Blog

 

23.03.2025

Miedziaki

„As – na wolce,

żeby kluczyć przez życie.”


„Nie złapiecie mnie,

 jestem

Piernikowym Ludzikiem”

[…]

Nawet po śmierci chłopcy sprawiali problemy. Tajny cmentarz znajdował się po północnej stronie Miedziaka, na pstrokatej parceli zarosłej dziką trawą, pomiędzy starym warsztatem a śmietniskiem. Pole służyło za pastwisko w czasach, gdy szkoła otworzyła mleczarnię, żeby sprzedawać miejscowej klienteli nabiał – jedno z przedsięwzięć stanu Floryda, aby ulżyć podatnikom w kosztach utrzymania zakładu poprawczego. Deweloperzy budujący kompleks biurowy zagarnęli ten teren pod plac z restauracjami, czterema aranżacjami wodnymi i betonową sceną na okazjonalne imprezy. Odkrycie zwłok stanowiło bardzo kosztowną komplikację dla zaangażowanej agencji nieruchomości, czekającej na zielone światło po analizie wpływu inwestycji na środowisko naturalne, oraz dla prokuratury, która niedawno umorzyła dochodzenie w sprawie domniemanego znęcania się nad podopiecznymi Miedziaka. Teraz należało wszcząć nowe śledztwo, ustalić tożsamość zmarłych i przyczynę ich śmierci. Nikt nie miał bladego pojęcia, kiedy teren zostanie wyrównany, oczyszczony, zgrabnie uwolniony od przeszłości, a tego zdaniem ogółu należało dokonać dawno temu.

[…]

Boot Hill znajdował się na dużym stoku po północnej stronie. Białe krzyże na mogiłach łowiły słońce w pogodne popołudnie. Na dwóch trzecich z nich wyryto nazwiska; reszta była nietknięta. Identyfikacja okazała się sprawą trudną, ale rywalizacja między młodymi archeologami gwarantowała stały postęp. Szkolne archiwa, chociaż niekompletne i prowadzone mało starannie, wskazały, kim był „WILLIE 1954”. Spalone szczątki uwidaczniały los tych, którzy zginęli w pożarze internatu w 1921 roku. Przyporządkowanie DNA do żyjących krewnych – do tych, których studentom udało się odnaleźć – połączyło zmarłych ze światem żywych. Z czterdziestu trzech ciał siedem pozostało anonimowych. Studenci usypali białe krzyże w stos obok wykopaliska. Gdy nazajutrz rano wrócili do pracy, okazało się, że ktoś roztrzaskał wszystkie w drobny mak. Boot Hill oddawał chłopców jednego po drugim. Jody poczuła podekscytowanie, gdy obmywając wodą ze szlauchu znaleziska wyjęte z jednego z wykopów, zobaczyła pierwsze szczątki. Profesor Carmine powiedział, że mała kość w jej dłoni należała najprawdopodobniej do szopa pracza albo innego niedużego zwierzęcia. Tymczasem dzięki tajnemu cmentarzysku Jody się zrehabilitowała. Dokonała odkrycia, gdy chodziła dokoła w poszukiwaniu sieci komórkowej. Profesor poparł jej domysły na podstawie zaobserwowanych nieprawidłowości: te wszystkie pęknięcia i rozłupane czaszki, żebra przeorane śrutem. Jeśli szczątki z oficjalnego cmentarza budziły podejrzenia, to jaki los spotkał tych z nieoznakowanych mogił? Dwa dni później psy tropiące i obrazowanie wielospektralne potwierdziły sprawę. Brak białych krzyży, brak nazwisk. Tylko kości czekające na odkrycie.

[…]

Prasa ogólnokrajowa podchwyciła temat i wówczas ludzie po raz pierwszy przyjrzeli się bliżej szkole w zakładzie poprawczym. Miedziak był zamknięty od trzech lat, co tłumaczyło dzikość terenu i typowy nastoletni wandalizm. Nawet najniewinniejszy zakątek – stołówka czy boisko – wyglądał złowrogo, więc nie trzeba było retuszować zdjęć dla efektu. Materiał filmowy robił bardzo niepokojące wrażenie. W kątach drżały i pełzały cienie, a każdy ślad i zaciek wydawał się plamą zakrzepłej krwi. Jakby wszystkie obrazy uwiecznione przez kamerę odsłaniały ponurą tajemnicę – tego Miedziaka, jaki widać od środka i o jakim nie mówi się na zewnątrz. Jeśli tak sprawa się miała z niewinnymi miejscami, to jak wyglądały te makabryczne? Chłopcy z poprawczaka byli tańsi niż najtańsze fordanserki, a dostawało się od nich więcej za swoje pieniądze, przynajmniej tak mawiano.

[…]

W Nowym Jorku mieszkał dawny miedziak Elwood Curtis. Co jakiś czas szukał w sieci informacji o zamkniętym poprawczaku, żeby zobaczyć, czy pojawiło się coś nowego, ale od zjazdów trzymał się z daleka i nie dopisywał się do list, a to z wielu powodów. Jaki w tym sens? Dorośli mężczyźni. Co, podsuwacie sobie nawzajem chusteczki do otarcia łez? Jeden z pozostałych wrzucił do internetu historię o tym, jak pewnego wieczoru zaparkował przed domem Spencera i gapił się przez wiele godzin na sylwetki w oknie, aż w końcu wybił sobie zemstę z głowy. Zrobił nawet replikę skórzanego pasa, którą chciał wypróbować na nadzorcy. Elwood tego nie kumał. Gdyby szli na całego, może by się przyłączył. Kiedy jednak odkryto tajny cmentarz, zrozumiał, że musi wrócić. Zagajnik cedrów widoczny za ramieniem reportera telewizyjnego przywołał uczucie gorąca na jego skórze, świst suchych much w uszach. To wcale nie było tak dawno. I nigdy nie będzie.

[…]

W Boże Narodzenie 1962 roku Elwood dostał najlepszy prezent w swoim życiu, choć przecież podarek ten zrodził w nim myśli, które doprowadziły go do zguby. Płyta Martin Luther King at Zion Hill była jego jedyną i prawie nigdy nie schodziła z gramofonu. Babcia Harriet miała kilka krążków z gospel, które puszczała wtedy, gdy świat znowu wrednie ją potraktował. Elwoodowi nie wolno było słuchać zespołów wytwórni Motown ani popularnych piosenek z powodu ich wulgarnego charakteru. Pozostałymi prezentami okazały się części garderoby – nowy czerwony sweter i skarpetki. Z całą pewnością zniszczyły się w noszeniu, ale nic tak dobrze nie wytrzymywało ciągłego użytku jak płyta gramofonowa. Każda rysa i trzask, których przybywało z upływem miesięcy, były świadectwem oświecenia Elwooda. Ilekroć słuchał, osiągał coraz głębsze rozumienie słów wielebnego. Chrzęst prawdy. Nie mieli telewizora, jednak przemówienia doktora Kinga stanowiły tak wymowną kronikę zdarzeń – zawierającą wszystko, czym Murzyn był i czym miał być – że płyta okazała się równie dobra jak telewizja. Może nawet lepsza, szlachetniejsza, jak ten górujący nad okolicą ekran w Davis Drive-In, gdzie Elwood zajrzał dwa razy. Widział to wszystko: Afrykanie gnębieni przez biały grzech niewolnictwa. Murzyni poniżani i ciemiężeni przez segregację, no i ten świetlany obraz, gdy nagle otworzyły się wszystkie miejsca, dotąd zamknięte dla jego rasy.

[…]

Każdy dzieciak słyszał o wesołym miasteczku, był w nim albo zazdrościł komuś, kto był. W trzecim wejściu na stronie A doktor King mówił o swojej córce marzącej o wizycie w lunaparku przy Stewart Avenue w Atlancie. Yolanda błagała o to rodziców za każdym razem, gdy widziała z szosy wielki szyld albo gdy w telewizji wyświetlano reklamy. Swoim smutnym gardłowym głosem doktor King musiał jej wytłumaczyć, że obowiązuje system segregacji rasowej, który zatrzymuje kolorowe dziewczynki i chłopców po drugiej stronie płotu. Musiał wyjaśnić błędne rozumowanie białych – nie wszystkich, ale dostatecznie wielu – które nadawało temu systemowi moc i sens. Radził córce, aby oparła się złudnemu powabowi nienawiści i goryczy, zapewnił ją, że „choć nie możesz pójść do wesołego miasteczka, wcale nie jesteś gorsza niż ci, którzy tam chodzą”.

[…]

Miał dwanaście lat, kiedy pojawiły się encyklopedie. Jeden z pomocników wciągnął do kuchni stos kartonów i zwołał naradę. Elwood wcisnął się do kręgu – zawartością pudeł okazał się komplet encyklopedii, który jakiś komiwojażer porzucił w jednym z apartamentów na górze. Krążyły legendy o cennych przedmiotach pozostawianych przez białych klientów w pokojach, rzadko jednak zdarzało się, żeby podobny łup zjechał do ich podziemia. Kucharz Barney otworzył górne pudło i wyjął oprawiony w skórę tom Fisher’s Universal Encyclopedia, A-Be. Podał go Elwoodowi, który był zaskoczony ciężarem książki, cegłą z kartkami o czerwonych brzegach. Zaczął wertować, mrużąc oczy nad drobnym drukiem – „Archimedes”, „argonauta” – i już wyobraził sobie, że leży na kanapie w domu i przepisuje ulubione słowa. Słowa, które wyglądają interesująco na papierze albo brzmią interesująco w jego wyimaginowanej artykulacji.

[…]

W kuchni urządzono więc porządne zawody. Największe jak dotąd. Skombinowano stoper i wręczono go Lenowi, siwowłosemu kelnerowi, który pracował w hotelu od ponad dwudziestu lat. Swój czarny uniform utrzymywał w nienagannej czystości i twierdził, że jest zawsze najlepiej ubranym człowiekiem w sali jadalnej, co wprawia białych klientów w zażenowanie. Z racji uwagi, jaką poświęcał szczegółom, idealnie nadawał się na rzetelnego arbitra. Ustawiono dwa stosy złożone z pięćdziesięciu dwóch talerzy każdy, namoczonych wcześniej w zlewie pod nadzorem Elwooda i Pete’a. Dwaj pomocnicy wystąpili w roli sekundantów pojedynku, gotowi do podawania kolejnych suchych ścierek w razie potrzeby. W drzwiach kuchni stanęła czujka, na wypadek gdyby przypałętał się kierownik.

[…]

Pożegnanie z hotelową kuchnią oznaczało pożegnanie z własną grą, którą utrzymywał w tajemnicy: za każdym razem, gdy otwierały się wahadłowe drzwi jadalni, zakładał się sam ze sobą, czy w środku siedzą czarni klienci. W końcu orzeczeniem Sądu Najwyższego sala jadalna w hotelu Richmond została wyjęta spod zasady segregacji. Gdy wieczorem w radiu podano wyrok, babcia zapiszczała, jakby ktoś wylał na nią gorącą zupę. Opanowała się szybko i wygładziła sukienkę. Koniec z Jimem Crowem – rzekła. Z tymi niegodziwymi prawami. Nazajutrz po ogłoszeniu decyzji sądu wstało słońce i wszystko wyglądało tak samo. Elwood spytał babcię, kiedy Murzyni zaczną się zatrzymywać w hotelu Richmond, a ona odparła, że powiedzieć komuś, że może coś zrobić, to jedno, a skłonić go do zrobienia tego to co innego. Na dowód wyliczyła różne jego zachowania, więc pokiwał głową: może i tak. Prędzej czy później drzwi otworzą się na oścież i ukaże się czarna twarz – wyelegantowany przedsiębiorca z Tallahassee na delegacji służbowej albo szykowna dama zwiedzająca miasto – która będzie się rozkoszować aromatyczną potrawą przygotowaną przez kucharzy.

