29.03.2025
„uczyłeś mnie, że
kłamstwo
przez przemilczenie pozostaje
kłamstwem.”
„Wspomnienie
przeżywa się wyłącznie
w chwili obecnej.”
„zemsta jest daniem,
które najlepiej smakuje
na zimno.”
„Gust
to dobre dla amatorów wina i kucharzy.
Sztuka nie ma nic wspólnego z gustem”
Gustav Klimt
[…]
Isidor trochę zwątpił, czy szczeniak da sobie radę. On robił pastę sam: mieszał wosk z płatkami mydlanymi, dodawał terpentyny i dolewał wrzątku. I troszkę soku z buraków, żeby błyszczało. Tego triku nikomu nie zdradził. Jego kumpel Ben używał skórki od banana. Stare szmaty dostawali od pana Schmidta. Ale żeby but świecił się, jak należy, trzeba było napluć. Co tu dużo gadać: pięć minut na parę, a gdy był duży ruch – przed otwarciem i po zamknięciu giełdy – mógł zrobić w godzinę nawet dziesięć par. A skoro dobry robotnik dostaje dwadzieścia dolców tygodniowo… Policz sobie! Trzydzieści par dziennie to daje trzy, a czasem, jeśli zdarzy się jakiś dobrodziej, cztery dolce. Stary, to osiemnaście dolarów tygodniowo! Trochę się przechwalał, ale dla dzieciaka takiego jak Boba nawet szesnaście dolców było majątkiem. No… ale prawda, że dużo robi miejsce – musiał przyznać Isidor. Sekretem jego powodzenia było to, że zawsze wydawał się zadowolony i uśmiechnięty. I rozmawiał z klientami. Kiedy się uśmiechał, w jego błękitnych oczach błyszczała inteligencja. Jak dzisiaj zdrówko szanownego pana? Jak interesy? Całe szczęście, że miał miłą dziecięcą twarz, bo jako dziewiętnastolatek był naprawdę za stary na to zajęcie. Nie robił planów. Wymyślał życie na bieżąco, spontanicznie i dzięki temu wiele razy uniknął tarapatów. Co tu dużo mówić, był zaradny i pomysłowy. Umiał bez skargi przyjmować ciosy i nie narzekał. Taki los. Wszyscy jego klienci, panowie w szapoklakach i wąskich spodniach, mieli podobną myśl: szkoda, że taki chłopak nie poszedł dalej, tylko jest pucybutem. Na szczęście miał doskonałe miejsce. Zainstalował się tu w chwili, gdy odszedł gość, który czyścił buty w Bowling Park, więc nikt Isidora nie pytał, jak zdobył to miejsce ani czy miał jakieś układy. Dzieciaki wchodzące w ten biznes wiedziały, że chodniki należą do tych, którzy ich pilnują.
[…]
Powodem, dla którego Isidor postanowił zrezygnować z tego intratnego zajęcia, była Lotte. Dziewczyna z grubym jasnym warkoczem, w białej sukience i doskonale wypastowanych bucikach. Nawet gdyby zaczęła krzyczeć na rollercoasterze, nic by to nie zmieniło. Ze swoją porcelanową cerą i różowymi policzkami lalki uosabiała bowiem absolutną doskonałość. Pierwszy raz wypatrzył ją, gdy była w grupie roześmianych przyjaciółek. Pilnowała ich starsza pani. Pomyślał, że to pewnie ciotka albo kuzynka, a ona z miejsca obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem. Ale to była niedziela na Coney Island – tłum, hałas, śmiechy – więc jakoś udało mu się podejść do dziewczyny. Zapytał, jak ma na imię. Lotte – usłyszał. Lekki niemiecki akcent zabrzmiał w jego uszach jak słodka muzyka. Lotte? Miło mi pannę poznać, jestem Werter! – przedstawił się z niezwykłą przytomnością umysłu, a dziewczyna otworzyła usta ze zdumienia, bo nie znała żadnego chłopca w jego wieku, który czytałby Goethego. Od czasu pierwszej wojny światowej niemieccy emigranci na amerykańskiej ziemi starali się nie rzucać w oczy. Szalała antyniemiecka propaganda i w licealnych lekturach Cierpienia młodego Wertera zostały zastąpione Przygodami Tomka Sawyera. Oczywiście Lotte nie mogła wiedzieć, że to była jedna z niewielu książek, które Isidor przeczytał. Dla czyścibuta oznaczało to więcej niż szczęśliwy traf – to było przeznaczenie.
[...]
Lotte opowiedziała Isidorowi historię swojej rodziny. Była córką niemieckiego inżyniera, który przyjechał do Nowego Jorku, mając dwadzieścia dwa lata, a teraz był magnatem higieny ustno-zębowej, psiakość. Tym bardziej, psiakość, że Isidor na początku nie zrozumiał. Kiedy Lotte mówiła „fabryka taty”, myślał, że jej ojciec pracuje w fabryce produkującej pastę do zębów. Minęło kilka niedziel, nim do niego dotarło, że ta fabryka należy do jej ojca. Kupił tubkę pasty Chlorodon Smak Świeżości i z religijnym namaszczeniem wypluwał ją co rano, rozanielony, do umywalki. Nie przyznał się Lotte, że jest czyścibutem, ale żeby nie za bardzo mijać się z prawdą, powiedział, że pracuje jako sprzedawca w sklepie z butami. I jak wszyscy, którzy wierzą w swoją szczęśliwą gwiazdę, a nie mają pojęcia o zasadach społecznych, nie zorientował się, że dziewczynie było wszystko jedno, czy sprzedaje buty, czy je czyści, ponieważ zarówno jedno, jak i drugie było dla niej nie do przyjęcia. Widząc na jej twarzy wyraźne rozczarowanie, poczuł mdłości. Ale przecież kiedy się ma dziewiętnaście lat, przeszkody są dla miłości tym, czym podmuchy wiatru dla ognia – małe go gaszą, duże rozniecają.
