Blog

 

21.02.2025

Płuca

„Opowieści zależą od tego,

jak je po latach uzasadnimy.”


„Ja to nie moje myśli,

ja to ich świadomość”


„Ciemność, to ja

zawsze widzia­łam”

[…]

Jóhanna obserwowała, jak córka uwalnia nogi z kaloszy, rozsypując piasek po całej podłodze. To coś nowego. Dwuletnie dziecko nie potrafiło jeszcze sprawnie się rozbierać, minęło więc sporo czasu, nim to zrobiło. Jóhanna postanowiła zachować spokój. Poranek nie należał do łatwych i nie miała ochoty toczyć kolejnej walki, szczególnie w szatni przedszkola. Sprawdziła, czy mała, aby na pewno wzięła ze sobą misia i umieściła dziecięcy plecak na półce. Potem odwróciła się do córeczki i uściskała ją. Pa, kochanie. Mamusia cię kocha. Ledwo wypowiedziała te słowa, Ella już dała w długą. Nie będą się wi­działy przez tydzień i choć Jóhanna z całego serca kochała córkę, poczuła ulgę. Nie miała ochoty powtarzać tych samych błędów co ostatnio, gdy Ella przebywała u swojego taty. Postanowiła mniej pić i skupić się na dokończe­niu programowania Podróży do końca wszech świata. Spisała też listę prac do­mowych, które zalegały jej z tyłu głowy: posprzątać, pomalować ścianę, ku­pić roślinę do salonu i nowy kołowrotek do klatki chomika. Na samym dole narysowała butelkę czerwonego wina, którą wolno jej będzie otworzyć dopiero po zakończeniu wszystkich wypisanych czynno­ści.

[…]

Tym razem nie ogarnęło jej to przytłaczające uczucie. Wzięła książkę do ręki i zaczęła ją przeglądać. Tacie nigdy nie zależało na rozmowach o prze­szłości. Dopiero kiedy Jóhanna z Eliasem mieli po naście lat, dotarło do nich, że w ich żyłach płynie krew włoska i wietnamska – i to mama im o tym powiedziała. Milczeć przez całe życie na temat dziedzictwa, a potem spisać to wszystko dokładnie w powieści, to typowe dla jej ojca, historyka i jak sam siebie nazywa, niedzielnego literata. On chyba czuł się lepiej, trzymając lu­dzi na stosowny dystans, nigdy nie rozmawiał o tym z własnymi dziećmi, a potem spisał dla obcych te grubiańskie, kłamliwe opowieści o swoich przodkach. Ci, co przeczytali, prawdopodobnie uznali je za przesadzone. Nigdy nie udało mu się sprzedać tych swoich wypocin – ani tu, ani za oce­anem, dokąd przeniósł się w ostatnich latach.

[…]

Beatrice miała ledwo siedemnaście lat i nie przywykła do spirytualiów, niemniej parła naprzód ze strzelbą, stawiając bezrefleksyjnie krok za krokiem i mamrocząc jakieś zaklęcia myśliwych, których nauczyła się w nocy. Męskie głosy rozchodziły się we mgle i nagle wokół nastała absolutna cisza. Nogi młodej Beatrice oplotła mleczna smuga i dotarło do niej, że została zupełnie sama. Nawoływała, ale nikt nie odpowiedział, a czarny tuman przesłonił jej widok. Przepełnił ją strach, wszak obce były jej górskie wyprawy i dopiero niedawno przestała wierzyć w duchy. Wspinała się, dopóki wreszcie nie trafiła na szczelinę w ścianie mgły, przez którą majaczyła zielona dolina; wtedy też przebiło się słońce. Miała przed sobą nieznane pasmo górskie. W oddali szybowała istota. Najpierw Beatrice pomyślała sobie, że to ptak – pełen wigoru i lśniąco biały z czarnymi skrzydłami, jak bocian – lecz wtedy zauważyła, że to latająca niewiasta. Kobieta bez wysiłku płynęła w powietrzu z zamkniętymi oczami, jakby wisiała na drucie, choć niczego innego, poza niebem, nad nią nie było widać, a na jej twarzy umościł się spokój anioła snu, nieprzynależnego do tego świata. Za nią Beatrice zauważyła drugą zawieszoną w powietrzu donnę; były do siebie podobne jak siostry, o jasnej karnacji, jakby nigdy nie padł na nie promień słońca.

[…]

Enzo odłożył list i wyszedł przed dom. Błąkał się w swej niedoli, wspiął na wzgórze, a tam, na tle fioletowego nieba, odcinały się drzewka oliwne. Tam też się zatrzymał, spojrzał na wioskę, skąpaną w promieniach zacho­dzącego słońca i zastanawiał się, czy dane mu będzie jeszcze tu wrócić. Oboje jego rodzice odeszli. Salvatore zginął w pożarze, kiedy Enzo miał trzy latka, a Teresa kilka lat później od urazów wewnętrznych. Nazwisko Coniglio było skazane na śmierć. Enzo leżał w trawie i dłuższą chwilę ob­serwował przewalające się obłoki. Wreszcie się podniósł, zauważył wy­schnięte psie gówno smażące się na słońcu, i nawet ono wprawiło go w smutek. Czyżby życie nie miało znaczenia? Poprosił Stwórcę, by dał mu jakiś znak, przelatującego ptaka, krzew gorejący, cokolwiek. Ale nie wyda­rzyło się nic, poza tym, że słońce schowało się za wzgórzem.

[…]

Enzo nie podniósł wzroku, ale skinął głową. Pokażesz to swojemu zwierzchnikowi – zalecił specjalista i podał chło­pakowi list, w którym zaświadczał, iż Enzo Coniglio jest niezdolny do peł­nienia służby wojskowej z powodu nieuleczalnego raka, który niebawem doprowadzi do jego śmierci. Enzo podziękował lekarzowi za wyrok śmierci, pożegnał się, poszedł do domu i zamknął się w wychodku, gdzie wydalił z siebie ponad kilo nie­strawnych oliwek. W ten oto sposób wywinął się Enzo światowej machinie wojennej, która niechybnie pomalutku by go zmieliła i postawiła kropkę pod historią ro­dziny. Oboje z Benedettą wyprowadzili się do Pensylwanii w Stanach Zjed­noczonych, gdzie jego stryj pracował w kopalni. Tam doczekali się swojego jedynego dziecka, Federica, którego kochali równie gorąco, jak kochaliby całą gromadkę dzieci, którą im obiecano. Wiedli proste życie, lecz w więk­szym dostatku niż ten, który byłby ich udziałem na włoskiej wsi.

[…]

W początkowych miesiącach ich pobytu w Toronto córka Thao siady­wała na parapecie, pozbawiona apetytu i samotna, i obserwowała życie ludzkie i barwy jesieni w parku pod domem. Mieszkali w niedużym, lecz schludnym mieszkanku w bloku niedaleko dzielnicy chińskiej, gdzie uczęszczała na naukę języka, ale poza tym raczej nie wychodziła z domu. Miała trudności z jedzeniem, czego się wstydziła i co ukrywała, na ile się dało, a gdy jej matka Lieu patrzyła w inną stronę, wypluwała kęsy jedzenia w serwetkę. Pomimo wolności, jaką się cieszyli, Thao czuła się, jakby żyła w za­mkniętej klatce, nie tylko dlatego, że musiała ślęczeć nad książkami, lecz również z tego powodu, że jej rodzice doprowadzali ją do szewskiej pasji – kłopotliwe francuzyzmy i wyjazdy biznesowe tym idiotycznym lodovanem uczyniły z jej rodziny pośmiewisko wszystkich Wietnamczyków z China Town. I tak umierająca z nudów Th?o zastygła na parapecie ze skryptem do gramatyki, zaczęła przyglądać się młodemu człowiekowi, który często przysiadał samotnie na ławce w Alexandra Park, z dłońmi wciśniętymi w kieszeniach cienkiej katany.

[…]

W jakiś tajemniczy sposób on był taki jak ona, zabłąkany w parku ni­czym poeta w głębokim natchnieniu. Na pewno czeka ich ten sam los. W tego młodego człowieka wrzuciła wszystkich romantycznych bohate­rów, o których czytała. On był zagubiony, tak samo jak ona. Oboje przyna­leżeli do tej samej samotnej egzystencji. On był równie głodny, co ona pozbawiona apetytu. Wyobrażała sobie, że zawija resztki strawy w gazetę i mu zanosi – w wyobraźni na klatce nikogo nie spotykała, a park był wyludniony poza nimi – on sam, a ona do niego przychodzi... Tu kończyła się jej wizja. Nie dlatego, że wstydziła się myśleć o pocałunkach. Ona ich nie chciała. Chciała go tylko nakarmić. Żeby może na nią spojrzał, najpierw z niedo­wierzaniem, a potem z wzbierającą wdzięcznością.

