młodzieniec z nieco zawstydzoną miną. Można by powiedzieć, że zdecydowałem się podróżować incognito. Ojciec zawsze mi powtarzał, że jeśli chodzi o dziwki i wróżki, to nigdy nie należy im podawać prawdziwego nazwiska. Carver kiwnął głową. To rozsądne. Nie wiem, jak jest z dziwkami – ciągnął chłopak. Smuci mnie, że ojciec korzystał z ich usług... Na myśl o tym ogarnia mnie jakby wstręt, chyba z powodu lojalności wobec mamy, ale podoba mi się ta uwaga w stosunku do wróżek. Czułem dreszcz podniecenia, posługując się nie swoim imieniem. Dzięki temu w pewnym sensie byłem niewidzialny. Albo jak gdyby było mnie dwóch, jak gdybym się rozdwoił. Carver zerknął na młodzieńca, a po chwili wyciągnął do niego rękę. Nazywam się Francis Carver. Emery Staines – odpowiedział chłopak.
[…]
Przez pewien czas szli w milczeniu. Zdaje się, że obaj jesteśmy daleko od domu – odezwał się w końcu Ryan. Ja jestem daleko od miejsca, w którym się urodziłem – odpowiedział Moody, patrząc spod zmrużonych powiek na wielkie fale na otwartym morzu. No cóż – rzekł Paddy Ryan – jeśli miejsce, w którym się człowiek urodził, nie może być jego domem, to domem staje się miejsce, do którego zmierza. To ładny aforyzm – zauważył Moody. Paddy Ryan kiwnął głową, najwyraźniej zadowolony.
[…]
Anna Wetherell była boleśnie, nieustannie świadoma wrażenia, jakie na nim wywarła i dlatego na skutek rosnącego zakłopotania jej samoocena stała się niemal absurdalnie krytyczna. Była niepocieszona i miała poczucie, że widać w niej coś, czego ona sama nie dostrzega. Nie pomogły perswazja, komplementy, logiczne rozumowanie – niepokój nieustannie jej towarzyszył. Kiedy z kimś rozmawiała, była pewna, że niewypowiedziane opinie na jej temat, formułowane w duchu przez tych, którzy ją otaczali, są zarówno surowe, jak i całkowicie zasłużone – a ponieważ wstyd, który odczuwała z powodu takiej wyimaginowanej krytyki, był całkowicie realny, jeszcze bardziej starała się zasłużyć na życzliwość. Sądziła jednak, że nawet wówczas jej zamiary były aż za dobrze widoczne. Uważała, że wszyscy mają o niej jak najgorszą opinię, i bardzo by się zdziwiła, gdyby wiedziała, że ludzie wcale jej nie oceniają jednoznacznie. Jej szczere wypowiedzi kazały niektórym mniemać, że dziewczyna ma własne zdanie niemal na każdy temat, a ponieważ wyrażała je otwarcie, wydawała im się jeszcze bardziej niepokojąco niekobieca. Inni sądzili, że w Annie nie ma ani trochę sztuczności, co wydawało im się ożywcze i świeże. Jedni uważali, że patrzy na świat spod przymrużonych powiek, bo się go boi, drudzy mniemali, że jest wyrachowana. Crosbie Wells myślał, że jest jedynie i po prostu słodka – a to, że często popadała w zakłopotanie, uznawał za bardzo zabawne, i niejeden raz jej o tym mówił. Świetnie byś sobie radziła w obozie, dziewczyno – powiedział kiedyś. Przypominasz haust świeżego powietrza. Jesteś nieskażona. Nie istnieje nic gorszego niż kobieta, która na wszystko ma gotową odpowiedź, i kobieta, która już zapomniała, jak to jest się rumienić.