[…]

Elwood miał trzynaście lat, gdy Vincent, wieloletni magazynier pana Marconiego, wstąpił do wojska. Vincent nie należał do najsumienniejszych pracowników pod słońcem, był jednak punktualny i schludny, a te dwie cechy pan Marconi cenił u innych, nawet jeśli nie u siebie. W ostatnim dniu pracy Vincenta Elwood kręcił się przy półce z komiksami, jak prawie każdego popołudnia. Miał osobliwy zwyczaj czytania komiksów od deski do deski, dopiero potem kupował, a kupował każdy, którego dotknął. Pan Marconi spytał go wreszcie, dlaczego ślęczy nad tym tutaj, skoro i tak bierze i płaci, bez względu na to, czy komiks jest dobry. Ja się tak upewniam – odpowiedział Elwood. Sklepikarz spytał go wtedy, czy szuka pracy. Elwood zamknął egzemplarz Journey into Mystery i odparł, że musi najpierw porozmawiać z babcią.

[…]

Znał udział Frenchtown w walce o prawa Murzynów, dzielnicy granicznej, w której kończyło się jego osiedle, a zaczynało prawo białego człowieka. Ilustrowane zdjęciami artykuły w „Life” wiodły go prosto na linię frontu, do bojkotów autobusowych w Baton Rouge, do okupacji domu towarowego w Greensboro, gdzie inicjatywę przejęli młodzi ludzie, niewiele starsi od niego. Byli bici metalowymi sztabami, polewani wodą ze szlauchów, opluwani przez białe kobiety o wykrzywionych wściekłością twarzach i upamiętniani przez aparaty fotograficzne jako wizerunki szlachetnego oporu. Zdziwienie budziły drobne szczegóły: jakim cudem w wirze tych gwałtownych wydarzeń krawaty młodych mężczyzn pozostały prostymi czarnymi strzałami, a faliste fryzury młodych kobiet prezentowały się nienagannie na tle transparentów z hasłami protestu. Blichtr pomimo krwi zalewającej twarze. Młodzi rycerze śmiało stający przeciw smokom. Elwood był wąski w ramionach i chudy jak wróbel, bał się o swoje okulary, które sporo kosztowały, a także o marzenia, które mogły zostać rozwiane uderzeniem pałki policyjnej, łomu lub kija baseballowego, chciał się jednak przyłączyć. Nie miał wyboru.

[…]

Elwood musiał przyznać, że Larry miał rację: od czasu do czasu wydawało się, że brak mu rozumu. Nie potrafił tego wyjaśnić, nawet samemu sobie, aż wreszcie posłużył się językiem z Zion Hill: „Musimy wierzyć we własną duszę, w to, że jesteśmy kimś, że się liczymy, że jesteśmy wartościowymi ludźmi; musimy kroczyć po ścieżkach życia z godnością, z tym poczuciem bycia kimś”. Płyta kręciła się w kółko, jak argument, który zawsze powraca do swojej niepodważalnej przesłanki. Słowa doktora Kinga wypełniały duży pokój w „śrutówce”. Elwood skłaniał się ku jakiemuś kodeksowi postępowania – doktor King nadał temu kodeksowi kształt, wymowę i sens. Są wielkie siły, które wciąż pragną ciemiężyć Murzyna, takie jak Jim Crow, są też małe siły, które go ciemiężą, takie jak inni ludzie, i w obliczu tego wszystkiego, tych wielkich i tych małych, należy stanąć dumnie z poczuciem tego, kim się jest. Encyklopedia okazała się pusta. Są ludzie, którzy cię oszukają i z uśmiechem dostarczą pustkę, a inni odrą cię z godności. Należy pamiętać, kim się jest. „Poczucie godności”.

[…]

Uczniowie zamazywali przekleństwa i obelgi, a on opowiadał im o sobie. Był nowy w Tallahassee, niedawno skończył studia pedagogiczne w Montgomery. Pierwszy raz zjawił się na Florydzie poprzedniego lata, gdy wysiadł z autokaru relacji Waszyngton–Tallahassee jako Jeździec Wolności. Brał udział w marszach. Okupował zakazane bufety, czekając uparcie na obsłużenie. Przyswoiłem sporo materiału z kursów, kiedy nie mogłem się doczekać swojej kawy – powiedział. Szeryfowie wtrącili go do aresztu za zakłócanie spokoju. Relacjonował te historie niemal znudzonym tonem, jakby to, co zrobił, było najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem. Elwood zastanawiał się, czy może widział go na łamach „Life” albo „Defendera”, ręka w rękę z największymi przywódcami ruchu, a może w tle, z anonimowymi uczestnikami wyprężonymi w poczuciu dumy. Pan Hill zgromadził dużą kolekcję muszek – w groszki, jaskrawoczerwonych, bananowych. Półkolista blizna nad prawym okiem – pamiątka po ciosie łomem zadanym przez białego mężczyznę – nadawała jego szerokiej życzliwej twarzy jeszcze większą życzliwość. To z Nashville – odpowiedział, gdy pewnego popołudnia ktoś go spytał, i ugryzł gruszkę. Klasa skupiła się na historii Stanów Zjednoczonych po wojnie secesyjnej, ale przy każdej sposobności pan Hill zabierał uczniów do czasów współczesnych; łączył wydarzenia sprzed stu lat z obecnym życiem. Na początku każdej lekcji wyruszali na wędrówkę, a droga zawsze prowadziła na próg ich domów. Pan Hill zorientował się, że Elwooda fascynuje walka o równouprawnienie, i posyłał mu kwaśny uśmiech, ilekroć chłopak wtrącał swoje trzy grosze. Pozostali przedstawiciele ciała pedagogicznego Lincoln High School od dawna poważali chłopca, doceniając jego powściągliwy temperament.

[…]

Każdy nauczyciel był wdzięczny za wkład Elwooda do lekcji, gdy reszta klasy już przysypiała od popołudniowego upału, chłopak zaś podrzucał „Archimedesa” albo „Amsterdam” w kluczowym momencie. Biedak miał jeden tom encyklopedii nadający się do użytku, więc go używał, co innego mógł robić? Lepsze to niż nic. Skakał po stronach, zaginał rogi, wracał do ulubionych haseł, jakby to były historie przygodowe. Jako opowieść encyklopedia była rwana i niepełna, ale mimo to na swój sposób ekscytująca. Elwood zapełniał zeszyt najlepszymi fragmentami, definicjami i etymologią. Później takie łatanie uznał za żałosne. Był naturalnym kandydatem pod koniec pierwszej klasy, gdy potrzebowali nowego głównego aktora do sztuki wystawianej w Dniu Wyzwolenia. Wcielenie się w rolę Thomasa Jacksona, człowieka, który obwieszcza niewolnikom w Tallahassee, że są wolni, było ćwiczeniem się w roli samego siebie, mieszkającego w głębi ulicy. Elwood obdarzył postać tą samą gorliwością, jaką wkładał w wypełnianie wszystkich swoich obowiązków. W sztuce Thomas Jackson ścinał trzcinę cukrową na plantacji, a potem uciekł, żeby na początku wojny wstąpić do armii unionistów, i do domu wrócił jako mąż stanu. Każdego roku Elwood opracowywał nowe modulacje głosu i gesty, a wygłaszane mowy przestały być drętwe, bo graną postać ożywiały jego własne przekonania. „Z przyjemnością informuję szlachetnych panów i panie, że nadeszła pora, byśmy zrzucili jarzmo niewolnictwa i zajęli przyrodzone nam miejsce jako prawdziwi Amerykanie – nareszcie!”

[…]

Elwood pamiętał, że cztery lata później, gdy studenci wpadli na pomysł, żeby okupować bufet w domu towarowym Woolworths, babcia zachichotała aprobująco. Przeznaczyła nawet pięćdziesiąt centów na adwokatów po tym, jak tamci zostali aresztowani przez policję. Kiedy demonstracje przygasły, nadal bojkotowała śródmiejskie sklepy, choć nie wiadomo, w jakim stopniu wynikało to z solidarności, a w jakim było protestem przeciw wysokim cenom. Wiosną 1963 roku gruchnęła pogłoska, że studenci chcą pikietować przed Florida Theatre, żeby był dostępny dla wszystkich. Elwood miał wszelkie powody sądzić, że babcia będzie z niego dumna, bo się zaangażował. Mylił się. Harriet Johnson była małym kolibrem w kobiecej skórze i do wszystkiego zabierała się z wściekłą determinacją. Jeśli coś było warte zrobienia – praca, posiłek, rozmowa z innym człowiekiem – należało to zrobić z całą powagą albo nie robić w ogóle. Pod poduszką trzymała maczetę do ścinania trzciny cukrowej na wypadek włamywaczy, ale Elwood nie potrafił sobie wyobrazić, że ta drobna kobietka boi się czegokolwiek. Jednak to właśnie strach ją napędzał.

[…]

To ostatnie lato w Tallahassee upłynęło szybko. Na koniec roku szkolnego pan Hill podarował mu Notatki syna swego kraju Jamesa Baldwina. Umysł Elwooda się burzył. „Murzyni są Amerykanami, a ich przeznaczenie jest przeznaczeniem tego kraju”. Przed Florida Theatre demonstrował nie po to, żeby bronić swoich praw czy praw czarnej rasy, do której należał; demonstrował w obronie praw wszystkich, nawet tych, którzy próbowali go zakrzyczeć. Moja walka to twoja walka, twoje brzemię jest moim brzemieniem. Ale jak to ludziom powiedzieć? Do późnej godziny pisał listy na temat kwestii rasowych do redakcji „Tallahassee Register”, ale gazeta ich nie opublikowała, oraz do „The Chicago Defender”, a tam wydrukowali jeden. „Pytamy starsze pokolenie: czy przyłączycie się do naszej walki?” Zawstydzony, nikomu o tym nie powiedział, pisał pod pseudonimem Archer Montgomery. Brzmiało to oficjalnie i inteligentnie i dopiero gdy zobaczył to czarno na białym pod wydrukowanym tekstem, uświadomił sobie, że wykorzystał nazwisko swojego dziadka.

[…]

Po skazaniu przez sędziego na pobyt w Miedziaku Elwood mógł spędzić w domu trzy dni. Radiowóz przyjechał we wtorek o siódmej rano. Konwojentem był zacny jegomość z bujną brodą, idący chwiejnym krokiem, jak na kacu. Wyrósł nieco z koszuli, którą miał na sobie, a napięte guziki sprawiały, że wyglądał jak obity tapicerką. Ale był białym mężczyzną z pistoletem, więc pomimo rozmemłania roztaczał właściwe wibracje. Ludzie na gankach przy ulicy patrzyli, palili papierosy, ściskali kurczowo poręcze, jakby się bali wypadnięcia za burtę. Miejscowi filowali z okien, wiążąc tę scenę z wydarzeniami sprzed lat, kiedy zabierano chłopca albo mężczyznę, a nie był to wtedy sąsiad mieszkający naprzeciwko, lecz ktoś z rodziny. Brat, syn. Ilekroć konwojent się odzywał, co nie zdarzało się często, memłał wykałaczkę w ustach. Przykuł Elwooda kajdankami do metalowej sztaby, biegnącej za przednim siedzeniem, i milczał jak zaklęty przez czterysta czterdzieści kilometrów. Dotarli do więzienia w Tampie. Pięć minut później funkcjonariusz awanturował się z tamtejszym urzędnikiem. Zaszła pomyłka: wszyscy trzej chłopcy byli skierowani do Miedziaka, a kolorowy miał być zgarnięty na ostatku, nie w pierwszej kolejności. Przecież Tallahassee znajdowało się ledwie godzinę drogi od zakładu poprawczego. Nie zastanowiło go, że będzie woził chłopaka wte i we te, jakby to było jo-jo? – spytał urzędnik. Teraz miał już czerwoną twarz.