[…]

Słońce przebiło się zza gęstych chmur i wysłało promienie w mrok, oświecając pośród gałązek i roślinności coś bladoróżowego. Thao nie zo­rientowała się, co to, dopóki jaskrawożółty strumień nie zwilżył podłoża. Zamarła w bezruchu, wgapiona w to dyndające ciało, tak brzydkie i jedno­cześnie niewinne, podczas gdy on lał w krzaki. Nagle wychynął spomiędzy splątanych roślin, skąpany w cieniach i świetle, a wtedy ona wrzasnęła tak głośno, że on śmiertelnie się przeraził i niemal upadł, choć trzeba przy­znać, że dzielnie walczył z niechętnym zamknięciu rozporkiem. Kiedy wreszcie złapał równowagę, rozdziawił gębę i wbił w nią wzrok, zarumie­niony i zażenowany widokiem stojącej przed nim smarkuli, równie zagu­bionej co on. Wtedy się uśmiechnęła.

[…]

Zaraz pierwszego dnia w Stanach młoda para udała się do jego rodziców, a to z powodu braku pieniędzy i noclegu. Anthony zaczesał włosy na bok i tak mocno ściskał dłoń Thao, że aż ją bolało. Po chwili wahania zapukał do drzwi. Kiedy się otworzyły, stanął przed nimi mężczyzna w średnim wieku. W podkoszulku. Z twarzy wyrastał ten sam wielki kinol, co u syna, tyle że spuchniętym nadużywaniem czerwonego wina. Rozdziawił gębę w zdumieniu i bez słowa wpuścił gości do środka. Anthony w milczeniu wcisnął się powoli do przedpokoju, ciągnąc za sobą Thao. W salonie siedział maleńki, zapadnięty staruszek, który według Thao miał co najmniej sto lat, z ogromnymi uszami, długaśnym nosem i w gru­bych niczym denka butelek okularach, niemal tak wielkich jak ekran tele­wizora, w który wbijał wzrok, przesuwając w ustach w przód i w tył sztuczną szczękę. Matka Anthony’ego spojrzała znad gazety, a kiedy dotarło do niej, kto przybył, papieros niemal wypadł jej z kącika ust. Rodzice wymienili między sobą spojrzenia, lecz żadne się nie odezwało. Dziadek prawie zadławił się szczęką, gdy wreszcie chyba się zorientował, kto przed nim stoi. Patrzył pytającym wzrokiem.

[…]

Lubiła się kochać i Anthony był dla niej dobry, ale ten posępny wyraz jego oczu nie zniknął. Zupełnie jakby cały czas miał się na baczności. Miała nadzieję, że powrót do domu go zmieni, że stanie się szczęśliwszy – gdy jednak usiłowała zajrzeć w głąb jego duszy, natrafiała na pustkę. Był ni­czym zamknięta księga, a ona tak bardzo pragnęła wejrzeć w jego serce, zrozumieć smutek, skrywany za tym ponurym wzrokiem. Szybko otrzeźwiała z romantyzmu. Anthony nie miał humoru, choć wolny był od arogancji i chęci kontrolo­wania jej. Pod tym względem nie przypominał rodziców Th?o. Ale wieczo­rami bywał wycofany i rozdrażniony, wtedy żona obawiała się, że jest nią znudzony. Był wrażliwcem i domatorem, nie zależało mu na tym, by do­kądkolwiek z nią wychodzić, co najwyżej do kina. Dlatego zdziwiła się, kiedy któregoś dnia oznajmił jej, że wychodzi spo­tkać się z przyjaciółmi. Nigdy ich jej nie przedstawił i najwyraźniej spo­dziewał się, że ona w tym czasie zostanie w domu. Zanim zdążyła zareago­wać, wyszedł, więc pomyślała sobie, że może to mu dobrze zrobi. Mężczy­zna musi mieć swoich kumpli.

[…]

Choć Sara miała opory, by zaakceptować rozpacz matki, a nawet broniła swego ojca – to oskarżenia te sączyły się jej do głowy. On zdradził mnie i matkę, myślała. Jego nieobecnością Sara się nie przejmowała, ale kiedy dotarło do niej, że on ich nigdy nie poprosił, by wróciły do domu, poczuła, jak pęcznieje w niej pustka. I ponieważ nie miała pod ręką ojca, jej gniew skupił się na matce. Krępowało ją mieszkanie z dziadkiem i babcią, byli tacy staroświeccy i dziwni, i prawie nie mówili po angielsku, mimo że mieszkali już w Kana­dzie prawie dwadzieścia lat, a dziadek nadal chełpił się swoim francuskim, który z każdym mijającym rokiem stawał się coraz dziwaczniejszy.

[…]

W księdze rekordów zobaczyła zdjęcie islandzkiego koguta, który był tak przerośnięty, że Sara podejrzewała, iż fotografia została sfałszowana. Był tak wielki, że mały chłopiec mógłby dosiąść tego niesamowitego stwora jak konia. Przyglądała się zdjęciu bardzo uważnie i zazdrościła chłopcu. Wy­cięła je i powiesiła na ścianie nad łóżkiem. Tak mijały jej młodzieńcze lata pośród pism poświęconych naturze aż do chwili, gdy jej własna natura nie zapukała do drzwi i wszystko poszło w diabły. W wieku piętnastu lat Sara miała narzeczonego. Biały, tajemniczy, uży­wał cienia do powiek, a włosy miał czarne niczym chmura gradowa. Widy­wała go, jak popalał za niedużą szopą przy szkole, przypominał jej wtedy gotycką wersję Jamesa Deana. Sara nie była popularną dziewczyną, do tego stopnia, że nikt nie miał nawet pojęcia, jak jej na imię.

[…]

Kiedy położyła głowę na poduszce i zamknęła oczy, ujrzała wizję, jakby pojedyncza klatka została wmontowana w niewłaściwy film – machające skrzydełkami motyle, niebieskie i lśniące czarno w pachnącej, bujnie porośniętej do­li nie i ona biegnąca za nimi z siatką. Sara uniosła powieki i wtedy ponownie ukazał się jej ciemny pokój i młody człowiek, poruszający się na niej, patrzyła mu w oczy i ta bliskość przesłaniała wszystko inne, więc natychmiast zapomniała o tym dziwnym widzeniu. Podczas następnej wizyty, gdy Indigo oprowadzał ją po swoim wylud­nionym domu, Sara zauważyła na ścianie w salonie fioletowe motyle w ramce. Zatrzymała się, by się im przyjrzeć. Indigo podszedł do niej, objął ją i opowiedział, że jego pradziadek i prababcia byli rosyjskimi arystokra­tami, którzy uciekli z kraju po rewolucji. Kolekcja motyli była jedną z nie­wielu rzeczy, które ich córka, a jego babcia, zabrała ze sobą za ocean.

[…]

Po chwili się do niego odwróciła. Chyba jestem jasnowidzką. Daniel potrząsał głową, jakby to wszystko było dziwnym zbiegiem oko­liczności. Albo Sara była niezrównoważona psychicznie. Prawdopodobnie jedno i drugie. Wyszli z łóżka i zrobili sobie kawę, lecz ich rozmowa pozba­wiona była treści. Napisała mu na kartce swój numer. Po cichu każde dzię­kowało, że nie studiują na jednej uczelni. Żadne z nich drugi raz się nie skontaktowało. Inaczej, niż kiedy miała piętnaście lat, teraz zdawała sobie w pełni sprawę, że to, co widziała, nie było z tego świata, a w każdym razie nie z jej własnej rzeczywistości. Nie wierzyła w transcendencję, lecz postanowiła zbadać ten dar. Nie zdarzało się to, gdy sama się dotykała, tylko z facetami. Po kilku ra­zach wypracowała sobie metodę. Nigdy nie mówiła mężczyznom, o co jej chodzi, ale wyciągała z nich dokładny obraz ich pochodzenia i historii pra- matek, na tyle jednoznaczny, na ile mogła. I nikt nie protestował, choć wielu dość miało tego nieustającego przesłuchania, wszak chodziło o seks. Jedyne, co mogli w tej sytuacji, to podążać za nią niczym osły za mar­chewką.

[…]

W porównaniu z seksualnymi podróżami w czasie codzienność nie była ciekawa. Wynajęła z przyjaciółką mieszkanie na terenie uczelni, a z matką spotykała się jedynie czasem w weekendy, kiedy Sara uznała, że ma na to czas, tyle miała nauki. Po każdym spotkaniu wydawała się sobie mniejsza i mniejsza. Jadła z rodzicielką, dziadkiem i babcią, niewiele się odzywała, pozwalała dziadkowi tokować, a babci oburzać się na wszystko, co on mówi, dziękowała grzecznie, po czym rzucała się w wir życia. Jeśli miała ochotę w dzień powszedni, wiedziała, gdzie znaleźć łatwą ofiarę: szła do któregoś z pubów dzielnicowych i siadała samotnie przy barze. Nie musiała długo czekać. Starsi panowie podchodzili do niej częściej niż rówieśnicy. Pewnego razu wizja pochłonęła ją tak mocno, że nie widziała różnicy między wymiarami, tylko to, jak zostaje napadnięta przez grupę młodych mężczyzn, którzy ją pobili, a ona krzyczała i odpowiadała im kopniakami i ciosami, tak że facet, który na niej leżał wniebowzięty, że udało mu się wyrwać jedną młodą, spadł z łóżka.

