27.02.2025
„Moje życie
znaczy tyle,
ile
moja reputacja.”
„Żaden człowiek
nie jest wart więcej
od drugiego,
skądkolwiek pochodzi.”
„Jestem powietrzem
i myślą i nic
nie mogę zrobić.”
„Składam się z samych
wspomnień.”
[…]
Mój ojciec był królem i synem królów. Był niski, jak większość z nas, i barczysty jak wół. Poślubił moją matkę, kiedy miała czternaście lat i wedle zapewnienia kapłanki była dojrzała. Chodziło o dobrą partię: panna była jedynaczką i fortuna jej ojca miała przypaść jej mężowi. Dopiero po ślubie dowiedział się, że żona jest ograniczona. Jej ojciec dobrze pilnował, aby do samej ceremonii miała zawoalowaną twarz, a mój ojciec mu uległ. Zawsze były niewolnice i chłopcy służebni, gdyby okazała się brzydka. Mówią, że kiedy unieśli w końcu welon, matka uśmiechnęła się. Stąd wyszło na jaw, że jest głupia. Panny młode nie uśmiechają się. Kiedy przyszedłem na świat, ojciec wyrwał mnie z jej ramion i powierzył piastunce. Położna z litości dała matce poduszkę, żeby miała co trzymać zamiast mnie. Matka ją przytuliła, jakby nie zauważyła podmiany. Mały i cherlawy, szybko stałem się powodem rozczarowania. Nie byłem zwinny. Nie byłem silny. Nie umiałem śpiewać. Najlepsze, co dało się o mnie powiedzieć, to że nie byłem chorowity. Przeziębienia i napady drgawek, zwyczajne dolegliwości u moich rówieśników, mnie się nie imały. To tylko budziło podejrzenia w ojcu. Może byłem odmieńcem, podrzutkiem z innego świata? Trzęsły mi się ręce, kiedy czułem na sobie jego gniewny wzrok. Mojej matce ulewało się z ust wino.
[…]
W słońcu włosy tego chłopca lśnią jak miód i połyskuje w nich złoto – książęcy diadem. Jest niższy od współzawodników i w przeciwieństwie do nich jeszcze w dziecięcy sposób pulchny. Jego włosy są długie, związane z tyłu rzemykiem, i aż skrzą się na mocno śniadych plecach. Twarz, kiedy się odwraca, jest poważna niczym twarz dorosłego mężczyzny. Gdy tylko kapłan uderzył w ziemię, jasnowłosy chłopiec wyprzedza starszych od siebie i potężniej zbudowanych konkurentów. Biegnie lekko, jego pięty mienią się różowo jak liżące języki. Wygrywa. Patrzę, jak ojciec zabiera mi wieniec z kolan i koronuje zwycięzcę; liście laurowe na jego płowych włosach zdają się prawie czarne. Jego ojciec, Peleus, podchodzi uśmiechnięty i dumny. Królestwo Peleusa jest mniejsze od naszego, lecz wieść niesie, że jego żona jest boginką i że kochają go poddani. Mój ojciec przygląda się z zazdrością. Jego żona jest głupia, a syn zbyt powolny, żeby pobiec choćby w grupie najmłodszych. Odwraca się do mnie. Oto jaki powinien być syn. Bez wieńca czuję pustkę w rękach. Patrzę, jak król Peleus obejmuje syna. Widzę, jak chłopiec ze śmiechem wyrzuca wieniec w górę i z powrotem go łapie. Twarz mu jaśnieje zwycięstwem.
[…]
Nadszedł wreszcie dzień, w którym ojciec kazał mi się wykąpać i uczesać. Musiałem zmienić tunikę, potem zmienić na jeszcze inną. Przebierałem się posłusznie, chociaż nie widziałem różnicy między purpurą ze złotą nicią a szkarłatem ze złotą nicią. Ani jedna, ani druga tunika nie zakrywała moich guzowatych kolan. Ojciec wyglądał mocarnie i srogo z tą przecinającą twarz czarną brodą. Dar dla Tyndareosa stał przygotowany: krater z bitego złota z reliefem przedstawiającym historię księżniczki Danae. Dzeus przyszedł do niej pod postacią złotego deszczu i spłodził Perseusza, pogromcę gorgony Meduzy, drugiego spośród naszych herosów, tylko Heraklesowi ustępującego sławą. Nie przynieś nam wstydu – powiedział ojciec, wręczając mi złoty dar. Usłyszałem komnatę gościnną, nim ją zobaczyłem. Od wielkich kamiennych ścian odbijały się setki głosów, brzęk kielichów i zbroi. Słudzy pootwierali na oścież okna, by dać ujście zgiełkowi, i na wszystkich ścianach rozwiesili gobeliny, czysty przepych. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu ludzi we wnętrzu. Nie ludzi, poprawiłem się. Królów. Wezwano nas na zgromadzenie, usadowiono na ławach wysłanych krowimi skórami. Słudzy wycofali się w cień. Mój ojciec wpił mi palce w ramię, ku przestrodze, żebym się nie wiercił. W tamtym spędzie książąt, herosów i królów rywalizujących o jedno jedyne trofeum panowała gwałtowność, ale umieliśmy małpować cywilizację. Ci młodzi mężczyźni przedstawiali się jeden po drugim, dumni ze swych lśniących czupryn, smukłych talii i kosztownych strojów z barwionych tkanin. Wielu było synami bądź wnukami bogów. Wszyscy dorobili się jednej, dwóch albo i więcej pieśni opiewających ich czyny. Tyndareos witał każdego z osobna, przyjmował od nich dary, które rosły w stos na środku komnaty. Każdemu oddawał głos, by przedłożył swoją kandydaturę.
[…]
Mój ojciec był z nich najstarszy, nie licząc męża, który, gdy przyszła jego kolej, powiedział, iż zwie się Filoktet. Kompan Heraklesa – szepnął ktoś siedzący obok nas. Dobrze rozumiałem podziw w jego głosie. Herakles był naszym największym herosem, a Filoktet najbliższym z jego towarzyszy, jedynym nadal żyjącym. Miał siwe włosy i mocne, żylaste palce, same ścięgna obleczone skórą, które zdradzały łucznika. I rzeczywiście, chwilę później uniósł największy łuk, jaki widziałem w swoim życiu, z polerowanego cisowego drewna, z majdanem opatrzonym w lwią skórę. Łuk Heraklesa – wyjaśnił. Powierzony mi przez niego na łożu śmierci. W naszych posiadłościach łuk budził kpiny jako broń tchórzy. Nikt by jednak nie powiedział czegoś podobnego o tym łuku; siła potrzebna, by go naciągnąć, zmuszała do pokory nas wszystkich.
[…]
Tymczasem parada zalotników toczyła się dalej. Klęczący teraz mężczyzna był olbrzymem o połowę wyższym od mojego ojca, i jeszcze bardziej zwalistym. Za nim dwaj słudzy podtrzymywali ogromną tarczę, która zdawała się częścią jego zbroi. Sięgała mu od stóp do ukoronowanej głowy; żaden zwykły człowiek nie mógłby jej nosić. I to nie była ozdoba: poharatane, wyszczerbione brzegi świadczyły o bojach, w których brała udział. Ajas, syn Telamona, przedstawił się ów gigant. Mowę miał prostą i krótką, wywodził swój rodowód od Dzeusa i podał swą mocarną posturę jako dowód trwałej przychylności jego prapradziada. W darze złożył włócznię z giętkiego, kunsztownie rzeźbionego drewna. Kute żelazem ostrze błyszczało w świetle pochodni. W końcu przyszła kolej na człowieka z blizną. I cóż, synu Laertesa? Tyndareos poprawił się na tronie, zwracając twarz do rozmówcy. – Co powie na to wszystko niezainteresowany obserwator? Zapytany odchylił się w tył. Ciekaw jestem, co zrobisz, aby przegrani konkurenci nie wypowiedzieli ci wojny? Tobie albo szczęściarzowi, który poślubi Helenę. Widzę tu pół tuzina mężczyzn gotowych skoczyć sobie do gardła. I to cię bawi. Wzruszył ramionami. Bawi mnie ludzka głupota.
[…]
Widziałem, jak mój ojciec sztywnieje. Konspiracja. Nie on jeden miał gniew na twarzy Istotnie. Ale teraz proponuję ci rozwiązanie. Uniósł obie ręce, puste. Nie przywiozłem ci daru i nie zabiegam o Helenę. Jestem królem, jak tu powiedziano, skał i kóz. W zamian za moje rozwiązanie oczekuję nagrody, o której już mówiliśmy. Daj mi to rozwiązanie i będziesz ją miał. Znowu lekkie poruszenie na podium. Jedna z kobiet musnęła dłonią suknię swej towarzyszki. W takim razie, proszę, oto moja rada. Myślę, że powinniśmy pozostawić wybór Helenie. Odyseusz urwał, pozwalając, by po sali przeszedł szmer niedowierzania; kobiety nie miały głosu w takich sprawach. Wtedy nikt nie będzie mógł winić ciebie. Ale Helena musi wybrać teraz, bez zwłoki, bo inaczej będą mówili, że zrobiła to za twoim podszeptem albo z przymusu. I jeszcze jedno. Podniósł palec. Zanim wybierze, wszyscy pretendenci muszą złożyć przysięgę, że uznają wybór Heleny i staną w obronie jej męża przeciw każdemu, kto by śmiał mu ją odebrać. Wyczuwałem ich wzburzenie. Przysięgę? I to w tak niebywałej sprawie. Żeby kobieta miała wybierać sobie męża? Królowie byli nieufni. Znakomicie. Tyndareos, z nieprzeniknioną twarzą, zwrócił się do kobiet w woalach. Heleno, czy przyjmujesz tę propozycję? Tak, przyjmuję.
[…]
Czułem, że zaraz mnie uderzy. Czekał tylko na pretekst. Bez trudu sobie wyobraziłem, w jaki sposób mój ojciec by to powiedział. Tchórz. Przyłożyłem ręce do jego klatki i pchnąłem z całej siły. Nasza ziemia to same łąki i zboże, więc upadek nie powinien być groźny. Szukam usprawiedliwienia. Nasza ziemia była też pełna kamieni. Z głuchym impetem uderzył głową o kamień. Zobaczyłem wybałuszone ze zdziwienia oczy i potem ziemia wokół niego zaczęła broczyć krwią. Patrzyłem nieruchomo ze ściśniętym gardłem, przerażony tym, co zrobiłem. Nigdy dotąd nie widziałem umierającego człowieka. Byki, owszem, i kozy, nawet bezkrwawą agonię ryb. Widziałem śmierć na malowidłach, tapiseriach, czarne sylwetki wypalone na naszych półmiskach. Ale nie widziałem czegoś takiego: rzężenia, bezdechu i szamotaniny. Woni krwi. Uciekłem. Jakiś czas potem znaleźli mnie przy sękatych korzeniach drzewa oliwnego, pośród własnych wymiocin, bladego i roztrzęsionego. Kości zgubiłem podczas ucieczki. Ojciec zgromił mnie spojrzeniem, odsłaniając we wściekłym grymasie pożółkłe zęby. Na jego skinienie słudzy zanieśli mnie do pałacu.
[…]
Wszyscy, nawet ja, słyszeli historię o zniewoleniu Tetydy. Bogowie zaprowadzili Peleusa do jej sekretnego miejsca na plaży, gdzie lubiła przesiadywać. Ostrzegli go, by nie tracił czasu na wstępne zaloty – boginka nigdy się nie zgodzi poślubić śmiertelnika. Uprzedzili go również, co może się zdarzyć, kiedy ją pochwyci. Nimfa Tetyda była przebiegła jak jej ojciec Proteusz, szczwany starzec morski, i umiała zmieniać swą postać w tysiące różnych form ciała, upierzenia i sierści. I choćby swymi dziobami, pazurami, żądlącymi mackami i zębiskami obdzierała go ze skóry, Peleusowi nie wolno było jej puścić. Peleus był mężem pobożnym i sumiennym, zrobił więc wszystko, jak bogowie mu przykazali. Poczekał, aż Tetyda wyłoni się z ciemnopopielatych fal z czarnymi włosami długości końskiego ogona. Potem ją schwycił i trzymał mimo jej dzikiego oporu, aż oboje opadli z sił, oboje bez tchu, podrapani piaskiem. Krew z ran, jakie zadała mu nimfa, mieszała się ze zmazą utraconego dziewictwa na jej udach. Opór nic już nie znaczył: defloracja wiązała tak samo jak śluby małżeńskie. Bogowie wymogli na niej przysięgę, że zostanie ze swym śmiertelnym mężem co najmniej przez rok, i wypełniła swój czas na ziemi jak powinność losu, milcząca, obojętna i pochmurna. Teraz kiedy kładł na niej ręce, nie próbowała się szarpać ani wymykać. Leżała sztywna bez słowa, wilgotna i zimna jak ryba. Jej niechętne łono wydało tylko jedno dziecko. Z chwilą gdy skończył się jej wyrok, wybiegła z pałacu i rzuciła się z powrotem do morza.
[…]
Domyślałem się, że prowadzą mnie do sali tronowej, gdzie padnę na kolana i wyrażę swą wdzięczność. Tymczasem sługa przystanął niespodziewanie przy bocznych drzwiach. Król Peleus był nieobecny, jak mi powiedział, więc miałem się przedstawić jego synowi. Czułem się zbity z tropu. Nie na to byłem przygotowany. Próżno na oślim grzbiecie ćwiczyłem słowa oddania się władcy i opiekunowi. Syn Peleusa. Wciąż pamiętałem ciemny wawrzyn na jego złotawych włosach, sposób, w jaki jego różowe pięty migały na bieżni. Oto jaki powinien być syn. Leżał na szerokiej wyściełanej ławie, z lirą opartą na brzuchu, i leniwie brzdąkał. Nie słyszał, jak wchodziłem, albo nie chciało mu się spojrzeć. To wtedy zacząłem rozumieć swoje miejsce w nowym życiu. Do tego momentu byłem księciem, oczekiwanym i anonsowanym. Teraz byłem niegodny uwagi. Zrobiłem jeszcze krok, szurając nogą, i w końcu przechylił głowę w moją stronę. Przez te pięć lat, odkąd go widziałem, wyrósł ze swej dziecięcej pulchności. Gapiłem się jak zaklęty w jego piękne, głęboko zielone oczy i twarz o subtelnych, prawie dziewczęcych rysach. Rozpaliło to we mnie gwałtowną niechęć. Ja nie zmieniłem się tak bardzo ani tak korzystnie. Ziewnął z przymkniętymi oczami. Jak ci na imię? Jego królestwo równało się połowie, ćwierci, może ósmej części kraju, którym rządził mój ojciec, poza tym zabiłem kogoś, skazali mnie na wygnanie, a on mimo wszystko mnie nie znał. Zacisnąłem w milczeniu zęby. Zapytał jeszcze raz, głośniej: Jak ci na imię? Moja niemota była wybaczalna za pierwszym razem; mogłem go nie usłyszeć. Teraz już nie. Patroklos.
[…]
Tamtego wieczoru odkryłem, że nie jestem jedynym dzieckiem przygarniętym przez Peleusa. Ów skromny król okazał się bogaty w odtrąconych synów. Kiedyś sam był zbiegiem, jak mówiono, i słynął z życzliwości wobec młodych wygnańców. Moje łóżko było posłaniem w długim, barakopodobnym pokoju, pełnym próżnujących i tarmoszących się chłopców. Sługa pokazał mi miejsce na rzeczy. Kilku chłopców uniosło z ciekawości głowy. Jestem pewien, że jeden z nich zapytał, jak mam na imię. Jestem pewien, że odpowiedziałem. Wrócili do zabawy. Nikt ważny. Podszedłem na sztywnych nogach do swojego posłania i czekałem na kolację. Z zapadnięciem zmierzchu w głębi pałacowych czeluści zabił gong. Chłopcy rzucili wszystko i wypadli z pomieszczenia. W labiryncie krętych korytarzy i wyłaniających się po drodze komnat prawie potykałem się o nogi poprzednika, w strachu, że zostanę z tyłu i zgubię się. Jadalnia była długą salą we frontowej części pałacu, z oknami wychodzącymi na podnóża góry Otrys. Była wystarczająco duża, by pomieścić nas wszystkich, i po wielekroć więcej; król Peleus lubił przyjmować i bawić. Siedzieliśmy na dębowych ławach, przy stołach porysowanych przez lata używania. Jedzenie było proste, ale obfite – solona ryba i grube kromki chleba z serem przyprawionym ziołami. Nie podano mięsa, koziego ani byczego, zarezerwowanego dla rodziny królewskiej lub na dni świąteczne.
[…]
Obudziłem się przerażony, mając nadzieję, że nie krzyczałem na głos. Punkciki gwiazd za oknem były jedynym światłem w ciemności. Nie widziałem, żeby świecił księżyc. W ciszy słyszałem swój ciężki oddech i trzeszczał pode mną materac z trzciny, której cienkie słomki ocierały się o plecy. Obecność innych chłopców nie dodawała otuchy; nasi zmarli przychodzą po swoją zemstę, nie bacząc na świadków. Na niebie gwiazdy nabrały blasku i skądś wyłonił się księżyc. Kiedy zamknąłem z powrotem oczy, on wciąż na mnie czekał, cały we krwi, z twarzą białą jak kreda. Nic dziwnego. Nikt nie chce skończyć przed czasem w bezkresnym mroku naszych zaświatów. Moje wygnanie mogło ostudzić gniew żywych, ale nie ukoiło zmarłego. Obudziłem się na wpół przytomny, z ciężkimi i odrętwiałymi kończynami. Wszyscy wokół mnie wstawali, szykowali się do śniadania, ochoczo nastawieni do nowego dnia. Szybko rozeszła się wieść, że jestem dziwakiem, i tamten młodszy chłopiec więcej się do mnie nie zbliżał, ani z kośćmi, ani z niczym innym. Podczas śniadania moje palce wpychały chleb do ust i moje gardło przełykało. Ktoś nalał mi mleka. Wypiłem.
[…]
Dostałem włócznię i męska zgrubiała ręka poprawiła mi uchwyt, raz i drugi. Rzuciłem i grot ledwie zadrasnął pień dębu, który służył za cel. Nauczyciel westchnął i podał mi drugą włócznię. Przebiegłem wzrokiem po moich towarzyszach, szukając syna Peleusa. Nie było go tam. Wycelowałem jeszcze raz w drzewo, rosły dąb z podziurawioną i strzaskaną korą, ociekający sokiem z nakłuć. Rzuciłem. Słońce wzeszło wysoko, potem jeszcze wyżej. Miałem wyschnięte gardło, rozpalone i szczypiące od kurzu spiekoty. Kiedy instruktorzy dali nam wolne, większość chłopaków pognała na plażę, gdzie czuć było jeszcze lekką bryzę. Tam grali w kości, biegali, przekrzykiwali się dowcipami w swoich wyrazistych, nacechowanych dialektach północy. Oczy miałem jak z ołowiu i bolało mnie ramię od porannych ćwiczeń. Usiadłem w skąpym cieniu drzewa oliwnego, żeby popatrzeć na falujące morze. Nikt się do mnie nie odzywał. Łatwo było mnie ignorować. I nie za bardzo to się różniło od sytuacji w domu, słowo daję. Następnego dnia było podobnie – rano męczący trening, potem długie popołudniowe godziny w samotności. Nocą rogalik księżyca malał i malał. Patrzyłem, dopóki było go widać, nawet kiedy zamykałem oczy, złocisty łuk przenikał ciemność pod powiekami. Łudziłem się, że może odsunie wizje tamtego chłopca. Nasza bogini księżyca miała dar magii i władzę nad umarłymi. Mogła przegnać sny, gdyby zechciała. Nie przegnała. Chłopiec przychodził noc w noc, ze swymi wytrzeszczonymi oczami i rozłupaną czaszką. Czasem odwracał się i pokazywał mi dziurę w głowie ze zwisającą luźno miazgą zamiast mózgu. Czasem wyciągał do mnie rękę. Budziłem się przerażony, bez tchu, i do świtu wpatrywałem się w ciemność.