[...]
Martha ustawiła się w długiej kolejce przed bramą fabryki. Było ich tam ze sto, kobiet, które w chłodzie wczesnego poranka spinały włosy w ciasne węzły. Zaczynały pracę o siódmej, kończyły dwanaście godzin później. Martha stała przy wielkich kadziach z dwiema innymi dziewczynami silnymi jak ona, Anną i Zitą. Piegowata Anna miała dobre serce. Zita miała tak wielki brzuch, że musiała bardzo uważać, żeby nie stracić równowagi, gdy mieszała w zbiorniku drewnianą tyczką. Wielkie kadzie umieszczono daleko od głównego budynku z powodu smrodu, jaki się z nich wydobywał. Był tak silny, że na początku Marthę wciąż bolała głowa. Z czasem się przyzwyczaiła. Manufaktura produkowała pióropusze dla wojska. Dostarczane pióra były wilgotne i ciężkie od mieszaniny alkoholu ze słoną wodą, w której je dezynfekowano. Martha, Anna i Zita pracowały przy odtłuszczaniu. Wrzucały torby piór do wielkich zbiorników i mieszały brązową wodę, która powoli stawała się jak mleko od detergentu. Tysiące szarych piór żurawi kleiły się do siebie i plątały. Kiedy kłąb ostro zakończonych stosin i maleńkich lotek wkręcał się hipnotyzująco pod powierzchnię beżowej wody, trzeba było odwrócić kierunek mieszania, żeby pierze za bardzo się nie sklejało.
[...]
Któregoś wieczoru Martha usłyszała poetów recytujących wiersze. To było cudowne. Jakby dotknęła palcem piękna. Przez krótką chwilę, akurat taką, żeby zdążyła się dowiedzieć, że piękno istnieje i że jest nie dla niej. Zaczekała, aż minie zima. Dziecko miało już sześć miesięcy, był najwyższy czas. Któregoś ranka zapakowała do wózka kilka rzeczy, zaszyła skromne oszczędności w rąbek spódnicy, zawinęła włosy w węzeł i poszła brzegiem Dunaju, bo nie pozostało jej nic innego, jak opuścić to wielkie cesarskie miasto Wiedeń, przytłaczające wspaniałością nieskazitelnych fasad, powozów i warczących aut. Wiedeń, na którego trotuarach elegantki w kapeluszach z piórami obojętnie mijały kobiety, które nazywano „dziewczynami z linii”, bo policja odgradzała niewidzialną linią część chodnika przeznaczoną na nagabywanie klientów. A w Wiedniu pełno było burdeli, nocnych klubów i kabaretów z kobiecym towarem dostępnym o dowolnej porze i za dowolną cenę. Panów w cylindrach i w czarnych surdutach załatwienie sobie damskiego towarzystwa na kwadrans czy na całą noc kosztowało tyle co paczka papierosów. Za tancerkę z opery płacono dwieście koron, a za niechlujnie umalowaną dziewczynę z ulicy dwie korony. Martha nie była głupia, wiedziała, że takie jak ona wcześniej czy później lądują wśród zmęczonych, smutnych i głodnych kobiet, które sprzedają przyjemność bez żadnej przyjemności i wszystkie kończą w szpitalu. Była ładna, kiedyś nawet pozowała jakiemuś malarzowi. Ale miała swoją godność. Prowadziła uczciwe życie. Wydawała tylko na jedzenie, mieszkanie i opiekę nad dzieckiem. Żadnych balów, rozrywek, żadnych wyjść, żadnego picia. W niedzielę szła do pralni wyprać bieliznę dziecka, potem na mszę oczyścić duszę i pielęgnować wspomnienia miłości w spokojnym chłodzie kościoła. A ponieważ nie umiała wyobrazić sobie siebie wolnej, grzeszyła jedynie dumną myślą, żeby nikomu nic nie zawdzięczać.
[...]