[…]

Pod sam koniec, kiedy targnął nią wstrząs, zamknęła na moment oczy. Przez okno widziała odkryte i niezbadane przestrzenie kosmosu, czarne, śmiertelną ciszę, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyła, a która wywołała dreszcze na skórze. Choć ciało było rozpalone, zimno przenikało ją aż do kości. Ostrożnie bujała się na swym przyjacielu i patrzyła na ziemię spo­witą w niebieskiej mgle, daleką i cudowną, tak małą i nierozpoznawalną, poza zasięgiem. Tam byli ci, którzy żyją, cała ludzkość, tam była cząstka jej samej, którą straciła na wieki, zagubiona w błękicie. Otworzyła oczy i zbli­żyła się do kochanka, którego za chwilę pożegna. Złożyła długi, płomienny pocałunek i poczuła, że mimo wszystko może jednak za nim zatęskni.

[…]

To był jej autorski pomysł, może nie najbardziej oryginalny, ale miała nadzieję, że wzbudzi zainteresowanie. Przy upchnięciu miliardów lat w jedną projekcję powstawał taki problem, że przez większość czasu aż do śmierci cieplnej kosmos był raczej pustą wewnętrznie przestrzenią. Se­kunda, w której gwiazdy się rozdymają, kurczą i znikają, a potem prawie godzina pustki – to rzecz jasna nic fascynującego. Trzeba było stale przyspieszać postęp czasu, żeby zaprezentować naj­ważniejsze wydarzenia. Obserwację przesuwających się powolutku płyt tektonicznych i zespalanie się kontynentów w jedną całość trzeba było po­kazać precyzyjnie, następnie nie powinno upłynąć zbyt wiele czasu do mo­mentu, aż Słońce spuchnie i połknie Ziemię, która skończy jako biały ka­rzeł. Później należało przyspieszyć narrację, bo rozpad galaktyk trwał o wiele dłużej niż to, co pokazano wcześniej, mimo że były to tylko drobia­zgi w porównaniu z czasem ostatniej części, gdzie czarne dziury niosły swój łabędzi śpiew. Ponieważ projekcja nie wymagała żadnej interaktywności, a kod był dość prosty, zespół, którym kierowała, dopilnował, by zadanie szło szybko i gładko. Nie w pełni świadomie wystrzegała się wyboru bezludnej rzeczy­wistości wirtualnej. Po prostu jej to bardziej pasowało. Od początku wie­działa, że jej pierwsza praca jako szefowej projektu obracać się będzie wo­kół podróży w czasie i przestrzeni. Zakodowanie prostych ludzkich zachowań, choćby tylko na potrzeby góra dwugodzinnej projekcji, było zadaniem trudnym i według jej własnej oceny piętą achillesową w pracy, w której pod innymi względami poruszała się bardzo sprawnie.

[…]

Jeśli przysyłając jej egzemplarz swojej ostatniej masturbacji, chciał wy­ciągnąć rękę do zgody, jak zasugerował Hrafn, to się tatusiowi nie udało. Pisał to wyłącznie dla siebie. To nie ona powinna się pierwsza skontakto­wać, wszak to on ją zranił. Powiedział wszystko to, co niewybaczalne, kiedy nosiła w sobie dziecko. Powinien ją przeprosić, a nie przysyłać jakieś wypo­ciny. Historyk, który poświęcił życie zawodowe, analizując wpływ sił populi­zmu na osłabienie demokracji, nagle zaczął się zgadzać z ideologią wcze­śniej przez niego krytykowaną. Potakiwać tym, którym nie podobało się, że ludzie z wyższych sfer społeczeństwa mają zdrowsze i ładniejsze, i mą­drzejsze dzieci dzięki metodzie CRISPR-DNA. Przystawać z tymi, którzy obawiali się, że w niektórych krajach wykonuje się modyfikacje gene­tyczne, by pomóc przejąć władzę nad światem. Takie teorie spiskowe stawały się coraz bardziej powszechne.

[…]

Tego rodzaju terapie duchowe nie należały do rzadkości, zazwyczaj nikt nie żądał, aby pojawiający się w nich ludzie byli wiarygodni, poza wyglą­dem. To nie postaci miały znaczenie, najważniejsze było oczyszczenie psy­chiki. Jeśli ktoś na coś narzekał, to na takie drobiazgi jak nieprzekonujący ruch w przestrzeni czy inne podobne technikalia. Zawieszone w powietrzu daty jeszcze z pewnością niejednego wkurzą – coraz dłuższe i dłuższe liczby, dochodzące do trylionów w miarę zbliżania się do ery cienia przy końcu wszechświata. Miała świadomość, że będą do tego uwagi. Wynotowała sobie w punktach, co jeszcze należy poprawić, ale tekstu postanowiła nie ruszać. Miała ochotę wziąć prysznic i gdy zamknęła oczy pod strumieniem gorącej wody, zresetowała umysł. Pierwsze, co przyszło jej do głowy, gdy je ponownie otworzyła, to książka, którą przed chwilą przeglądała. Teraz wyraźnie czuła, że saga rodzinna jest oskarżeniem. Osobistym oskarżeniem jej wniesionym przez tatę. Taka jest nasza historia, to my, to jest to, co było i co straciliśmy. Taki był przekaz, który ojciec zakopał głęboko pod tymi idiotycznymi anegdotami. Nieprzypadkowo pierwsza książka, którą napisał po kłótni, powstała w oparciu o ich historię ro­dzinną.

[…]

Podczas niemal każdych letnich wakacji Jóhanna odwiedzała go w Mas­sachusetts, jeśli pozwalały na to okoliczności, ale od kiedy urodziła córkę nie przyjechała ani razu. Kontaktowali się nieregularnie. Kiedy wysyłał ży­czenia świąteczne albo urodzinowe, otrzymywał zdawkowe odpowiedzi. A na prezent w postaci książki zareagowała milczeniem. Jak długo jeszcze będzie się na niego boczyć? Gdy zapytał ją, czy nie wybierają się wkrótce go odwiedzić, oświadczyła, że obawia się, iż córka jest jeszcze za mała na lot. Wiedział, że to nieprawda. Jóhanna wciąż nie wybaczyła mu tego, co po­wiedział. Uważał interwencję genetyczną za nienaturalną. Jak większość ludzi z jego pokolenia. Każdej nowej technologii towarzyszy ryzyko – atom to najdobitniejszy przykład. A powód, aby postępować równie ostrożnie, gdy chodzi o profilo­wanie samego życia, był jednakowo ważki. Radykalne nowinki zawsze niosą za sobą nieprzewidziane skutki, to właściwie jest zasada. To samo dotyczy jego specjalizacji, historii internetu. Ile artykułów już na ten temat napisał? Swobodny przepływ informacji i otwarta platforma wymiany po­glądów nie stały się „czwartą siłą” decentralizacji władzy i transparentności, lecz podkopały samą demokrację. Korporokracja i oligarchia techno­kratów umocowały u władzy bloki, które wcześniej chyliły się ku upadkowi. I zmiany te nastąpiły tak szybko, że nie zostały od razu zauważone; zupeł­nie jak w odrzutowcu przebijającym barierę dźwięku pasażerowie nie sły­szą gromu dźwiękowego. To samo dotyczy korzystania z inżynierii genetycznej przy zapładnianiu techniką CRISPR. Nawet jeśli odłożyć na bok pytanie o aspekt etyczny wy­łączania określonych genów, pozostaje problem niemożności określenia długofalowych skutków takiego działania. Dokładnie to miał Stefán na myśli, mówiąc to, co powiedział. To była po prostu jego pierwsza reakcja na niespodziewane wieści. A Jóhanna natych­miast się obruszyła i wyrzuciła z siebie wszystko, co skrywała. Bezmyślnie paplała o Elíasie i rdzeniowym zaniku mięśni, chorobie, która sprowadziła na niego śmierć, i o konieczności zabezpieczenia przyszłych pokoleń przed tą wadą.

[…]

Nie potrafił się jednak powstrzymać i wlał w tę historię to samo szaleństwo, co w pozo­stałe książki. Taki powściągliwy człowiek jak on. Najwyraźniej czerpał ja­kąś zboczoną przyjemność z opowiadania o swoich rodzicach i przodkach, przedstawiając ich jako dziwaków. Dlaczego nie potrafił pisać normalnie, skoro na co dzień był takim nieinteresującym człowiekiem? Musiał przy­bierać nienaturalne pozy, żeby opowiadać o tym, co było dla niego nieła­twe, o tym, czego się wstydził, stąd wysiłek włożony w przedstawianie tego w tak niesmaczny sposób, w jaki tylko się da. Prawda jest zaś taka, że to go bawiło. Nieskrępowane pisanie o wszystkich psychicznych dolegliwościach i przyzwolenie, by estetyka i chore poczucie humoru nadawały ton temu pisaniu, sprawiały mu jakąś perwersyjną przyjemność. Wtedy to on rzą­dził. Bronił się. W młodości ludzie zawsze powtarzali mu, że jest ekscentrykiem, i to go drażniło, więc świadomie starał się być tak normalny, jak to tylko możliwe – ale to nie przynosiło żadnego efektu, nawet ci niepytani mówili mu, że jest dziwny. Nie był jakimś cudakiem z wyglądu, ale to prawda, normalnym człowiekiem nie można go było nazwać. Niech to dia­bli, sam siebie stłumił duchowo i wciąż spotykał się z tymi komentarzami. Dlaczego więc nie wyłożyć kawy na ławę, skoro i tak wszyscy uważają go za dziwaka? Nie mógł wiedzieć, czy Jóhanna przeczytała książkę, czy wyrzuciła ją do kosza.