[…]
To była jedyna okazja, kiedy widywałem Achillesa. Spędzał dni oddzielnie, po książęcemu, wypełniając powinności, z którymi nie mieliśmy nic wspólnego, ale zawsze przychodził z nami jeść i krążył między stołami. W tamtej ogromnej sali jego uroda lśniła żywym blaskiem, jak płomień, przyciągając mój wzrok na przekór mej woli. Jego usta były mięsistym łukiem, nos arystokratyczną strzałą. Jego kończyny podczas siadania nie koślawiły się jak moje, lecz układały z doskonałą gracją, jakby dla rzeźbiarza. Chyba największe wrażenie robiła jego naturalność. Nie puszył się ani nie dąsał jak inne urodziwe dzieci. Naprawdę wydawał się nieświadomy tego, w jaki sposób działał na chłopców dookoła, choć nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe – oblegali go jak psy w swej gorliwości, z wywieszonymi językami. Przyglądałem się temu wszystkiemu ze swojego miejsca przy narożnym stole, gniotąc w dłoni chleb. Moja zazdrość była jak kamień krzesiwa, o iskierkę od pożaru.
[…]
Jesteś tu mile widziany. Wciąż możesz być dobrym człowiekiem. Miałem to przyjąć za słowa otuchy. Tego samego dnia, może od króla, a może od sługi, który nadstawiał uszu, chłopcy poznali wreszcie powód mojego wygnania. Powinienem był się tego spodziewać. Dość często słyszałem, jak gadają o innych; plotki były ich jedyną monetą przetargową. A jednak zaskoczyło mnie, że tak gwałtownie się zmienili, nagły strach i fascynacja na ich twarzach, gdy przechodziłem. Teraz i najśmielszy z czeredy pomodliłby się w duchu, gdyby przypadkiem się o mnie otarł: pech mógł być zaraźliwy, poza tym erynie, nasze zajadłe boginie zemsty, potrafiły działać znienacka. Chłopcy obserwowali z bezpiecznej odległości, zauroczeni. I co? Myślisz, że wypiją z niego krew? Ich szepty stawały mi ością w gardle, sprawiały, że jedzenie smakowało jak popiół. Odsuwałem talerz i wypatrywałem byle kąta, pustego zakamarka, gdzie nikt by mi nie przeszkadzał, najwyżej jakiś przechodzący sługa. Mój wąski świat zawęził się jeszcze bardziej: do rys na podłodze, rzeźbionych zawijasów na kamiennych ścianach. Trochę drapały, kiedy przesuwałem po nich czubkiem palca.
[…]
Przyszedłem sprawdzić, czy nie jesteś chory. Nie odpowiedziałem. Przez chwilę mierzył mnie wzrokiem. Mój ojciec rozważa karę. Obaj wiedzieliśmy, co to znaczy. Kara była cielesna, i najczęściej publiczna. Księciu z zasady nie groziła chłosta, ale ja już nie byłem księciem. Nie jesteś chory. Nie – przyznałem smętnie. Więc to ci nie posłuży za wymówkę. Co…? W strachu nie nadążałem za jego rozumowaniem. Musisz się w jakiś sposób usprawiedliwić. Żeby uniknąć kary. Co powiesz? Nie wiem. Musisz coś powiedzieć. Zezłościła mnie jego natarczywość. Ty jesteś księciem – odburknąłem. Tego się nie spodziewał. Przechylił lekko głowę, jak zaciekawiony czymś ptak. A zatem…? A zatem porozmawiaj ze swoim ojcem i powiedz, że byłem z tobą. Daruje mi – powiedziałem z udawaną pewnością. Gdybym ja się wstawił u mojego ojca za innym chłopcem, biedak za samo to dostałby chłostę. Ale ja nie byłem Achillesem. Cienka pionowa zmarszczka przecięła mu czoło. Nie lubię kłamać.
[…]
Patroklos. Achilles nie wymamrotał mego imienia, jak często robili to ludzie, ścieśniając głoski, w pośpiechu, by się pozbyć tego słowa. U niego wybrzmiała każda sylaba: Pa-tro-klos. Wokół nas kończono jeść, słudzy zbierali talerze. Podniosłem wzrok. Chłopcy umilkli, wszyscy mieli szeroko otwarte oczy. Zwykle syn Peleusa nie zwracał się do nas po imieniu. Dziś będziesz spał w moim pokoju – powiedział. Ze zdumienia powinna opaść mi szczęka. Ale obserwowali mnie chłopcy, a ja zostałem wychowany w poczuciu książęcej dumy. Dobrze – odpowiedziałem. Sługa przeniesie twoje rzeczy. Słyszałem myśli gapiących się chłopców, jakby je wypowiadali. Dlaczego on? Peleus istotnie namawiał syna, żeby wybrał sobie kompanów, ale przez tyle lat na próżno. Achilles żadnemu z chłopców nie okazał szczególnego zainteresowania, choć wobec wszystkich był uprzejmy, jak przystało młodemu księciu. I raptem obdarzył tym długo oczekiwanym zaszczytem najmniej prawdopodobnego z kandydatów: małego, odpychającego i jak wiele na to wskazywało, wyklętego.
[…]
Może pójdziesz ze mną? – rzucił pewnego dnia, gdy przyszła pora na jego prywatny trening i chciałem odejść w swoją stronę. Miał lekko spięty głos i gdybym nie myślał, że to niemożliwe, powiedziałbym, że jest zdenerwowany. Atmosfera między nami, już wtedy swobodna, nagle zgęstniała. Dobrze – odparłem. Było ciche, późne popołudnie. Cały dwór przesypiał godziny skwaru, zapewniając nam spokój. Poszliśmy najdłuższą drogą, krętą ścieżką przez gaj oliwny, do domu, w którym trzymano broń. Stałem w progu, kiedy Achilles wybierał dla siebie oręż ćwiczebny, włócznię i miecz z lekko stępionym szpicem. Sięgnąłem po swój, potem się zawahałem. Czy mam…? Pokręcił głową. Nie. Nie walczę z innymi – powiedział. Wyszedłem za nim na zewnątrz w stronę ubitej areny. Nigdy? Nie. To skąd wiesz, że… Urwałem, kiedy zajął pozycję w środku kręgu, z włócznią w dłoni i mieczem u pasa. Że przepowiednia jest prawdziwa? Nie wiem. Boska krew płynie w inny sposób w każdym z boskich dzieci. Głos Orfeusza przyprawiał o płacz drzewa, Herakles potrafił zabić człowieka klepnięciem w plecy. Cudowność Achillesa polegała na jego szybkości. Od momentu kiedy zrobił pierwszy wypad, nie nadążałem wzrokiem za jego włócznią. Bódł nią w przód i w tył, obracał w mgnieniu oka. Drzewce w jego rękach zdawało się pływać, ciemnoszary czubek błyskał niczym język żmii. Płynny ruch jego stóp na piasku przypominał taniec.
[…]
Odtąd z nagła, jak górska powódź na wiosnę, zaczęła się nasza przyjaźń. Wcześniej ja i wszyscy chłopcy wyobrażaliśmy sobie, że Achilles ma dni wypełnione ćwiczeniem książęcych umiejętności, nauką rządzenia i władania orężem. Ale ja poznałem prawdę: poza lekcjami gry na lirze i treningami walki nie miał żadnych zajęć. Jednego dnia szliśmy pływać, innego chodziliśmy po drzewach. Wymyślaliśmy własne zabawy, w biegi czy akrobacje. Mogliśmy leżeć na ciepłym piasku i jeden albo drugi mówił: Zgadnij, o czym myślę. O sokole, którego widzieliśmy z naszego okna. O chłopcu z krzywym przednim zębem. O kolacji. I podczas pływania, zabaw albo rozmów ogarniało mnie dziwne uczucie. Podobne do strachu z tego, jak narastało w mojej piersi, i podobne do łez, bo pojawiało się tak nagle. Ale nie było jednym ani drugim. Strach przytłacza, a łzy mącą wzrok, ja zaś czułem w sobie lekkość i światło. Zdarzały mi się wcześniej stany zadowolenia, chwile samotnej przyjemności, kiedy puszczałem kaczki, rzucałem kości albo marzyłem. Jednak mówiąc prawdę, tamto wiązało się mniej z jakąś obecnością niż z nieobecnością, odsunięciem strachu: w pobliżu nie było mojego ojca ani chłopców. Nie byłem głodny ani zmęczony, ani chory. To uczucie było inne. Nagle uśmiechałem się od ucha do ucha aż do bólu policzków. Takie ciarki przechodziły po mojej głowie, jakbym za chwilę miał stracić skalp. Trzepałem językiem bez opamiętania. To, tamto, owo, miałem mu tyle do powiedzenia. Nie musiałem się bać, że mówię za dużo. Nie musiałem się martwić, że jestem zbyt cherlawy albo zbyt powolny. To, tamto, owo! Uczyłam go puszczać kaczki, on uczył mnie rzeźbić w drewnie. Czułem każdy nerw w moim ciele, każde muśnięcie powietrza o moją skórę. Grał na lirze mojej matki, wtedy ja się przyglądałem. Gdy przychodziła kolej na mnie, palce zaplątywały mi się w struny ku rozpaczy nauczyciela. Nie obchodziło mnie to. Zagraj jeszcze – prosiłem. I grał, aż w zalegającym mroku ledwie widziałem jego palce. Dotarło do mnie wówczas, jak się zmieniłem. Przestałem się przejmować, że ustępuję mu w biegach i w pływaniu, że przegrywam w ćwiczeniach włócznią i puszczaniu kaczek. Bo jakże można się wstydzić przegranej z takim pięknem? Dość było patrzeć, jak on wygrywa, widzieć spody jego stóp wzbijających piasek albo pracę ramion, kiedy płynął ku skałom. To mi wystarczało.
[…]
Dlaczego nie powiedziałeś, że się broniłeś? To było pytanie w jego stylu, coś, o czym sam nie pomyślałem. Nie wiem. Albo mogłeś skłamać. Powiedzieć, że już nie żył, kiedy go znalazłeś. Gapiłem się na niego, porażony prostotą takiego rozwiązania. Mogłem był skłamać. Co prowadziło do kolejnego olśnienia: Gdybym skłamał, do dzisiaj byłbym księciem. To nie zabójstwo było powodem mojego wygnania, tylko brak przebiegłości. Dopiero teraz zrozumiałem bezdenną pogardę w oczach ojca. Jego durny syn musiał wszystko wyśpiewać. Przypomniałem sobie, jak słuchając mnie, zaciskał szczęki. Taki nie zasługuje, żeby zostać królem. Ty byś nie kłamał. Nie. A co byś zrobił? Achilles postukał palcem o gałąź, na której siedział. Nie wiem. Nie mogę sobie tego wyobrazić… jak tamten chłopak do ciebie mówił. Wzruszył ramionami. Jeszcze nikt nie próbował mi czegoś zabrać.
[…]
Nie towarzyszyłem mu jedynie w spotkaniach z jego matką. Wychodził w głęboką noc lub o brzasku, gdy wszyscy jeszcze spali, i wracał zarumieniony i pachnący morzem. Kiedy go o to spytałem, odpowiedział chętnie, dziwnie bezbarwnym głosem: Zawsze jest tak samo. Ona chce wiedzieć, co robię i jak się mam. Dużo mówi o mojej reputacji wśród ludzi. Na koniec pyta, czy z nią pójdę. Dokąd? – zapytałem impulsywnie. Do podwodnych jaskiń. Tam żyły nimfy morskie, w głębinach nieznających słońca. Pójdziesz? Pokręcił głową. Ojciec mówi, że nie powinienem. Podobno żaden śmiertelnik, który je zobaczy, nie wraca taki sam.
[…]
Bogowie nie proszą. Znałem go na tyle, by widzieć, że jest zmieszany. Nigdy nie był przy mnie taki sztywny. Jutro? Skinął głową. Nie chciałem, żeby widział mój strach, choć zwykle niczego przed sobą nie tailiśmy. Czy mam… czy powinienem zanieść jej podarunek? Miodowe wino? W święta polewaliśmy nim ołtarze bogów. Było jedną z naszych najhojniejszych ofiar. Nie – odparł. Ona go nie lubi. Następnej nocy, kiedy cały pałac spał, wyszedłem przez okno. Księżyc był w półpełni, dość jasny, by bez pochodni znaleźć drogę pośród skał. Achilles powiedział, że mam stać na płyciźnie i ona się zjawi. Nie, zapewnił, nie musisz nic mówić. Będzie wiedziała, kim jesteś. Fale były ciepłe i gęste od piasku. Kręciłem się w miejscu, patrzyłem, jak biegają wyrzucone na brzeg białe krabiki. Nadstawiałem uszu, myśląc, że może usłyszę plusk jej stóp, gdy będzie się zbliżać. Powiał rześki wietrzyk i wystawiłem nań twarz, zamykając oczy. Kiedy je otworzyłem, stała przede mną. Była wyższa ode mnie, wyższa od wszystkich kobiet, które w życiu widziałem. Miała czarne opadające na plecy włosy i świetlistą, niewiarygodnie bladą cerę, jakby wysysała światło z księżyca. Była tak blisko, że czułem jej zapach: wody morskiej z nutką ciemnego miodu. Wstrzymałem oddech z onieśmielenia. Jesteś Patroklos. Wzdrygnąłem się, słysząc jej głos, szorstki i chrypiący. Spodziewałem się dzwoneczków, a nie chrzęstu kamieni. Tak, pani. Po jej twarzy przemknął grymas pogardy. Jej oczy, czarne pośrodku i ze złotymi plamkami, nie przypominały oczu istoty ludzkiej. Nie odważyłem się zmierzyć z nią wzrokiem. On będzie bogiem – powiedziała. Nie wiedziałem, jak zareagować, więc zbyłem to milczeniem. Pochyliła się i niemal pomyślałem, że mnie dotknie. Ale nie zrobiła tego, rzecz jasna. Rozumiesz? Czułem na policzku jej oddech, wcale nie ciepły, tylko lodowaty jak morskie otchłanie. Rozumiesz? Wiedziałem od Achillesa, że Tetyda nie znosi czekać. Tak. […] Ty niezadługo umrzesz. Powiedziała to tak zimno, jakby stwierdzała fakt. Nie chciała mnie na towarzysza dla swego syna, ale nie byłem wart, żeby mnie zabijać. Dla bogini kilkadziesiąt lat ludzkiego życia nie miało większego znaczenia. I pragnęła, żeby jej syn został bogiem. Wyraziła to wprost jak coś zupełnie oczywistego. Achilles bogiem. Nie mogłem sobie tego wyobrazić. Bogowie byli zimni i nieprzystępni, odlegli jak księżyc, a jak to się miało do jego promiennych oczu, do jego ciepłych, zawadiackich uśmiechów? Jej życzenie było ambitne. Nawet półboga trudno było uczynić nieśmiertelnym. Owszem, zdarzyło się tak w przeszłości, choćby Heraklesowi, Orfeuszowi czy Orionowi. Panowali teraz na nieboskłonie jako konstelacje, ucztując z bogami przy ambrozji. Ale ci bohaterowie byli synami Dzeusa i w ich żyłach płynął najczystszy ichor, prawdziwie boska krew. Tetyda była pomniejszą z bogiń niższego rzędu, jedynie nimfą morską. W naszych opowieściach te bóstwa musiały uciekać się do sztuczek i pochlebstw, walczyć o względy silniejszych bogów. Niewiele mogły zrobić same. Poza tym że miały zapewnione życie wieczne.
[…]
Chcesz być bogiem? Tym razem poszło łatwiej. Jeszcze nie. Napięcie, z którego nie zdawałem sobie dotąd sprawy, trochę zelżało. Jeszcze nie musiałem go stracić. Oparł brodę na zwiniętej dłoni. Jego rysy zdawały się subtelniejsze niż zwykle, jak wyrzeźbione w marmurze. Ale bohaterem chciałbym być. Tak, do tego bym się nadawał… Jeśli przepowiednia jest prawdziwa. Jeśli będzie wojna. Moja matka mówi, że jestem lepszy, niż był Herakles. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie wiedziałem, czy to tylko matczyne przekonanie, czy fakt. Było mi wszystko jedno. Jeszcze nie.
[…]
Achilles i ja wymieniliśmy szybkie spojrzenia. On podszedł pierwszy. Jak mam…? Uklęknę. Chiron złożył swoje końskie nogi na ziemi. Jego grzbiet był szeroki i lekko lśnił od potu. Chwyć się mojego ramienia. Achilles dosiadł grzbietu i przyszła moja kolej. Cieszyłem się w duchu, że przynajmniej nie muszę siedzieć z przodu, blisko tego miejsca, gdzie skóra przechodziła w kasztanową sierść. Chiron podał mi ramię; było potężne i umięśnione, gęsto pokryte czarnym owłosieniem, które w niczym nie przypominało umaszczenia jego końskiej połowy. Usadowiłem się jakoś, ale z tak szeroko rozkraczonymi nogami w tyle grzbietu mogłem zapomnieć o wygodzie. Teraz wstanę – uprzedził Chiron. Mimo że zrobił to płynnym ruchem, uchwyciłem się Achillesa. Chiron był o połowę wyższy od konia i moje stopy wisiały tak daleko od ziemi, że zakręciło mi się w głowie. Achilles oparł luźno ręce na jego tułowiu. Spadniesz, jeśli nie będziesz się mocniej trzymał – ostrzegł centaur. Obejmując kurczowo Achillesa, czułem, jak potnieją mi palce, i nie miałem odwagi ich rozluźnić ani na moment. Chód centaura był mniej symetryczny od końskiego, a grunt był nierówny. Ślizgałem się niebezpiecznie po spoconej sierści.
[…]
Podszedł do źródełka, napełnił kubki i podał nam obu. Woda była słodka i orzeźwiająca. Jutro będziecie zmęczeni i obolali, ale strawa dobrze wam zrobi. Z kociołka nad paleniskiem, które jarzyło się w głębi groty, nałożył nam chochlą mięsa z warzywami. Były też owoce – okrągłe czerwone jagody, które trzymał w wydrążonej skale. Jadłem szybko, dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak bardzo byłem głodny. Ciągle zerkałem na Achillesa i zatracałem się w błogiej uldze. Uciekłem. Ze świeżo nabytą śmiałością wskazałem ścianę z narzędziami z brązu. Do czego są te rzeczy? Chiron usiadł naprzeciw nas, składając pod sobą końskie nogi. Do chirurgii. Chirurgii? To nie było znane mi słowo. To metoda leczenia. Czasem zapominam o barbarzyństwach krajów nizinnych – odparł tonem neutralnym i rzeczowym. Czasem trzeba odjąć kończynę. To są narzędzia do cięcia, tamte do szycia. Często usuwając jedno, możemy ocalić resztę. Widział, jak się wpatruję w ich ostre, ząbkowane krawędzie. Chciałbyś się uczyć medycyny?
[…]
Z brzegu Chiron dalej nas uczył. To są piskorze, widzicie? I okoń. Tam jest certa. Dalej na południe już jej nie spotkacie. Certy poznaje się po srebrzystym brzuchu i zadartym pysku. Słowa centaura zlewały się ze szmerem wody po kamieniach, kojąc wszelką obcość, jaka mogła być między Achillesem i mną. Było coś w twarzy Chirona, siła, spokój, niezmierny autorytet, co na nowo czyniło nas dziećmi, dla których nie istniał świat poza zabawą w tym momencie i kolacją w ten wieczór. Przy nim trudno było pamiętać, co mogło się stać tamtego dnia na plaży. I nawet fizycznie czuliśmy się mniejsi przy zwalistym centaurze. Jak mogło nam przyjść do głowy, że jesteśmy dorośli? Wynurzyliśmy się z wody czyści jak łza, otrząsając włosy w ostatnich promieniach słońca. Ukląkłem nad brzegiem i używając kamieni, wyszorowałem tunikę z potu i brudu. I – też pod wpływem Chirona – w ogóle nie myślałem o tym, że będę musiał być nagi, póki nie wyschnie. Wracaliśmy do groty z wykręconymi tunikami na szyi. Centaur zatrzymywał się czasem, pokazując ślady zajęcy, derkaczy i jeleni. Mówił, że będziemy na nie polować, w swoim czasie, i uczyć się sztuki tropienia. Słuchaliśmy, prześcigając się w pytaniach. Za jedynych nauczycieli na dworze Peleusa mieliśmy ponurego mistrza liry i samego Peleusa, który mówił, na wpół drzemiąc. Nic nie wiedzieliśmy o lesie ani tylu innych rzeczach, o których opowiadał Chiron. Przypomniałem sobie narzędzia z brązu na ścianie groty, zioła i inne przyrządy do leczenia. Chirurgia, takiego użył słowa.