Odtąd całymi dniami, zgarbiona nad kadzią, mieszała wodę z piórami. Gdy wreszcie, wyczerpana, kładła się spać z dzieckiem przy piersi, ciepło bijące od niego usypiało ją i często nie miała już siły wstać, żeby odłożyć je do kołyski, którą zrobił dla niej pan Gruber. Pan Gruber bardzo lubił Marthę. Był o wiele za stary, żeby się do niej zalecać, ale mogła go poprosić prawie o wszystko; robiłby to dla sąsiadki po prostu z uprzejmości. Uśmiechał się do dziecka i szarmancko unosił czapkę, gdy mijali się na schodach. Zachowywał się tak, jakby Martha była damą, choć przecież była nikim. Kilka razy proponował jej kieliszek sznapsa – „jak przyjaciel z przyjacielem” – ale odmawiała. Tego wieczoru zapukał do niej. [...] Niech mu pani nie daje ciasta, jest z rumem – powiedział i roześmiał się. Martha miała wrażenie, że nieszczerze. Była bardzo zmęczona. Powinna go zaprosić, żeby razem zjedli ciasto, ale w jego zachowaniu było coś natrętnego; nie potrafiła powiedzieć co, ale czuła, że musi uważać. Chociaż zachowywał się bardzo uprzejmie, a ona była taka samotna. Dlaczego więc miałaby odrzucać przyjaźń serdecznego sąsiada? Przede wszystkim jednak nie chciała się wydać źle wychowana. Wciąż trzymała rękę na klamce. W postawie pana Grubera, który wciskał się w uchylone drzwi, przysuwając się do niej, było coś takiego, że poczuła zakłopotanie. Wciąż się do niej uśmiechał, nic nie mówiąc. Można by to nazwać małpim uśmiechem, choć Martha nigdy w życiu nie widziała małpy.
[...]
Faceta broniłaby armia adwokatów, wspaniale! Stary rozpustny miliarder, striptizerka, która stałaby się Matką Courage, i do tego genialna córka przyjęta na wydział prawa na Columbii… Amerykański serial w pełnej krasie. Trafiliby na pierwsze strony gazet! Ile to będzie mnie kosztowało? – spytała Michelle. Nic. Nie wierzyła własnym uszom. Adwokat uśmiechnął się do niej, zadowolony. Nic? – upewniła się. Zapłaci mi pani z tego, co dla pani wygram – odparł aksamitnym głosem, bo teraz już nie chciał, żeby ta sprawa mu się wymknęła. A proszę mi wierzyć, uzyskam dużo! Jeśli oczywiście jest pani pewna swego. Spojrzał na nią uważnie jak wilk, który szacuje, na ile koza, którą sobie upatrzył, będzie mu się opierała. Jakby pytał: „Jesteś pewna? Przecież jesteś prostytutką, śpisz ze wszystkimi… Naprawdę jesteś pewna? Skąd możesz wiedzieć, który z nich jest ojcem twojego dziecka?”. Widział w swojej kancelarii wszelkiej maści oszustów, bajerantów, kłamców, blagierów i błaznów. Z czasem nauczył się ich wykrywać. Ta kobieta na pierwszy rzut oka nie wyglądała na mitomankę, a jej pomysł z testem DNA to potwierdzał. Ale kto wie? Czy córka wie, że pani do mnie przyszła? Nie. Dlaczego? Chciałam się najpierw zorientować, czy to w ogóle jest możliwe. Czy pani córka jest silna? Michelle najbardziej chciałaby załatwić całą tę sprawę polubownie. Przyjąć czek w zamian za milczenie. Chodzi mi o to, czy jest na tyle silna, żeby wytrzymać burzę medialną? – dodał adwokat. Bo to, co panie czeka, będzie straszliwe! Droga Michelle… Mogę się tak do pani zwracać? Chyba ma pani świadomość, że nasza sprawa będzie smakowitym kąskiem dla brukowców.
[...]
Za pierwszym razem to nie był właściwie list, tylko karteczka złożona we czworo, niewiele większa od biletu na karuzelę, którą wsunął jej w dłoń i na której napisał Ich träume nicht, ich wähne nicht [z niem. Nie są to rojenia, nie jestem w obłędzie – przyp. tłum.]. Żeby nie ryzykować błędów ortograficznych w angielskim, przepisał fragment z Cierpień młodego Wertera w ojczystym języku. W sercu dziewczyny niemiecki zabrzmiał jak złożona jej i tylko jej obietnica miłości. Na następną niedzielę przygotowała odpowiedź i wręczyła mu tuż przed rozstaniem. Isidor poczuł, że ziemia ucieka mu spod nóg. W ten sposób nawiązała się sekretna korespondencja. Wymiana małych kopert, szybko podawanych i natychmiast ukrywanych w fałdach sukni lub w kieszeniach spodni, ośmieliła młodych ludzi. Oczywiście przyzwoitka Lotte nie ufała Isidorowi, ale w sumie uważała, że jest niegroźny, bo nigdy nie próbował objąć jej podopiecznej ani pocałować, a przynajmniej tego nie zauważyła, i sprawiał wrażenie dobrze ułożonego młodzieńca. Na pożegnanie on i Lotte machali sobie ręką, mówiąc: „No to do następnej niedzieli!”, jak dobrzy koledzy. Kobieta nie wiedziała, że każde odchodziło ze swoim trofeum, cząstką tego drugiego, którą mogło trzymać i kontemplować i której mogło dotykać, jakby atrament przemieniał się w ciało.
[...]