[…]

Dzień pracy był długi, a wraz z nastaniem ciemniejszej, niż to sobie wy­obrażała, zimy obciążenie psychiczne zrobiło się jeszcze większe. Szła do pracy po ciemku i po ciemku wracała, słońce widywała jedynie podczas krótkich przerw na dymka, jeśli w ogóle się tam pojawiała. Niektórzy przy­swoili sobie nawyk spędzania prawie całej doby w pracy i zdarzało się jej zdrzemnąć przy biurku, budziła się potem zdyszana w środku nocy i za­miast iść do domu, kontynuowała robotę tam, gdzie ją przerwała. Przez jakiś czas łudziła się, że trzy godziny snu jej wystarczą, podczas gdy Páll spał czasem i dwanaście godzin, tak że po prostu nie szedł na uczelnię. Zupełnie jakby każde z nas było z innej planety – mówiła. Ja z miej­sca, które kręci się zbyt szybko i leży za blisko słońca, a ty, jakbyś był zlodo­waciałą sferą, która wykonuje jeden obrót na tysiąc lat.

[…]

Twierdziła, że on ma depresję i dobrze by mu zrobiła wizyta u psychia­try. Była wzburzona, ale postawiła na swoim, a na koniec rzuciła na stół asa. Gdy tylko zapędziła go do narożnika i bronił się, z oburzenia siny na twarzy i z poczuciem, jak bardzo jest niesprawiedliwa, nagle spuściła z tonu i spokojnie powiedziała coś bardzo racjonalnego: że chce tylko, żeby wszystko szło jak najlepiej. Przemiana przypominała łyżwiarkę figurową, która nagle precyzyjnym ruchem ostrza łyżew zmienia kierunek jazdy na lodzie. W konsekwencji jego wkurzenie brzmiało niczym napady wściekło­ści awanturnika, więc jego gniew z miejsca zaczynał go kompromitować. Osiągając kolejne wyżyny swojej furii, jego jedyną bronią stawały się niewyrażane na poważnie słowa hejtu, których żałował, gdy tylko zostały wy­powiedziane, a które nigdy nie miały zostać zapomniane. Páll widział w Sarze kogoś, kto mógłby go wznieść na wyżyny, była taka mądra i rozsądna. Widział w niej kogoś, kto stwarza okazję, by mógł stać się lepszym człowiekiem. Wydorośleć. Była wolna od kaprysów i męczącej uczuciowości, w przeciwieństwie do jego byłych dziewczyn. Pełna sarkazmu, nie miewała romantycznych fanaberii i złudzeń co do świata. Była pewna siebie. Te wszystkie zalety, stanowiące dla niego motywację, miały okazać się bronią obosieczną. Jak to określił terapeuta małżeński podczas pierwszej i jedynej sesji, którą zaliczyli: to, co przyciąga jedną osobę do drugiej, często bywa tym, co ją od niej odstręcza.

[…]

Frustracja Sary wynikała z innych przyczyn. To beztroskie nastawienie jakoś to będzie przestało mieć urok. Ten brak poczucia odpowiedzialności i przezorności był coraz bardziej widoczny, a przez to nieznośny. Męska nieudolność i niewrażliwość. Wolność, którą uważała za oznakę otwartości umysłu, była niczym innym, jak tylko pozbawionym maski prostactwem, wynikającym z tego, że wychował się w homogenicznym społeczeństwie, gdzie nigdy nie było więcej niż cztery tematy dyskusji i dwa poglądy. To, co jednak najbardziej ją raniło, to to, że mały Aleks zdawał się nią nie interesować. Wszystkie kursy i podręczniki poświęcone wychowaniu przygotowały Pálla do roli siedzącego w drugim rzędzie, epizodysty po pojawieniu się dziecka. A ją nie. Lecz kiedy wracała do domu, dziecko nie chciało jej wi­dzieć i czepiało się ojca. Płakało, gdy wychodził. Ona nie mogła go wziąć na ręce, karmić czy usypiać. Starała się tym nie przejmować, nierzadko dzieci przedkładają jedno z rodziców nad drugie. To tylko taki okres. Pilnowała się, by nie wymuszać na nim buziaczków czy przytulasków. Starała się spę­dzać z nim wartościowe chwile. Ale ją to wkurzało i sytuacja ta wywoływała w niej trudne do opanowania emocje. Była ciepłą i dobra matką, ale to jej nie wystarczało.

[…]

W dzieciństwie nie było chyba nocy, żeby Sólveig nie wślizgnęła się do łóżka Anny, tak bała się ciemności. Zawsze śnił jej się ten sam koszmar – mrok chciał ją pochłonąć – wtedy uciekała pod skrzydła siostry, podobnie zresztą jak w szkole: uwielbiała, kiedy starsza siostra wyciągała ją z grupy dzieciaków na szkolnym boisku i uciekały od nich, żeby mieć spokój. Wyci­nały zdjęcia kobiet w biustonoszach z zagranicznych katalogów, wybierały te najpiękniejsze, wysokie i długonogie. Piękne kobiety o długich włosach. Wycinały je różowymi nożyczkami i tak potrafiło im minąć całe popołu­dnie. Chowały fotografie do chlebaka w kuchni i kiedy wracały ze szkoły, a mama była jeszcze w pracy, układały te swoje panie na podłodze, urzą­dzając coś na kształt wyborów miss. Każda z sióstr miała innego ojca. Anna swojego nie znała, bo przed jej narodzinami wyprowadził się za granicę, a tata Sólveig był dziwny i chory, rzadko go widywała. Pewnego wieczoru, gdy Sólveig nie mogła zasnąć z powodu nyktofobii [to irracjonalny, silny lęk przed ciemnością – przyp. aut.], oglądały swoje twarze w lustrze, jedna obok drugiej.

[…]

Anna wychowała się w dzielnicy Norðurmýri i miała niewiele wspomnień sprzed narodzin siostry. Jest takie zdjęcie, na którym ma dwa latka i siedzi w letniej sukience w róże z białą kokardą na kolanach swojej ciężarnej matki. Fotografię przechowywano w zielonym albumie, który Anna często przeglądała, i to właśnie ten obraz wyłaniał się z zakamarków jej pamięci, kiedy zastanawiała się nad tamtymi latami. To narodziny siostry uczyniły z niej tę osobę, którą się stała. Ta wrażliwa mała istotka, pragnąca miłości i zainteresowania całego swojego otoczenia – jej mała siostrzyczka – była pępkiem jej świata. Anna coraz to musiała walczyć o uczucia swojej siostry, coraz to próbowała przykuć jej uwagę, potrzebowała ciągłej aprobaty. Chroniła ją i nienawidziła zarazem. Już od najmłodszych lat mierzyła się z lękiem i budowała swoją tożsa­mość na podstawie relacji z kimś, kto jej zagrażał – jeśli się kogoś bała, mu- siała się z nim zaprzyjaźnić. Jako nastolatka zadała się z niewłaściwym to­warzystwem, co rozzłościło jej matkę. Koledzy sprowadzili Annę na złą drogę, tak uważała rodzicielka. Czarne owce. Ale jej córka wciąż musiała iść dalej. Jeśli ktoś zaciągnął się papierosem, ona paliła jak smok. Jeśli ktoś pił alkohol, ona traciła przytomność. Nie zwykła ubierać się w kolorowe stroje i zazwyczaj trzymała się ziem­skich szarości, a mimo to jej wygląd uchodził za szokujący: włosy niczym zbocze po pożarze traw i oczy jak mokry mech, brwi wygięte i ciemne. Sama skręcała sobie fajki i piła kawę po turecku, i choć nie goniła za tren­dami w modzie, jej styl podlegał sformalizowanej estetyce, opartej na sprzeciwie wobec konsumpcjonizmu – i niewątpliwie uznano by ją za pre­tensjonalną, gdyby nie jej błyskotliwe spojrzenie i czarny humor. Ponad dekadę, zanim wszystko stało się wiecznie dostępne, pokazywano nieosiągalną w wypożyczalniach wideo Personę Bergmana w Kinie Miej­skim w Hafnarfjörður, więc Anna udała się tam autobusem i zasiadła na widowni wraz z piątką innych wschodzących artystów z liceum Hamrahlíð. Ten kulturowy kapitał miał ograniczoną wartość – oglądało się film, którego nikt nie znał i o nim nie dyskutował – ale to było bez znaczenia. Budowało to przede wszystkim jej własny image. Trzymała wszystko na od­ległość, plebejskość i bezguście. Ironii nauczyła się z amerykańskich pro­gramów telewizyjnych, które w swoim mniemaniu odrzucała. Kupowała czarno-białe błony fotograficzne i robiła zdjęcia aparatem, który nietknięty przeleżał od dnia, gdy dostała go w prezencie konfirmacyjnym. Po maturze podróżowała po Europie i nie miała zamiaru nigdy wrócić, jednak wróciła i podjęła studia w szkole filmowej na wydziale ope­ratorskim. Jestem operatorką, mówiła, a ludzie rozdziawiali usta ze zdu­mienia, operatorka, jakby wyobrażali sobie zbuntowaną operatorkę ko­parki albo wózka widłowego.