[…]

Pół godziny później znów byli w trasie. Franklin T. i Bill Y., rozstrzał alfabetyczny z Elwoodem Curtisem, charakterologiczny jeszcze większy. Od pierwszego ich grymasu Elwood uznał dwóch białych chłopców siedzących obok za ostrych gości. Franklin T. miał najbardziej piegowatą twarz, jaką kiedykolwiek widział, do tego mocną opaleniznę i rude włosy obcięte na rekruta. Opuszczona głowa, wzrok skierowany w dół, na własne buty, ale gdy podnosił spojrzenie na innych, jego oczy niezmiennie przepełniała wściekłość. Z kolei u Billa Y. oczy były wbite w głąb, sine i podbiegłe krwią. Usta miał spuchnięte i w strupach. Brązowe znamię w kształcie gruszki na prawym policzku dodawało jeszcze jeden odcień do jego pokrytej plamami twarzy. Prychnął, gdy zerknął na Elwooda, a ilekroć podczas jazdy dotknęli się nogami, natychmiast się odsuwał, jakby otarł się o rozpalony piec.

[…]

Gdy w końcu spojrzał na szkołę, pomyślał, że może Franklin ma rację – że w Miedziaku nie jest tak źle. Spodziewał się wysokich murów i drutu kolczastego, ale żadnych murów nie było. Teren utrzymywano w nienagannym porządku, obfitą zieleń pstrzyły dwu- i trzypiętrowe budynki z czerwonej cegły. Cedry i brzozy, wysokie i leciwe, rzucały plamy cienia. To była najładniejsza posiadłość, jaką Elwood kiedykolwiek widział – prawdziwa szkoła, i to porządna, a nie złowrogi poprawczak, jak to sobie roił w głowie w ostatnich tygodniach. Co za smutny żart, bo zlewało się to z jego wyobrażeniami o Politechnice Melvina Griggsa, no może minus kilka posągów i kolumn. Ruszyli długą drogą do głównego budynku administracji i Elwood dojrzał boisko, na którym wrzeszczący chłopcy ustawiali młyn w meczu futbolu amerykańskiego. W swoich fantazjach widział gówniarzy przykutych łańcuchami do kul – obraz zaczerpnięty z komiksów. Tymczasem te gardłujące chłopaki miały tu dobrą zabawę.

[…]

Przyjechaliście dość późno, więc nie będę się rozwodził – powiedział. Ci, którzy tutaj trafiają, trafiają dlatego, że nie umieli żyć wśród przyzwoitych ludzi. No i dobrze. To szkoła, a my jesteśmy nauczycielami. Nauczymy was zachowywać się właściwie, tak jak inni. Wiem, że już to słyszałeś, Franklin, ale najwyraźniej niczego nie przyswoiłeś. Może tym razem będzie inaczej. W tej chwili wszyscy trzej jesteście kijankami. Mamy tu cztery stopnie. Zaczynamy jako kijanka, potem awansujemy na tropiciela, potem na pioniera, wreszcie na asa. Gromadzimy zasługi za dobre sprawowanie i wspinamy się po szczeblach. Gdy dochrapiecie się najwyższego stopnia, czyli asa, kończycie naukę i wracacie do domu, do rodziny. Zamilkł na chwilę. Jeśli was przyjmą, ale to już wasza sprawa. As, wyjaśnił Spencer, słucha sekcyjnych i wychowawców, robi swoje bez wykrętów i bez szemrania, przykłada się do nauki. As nie awanturuje się, nie przeklina, nie bluźni ani nie rozrabia. Od wschodu do zachodu słońca stara się samodoskonalić. Od was zależy, ile czasu u nas spędzicie. Dla sprawiających problemy mamy szczególne miejsce, które na pewno by się wam nie spodobało. Osobiście tego dopilnuję w razie konieczności.

[…]

W tym roku miałem się uczyć w college’u – odparł chłopak. Był październik, semestr rozpoczął się na dobre. Porozmawiaj o tym z panem Goodallem. On zajmuje się starszymi rocznikami. Jestem pewien, że znajdziecie rozwiązanie. Blakeley się uśmiechnął. Pracowałeś kiedyś w polu? – spytał. Na tysiącu czterystu akrach były rozmaite uprawy: limonki, pataty, arbuzy. Ja się urodziłem na farmie. Ale wielu tutejszych dzieciaków pierwszy raz w życiu musi się zająć czymś konkretnym. Rozumiem, proszę pana – odpowiedział Elwood. W koszuli była metka czy coś i ciągle drapało go w szyję. Blakeley przystanął. Wiesz, kiedy przytakiwać, to znaczy zawsze, więc sobie poradzisz, synu. Stwierdził, że zna „sytuację” Elwooda, intonacją robiąc z tego słowa jeszcze większy eufemizm. Życie przerosło wielu naszych podopiecznych. Pobyt tutaj to okazja, żeby się ogarnąć i poukładać sobie w głowie.

[…]

Wbrew temu, co słyszał, Miedziak rzeczywiście był przede wszystkim szkołą, a nie posępnym więzieniem dla młodocianych przestępców. Dopisało mu szczęście, tak mówił jego adwokat. W Miedziaku kradzież samochodu uznawano za spore osiągnięcie. Elwood dowiedział się, że większość chłopaków wylądowała tutaj za mniejsze – mętne, niejasne – przestępstwa. Niektórzy byli podopiecznymi władz stanowych – nie mieli rodzin, nie było gdzie ich umieścić. Blakeley otworzył kufer i pokazał Elwoodowi przydzielone mu mydło i ręcznik, po czym przedstawił go chłopcom na sąsiednich łóżkach. Imiona: Desmond i Pat. Polecił im, żeby go wprowadzili w zasady. Nie myślcie, że nie będę was obserwował – powiedział. Tamci mruknęli „Cześć” i gdy tylko Blakeley wyszedł, wrócili do kart z baseballistami. Elwood nie był mazgajem, ale od czasu aresztowania często się rozklejał. Łzy do oczu napływały w nocy, gdy wyobrażał sobie, co go czeka w Miedziaku.

[…]

Turnera [przyszły Elwood Curtis – przyp. aut.] poznał drugiego dnia w Miedziaku, a więc tego dnia, kiedy odkrył posępny cel dziwnego porannego hałasu. Większość czarnuchów wytrzymuje całe tygodnie, dopiero potem się załamują – powiedział Turner. Musisz dać sobie spokój z tą gównianą gorliwością, El. Prawie każdego ranka budził ich ten dziarski hejnał grany przez trębacza. Blakeley pukał do drzwi sali numer 2 i wołał: Pora wstawać! Uczniowie witali kolejny dzień w Miedziaku jękami i stekiem przekleństw. Stawali dwójkami do przeglądu, potem następował dwuminutowy prysznic, podczas którego z wściekłością nacierali się kredowym mydłem, aż ich czas dobiegł końca. Elwood udawał niewzruszoność w obliczu wspólnej kąpieli pod natryskami, mniej jednak udało mu się zamaskować przerażenie z powodu lodowatej wody, bezlitośnie paraliżującej ciało. To, co lało się z rur, śmierdziało zbukiem, podobnie jak każdy, kto się umył – przynajmniej dopóki skóra nie wyschła.

[…]

No chodzi mi o to, że nie widziałem jeszcze, żeby ktoś tak jadł. Jakby mu smakowało. W drugiej kolejności uwagę Elwooda zwrócił niezwykły indywidualizm tego chłopaka. Stołówkę rozsadzały zgiełk i młodzieńcza energia, ale on tkwił w bańce własnego spokoju. Z upływem czasu Elwood dostrzegł, że nowy kolega czuje się swojsko w każdej sytuacji i zarazem sprawia wrażenie, jakby w ogóle go nie dotyczyła, był w samym środku i jednocześnie poza, odrębna osoba. Jak pień drzewa, które upada w poprzek strumienia – niby nie należy do wody, ale już na zawsze w niej pozostanie, tworząc własne kręgi w większym nurcie. Powiedział, że na imię ma Turner. Elwood. Jestem z Tallahassee. Z Frenchtown.

[…]

Elwood uznał, że chłopak ma na myśli wychowawców; było ich siedmiu – rozlokowani przy różnych stołach na całej sali, jedli wspólnie z podopiecznymi. Wychowawca siedzący najbliżej, choć w żadnym razie nie mógł słyszeć tych słów, podniósł głowę i posłał wszystkim ostrzegawcze spojrzenie. Griff, rozrabiaka, zaszczekał do Turnera, a pozostali dwaj zarechotali, bo psie odgłosy były częścią obowiązującego żartu. Lonnie, ten z ogoloną głową, mrugnął do Elwooda, po czym cała trójka wróciła do porannej narady.

[…]

Budynek szkoły dla kolorowych był starszy niż internaty, pamiętał pierwsze dni zakładu poprawczego. Na piętrze znajdowały się dwie sale dla karolków, na parterze dwie dla starszych chłopców. Desmond wprowadził Elwooda do klasy, w której upakowano mniej więcej pięćdziesiąt ławek. Elwood wcisnął się do drugiego rzędu i od razu przeżył szok. Plakaty na ścianach ukazywały sowy w okularach, pohukujące literami alfabetu, a obok wisiały kolorowe rysunki obrazujące podstawowe rzeczowniki: dom, kot, stodoła. Co to, przedszkole? Z podręcznikami było jeszcze gorzej niż w Lincoln High – wszystkie pochodziły z czasów sprzed jego narodzin, wcześniejsze wydania książek, które pamiętał z pierwszej klasy. Wszedł nauczyciel, pan Goodall, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. W płóciennym garniturze, był sześćdziesięciopięciolatkiem o różowej skórze, z siwą grzywą, która razem z grubymi okularami w szylkretowych oprawkach nadawała mu wygląd uczonego. Lecz to wrażenie szybko wyparowało. Najwyraźniej tylko Elwood był głęboko zawiedziony rozkojarzonymi, nijakimi wysiłkami nauczyciela; pozostali chłopcy pajacowali i żartowali przez cały ranek. Griff i jego kumple grali w piki z tyłu sali, a gdy Elwood złowił spojrzenie Turnera, dostrzegł, że czyta on pomięty komiks o Supermanie. Turner zobaczył jego wzrok, wzruszył ramionami i przewrócił kartkę. Desmond kimał, z szyją wygiętą pod bolesnym kątem.

[…]

Tego pierwszego popołudnia Elwood i pięciu innych – większość karolków – krzątali się po „kolorowej” połowie poprawczaka, wyposażeni w kosy i grabie. Ich przywódcą był cichy chłopak o imieniu Jaimie, który miał wrzecionowatą, chudą sylwetkę właściwą tutejszym podopiecznym. Skakał po Miedziaku wte i we te – jego matka była Meksykanką, więc nie wiedzieli, co z nim zrobić. Kiedy tu przybył, umieścili go wśród białych chłopaków, ale pierwszego dnia pracy przy limonkach tak pociemniał od słońca, że Spencer przeniósł go do czarnych. Jaimie spędził w Cleveland miesiąc, jednak potem dyrektor Hardee urządził sobie pewnego dnia obchód i zobaczył jasną twarz pośród ciemnych. Kazał skierować Jaimiego do części dla białych. Spencer odczekał spokojnie kilka tygodni, po czym przerzucił chłopaka z powrotem. I tak krążę – powiedział Jaimie, grabiąc sosnowe igły w kopczyk. Miał krzywy uśmiech człowieka z obluzowanymi zębami. Pewnie któregoś dnia w końcu się zdecydują.