[…]
W dniu dwudziestych pierwszych urodzin Emery’ego ojciec zapytał go, dokąd chciałby pojechać, na co natychmiast odrzekł, że do Otago – wiedział bowiem, że w stanie Wiktoria gorączka złota osłabła, a jemu od dawna podobał się pomysł prowadzenia życia poszukiwacza kruszcu, gdyż jego zdaniem łączył elementy donkiszoterii i alchemii. Widział błyszczący metal, niedostrzeżony, nieodkryty, na jakimś samotnym brzegu nieznanego lądu; widział żółty, wschodzący księżyc w pełni nad otwartym morzem; widział siebie, jak przejeżdża konno w galopie przez płycizny strumienia, śpi na gołej ziemi, płucze złoto w drewnianym korytku i okleja patyk tak zwanym ciastem kopacza, by upiec je nad ogniskiem. Myślał, jak wspaniale byłoby powiedzieć, że jego skarb jest starszy niż rodzaj ludzki i historia, że znalazł go przypadkiem i wyrwał kruszec z ziemi gołymi rękami. Jego życzenie zostało spełnione: szybko kupił bilet na zmierzający do Portu Chalmers parowiec „Pomyślny Wiatr”. W dniu wyjazdu ojciec powiedział mu, żeby miał oczy otwarte, był dobry dla innych i powrócił do domu, gdy pozna już świat na tyle, aby wiedzieć, gdzie jest na nim jego miejsce. Podróże kształcą najlepiej, stwierdził pan Staines, a zobaczyć i zrozumieć świat jest obowiązkiem każdego dżentelmena. Kiedy uścisnęli sobie ręce, wręczył synowi kopertę pełną banknotów, poradził mu, żeby nie wydał wszystkiego od razu, i pożegnał się z nim, jak gdyby chłopak wychodził jedynie na spacer i miał wrócić do domu na obiad. Co robi twój ojciec? – spytał Carver. Jest sędzią – odparł Staines. Dobrym? Młodzieniec westchnął, lekko odrzucając głowę do tyłu. Och... Tak, chyba dobrym. Jak miałbym namalować portret mojego ojca? Jest oczytany i cieszy się sporym uznaniem w swoim zawodzie, ale dziwnie podchodzi do niektórych spraw. Na przykład powtarza, że w spadku dostanę wyłącznie jego skrzypce i brzytwę, uważa bowiem, że mężczyzna, który chce odnieść sukces, potrzebuje tylko gładko się ogolić oraz instrumentu, na którym mógłby grać. O ile wiem, taki właśnie zapis umieścił w testamencie, a resztę majątku przeznaczył dla mojej matki. Jest po trosze dziwakiem.
[…]
Szczerość czy lojalność? – powtórzył mężczyzna. Co cenisz sobie wyżej? To ma być jakaś sztuczka? Pytam serio. Zechciej odpowiedzieć, proszę. No cóż – odparł Staines, nieznacznie marszcząc brwi. Trudno mi orzec, którą z tych wartości należy doceniać bardziej. Szczerość czy lojalność. Z pewnego punktu widzenia można by powiedzieć, że szczerość jest czymś w rodzaju lojalności... Lojalności wobec prawdy... Chociaż z drugiej strony lojalności nie nazwalibyśmy szczerością! Przypuszczam, że przyparty do muru... Gdybym musiał wybierać między nieszczerością a lojalnością albo nielojalnością a nieszczerością, to stanąłbym raczej po stronie moich podwładnych, mojego kraju albo mojej rodziny, nie przy prawdzie. Przypuszczam więc, że jeśli chodzi o mnie... to wybrałbym lojalność. Lecz co do innych ludzi... W nich raczej ceniłbym tę drugą cechę. O wiele bardziej wolę szczerego przyjaciela niż przyjaciela, który jest tylko lojalny wobec mnie. I o wiele bardziej wolałbym być lojalny wobec szczerego przyjaciela niż wobec wazeliniarza. Powiedzmy zatem, że moja odpowiedź jest warunkowa: w sobie wyżej cenię lojalność, a w innych szczerość.
[…]
Samorodek Wellsa, który Staines zaniósł do banku, przyniósł ponad sto funtów w gotówce. Kiedy kupujący kończył wyceniać złoto, a bankowiec, pan Frost, robił swoje notatki, wiele osób wypytywało Stainesa o pochodzenie bryłki. Odpowiadał mgliście, machając ręką i wskazując na wschód, a także wymieniając mało konkretne punkty topograficzne, jak „wąwóz” albo „wzgórze”, ale jego wysiłki, zmierzające do zbagatelizowania wartości samorodka, okazały się płonne. Kiedy wypisano cenę złota na tablicy nad biurkiem kupującego, bankowiec zaczął klaskać, a kopacze wykrzykiwali nazwisko Stainesa. Jeżeli pan chce, możemy zrobić jego odlew, zanim zostanie przetopiony – powiedział pan Frost, kiedy Staines skierował się do wyjścia. – Mógłby pan pomalować go na złoto i schować albo posłać go do kraju, na pamiątkę dla wybranki pańskiego serca. To piękny okaz. Nie potrzebuję odlewu – odpowiedział Staines. Ale dziękuję. Może będzie pan chciał zapamiętać ten dzień – dodał bankowiec. Najszczęśliwszy dzień pańskiego życia. Mam nadzieję, że najszczęśliwszy dzień mojego życia jeszcze jest przede mną – odparł Staines, co wywołało kolejny aplauz i większy podziw, a także przyniosło propozycje wejścia z nim w spółkę od co najmniej sześciu poszukiwaczy. Kiedy Staines wreszcie wyrwał się z tłumu i wyszedł, był mocno zirytowany. Zostałem uznany za największego szczęściarza w Hokitika – powiedział, podając kopertę Crosbiemu Wellsowi. Życzono mi więcej szczęścia, jak również żebym się podzielił nim z innymi, żebym zdradził, skąd się ono wzięło i sam już nie wiem, co jeszcze... Wydaje mi się, że to, co mi pan opowiedział, panie Wells, wcale nie było prawdą. Po prostu wiedział pan, czego może się spodziewać człowiek, który będzie dość głupi, aby o tej godzinie wkroczyć do Banku Rezerw z tak wielką grudką złota.