[…]

Stefán klepał psiaka po łbie przez chwilę, a następnie zwrócił się znów do swojej córki. Półuśmiech zniknął z twarz, ojciec spoważniał. A jak tam w pracy? Dalej w rzeczywistości wirtualnej? Nadal w rzeczywistości wirtualnej, tak. W OvO. Dobrze mi idzie. Nie­dawno awansowałam na szefową projektu. No proszę – powiedział tata z takim samym nieprzesadnym zaintere­sowaniem jak zawsze, kiedy chwaliła się swoimi sukcesami. Finansowo niewielka różnica, ale mam więcej do powiedzenia odno­śnie do zadań – dodała. Gratuluję – powiedział. I co to za zadania? Teraz rozwijam własną koncepcję – podjęła Jóhanna i nagle zaczęła się denerwować, opowiadając o tym swojemu ojcu. – Jest to podróż do końca wszechświata. Człowiek wchodzi do symulatora, robi się ciemno, a następnie ukazuje się wokół niego ziemia i cały Układ Słoneczny, potem pokazu­jemy, jak w miarę upływu milionów lat Ziemia się zmienia, jak stygnie Słońce, jak się rozdyma, staje się wielkim gigantem, aż białym karłem, na końcu galaktyki oddalają się od siebie i umierają, i nie zostaje nic, poza czarną dziurą. No właśnie – wtrącił Stefán. Stworzenie świata w osiem dni? Tak, w zasadzie – potwierdziła Jóhanna i uśmiechnęła się, mimo że z każdą minutą ból głowy się potęgował. Tyle że nie od razu jest dzień święty. Muszę znaleźć lepsze rozwiązanie na pokazanie upływu epok. Nie mam ochoty korzystać z tekstu pisanego czy mówionego w trakcie do­świadczania, ale nic innego, co mogłoby stworzyć wrażenie długości trwa­nia każdego okresu nie przychodzi mi do głowy. Nie da się przelecieć tego w równym tempie, ponieważ wszystko to, co interesujące, dzieje się niemal na samym początku, a pozostałe dziewięćdziesiąt dziewięć procent to tylko autodestrukcja czarnych dziur.

[…]

Kiedy tylko to wypowiedziała, uniosła się brew starszego pana. To ewidentnie nie jest stuprocentowy realizm – kontynuowała – ale próbowałam znaleźć coś na temat tego koguta rekordzisty i nic nie znala­złam. Dobre pytanie... czy istniał? – rzucił Stefán, przyjmując pozę profesor­ską. On naprawdę istniał. I wabił się Jupiter. Ale jeśli chodzi o jego roz­miar, to oczywiście przesada. Tak brzmiała ta historia, kiedy słyszałem ją jako chłopak. Przeszłość nie może być jedynie suchą wyliczanką faktów, nie miałaby wówczas smaku. Ale nie jest to mimo wszystko trochę dziwne? – zapytała Jóhanna. Skoro piszesz historię rodziny, żeby ocalić ją od zapomnienia, to po co umieszczasz w niej coś, co jest wymyślone? Cel, jaki mi przyświecał, nie polegał wyłącznie na jej ocaleniu... – za­czął, lecz zamilkł, jakby czegoś nie chciał powiedzieć. Człowiek korzysta z licentia poetica – kontynuował. Po latach zajmowania się historią jest to wyzwalające. Chodziło mi o to, żeby oddać historię Jupitera taką, jaką za­pamiętałem ją z dzieciństwa. Kiedy jesteś dzieckiem, nad przeszłością roz­ciąga się mitologiczna atmosfera, dlatego uważałem, że powinienem za­wrzeć i to uczucie, choć było ono wypaczeniem. Ale pominięcie tego rów­nież byłoby wypaczeniem.

[…]

Na przykład to, że kiedyś wszystko było inne, a jednak po­dobne. Choćby rozdział o Sarze i Pállu, jak się zakończył ich związek. To było dotkliwe, podobne do tego, co miało miejsce między mną a Hrafnem. I jest tam jeszcze coś, co działa, jakby było może oparte na dziejach twoich i mamy...? Nie taki był zamysł – odparł Stefán i odchylił się w fotelu. Ale całkiem możliwe, że na czymś tam pozostawiliśmy nasze odciski palców. To sprytne przekuwać przeszłość w opowieści, żeby ją lepiej zrozu­mieć – przyznała Jóhanna. Zawsze podobała mi się koncepcja, że rozu­miemy świat poprzez historie. Doskonale widać to na przykładzie Elli. Kiedy coś dla niej wymyślam, jej źrenice się rozszerzają, jakby mózg chciał wchłonąć maksymalnie dużo. Patrzy na mnie, jakby mnie nagrywała. Wtedy do człowieka dociera, jak uzależnionymi od narracji jesteśmy zwie­rzętami, zaprogramowanymi, żeby wszystko rozumieć poprzez opowieści. Już kiedyś to człowiek słyszał – przyznał Stefán. Zaprogramowani, żeby rozumieć przez opowieści. Ale to nie całkiem tak jest. Rozumiemy wszystko z perspektywy uczuć. Opowieści zależą od tego, jak je po latach uzasadnimy.

[…]

Wychowałem się w dość szczególnych warunkach, u ludzi nastawio­nych wobec siebie niezbyt przyjaźnie, którzy jednoczyli się tylko, a właści­wie tolerowali wzajemną bliskość, z mojego powodu. Zaczynało to brzmieć jak użalanie się nad sobą i ciekawość Jóhanny się skurczyła. Stefán także chyba stracił wątek, patrzył w podłogę i palcami wodził po sierści Chagalla. Z historii rodzinnej można wysnuć wniosek, że pochodzimy od ludzi, którzy nie potrafili rozmawiać o problemach – zauważyła Jóhanna. Nie przeczytałam całości, ale dostrzegłam, jak dużo tam cierpienia. Niepo­trzebnego cierpienia. Masz niewątpliwie rację – zgodził się Stefán markotnie. Ale, tato – odezwała się do niego tak łagodnie, jak tylko umiała. Może my potrafimy rozmawiać o historii naszej rodziny? Nie rozumiesz, dla­czego z Ellą poszłam tą drogą? Jedyne, czego dokonałam, to drobne zmiany, unieszkodliwiłam kilka genów, wyłącznie po to, żeby ograniczyć niepotrzebne cierpienie.

[…]

Rozmowa ponownie zeszła na europejską tradycję kulinarną i Aleks przysłuchiwał się dyskusji jednym uchem, obawiając się jednak cały czas, że ktoś się do niego odezwie. Kiedy Francuz wspomniał coś o Afryce, roz­gorzała dyskusja na temat różnych cywilizacji i ras i wszyscy zjednoczyli się przeciwko Francuzowi, potępiając jego poglądy, gromiące poczucie przyzwoitości mieszkańców krajów nordyckich. Gdy tylko ktoś wspomniał o Azji, kontynencie, z którym wszyscy chcieli kojarzyć Aleksa, a którego on nigdy nie widział i o którym tak naprawdę niewiele wiedział, chłopak czuł, jak kurczy mu się żołądek. Stany Zjednoczone są jednak lepsze niż Europa – powiedział Hróar po angielsku. Żartujesz chyba – odpowiedziała Anna. Stany, które zrujnowały Ame­rykę Południową i Bliski Wschód? Ale dopiero po tym, jak zrobiła to Europa – bronił się mąż przyjaciółki. Stany Zjednoczone to nie jest prawdziwy kraj. To tylko firma zauwa­żył Alain. Europejskie idee odkształcone przez psychopatów. Frywolne oświadczenia i bezcelowe wynurzenia pijackie zebranych ocie­kały cynizmem, który Aleks w swej niewinności interpretował jako szczere poglądy.

[…]

Pamiętam, jak wszyscy mieli wszędzie kółka i szpilki. Kiedyś przylazł do mnie przyjaciel z księciem Albertem na fiucie, nie wiedziałem o tym. Usiadł koło mnie na namagnetyzowanym stołku, to było takie designerskie gówno z silnym magnesem, nad którym unosił się kawałek metalu, już dawno zgubiony, i on klapnął na ten stołek, a potem po prostu... wstał i sły­chać było takie rrriiiip, przysięgam. Musieliśmy go zawieźć do szpitala ze stołeczkiem przy jajach. Nigdy go nie odzyskałem. Ładna opowieść. Opowieść? Najprawdziwsza prawda. Ostatnio, kiedy ją opowiadałeś, brzmiała inaczej. Poważnie? Rzeczywistość to zawsze dzieło w procesie twórczym.