[…]

Z podnóża od południowej strony dobiegło wycie syreny. Nie wiadomo, co to było. Elwood odwrócił drewnianą skrzynkę i usiadł na niej. Jak wpasować to miejsce w swoją życiową drogę? Z sufitu zwisały płaty odłażącej farby, a pokryte sadzą okna z każdej pory dnia czyniły wieczór. Myślał o przemówieniu doktora Kinga do uczniów w Waszyngtonie, na temat praw ciemiężących czarnych i tego, jak to uciemiężenie przekuć w czyn. „Jak nic innego wzbogaci to waszego ducha. Przyda wam rzadkiego poczucia szlachetności, które bierze się wyłącznie z miłości i niesienia bezinteresownej pomocy drugiemu człowiekowi. Wybierzcie drogę człowieczeństwa. Uczyńcie z tego fundament swojego życia”. Ugrzęzłem tutaj, ale nie na długo, i zrobię z tego jak najlepszy użytek, obiecał sobie Elwood. Wszyscy w Tallahassee uważali go za chłopca odpowiedzialnego i godnego zaufania – w Miedziaku też szybko się na nim poznają.

[…]

Służył na Pacyfiku, dbał o zaopatrzenie za linią frontu. Wrócił jako zły człowiek. Ale nie z powodu tego, co widział za oceanem, lecz z powodu tego, co zastał w ojczyźnie. Kochał wojsko, dostał nawet pochwałę za list, który napisał do swojego kapitana w sprawie złego traktowania kolorowych żołnierzy. Być może jego życie potoczyłoby się inaczej, gdyby rząd Stanów Zjednoczonych otworzył kraj na awans czarnoskórych obywateli, tak samo jak otworzył wojsko. Ale co innego pozwolić komuś, żeby zabijał w naszym imieniu, a co innego pozwolić, żeby mieszkał po sąsiedzku. Ustawa o weteranach w dużym stopniu ułatwiła życie białym żołnierzom, z którymi służył Percy, ale mundur oznaczał różne rzeczy w zależności od tego, kto miał go na grzbiecie. Jaki sens ma nieoprocentowana pożyczka, skoro bank opanowany przez białych nie pozwala ci przekroczyć jego progu? Percy pojechał do Milledgeville, żeby odwiedzić kumpla z oddziału, i wtedy jakieś białasy wszczęły awanturę. Zatrzymał się po benzynę w jednym z tych małych miasteczek. Miasto białych tłuków, co tłuką czarnych. Ledwo uszedł z życiem – wszyscy wiedzieli, że białe chłopaki linczują czarnych w mundurach, ale nigdy nie pomyślał, że sam może się stać celem takiego ataku. On nie. Banda białych, zazdrosnych, że nie mają mundurów, bojących się świata, który pozwala nosić mundur czarnym.

[…]

Obsada chłopców się zmieniała. Elwood poznał kilku białych, których inaczej by nie poznał. Podopieczni władz stanowych, sieroty, uciekinierzy, którzy byli na gigancie, żeby uwolnić się od swoich matek, dostarczających mężczyznom rozrywek za pieniądze, albo od zapijaczonych ojców, w środku nocy wpadających do ich pokojów. Niektórzy byli niezłymi zawodnikami. Kradli pieniądze, klęli na swoich nauczycieli, niszczyli własność społeczną, opowiadali historie o krwawych jatkach w klubach bilardowych i o wujach sprzedających bimber. Trafili do Miedziaka za przestępstwa, o których Elwood nigdy nie słyszał: symulanctwo, włóczęgostwo, niereformowalność. Oni sami też nie rozumieli tych słów, ale po co rozumieć, skoro wnioski są jasne? Jazda do Miedziaka. „Zgarnęli mnie za to, że spałem w garażu, bo nie chciałem zmarznąć”. „Ukradłem nauczycielowi pięć dolców”. „Jednego wieczoru wypiłem butelkę syropu na kaszel i mi odbiło”. „Byłem na gigancie, próbowałem sobie jakoś radzić”.

[…]

Chłopak [Elwood, po wizycie w tzw. Białym Domu, będącym katownią dla „niezdyscyplinowanych” – przyp. aut.] nie chciał patrzeć, ale musiał. Zerknął na swoje uda, na których szkarłatne pręgi po zadanych od tyłu uderzeniach pełzały jak makabryczne palce. Doktor Cooke podał mu aspirynę i wycofał się do swojego gabinetu. Pięć minut później sprzeczał się z żoną o jej niezaradnego kuzyna, który potrzebował pożyczki, żeby sfinansować jakieś przedsięwzięcie. W środku nocy zasmarkany koleżka obudził Elwooda i ten nie mógł już potem zasnąć, czując pieczenie i swędzenie pod bandażami. Tydzień po przyjęciu do szpitala otworzył oczy i zobaczył Turnera na łóżku po drugiej stronie. Rozedrganego, pogwizdującego radośnie temat z serialu Andy Gri th Show. Chłopak potrafił świetnie gwizdać i do końca ich znajomości jego występy stanowiły muzyczne tło, podkreślające nastrój eskapady albo stanowiące świszczący kontrapunkt.

[…]

Obrócił się ostrożnie na bok i wsparty na łokciu, przeczytał broszurę kilka razy. Władze stanowe otworzyły zakład w 1899 roku jako Florydzką Szkołę Przemysłową dla Chłopców. „Był to zakład poprawczy ze szkołą, gdzie młody przestępca, odseparowany od swoich nikczemnych wspólników, mógł odebrać naukę o charakterze fizycznym, intelektualnym i moralnym, zostać zrehabilitowany i przywrócony społeczeństwu, wyrobiwszy w sobie determinację i charakter odpowiednie dla dobrego obywatela, zacnego i uczciwego człowieka, mającego fach lub umiejętności, które pozwalają mu zatroszczyć się o swoje utrzymanie”. Chłopców nazywano „uczniami”, a nie „osadzonymi”, aby odróżnić ich od agresywnych przestępców zaludniających więzienia. Tutaj, dodał Elwood w myśli, agresywni przestępcy są zatrudnieni jako personel. Zaraz po otwarciu szkoła przyjmowała nawet pięciolatków – ta informacja doprowadziła Elwooda do rozpaczy, gdy próbował zasnąć: wszystkie te bezradne dzieci. Pierwsze tysiąc akrów podarowały władze stanowe, a z biegiem lat tutejsi mieszkańcy hojnie ofiarowali kolejne czterysta. Miedziak dzielnie zarabiał na swoje utrzymanie. Postawienie drukarni okazało się wielkim sukcesem pod każdym względem. „Tylko w 1926 roku drukarnia osiągnęła zysk w wysokości 250 000 dolarów, nie wspominając o tym, że uczniowie wyuczyli się użytecznego fachu, któremu mogli się poświęcić po odbyciu kary”. Ceglarka wytwarzała dwadzieścia tysięcy cegieł dziennie; jej uruchomienie zaowocowało nowymi budynkami w całym okręgu Jackson, małymi i dużymi. Coroczna szkolna wystawka ozdób bożonarodzeniowych, obmyślonych i wykonanych przez uczniów, przyciągała ciekawskich z bardzo daleka. Za każdym razem gazeta przysyłała reportera. W 1949 roku, a więc w roku wydrukowania broszury, poprawczak przemianowano na cześć Trevora Nickela, reformatora, który przejął w nim rządy kilka lat wcześniej. Nazwisko pasowało idealnie. Nickel, pięciocentówka, nędzna jak miedziana moneta. Chłopcy twierdzili, że ich życie nie jest warte nawet pięciu centów, więc zaczęli regularnie nazywać poprawczak Miedziakiem. Czasem mijali wiszący w sieni portret Trevora Nickela – dawny nadzorca marszczył czoło, jakby odgadł ich niecne zamiary. Nie, nie tak, raczej jakby wiedział, że wiedzą, co on myśli.

[…]

Udają ostrych, a potem on bierze ich do boksu albo coś i osuwa się na kolana. Przecież widziałem jego twarz. Bał się. Nie masz pojęcia, co go kręci – odparł Turner. Co kręci kogokolwiek. Kiedyś myślałem, że tam na zewnątrz to jest tam na zewnątrz, a tutaj to tutaj. Że wszyscy w Miedziaku są inni właśnie dlatego, że pobyt tutaj tak na nich działa. Spencer i reszta też. Może za murami, na wolności, to całkiem przyzwoici ludzie? Uśmiechają się. Są mili dla swoich dzieciaków. Wykrzywił wargi, jakby ssał spróchniały ząb. Ale potem byłem na wolności i ściągnęli mnie z powrotem, i wiem, że tu nie ma niczego, co by zmieniało ludzi. Tu i tam jest tak samo, różnica tylko taka, że tutaj już nikt nie musi udawać. Mówił naokoło, wszystko wracało do punktu wyjścia. To wbrew prawu – powiedział Elwood. Prawu stanowemu, ale także prawu Elwooda. Skoro wszyscy odwracają wzrok, to są współodpowiedzialni. Jeśli on też by tak postępował, byłby współwinny, jak cała reszta. Tak to widział, od zawsze.

[…]

Po wyjściu ze szpitala wrócił do ekipy porządkowej. Meksykanina Jaimiego znowu zaliczyli do białych, więc zespołem kierował inny chłopak. Niejeden raz Elwood przyłapywał się na tym, że zbyt gwałtownie macha kosą, jakby atakował trawę skórzanym pasem. Zastygał wtedy i mówił sercu, żeby się uspokoiło. Dziesięć dni później Jaimie ponownie wylądował wśród kolorowych Spencer go przeniósł – ale nie miał nic przeciwko temu. Takie moje życie, ping-pong. Elwood nie miał szans na dobrą naukę, musiał to zaakceptować. Przed budynkiem szkoły podszedł do pana Goodalla i dotknął jego ramienia. Nauczyciel nie poznał go w pierwszej chwili. Ponownie obiecał, że znajdzie mu bardziej wymagające zajęcie, ale Elwood już go rozgryzł, więc przestał prosić. W końcu listopada wysłano go z ekipą do sprzątania piwnicy szkolnej, a tam, pod pudłami pełnymi kalendarzy z 1954 roku, znalazł kolekcję brytyjskiej klasyki Chipwicka. Trollope i Dickens i inni o podobnych nazwiskach. W trakcie godzin lekcyjnych przeczytał wszystko po kolei, gdy inni chłopcy dokoła jąkali się i zacinali. Wcześniej zamierzał studiować literaturę angielską w college’u. Teraz pozostawało mu uczyć się samemu. To musiało wystarczyć.

[…]

Skala wykroczeń różniła się w zależności od internatu. Palenie, bójki, uporczywe niechlujstwo – kara zależała od tego, gdzie uczeń mieszkał, oraz od kaprysu sekcyjnego. W Cleveland bluźnierstwo miało rangę stu punktów karnych – Blakeley był bogobojnym człowiekiem – w bursie Roosevelta zaś tylko pięćdziesięciu. W internacie Lincolna masturbacja była warta dwieście punktów karnych, ale w innym miejscu przyłapany na gorącym uczynku onanista zaliczał tylko sto. Tylko sto? Poza Lincolnem – odparł Desmond, jakby opisywał egzotyczną krainę, dżiny i dinary. Elwood zauważył, że Blakeley lubi popić. Już w południe facet był podcięty. Czy to znaczyło, że nie można polegać na ocenach wychowawcy? Powiedzmy, że człowiek unika kłopotów, pilnuje się, wszystko robi jak trzeba, no to jak szybko może się wspiąć po drabinie, od najniższego poziomu kijanki do najwyższej rangi asa? No wiesz, Desmond, załóżmy, że wszystko idzie idealnie. Skoro tu wylądowałeś, nic nie jest idealnie.