Zaczęły go denerwować popisy smarkacza [Isidora – przyp. aut.]. No… Lepiej wycofaj całą forsę, bo biznes nie wygląda dobrze. Kto ci naopowiadał takich głupstw? To nie głupstwa! Chciałeś, żebym ci powtarzał wszystko, co mówią! Więc nie dalej jak wczoraj gadałem o interesach, tak jak kazałeś, z jednym ze stałych klientów. I ten powiedział nagle ze śmiechem: „Skoro pucybuty wiedzą tyle co ja, czas, żebym się wycofał!”. Zapytałem go, co ma na myśli, a on odparł, że za dużo ludzi interesuje się giełdą, że nie należy wierzyć w cuda, że im bardziej akcje idą w górę, tym bardziej zaboli, gdy wszystko się zawali! Pamiętam, takie padły słowa: „gdy wszystko się zawali”. Isidorowi zrobiło się niedobrze. I mówił jeszcze – ciągnął Boba – że ludzie w ogóle nie rozumieją, jak działa ten biznes, że jeśli do łódki wejdzie za dużo ludzi, to zatonie. Pomyślałem, że muszę ci to jak najszybciej powtórzyć. Isidor milczał. Miał 5786 dolarów. Za mało. Przypomniała mu się historia z fabryką produkującą jakiś cudowny antyseptyk. Musi przynajmniej spróbować zagrać jeszcze raz o dużą stawkę. A poza tym nie ma wyjścia: przecież nie umie pływać.
[...]
Dorożka skręciła w Hietzinger Hauptstraße, potem w Feldmühlgasse. To już nie było miasto, tylko prawie wieś. Mistrz zgodził się przyjąć go o szesnastej, a Franz był wyjątkowo punktualny. Szedł żwirową aleją obsadzoną jabłoniami lśniącymi po niedawnym deszczu. Z małego domku roztaczał się widok na ciągnący się po horyzont sad. Franz zupełnie inaczej wyobrażał sobie pracownię mistrza. Lekko mżyło, sprawdził więc, czy obraz jest dobrze zabezpieczony. Owinął go wcześniej starannie w kilka warstw tkaniny i teraz mocno ściskał pakunek pod pachą. Płótno było niewielkie – jakieś siedemdziesiąt na pięćdziesiąt centymetrów – ale niewygodne do noszenia. Szedł ostrożnie, bo bardzo się bał, że je zniszczy. Drzwi wejściowe były uchylone. Zapukał, żeby dać znać, że już jest, i wszedł do pomieszczenia, które mogło być biurem albo jadalnią. Stół, dwa krzesła, czarna biblioteka z lakierowanego drewna z witrynami, w których stały niewielkie posążki, a na ścianie po prawej z dziesięć japońskich rycin jednakowej wielkości, zawieszonych jedna pod drugą. Pojawiła się młoda kobieta owinięta w coś w rodzaju kimona, które pozwalało odgadnąć, że pod spodem jest całkiem naga. Jestem umówiony z panem Klimtem – oznajmił Franz, pokazując wizytówkę.
[...]
Gustav Klimt podszedł bliżej. Był 1917 rok. Mistrz miał pięćdziesiąt pięć lat, Franz dwadzieścia dziewięć, ale wciąż był dzieckiem. Pan Brombeere? Franz skłonił głowę. Dziękuję, że zechciał pan mnie przyjąć – powiedział. To dla mnie wielki zaszczyt, że mogę pana poznać. Podziwiał wszystkich artystów, zarówno poetów, jak i muzyków czy malarzy, ale Gustava Klimta uważał za największego żyjącego wiedeńskiego artystę, a może nawet za mistrza wszech czasów! Wysokie sfery, w których Franz się urodził i wychował, były często zszokowane wyczynami mistrza nieprzejmującego się skandalami i bezwstydnie malującego lubieżne kobiety o pięknych pośladkach na freskach zdobiących fasady gmachów publicznych. Mimo to Franz uważał, że spotkało go niesamowite szczęście, gdy dostał zgodę mistrza na odwiedzenie go w pracowni, miejscu najświętszym ze świętych. Teraz stał z obrazem pod pachą, zmieszany i nie wiedział, jak zacząć. [...] Mistrz bez ceregieli zaczął odwijać warstwy materiału. Kiedy w końcu ukazała się twarz kobiety, Franz poczuł lekkie zawroty głowy. Ach! – Klimt zdjął z jednej ze sztalug niedokończony obraz i postawił na niej płótno Franza. Był to portret bardzo młodej kobiety o rozmarzonych niebieskich oczach i kasztanowych włosach, które luźno opadały wzdłuż twarzy, nadając jej nieco zaniedbany wygląd. Na głowie miała duży – za duży – kapelusz z brązowego filcu, wokół szyi etolę z taniego futra. Granatowy żakiet z aksamitu opadał z jej ramion ledwo okrytych przezroczystą koszulką. Wyglądała jak dziewczęta „z linii”, oferujące swoje wdzięki każdemu, kto zapłaci. Klimt stał przez chwilę przed obrazem, który namalował kilka lat temu. Zmrużył oczy, jakby chciał sobie przypomnieć modelkę, która kiedyś mu pozowała tu, w tej pracowni.
[...]