[…]

Dzisiaj rano znów zaczęłam czytać sagę – podjęła Jóhanna. Wciąż jeszcze czekam na twoje narodziny. Czekam na wszystkie rodzinne tajem­nice. Poważnie? Nie musiałaś tego robić. Niektóre historie są tam... Jak są­dzę, są tam sprawy, które obecnie nikogo nie powinny obchodzić. Na przykład co, te obrzydliwe opisy stosunków płciowych? – zapytała Jóhanna i się roześmiała. Już za późno. Są tam rozdziały napisane na podstawie materiałów źródłowych, ale może nie są one niezbędne. Niekiedy rzeczywistość potrafi być osobliwa: człowiek próbuje przedstawić jej zadowalający opis, a ona staje się niewia­rygodna. Czasem myślę o Elíasie, kiedy właśnie zaczynał malować w stylu dawnych mistrzów i malował obraz jabłka, czerwonego jabłka, tyle że ono było krzywe. Sam owoc. Nie przypominał kształtem typowego jabłka. Po­wiedziałem mu więc, że nikt nie uwierzy, że jabłko tak wyglądało. Ale on był uparty. Powiesił ten obraz na drzwiach do swojego pokoju, pamiętasz? Tak. Tak mi się zdaje. Wydaje mi się, że pamiętam ten obraz.

[…]

Z czasem opowieści te stawały się coraz bardziej ponure. Miał obsesję na punkcie piekła, zawsze o nim mówił, ciągle coś na jego temat czytał. Prosił siostrę, żeby siedziała i przyglądała się, jak gra w gry komputerowe, a kiedy już robiła to przez chwilę, mówił, że to na poważnie, że to bezpośrednia transmisja z piekła – prychnęła, jakby chciała powiedzieć: Znów ten stary su­char. A on spoglądał na nią z miną mówiącą: Wydaje ci się, że to jakieś bzdury, ale ja wiem lepiej. Ciągle rysował. Zwykle samoloty i okręty wojenne podczas walki, wybie­rał wielkie arkusze papieru i zapełniał je detalami, płonącymi i tonącymi kolosami, wybuchami ciągnącymi się przez kartki, nie zostawiając ani ka­wałka niezarysowanego. Kiedy był nastolatkiem, zaczął malować. Od razu dało się rozpoznać ta­lent. Mimo że był samoukiem, naśladowanie stylu dwudziestowiecznych modernistów i symbolistów nie sprawiało mu żadnych problemów. I choć zmienili się mentorzy i tematyka, to skłonność do zapełniania płótna deta­lami pozostała niezmienna. Dzieła zawsze były Elíasejskie – tonęły w roze­drganych liniach i figurach. W szkole średniej zainteresowanie malarstwem jeszcze się rozwinęło. Udzielał się w samorządzie uczniowskim, został wybrany na przewodni­czącego koła artystycznego i chętnie udzielał się w życiu szkoły, zorganizo­wał wystawę i pokazał tak prowokacyjne obrazy, że dyrektor szkoły kazał je usunąć – co wzbudziło dyskusję i trafiło do mediów. Miał niezliczonych przyjaciół, ale nikogo całkiem do siebie nie dopuszczał. Nawet siostry. Przynajmniej nikomu poza nią nie pokazał swoich najdziwaczniejszych obrazów, obrazów z piekieł. Według niego rok dzielił się tam na szesnaście miesięcy i każdy niósł z sobą szczególne tortury. Nie dziewięć kręgów, jak u Dantego, powiedział, kręcąc głową nad wyświechtanym egzemplarzem na stoliku nocnym. Pamiętała jeszcze, jak niektóre dziwnie się nazywały: Germinas, Pencras, Manca-ma-Dieu... Potem już Elías nie był w stanie władać pędzlem.

[…]

Anna i Fjóla nie dały się omamić, zaledwie kilka razy zgłosiły obiekcje, a poza tym słuchały z pokornym zainteresowaniem jego argumentacji, która z czasem stawała się coraz bardziej napuszona i groteskowa, a kryła w sobie jedynie marnie zakamuflowany konserwatyzm. Nie rozumiem – powiedział z zaparowanymi okularami na nosie – dlaczego faceci wciąż oddają spermę. Skoro sytuacja doszła do tego punktu, że nie opłaca się być mężczyzną, powinni postąpić jak inne wyzyskiwane grupy: pielęgniarki, nauczyciele i te kobiety, które twierdzą, że nigdy nie dostają tego, co im się należy, i zastrajkować. Strajk nasienny? Tak, nie zgadzać się na oddawanie spermy. Co by było, gdyby faceci powiedzieli nie? Pomyślcie tylko, no? To byłby koniec świata. Nie wytrzymalibyście dłużej niż tydzień. No nie, ja siebie nie liczę. Ja już jestem stary, nie myślę o tych rzeczach, obecnie poświęcam się sprawom ducha. Ale pomyślcie o młodych mężczyznach, którzy muszą rywalizować z kobietami o wszystko. Teraz, gdy ko­biety zdominowały szkolnictwo wyższe, oni zostają w tyle pod względem edukacji. Dopóki mężczyźni wytwarzają nasienie, to słowa Marksa o alie­nacji ludzkiej są słuszne: wy, kobiety, jesteście wyłącznymi właścicielkami środków produkcji ludzkości, macicy i wszystkiego, co w społeczeństwie związane jest z dziećmi, a mężczyzna pozbawiany jest swojej produkcji.

[…]

Po wczorajszej prezentacji Jóhanna i jej zespół zado­woleni byli z efektów więc postanowili oddać projekt. Kiedy opuściła gabi­net, Bergey i jej asystent Florian, ten z pozłacanymi rękami, odpalili sobie rzeczywistość wirtualną. Nie atakujesz ogrodzenia w miejscu, w którym jest najniższe – powie­działa Bergey. Jóhanna nie wiedziała, co odpowiedzieć. Lubiła Bergey. Najlepsza sze­fowa, jaką w życiu miała, energiczna i zdecydowana, była bystrą dyplo­matką: potrafiła formułować swoje opinie w sposób, który nie ranił innych. Ta uwaga jednak raczej komplementem nie była. Nie, właśnie to po prostu koniec wszechświata – tłumaczyła się Jóhanna przekonana, że tamci raczej nie są zachwyceni. Kiedy wczoraj stała w symulatorze i patrzyła na otaczające ją galaktyki, czuła dumę i ekscytację. Zauroczona tańczącymi jedna wokół drugiej czar­nymi dziurami uważała, że znakomicie wywiązała się z zadania. Falom grawitacyjnym naginającym czas i przestrzeń towarzyszyły ba­sowe dźwięki z głośników, które docierały do uszu Jóhanny i wywoływały u niej gęsią skórkę. Nie spodziewała się, że druga część dzieła, w zimnej i niemal jałowej pustce, wywoła tak wielkie poruszenie. To był właściwie szczytowy punkt. Umierający świat, jednocześnie piękna agonia. Dlatego zdziwiła ją ta reakcja szefowej. Żadnych komplementów, żad­nych gratulacji. Teraz musimy zaplanować następne kroki – dodała Bergey przyjaź­nie. Wizualnie jest to przepiękne i nieźle trzyma się kupy, ale jest kilka drobiazgów, co do których jesteśmy z Florianem zgodni. Trochę za dużo się dzieje, jakbyście chcieli pokazać każdą najmniejszą scenkę, chaos i roz­pad, sporo znakomitej roboty, wszystkie galaktyki i kolizje wywierają wy­jątkowe wrażenie, ale trochę się to powtarza. Tak podejrzewałam – przyznała Jóhanna. Nie ma problemu z wycię­ciem kilku scen. Do wersji beta postanowiliśmy wrzucić wszystko, co nam wyszło w trakcie dokumentacji, żebyśmy mieli nad czym pracować. Początek jest bardzo ujmujący – pochwaliła Bergey. Jak zmienia się Ziemia i jak powoli staje się obca. Moim zdaniem można poświęcić temu więcej miejsca, ta część za szybko przelatuje.

[…]

Dlaczego ona jest taką porażką, myślała sobie Anna, znalazłszy swoją siostrę siedzącą na kanapie. Dokładnie tak myślała, gdy była nastolatką, nie mogła powstrzymać tych myśli i wstyd jej było. Usiadła obok siostry i ją przytuliła. Przypomniała sobie słowa psychologa. Nie jestem moimi myślami. Sólveig położyła głowę na jej piersiach, tak samo jak wtedy, gdy były małe. Zawsze ten dotyk. Zawsze chciała kogoś czuć. Szurnięta. Ja tylko w ograniczonym stopniu decyduję, jakie mnie myśli na chodzą. I ona sama, ze swoim lek­kim brzemieniem, w przeciwieństwie do swojej siostry, którą męczyło utrzymanie kontroli, z cięższym brzemieniem niż większość ludzi, nic dziwnego, że chciała skoczyć. Ja to nie moje myśli, ja to ich świadomość.