[…]

Wszyscy ci goście z zarządu poprawczaka dają nam różne fuchy. Czasem to gówniane roboty, ale wolę byle co tutaj niż pracę w internacie. Elwood też wolał. Było parne listopadowe popołudnie i rozkoszował się odgłosami wolnego świata, pogwarem owadów i ptaków. Ich krzykom godowym i przestrogom wkrótce zaczęło towarzyszyć pogwizdywanie Turnera – Chuck Berry, jeśli Elwood się nie mylił. Farba była marki Dixie, kolor – biały dixie. Gdy ostatnim razem trzymał pędzel w ręce, odnawiał wychodek u pani Lamont – robota, do której babcia wynajęła go za dziesięć centów. Turner się roześmiał i powiedział, że w dawnych czasach poprawczak bez przerwy przysyłał ekipy chłopców do Eleanor, żeby pracowali dla tutejszych ważniaków. Jak mówił Harper, czasem to były przysługi, takie jak malowanie, ale częściej chodziło o zarabianie prawdziwych pieniędzy, które szkoła przeznaczała potem na swoją działalność, podobnie jak dochody z plonów, drukarni i produkcji cegieł. A jeszcze wcześniej wyglądało to bardziej ponuro.

[…]

Kolorowi utrzymywali tytuł mistrzowski w Miedziaku od piętnastu lat. Starzy wyjadacze z kadry pedagogicznej pamiętali ostatniego białego czempiona i ciągle o nim gadali, o wiele częściej niż o innych sprawach z przeszłości. Terry „Doktorek” Burns z okręgu Suwannee był zacnym chłopakiem o łapskach jak kowadła, osadzonym w Miedziaku za uduszenie kurcząt sąsiada. Dwudziestu jeden kurcząt, gwoli ścisłości, bo „się na niego uwzięły”. Ból spływał po nim jak deszcz po spadzistym dachu. Gdy Burns wrócił na wolność, inni biali, którym udawało się dotrzeć do finału, w porównaniu z nim okazywali się cykorami na miękkich nogach, więc z biegiem lat barwne opowieści o dawnym mistrzu coraz bardziej koloryzowano. Natura obdarzyła Burnsa nienaturalnie długim zasięgiem ramion; nie znał zmęczenia, a jego legendarna kombinacja ciosów wciskała w narożnik, drżały od niej szyby w oknach. W rzeczywistości był w życiu bity i źle traktowany przez tak wielu ludzi – krewnych i obcych – że gdy wylądował w Miedziaku, tamtejsze kary odbierał jak łaskotki. To był debiut Griffa w drużynie bokserskiej. Do zakładu poprawczego trafił w lutym, tuż po „zakończeniu nauki” przez poprzedniego mistrza, Axela Parksa. Axel powinien był wyjść przed rozpoczęciem sezonu zawodów, ale sekcyjni w internacie Roosevelta postarali się, żeby nie wyszedł i bronił tytułu. Oskarżenie o kradzież jabłek ze stołówki zdegradowało go do rangi kijanki i zagwarantowało jego obecność. Gdy Griff dał się poznać jako najgorszy sukinkot w całym poprawczaku, został naturalnym następcą Axela. Poza ringiem pasjonowało go terroryzowanie słabszych chłopców, biedaków bez przyjaciół, mazgajów. W ringu zaś ofiara sama się podkładała, więc nie musiał marnować czasu na polowanie. Boks był jak elektryczny toster albo pralka automatyczna – nowoczesne udogodnienie, dzięki któremu życie stawało się znośniejsze.

[…]

Budżet na sport, od dawna łatwy łup dla dyrektorów w potrzebie, został zrestrukturyzowany, żeby pozyskać sprzęt i zachęcić do wysiłku sztab szkoleniowy. Nickel był miłośnikiem tężyzny. Wierzył święcie w cudowność istoty ludzkiej w jej optymalnej formie i często obserwował chłopców pod natryskami, żeby ocenić ich postępy w wychowaniu fizycznym. Dyrektor tak robił? – spytał Elwood, gdy Turner opowiedział mu tę historię. A jak myślisz, skąd doktor Campbell podebrał ten pomysł? Turner dodał, że Nickela już nie ma, ale wiadomo, że Campbell, szkolny psycholog, właśnie pod prysznicem wybiera sobie białych chłopców na randki. Wszystkie te stare świntuchy to jedna sitwa. Tego popołudnia Elwood i Turner przesiadywali na trybunach sali gimnastycznej. Griff miał sparing z Cherrym, Mulatem, który zabrał się do pięściarstwa w celach pedagogicznych, żeby nauczyć innych, jak nie należy się wyrażać o jego białej matce. Był szybki i zwinny, ale Griff go prał.

[…]

Griff był głupi i nie połapał się, że coś się kroi. Na lekcjach ledwo dodawał dwa do trzech, jakby w ogóle nie wiedział, ile ma palców u rąk. Niektóre zakapiory w szkole śmiały się z niego, więc wpychał im głowy do kibla, jednemu po drugim, przez cały tydzień. Turner miał trafne przeczucie: Griff nie potrafił zrozumieć powodu potajemnego spotkania. Spencer zaczął się rozwodzić nad doniosłością tej walki, nad tradycją grudniowych mistrzostw. Następnie poczynił aluzję: właściwa postawa sportowa wymaga, aby czasem pozwolić drugiej stronie wygrać. Spróbował eufemizmów: wiesz, to jak z gałęzią drzewa, musi się ugiąć, żeby się nie złamać. Potem odwołał się do fatalizmu: czasem się nie udaje, bez względu na to, jak bardzo się staramy. Ale Griff był mało rozgarnięty. Tak, proszę pana, pewnie ma pan rację… Tak, tak właśnie jest… Wreszcie Spencer powiedział mu, że ma podłożyć swoje czarne dupsko w trzeciej rundzie, bo inaczej tam [W Białym Domu – przyp. aut.] wyląduje.

[…]

Gdy rozbrzmiał ostatni gong, dwaj chłopcy z Miedziaka stali w ringu spleceni, zakrwawieni, śliscy od potu. Podtrzymywali się nawzajem jak drągi tipi. Kiedy sędzia ich rozdzielił, skonani powlekli się do swoich narożników. Jasna cholera – mruknął Turner. Może to odkręcili – zasugerował Elwood. Owszem, było możliwe, że sędzia został ustawiony i zamierzali zrobić szwindel przez drukowanie. Ale reakcja Spencera rozwiała tę hipotezę. Nadzorca był jedyną osobą w drugim rzędzie, która wciąż siedziała, z twarzą wykrzywioną grymasem wściekłości. Jeden z tłustych kocurów odwrócił się do niego i chwycił go za ramię. Griff zerwał się na nogi, poczłapał na środek ringu i coś krzyknął. Ryki tłumu zagłuszyły jego słowa. Czarny Mike i Lonnie musieli go powstrzymywać, bo ich przyjaciel najwyraźniej stracił rozum. Chciał przejść przez ring. Sędzia zarządził ciszę, żeby ogłosić werdykt. Pierwsze dwie rundy dla Griffa, ostatnia dla Dużego Cheta. Czarny chłopak był górą. Zamiast jednak brykać triumfalnie po ringu, Griff wyrwał się z objęć kumpli i przebiegł przez ring do miejsca, gdzie siedział Spencer. Teraz Turner usłyszał wyraźnie: Myślałem, że to druga! Myślałem, że to druga! Nadal tak wrzeszczał, gdy czarni chłopcy prowadzili go do internatu Roosevelta, wiwatując i skandując na cześć czempiona. Nigdy wcześniej nie widzieli, żeby Griff płakał, więc jego łzy wzięli za łzy triumfu.

[…]

Tamtego wieczoru na ringu był nimi wszystkimi w jednym ciele, był też nimi wszystkimi, gdy biali zabrali go pod dwa dęby z obręczami. Przyszli po niego jeszcze tej samej nocy i przepadł. Gruchnęła plotka, że był za dumny, aby się podłożyć. Że odmówił życia na kolanach. A skoro chłopcom było lżej dzięki przekonaniu, że potem uciekł, że się wyrwał i zbiegł na wolność, to po co ktoś miał ich wyprowadzać z błędu, choć niektórzy zauważyli, że szkoła nie wszczęła alarmu i nie puszczono psów w pogoń. Gdy władze stanu Floryda wykopały go z ziemi pięćdziesiąt lat później, patolog sądowy stwierdził złamania kości nadgarstka i na tej podstawie domniemywał, że ofiara najpierw została obezwładniona i dopiero potem zmarła w wyniku innych obrażeń. Większość tych, którzy wiedzieli o dwóch dębach z obręczami, już dziś nie żyje. Żelaza wciąż tam są. Zardzewiałe. Wrażone w słoje. Dające świadectwo każdemu, kto chce patrzeć i słuchać.

[…]

Pani Baker zwolniła go z codziennych obowiązków, więc dołączył do Jaimiego, Elwooda i Desmonda, którzy budowali dworzec kolejowy z papier mâché. Jaimie mówi, żeby to był Earl – szepnął Desmond. To on znalazł puszkę, ale to Jaimie obmyślił plan. Była to zaskakująca propozycja ze strony ucznia, który właśnie dochrapał się rangi pioniera, a więc był już jedną nogą na wolności. Jaimie wychował się w Tallahassee, podobnie jak Elwood, nie potrafili jednak wymienić choćby jednego miejsca, które by ich łączyło. Inne osiedle to jak inne miasto. Mówiono, że ojciec Jaimiego jest pełnoetatowym drobnym oszustem i półetatowym regionalnym przedstawicielem fabryki odkurzaczy. Objeżdżał swoją trasę na północy stanu, pukał do drzwi. Nie było jasne, jak poznał matkę Jaimiego, niemniej chłopak był jednym dowodem ich zażyłej znajomości, a drugim – odkurzacz, który taszczyli ze sobą podczas częstych przeprowadzek.

[…]

Przed wejściem do każdego internatu ustawiono szpaler złożony z metrowych lizaków, które niewątpliwie wymagały tu i ówdzie muśnięcia świeżą czerwoną i białą farbą. Monstrualne kartki bożonarodzeniowe, wielkości afisza, ukazywały opowiastki z życia Świętego Mikołaja na biegunie północnym, bohaterów baśni, takich jak Jaś i Małgosia, i trzy małe świnki, oraz historie biblijne. Karty ustawiono pochyło na stojakach przy wszystkich drogach na terenie Miedziaka, jakby ozdabiały sień wielkiej opery. Uczniowie uwielbiali tę porę roku, obojętnie, czy przypominała im Boże Narodzenie – choćby najnędzniejsze – w rodzinnym domu, czy też po raz pierwszy w życiu obchodzili święta. Wszyscy dostawali prezenty – okręg Jackson był szczodry pod tym względem – tak samo biali jak czarni, nie tylko swetry i bieliznę, ale też rękawice do baseballu i pudełka żołnierzyków. Przez jeden dzień mogli być niczym chłopcy z dobrych domów w dobrej dzielnicy, gdzie noc była spokojna i nie przynosiła koszmarów. Nawet Turner miał powody, żeby się uśmiechać, gdy dotknął kartki z wizerunkiem Piernikowego Ludzika i przypomniał sobie zawołanie tego bajkowego bohatera: „Nie złapiecie mnie, nie złapiecie”.

[…]

Siedzieli w świetlicy po lekcjach. Wokół nie było nikogo. Od czasu do czasu z boiska dobiegały okrzyki. No to komu chcecie podsypać? Dugginowi, zasugerował Elwood. Pozostali nie wiedzieli, że miał z nim spięcie. Duggin był barczystym białasem, który patrolował teren z sennym, krowim wyrazem oczu. Miał zwyczaj nagle pojawiać się na drodze, jak kałuża albo dziura w ziemi, i wtedy wybrany pechowiec przekonywał się, że wielkie mięsiste łapska sekcyjnego są szybsze, niż się wydawało, bo błyskawicznie ściskały za łopatki albo dusiły chudą szyję. Kierownik Duggin, powiedział Elwood kolegom, wyrżnął go w żołądek za to, że rozmawiał z białym uczniem, chłopakiem, którego poznał w szpitalu. Stanowczo zniechęcano do bratania się wychowanków z dwóch części poprawczaka. Kumple pokiwali głowami, „Ma sens”, ale wszyscy domyślali się, że tak naprawdę Elwood chce podsypać Spencerowi. Za pręgi na nogach. Nikt nie miał śmiałości wymówić nazwiska nadzorcy choćby w przelotnym związku z tą fantazją, bo marnowaliby ślinę.