[…]
Po śniadaniu towarzyszyliśmy naszemu mistrzowi w codziennych zajęciach. To była łatwa, przyjemna praca: zbieranie jagód, łowienie ryb na obiad, zastawianie sideł na przepiórki. Początek naszej edukacji, jeśli można to tak nazwać, Chiron bowiem lubił uczyć nie na ustalonych lekcjach, tylko przy okazji. Kiedy zaniemogły kozy z pobliskich stoków, uczyliśmy się przyrządzać mikstury na ich chore żołądki, a kiedy wyzdrowiały – robić im plastry przeciwko kleszczom. Kiedy wpadłem do jaru, łamiąc sobie rękę i rozcinając kolano, uczyliśmy się, jak zakładać łubki, czyścić rany i jakie podawać zioła przeciw infekcji. Podczas wyprawy na polowanie, po tym jak niechcący wypłoszyliśmy derkacza z jego gniazda, Chiron uczył nas, jak poruszać się ostrożnie i jak rozpoznawać plątaniny śladów. A kiedy spotkaliśmy zwierzynę, pokazał najlepszy sposób celowania z łuku i procy, tak żeby śmierć była szybka. Jeśli chciało nam się pić, a nie mieliśmy bukłaka, pokazywał nam rośliny, których korzenie zawierają krople wilgoci. Kiedy padł stary jarząb, uczyliśmy się ciesielstwa: usuwania kory, szlifowania i obróbki drewna. Ja zrobiłem trzonek do siekiery, Achilles rękojeść włóczni. Chiron powiedział, że nauczymy się też wykuwać ostrza.
[…]
Wieczorami leżeliśmy na miękkiej trawie przed grotą i Chiron pokazywał nam gwiazdozbiory, i opowiadał ich historię Andromedy, która drżała ze strachu przed szczękami potwora morskiego; Perseusza, który wybawił ją od śmierci; skrzydlatego konia Pegaza zrodzonego z uciętej szyi Meduzy. Opowiadał też o Heraklesie, jego dwunastu pracach i szaleństwie, które nim owładnęło. W szponach obłędu bohater nie poznał własnej żony i dzieci, i zabił ich, biorąc za wrogów. Jak mógł nie poznać swojej żony? – zdziwił się Achilles. Taka jest natura szaleństwa – odparł Chiron głosem, który zabrzmiał poważniej niż zwykle. On znał Heraklesa i znał jego żonę. A skąd się wzięło to szaleństwo? Bogowie zesłali na niego karę – odpowiedział Chiron. Ale to ją ukarali bardziej. To nie było sprawiedliwe. Achillesie, nie ma takiego prawa, że bogowie muszą być sprawiedliwi. I może większym nieszczęściem, pomijając wszystko, jest zostać na tym świecie, kiedy drugie odeszło. Jak myślisz? Być może – przyznał Achilles.
[…]
A czy opowiadałem wam legendę o Asklepiosie, o tym, jak poznał sekrety leczenia? Opowiadał, ale chcieliśmy usłyszeć jeszcze raz, jak to bohater, syn Apollina, ocalił życie wężowi. Z wdzięczności wąż wylizał mu do czysta uszy i wyszeptał tajemnice uzdrawiania ziołami. Ale tak naprawdę to ty go nauczyłeś leczyć – powiedział Achilles. Ja. I nie przeszkadza ci, że wąż zbiera wszystkie zasługi? Zza ciemnej brody Chirona błysnęły w uśmiechu zęby. Nie, Achillesie, nie przeszkadza mi.
[…]
W końcu przyszły śniegi, jak obiecał nam Chiron. Kładliśmy się na ziemi, czekając, żeby przysypał nas biały puch, potem chuchaliśmy, aż zaczął topnieć od naszych oddechów. Nie mieliśmy butów ani żadnych okryć prócz futer Chirona, i tym bardziej nas cieszyło ciepło panujące w grocie. Nawet Chiron nosił kudłaty przyodziewek skrojony, jak mówił, z niedźwiedziej skóry. Od pierwszego śniegu liczyliśmy dni, znacząc je kreskami na kamieniu. Kiedy dojdziecie do pięćdziesięciu – powiedział Chiron – lód na rzece zacznie pękać. Rano pięćdziesiątego dnia usłyszeliśmy dziwny dźwięk, jakby padało jakieś drzewo. Zamarzniętą powierzchnię dzieliła szczelina prawie od brzegu do brzegu. Wkrótce przyjdzie wiosna – oznajmił Chiron. Nie minęło wiele czasu, a znów zaczęła rosnąć trawa i wygłodniałe, chude wiewiórki wyszły ze swoich nor. Śledziliśmy je podczas śniadań na polanie w świeżym wiosennym powietrzu. Jednego z takich poranków Achilles zapytał Chirona, czy będzie uczył nas walczyć.
[…]
Przypomniałem sobie, że Chiron był zaledwie czwartą osobą, która widziała go walczącego. Nie wiem, co spodziewałem się usłyszeć, ale to nie było to, co powiedział wtedy nasz mistrz. Nie mogę cię niczego nauczyć. Umiesz wszystko to, co umiał Herakles, i jeszcze więcej. Jesteś największym wojownikiem zarówno swego pokolenia, jak i wszystkich pokoleń poprzednich. Achilles oblał się rumieńcem. Nie wiedziałem, z radości czy z zakłopotania, czy z jednego i drugiego. Mężowie usłyszą o twoich umiejętnościach i będą zabiegali, byś walczył w ich wojnach.
[…]
Zbliżały się nasze szesnaste urodziny. Wkrótce posłańcy Peleusa mieli przybyć z darami, wkrótce miały dojrzeć jagody, owoce na drzewach miały rumienieć i wpadać nam do rąk. Szesnasty rok życia był dla nas ostatnim rokiem dzieciństwa. Począwszy od następnego, nasi ojcowie nazywali nas mężczyznami i oprócz tunik zaczynaliśmy nosić chitony i drapowane płaszcze zwane himationami. Achillesa mogło czekać aranżowane małżeństwo, ja też miałem prawo wziąć żonę, gdybym zechciał. Znowu pomyślałem o służebnych dziewkach z ich zgaszonymi oczami. Przypomniałem sobie strzępy rozmów, które prowadzili chłopcy w pałacu, to gadanie o piersiach i biodrach i spółkowaniu. Ona jest jak śmietana, jest taka miękka. Jak tylko obejmie cię udami, zapomnisz, jak się nazywasz. Chłopcy mieli ochrypłe z podniecenia głosy i zaczerwienione policzki. Ale kiedy próbowałem sobie wyobrazić, o czym mówią, myślenie odpływało jak ryba na widok sieci.
[…]
Achilles siedział z Chironem na polanie, u jego stóp spoczywała nieotwarta skrzynia od Peleusa. Widziałem, jak okrągleją mu oczy, kiedy spostrzegł figi. Zerwał się na nogi i łapczywie sięgnął do misy, jeszcze nim zdążyłem ją przy nim postawić. Najedliśmy się do przesytu i po figach zostały nam lepkie od słodkości palce i brody. Kufer od Peleusa mieścił nowe tuniki i struny do liry, i tym razem, na szesnaste urodziny, himation, męską pelerynę z tkaniny farbowanej kosztowną purpurą, barwnikiem, który otrzymywano ze ślimaków murex [Cabrit, rzadki i dziś gatunek ślimaka morskiego w kolczastej muszli – przyp. aut.]. To był strój księcia, przyszłego króla, i widziałem, że ten podarunek go ucieszył. Wiedziałem, że będzie w nim dobrze wyglądał, a purpura wyda się jeszcze intensywniejsza przy jego złocistych włosach. Chiron też przygotował prezenty – laskę wędrowną i nowy podręczny nóż. I na sam koniec dałem Achillesowi figurkę. Obejrzał ją dokładnie, wodząc czubkami palców po śladach mojego noża. To jesteś ty – powiedziałem, uśmiechając się głupkowato. Podniósł oczy i zobaczyłem w nich błysk radości.
[…]
Zaległa cisza i nie obchodziło mnie ani mokre łóżko, ani to, jak bardzo jestem spocony. W jego zielonych, nakrapianych złotem oczach nie było śladu wahania. I we mnie też rosła pewność. Nigdy go nie opuszczę. Będzie tak zawsze, dopóki on mi pozwoli. Gdybym znał słowa zdolne wyrazić to, co czułem, zrobiłbym to na głos. Ale nie istniały słowa wystarczająco wielkie, by mogły pomieścić tę brzemienną prawdę. Sięgnął po moją rękę, jakby mnie słyszał. Nie musiałem patrzeć; jego palce miałem wryte w pamięć: smukłe, z delikatnymi żyłami, silne i gibkie, palce, które nigdy się nie myliły. Patroklosie – powiedział. Zawsze był lepszy w słowach niż ja. Rano obudziłem się z lekką głową, ciałem odprężonym i przyjemnie ospałym. Po czułości wróciła namiętność, ale byliśmy już mniej rozgorączkowani, rozmyślnie przedłużając tę noc jak ze snu. Teraz patrząc, jak zaczyna się wiercić, z dłonią na moim brzuchu, wilgotną i zamkniętą jak kwiat przed wschodem słońca, znowu wpadłem w popłoch. Przypomniałem sobie szybko, co mówiłem i robiłem, odgłosy, jakie wydawałem. Ogarnął mnie strach, że czar pryśnie, że światło, które wpełzało przez wrota pieczary, obróci wszystko w pył… Ale nie. Ledwie się obudził, z zaspanym półuśmiechem na dzień dobry, wyciągnął do mnie rękę. Leżeliśmy tak sobie, aż zrobiło się całkiem jasno i Chiron zawołał na śniadanie.
[…]
Mężczyzna jakoś się pozbierał. Przypomniał sobie, że mówi do księcia. Mój panie, wybacz, ale nie o wszystkim wiem. Posłańcy z Myken przybyli do Peleusa z wieściami. Dziś wieczór twój ojciec zamierza przemówić do ludzi i życzy sobie twej obecności. Mam dla was konie, czekają na dole. Na moment zaległa cisza i już myślałem, że Achilles odmówi, ale w końcu powiedział: Patroklos i ja musimy spakować swoje rzeczy. W drodze powrotnej do pieczary zgadywaliśmy, o jakie wieści może chodzić. Mykeny leżały daleko na południe od nas, a ich królem był Agamemnon, który lubił nazywać się panem ludzi i miał największą, jak mówiono, armię spośród wszystkich naszych królestw.
[…]
Ostatni skrawek słońca widniał na zachodnim niebie, gdy minęliśmy kamień graniczny ziemi Peleusa. Dobiegło nas zawołanie straży i zaraz odzew trąby. Jeszcze wspięliśmy się na wzgórze i pałac leżał przed nami; za nim srogie morze. I oto w progu domu, niespodziewana jak błyskawica, stanęła nimfa Tetyda. Jej włosy lśniły czernią na tle białego marmuru. Była w ciemnej sukni koloru wzburzonego oceanu, mieszaniny sinych purpur i zbełtanych szarości. Gdzieś koło niej byli strażnicy, i Peleus, rzecz jasna, ale nie patrzyłem na nich. Widziałem tylko ją i jej ostro zarysowaną szczękę. Twoja matka – szepnąłem do Achillesa i przysiągłbym, że strzeliła we mnie oczami, jakby usłyszała. Ciężko przełknąłem i na przekór sobie poszedłem dalej. Nic mi nie zrobi; Chiron powiedział, że nie może mi nic zrobić. Dziwne wrażenie sprawiała jej obecność pośród śmiertelnych. Przy niej oni wszyscy, zarówno cała straż, jak i Peleus, wyglądali blado i mizernie, choć to jej skóra była biała jak mleko. Stała w sporej odległości od nich, przebijając niebo swoim niebywałym wzrostem. Strażnicy opuszczali wzrok z szacunku i strachu.
[…]
Przywołał sługę i dostawili dla mnie siedzenie, na szczęście po przeciwnej stronie stołu niż Tetyda. Kurcząc się, jak tylko mogłem, poszedłem za Achillesem na podium. Ona mnie znienawidzi. Ona już cię nienawidzi – odpowiedział z przelotnym uśmiechem. To mnie wcale nie pocieszyło. Po co przyszła? – wyszeptałem. Tylko coś naprawdę ważnego mogło ją wyciągnąć z podmorskich jaskiń. Odraza do mnie była niczym wobec tego, co widziałem w jej oczach, kiedy spojrzała na Peleusa. Nie wiem. To dziwne. Ostatnio widziałem ich razem, kiedy byłem małym dzieckiem. Przypomniałem sobie pożegnalne słowa Chirona: Powinieneś rozważyć swoją odpowiedź. Chiron uważa, że te wieści dotyczą wojny. Achilles zmarszczył czoło. W Mykenach zawsze jest wojna. Nie rozumiem, po co mieliby wzywać jeszcze nas. Peleus usiadł i herold zadął trzykrotnie w trąbę na rozpoczęcie biesiady. […] Tetyda również usiadła. Nie było dla niej nakrycia, żadnego noża – bogowie posilali się ambrozją i nektarem, wonią palonych przez nas ofiar i winem, którym polewaliśmy ich ołtarze. Dziwne, że tu nie była aż tak widoczna, tak ognista jak na zewnątrz. Jakby te wielkie, proste sprzęty czyniły ją mniejszą. Peleus wstał. Sala przycichła, po najdalsze ławy, i król podniósł swój kielich. Otrzymałem wiadomość z Myken, od synów Atreusa, Agamemnona i Menelaosa. Ostatnie szmery i pomruki całkowicie ustały. Nawet służący przerwali pracę. Wstrzymałem oddech. Achilles przycisnął nogę do mojej. Zdarzyła się zbrodnia. Znowu zawiesił głos, jakby ważąc niewypowiedziane słowa. Żona Menelaosa, królowa Helena, została porwana z pałacu w Sparcie. […] Helena! Tłumione szepty zewsząd. Po tym, jak wyszła za mąż, opowieści o jej urodzie jeszcze nabrały rozmachu. Menelaos postawił wokół pałacu grube mury z podwójnej warstwy kamienia; przez dziesięć lat ćwiczył żołnierzy do ich obrony. I mimo wszystko została wykradziona. Kto to zrobił? Menelaos przyjął poselstwo od Priama, króla Troi. Przewodził mu królewski syn, książę Parys, i to on jest sprawcą. Wykradł królową Sparty z jej komnaty, podczas gdy król spał. Pomruk oburzenia. Tylko zamorski barbarzyńca mógł znieważyć w ten sposób swego gospodarza. Wszyscy wiedzieli, jak tam na wschodzie zlewają się perfumami, jak są zepsuci przez swoje jedwabne życie. Prawdziwy bohater wziąłby kobietę jawnie, siłą własnego miecza. Agamemnon i Mykeny wzywają rycerzy z całej Hellady, by wsiedli na okręty i spieszyli ratować Helenę. Troja jest bogata, mówią, i łatwa do zdobycia. Wszyscy wojownicy wrócą do domu z cennymi łupami i okryci sławą.
[…]
A kto nas poprowadzi? – spytał ktoś donośnym głosem. To jeszcze nie jest postanowione – powiedział Peleus, ale wyraźnie rzucił okiem na syna. Nie, pomyślałem, zaciskając rękę na krawędzi fotela. Jeszcze nie. Tetyda po drugiej stronie stołu zachowała na twarzy spokój i chłód. Wiedziała, co się szykuje. Chce, żeby poszedł na wojnę. Chiron i różowa pieczara wydały się odległą dziecięcą sielanką. I nagle zrozumiałem wagę słów Chirona: świat powie, że przeznaczeniem Achillesa jest wojna. Że jego zwinne dłonie i stopy stworzone są wyłącznie do tego – obalenia potężnych murów Troi. Rzucą go między bezlik trojańskich włóczni i będą patrzeć z triumfem, jak swoje piękne ręce plami krwią. Peleus uczynił gest w stronę Feniksa, swego najstarszego przyjaciela, siedzącego przy jednym z pierwszych stołów. Dostojny Feniks będzie notował imiona wszystkich, którzy chcą iść na wojnę.
[…]
Jeszcze nie skończyłem u Chirona – odpowiedział Achilles, wytrzymując wzrok ojca. Byłeś na Pelionie dłużej niż ja, dłużej niż wszyscy inni bohaterowie. To nie znaczy, że muszę lecieć na pomoc synom Atreusa za każdym razem, kiedy ten czy inny straci żonę. Myślałem, że Peleus uśmiechnie się na to, ale nie, zachował absolutną powagę. Nie wątpię, że Menelaos szaleje z powodu utraty żony, ale ten posłaniec przybył od Agamemnona. Ten widział, jak Troja bogaciła się i kwitła, a teraz chce ją złupić. Wzięcie Troi byłoby wyczynem godnym największych bohaterów. Wyprawa z nim może przynieść wiele splendoru. Achilles zacisnął usta. Będą inne wojny. Wprawdzie Peleus nie przytaknął, ale widziałem, że dociera do niego oczywista prawda. A co z Patroklosem? Jego wzywa powinność. On nie jest już synem Menojtiosa. Nie wiąże go tamta przysięga.
[…]
Zatoka Skyros była tak mała, że nie widziałem jej, dopóki nie opłynęliśmy skalistego południowego zakola wyspy i znaleźliśmy się na jej wodach. Nasza łódź ledwie się przecisnęła przez wąski przesmyk i marynarze ze wstrzymanym oddechem, wisząc na burtach, patrzyli na przesuwające się skały. Za to już wewnątrz woda była jak martwa i resztę drogi załoga musiała pokonać na wiosłach. Ciasnota utrudniała manewrowanie i doprawdy nie zazdrościłem kapitanowi trasy powrotnej. Jesteśmy na miejscu – powiedział obrażonym tonem, ale ja już wchodziłem na trap. Znalazłem się u stóp pionowego urwiska. Do pałacu wiodła kręta ścieżka po wykutych w skale stopniach. Wspiąłem się na szczyt, gdzie moim oczom ukazały się kozy i skarłowaciałe drzewa, a dalej pałac – skromny i nieciekawy, zbudowany w połowie z kamienia, w połowie z drewna. Gdyby nie był jedynym budynkiem w zasięgu wzroku, mógłbym się nie domyślić, że to domostwo króla. Zbliżyłem się do drzwi i wszedłem.