Nie, nie byliśmy sobie równi… Martha wiedziała, gdzie jest jej miejsce… Ale wiele nas łączyło, byliśmy czymś więcej niż paniczem i służącą. Traktowałem ją bardzo czule, ona mnie również. To była jedna z tych rzeczy, które nas zbliżyły: potrzeba czułości. Nawet przedstawiłem Marthę przyjaciołom. Wyobraża pan sobie to szaleństwo? Któregoś wieczoru zabrałem ją do Café Central, gdzie kilku moich kolegów poetów recytowało wiersze. Muszę dodać, że każdy z nas przyprowadził wtedy jakąś swoją flamę, nie ryzykowałem więc wiele, ale Martha nie była taka jak one. Był to wspaniały wieczór. Bardzo się do niej przywiązałem. Wtedy nie przyznałbym się do tego, ale nie wyobrażałem sobie życia bez niej. Minęło kilka miesięcy… i któregoś dnia zniknęła. Przyszedł pan tu, bo chciałby pan, żebym pomógł ją odnaleźć? – spytał. Ależ nie, skądże! Bo nie mam pojęcia, co się z nią dzieje. To była przypadkowa modelka, nawet nie pamiętałem, że miała na imię Martha. Na te słowa serce Franza ścisnęło się; nie wiedział, czy z żalu, czy z ulgi. Musiał zebrać całą odwagę, żeby kontynuować, ale to, że mistrz najwyraźniej mało znał Marthę, było dla niego korzystne. Przyjrzał się malarzowi, od którego biła szczególna siła. To człowiek wolny, pomyślał Franz. A on, mimo milionów, na których siedział, nigdy nie był wolny. Portret, który pan namalował, jest wspaniały. Ale to nie jest Martha, to nie jest moja Martha, to jest… Słowa uwięzły Franzowi w gardle. Kobieta z portretu to prostytutka, a przynajmniej na taką wygląda, mówi o tym każdy szczegół jej stroju. Często myślałem, że uciekając od nas, mogła spaść bardzo nisko i że to byłaby moja wina. Nie miałem odwagi, żeby… Martha nie była taka! A może, pozując panu, właśnie była. Nie chcę tego wiedzieć, proszę mi nic nie mówić! Mistrz milczał. Franz odetchnął głęboko. Tak naprawdę – ciągnął po chwili – przyszedłem ze szczególną prośbą, żeby pan oddał mi dziewczynę, w której byłem zakochany. Chciałbym, żeby pan ją przemalował.
[...]
Za plecami [Isidor – przyp. aut.] miał piękną bibliotekę, żona dużo czytała. Jego żona, intelektualistka, nic nie robiła, podczas gdy on pracował na ich dobrobyt. Żeby rodzinie niczego nie brakowało. Żeby byli bezpieczni. Dla żony i dzieci zrobił to, czego nikt nigdy nie zrobił dla niego. Ukrywał swoje pochodzenie, opowiadał, że przyszedł na świat w wieku dwudziestu lat, w pewien październikowy czwartek 1929 roku, gdy z powodu największego w historii krachu na giełdzie zrujnowani inwestorzy rzucali się w przepaść z okien drapaczy chmur. W czasach jego młodości honor jeszcze coś znaczył – jego utrata mogła doprowadzić do samobójstwa. Tyle widział zmian na świecie. Uwielbiał postęp. Dołożył się do niego, sam go popychał do przodu miętową świeżością, mydłem o zapachu morza i orzeźwiającym kremem do golenia. Zainwestował nawet w produkcję zdrowej psiej karmy, żeby zrobić przyjemność Felicity, która miała kompletnego bzika na punkcie psów. Po śniadaniu otworzył list. Rozdarta koperta leżała na talerzu obok filiżanki z kawą i okruchów chleba. Wezwanie do sądu. Z Teksasu. Od jakiejś Michelle Alvez. U kogoś innego taki list mógł wywołać szok, ale on po prostu wpadł we wściekłość, autentyczną wściekłość starego człowieka, który od bardzo dawna na nikogo się nie złościł, wściekłość, której korzenie sięgały być może dzieciństwa. Jakim prawem ta baba odważyła się na coś takiego? Miał dwóch synów i córkę, Petera, Thomasa i Felicity. Został ojcem trzykrotnie, to chyba wystarczy. Do dzieci człowiek przywiązuje się, ale wcześniej czy później trzeba się z nimi rozstać, co nieuchronnie oznacza wiele bólu. Córka, jedyna, miała na imię Felicity. Nie on je wybrał, ale pasowało do niej, bo była radosnym dzieckiem. „Felicity to nasza radość”, mówili o niej rodzice. [...] Poczuł, jak gwałtowny ból przeszywa mu czaszkę i próbował się uspokoić. No tak, szampony serii Star Blonde to było potem. Daty mu się myliły, a przecież zawsze był mistrzem w zapamiętywaniu liczb. Przypomniał sobie szerokie ulice, opustoszałe w upale, suche czerwone pejzaże i tych kretynów Teksańczyków w stetsonach i kowbojkach. Och, ta głowa! Czy zaliczył tam jakieś dziewczynki? Tak. Prostytutki? Tak. Dużo? Och, to było tak dawno! Ta kobieta musi być wariatką. Chce wyciągnąć od niego