[…]

Widok podopiecznych zakładu poprawczego na Main Street nie był niczym wyjątkowym. Ubrani w zakładowe drelichy uczniowie kursowali w szarych szkolnych autobusach, jadąc do różnych robót – prawdziwych prac społecznych, a nie fuch, do których zaangażowano Turnera i Elwooda – sprzątali park po pokazie sztucznych ogni w Dniu Niepodległości czy po pochodzie w Dniu Założycieli. Raz w roku do kościoła baptystów przyjeżdżał chór, żeby popisać się pięknymi głosami, a wtedy sekretarki dyrektora Hardeego rozdawały koperty, do których wkładano datki. W miasteczku spotykało się też wychowanków z opiekunami, załatwiających różne sprawy. Jednak dwa czarne miedziaki bez nadzoru były niecodziennym zjawiskiem. Nastała pora lunchu i biali mieszkańcy Eleanor patrzyli na nich ze zdziwieniem. Chłopcy nie wyglądali podejrzanie ani groźnie. Ich opiekun prawdopodobnie kupował coś w tym sklepie żelaznym – pan Bontemps nienawidził asfaltów i zawsze kazał im czekać na zewnątrz. Po chwili zacni obywatele szli w swoją stronę, w końcu to nie ich sprawa. Witryna sklepu z taniochą miała bożonarodzeniowy wystrój – nakręcane ludziki, kapiszonowce, kolejka elektryczna. Chłopcy wiedzieli, że powinni ukryć ekscytację na widok dziecięcych zabawek, które wciąż miały dla nich powab.

[…]

To jak ty byś uciekł? Turner wielokrotnie obrabiał to w głowie, ale nikomu dotychczas o tym nie mówił. Walisz na wolkę, a nie na bagna. Zwijasz jakieś ubranie wywieszone na sznurku. Kierujesz się na południe, nie na północ, bo tego się nie spodziewają. Pamiętasz te puste domy, co je mijamy, wożąc dostawy? Dom pana Graysona. Facet ciągle siedzi w stolicy, ma tam interesy. Jego dom stoi pusty. Wbijasz tam po potrzebne rzeczy, a potem jazda jak najdalej od psów, żeby się zmachały pogonią. Sztuka polega na tym, żeby nie robić tego, co oni myślą, że zrobisz. Nagle przypomniał sobie najważniejsze. I nie bierzesz nikogo ze sobą. Żadnego z tych kretynów. Bo pociągną cię na dno.

[…]

Turner miał trzy lata, gdy widział ojca po raz ostatni. Potem stary był już jak wiatr. Matka, Dorothy, została trochę dłużej, na tyle, żeby zadławić się na śmierć własnymi wymiocinami. Miała słabość – uwielbiała zajzajer, im mocniejszy, tym lepiej. Skonała w agonii od syfu, który wypiła tamtej nocy, skręcona, sina i zimna na kanapie w dużym pokoju. Wiedział, gdzie jest teraz matka – metr pod ziemią na cmentarzu Świętego Sebastiana – a to była jego jedyna przewaga nad tym wzorem cnót o imieniu Elwood. Bo rodzice Elwooda przepadli na zachodzie i nawet nie przysłali widokówki. Co za matka zostawia swoje dziecko w środku nocy? Taka, która ma je w dupie. Turner zakonotował sobie, żeby użyć tego argumentu jako ciosu poniżej pasa, jeśli kiedykolwiek będzie miał z Elwoodem prawdziwy zatarg. Wiedział, że jego matka go kochała. Tyle że jeszcze bardziej kochała wódę. Potem przygarnęła go ciotka; pilnowała, aby miał porządne ubranie do szkoły i jadł trzy posiłki dziennie. W każdą ostatnią sobotę miesiąca wkładała tę elegancką czerwoną suknię, spryskiwała szyję perfumami i wychodziła, żeby spędzić wieczór z grupą koleżanek, ale oprócz tego jej całym życiem był szpital, w którym pracowała jako pielęgniarka, no i Turner. Nikt nigdy nie nazwał jej ładną kobietą. Miała łagodne czarne oczy i cofnięty podbródek, więc gdy Ishmael zaczął ją podrywać, od razu była ugotowana. Mówił jej, że jest piękna, mówił też mnóstwo innych słów, których nigdy wcześniej nie słyszała. Był serwisantem na lotnisku w Houston, a gdy zjawiał się z kwiatami, niemal maskowały przemysłową woń, którym przesiąknęła jego skóra, bez względu na to, jak często się mył.

[…]

Wychowawcy zajęli miejsca i zaczęli pić piwo; opowiadali sobie pikantne dowcipy i wymieniali się soczystymi fantazjami o co bardziej biuściastych sekretarkach i nauczycielkach. Było głośno, dobrze się bawili. Po kilku minutach Earl zerwał się na nogi i chwycił za brzuch. Najpierw myśleli, że się zadławi. Ale zaraz bluznął strumieniem dopiero co pochłoniętego jedzenia. Gdy pojawiła się krew, zanieśli go do szpitala. Jaimie powiedział, że czekał z grupą uczniów przed szpitalem, aż w końcu Earla zabrała karetka. Jesteś świrnięty – skwitował Elwood. Ja tego nie zrobiłem – odparł Jaimie. Grałem w piłkę, wszyscy mnie widzieli. Puszka zniknęła z mojej szafki – oznajmił Desmond. Mówię wam, że to nie ja. Może ktoś włamał się do twojego pierdolnika i sam to zrobił. Jaimie puknął Desmonda w ramię. A pieprzyłeś, że to lek dla koni!

[…]

Były cztery sposoby, żeby się wydostać z Miedziaka. Pierwszy: odsiedzieć do końca. Przeciętny wyrok wynosił od pół roku do dwóch lat, lecz administracja zakładu poprawczego mogła prawomocnie skrócić ten czas według własnego uznania. Warunkiem było dobre sprawowanie – sumienny uczeń pieczołowicie gromadził punkty i zasługi, żeby awansować na asa. Wracał wtedy na łono rodziny, a bliscy albo witali go z radością, albo krzywili się na jego widok, bo była to zapowiedź kolejnego nieszczęścia. Jeśli chłopak w ogóle miał rodzinę. Jeśli nie miał, instytucje stanu Floryda zajmujące się losem sierot przydzielały mu opiekę, czasem bardziej troskliwą, czasem mniej. Można było też zakończyć odsiadkę, osiągając pełnoletność. W Miedziaku pokazywano drzwi każdemu, kto skończył osiemnaście lat: uścisk dłoni i kieszonkowe na drogę. Wychowanek był wolny, mógł wrócić do domu lub do obojętnego świata, co najprawdopodobniej oznaczało ponowne zejście na manowce. Chłopcy przybywali do Miedziaka poranieni przez życie w najprzeróżniejszy sposób, a podczas swojego pobytu w zakładzie zaliczali kolejne sińce i urazy. Potem często czekały ich jeszcze poważniejsze błędy i bardziej ponure instytucje. Jeśli chciałoby się scharakteryzować ogólną tendencję, należałoby stwierdzić, że miedziaki miały przejebane wcześniej, w trakcie i potem. Drugi: mógł interweniować sąd. Nadprzyrodzone zrządzenie losu. Zmaterializowała się dawno niewidziana ciotka albo starszy krewniak, chętni, by ulżyć władzom stanu w sprawowaniu pieczy nad łobuzem. Adwokat zatrudniony przez kochaną mamusię – o ile miała pieniądze – upominał się o miłosierdzie dla chłopca z uwagi na zmianę sytuacji. „Teraz, kiedy zabrakło jego ojca, potrzebujemy nowego żywiciela rodziny”. Sędzia prowadzący sprawę – jakiś nowy albo ten sam zgorzknialec – mógł też wkroczyć z własnej inicjatywy. Na przykład dlatego, że pieniądze trafiły z rąk do rąk. Ale jeśli w grę wchodziłaby łapówka, to chłopak w ogóle nie powinien trafić do Miedziaka. Tak czy owak, wymiar sprawiedliwości był skorumpowany i kapryśny, więc czasem delikwent wychodził z poprawczaka w okolicznościach zakrawających na interwencję samego Pana Boga. Trzeci: można było umrzeć. Nawet z „przyczyn naturalnych”, w błędnym kole złych warunków bytowych, niedożywienia i zaniedbania. Latem 1945 roku młody chłopiec umarł z powodu niewydolności serca po tym, jak zamknięto go w „wyciskarce”, co było wówczas popularnym środkiem resocjalizacji, a lekarz sądowy uznał, że zgon nastąpił właśnie z przyczyn naturalnych. Wyobraź sobie, że smażysz się w jednej z tych żelaznych skrzynek, aż ciało odmawia posłuszeństwa, wyżęte, wyciśnięte jak cytryna. Grypa, gruźlica, zapalenie płuc zbierały żniwo, podobnie jak wypadki w rodzaju utonięcia czy upadku z dużej wysokości. W pożarze w 1921 roku śmierć poniosło dwudziestu trzech osadzonych. Połowa wyjść z internatów była zamknięta na cztery spusty, a dwaj chłopcy umieszczeni w celach na drugim piętrze nie mieli żadnej szansy ucieczki. Zwłoki chowano w ziemi na terenie Boot Hill albo wydawano rodzinie. Niektóre przypadki były bardziej skandaliczne od innych. Wystarczy zajrzeć do szkolnych archiwów, choć są niekompletne. Uraz w wyniku uderzenia tępym narzędziem, postrzał z broni palnej. W pierwszej połowie dwudziestego wieku znajdowano niekiedy trupy chłopców, którzy byli wypożyczani miejscowym rodzinom. Wychowanków zabijano też podczas „nieupoważnionego pobytu poza obrębem szkoły”. Dwóch chłopców przejechały ciężarówki. Trzech zgonów nigdy nie wyjaśniono. Archeolodzy z Uniwersytetu Południowej Florydy zauważyli, że śmiertelność wśród tych, którzy wielokrotnie próbowali zbiec z Miedziaka, była wyższa niż wśród tych, którzy nie mieli takich zapędów. Pozostawało snuć domysły. Nieoznakowane groby dochowywały tajemnicy. Wreszcie czwarty: można było uciec. Zaryzykować i wyrwać się na wolność.

[…]

Niektórzy chłopcy zniknęli wchłonięci przez dyskretną przyszłość, pod innymi nazwiskami, w innych miejscach. Żyjąc w cieniu. Już do grobowej deski w lęku, że Miedziak wpadnie na ich trop. Najczęściej jednak zbiegów łapano, po czym zabierano ich na zwiedzanie Wytwórni Lodów i wrzucano do ciemnicy na kilka tygodni, żeby zrewidowali swoją postawę. Ucieczka była szaleństwem, pozostawanie na miejscu było szaleństwem. Czy można sądzić, że chłopiec, który spoglądał poza teren szkoły i dostrzegał kawałek wolnego świata, nie pomyślał o czmychnięciu z zakładu? Żeby wreszcie, raz w życiu, być panem siebie. Odmówić sobie myśli o ucieczce, choćby przelotnego cienia takiej myśli, oznaczało zabić w sobie człowieczeństwo. Słynnej ucieczki z Miedziaka dokonał niejaki Clayton Smith. Jego historię podawano z ust do ust przez długie lata. Wychowawcy i sekcyjni zadbali o to, żeby nie popadła w zapomnienie.