[…]
Przybyszu z Pelionu – zawołała – nigdy więcej nie będziesz mógł powiedzieć, że nie słyszałeś o tancerkach Deidamei. Jeszcze jeden gest ręką zdobną w bransolety i weszła spora grupa kobiet, poszeptujących między sobą, z zasłoniętymi chustą i związanymi z tyłu włosami. Stały pośrodku pustej części sali, która okazała się tanecznym kręgiem. Kilku mężczyzn wyjęło flety i bębny, jeden lirę. Najwyraźniej Deidameja nie oczekiwała ode mnie odpowiedzi, chyba jej nawet nie obchodziło, czy słyszałem. Zeszła z podium i dołączyła do kobiet, biorąc sobie jedną z najwyższych za partnerkę. Zabrzmiała muzyka. Ich kroki były skomplikowane, ale dziewczęta tańczyły bezbłędnie, i mimo woli byłem pod wrażeniem. Ich suknie wirowały, wraz z nimi lśniące klejnoty wokół nadgarstków i kostek. Przy obrotach tancerki odrzucały w tył głowę, tak jak to robią ogniste konie. Deidameja, rzecz jasna, była najpiękniejsza. Ze złotym diademem na rozpuszczonych włosach, z migoczącymi w powietrzu nadgarstkami przyciągała wzrok. Twarz jej promieniała i w miarę jak się jej przyglądałem, stawała się promienna coraz bardziej. Uśmiechała się do swojej partnerki, niemal flirtując. To zaczepiała ją wzrokiem, to zbliżała się zalotnie, prawie jej dotykając. Z ciekawości wyciągałem szyję, żeby zobaczyć, jak wygląda ta kobieta, ale zlewające się w tańcu białe suknie wciąż ją zasłaniały.
[…]
Znam ten głos. Odwróciłem się. Tetyda stała w progu. Jej twarz świeciła bladym błękitem środka płomienia. Oczy były dwiema czarnymi szparami wyciętymi w skórze. I wydała mi się jeszcze wyższa niż dotąd. Jej włosy były lśniące jak zawsze i suknia jak zawsze piękna, ale było w niej coś dzikiego, jakby smagał ją niewidoczny wiatr. Wyglądała jak furia, demon kobiecy, który przychodzi po ludzką krew. Włosy stawały mi dęba i nawet Deidameja całkiem zamilkła. Trwaliśmy przed nią chwilę bez ruchu, po czym Achilles wstał i zerwał z włosów chustę. Chwycił za dekolt sukni i zdarł górną część, odsłaniając tors. Światło ognia złociło mu skórę. Dość tego, matko. Coś zaczęło się burzyć pod maską jej twarzy. Trochę się bałem, że zrobi mu krzywdę, ale ona tylko patrzyła na niego niespokojnymi czarnymi oczyma. Achilles odwrócił się do Likomedesa [króla Skyros – przyp. aut.]. Moja matka i ja oszukaliśmy cię, za co szczerze przepraszam. Jestem książę Achilles, syn Peleusa. Ona nie chciała, żebym szedł na wojnę, i ukryła mnie tutaj jako jedną z twych przybranych córek.
[…]
Staruszek westchnął z cichą ulgą, ale kiedy wydobył słowa, znów był królem. Dobrej nocy wam obu – powiedział wyniośle. Oddaliśmy mu pokłon i wyszliśmy. W pałacowym korytarzu Achilles znalazł strażnika, żeby zaprowadził nas do komnat gościnnych. Mój przyjaciel mówił głosem kobiecym i widziałem, jak oczy mężczyzny przemykają po nim ciekawie, zatrzymując się na rozerwanej sukni i jego rozwichrzonych włosach. Uśmiechnął się do mnie od ucha do ucha. Proszę tędy, pani – powiedział. W opowieściach bogowie mają moc opóźniania biegu księżyca, by jedna noc trwała tyle co bezlik nocy, wedle ich życzenia. Taka była tamta noc – bezkresna rzeka godzin, która nigdy nie wysycha. Piliśmy zachłannie, spragnieni wszystkiego, co nam odebrały tygodnie rozłąki. Dopiero gdy niebo zaczęło szarzeć, przypomniałem sobie, co powiedział Achilles królowi. Zapomniałem o brzemienności Deidamei, ich ślubie i naszym spotkaniu. Twoja matka chciała uchronić cię przed wojną? Tak. Nie chce, żebym płynął do Troi.
[…]
Na drugim końcu wyspy był pusta plaża, kamienista, ale dwa razy dłuższa od naszych typowych bieżni. Achilles na jej widok wydał okrzyk zachwytu i zrzucił kobiece ubranie. Patrzyłem, jak biegnie, z taką prędkością, jakby plaża była płaska. Licz mi czas – krzyknął przez ramię. I liczyłem, stukając rytmicznie sandałem o piasek. Ile? – zawołał z końca plaży. Trzynaście! Dopiero się rozgrzewam. Następnym razem było jedenaście, ostatnim – dziewięć. Usiadł przy mnie, prawie niezdyszany, z promienną twarzą. Opowiadał mi o dniach, kiedy udawał kobietę: długich godzinach wymuszonej nudy, bez żadnego wytchnienia poza tańcem. Teraz wolny, prężył mięśnie jak jeden z kotów górskich na Pelionie, upajając się własną siłą. Wieczorem jednak musieliśmy wracać do głównej komnaty. Chcąc nie chcąc, Achilles przywdziewał kobiecą szatę i przygładzał włosy. Często obwiązywał je chustą, tak jak tego wieczoru, kiedy tańczył z Deidameją. Jasne włosy to był tak rzadki widok, że zwracały uwagę marynarzy i kupców, którzy przewijali się przez port. Gdyby ich opowieści doszły do uszu kogoś wystarczająco bystrego… Wolałem o tym nie myśleć.
[…]
Deidameja wyjechała następnego dnia rano, tak jak zapowiedziała. Wybrała się w odwiedziny do ciotki – oznajmił dworzanom Likomedes przy śniadaniu. Beznamiętnym tonem. Jeśli były jakieś pytania, nikt nie odważył się ich zadać. Miała pozostać w odosobnieniu, aż na świat przyjdzie dziecko i Achilles będzie mógł je uznać za swoje. Upływające tygodnie wydawały się teraz dziwnie jałowe. Achilles i ja spędzaliśmy możliwie najwięcej czasu poza pałacem, i nasza radość, tak żywiołowa po moim pojawieniu się na wyspie, ustąpiła miejsca zniecierpliwieniu. Chcieliśmy wyjechać, wrócić do naszego życia na Pelionie albo we Ftyi. Męczyło nas poczucie winy i potępienia z powodu zesłania księżniczki. Dwór zaczął na nas patrzeć z otwartą niechęcią, Likomedes krzywił się, ilekroć nas spotkał.
[…]
Jestem jednym z wodzów wielkiego króla Agamemnona. Przybywam na wyspy i namawiam obiecujących młodzieńców, takich jak ty, by przyłączyli się do wyprawy na Troję. Słyszałeś o wojnie? Słyszałem. Znakomicie. Uśmiechnął się i wyprostował przede mną nogi. W szarzejącym świetle zobaczyłem długą różową bliznę na jego prawej łydce. Różowa blizna. Zakotłowało mi się w żołądku i pociemniało w oczach, jakbym przewieszony przez najwyższe urwisko na Skyros nie miał pod sobą nic innego, tylko długi upadek do morza. Był teraz starszy i potężniejszy, w pełnej okazałości swej siły. Odyseusz. Coś powiedział, ale nie dosłyszałem. Znów byłem w komnacie Tyndareosa, przypominając sobie tamte bystre ciemne oczy, którym nic nie umykało. Czy mnie poznał? Patrzyłem mu w twarz, ale widziałem tylko zdziwione oczekiwanie. Spytał o coś. Czekał na odpowiedź. Zdusiłem w sobie strach. Przepraszam… nie słyszałem pytania. Czy jesteś zainteresowany? Udziałem w naszej wojnie? Wątpię, żebyście chcieli mnie wziąć. Nie jestem zbyt dobrym żołnierzem. Wydął cierpko usta. Zabawne… nikt nie jest dobrym żołnierzem, kiedy przychodzi wezwanie do czynu – powiedział lekko. To był powszechny żart, nie wyrzut. […] Pokręcił z żalem głową. Przysiągłbym, że jesteś z północy. Gdzieś blisko Tesalii, powiedzmy, albo Ftyi. Wymawiasz tak samo jak oni samogłoski okrągłe. Przełknąłem ślinę. We Ftyi spółgłoski były twardsze niż gdzie indziej, a samogłoski bardziej otwarte. Wstrętnie mi to brzmiało, dopóki nie usłyszałem, jak mówi Achilles. Nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele przejąłem z jego akcentu. Ja… nie wiedziałem o tym – wymamrotałem. Serce waliło mi coraz szybciej. Niechby już sobie poszedł. Bezużyteczne informacje to moje przekleństwo, niestety. Znów miał rozbawioną minę, ten blady uśmieszek. A wracając do sedna, znajdziesz mnie, mam nadzieję, jeśli zdecydujesz się do nas przyłączyć. Albo jeśli przypadkiem znasz innych młodych mężczyzn, z którymi mógłbym porozmawiać. Starannie zamknął za sobą drzwi.
[…]
Z wszystkich owych mężów miałem szczęście przyjechać pierwszy. Król zaprosił mnie [Odyseusza – przyp. aut.] na kolację z rodziną: Heleną, jej siostrą Klitajmestrą oraz ich kuzynką Penelopą. Zaprosił… – zadrwił Diomedes. Tak teraz nazywają czołganie się w krzakach, żeby szpiegować kobiety? Jestem pewien, że książę Itaki nie pozwoliłby sobie na coś takiego – obruszył się Likomedes. Pozwoliłem sobie, niestety, choć doceniam twoją wiarę we mnie. Uraczył Likomedesa miłym uśmiechem. Przyłapała mnie Penelopa. Powiedziała, że obserwowała mnie ponad godzinę, i postanowiła wkroczyć, zanimbym się pokłuł cierniami głogu. Sytuacja była dość niezręczna, to prawda, ale w końcu zjawił się Tyndareos i poprosił, bym został. Podczas kolacji zobaczyłem, że Penelopa jest dwa razy bardziej bystra od swoich kuzynek i równie piękna. Tak więc… Równie piękna jak Helena? – przerwał mu Diomedes. To dlatego w wieku dwudziestu lat była niezamężna? Jestem pewien, że nie kazałbyś mężczyźnie porównywać kobiet na niekorzyść jego żony – odparował Odyseusz łagodnym głosem. Diomedes przewrócił oczami i zabrał się do czyszczenia zębów czubkiem noża. Odyseusz opowiadał dalej Likomedesowi: A więc podczas naszej rozmowy, kiedy stało się jasne, że Penelopa mi sprzyja… Na pewno nie za twoją urodę – skomentował Diomedes. Nie. Zapytała, co bym dał swojej wybrance w prezencie ślubnym. Ślubne łoże, powiedziałem, z najszlachetniejszego dębu ostrolistnego. Ale ta odpowiedź jej nie zadowoliła. Ślubne łoże nie powinno być zrobione z martwego, suchego drewna, tylko z czegoś zielonego i żywego, powiedziała. A jeśli zrobię takie łoże? Weźmiesz mnie? spytałem. A ona na to…
[…]
Zagrała trąba, głośno, na trwogę. Dźwięk dobiegł z zewnątrz, przedłużony ton, a po nim trzy krótkie ryknięcia: nasz sygnał alarmowy oznaczający najwyższe, nieuchronne zagrożenie. Likomedes zerwał się na nogi, głowy strażników obróciły się ku drzwiom. Dziewczęta piszczały, czepiając się jedna drugiej, wypuszczając z rąk swoje skarby, które z brzękiem tłuczonego szkła rozsypały się po podłodze. Wszystkie dziewczęta oprócz jednej. Nim wybrzmiał ostatni dźwięk trąby, Achilles chwycił jeden z posrebrzanych mieczy i zerwał z niego pochwę. Stół zagradzał mu drogę do wyjścia, przeskoczył go więc w okamgnieniu, łapiąc drugą ręką włócznię, która leżała wśród darów. Stanął na posadzce z bronią już uniesioną, w dziko walecznej postawie, jaka byłaby niepodobieństwem dla dziewczyny albo też któregokolwiek innego mężczyzny. Największy wojownik swego pokolenia. Spojrzałem na Odyseusza i Diomedesa i zamarłem, widząc na obu twarzach zadowolony uśmiech. Witaj, książę Achillesie – powiedział Odyseusz. Szukaliśmy cię.
[…]
Achilles miał spiętą emocjami twarz i zaczerwienioną szyję. To był podstęp – powiedział tonem zarzutu, nie robiąc najmniejszego wrażenia na Odyseuszu. Ty się sprytnie ukrywałeś, my, żeby cię znaleźć, musieliśmy być jeszcze sprytniejsi. Achilles uniósł brew z książęcą wyższością. I co? Znaleźliście mnie. Czego chcecie? Chcemy, żebyś wyruszył do Troi – powiedział Odyseusz. A jeśli nie zechcę? Wtedy rozgłosimy to. Diomedes uniósł podartą damską szatę. Achilles poczerwieniał, jakby dostał w twarz. Czym innym było nosić z konieczności suknię, a zupełnie czym innym pozwolić, by dowiedział się o tym świat. U nas na mężczyzn, którzy udawali kobiety, spadały najplugawsze obelgi, a wielu z takim piętnem nie potrafiło dalej żyć. Odyseusz uniósł rękę w łagodzącym geście. Wszyscy tu jesteśmy szlachetnymi ludźmi i nie powinno dojść do podjęcia takich decyzji. Ufam, że przyjemniejsze rzeczy skuszą cię do zgody. Na przykład sława. Masz ją zapewnioną, jeśli będziesz dla nas walczył.
[…]
Nie mam pojęcia, ile to potrwa. Krócej z twoim udziałem. Spojrzał na Achillesa. Jego ciemne oczy napierały jak fala przypływu i nic to nie dawało, że płynąłeś przeciw niej. Synowie Troi słyną z waleczności, a ty śmiercią niejednego zapiszesz swe imię w gwiazdach. Jeśli wymówisz się od tej wojny, stracisz szansę na nieśmiertelność. Zostaniesz z tyłu, nieznany. Będziesz się starzeć i niedołężnieć w mroku zapomnienia. Achilles zmarszczył czoło. Skąd to możesz wiedzieć? Otóż wiem. Rozparł się na krześle. Mam szczęście znać trochę bogów. Uśmiechnął się jakby na wspomnienie jakiejś boskiej intrygi. I łaskawi bogowie zechcieli podzielić się ze mną pewnym proroctwem.
[…]
Miałem wrażenie, jakbym uronił część ich rozmowy. Teraz próbowałem nadążać. Szarooka dziewica – bogini wojny i jej sztuk. Mówiono, że ponad wszystko ceni mądrość. Atena nie ma do stracenia dziecka. Zgrzytliwe zdanie wydobyło się z gardła Tetydy i zawisło w powietrzu. Odyseusz nie raczył odpowiedzieć, lecz zwrócił się do Achillesa: Zapytaj ją. Zapytaj swoją matkę, co wie. Achilles przełknął głośno. Spojrzał w jej czarne oczy. Czy to prawda, co on mówi? Zgasł jej ostatni ogień; pozostała tylko biel marmuru. Prawda. Ale jest coś więcej. On nie powiedział ci najgorszego. Mówiła bezbarwnym, płaskim głosem. Jeśli popłyniesz do Troi, nigdy nie wrócisz. Umrzesz tam młodo. Achilles zbladł.
[…]
Odyseusz uniósł ręce w geście skruchy. Wybaczcie, nie chciałem was urazić. Przyszedłem tylko życzyć wam dobrej nocy i sprawdzić, czy wszystko jest, jak trzeba. Książę Achillesie. Patroklosie. Skłonił głowę i wrócił do siebie. W namiocie długo milczeliśmy. Od dawna się zastanawiałem, kiedy to wypłynie. Jak powiedział Odyseusz, wielu chłopców zostawało kochankami. Ale kończyli z tym, gdy osiągali wiek dorosły, chyba że zadawali się z niewolnikami albo chłopcami sprzedajnymi. Nasi mężczyźni lubili podboje; nie ufali mężczyźnie, który sam dał się podbić.
[…]
Odyseusz wzruszył ramionami. Nie wiem. Podobno jest olbrzymi, ale tak mówią o większości bohaterów. Poznasz go przede mną, więc to ty mi opowiesz. Achilles zmrużył oczy. Dlaczego tak mówisz? Diomedes na pewno się ze mną zgodzi… Odyseusz skrzywił się. Jestem sprawnym żołnierzem, ale nic ponad to; moje talenty są innej natury. Gdybym miał się spotkać w bitwie z Hektorem, nie wróciłbym z żadną o nim wieścią. Co innego ty, Achillesie. Będziesz tym, który zyska wieczną chwałę za jego śmierć. Przeszedł mnie zimny dreszcz. Może i spotka mnie chwała, ale nie widzę powodu, żeby zabijać Hektora – odparł chłodno Achilles. On mi nic nie zrobił. Odyseusz zaśmiał się jak z dobrego żartu. Zacny synu Peleusa, gdyby każdy żołnierz zabijał tylko tych, którzy go osobiście urazili, nie mielibyśmy żadnych wojen. Uniósł brew. Choć może to niezły pomysł. Niewykluczone, że w takim świecie, to ja byłbym Aristos Achaion [z stgr. najlepszy z Greków – przyp. aut.] zamiast ciebie.
[…]
Wszyscy jesteśmy wodzami. Oczywiście – zgodził się Odyseusz. Ale wszyscy mamy walczyć z tym samym wrogiem, prawda? Mnogość wodzów na jednym polu walki oznaczałaby chaos i klęskę. Uśmiechnął się szeroko. Wiesz, jacy zgodni wszyscy jesteśmy. Pewnie pozabijalibyśmy się nawzajem zamiast zabijać Trojan. Żeby odnieść zwycięstwo w takiej wojnie jak ta, trzeba połączyć siły w jednym jedynym celu, skupić się na jednym pchnięciu włócznią zamiast machać każdy swoją bez ładu i składu. Ty prowadzisz wojsko z Ftyi, ja z Itaki, ale musi być ktoś, kto będzie wykorzystywał nas obu stosownie do umiejętności… – wskazał łaskawym gestem Achillesa – …choćby były największe. Achilles zlekceważył komplement. Zachodzące słońce grało cieniem na jego twarzy; oczy były zgaszone i posępne. Przyłączam się z własnej woli, książę Itaki. Będę słuchał rad Agamemnona, ale nie jego rozkazów. Liczę, że to zrozumiesz.
[…]
Wiedział, że nie mam co robić, i kiedy się do mnie odwracał, to z coraz bardziej skruszoną miną. Zawsze pilnował, by umieścić tablice tak, żebym ja też mógł je widzieć, i zawsze pytał mnie o zdanie. Nie ułatwiałem mu życia, stojąc gdzieś z tyłu, osowiały i milczący. Tak czy inaczej nie byłem w stanie od tego uciec. Przez wszystkie okna wdzierał się jazgot żołnierzy prześcigających się w przechwałkach, ćwiczących musztrę, ostrzących groty włóczni. Myrmidonowie, czyli ludzie mrówki – tak zaczęli się z dumą nazywać – i Achilles musiał opowiedzieć mi legendę o tym, jak Dzeus stworzył z mrówek pierwszych Ftyjotów. Przyglądałem się, jak maszerują radośnie, szereg za szeregiem. Widziałem, jak marzą o łupach, z którymi wrócą do domu, i o wielkim triumfie. Nie dla nas było takie marzenie.
[…]
Peleus nalegał, żeby Achilles wziął wszystko co najlepsze. Wydał małą fortunę na zbroję, więcej, niżby potrzebowało sześciu rycerzy. Były napierśniki z kutego brązu z wyrytymi lwami i wzlatującym feniksem, nagolenice z utwardzanej skóry zdobionej złotem, hełmy z pióropuszem z włosia, posrebrzany miecz, tuziny grotów włóczni i dwa lekkie rydwany. Prócz tego czwórka koni, w tym para, którą dostał Peleus w prezencie ślubnym od bogów. Zwały się Ksantos i Balios: bułanek i srokacz; oba niecierpliwie wywracały oczami, jeśli nie miały puszczonych wodzy. Król użyczył nam także woźnicy rydwanu, chłopca młodszego od nas, ale krzepkiej postury i z nadzwyczajnym drygiem do narowistych koni. A było mu Automedon. I wreszcie na sam koniec: długa włócznia z młodego jesionu, na błysk wypolerowana, w słońcu połyskująca jak szarawy płomień. Od Chirona, powiedział Peleus, wręczając broń swemu synowi. Pochyliliśmy się nad nią, przebiegając palcami po gładkiej powierzchni, jakby próbując uchwycić ślad obecności centaura. Na tak kunsztowny dar Chiron musiał poświęcić tygodnie mozolnej pracy, i pewnie zaczął tuż po naszym wyjeździe. Czy znał przeznaczenie Achillesa, czy tylko je zgadywał? Czy kiedy leżał samotnie w różowej grocie, miał jakieś przebłyski fatalnej wyroczni? Być może przewidywał z goryczą powtarzalność losu: chłopiec za chłopcem kształceni w muzyce i medycynie, a potem rzucani na morderczą wojnę. Ale jego piękna włócznia nie została wyciosana z goryczy, lecz z miłości. Jej kształt był dopasowany do ręki Achillesa, żadnej innej, podobnie jak ciężar obliczony na jego siłę. I choć szpic był ostry i stworzony, by zadawać śmierć, samo drzewce ślizgało się pod naszymi palcami niczym smukłe naoliwione ramiona liry.