forsę, jak wszyscy. Próbował sobie przypomnieć imiona tamtych dziewczyn. Powtórzył kilka razy „Michelle, Michelle”, wyobrażając sobie, że przyjacielsko klepie ją w wypięte pośladki, ale to nic nie dało. Pytał te kobiety o imię, żeby zrobić dobre wrażenie, i natychmiast je zapominał. Pamiętał, jak wchodził do nocnych klubów albo barów hotelowych, obserwował dziewczyny kręcące pupami, gdy szły przed nim jakimś pokrytym wykładziną korytarzem od windy do pokoju. To było proste, bezproblemowe. Zazwyczaj nie musiał nic robić; wystarczyło, że usiadł w głębokim fotelu. A one rozbierały się i podkładały sobie poduszkę, żeby nie bolały ich kolana. Czasem, rzadko, prosił którąś, żeby się położyła na łóżku. [...] Pamiętał, że raz… Czy to było właśnie w Teksasie? Tak, na pewno, teraz sobie przypomniał. Dziewczyna – prostytutka – nie chciała wyłączyć telewizora. Znała się na rzeczy, była skupiona na pracy, ale przedtem go zapytała: Jaki program chcesz oglądać? Wydało mu się to dziwne. Wybrał talk-show na tematy polityczne i można powiedzieć, że te dwie rzeczy pasowały do siebie. Nawet mu się podobało, że kiedy kobieta robiła mu loda, jakieś ważne osoby mówiły o prawach, które należy uchwalić, i debatowały nad problemami orzecznictwa. Potem te dwie rzeczy mu się kojarzyły. Może dlatego zapamiętał tę właśnie kobietę, choć o innych zapomniał. Przypomniała mu się jeszcze pewna aktorka, dość w tamtym czasie znana, przy kości, ale ta tylko zrobiła mu loda. [...] Spokój, tylko spokój. Henry wszystko załatwi. To jego specjalność. Musi wezwać Henry’ego i przestać zaprzątać sobie tym głowę. Zawsze szybko myślał, szybko działał i nigdy się nie denerwował. Był znany z tego, że jest człowiekiem zrównoważonym. Ale tego ranka z bezsilnej złości drżały mu ręce. Oskarżyli go, że wyparł się swojego dziecka! Wskazywali go palcem, czuł się osaczony. Mieli dowody i chcieli go zmusić, by przyznał się do czegoś, czego nie popełnił! Poczuł mdłości i zalał go pot. Zaciśnięta pięść rozwarła się i list spadł na dywan. W jego serce wgryzł się wielki pies, wściekły molos. To uczucie, że szczęka miażdży jego biedną obolałą klatkę piersiową, było okropne. Musi wstać z fotela. Podsunął się w górę, opierając się na poręczy i nagle całe jego ciało stanęło w płomieniach. No może nie nogi, ale na pewno płuca. Aż się zachwiał – tak silny był ból.
[...]
Wychodząc z kościoła, spojrzała na syna i powiedziała: Zaraz pójdziemy do wyjątkowego miejsca. Mam nadzieję, że nigdy o tym nie zapomnisz! W ten sposób Isidor odkrył inną matkę, której istnienia nie podejrzewał, która potrafiła pojechać pociągiem i iść labiryntem ulic ogromnego miasta, która chciała zapewnić mu radosne wspomnienia. To była najfantastyczniejsza matka na świecie. Mijali fontanny ze złotymi posągami, błyszczące w słońcu witryny sklepowe, piękne, lśniące automobile – tego Isidor nie zapomni. Tak samo jak mężczyzn w kanotierach i kobiet w ogromnych, oszałamiających kapeluszach. Skręcili na rogu Strauchgasse i Martha pchnęła podwójne drzwi Café Central. Zapraszam! Kelner zaprowadził ich do stolika. Może odświętnie ubrana młoda robotnica nie czuła się tak swobodnie, jak by chciała, ale syn dodawał jej odwagi. Zastanawiała się przez chwilę, czy tego chłopca z niebieską kokardą można by wziąć za młodego panicza, a ją za jego guwernantkę, było jednak oczywiste, że nie należą do tego świata. Chłopczyk otwierał szeroko oczy i miał cały czas rozdziawioną buzię. Usiedli przy stoliku z czerwonego marmuru, który im wskazano. Ponad ich głowami z arkadowego sklepienia zwisały dziesiątki imponujących żyrandoli. W czasach ogólnego niedoboru miejsce to wyglądało jak wyspa obfitości; ogromna lada przy wejściu była zastawiona ciastami i tortami. Lecz te wspaniałości miały swoją cenę. Gdy podszedł inny kelner, Martha starała się mówić pewniejszym głosem. Poprosimy dwie gorące czekolady! – powiedziała. Matka i syn spokojnie czekali. Isidor patrzył na ozdobne fryzy w kształcie gwiazdek na kolumnach z niebieskiego marmuru. Pojawiły się porcelanowe filiżanki i czajniczek z czekoladą oraz dwie czarki z bitą śmietaną. Martha nalała czekolady, gęstej i gorącej. Potem pokazała synkowi, jak nabrać srebrną łyżeczką trochę bitej śmietany i zanurzyć ją w filiżance z ciemnobrązowym napojem.
[...]