[…]

Elwood uważał, że jest piąty sposób wydostania się z Miedziaka. Obmyślił go, gdy babcia przyjechała na widzenie. Było lutowe ciepłe popołudnie i rodziny gromadziły się przy stołach piknikowych ustawionych przed stołówką. Niektórzy chłopcy byli tutejsi, toteż ich rodzice zjawiali się co tydzień z torbami pełnymi jedzenia i nowych skarpetek oraz nowinami z życia lokalnej społeczności. Ale inni pochodzili ze wszystkich zakątków Florydy, od Pensacoli na północy po Key West na południu, więc większość rodziców musiała odbywać długą podróż, żeby zobaczyć swoich krnąbrnych synów. Niekończąca się jazda w dusznym autokarze, ciepły sok i okruchy kanapki sypiące się z pergaminu na kolana. Codzienna praca utrudniała wyjazdy, odległość uniemożliwiała wizyty, a niektórzy uczniowie wiedzieli, że ich krewni po prostu umyli ręce. W dniu widzeń, po dyżurze, sekcyjni informowali podopiecznych, kto się zjawi na wzgórzu, a jeśli nikt z rodziny nie przyjeżdżał, chłopcy – żeby zająć czymś myśli – grali na boisku, pływali w basenie albo pracowali w warsztacie stolarskim, biali przed południem, czarni po południu, odwracając oczy od rodzinnych spotkań na wzgórzu.

[…]

Stara kobieta spojrzała w bok, żeby otrzeć łzy. Dłonie jej drżały, więc Elwood próbował ją uspokoić. Adwokat zniknął, powiedziała w końcu. Pan Adrews, ten miły, uprzejmy biały prawnik, który z takim optymizmem patrzył na apelację Elwooda, zwinął manatki i bez słowa wyjechał do Atlanty. Zabierając ze sobą dwieście dolarów, które od nich otrzymał. Po spotkaniu z nim pan Marconi dorzucił kolejne sto, co było nietypowe, owszem, ale pan Andrews był uparty i przekonujący. Mieli podobno do czynienia z klasyczną pomyłką sądową. Gdy Harriet pojechała autobusem do śródmieścia, żeby zobaczyć się z adwokatem, okazało się, że kancelaria jest pusta. Zarządca budynku akurat pokazywał lokal potencjalnemu nowemu najemcy, dentyście. Popatrzyli na nią jak na ostatniego śmiecia. Zawiodłam cię, El. Nic złego się nie dzieje. Właśnie zrobili mnie tropicielem. Nie stawiał się i został za to nagrodzony. Postępował tak, jak chcieli. Były cztery sposoby, żeby się stąd wyrwać. W katuszach następnej bezsennej nocy Elwood doszedł do wniosku, że jest piąty sposób. Pozbyć się Miedziaka.

[…]

Gdy Elwood [Curtis – przyp. aut.] się upewnił, że Chickie zniknął na dobre, ruszył na Broadway. Poczuł nietypową chęć, żeby złapać autobus numer 104, w górę Broadwayu. Wybrać malowniczą trasę, łyknąć życia tego miasta. Odpuścił sobie. Maraton się skończył, podobnie jak poczucie braterstwa. Na Brooklynie, w Queens, Bronxie i na Manhattanie samochody i ciężarówki odzyskały panowanie na zatkanych ulicach, a trasę maratonu zwijano kilometr za kilometrem. Niebieska farba na asfalcie wyznaczała drogę – co roku ścierała się, zanim człowiek zauważył. Wróciły białe plastikowe torebki fruwające po ulicach i przepełnione śmietniki, pod stopami chrzęściły opakowania z McDonalda i czerwone korki od fiolek koki. Złapał taksówkę i pomyślał o kolacji. Zabawne, jak bardzo podobała mu się wizja, że legenda o jego Wielkiej Ucieczce krążyła w poprawczaku. Wkurzając kadrę, ilekroć chłopcy o tym wspominali. Uważał, że to miasto jest dobrym miejscem dla niego, bo tutaj nikt go nie znał – ponadto lubił ten paradoks: jedyne miejsce, w którym go znano, to właśnie to, w którym nie chciał być. Wiązało go to z innymi ludźmi, którzy przybywali do Nowego Jorku, uciekając od życia w rodzinnych miasteczkach albo od czegoś gorszego. Ale niestety, nawet w Miedziaku o nim zapomniano.

[…]

Biały Dom odmalowano. Nikt nie widział, kto to zrobił. Jednego dnia wciąż miał obskurną postać, a już następnego odbijające się od ścian słońce tańczyło na gałkach ocznych. Sądząc po minie Hardeego, gdy doglądał postępów prac, chłopcy sprawiali się świetnie. Co kilkadziesiąt lat w prasie pojawiał się artykuł o malwersacjach lub fizycznym znęcaniu się kadry nad podopiecznymi, który owocował postępowaniem wyjaśniającym władz stanowych. Pokłosiem były publikacje wymierzone przeciw „dawaniu lania” oraz ciemnicom i wyciskarkom. Administracja wprowadzała ściślejszą kontrolę dostaw, które wcześniej miały tendencję do znikania, jak również dochodów ze szkolnej działalności zarobkowej, które też lubiły przepaść bez śladu. Położono kres wypożyczaniu uczniów miejscowym rodzinom i firmom, zwiększono kadrę medyczną. Zwolniono wieloletniego dentystę i znaleziono nowego, którego ulubionym zajęciem nie były ekstrakcje. Od czasu ostatnich zarzutów postawionych Miedziakowi upłynęły długie lata. Teraz zakład poprawczy był jedną z wielu instytucji na liście władz stanowych, która wymagała sporadycznego przeglądu. Przydział prac – uprawa roślin, drukarnia, produkcja cegieł i tym podobne – obowiązywał jak dawniej, bo w ten sposób krzewiono poczucie odpowiedzialności, wyrabiano charakter i tak dalej, a poza tym było to istotne źródło dochodów. Dwa dni przed inspekcją Harper zawiózł Elwooda i Turnera do domu pana Edwarda Childsa, byłego nadzorcy okręgowego i wieloletniej podpory Florydzkiej Szkoły Przemysłowej dla Chłopców. Poprawczak i rodzina Childsa były związane ze sobą od niepamiętnych czasów. Pięć lat wcześniej Edward Childs i Kiwanis Club pokryli po połowie koszty zakupu strojów sportowych. Liczono na to, że przy odpowiedniej zachęcie facet ponownie okaże taką szczodrość.

[…]

Różne gazety dla różnych krajów. Przypomniał sobie, jak sprawdził w encyklopedii hasło „agape”, kiedy przeczytał w „Defenderze” przemówienie doktora Kinga. Gazeta opublikowała je w całości po tym, gdy wielebny pojawił się w Cornell College. Jeśli nawet Elwood natknął się wcześniej na to słowo w ciągu lat wertowania tomiszcza, to nie utkwiło mu w głowie. King określił agape jako boską miłość obecną w sercu człowieka. Miłość bezinteresowną, miłość żarliwą, najwyższy rodzaj miłości. Wezwał swoich murzyńskich słuchaczy, by rozwijali w sobie taką postawę w stosunku do własnych ciemiężców, a w ten sposób osiągną swój cel. Elwood usiłował pojąć to wszystko, bo już przestało być abstrakcją snującą mu się po głowie zeszłej wiosny. Teraz było rzeczywiste. „Wtrąćcie nas do więzienia, a my i tak będziemy was kochać. Obrzućcie bombami nasze domy i groźcie naszym dzieciom, a my, choć to trudne, nadal będziemy was kochać. Wyślijcie nocą waszych zakapturzonych sprawców przemocy do naszych wspólnot, wyciągnijcie nas na boczną drogę, pobijcie, zostawcie na wpół żywych, a my ciągle będziemy was kochać. I nie miejcie złudzeń, złamiemy was naszą zdolnością do cierpienia i pewnego dnia wygramy naszą wolność”. Zdolność do cierpienia. Życie Elwooda – wszystkich miedziaków – sprowadzało się do tej zdolności. Była ich powietrzem, pożywieniem, snem. W przeciwnym razie by zginęli. Pobicia, gwałty, nieubłagane ścieranie na miazgę. Wytrzymywali. Ale kochać tych, którzy ich zniszczyli? „Waszej sile fizycznej przeciwstawimy siłę duszy. Róbcie z nami, co chcecie, i tak będziemy was kochać”. Pokręcił głową. Co za wymaganie. Niemożliwość.

[…]

To tak właśnie miało być? Wcześniej szedł z innymi ramię w ramię, ogniwo w ludzkim łańcuchu, ze świadomością, że za rogiem czeka biały tłum z kijami baseballowymi, szlauchami i wyzwiskami. Ale tutaj był sam – dokładnie tak, jak powiedział mu Turner jeszcze w szpitalu. Chłopców nauczono, że niepytani nie mają prawa odzywać się do białego człowieka. Przyswajali tę zasadę od najwcześniejszych dni, w szkole, na ulicach i drogach swoich zapyziałych miasteczek. W Miedziaku jeszcze ją sobie utrwalili. Jesteś czarnym chłopcem w świecie białego człowieka. Elwood wyobrażał sobie różne okoliczności dostarczenia listu: szkoła, trawnik przed stołówką, parking przy budynku administracji. Ani razu nie udało mu się w głowie odegrać tej sztuki o emancypacji bez zakłóceń – Hardee i Spencer, na ogół ten drugi, wbiegali na scenę i wszystko udaremniali. Spodziewał się, że dyrektor i nadzorca będą oprowadzać inspektorów po terenie, ale nie, ci łazili samopas. Chodzili po betonowych ścieżkach, pokazywali palcem to i tamto, rozmawiali. Zatrzymywali ludzi, żeby zamienić z nimi kilka słów, raz przywołali białego ucznia biegnącego do biblioteki, potem wciągnęli panią Baker i inną nauczycielkę w pogawędkę.

[…]

Tatusiowie uczyli ich, jak trzymać niewolników pod butem, z pokolenia na pokolenie przekazywali to okrutne dziedzictwo. Uprowadź go z rodziny, wychłoszcz tak, że będzie pamiętał tylko bat, zakuj go w kajdany, tak że będzie znał tylko kajdany. Odsiadka w żelaznej wyciskarce, smażenie łba w skwarnym słońcu poskramiało mąciwodę, tak samo jak ciemnica, pomieszczenie w mroku, poza czasem. Po wojnie secesyjnej, gdy pięciodolarowa grzywna za przestępstwo popełnione przez kolorowych – włóczęgostwo, zmiana pracodawcy bez zezwolenia, „bezczelny kontakt”, cokolwiek – wtrącała czarne kobiety i mężczyzn w tryby niewolniczej pracy za długi, biali synowie upamiętniali tradycję rodzinną. Jamy w ziemi, kute pręty, odcięcie od życiodajnego oblicza słońca. Florydzka Szkoła Przemysłowa dla Chłopców nie działała jeszcze nawet pół roku, gdy magazynki na drugim piętrze zamieniono w izolatki. Jeden z majstrów szedł od internatu do internatu i wkręcał śruby. Ciemnic używano nawet po tym, jak w 1921 roku dwaj zamknięci w nich chłopcy zginęli w pożarze. Nowe pokolenie strzegło dawnego obyczaju. Po drugiej wojnie światowej władze stanu zakazały ciemnic i wyciskarek. Nadszedł czas szeroko zakrojonej światłej reformy, nawet w Miedziaku. Ale cele czekały, puste, zastygłe, duszne. Czekały na krnąbrnych chłopców wymagających naprostowania. I nadal czekają, póki synowie – i synowie synów – będą pamiętać. Druga chłosta Elwooda w Białym Domu nie była tak okrutna jak pierwsza. Spencer nie wiedział, jakich szkód narobił donos chłopca – kto jeszcze przeczytał list, kto się przejął, jakie reperkusje wywoła to w stolicy stanu. Cwany czarnuch – powiedział. Skąd się biorą takie cwane czarnuchy?