[…]
Ale najpierw przybiliśmy do Aulidy, cypla ziemi o dostatecznie długiej linii brzegowej, by pomieścić wszystkie okręty naraz. Agamemnon chciał przed wyprawą zebrać całą swą armię w jednym miejscu. Być może liczył się symbol: widoczna potęga urażonej Grecji. Po pięciodniowej przeprawie przez wzburzone wody eubejskie opłynęliśmy ostatnie zakole i oto była Aulida. Ukazała się nagle, jakby za odsłoniętą kurtyną: brzeg obstawiony okrętami wszelkich rozmiarów, kolorów i kształtów, plaża usłana ruchomym dywanem tysięcy ludzi, a dalej, aż po horyzont, szare płótna namiotów z jaskrawymi tu i ówdzie chorągwiami, które znaczyły pawilony królów. Nasze załogi uwijały się przy wiosłach, kierując flotę na ostatnie wolne miejsca na plaży. Z pięćdziesięciu ruf opadły kotwice. Zadęły rogi. Myrmidonowie z innych okrętów już dobijali do brzegu. Stali w wydętych przez wiatr białych tunikach i na niewidoczny dla nas sygnał zaczęli skandować imię swego księcia, dwa i pół tysiąca rycerzy jednym głosem: A-chil-les! Wzdłuż długiego brzegu zwracały się ku nam głowy – Spartan, Argejczyków, Mykeńczyków i całej reszty. Wieść szła falą przez tłum, podawana z ust do ust. Achilles tu jest. Aristos Achaion!
[…]
Po jego prawicy, na znak honoru, stali Odyseusz i Diomedes, po stronie lewej – jego brat Menelaos, król Sparty i powód wojny. Płomiennorude włosy, jakie zapamiętałem ze zjazdu u Tyndareosa, przeplatały teraz nitki siwizny. Podobnie jak jego brat był wysoki, postawny i barczysty jak wół, ale dziedziczne ciemne oczy i zakrzywiony nos sprawiały łagodniejsze wrażenie. Menelaos miał przystojną i pogodną twarz, czego nie dało się powiedzieć o Agamemnonie. Jedynym królem, którego rozpoznałem bez większego wahania, był Nestor – starzec z białą wyliniałą brodą, o wciąż bystrych oczach w zapadniętej twarzy. Był najstarszym, jak wieść niosła, żyjącym człowiekiem, który dzięki swej przebiegłości wychodził obronną ręką z niezliczonych skandali, bitew, zamachów i powstań. Jako władca piaszczystego Pylos wciąż się kurczowo trzymał tronu, sprawiając zawód tuzinom synów, którzy starzeli się nieubłaganie, podczas gdy on ze swych wysłużonych lędźwi ciągle płodził nowych. To dwaj z tych synów podtrzymywali go teraz pod ramiona, odpychając innych królów w obronie miejsca na przedzie. Nestor patrzył na nas z otwartymi ustami, sapiąc z podniecenia w resztki swej mizernej brody. Uwielbiał rwetes i zamieszanie. Agamemnon postąpił naprzód. Rozwarł ręce w geście powitania i stał w majestatycznej pozie, oczekując należnych mu hołdów, ukłonów i wyrazów lojalności. Rzeczą Achillesa było uklęknąć i zadość mu uczynić. Nie ukląkł. Nie pozdrowił na całe gardło wielkiego króla ani nie pochylił głowy, ani nie złożył daru. Stał wyprostowany, z dumnie uniesioną brodą, przed całym monarszym zgromadzeniem.
[…]
Achilles przemówił, gdy zbliżył się Odyseusz, aby ratować sytuację. Jestem Achilles, syn Peleusa, zrodzony z bogini, najlepszy z Greków. Przybyłem, by dać wam zwycięstwo. Zdziwienie odebrało głos tłumowi, ale już po sekundzie wszyscy ryknęli z entuzjazmem. Rozpierała nas duma. Bohaterowie nigdy nie byli skromni. Agamemnonowi przygasł wzrok. I oto w sukurs pospieszył Odyseusz, z twardą ręką na ramieniu Achillesa i głosem łagodzącym atmosferę. Agamemnonie, panie rycerstwa, sprowadziliśmy księcia Achillesa, by ślubował ci wierność. Mówiąc to, wzrokiem ostrzegał Achillesa: Jeszcze nie jest za późno. Achilles najzwyczajniej się uśmiechnął i postąpił krok w przód, by pozbyć się ręki Odyseusza. Jestem tu z własnej woli, by ofiarować pomoc twojej sprawie – powiedział głośno, po czym odwrócił się do tłumu. Honorem będzie dla mnie walczyć z tyloma szlachetnymi wojownikami z naszych królestw.
[…]
Wiatr nie nadchodzi. Ani tamtego dnia, ani tamtej nocy, ani następnego dnia. Agamemnon zmuszony jest stanąć na agorze i ogłosić dalszą zwłokę. Jak tylko powróci wiatr, wypływamy, obiecuje. Ale wiatr nie wraca. Jest nam bez przerwy gorąco, rozżarzone powietrze wypala płuca. Nie mieliśmy wcześniej pojęcia, jak parzący może być piasek, jak strasznie mogą drapać koce. Nerwy zaczynają puszczać i co rusz wybuchają bójki. Achilles i ja prawie nie wychodzimy z morza, szukając choć odrobiny ochłody. Z upływem dni zmartwienie coraz głębiej marszczy nam czoła. Dwa tygodnie bez wiatru to rzecz nienaturalna, a główny wódz Agamemnon nic nie robi. W końcu Achilles nie wytrzymuje. Porozmawiam z matką. Czekam, pocąc się w namiocie, podczas gdy on ją wzywa. Wraca do mnie z wiadomością, że to sprawka bogów, ale jego matka nie potrafi powiedzieć którego. Idziemy do Agamemnona. Król ma wysypkę z gorąca i cały czas jest zły – na wiatr, na swoje niespokojne wojsko, na każdego, kto da mu jakiś powód do złości. Wiesz, że moja matka jest boginią – mówi Achilles. Agamemnon w odpowiedzi o mało nie prycha. Achilles kładzie mu na ramieniu rękę. Ona mówi, że ta pogoda nie jest naturalna. Że to przesłanie od bogów.
[…]
Odyseusz i Diomedes zbliżyli się o krok, cali w uśmiechach i powitalnych ukłonach. Księżniczka odpowiadała grzecznie, ale zniecierpliwiona, oczami szukając już obiecanego męża. Znalazła go bez trudu; zatrzymała wzrok na złocistych włosach i uśmiechnęła się promiennie. Achilles na jej spojrzenie postąpił do przodu, stając tuż przy krawędzi platformy. Mógł był jej wtedy dotknąć, i widziałem, jak wysuwa rękę ku jej smukłym palcom, gładkim jak szlifowane przez morze muszle. Raptem dziewczyna się potknęła. Pamiętam zmarszczone czoło Achillesa. Pamiętam, jak się przechylił, by ją złapać. Lecz Ifigenia nie upadała. Ktoś ją ciągnął do tyłu w stronę ołtarza. Nikt nie widział, żeby Diomedes wykonał jakiś ruch, ale to on trzymał teraz rękę, swoje wielkie łapsko, na jej kruchej szyi, to on ją przypierał do kamiennego blatu. Była w zbyt dużym szoku, by walczyć, by chociaż wiedzieć, co się dzieje. Agamemnon dobył coś zza pasa, coś, co rozbłysło w słońcu, kiedy się zamachnął. Ostrze noża podcięło jej gardło i krew trysnęła na ołtarz, zbroczyła jej szatę. Ifigenia dusiła się, próbowała mówić, nie mogła. Wiła się, rzucała, ale ręce króla przygwoździły ją do ołtarza. W końcu osłabła w walce, przestała kopać; wreszcie całkiem znieruchomiała.
[…]
Odyseusz wzruszył ramionami. Ma miękkie serce. Wspaniała cecha, bez wątpienia. Jeśli to ukoi jego sumienie, powiedz, że celowo ustawiłem Diomedesa tam, gdzie był. Żeby Achilles nie zorientował się od razu i nie zdążył zareagować. Nienawidziłem go tak bardzo, że słowa uwięzły mi w gardle. Pochylił się ku mnie. Mogę udzielić ci pewnej rady? Jeśli naprawdę jesteś jego przyjacielem, pomóż mu się pozbyć tego miękkiego serca. Achilles płynie do Troi zabijać ludzi, a nie ich ratować. Jest śmiercionośną bronią, zabójcą. Nie zapominaj o tym. Można używać włóczni jako laski do chodzenia, ale to nie zmieni jej natury. Te słowa zaparły mi dech. Nie byłem w stanie wykrztusić pełnego zdania. On nie jest… Ależ jest. Najlepszym, jakiego stworzyli bogowie. I czas, by o tym wiedział. Ty też. Jeśli w ogóle nie słyszysz, co mówię, posłuchaj choć tego jednego. Nie mówię w złych zamiarach. Nie byłem dla niego żadnym przeciwnikiem ani dla jego słów, które wbijały się w mózg jak kolce i były nie do usunięcia.
[…]
O świcie, tuż po przebudzeniu, powtórzyłem Achillesowi słowa Odyseusza – że nie miał szansy zobaczyć w porę Diomedesa i go powstrzymać. Wysłuchał mnie z tępym wzrokiem i podpuchniętymi oczami, choć spał bardzo długo. Co za różnica. Ona i tak nie żyje. Teraz chodził w tę i we w tę po pokładzie za moimi plecami. Próbowałem zająć czymś jego uwagę – delfinami, które płynęły równolegle z nami, deszczowymi chmurami na horyzoncie – ale był osowiały i prawie nie słuchał. Później podejrzałem, jak stoi sam i krzywi się do siebie, ćwicząc wypady i zamachy mieczem. Co wieczór przybijaliśmy do innego portu, bo nasze statki nie były przystosowane do długich podróży w ciągłym wielodniowym zanurzeniu. Jedynymi ludźmi, jakich widywaliśmy, byli nasi właśni Ftyjoci i Argejczycy Diomedesa. Flota się rozdzieliła, tak by na żadnej wyspie nie musiała lądować cała armia, ale byłem pewien, że nie czystym trafem towarzystwo króla Argos przypadło właśnie nam. Boją się, że uciekniemy? Robiłem wszystko, by go ignorować, i on też starał się nie wchodzić nam w drogę.
[…]
Nie widziałem, żeby Achilles się poruszył, ale słyszałem to: świst powietrza i miękki wydech mego przyjaciela. Włócznia wyleciała z jego ręki i szybowała nad wodą, która dzieliła nasz pokład od plaży. To był tylko odruch, pomyślałem, prosty gest. Żadna włócznia nie miała prawa pokonać nawet połowy takiej odległości jak strzała. Powinna spaść do morza. Nie spadła. Czarny grot przebił pierś łucznika i zwalił go z nóg. Cięciwa zawibrowała nieszkodliwie i strzała wypadła mu z bezwładnych palców. Trojanin runął w piasek i już nie wstał. Z pobliskich okrętów huknęły okrzyki i triumfalne dęcie w rogi. Wieść rozchodziła się błyskawicznie na wszystkie strony: nasza była pierwsza krew, przelana przez boskiego księcia Ftyi.
[…]
W głównym obozie stanęliśmy na wzniesieniu, które znaczyło granicę między piaskiem i trawą, by przyjrzeć się celowi naszej wyprawy. Troi. Dzieliła ją od nas rozległa zielona równina i oskrzydlały dwie szerokie rzeki o leniwym nurcie. Nawet z tak daleka jawił się w ostrym słońcu kamienny pierścień murów. Obu nam się zdało, że widzimy metaliczny blask słynnej Skajskiej Bramy, której same zawiasy z brązu były, jak mówiono, wysokości człowieka. W swoim czasie miałem zobaczyć z bliska te mury, ich po mistrzowsku wyciosane i spasowane kamienie, dzieło, jeśli wierzyć pogłoskom, boga Apollina. I głowiłem się, jakim cudem można zdobyć to miasto. Mury Troi były za wysokie dla wież oblężniczych, za grube, by ustąpić pod ogniem katapult, i nikt zdrowy na umyśle nie próbowałby się wspinać po tak bosko wygładzonej stromiźnie.
[…]
Czy nie powinniśmy najpierw spróbować cywilizowanych metod? Ku ogólnemu zaskoczeniu Menelaos był najgłośniejszym rzecznikiem pertraktacji. Ja sam chętnie do nich pójdę z poselstwem – mówił. To moje zadanie. Po co tu płynęliśmy taki kawał drogi, jeśli chcesz ich namawiać, żeby się poddali? – narzekał Diomedes. Mogłem zostać w domu. Nie jesteśmy jakąś dziczą – nie ustępował Menelaos. Może jednak posłuchają głosu rozumu. Ale to mało prawdopodobne. Po co tracić czas? Po to, drogi królu Argos – wtrącił się Odyseusz – żeby nie wyjść na głównych winowajców tej historii. Wojna nie ucieknie, a próba dyplomacji postawi nas w lepszym świetle, co z kolei sprawi, że miasta Anatolii nie będę się czuły tak bardzo zobowiązane do ruszenia na pomoc Troi. Więc jesteś za tym, Itakijczyku? – spytał Agamemnon. Odyseusz wzruszył ramionami. Wojnę można rozpocząć na wiele sposobów. Zawsze myślę, że dobrym początkiem są wypady. Dają prawie to samo co dyplomacja, tylko z większą korzyścią.
[…]
Wypady bojowe były typowym działaniem oblężniczym – nie atakowało się miasta, tylko ziemię na obrzeżach, która zaopatrywała je w zboże i mięso. Zabijało się tych, którzy stawiali opór, a pozostałych brało do niewoli. W ten sposób napastnicy przejmowali całą żywność, a także żony i córki pobitych jako zakładniczki ich lojalności. Ci, którym udało się zbiec, znajdowali schronienie wewnątrz murów miasta. Coraz bardziej stłoczeni ludzie byli skłonni do buntu, łatwiej pleniły się choroby. W końcu z desperacji, jeśli nie z poczucia honoru, trzeba było otworzyć bramy.
[…]
Pomożesz mi nałożyć resztę zbroi? Skinąłem głową i wszedłem za nim do chłodnego namiotu, za ciężką kotarę, która służyła za drzwi, a opadając, wywoływała taki efekt, jakby nagle zgasła lampa. Podałem mu kolejno to, co pokazywał – skórzane i metalowe osłony na uda, ramiona i tułów. Patrzyłem, jak je zapina, jedną po drugiej, widziałem, jak sztywna skóra wpija się w delikatne ciało, po którym jeszcze ostatniej nocy wodziłem palcem. Aż mnie ręka świerzbiła, żeby poodpinać te zaciągnięte ciasno paski i sprzączki, żeby go uwolnić. Ale nic nie zrobiłem. Żołnierze czekali. Podałem mu ostatnią część zbroi, hełm zdobiony włosiem. Nasadził go dokładnie, zostawiając widoczny tylko wąski pasek twarzy. Pochylił się do mnie, okuty brązem, pachnący potem, skórą i metalem. Zamknąłem oczy, poczułem jego usta na moich, jedyną wciąż miękką część Achillesa. Po chwili już go nie było. Bez niego namiot wydał się nagle dużo mniejszy, duszny i śmierdzący skórami, które wisiały na ścianach. Leżałem na łóżku, słuchając wykrzykiwanych rozkazów Achillesa, potem stukotu końskich kopyt i rżenia. Na koniec zaskrzypiały koła rydwanu, który powiózł go na bitwę. W najmniejszym stopniu nie musiałem się bać o jego bezpieczeństwo. Nie mógł umrzeć, dopóki żył Hektor. Zamknąłem oczy i zasnąłem.
[…]
Przechyliłem głowę na bok i już chciałem odejść. Wtedy coś powiedziała, tak cicho, że nie dosłyszałem. Zatrzymałem się w pół kroku. Co? Bryzeida – powtórzyła, wskazując siebie. Bryzeida. Nieśmiało kiwnęła głową. Taki był początek. Okazało się, że zna trochę grecki. Parę słów, których nauczył ją ojciec, jak tylko usłyszał, że zbliża się armia. Litości było jednym z nich. Mówiła też tak i proszę, i czego chcesz? Ojciec uczył swoją córkę, jak być niewolnicą. Za dnia obóz był pusty, nie licząc nas dwojga. Siadaliśmy przy brzegu i wymienialiśmy się zdaniami. Najpierw nauczyłem się rozumieć mowę jej twarzy, zadumę w pogodnych oczach, błyski uśmiechów, które skrywała za dłonią. Niewiele mogliśmy rozmawiać w tamtych pierwszych dniach, ale to mi wcale nie przeszkadzało. Czułem wielki spokój, siedząc koło niej, gdy fale przyjaźnie oblewały nam stopy. To mi prawie przypominało chwile z moją matkę, choć ona nigdy nie miała takich bystrych oczu jak Bryzeida. Czasem po południu spacerowaliśmy wokół obozu, wskazując wszystkie rzeczy, których nazw ona jeszcze nie znała. Słowa tak szybko układały się w znaczenia, że wkrótce potrzebowaliśmy wyszukanych pantomim. Gotować obiad, mieć zły sen. Nawet jeśli moje scenki były niezdarne, Bryzeida rozumiała i przekładała je na ciąg gestów tak precyzyjnych, że czułem zapach duszonego mięsa. Widząc jej pomysłowość, często wybuchałem śmiechem, a wtedy jej oczy tajemniczo się rozświetlały.
[…]
Usadowione na horyzoncie miasto trwało w uporze, zmuszało nas do czekania. Wojownicy mieli się czym pocieszać. Po Bryzeidzie prawie codziennie zjawiała się wśród trofeów jakaś młoda kobieta, czasem dwie. Wszystkie były dziewczynami ze wsi, o spracowanych rękach i nosach spieczonych słońcem. Agamemnon wziął swój przydział, inni królowie też. Widziałem je teraz wszędzie, krążące między namiotami, wylewające kubły wody na swoje długie wymięte ubrania – to, w czym zostały porwane. Podawały owoce, sery i oliwki, kroiły mięso, napełniały winem kielichy. Polerowały zbroje – siadały z nimi na plaży i wciskały ciężkie pancerze między nogi. Niektóre nawet tkały, przędąc wełnę z runa owiec rabowanych podczas wypadów. W nocy usługiwały w inny sposób. Wzdrygałem się na krzyki, które docierały aż do nas, na sam koniec obozowiska. Starałem się nie myśleć o ich spalonych wsiach i zabitych ojcach, ale to nie było łatwe. Wszystkie branki miały wyrytą na twarzy rozpacz, oczy mgliste i rozedrgane jak wiadra, które obijały im się o nogi. Do tego mnóstwo siniaków, od pięści albo łokcia, a czasem w kształcie kółka od uderzenia końcem włóczni w czoło albo skroń. Nie mogłem patrzeć, kiedy te nieszczęśnice wchodziły na drżących nogach do obozu, żeby dostać się komuś w podziale trofeów. Wysyłałem Achillesa, żeby o nie zabiegał, brał ich tyle, ile się da, więc inni kpili z jego nienasyconego priapizmu. Nawet nie wiedziałem, że lubisz kobiety – zażartował kiedyś Diomedes.