[…]

No to one są trochę jak zdjęcia – zauważyła. Zrobione przez przyja­ciół, tyle że na skórze. Czyli że twoje ciało jest jak album fotograficzny, który można oglądać? Nie całkiem – usiadł. Ja nie patrzę na nie i myślę sobie ach, tak, ten ka­ra bin, to kiedy z Gregiem próbowaliśmy ro bić muzę. To nie to. Czasem po pro­stu człowiek jest gdzieś albo z kimś i wydaje mu się, że jest fajnie, ale, aj... to nie jest całkiem realne? Jakbym tkwił w życiu, ale nie w środku, rozu­miesz? Aj, to absurdalne. Nie. Mów dalej. Chciałbym móc czasem w jakiś sposób wyskoczyć z samego siebie. W świat. W ludzi. I kiedy tak się czuję, to mam ochotę poczuć na sobie igłę. Jakby to wszystko nie było rzeczywiste, jeśli trochę nie boli. Tatuaże czynią wszystko bardziej prawdziwym. Czasem, kiedy czuję się podle, to tatuaż zastępuje palenie trawki. Albo kokę, albo metę. Nie po to, żebym się znie­czulił. To takie małe kary, ale kary dobre.

[…]

Jóhanno... Stefán czuł, jak się rumieni. Po tysiąckroć przepraszam, ale jak długo będziesz mi to wyrzucała? Nie wiem, a jak długo masz zamiar twierdzić, że ona jest nienormalna? Nie możesz mnie za to bezustannie ganić. Niefortunnie się wyraziłem, wiem. Po prostu mnie to niepokoiło. Ta technologia jest tak nowa, że nikt nie wie, jakie może nieść skutki. Wiem dobrze, jakie może nieść skutki, jeśli się jej nie wykorzysta. Hi­storia rodzinna pełna jest tych skutków, jak wiesz, bo sam ją napisałeś. Niekończące się pasmo kryzysów, których nikt nie przepracowuje i które przechodzą z pokolenia na pokolenia... dlaczego miałabym pozwolić, by Ella odziedziczyła te cechy, skoro mogę jej tego oszczędzić? To nie tak, tu chodzi o to, czego na temat tej technologii nie wiemy. I stosunek społeczeństwa do zmodyfikowanych genetycznie osób. Nie wiemy, co będzie za dziesięć, dwadzieścia lat... No ale jeśli wygłasza się taką mowę. Nie chciałeś napisać wielkiego dzieła o ruchach radykalnych i ich korzeniach w historii internetu? Teraz popierasz te ruchy? Część polityków chce, żeby informacje na temat tego, kto został poczęty w ten sposób, były ogólnie dostępne, żeby publikowano listy tych dzieci. Jakby były jakimiś potworami. To są tylko dzieci. Partie, które chcą z Elli zrobić osobę drugiego sortu i poszukują głosów wśród przedstawicieli twojego pokolenia. Uważasz, że to jest w porządku? Nie, nie uważam, że to w porządku – odparł Stefán. Ale... nadal uwa­żam za nierozsądne korzystanie z tej metody, zanim dokładniej nie zba­damy jej długofalowych skutków i czy to powoduje odstępstwa od natural­nego rozwoju życia. Wybacz, jeśli moje dziecko jest odstępstwem od naturalnego rozwoju życia, ale jemu naprawdę nic nie dolega. I nie ma nic, za co ja albo moja córka musiałybyśmy przepraszać, jedyne, co zrobiłam, to ograniczyłam za­grożenie wadami genetycznymi. I to ona zdecyduje, czy chce, aby ludzie o tym wiedzieli.

[…]

Prowadzono tu hostel, albo raczej Airbnb, jak to weszło w zwyczaj psycho­patom, którzy razem z Gammą wywalili w kosmos ceny w dzielnicy, ale w martwym sezonie właściciel robił wielki remont, zatrudnił całe konte­nery Polaków, żeby rozebrali ten stary urokliwy dom i przystosowali go do jak najbardziej efektywnego nabijania kabzy, kiedy branża turystyczna po­nownie odpali. I oni nie mieli najmniejszych skrupułów, żeby parkować tam to auto dzień za dniem, tak żeby nikt nie mógł przejść obok, chyba że latający ptak. Cały dzień pałętali się tam Polacy z dechami i narzędziami, i jedli, burzyli ściany, pokryci pyłem betonowym. Potem wieczorem palili na schodach, żłopali piwsko i rechotali jak bydło. Wszyscy spali na piętrze. Uważałaby ich za odrażających, gdyby nie ten jeden, przypominający nieco Jamesa Taylora [amerykański piosenkarz i kompozytor – przyp. aut.]. Gdy Oddný przechodziła obok, zdarzało jej się rysować lakier kluczem, ale śladów w ogóle nie było widać, bo pojazd już ze wszystkich stron po­kryty był rysami i wgnieceniami. Pchając przed sobą wózek z dzieckiem, odnosiła wrażenie, że mija skały, musiała zjechać wózkiem na ulicę pod prąd, żeby dotrzeć do domu, od razu przejść na drugą stronę i potem, mi­nąwszy dostawczak, ponownie wrócić na właściwą stronę ulicy.

[…]

Nie żeby sama doznała wstrząsu i musiała podnieść się na nogi, czy żeby walka z problemami dnia codziennego była kwestią podnoszenia się po upadku, bo ten stan wstrząsu był permanentny. Wciąż go doznawała. A równowaga, stanie, chodzenie, wykonywanie pracy – to wszystko był humbug, absurdalny miraż i pantomima w powietrzu. Ona jeszcze nie wy­lądowała, nie było twardej ziemi, koło fortuny się tylko obracało i obracało, nie przejmując się połamanymi kośćmi pod popręgiem. Podstawowe prawa już nie obowiązywały. Jej córka nie żyła. Zdradzone prawo grawita­cji, spotwarzony naturalny bieg czasu. Utrata ją zmieniła. Rozwodniła jej funkcje wewnętrzne. Nie wierzyła już w nic. Jak można wierzyć w cokolwiek na świecie, skoro podstawowe za­sady zostały złamane, dzieło stworzenia wywrócone na nice? Właśnie, kiedy tego najbardziej potrzebowała, całe życie pozaziemskie i pocieszenie pozostawało poza zasięgiem, kiedy anioł miał wyciągnąć dłoń, to ona sama ją wyciągnęła i namacała jedynie pustkę w ciemności.

[…]

Zwróciła uwagę na starą teorię Wielkiego Kolapsu [hipoteza kosmologiczna opisujących koniec istnienia Wszechświata – przyp. aut.]. Autor sugerował, że stan wszechświata w śmierci termicznej stwarza podstawy do hipotez na temat tego, jak mógł wyglądać przed Wielkim Wybuchem. Zgodnie z tym narodziny i śmierć wszechświata były częścią tego samego cyklu, gdzie za­kończenie tworzy przesłanki dla nowego początku. Kosmos rozszerza się do swoich granic, a potem się kurczy i znów rozszerza i kurczy. W ten spo­sób powtarza się wiecznie ten sam ruch, tak jak płuca wdychające i wydy­chające powietrze. Teoria nie cieszyła się wielką popularnością, ale Jóhannie przypadła do gustu. Zastanawiała się, czy projekcja może się kończyć nowym Wielkim Wybuchem, żeby pokazać, jak od nowa tworzy się wszechświat, stawia znów te same kroki, ulegając tym samym kosmicznym kolizjom.

[…]

Mężczyzna, którego Oddný chciała przeprosić, nazywał się Mateusz Kłosiewicz albo James Taylor, jak go sobie w myślach nazwała, polski budow­laniec, który niemal zginął w zamachu ogórkowym, co było dość cyniczne, ponieważ on sam szczególnie lubił ogórki kiszone. Wieczorem po wyprawie do parku Páll zniknął w pokoju, żeby uśpić Stefána, podczas gdy Oddný wlewała w siebie odwagę. To jasne, że muszę go przeprosić, tłumaczyła sama sobie, chodząc tam i z powrotem po pokoju, przecież nie omal go za biłam, może ma małe dzieci w Polsce, które mogły zostać sierotami przez to, że ja... wepchnę łam ogórka w rurę wydechową, co ja sobie myślałam! Wyszła w zimną, jesienną noc. Musiała to zrobić, nieważne, jak upoka­rzające miałoby to się okazać, nawet jeśliby dostał szału i chciał ją oskar­żyć. Tak, niech ją skarży, jeśli będzie chciał, ona się z tym pogodzi, nie może już żyć z czymś takim na sumieniu. […] Uśmiechnęła się i otarła oczy, a wtedy ku swemu przerażeniu zauważyła biały podkład do twarzy na wierzchu dłoni i uświadomiła sobie, że cały czas wyglądała jak stuknięty królik. Mateusz szybko zareagował, wyskoczył na korytarz i natychmiast wrócił z wilgotną szmatką. Ona wytarła twarz, a gdy już ją przekonał, że wygląda jak człowiek, stało się jasne, że póki co nie mają już sobie nic do powiedze­nia. Zanim wyszli z pokoju, wzięła go za rękę i zawahawszy się, powiedziała łamiącym się głosem: you’ve got a friend [z ang. masz przyjaciela – przyp. tłum.]. On uśmiechnął się nad wyraz dyskretnie i mocno trzymał jej dłoń. Mężczyźni, może z siedmiu, wciąż siedzieli w salonie i patrzyli z miesza­niną zdumienia i ciekawości na Mateusza i Oddný, kiedy ci wreszcie się pokazali. W tej sytuacji nie widział innego wyjścia, jak tylko przedstawić gościnę, poprosił o ciszę i głośno, i wyraźnie ogłosił coś zgromadzonym po polsku.