[…]

Po wylądowaniu w Miedziaku Elwood nie próbował kontaktować się z byłym nauczycielem – adwokat obiecał go odnaleźć – a przecież on zna ludzi. Ludzi z Pokojowego Komitetu Koordynacyjnego Studentów i tych z otoczenia wielebnego Kinga. Elwood przegrał, ale nie miał wyboru, znów musiał podjąć wyzwanie. Musiał się przeciwstawić, jeśli chciał, żeby świat się zmienił. Turner z kolei myślał o tym, żeby złapać pociąg, myślał o ucieczce na północ. Tam nie było tak źle jak tutaj, tam Murzyn mógł być kimś. Być sobą. Być swoim szefem. Na północ, a jak nie trafi się żaden pociąg, doczołga się tam.

[…]

Turner krzyknął. W nogi. Odbili na wyboiste pobocze i zeskoczyli z rowerów. Elwood przesadził ogrodzenie szybciej niż Turner. Jego koszulę znaczyła zakrzepła krew z rany na plecach. Turner dopadł go w sekundę i teraz biegli obok siebie. Uciekali przez wysoką rozkołysaną trawę i chwasty. Drzwi furgonetki otworzyły się i zaraz potem Harper i Hennepin przeleźli przez płot, żwawo. Mieli strzelby. Turner zerknął do tyłu. Gazu! W dole stoku stał jeszcze jeden płot, dalej rosły drzewa. Damy radę! Elwood ciężko dyszał, usta miał szeroko otwarte. Pierwszy strzał był niecelny. Turner znów się obejrzał. To Hennepin nacisnął spust. Harper przystanął. Trzymał broń tak, jak ojciec pokazywał mu w dzieciństwie. Ojca prawie nigdy nie było, ale tego akurat go nauczył. Turner biegł zygzakiem, wciskając głowę w ramiona, żeby uchronić się od śrutu. „Nie złapiecie mnie, jestem Piernikowym Ludzikiem”. Ponownie spojrzał do tyłu – i wtedy Harper strzelił. Elwood rozpostarł ręce na boki, jakby sprawdzał solidność ścian w korytarzu, którym szedł od bardzo dawna i który nie miał końca. Zrobił dwa niepewne kroki i runął w trawę. Turner biegł dalej. Zadawał sobie potem pytanie, czy usłyszał krzyk Elwooda lub jakikolwiek inny odgłos, ale nigdy nie znalazł odpowiedzi. Biegł – był tylko pęd i szum krwi w skroniach.

[…]

Dwa tygodnie po ucieczce z Miedziaka, gdy właściciel jadłodajni spytał go o nazwisko, Turner powiedział „Elwood Curtis”. To było pierwsze, co przyszło mu do głowy. Brzmiało nieźle. Od tamtej pory używał tego nazwiska za każdym razem, gdy ktoś pytał. Żeby oddać cześć przyjacielowi. Żeby żyć dla niego. Śmierć Elwooda trafiła do gazet. Chłopak z okolicy, nie można uciec przed karnym ramieniem sprawiedliwości, takie tam pierdoły. Obok nazwisko Turnera czarno na białym, tożsamość drugiego uciekiniera. „Młody Murzyn”. Poza tym żadnego opisu. Jeszcze jeden czarny gówniarz sprawiający kłopoty, więcej nie trzeba wiedzieć. Turner ukrył się w dawnym rewirze Jaimiego – przy torowisku w All Saints. Zaryzykował jedną noc na miejscu, a potem wskoczył do towarowego jadącego na północ. Pracował to tu, to tam, na budowach, w knajpach, dorywcza robota na wybrzeżu. W końcu trafił do Nowego Jorku i tam został.

[…]

W pewnym sensie po śmierci Elwooda Turner opowiadał jego historię na okrągło, latami ją wspominając, dokonując korekt, aż wreszcie z płochliwego bezdomnego kocura, jakim był za młodu, stał się prawdziwym mężczyzną, z którego, jak sądził, Elwood byłby dumny. Nie chodzi o to, żeby tylko przetrwać, ale trzeba żyć – słyszał głos przyjaciela, krocząc w słońcu po Broadwayu albo zarywając noce nad książkami. Turner wylądował w Miedziaku z głową pełną taktyki i z trudem opanowanych sztuczek, z talentem do unikania kłopotów. Przeskoczył przez ogrodzenie na drugą stronę pastwiska, pobiegł do lasu i zniknął razem z Elwoodem. Przez wzgląd na przyjaciela starał się znaleźć inną drogę w życiu. Teraz był tu, gdzie był. Dokąd go zaprowadziła?

[…]

Kim był? Był sobą, człowiekiem, którym był zawsze. Pierwszej nocy powiedziała [żona Turnera vel Elwood Curtisa – przyp. aut.] mu, że rozumie, na tyle, na ile potrafiła zrozumieć. Był sobą. On i ona, rówieśnicy. Dorastała w tym samym kraju, miała ten sam kolor skóry. W 2014 roku mieszkała w Nowym Jorku. Czasem nawet z trudem sobie przypominała, jak ciężko bywało, kiedy na przykład podczas odwiedzin u rodziny w Wirginii pochylała się nad wodotryskiem dla kolorowych – ten ogromny wysiłek, jaki biali ludzie wkładali w to, żeby ich pognębić – a potem nagle wszystko wróciło, wspomnienia wywołane drobnostkami, jak wystawanie na rogu i bezskuteczne próby złapania taksówki, rutynowe upokorzenia, o których zapominała pięć minut później, bo inaczej postradałaby zmysły, a także rzeczami ważnymi, jak podróż przez podupadłą dzielnicę, zgnębioną tym samym ogromnym wysiłkiem, czy kolejny chłopak odstrzelony przez gliny: w naszej ojczyźnie traktują nas jak podludzi. Zawsze tak było. I może zawsze będzie. Bez znaczenia, jak on się nazywa. To było wielkie kłamstwo, ale nie miała o to pretensji, bo rozumiała, że życie dało mu mocno w kość, rozumiała coraz lepiej, w miarę jak poznawała jego historię. Wyrwał się stamtąd i wyszedł na ludzi, stał się człowiekiem zdolnym do takiej miłości, jaką ją obdarzył, stał się mężczyzną, którego kochała – to oszustwo nie miało znaczenia w świetle tego, jak zmienił swoje życie.

[…]

Lecz Elwood zawsze dostawał tylko milczenie. Powiedział: „Przeciwstawię się”. W reakcji na to świat milczał. Ech, ten Elwood i jego wspaniałe imperatywy moralne, jego szczytne ideały, wiara, że ludzka istota jest zdolna zmienić się na lepsze. A świat można naprawić. Uratował Elwooda przed tymi dwiema żelaznymi obręczami, przed tajnym cmentarzem. Bo pochowali go na Boot Hill. Powinien był spalić ten list. Z tego, co wyczytał o Miedziaku w ostatnich latach, wynikało, że martwych chłopców grzebano bardzo szybko, aby uniknąć dochodzenia, słowem nie informując krewnych o tym, co się stało – ale kto miałby pieniądze, żeby ściągnąć zwłoki do domu i urządzić ponowny pochówek? Nie Harriet. Turner znalazł jej nekrolog w internetowych archiwach jednej z gazet Tallahassee. Umarła rok po wnuku. Nie wspomniano, czy jej wciąż żyjąca córka, Evelyn, zjawiła się na pogrzebie. Turner miał teraz pieniądze, żeby po ludzku pochować przyjaciela, ale z wszelkim zadośćuczynieniem należało poczekać. Tak samo jak z opowiedzeniem Millie całej historii, żeby pojęła do końca, z kim się związała. Nie mógł teraz myśleć o niczym innym jak tylko o tym, że wraca do Miedziaka.

[…]

Konferencję prasową wyznaczono na jedenastą. Zdaniem gazety szeryf Eleanor zamierzał przedstawić wyniki badania stanu mogił, a profesor archeologii z Uniwersytetu Południowej Florydy – wyniki badań zabezpieczonych zwłok. Zeznawać miało kilku dawnych wychowanków, których brano do Białego Domu. Przez ostatnie lata Turner był na bieżąco dzięki ich stronie internetowej – zjazdy, historie o codziennym życiu w poprawczaku, próby rehabilitacji. Chcieli pomnika i oficjalnych przeprosin od władz stanowych. Chcieli być wysłuchani. Wcześniej uważał to za żałosne, to biadolenie nad tym, co stało się czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu, ale teraz był świadom, że to jego własna żenująca postawa budzi w nim największą odrazę, ten strach, który poczuł na widok nazwy i zdjęć dawnego poprawczaka. Bez względu na pozory, które zachowywał i wtedy, i teraz, brawurę, którą się popisywał przed Elwoodem i innymi. Bo przez cały czas się bał. I nic się pod tym względem nie zmieniło. Władze stanu Floryda zamknęły zakład poprawczy trzy lata temu, a teraz wszystko wychodziło na jaw, jakby wychowankowie musieli zaczekać na śmierć Miedziaka, żeby w końcu opowiedzieć jego historię. Obecnie nic im nie groziło, nie zostaną zgarnięci w środku nocy i skatowani. Mogło ich zaboleć wyłącznie w tradycyjny sposób. Wszyscy dawni uczniowie na stronie internetowej byli biali. A kto przemówi w imieniu czarnych? Najwyższa pora, żeby ktoś to zrobił.

Colson Whitehead, Miedziaki

Sfilmowana powieść obyczajowa Colsona Whiteheada – amerykańskiego pisarza, wyróżnionego za Miedziaki w 2020 roku Nagrodą Pulitzera w dziedzinie literatury pięknej, przenosi wartką narrację nie inaczej, jak do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, do południowego stanu Floryda, przede wszystkim do miejscowości Frenchtown, dziś będącej już częścią stołecznego Tallahassee, także do pobliskiego miasteczka Marianna, gdzie mieścił się zakład poprawczy dla chłopców, ujmując na osi czasu w serię następujących po sobie wydarzeń z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Elwood, nastoletni Afro-Amerykanin trafia do zakładu poprawczego za… jazdę autostopem z kierowcą, którego złapała policja drogowa na kradzionym samochodzie. W zakładzie poprawczym dla chłopców przechodzi swoistą, wykolejoną przez sadystycznych nauczycieli „inicjację”, która konfrontuje go z jego ideałami, które wyznaje jako wielbiciel myśli pastora Martina Luthera Kinga, walczącego o prawa obywatelskie i równouprawnienie rasowe w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. W czasie zorganizowanej ucieczki z przyjacielem Turnerem zostaje śmiertelnie postrzelony i pochowany jak wielu „wychowanków” w bezimiennym grobie w pobliżu „skandalizującego” zakładu. Po latach Turner, który będąc na wolności jest już Elwoodem Curtisem wraca do zamkniętego zakładu, w którym badacze-archeolodzy odkrywają szczątki ofiar sadystycznego reżimu pseudo-wychowawczego, po czym publikują raport z dochodzenia w sprawie zgonów i pochówków w byłej placówce szkolnej. Rzecz jasna jak pisze narrator opowieści „książka to fikcja literacka, a wszystkie postacie są zmyślone, niemniej zainspirowała mnie sprawa Dozier School for Boys w mieście Marianna w stanie Floryda. Pierwszy raz usłyszałem o tej instytucji latem 2014 roku, a w „Tampa Bay Times” znalazłem wyczerpujące relacje Bena Montgomery’ego. W mojej powieści Elwood, przebywając w szpitalu, czyta broszurkę szkolną – jej treść zaczerpnąłem właśnie z tego raportu, z części opisującej codzienność placówki.”. Powieść Whiteheada to ciągle ważny głos w walce z jakąkolwiek przemocą nad słabszymi, nad zniesieniem bzdurnej segregacji rasowej, w końcu też opowiada jak deprawuje ta najmniejsza władza nad człowiekiem.  



powrót ››