[…]
Rada królów wysłała Menelaosa i Odyseusza, co zdawało się oczywiste. Wyruszyli o brzasku na swych paradnych koniach, wyczesanych na błysk i pobrzękujących ozdobami. Widzieliśmy, jak kroczą przez zieloną równinę trojańską, a potem nikną w rozmazanej szarości murów. Achilles i ja czekaliśmy w swoim namiocie, snując domysły. Czy zobaczą Helenę? Parys może nie mieć śmiałości chować jej przed własnym mężem, i też nie mieć śmiałości jej pokazać. Menelaos pojechał całkowicie nieuzbrojony, w odpowiednim stroju, żeby to rzucało się w oczy; być może nie ufał samemu sobie. Wiesz, dlaczego wybrała właśnie jego? – spytał Achilles. Menelaosa? Nie mam pojęcia. Pamiętałem go z komnaty przyjęć u Tyndareosa. Tryskał zdrowiem i dobrym humorem, był przystojny, choć nie najprzystojniejszy. Był potężny, ale wielu konkurentów szczyciło się większym bogactwem i wspanialszymi czynami. Przywiózł hojny dar. Poza tym jej siostra była już wtedy żoną jego brata, może to miało coś do rzeczy. Achilles zastanawiał się przez chwilę, z ramieniem pod głową. Myślisz, że poszła z Parysem z własnej woli? Myślę, że jeśli nawet, nie przyzna się przed Menelaosem. Hmm. Stukał palcem w swój tors, marszcząc czoło. Ona musiała być chętna. Pałac Menelaosa jest jak forteca. Gdyby się broniła czy krzyczała, ktoś by usłyszał. Wiedziała, że on musi po nią przyjść, przez wzgląd na swój honor, jeśli nie z jakiegoś innego powodu. I że Agamemnon wykorzysta tę okazję i odwoła się do przysięgi.
[…]
Achilles był żywym cudem. Z niewyobrażalną szybkością miotał włócznie, które wyrywał z powalonych na ziemię ciał, by trafić kolejnego wroga. Widziałem, jak raz za razem skręca nadgarstek, wystawiając wewnętrzną część przedramienia, te długie, podobne do fletu kości, i robi błyskawiczny elegancki wyrzut. Gdy tak patrzyłem z otwartymi ustami, moja włócznia opadła zapomniana na ziemię. Nie widziałem już nawet brzydoty śmierci, tych mózgów, potrzaskanych kości, które miałem potem zmywać ze swojej skóry i włosów. Jedyne, co widziałem, to jego nieludzkie piękno. Wreszcie nadszedł zmierzch i pozwolił nam wrócić do namiotów, z naszymi rannymi i zmarłymi. Ciągnęliśmy ich resztką sił, słaniając się na nogach. Dobry dzień, mówili nasi królowie i wszyscy nawzajem poklepywali się po plecach. Obiecujący początek. Jutro to powtórzymy. Powtarzaliśmy nieraz. Dzień walki przeszedł w tydzień, potem miesiąc. Potem dwa miesiące. To była dziwna wojna. Nie zdobywało się ani piędzi ziemi, nie brało jeńców. Bito się wyłącznie o honor, rycerz przeciwko rycerzowi. Z czasem zapanował zgodny rytm działań: na każde dziesięć dni walczyliśmy uczciwie przez siedem, dając sobie czas wolny na świętowanie i pogrzeby. Żadnych wypadów, żadnych ataków z zaskoczenia. Główni wodzowie, kiedyś pełni nadziei na szybkie zwycięstwo, pogodzili się z koniecznością przedłużonej batalii. Trojanie i Grecy byli godnymi siebie przeciwnikami, potrafili zmagać się dzień po dniu bez wyraźnej przewagi którejś ze stron. Działo się tak po części za sprawą wojowników, którzy napływali z całej Anatolii, by pomóc Trojanom i zasłużyć sobie na dobre imię. Nie tylko nasze rycerstwo było chciwe sławy. Achilles był w swoim żywiole. Szedł na bitwę beztrosko i nawet podczas walki uśmiech nie schodził mu z twarzy. Ale to nie samo zabijanie go cieszyło – przekonał się szybko, że żaden pojedynczy przeciwnik nie jest dla niego rywalem. Ani dwóch czy trzech naraz. Taka łatwa rzeźnia nie sprawiała mu radości i mniej niż połowa ludzi ginęła z jego ręki, niżby mogła. Tym, dla czego żył, były szturmy, kohorta zbrojnych pędząca prosto na niego. Dopiero wtedy, pośród dwudziestu siecznych mieczy, mógł naprawdę walczyć. Upajał się własną siłą niczym zbyt długo trzymany w zamknięciu koń wyścigowy, któremu wreszcie pozwolono biec. Z ogniem w oczach i niewiarygodną gracją odpierał dziesięciu, piętnastu, dwudziestu pięciu wojowników. Nareszcie, to jest to, co naprawdę umiem robić.
[…]
Moja obecność na polu bitwy spadła do pięciu dni, potem trzech, potem jednego dnia w tygodniu. W końcu szedłem tylko wtedy, gdy prosił mnie Achilles. Nieczęsto. Zwykle wolał iść sam, zarabiać na własną chwałę i sprawdzać się przed samym sobą. Ale od czasu do czasu, mając dość samotności, błagał, abym nałożył niewygodną skórę, zesztywniałą od potu i krwi, i spędził z nim dzień wśród stosów ciał. I był świadkiem jego cudów. Czasem obserwując go, zauważałem kawałek pola, do którego nie podchodzili żołnierze. To było zawsze blisko Achillesa; i kiedy tam patrzyłem, robiło się jaśniej i coraz jaśniej, aż w końcu – musiałem porządnie wysilić wzrok – jawiła się kobieta, biała jak śmierć, wyższa od wszystkich walczących mężczyzn. Choćby nie wiem ile krwi tryskało dookoła, nigdy ani jedna kropla nie spadła na jej popielatą suknię. Zdawało się, że jej bose stopy nie dotykają ziemi. Nie pomagała swemu synowi, nie było takiej potrzeby. Tylko patrzyła, jak ja, wielkimi czarnymi oczami. Nie umiałem odczytać wyrazu jej twarzy; to mogło być zadowolenie albo żal, albo w ogóle nic. Z wyjątkiem sytuacji, kiedy odwróciła głowę i na mój widok skrzywiła się z odrazą, odsłaniając zęby. Syknęła jak wąż i zniknęła.
[…]
Odyseusz nosił lekką tarczę i ścierał się z wrogiem przykucnięty jak niedźwiedź, trzymając włócznię nisko. Obserwował go roziskrzonym wzrokiem, śledząc napięcie mięśni, by w porę i we właściwe miejsce zadać cios. Jeśli chybił, podbiegał do przeciwnika i z bliska przebijał go jak rybę. Pod koniec dnia jego zbroja zawsze ociekała krwią. Zacząłem rozpoznawać też Trojan. Parys swobodną ręką wypuszczał strzały z pędzącego rydwanu. Jego twarz, nawet ściśnięta hełmem, była boleśnie piękna. Z właściwą sobie wyniosłością opierał smukłe biodra o bok rydwanu, zawsze w czerwonym himationie z sutymi fałdami. Nic dziwnego, że był ulubieńcem Afrodyty – wydawał się równie próżny jak ona.
[…]
Nastał dziwny czas. Nad nami ciągle wisiała trwoga dotycząca przeznaczenia Achillesa, nasilały się też pogłoski o wojnie między bogami. Ale nawet ja nie mogłem wypełniać każdej minuty strachem. Słyszałem, że ludzie żyjący blisko wodospadu przestają go słyszeć – podobnie ja nauczyłem się żyć obok rwącego strumienia losu mego przyjaciela. Upływały dni, i on żył. Upływały miesiące, i mogłem chodzić cały dzień bez spoglądania w przepaść jego śmierci. Cud roku, potem dwóch lat. Inni zdawali się odczuwać podobne odprężenie. Nasz obóz zaczął tworzyć swoistą rodzinę, gromadzącą się wokół płomieni kolacyjnego ogniska. Kiedy wschodził księżyc i gwiazdy przekłuwały ciemność nieba, wszyscy tam zdążaliśmy: Achilles i ja, i stary Feniks, i kobiety – najpierw tylko Bryzeida, ale teraz zjawiała się grupka potulnych twarzy, ośmielona przyjęciem, jakie spotkało tę pierwszą. I jeszcze jeden – Automedon, najmłodszy z nas, ledwie siedemnastolatek. Był bardzo spokojnym młodzieńcem, tym bardziej więc podziwiałem z Achillesem, jak rosła jego siła i zwinność, kiedy uczył się powozić trudnymi końmi Achillesa, objeżdżać pole bitwy z należytą fantazją. Obaj, ja i Achilles, z radością pełniliśmy honory gospodarzy własnego ogniska. Lubiliśmy grać dorosłych, którymi się nie czuliśmy, podając mięso i nalewając wina, a kiedy ogień dogasał, ocieraliśmy sos z twarzy i głośno się domagaliśmy, żeby Feniks opowiedział jakąś starą historię. Starzec pochylał się na krześle, nigdy nie odmawiał. W świetle żywego ognia cienie na jego twarzy nabierały znaczeń, delfickiej tajemniczości, czegoś, co wieszczowie mogliby się starać odczytać. Bryzeida też opowiadała – dziwne oniryczne historie o czarach, magii, o zauroczonych bogach i śmiertelnikach, którzy nieświadomie się na nich natykali. Ci bogowie byli niezwykli, pół ludzie, pół zwierzęta: wiejskie bóstwa, skromniejsze od wielkich bogów, jakich czczono w mieście. Piękne były te opowieści, piękne same w sobie, a przydawał im uroku cichy i śpiewny głos Bryzeidy. Bywały też zabawne – kiedy naśladowała cyklopa albo sapanie lwa, który węszy ukrytego człowieka.
[…]
Minęły lata i pewien żołnierz, jeden z ludzi Ajasa, zaczął narzekać, że ta cała wojna za długo trwa. Z początku nikt nie zwracał na niego uwagi, bo był odpychająco brzydki i uważany za drania. Ale robił się coraz bardziej wygadany. Cztery lata, mówił, i nic z tego nie ma. Gdzie te skarby? Gdzie kobieta? Kiedy się stąd wyniesiemy? Dostawał po głowie od Ajasa, ale nie dał sobie zamknąć ust. Widzicie, jak oni nas traktują? Powoli jego narzekania rozchodziły się z obozu do obozu. A była to zła pora roku, wyjątkowo mokra i uprzykrzająca walkę, z mnóstwem ran, wysypek, skręconych w błocie kostek i zakażeń. Kąsające muchy obsiadały tak gęsto pewne części obozu, że wyglądały jak chmury dymu. Posępni i drapiący się żołnierze zaczęli krążyć wokół agory. Najpierw tylko zbierali się w grupki, poszeptując. Potem, kiedy dołączył do nich pierwszy niezadowolony, ich głosy nabrały siły. Cztery lata! Skąd wiadomo, czy ona tam w ogóle jest? Widział ją ktoś? Troja nigdy nam się nie podda. Powinniśmy wszyscy przestać walczyć.
[…]
W następstwie niedoszłej rebelii Odyseusz wymyślił zajęcie dla żołnierzy, które nie zostawiałoby im sił ani czasu na dalsze próby buntu. Cały grecki obóz, na długości kilkunastu kilometrów, miał być otoczony wałem obronnym, chroniącym nasze namioty i flotę od strony lądu. U jego stóp miał być wykopany rów najeżony ostrymi palami. Kiedy Agamemnon ogłosił projekt, byłem pewien, że wojsko domyśli się, o co tak naprawdę chodzi. Przez tyle lat wojny obóz ani okręty nigdy nie znalazły się w niebezpieczeństwie, bez względu na siłę wzmocnień w szeregach wroga. Bo przecież kto był w stanie pokonać Achillesa? Lecz potem z mową wystąpił Diomedes, chwaląc plan i strasząc ludzi wizją nocnych wypadów Trojan i płonących statków. Zwłaszcza te ostatnie okazały się bardzo skuteczne – bez statków nigdy nie wrócilibyśmy do domów. Zanim padły ostatnie słowa, z oczu rycerzy bił gorliwy entuzjazm. Kiedy z poziomnicami i siekierami powędrowali żwawo do lasu, Odyseusz znalazł prowodyra całego zamętu – Tersytes mu było na imię – i kazał go chłostać do nieprzytomności. Tak się skończyły bunty pod Troją.
[…]
Życie się po tym zmieniło, czy to z powodu wspólnej pracy przy wałach, czy też dzięki temu, że udało się zapobiec upustowi gniewu. My wszyscy, od zwykłego piechura po głównego wodza, zaczęliśmy myśleć o Troi jak o domu. Nasza inwazja zamieniła się w okupację. Dotąd żyliśmy jak padlinożercy, z grabieży pól i wsi, które najeżdżaliśmy. Teraz zaczęliśmy budować, nie tylko obwarowanie, ale rzeczy potrzebne do osiadłej egzystencji: kuźnię, zagrodę dla kradzionego bydła, nawet warsztat garncarski, w którym początkujący rzemieślnicy trudzili się, żeby wymienić na nowe nasze naczynia. Większość tych, które przywieźliśmy ze sobą, przeciekała, była popękana i wyszczerbiona. Wszystko, co teraz mieliśmy, było zdobyczne i miało za sobą co najmniej dwa życia, w których służyło do czegoś innego. Tylko zbroje królów pozostawały nienaruszone, insygnia wypolerowane i nieskazitelnie czyste. Żołnierze też się zmieniali; już nie byli jak z tuzina różnych armii, ale bardziej jak krajanie. Oni wszyscy, ci, którzy wypłynęli z Aulidy jako Kreteńczycy, Cypryjczycy czy Argejczycy, byli teraz po prostu Grekami – wrzuconymi do jednego tygla przez odmienność wobec Trojan, dzielącymi się jedzeniem i kobietami, ubraniem i historiami z pola bitwy. Dawne różnice powoli się zacierały. Gwoli sprawiedliwości, duma Agamemnona ze zjednoczenia Grecji nie była taka całkiem czcza. Nawet po latach ta więź kamratów była wciąż żywa, poczucie wspólnoty i zrozumienie, tak obce naszym dziko wojującym królestwom. Przez całe jedno pokolenie miało nie być wojen między tymi z nas, którzy walczyli pod Troją.
[…]
I miałem do czynienia nie tylko z prostymi żołnierzami: z czasem poznałem też królów. Nestora z jego syropem na gardło, podgrzanym i osłodzonym miodem, którego domagał się pod koniec dnia; Menelaosa, który brał opium na ból głowy; Ajasa z nadkwasotą żołądka. Byłem poruszony tym, jak bardzo mi ufali, z jaką wiarą zwracali się do mnie po ulgę; polubiłem ich, chociaż bywali trudni podczas narad wojennych. Zapracowałem na dobre imię, pozycję w obozie. Poszkodowani w walce garnęli się do mnie, bo byłem znany ze zwinnych rąk i tego, jak mało zadaję bólu. Coraz rzadziej Podalejrios [główny lekarz obozowy – przyp. aut.] dyżurował w namiocie lekarskim – to ja tam zawsze byłem pod nieobecność Machaona. Achilles zaczął się dziwić, kiedy głośno pozdrawiałem żołnierzy podczas spaceru po obozie. Zawsze mnie cieszyło, gdy któryś w odpowiedzi uniósł rękę, wskazując bliznę po dobrze zagojonej ranie. Kiedy zostawaliśmy sami, Achilles kręcił głową, jakby naprawdę nie rozumiał. Nie wiem, jakim cudem zapamiętujesz ich wszystkich. Słowo daję, że dla mnie każdy wygląda tak samo.
[…]
Przebiegłem palcami po jego piersi, gładząc mięśnie pod żebrami. Obaj byliśmy teraz silni, od pracy w białym namiocie i na polu bitwy. Czasem nie mogłem uwierzyć, że wyglądam jak dorosły mężczyzna, barczysty jak mój ojciec, tylko dużo szczuplejszy. Achilles zadrżał pod moją ręką i ogarnęło mnie pożądanie. Odsłoniłem koce, żeby widzieć go całego. Pochyliłem się i lekkimi pocałunkami zjechałem na brzuch.
[…]
Tetyda miała zaciśnięte usta, dwie czerwone kreski jak krawędzie rany. Jest coś jeszcze. Przerażała mnie, nawet kiedy nie czułem na sobie jej oczu. Gdziekolwiek się pojawiała, niosła ze sobą cały chaos wszechświata, złe znaki, gniewne bóstwa i tysiące możliwych zagrożeń. O co chodzi? – zapytał spokojnie Achilles. Kiedy się zawahała, zimny strach ścisnął mi serce. Coś, co jej, bogini, nie mogło przejść gładko przez gardło, musiało być naprawdę zatrważające. O przepowiednię. Że nie miną dwa lata, jak umrze najlepszy z Myrmidonów. Achillesowi nawet nie drgnęła powieka. Wiedzieliśmy, że to nieuniknione. Ze złością potrząsnęła głową. Nie. Ta przepowiednia mówi, że kiedy to się zdarzy, ty będziesz jeszcze żył. Achilles zmarszczył czoło. I myślisz, że co to znaczy? Nie wiem – przyznała. Jej oczy były ogromne; dwie czarne głębie, rozwarte, jakby go miały pochłonąć, na powrót go w nią wessać. Czuję podstęp.
[…]
Tamtego popołudnia odprawiliśmy ofiarę zgodnie z wolą Tetydy. Myrmidonowie zbudowali wysoki stos ofiarny, potem ja trzymałem misy na krew, gdy Achilles podrzynał gardło za gardłem. Paliliśmy najlepsze części mięsa, głównie udźce, z dodatkiem owsa i owoców granatu, polewaliśmy węgle naszym najlepszym winem. Apollo jest wściekły, powiedziała. Jeden z naszych najpotężniejszych bogów, zdolny swymi bystrymi strzałami zatrzymać ludzkie serce. Nie wyróżniałem się szczególną pobożnością, ale tamtego dnia chwaliłem Apollina tak żarliwie, że mógłbym konkurować z samym Peleusem. I kimkolwiek był ów najlepszy z Myrmidonów, zaniosłem do bogów modlitwę również za niego. Bryzeida poprosiła, żebym uczył jej medycyny, i obiecała w zamian wiedzę o miejscowych ziołach – niezbędną, żeby uzupełnić kurczący się zapas Machaona. Zgodziłem się i z radością, przez wiele dni, chodziłem z nią po lesie, rozdzielałem nisko wiszące gałęzie, żeby spod butwiejących drewien i liści wyjmować grzyby, delikatne i jedwabiste w dotyku jak uszy niemowlaka.
[…]
Kalchas odchrząknął. Wyrocznie pokazały, że to bóg Apollo się mści. Apollo. Imię boga poniosło się szmerem po tłumie jak wiatr przez letnie zboże. Kalchas spojrzał szybko na Agamemnona i z powrotem na Achillesa. Przełknął ślinę. Jest urażony, jak się zdaje, tak mówią wyrocznie, potraktowaniem jego oddanego sługi. Chryzesa. Agamemnon ani drgnął. Aby go przebłagać… – wyjąkał Kalchas Chryzeida musi zostać zwrócona bez okupu, a najjaśniejszy król Agamemnon musi złożyć modlitwy i ofiary. Urwał, połykając ostatnie słowo, jakby mu zabrakło powietrza. Twarz Agamemnona nabiegła krwią. Zdawało się dowodem bezgranicznej arogancji albo głupoty nie domyślić się, że to on zawinił, ale nasz wielki król był naprawdę zdziwiony. Zapadła tak głęboka cisza, że słyszałem szmer ziarenek piasku pod naszymi stopami. Dziękuję ci, Kalchasie – powiedział Agamemnon głosem przeszywającym powietrze. Dziękuję, że zawsze przynosisz dobre wieści. Ostatnim razem padło na moją córkę. Zabij ją, powiedziałeś, musisz przebłagać rozgniewaną boginię. Teraz chcesz mnie upokorzyć przed całą armią. Odwrócił się gwałtownie do tłumu z grymasem dzikiej furii.