Pomyślała o Franzu Brombeerem. Nie wiedziała, że nie brał udziału w wojnie. Od żołnierskich powinności uchroniła go astma, na którą cierpiał od dziecka. Już, kiedy kończył studia, wojskowa komisja lekarska uznała go za niezdolnego do służby. Czuł się z tego powodu szczęśliwy, bo był z natury łagodny jak baranek. Bohaterstwo nie pasowało do jego charakteru. Gdy ogłoszono powszechną mobilizację, ojciec załatwił mu pracę w archiwum wojskowym, żeby ratować honor rodziny. Nie był to powód do chwały, ale Franz chętnie układałby dokumenty przez dwanaście godzin dziennie, jeśli to miałoby go uchronić przed koniecznością wbijania bagnetu w brzuch rosyjskiego chłopa. Czy Martha miała nadzieję, że go spotka? Że przypadkiem na siebie wpadną? Potrafiła uciszyć swoje marzenia. Nigdy nie miała złudzeń co do Franza. Po prostu spała z nim, bo była jego służącą. Ale pamiętała, jak przykładała ucho do jego piersi, kiedy czytał jej na głos wiersze, pamiętała, jak białą miał skórę, pamiętała jego szczególny oddech, te wibracje, wchodzące jej głęboko w ucho i do serca, i tę książkę w obcym języku, którą trzymał tak blisko twarzy. Lautréamont… tak nazywał się ten poeta, Isidore Comte de Lautréamont. To była jej tajemnica. Franz był czuły, różnił się od innych mężczyzn. „Twój ojciec był dobrym człowiekiem, ale zmarł, zanim się urodziłeś”, powiedziała synowi.
[...]
Na wiedeńskim bruku stukały końskie kopyta. Doszli do rogu Graben i Bräunerstraße. Czy Martha świadomie skręciła w stronę tej ulicy? Czy miała to być sekretna pielgrzymka? (Gdy pomyśli o tym wieczorem w łóżku, zdecydowanie temu zaprzeczy). Galeria Miethke była jedną z bardziej znanych, jeśli nie najsłynniejszą w Wiedniu. Franz zabrał ją tam trzykrotnie i było to dla niej ogromne przeżycie. To miejsce niezwykle się jej podobało. Ale teraz przechodziła tędy z synem zupełnie przypadkowo. Galeria miała jedną wielką – wychodzącą na ulicę – witrynę, przez którą widać było obrazy wiszące na ścianie. Martha trochę mocniej ścisnęła rękę syna, bo coś zauważyła. Bez zastanowienia wkroczyła do środka i podeszła prosto do ściany w głębi. Obraz nie był duży, ale podobieństwo wydawało się uderzające. Minęło kilka sekund, zanim Isidor zorientował się i zamarł.
[...]
Ojciec Lotte najeżył się. Isidor nie powinien był tyle mówić. Od wczoraj robił szalone plany, z których jeden zakładał, że poprosi o rękę ukochanej, gdy tylko kupi sobie porządne buty, ale właściwie uzyskanie zgody na zabranie jej do kina byłoby już dużym krokiem naprzód. Miał czas przygotować różne kłamstwa. Najważniejsze, żeby jego słowa zgadzały się mniej więcej z tym, co naopowiadał Lotte w ciągu minionych miesięcy. Prawda i kłamstwo są jak woda i olej: człowiek myśli, że oba płyny jakoś się zmieszają, tymczasem „oliwa zawsze na wierzch wypływa”. Dobre kłamstwo powinno zadziałać jak ocet, zmienić smak wody, nie zmieniając jej barwy.
[...]
W klasie Isidora dzieci opadały bez sił na ławki, niezdolne zwalczyć pierwszych objawów. Grypa zjawiła się w Leobendorfie jak wszędzie w Europie. Nie pisano o tym w gazetach, bo była wojna i cenzura wojskowa dopuszczała śmierć wyłącznie na froncie. Najpierw sądzono, że to dżuma albo cholera, tak nagle nadchodził koniec. Lekarzom w szpitalach i ambulatoriach pozostawało tylko podpisywanie aktów zgonu; byli bezbronni wobec epidemii, która zabierała zdrowych młodych ludzi w niecałe czterdzieści osiem godzin. W środku nocy Isidor się obudził. Pościel była cała mokra. Przestraszył się, że zrobił siusiu do łóżka, ale gdy dotknął koszuli nocnej matki, zorientował się, że to ona jest zlana potem. Miała szeroko otwarte oczy. Teraz naprawdę się przeraził. Mamo, mamo, co mam zrobić? Powiedz, co mam zrobić. Martha popatrzyła na syna i w jej oczach zobaczył straszne cierpienie. Synku, daj mi rączkę. Nie miał ani brata, ani siostry, ani dziadków. Martha pamiętała, jak bardzo czuła się samotna jako dziecko. Kiedy oddano ją pod opiekę złych ludzi, którzy ją bili, jak w tych strasznych bajkach. Musiała wykonywać najcięższe prace, ale się tym nie przejmowała, wręcz przeciwnie: szorowanie podłóg i mycie tłustych garnków jej nie przeszkadzało. Smucą się tylko ci, którzy myślą, że mają prawo do radości. Przypomniała sobie narodziny Isidora. Tak się wystraszyła, gdy zobaczyła, że spomiędzy nóg cieknie jej czerwona woda! A przecież nigdy by nie porzuciła swojego dziecka. I tak się bała, kiedy Hermine Brombeere wyrzuciła ją ze służby. Miała jeszcze przed oczami jej gęste błyszczące blond włosy, jedwabną suknię i długie białe palce. „Już cię tu nie ma, dziwko jedna!” Bała się również, gdy znalazła się sama na ulicach Wiednia, z maleństwem w brzuchu, które będzie musiała chronić, chociaż nie potrafiła ochronić nawet siebie. Dziś jej syn miał dziewięć lat i tylko ją na świecie. Nie wolno jej umrzeć! Kiedy się podniosła, przeszedł ją dreszcz. Z całej siły ścisnęła dłoń Isidora. Mam bardzo ważną tajemnicę – wyszeptała z trudem. Chłopiec przysunął ucho do ust matki. Twój ojciec nie umarł. Żyje, ale nie wie o twoim istnieniu… Twój ojciec żyje… i ma wielki dom… bardzo piękny… Przy Stadtparku… dom w Wiedniu… Nazywa się Franz Brombeere… Brombeere… to jego nazwisko. Musisz je zapamiętać… Powtórz.