[…]
Dług Anny u Manneringa podwoił się przez ostatni miesiąc. Sto funtów! Spłacenie takiej sumy zajęłoby jej dziesięć lat, a może nawet więcej, jeśli wziąć pod uwagę oprocentowanie u lichwiarzy oraz cenę opium – a także to, że wartość Anny zacznie w końcu nieubłaganie spadać. Jej oddech osiadł kroplami w kąciku okna; wyciągnęła rękę, żeby ich dotknąć. W głowie dziewczyny kołatał się jakiś cytat, maksyma: „Upadła kobieta nie ma przyszłości, natomiast mężczyzna, który podniósł się z upadku, zostawił przeszłość za sobą”. Czy gdzieś to usłyszała, czy może sama ułożyła te słowa?
[…]
Dzisiejszy wieczór to będzie prawdziwy początek. To był początek? Będzie. Dla mnie. Dla mnie wszystko zaczęło się od albatrosów. To dobry początek. Cieszę się, że jest twój. A dzisiaj wieczorem wszystko zacznie się dla mnie. Czy powinniśmy mieć różne początki? Różne początki? Chyba musimy. Będzie ich więcej? Znacznie więcej. Masz zamknięte oczy? Tak. A ty? Tak. Chociaż jest tak ciemno, że właściwie nie ma żadnej różnicy, kiedy je otwieram. Czuję się... kimś więcej niż tylko sobą. A ja się czuję tak, jak gdyby w moim sercu otworzyła się nowa komora. Posłuchaj. Co się stało? Deszcz.
Eleanor Catton, Wszystko, co lśni
Sfilmowana powieść kryminalno-obyczajowa Eleanor Catton – urodzonej w Kanadzie nowozelandzkiej pisarki, także najmłodszej laureatki prestiżowej Międzynarodowej Nagrody Bookera z 2013 roku, przenosi akcję tego „opus libri” na szeroko rozumiane Antypody, na wyspy Nowej Zelandii, a w zasadzie na jej część będącą Wyspą Południową, tutaj zaś przede wszystkim do miast: Dunedin i Hokitika, w odległe czasowo lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte dziewiętnastego wieku. Walter Moody, młody prawnik szkockiego pochodzenia, przybywa do Hokitiki statkiem nomen omen „Z Bogiem”, wysiadając z niego tuż przed zatonięciem na mieliźnie naniesionej przez górską rzekę, która u podnóża miasteczka uchodzi do Morza Tasmana. Moody, chcąc jak pozostali wzbogacić się na zalegających w meandrującej rzece złożach drogocennego, złotego kruszcu, wbrew sobie wikła się jednak w kryminalną zagadkę, która dla nikogo z mieszkańców osady nie jest oczywistą. Nikt bowiem z żyjących nie wie, dlaczego Crosbie Wells, samotny „poszukiwacz złota” umiera przy swoim stole w odludnym domku w górach, nikt też nie rozumie, co się z kolei stało z najbogatszym mieszkańcem Hokitiki — Emerym Staines’em, który znika, a może rozpływa się w „opiumowej” mgle. Dopiero proces sądowy i krzyżowe zeznania świadków w procesie nad moralnością Anną Wetherell unaoczniają, że oba nietypowe wydarzenia łączą się w osobie kapitana Francisa Carvera, którego matactwa, fałszerstwa i oszustwa wychodzą w końcu na jaw, a on sam ginie w niewyjaśnionych okolicznościach, przewożony przez furgon więzienny do aresztu. W opowieści Catton aż kipi od charakternych postaci, wciąż też zadziwia świat relacji międzyludzkich, który dla niewprawionego czytelnika może pozostawać czy na zawsze, aczkolwiek jedynie czystą abstrakcją?