[…]
Królu Agamemnonie. Achilles postąpił krok naprzód. Mówił lekkim głosem, niemal rozbawionym. Wątpię, by ktokolwiek zapomniał, że dowodzisz tą armią. Ale zdajesz się nie pamiętać, że są wśród nas królowie na własnym prawie, książęta i głowy rodzin. Jesteśmy twoimi sprzymierzeńcami, nie niewolnikami. Kilku rycerzy pokiwało głową, dużo więcej miało chęć to zrobić. Teraz, kiedy ludzie mrą jak muchy, ty rozdzierasz szaty z powodu branki, którą powinieneś był wcześniej uwolnić za okup. Nic nie mówisz o tych, którym odebrałeś życie, ani o pladze, którą wywołałeś. Agamemnon, z twarzą purpurową ze złości, wydał nieartykułowany dźwięk. Achilles uniósł rękę. Nie zamierzam nastawać na twój honor. Chcę nas tylko uwolnić od plagi. Odeślij dziewczynę jej ojcu i sprawa zakończona. Rozumiem cię, Achillesie – syknął jadowicie król. Myślisz, że będąc synem nimfy morskiej, masz prawo odgrywać najjaśniejszego księcia, gdziekolwiek się zjawisz. Nigdy nie znałeś swojego miejsca w szeregu! Achilles otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale Mykeńczyk był szybszy. Milcz! Rozkaz przeszył powietrze jak świst bata. Nie powiesz ani słowa więcej albo pożałujesz.
[…]
Używam słowa hubris [ze strgr. pycha, bezczelność, oburzenie – przyp. aut.] Naszego słowa na niebosiężną arogancję, na gwałtowność i niepohamowaną furię, odrażającą jak sami bogowie. Zaciska pięści. Teraz może przejdzie do rękoczynu. Moje życie znaczy tyle, ile moja reputacja – mówi, oddychając nierówno. To jedyne, co mam. Nie pożyję długo. Pamięć jest wszystkim, na co mogę liczyć. Łapie ciężko oddech. Wiesz o tym. I pozwoliłbyś, żeby Agamemnon ją zniszczył? Pomógłbyś mu w tym? Nie. Ale chciałbym, żeby ta pamięć była godna człowieka. Chciałbym, żebyś był sobą, a nie jakimś tyranem zapamiętanym ze swego okrucieństwa. Są inne sposoby na to, żeby Agamemnon odpowiedział za swoje, i my to zrobimy. Pomogę ci, przysięgam, ale nie w ten sposób. Żadna sława nie jest warta tego, co dziś zrobiłeś.
[…]
Owego wieczoru Feniks wraca, kuśtykając, na nasz brzeg z wieścią o pojedynku. Kiedy rankiem zgromadziły się obie armie, Parys w swej pysznej złotej zbroi przeparadował wzdłuż linii Trojan i rzucił wyzwanie Grekom: starcie w pojedynku, zwycięzca bierze Helenę. Nasi żołnierze ryknęli z entuzjazmem. Któryż z nich nie chciałby wsiąść na okręt choćby tego samego dnia? Postawić los Heleny w jednym pojedynku i raz na zawsze mieć wszystko za sobą? Parys wydawał się łatwym celem, taki wymuskany, drobny, o wąskich biodrach jak niezamężna młódka. Ale to sam Menelaos, powiedział Feniks, zgłosił się ochoczo, widząc szansę na odzyskanie honoru i pięknej żony zarazem. Od pojedynku na włócznie szybko przechodzą na miecze. Parys okazuje się szybszy, niż przewidywał Menelaos; nie jest bieglejszym wojownikiem, ale na pewno szybszym w nogach. W końcu książę trojański popełnia błąd, Menelaos chwyta go za grzebień na hełmie i powala na ziemię. Parys wymachuje bezradnie nogami, szarpie pasek od hełmu, który go dusi. Wtem – nie wiadomo, kiedy ani jak to się stało – Menelaos zostaje z pustym hełmem w ręku, a Parys gdzieś znika. W miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą leżał syn Priama, jest goła piaszczysta ziemia. Rycerze po obu stronach mrużą z wysiłkiem oczy i szepczą: Gdzie on jest? Menelaos dziwi się razem z nimi i też ma zmrużone oczy, więc nie zauważa strzały puszczonej z łuku z koźlego rogu, która leci ku niemu od linii wroga. Grot przebija skórzaną zbroję i razi go w brzuch. Krew cieknie mu po nogach i zbiera się w kałużę u jego stóp. Rana jest powierzchowna, ale Grecy jeszcze o tym nie wiedzą. Oburzeni zdradą z wrzaskiem szturmują trojańskie szeregi. Rozpoczyna się krwawy bój. Ale co się stało z Parysem? – pytam. Feniks kręci głową. Nie wiem. Bitwa trwała całe popołudnie, aż znów zadęła trąba i wezwała do rozejmu. To Hektor proponował drugi pojedynek, aby zmyć hańbę, jaką było zniknięcie Parysa i podstępny strzał z łuku. Wystawił do potyczki siebie przeciw każdemu, kto zdobędzie się na odwagę i podejmie wyzwanie. Menelaos, mówi Feniks, znów by się zgłosił, ale powstrzymał go Agamemnon. Nie chciał być świadkiem śmierci swego brata z rąk najsilniejszego Trojanina. Grecy ciągnęli losy o to, kto będzie walczył z Hektorem. Wyobrażam sobie ich napięcie, tę ciszę, zanim potrząśnięto hełmem i jeden los wypadł na ziemię. Odyseusz schyla się, by go podnieść. Ajas. Wszyscy jak jeden mąż oddychają z ulgą: to jest jedyny rycerz, który ma szansę wygrać z księciem trojańskim. Jedyny spośród tych, którzy dziś walczą. Tak więc biją się zaciekle Ajas z Hektorem, ciskając w siebie kamieniami i włóczniami, które kruszą tarcze, aż nadchodzi zmierzch i heroldowie, bez rozstrzygnięcia, ogłaszają koniec. Dziwnie cywilizowany jest ten pojedynek: obydwie armie rozchodzą się w pokoju, Hektor i Ajas podają sobie ręce jak równy równemu. Żołnierze szepczą – inaczej by się skończyło, gdyby był tu Achilles.
[…]
Po tonie Odysa słychać, że on się nie dziwi. Że zna przepowiednię. Cieszę się, że jest z nim tylko Ajas, który nie zrozumie dalszej wymiany zdań. Udało ci się sprytnie uciułać dziesięć dodatkowych lat życia, i moje gratulacje. Ale reszta nas… Wykrzywia usta. Reszta jest zmuszona czekać, aż będziesz miał dosyć. Zatrzymujesz nas tutaj, Achillesie. Miałeś wybór i wybrałeś. Musisz teraz w zgodzie z tym żyć. Patrzymy na niego bez ruchu. Ale on jeszcze nie skończył. Tyle lat płynąłeś rzeką przeznaczenia pod prąd, ale nie możesz tego robić bez końca. Bogowie ci nie pozwolą. Urywa, chce, żebyśmy pojęli każde słowo. Nić będzie coraz cieńsza, czy tego chcesz, czy nie. Mówię ci jako przyjaciel, że lepiej szukać pokoju na własnych warunkach, wybrać własne tempo, niż zdać się na nich. To właśnie robię, nic innego. Bardzo dobrze – mówi Odyseusz. Powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia.
[…]
Feniks unosi rękę, jakby chciał uciąć taki tok myśli. Cokolwiek zrobisz, będę stać przy tobie, tak jak zawsze. Ale nim zadecydujesz o swej drodze, wysłuchaj pewnej historii. Nie daje Achillesowi szansy na sprzeciw. W czasach ojca twojego ojca żył młody bohater Meleager, którego miasto, Kalidon, zostało oblężone przez gwałtowny lud Kuretów. Znam tę historię, myślę. Przed laty opowiadał ją nam Peleus; pamiętam, że Achilles wygłupiał się, zamiast słuchać, i szczerzył do mnie zęby w uśmiechu. Nie miał wtedy krwi na rękach ani wyroku śmierci na głowie. Inne życie. Na początku Kureci przegrywali – ciągnął Feniks – zmiatani z pola przez najbieglejszego w sztuce wojennej Meleagera. Ale ten pewnego dnia doznał jakiejś obrazy, zniewagi na honorze od własnego wojska, i odmówił dalszej walki w obronie miasta. Rycerze zanieśli mu dary z przeprosinami, ale nie chciał ich słuchać. Zamknął się w swoim pokoju z żoną Kleopatrą, by pocieszać się w jej ramionach. Wymieniając jej imię, Feniks błyska oczami do mnie. W końcu, kiedy jej miasto upadało i przyjaciele umierali, Kleopatra nie mogła tego dłużej znieść. Poszła błagać męża, by wrócił na pole bitwy. On kochał ją ponad wszystko, więc zgodził się i wywalczył wielkie zwycięstwo dla swego ludu. Ale choć ich ocalił, zdecydował się za późno. Zbyt wielu ludzi złożyło życie na ołtarzu jego dumy. I nie mieli dlań wdzięczności ani darów, tylko w sercach nienawiść za to, że nie oszczędził ich wcześniej. W ciszy słyszę ciężki oddech Feniksa, zmęczonego tak długim mówieniem. Nie śmiem odezwać się ani poruszyć. Boję się, że ktoś odczyta myśli, które mam wypisane na twarzy. To nie honor skłonił Meleagera do walki ani jego przyjaciele, ani chęć zwycięstwa czy zemsty, nawet nie obawa o własne życie. To była Kleopatra, ukochana kobieta na kolanach przed nim, z twarzą zalaną łzami. Oto dowód przebiegłości Feniksa: Kleopatra, Patroklos. Jej imię zbudowane niemal z tych samych cząstek co moje, tylko w odwróconej kolejności.
[…]
Książę Itaki grzebie w ogniu, patrzy ponad nim wprost na Achillesa. Nie została skrzywdzona, wiesz, mówię o Bryzeidzie. Bogowie jedni wiedzą, skąd Agamemnon czerpie powściągliwość, ale dziewczyna jest dobrze traktowana, cała i zdrowa. Ona i twoja cześć, twój honor bohatera, tylko czekają, żebyś je odebrał. Mówisz, jakbym sam swój honor porzucił – mówi Achilles tonem cierpkim jak winny moszcz. To w ten sposób teraz motasz? Jesteś pająkiem Agamemnona łapiącym muchy w pokrętne słowa? Bardzo poetyckie, doceniam – odpowiada Odyseusz. Ale jutrzejszy dzień nie będzie pieśnią barda. Jutro Trojanie przełamią mury i spalą okręty. Będziesz stał obok z założonymi rękami? To zależy od Agamemnona. Jeśli naprawi wyrządzone zło, będę ścigał Trojan aż po Persję.
[…]
Tamtej nocy leżę w łóżku u boku Achillesa. Jego twarz wygląda niewinnie, wygładzona snem i wzruszająco chłopięca. Kocham ją właśnie taką. To jest najprawdziwszy on, szczery i prostolinijny, nie grzeczny chłopiec bez wad, ale wolny od perfidii. Zagubił się w pokrętnych dwuznacznościach Agamemnona i Odyseusza, ich kłamstwach i grze o władzę. Otumanili go, wzięli na postronek i cały czas zwodzą. Pogłaskałem go po delikatnym czole. Wyrwałbym go z ich łap, gdybym mógł. Gdyby mi pozwolił.
[…]
Achilles chwyta mnie za rękę, z nieporuszoną twarzą. Jest dziesiąty rok wojny, a po raz pierwszy Trojanie zagrozili bramom, po raz pierwszy zapuścili się tak daleko na równinę. Jeśli rozbiją wały obronne, spalą okręty – naszą jedyną drogę powrotu, jedyną rzecz, która czyni nas armią, a nie uchodźcami. To jest ten moment, o który zabiegał Achilles ze swoją matką: Grecy rozgromieni i bezsilni, bez niego. Nagły, bezsprzeczny dowód jego wartości. Lecz kiedy będzie miał dość? Kiedy włączy się do walki? Nigdy – odpowiada na moje pytanie. Nie wcześniej, aż Agamemnon poprosi mnie o przebaczenie albo sam Hektor wejdzie do mojego obozu i zagrozi temu, co jest mi drogie. Tak przysiągłem i nic tego nie zmieni. A jeśli Agamemnon zginie? Przynieś mi jego ciało, to będę walczył. Jego kamienna, niewzruszona twarz przywołuje na myśl posąg srogiego boga. Nie boisz się, że wojsko cię znienawidzi? Powinni nienawidzić Agamemnona. To przez jego dumę giną.
[…]
Jeśli umierają, to z winy Agamemnona. Powiedziałem mu, co się stanie, jeśli pozbawi mnie honoru. Wczoraj proponował. Przerwał mi gardłowym fuknięciem. Nic nie proponował. Jakieś trójnogi, jakąś zbroję. Nic, co by mi zadośćuczyniło za zniewagę. Nawet nie przyznał się do zła, które wyrządził. Dzień w dzień ratowałem jego armię, jego życie. Mówił z ledwie hamowaną furią. Odyseusz, jak chce, może lizać mu buty, Diomedes też i cała reszta, ale ja nie będę. On jest hańbą tej armii. Uczepiłem się jego ręki jak dziecko. Wiem o tym i wszyscy o tym wiedzą. Musisz o nim zapomnieć. Jest tak, jak powiedziałeś: on sam wydał na siebie wyrok. Ale nie wiń ich wszystkich za jego czyny. Nie pozwól im ginąć z powodu szaleństwa Atrydy. Oni cię kochają i szanują jak nikogo innego.
[…]
Achilles klęczał, zapinając mnie [Patroklesowi – przyp. aut.] z taką wprawą, że ledwie dostrzegałem ruchy jego palców. Czułem tylko, jak koń w popręgu, szybkie, energiczne ściąganie pasków. Krok po kroku składał mnie w całość: pancerz z brązu i nagolenice, ciasno przy ciele, skórzany fartuch. Nie przerywając pracy, instruował mnie niskim głosem, szybkimi, wypowiadanymi jednym ciągiem zdaniami. Nie wolno mi walczyć, nie wolno oddalać się od Automedon ani od reszty Myrmidonów. Mam być cały czas w rydwanie i uciekać na pierwszy sygnał niebezpieczeństwa. Mogę pędzić Trojan pod Troję, ale nie walczyć tam z nimi. I przede wszystkim, przede wszystkim muszę trzymać się z dala od murów miasta i postawionych tam łuczników, gotowych wybijać Greków, którzy podejdą za blisko. To nie będzie jak przedtem – ostrzegł. Kiedy ja tam byłem. Wiem. Poruszyłem ramionami. Zbroja była sztywna, ciężka i toporna. Czuję się jak Dafne [w mitologii greckiej jedna z nimf; ulubienica Artemidy; ukochana Apollina – przyp. aut.] – powiedziałem – w nowej skórze z kory wawrzynu [próbując uciec od zakochanego w niej Apollina, Dafne wyprosiła u ojca, aby zmienił ją w drzewo wawrzynu – przyp. aut.]. […] Uciec. Dźwigam się na nogi. Leci strzała, tylko o jeden oddech za wolno. Ociera się o moje udo, zostawia czerwoną kreskę na skórze. Robię unik przed czyjąś wyciągniętą ręką, strach wymyka się spod kontroli, zaciska mi gardło. Przez mgłę przerażenia widzę żołnierza, który celuje włócznią w moją twarz. Jakimś cudem zdobywam się na refleks i cios chybia, mierzwiąc mi tylko włosy niczym oddech kochanka. Włócznik mierzy w moje kolana, chce mnie zwalić z nóg. Przeskakuję drzewce jak poprzeczkę, dziwiąc się, że ciągle nie jestem trupem. Nigdy w życiu nie byłem tak szybki. Włócznia, której nie widzę, przylatuje od tyłu. Trafia mnie w plecy i przebija na wylot, wychodząc tuż pod żebrami. Chwieję się od siły ciosu, rozdzierającego bólu i palącego odrętwienia w brzuchu. Czuję szarpnięcie i z rany po usuniętym grocie tryska gorąca krew na moją gorącą skórę. Chyba słyszę swój wrzask. Twarze Trojan migoczą i całkiem się rozmywają. Upadam. Krew ścieka mi po palcach na trawę. Tłum się rozstępuje i widzę, że idzie ku mnie jeden człowiek. Wydaje się nadchodzić z daleka, gdzieś z góry, jakbym leżał na dnie głębokiego jaru. Znam go. Pamiętam jego kości biodrowe niczym gzyms świątyni, jego surowo zmarszczone brwi. Nie patrzy na ludzi, którzy go obstępują; kroczy, jakby na polu bitwy nie było nikogo poza nim. Przychodzi mnie zabić. Hektor.
[…]
Achilles ze szczytu wzniesienia śledzi ruch ciemnych figur na polu bitwy. Nie odróżnia twarzy ani pojedynczych sylwetek. Szarża ku bramom miasta przypomina falę przypływu; błysk mieczy i zbroi – rybią łuskę pod słońcem. Grecy gromią Trojan, jak zapowiedział Patroklos. Wkrótce wróci, Agamemnon ukorzy się i znów będą szczęśliwi. Ale nie czuje tego. Tak naprawdę jest odrętwiały. Rojne, rozpełzane pole bitwy jest jak spojrzenie gorgony, powoli zamieniające go w kamień. Jadowite węże wiją się przed nim i wiją, gromadząc w jeden ciemny splot u podnóża Troi. Padł jakiś król, albo książę, i walczą o ciało. Kto? Przysłania ręką oczy, ale nie da się wypatrzyć nic więcej. Patroklos mu powie.
[…]
Widzi rzecz w kawałkach. Wojsko, wracające plażą do obozu. Odyseusz, utykający w grupie innych królów. Menelaos niesie coś w ramionach. Oblepiona trawą stopa zwisa bezwładnie. Kosmyki splątanych włosów wysunęły się spod prowizorycznego całunu. Odrętwienie jest teraz łaską. Ostatnie jej chwile. Potem upadek. Błyskawicznym ruchem sięga po miecz, żeby podciąć sobie gardło. Dopiero teraz, gdy jego ręka wraca z niczym, przypomina sobie, że miecz oddał mnie. Antylochos chwyta go za nadgarstki, wszyscy mówią jednocześnie. Jedyne, co on widzi, to zakrwawiony całun. Z rykiem odpycha od siebie Antylochosa, powala Menelaosa. Przypada do zwłok. Nagła świadomość faktu poraża mu oddech. W środku rodzi się skowyt, znajduje ujście. Potem następny i następny. Rwie sobie włosy z głowy. Złociste kosmyki spadają na zakrwawione ciało. Patroklosie, mówi, Patroklosie. Patroklosie.
[…]
Ale bóg widzi. Rzuca się do przodu, bezlitosny i zwycięski, wykorzystując nieprzewidziany moment, ten ułamek sekundy stracony na potknięcie. Drąg frunie w dół zabójczym łukiem. Powinienem był mieć więcej rozumu; powinienem był wiedzieć. Te nogi nigdy się nie potknęły, ani razu, odkąd je znałem. Jeśli zdarzył się błąd, to nie dlatego, że zawiodło coś, co z natury było doskonałe. To Achilles założył na swój haczyk ludzki błąd i bóg go połknął. Rzucając się do przodu z uniesionym drągiem, Skamander odsłania się, i miecz Achillesa trafia go między żebra. Rzeka zabarwiona boską krwią swego pana znów płynie złocistym nurtem. Skamander nie umrze. Ale teraz, ranny i wycieńczony, musi oddalić się w góry do źródła swych wód, aby wydobrzeć i odzyskać siły. Zanurza się w swojej rzece i znika. Achilles ma twarz zlaną potem i ciężko oddycha. Ale nie rezygnuje. Hektorze! – woła. I pościg zaczyna się od nowa.