[…]

Głos, który brzmiał jakby z daleka, przekazał mu to, czego się najbar­dziej obawiał. Rozmowa była krótka, a kiedy się zakończyła, Páll osunął się na kolana i przytulił do siebie album [ze zdjęciami rodzinnymi – przyp. aut.], nie czując nic. Słońce chyliło się ku zachodowi. Wąskie pasemko na widnokręgu, które się kurczyło i ciem­niało. Patrzył, jakby coś się miało wydarzyć, gdy słońce zniknie, jakby wielka fala miała się pojawić i wszystko zmyć, lecz zamiast tego światło bez wysiłku nikło, a niebo pozostało, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Zrobiło się zimno. Siedział przez chwilę otępiały, ciężko oddychając, a w oczach mu pociemniało. Dopiero gdy zauważył, jak drżą mu ręce, do­szedł do siebie. Usiłował to opanować, ale wszystko wydawało mu się nie­wyraźne. Fala gorąca zalała jego ciało, a kiedy zacisnął oczy, łzy spłynęły mu po policzkach. Przez długi czas nie widział nic, jęczał jak zwierzę, od­dychał i dygotał, jakby nagle cała jego istota stała się jednym narządem, jednym bijącym sercem, które miało tylko jeden cel – uświadomić sobie, że Aleks nie żyje.

[…]

To nie były przeciwieństwa. W każdym z nich chodziło o cierpienie w sa­motności. Każdy oddech niesie nadzieję lub smutek. Płuca rozszerzają się i opróż­niają; oddychają szybko podczas ucieczki, zbyt późno, na długo lub nie­pewnie. Wybaczanie przychodzi im z trudem. W łóżku podczas bezsen­nych nocy pełnych wątpliwości i żalu oddychały ciężko, uginając się pod niesprawiedliwością świata – ale myślały sobie, że pewnego dnia, który nie wiadomo, kiedy miałby nadejść, staną na mocnych nogach, będą mieć dość czasu, by zrobić wszystko, co trzeba. Jeśli dotrwają, nadejdzie dzień, w któ­rym troski nie będą im tak doskwierać i wreszcie odetchną głęboko świe­żym powietrzem do końca czasu, jaki im pozostanie. Mimo wszystko jesz­cze tliła się w nich niezrozumiała nadzieja. Ale o tym ciężarze istnienia nigdy z dzieckiem nie rozmawiali. Nie było takiej potrzeby. Każda ludzka istota dotrze do tego na własną rękę. Przez pierwsze lata wszyscy oni zdawali się tacy szczęśliwi. Przynajmniej w jego wspomnieniach. A może tylko tak mu się wydawało. Może dlatego, że te lata były tak pełne radości. Był otoczony miłością.

[…]

Stefán nie miał koszmaru od czasów młodości, przynajmniej nie pamię­tał żadnego, i kiedy usiadł na krawędzi łóżka, zastanawiał się, czy to nie są, aby początkowe objawy demencji starczej. To, że budził się w środku nocy, nie było niczym nowym. Wstawał napić się wody, rozbudzał się. Zdarzało się to coraz częściej. Starzał się, nawet tego nie zauważając. Od czasu do czasu w samotności tych nocy dochodziło do niego, że wszystko uległo zmianie. Niekoniecznie na gorsze – sprawy po prostu to­czyły się inaczej. Już nie pił wody równie szybko, za to czuł, jak smakuje. Pełne zrozumienie życia i istnienia nadeszło dopiero wtedy, gdy już nie było mu potrzebne. Brakowało mu woli, aby zmierzyć się ze swoim lub czy­imś losem. Jego ograniczony świat dobiegał końca, a to, co okazało się naj­bardziej żywotne w jego naturze, to duma – te głupie macki oplatające jego serce. Stefán czuł się lepiej, kiedy porządnie się wyspał. Miał ochotę odpowie­dzieć swojej córce, że odwiedził rzeczywistość wirtualną, którą zaprojektowała, i pochwalić za dobrze wykonaną pracę. Ona chciała wysłać go w ko­smos. Nie było powodu odrzucać takiej oferty.

[…]

Stefán – usłyszał znajomy głos. Babcia Oddný stanęła obok niego, na tyle blisko, by go objąć. Co się stało, Stefciu? – spytała. Tęskniłem za tobą – powiedział ze łzami. Taki strasznie samotny by­łem, babciu. Zbyt dużo ostatnio sam przebywam. Ajaj, kochanie. Ale dobrze was widzieć, chociaż to trochę dziwne... nigdy nie wierzy­łem, że czasem zdrowo jest sobie popłakać... aj, do diabła. Jak to zatrzy­mać? Halo? Stefán usiłował zorientować się, gdzie znajdują się drzwi, wyciągał przed siebie dłonie w sztucznym świecie i starał się trafić coś namacal­nego, lecz nic nie znalazł. Odwrócił się na pięcie i stanął naprzeciw mło­dego człowieka, własnego odbicia – tak podobnego, że przez moment zdało mu się, iż patrzy w swoją twarz sprzed pół wieku. Szczupły, zdu­miony. Wytatuowany. Jego tata Aleks, który zmarł, gdy Stefán był jeszcze dzieckiem. Ubrany w koszulkę z wielkim napisem 57, jakby to była istotna liczba. Patrzył mu w twarz tak długo, na ile śmiał – tak podobny do Elíasa, mój kochany chłopiec – i znów zawołał. Jesteście tam, możecie to natychmiast zatrzymać mój kochany chłopiec. Stefán uderzył w coś, co musiało być ścianą. Z trudem i rosnącym bólem w piersiach przesuwał się naprzód, aż odnalazł klamkę, którą chwycił, i na okamgnienie wpuścił inne światło.

[…]

Sólveig stała z boku i patrzyła przerażona na całą grupę. Była blada jak śmierć i nie dobyła z siebie ani słowa, dopóki jej siostra i matka jej nie ob­jęły. Wtedy wreszcie zobaczyli to co ona. Anno, widzisz... to właśnie widziałam. Ciemność, to ją zawsze widzia­łam. Tak. Teraz też ją widzę. Anna wzięła siostrę za ręce i podniosła je sobie do twarzy. Dziewczynki, chodźcie do mnie – rzuciła Oddný. Zamknijcie oczy, ja was przytulę. Idziemy tylko spać, dziewczynki moje. To będzie jak sen. Minęła chwila, nim świat się zamknął. Niebo pociemniało, trawa uschła, góry wyparowały. Kogut, biedne zwierzę, nie rozumiał, co się dzieje i ganiał po łące, to­cząc przeraźliwą i bezskuteczną walkę z nieuniknionym. Jupiter – zawołał Páll. Chodź, staruszku! Zostań z nami, gdy to na­stąpi. Kogut obrócił się na stoku, spojrzał na nich i zniknął. Szaruga coraz bardziej ciemniała. Sami byli niczym więcej jak srebrnoniebieskimi nitkami pozostawio­nymi w próżni, mocno trzymającymi się jedynie siebie nawzajem, żegnali tych, którzy w życiu byli dla nich najważniejsi, i żegnali też samo życie, podczas gdy wolno i spokojnie się ściemniało, i całkowicie.

Pedro Gunnlaugur Garcia, Płuca

Powieść obyczajowa Pedra Gunnlaugura Garcii – portugalsko-islandzkiego pisarza przenosi akcję tej drugiej już wydanej jego opowieści, nagrodzonej w 2022 roku islandzką Nagrodą Literacką, przede wszystkim do Islandii (Reykjavík), także do Kanady (Toronto) i do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej (Pensylwania, Mas­sachusetts) jak również do nadmorskiej południowej Francji, w czasy nam jak najbardziej współczesne. Ta niezwykle zwyczajna saga rodzinna, ujmuje epickim rozmachem, gdzie rozterki codziennego życia i rozpasana emocjonalność pierwszoplanowych postaci budzą powątpiewanie, czy życie w pojedynczym człowieku najwyraźniej go nie przerasta. Jóhanna nie potrafi już spokojnie rozmawiać ze swym ojcem Stefánem, szczycącym się wydawaniem serii mało poczytnych książek demaskujących mroczne traumy i cierpienia rodzinne. Z kolei osobliwe życie „na walizkach” Palla i jego syna Aleksa podróżujących w życiu po krawędzi przetrwania daje do myślenia, czy na pewno samotność ma jedynie to jedno ironiczne, krzywo-zwierciadlane oblicze. Zwłaszcza, gdy w codzienne troski bohaterów opowieści wkradają się wizje z latającymi włoskimi donnami (kobietami) z oliwkami i dantejską Beatrice, czy wątki z gargantuicznym kogutem Jupiterem wraz z mistycznym zakończeniem, w którym Stefan w johannianym symulatorze wirtualnej rzeczywistości projektu OvO spotyka się z dawno zmarłymi członkami islandzko-kanadyjsko-amerykańskiego klanu. Powieść Garcii – czasem czarno-humorystyczna, czasem cierpka jak agrest podkreśla jednak, że życie obfituje i w takie chwile, które każdemu w samoświadomości dostarczają światłolubnego wytchnienia.



powrót ››