[…]
U stóp wysokich murów Troi jest gaj, w którym rośnie święty wawrzyn o pokręconym pniu, i to tam, wreszcie, Hektor przestaje uciekać. Pod koroną drzewa dwaj mężowie stoją naprzeciw siebie. Jeden jest śniadoskóry, jego stopy, niczym korzenie, są głęboko osadzone w ziemi. Ma na sobie złoty pancerz i hełm, błyszczące nagolenice. Dla mnie ta zbroja była w sam raz, ale on jest potężniejszy ode mnie, szerszy w ramionach. Pod brodą wiszą mu niezapięte paski hełmu. Twarz drugiego mężczyzny jest wykrzywiona prawie nie do rozpoznania. Po walce stoczonej w rzece jego ubranie wciąż ocieka wodą. Unosi jesionową włócznię. Nie, błagam go. To własną śmierć zaciska w ręce, własną krew, którą przeleje. Nie słyszy mnie. Hektor ma szeroko otwarte oczy, ale nie będzie dłużej uciekał. Zgódź się na jedno – mówi. Oddaj moje ciało rodzinie, kiedy mnie zabijesz. Achilles wydaje dźwięk, jakby się dusił. Nie ma umów między lwami i ludźmi. Zabiję cię i pożrę na surowo.
[…]
Najgłębszą nocą, gdy nawet dzikie psy przysypiają i cichną sowy, do naszego namiotu przychodzi jakiś starzec. Brudny, w podartym ubraniu, z włosami w kurzu i popiele. Ocieka wodą po przepłynięciu rzeki. Ale jego oczy, kiedy zaczyna mówić, są przejrzyste. Przyszedłem po mojego syna. Król Troi podchodzi do Achillesa i klęka u jego stóp. Skłania siwą głowę. Czy wysłuchasz ojcowskiego błagania, możny książę Ftyi, najlepszy z Greków? Achilles patrzy z góry, jak w transie, na ramiona króla. Drżą ze starości, przygarbione pod brzemieniem bólu. Ten człowiek spłodził pięćdziesięciu synów, z których została mu tylko garstka. Wysłucham cię. Błogosławiona od bogów twa dobroć – mówi Priam. Na rozpalonej skórze Achillesa jego ręce są zimne. Daleką drogę przebyłem tej nocy wiedziony nadzieją. Wstrząsa nim bezwiedny dreszcz; chłód nocy i mokre ubranie robią swoje. Wybacz mi nędzny wygląd, książę. Te słowa przywracają Achillesa do rzeczywistości. Nie klęcz – mówi. Przyniosę ci jedzenia i picia. Podaje królowi rękę i pomaga wstać. Daje mu suche odzienie i ulubione przez Feniksa miękkie poduszki. Nalewa wina. Pomijając zmarszczki i wolny chód, Priam wydaje się nagle bardzo młody. Jestem wdzięczny za twą gościnność. Mówi dobrze po grecku, choć z wyraźnym akcentem i wolno. Słyszałem, że jesteś szlachetnym człowiekiem, i właśnie na twą szlachetność się zdaję. Jesteśmy wrogami, ale nigdy nie uchodziłeś za okrutnego. Błagam, byś oddał mi ciało mego syna do pochówku, by jego dusza nie błądziła zagubiona. Mówiąc, cały czas się pilnuje, żeby nie spojrzeć na odwrócony twarzą do ziemi cień w głębi namiotu. Achilles wpatruje się w ciemność zamkniętą w łódce swych dłoni. Okazujesz odwagę, przychodząc tu sam. Jak dostałeś się do obozu? Prowadziła mnie łaska bogów. Achilles podnosi wzrok. Skąd wiedziałeś, że cię nie zabiję? Nie wiedziałem Zalega cisza. Jedzenie i wino stoi przed nimi, ale żaden nie je ani nie pije. Widzę żebra Achillesa przez jego tunikę. Oczy Priama odkrywają drugie ciało, moje, leżące na łóżku. Waha się przez moment. To jest… twój przyjaciel? Philtatos – odpowiada ostro Achilles. Najdroższy. Najlepszy z ludzi, zamordowany przez twojego syna. Ubolewam nad twoją stratą. I nad tym, że to mój syn ci go zabrał. Ale mimo wszystko błagam cię o litość. W żałobie ludzie muszą sobie pomagać, choćby byli wrogami. A jeśli odmówię? – pyta niezmiennie surowym tonem. To odmówisz.
[…]
Parys nie ma kłopotu z wypatrzeniem swojego celu. Rycerz porusza się wolno, jak zraniony i chory lew, ale jego złocistych włosów nie można nie zauważyć. Parys zakłada strzałę. Gdzie mam celować? Słyszałem, że on jest nie do zranienia. Poza… Jest człowiekiem – mówi Apollo. Nie żadnym bogiem. Strzel i zabij go. Parys celuje. Bóg przykłada jego palec do pióra strzały. Potem oddech, i lekkie dmuchnięcie – jak przy rozpylaniu dmuchawców albo puszczaniu na wodę łódek z papieru. I strzała frunie, prosto i bezgłośnie, szerokim łukiem w dół, ku plecom Achillesa. Achilles wychwytuje delikatny szelest w powietrzu na sekundę przed trafieniem. Odwraca lekko głowę, jakby chciał widzieć, co nadchodzi. Zamyka oczy i czuje, jak grot przebija mu skórę, rozdziera gruby mięsień, przeciska się między żebrami. Tam, wreszcie, jest jego serce. Krew wytryskuje spomiędzy łopatek, ciemna i śliska jak oliwa. Achilles uśmiecha się, padając twarzą na ziemię.
[…]
Nereidy [z mitologii gr. - nimfy morskie niezwykłej urody – przyp. aut.] przychodzą po ciało, ciągnąc za sobą szaty z morskiej piany. Obmywają go olejkiem i nektarem różanym, wplatają kwiaty w jego złote włosy. Myrmidonowie budują stos i kładą na nim zwłoki. Nimfy płaczą, gdy bohatera pochłaniają płomienie. Z jego pięknego ciała pozostają kości i szary proch. Ale wielu nie płacze. Bryzeida stoi i patrzy, aż zgasną ostatnie polana. Tetyda, prosta jak struna, z czarnymi włosami wijącymi się na wietrze. Armia rycerzy, królowie i pospólstwo. Trzymają się z boku, przerażeni upiornym lamentem nimf i oczami Tetydy ciskającymi gromy. Bliski łez jest Ajas, z zabandażowaną nogą, powoli dochodzący do siebie. Ale może tylko myśli o swej długo wyczekiwanej nobilitacji. Stos się wypala. Jeśli szybko nie zbiorą prochów, rozproszy je wiatr, ale Tetyda, choć to jej powinność, nie rusza się z miejsca. W końcu posyłają Odysa, by się z boginią rozmówił. Książę Itaki przyklęka. Bogini, pragniemy poznać twą wolę. Czy mamy zebrać prochy? Odwraca się do niego. Być może w oczach ma żal; a może nie. Trudno powiedzieć. Zbierzcie je. Pogrzebcie. Ja zrobiłam wszystko, co miałam do zrobienia.
[…]
Agamemnon zwołuje radę, by rozmawiać o grobowcu, który mu postawią. Powinien stanąć na polu, tam gdzie Achilles zginął – mówi Nestor. Machaon potrząsa głową. Bardziej centralnie, może przy agorze. To ostatnia rzecz, której byśmy chcieli – sprzeciwia się Diomedes. Żeby się codziennie o niego potykać. Myślę, że na wzgórzu – mówi Odyseusz. Tuż za ich obozem. Gdziekolwiek. Gdziekolwiek. Przybyłem zająć miejsce mojego ojca. Dźwięczny głos od wejścia. Królowie jak na komendę odwracają się ku drzwiom pawilonu. W samym progu stoi chłopiec. Ma ognistorude włosy, jest piękny, ale bije od niego chłód. To jest uroda zimowego poranka. Tylko ostatni tępak nie domyśliłby się, którego ojca ma na myśli. Ma to wypisane w każdym rysie twarzy, i dla mnie to podobieństwo jest wstrząsające. Tylko broda jest inna, wąska i ostro zakończona jak u jego matki. Jestem synem Achillesa – oświadcza. Królowie patrzą oniemiali. Większość w ogóle nie wiedziała, że Achilles ma dziecko. Jeden Odyseusz nie traci głowy i ośmiela się zapytać: Czy możemy poznać imię syna Achillesa? Neoptolemos. Zwą mnie Pyrros.
[…]
Rozmawiamy o grobowcu dla twojego ojca, gdzie go postawić. Na wzgórzu – mówi Odyseusz. Menelaos kiwa zgodnie głową. Właściwe miejsce dla nich. Dla nich? Chwila ciszy. Dla twojego ojca i jego towarzysza. Patroklosa. Ale dlaczego Aristos Achaion miałby być pochowany razem z tym człowiekiem? Atmosfera gęstnieje. Wszyscy czekają na odpowiedź Menelaosa. Taka była wola twojego ojca, książę Neoptolemosie, żeby ich prochy spoczęły razem. Nie możemy pochować jednego bez drugiego. Pyrros unosi spiczastą brodę. Nie ma miejsca dla niewolnika w grobie jego pana. Jeśli prochy są zmieszane, nie da się ich rozdzielić, ale nie pozwolę, żeby ucierpiała sława mojego ojca. Nagrobek będzie tylko dla niego. Nie pozwólcie na to. Nie zostawiajcie mnie tu bez niego. Królowie wymieniają spojrzenia.
[…]
Przepowiednia okazuje się prawdziwa. Dopiero teraz, gdy zjawił się Pyrros, Troja pada. Nie dokonuje tego sam, oczywiście. Jest jeszcze koń i plan Odyseusza, i cała wielka armia. Ale to on zabija Priama. To on tropi i znajduje żonę Hektora, Andromachę, ukrywającą się w piwnicy ze swoim synem. Wyrywa jej dziecko z ramion i roztrzaskuje mu głowę o kamienną ścianę z taką siłą, że mózg się rozpada jak zgniły owoc. Nawet Agamemnon zbladł, gdy o tym usłyszał. Miasto jest zrujnowane i ograbione do cna. Królowie greccy pakują do swych ładowni skarby Troi, jej złote kolumny i księżniczki. Szybciej, niż byłbym to sobie w stanie wyobrazić, zwijają obóz, składają namioty, konserwują mięso z zabitych zwierząt. Teren jest wymieciony do czysta, jak dobrze ogryziony szkielet. Nachodzę ich w snach. Nie odjeżdżajcie, błagam. Nie uciekajcie, dopóki nie zapewnicie mi spoczynku. Ale nawet jeśli ktoś słyszy, nie odpowiada. Na dzień przed odjazdem Pyrros zarządza ostatnią ofiarę ku czci swego ojca. Wieczorem królowie zbierają się przy grobowcu, a Pyrros przewodzi ceremonii, z królewskimi więźniami przytroczonymi do jego nóg: Andromachą, królową Hekabe i młodą księżniczką Polikseną. Włóczy ich teraz za sobą, gdziekolwiek idzie, w nieustającym triumfie. Kalchas prowadzi białą jałówkę do stóp grobowca. Ale gdy sięga po nóż, Pyrrus go powstrzymuje. Jedna jałówka. To wszystko? To samo byś zrobił dla każdego innego, tak czy nie? Mój ojciec był Aristos Achaion. Był najlepszym z was, a jego syn okazał się jeszcze lepszy. A wy nam śmiecie skąpić? Pyrros chwyta bezkształtną, podwiewaną przez wiatr szatę księżniczki Polikseny i ciągnie dziewczynę do ołtarza. To jest dopiero to, na co zasługuje dusza mojego ojca. Nie zrobi tego. Nie odważy się. Jakby w odpowiedzi Pyrros uśmiecha się. Achilles jest zadowolony – mówi i podrzyna jej gardło.
[…]
Patroklos nie był plebejuszem. Urodził się księciem i został wygnany. Służył dzielnie w naszej armii i wielu rycerzy go podziwiało. Zabił Sarpedona, drugiego takiego po Hektorze. W zbroi mojego ojca. Ze sławą mojego ojca. Sam w sobie jest nikim. Odyseusz przechylił głowę. Prawda. Ale sława chadza dziwnymi drogami. Niektórzy zyskują sławę po śmierci, inni gasną. To, co podziwia jedno pokolenie, następne może wymazać. Rozłożył szeroko ręce. Trudno powiedzieć, kto przeżyje zagładę pamięci. Kto to wie? Uśmiecha się. Kiedyś może nawet ja będę sławny. Może sławniejszy od ciebie. Wątpię. Odyseusz wzrusza ramionami. Niczego nie możemy przewidzieć. Jesteśmy tylko ludźmi, krótkim błyskiem pochodni. Ci, którzy przyjdą, wyniosą nas albo strącą w niebyt, ich wola. A może Patroklos jest z tych, co urosną w przyszłości? Nie jest. Więc to byłby dobry uczynek. Gest miłosierdzia i pobożności. Żeby oddać honor twojemu ojcu i pozwolić odpocząć zmarłemu. On jest plamą na honorze mojego ojca i plamą na moim. Nie pozwolę na to. Zabieraj swoje kwaśne wino i wyjdź. Słowa Pyrrosa brzmią jak trzask łamanych patyków.
[…]
Tylko stoi, patrzy na grób Achillesa. Jestem tu pochowany. W grobie twojego syna. Nic nie mówi. Nic nie robi. Nie słyszy. Przychodzi codziennie. Siada przy samym obelisku i zdaje mi się, że czuję przez warstwę ziemi jej chłód i lekko piekącą woń soli. Nie mogę jej zmusić, żeby sobie poszła, ale mogę jej nienawidzić. Powiedziałaś, że Chiron go zepsuł. Ty jesteś zimną boginią i nic nie wiesz. To ty go zepsułaś i zniszczyłaś. Popatrz, w jaki sposób będzie zapamiętany. Zabijający Hektora, zabijający Troilusa. Za okrucieństwa, które popełniał w rozpaczy. Jej twarz jest jak kamień. Ani drgnie. Słońce wschodzi i zachodzi, mijają dni. Może takie rzeczy uchodzą za cnotę wśród bogów. Ale jaka to chwała odbierać życie? Umieramy tak łatwo. Zrobiłabyś z niego drugiego Pyrrosa? Niech opowieści o Achillesie będą o czymś więcej. O czym więcej? – pyta. Choć raz nie czuję przed nią strachu. Bo co jeszcze może mi zrobić? O tym, jak oddał Priamowi ciało Hektora, mówię. To powinno być zapamiętane. Długo milczy. I…? O jego talentach. Jak grał na lirze, jaki miał piękny głos. Jakby czekała na więcej. O tych dziewczynach, które ratował. Brał je, żeby nie cierpiały w rękach innego króla. To była twoja robota. Dlaczego nie jesteś z Pyrrosem? Coś zadrgało w jej oczach. On nie żyje. Nie posiadam się z radości. Jak? Pytanie brzmi prawie jak rozkaz. Zabił go Orestes, syn Agamemnona.
[…]
Nie mogę zejść pod ziemię. Do krainy podziemi, z jej otchłannym mrokiem, gdzie wstęp mają tylko zmarli. Tylko to zostało – mówi, z oczami wbitymi w obelisk. Wieczność kamienia. Przywołuję chłopca, którego znałem. Achilles żonglujący radośnie figami. Jego zielone oczy śmieją się do moich. Łap, mówi. Achilles na tle nieba, uwieszony gałęzi nad rzeką. Intensywne ciepło jego sennego oddechu przy mojej twarzy. Jeśli będziesz musiał pójść, wiesz, że pójdę z tobą. Moje lęki zapomniane w złotym gnieździe jego ramion. Wspomnienia tłoczą się bez końca. Tetyda słucha, wpatruje się w ziarno kamienia. Jesteśmy tam wszyscy, bogini i śmiertelnik, i chłopiec, który był jednym i drugim.
[…]
Ma nieprzeniknioną twarz, jak w dniu, kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz. Ręce skrzyżowane na piersi, jakby chowała jakąś myśl tylko dla siebie. Ja powiedziałem jej wszystko. Nie zataiłem niczego, o żadnym z nas. Patrzymy, jak światło tonie w czeluściach zachodniego nieba. Nie mogłam uczynić go bogiem – mówi udręczonym, pełnym żalu głosem. Ale uczyniłaś go takim, jaki był. Nie odpowiada mi długi czas, tylko siedzi, oczy błyszczą jej resztkami gasnącego światła. Zrobiłam to – mówi. W pierwszej chwili nie rozumiem. Ale spoglądam na obelisk, i znaki, które wyryła w kamieniu. ACHILLES, tak jak było. I zaraz obok: PATROKLOS. Idź – mówi. On czeka na ciebie. W otchłani dwa cienie przedzierają się po omacku przez gęsty, dławiący mrok. Ich ręce odnajdują się i światło spływa potokiem jak sto złotych urn, z których sypie się słońce.
Madeline Miller, Pieśń o Achillesie
Powieść historyczno-mitologiczna Madeline Miller – amerykańskiej pisarki gatunku określanego jako fantasy przenosi akcję opowieści do starożytnej Grecji Środkowej, zwłaszcza do królewskiej Tesalii, a także wraz z postępującą narracją do zamorskiej Troi w Troadzie nad rzeką Skamander, dziś leżącej w zachodniej, azjatyckiej części Turcji, ogólnie rzecz ujmując, w niezwykłe i odległe czasy achajskiej kultury późno-mykeńskiej trzynastego wieku przed naszą erą. Do królestwa Ftyi, w rzeczy samej do pałacu królewskiego Peleusa, ojca półboskiego Achillesa przybywa z pobliskiego państwa-miasta Opus nad Zatoką Eubejską – Patrokles, syn Menojtiosa, jednego ze słynnych Argonautów, wyklęty i wygnany przez ojca za nieumyślne zabójstwo arystokratycznego syna. Nastolatkowie Achilles i Patrokles szybko się zaprzyjaźniają i wspólnie przechodzą inicjację męską u boku mitologicznego centaura Chirona. Gdy król nad króle z peloponeskich Myken Agamemnon zwołuje wszystkich Achajów pod wspólne dowództwo na wyprawę do Troi, aby odebrać z rąk Trojańczyków porwaną z pałacu Menelaosa, króla Sparty jego piękną żonę Helenę, młodzieńcy ftyjscy i pozostali Myrmidonowie zaciągają się na wyjątkową ekspedycję zbrojną. W tej długoletniej wojnie tak zwanej trojańskiej, gdzie strony honorowego sporu prowadzą ze sobą nieustępliwe i krwawe boje, gdzie i bogowie olimpijscy z Ateną i Apollem na czele wraz z Mojrą, boginią losu kierują kruchym życiem ludzkim - to gwałtowne śmierci Patroklesa i trojańskiego bohatera Hektora oraz podstęp ze słynnym koniem trojańskim Achajczyków doprowadzają w końcu do ostatecznej zguby dumną Troję. Opowieść Miller skupia się przede wszystkim na "gorącej" przyjaźni pomiędzy Achillesem a Patroklesem, w której zanikają granice między zmysłowością cielesną a cichym uczuciem, w której także umiłowanie wolności osobistej i meandrów życia ludzkiego wydawać by się mogło, że stoi ponad jakimkolwiek prawem ludzkim i wolą samych Niebios. To również piękna przypowieść o czasach, w których sumienie ludzkie nie gryzło się w krępującym dualizmie tego, co jasne i dobre, a co z kolei ciemne i złe, za to współgrało w ówczesnym człowieku z jego prawem do zemsty, jak i ze zmysłowością co buduje kreacje w wyobraźni.