[...]
Usłyszał dzwonek i kroki pani Valeras zmierzające do drzwi wejściowych. Dziewczyna z pewnością wolałaby spotkanie w publicznym miejscu, pod drzewem w Central Parku albo przy stoliku w głębi jakiejś kawiarni. Gdy w grę wchodzi władza, przestrzeń staje się terytorium. Isidor, potentat przemysłowy usadowiony w skórzanym fotelu, poczuł nagle, że serce mu bije jak przed pierwszą randką. Znajomy odgłos otwieranego zamka u drzwi. Wysoki głos pani Valeras, która wita się miło z obcą dziewczyną, szmer rozmowy. Były jednak za daleko, żeby rozróżnił słowa. Pewnie: „Proszę wejść, jest pani oczekiwana”. „Dziękuję bardzo”. „Proszę mi zostawić płaszcz”. „Tak, dziękuję” … Albo coś w tym stylu. Pani Valeras pojawiła się na progu pokoju. Przyszła pana córka – oznajmiła. [...] Sposób, w jaki pani Valeras zaanonsowała dziewczynę, wydał się Isidorowi wyjątkowo niedelikatny. Oczywiście nie miał żadnych sekretów przed kobietą, która służyła mu już prawie czterdzieści lat, ale jednak… „Przyszła pana córka”! Córkę miał jedną; miała na imię Felicity i była wykapanym portretem matki, Lotte, uroczej kobiety, którą kochał całym sercem, a nie jakiejś wytapetowanej lafiryndy. Ale kiedy ujrzał Pearl, wystarczyło kilka sekund, by poczuł szok. Na progu salonu, w dżinsach i za dużej kraciastej koszuli, stała wizja prosto z piekła, z bardzo dalekiej przeszłości: młoda brunetka z niebieskimi oczami, o różowej cerze. Było to wspomnienie zabarwione ogromnym, nieskończonym smutkiem. Więc odruchowo albo dlatego, że matka mu to nakazała, Isidor uśmiechnął się swoim najpiękniejszym uśmiechem.
[...]
Wyszli z ciemnej sali rozpaleni, rozświetleni wewnętrznym ogniem. Isidor odprowadził ukochaną do domu. W pomarańczowym świetle latarni wydawało im się, że płyną w ciepłym wieczornym powietrzu. Szli szybko, jakby chcieli pozbyć się nadmiaru energii. Rozmawiali o filmie i nie tylko. Figlarna z natury Lotte często mu przerywała, co Isidorowi nie przeszkadzało. Może to ten wybuch energii, który wypycha człowieka poza granice teraźniejszości i pozwala przez moment posmakować absolutu, może to właśnie jest miłość. Chciał ująć jej rękę, ale odmówiła. Nie dlatego, że przestrzegała konwenansów (w Nowym Jorku w 1929 roku pary nie trzymały się za rękę na ulicy), ale dlatego, że jej reakcje były tak samo bezładne i nieprzewidywalne jak reakcje jej ukochanego. Po tym wieczorze Isidor starał się na tyle, na ile mógł, powrócić do obowiązujących form. Czasem mu się to udawało, czasem musiał improwizować, co było jego specjalnością: święte Węgorze pomagały mu kręcić i wymigiwać się od mówienia prawdy. Jego głównym celem było znaleźć uznanie w oczach ojca Lotte.
[...]
Matka, bystra kobieta, szybko zorientowała się, że Isidor nie pochodzi z tego samego środowiska, ale ponieważ zawsze zjawiał się z wielkim bukietem, z którego łodyg kapało mu na spodnie, i wręczał go jej bardzo uroczyście, twarde serce matki trochę zmiękło. A poza tym podobało jej się, że jest Austriakiem, krew nie kłamie. Z ojcem Lotte rozmawiał o giełdzie i finansach. Każde zdanie przerabiał w myślach trzy razy w obawie, że palnie jakieś głupstwo. Co za zrównoważony chłopak! – myślał często Frederick Hoffmann. Wszystko więc szło jak najlepiej, ale Isidor wiedział, że musi się spieszyć. Powinien jak najszybciej znaleźć jakiś poważny interes. Tylko jaki? Dla Lotte nie było sprawy, której jej ojciec nie potrafiłby rozwiązać. Wolałbym nie mieszać w to twojego ojca – powiedział Isidor, kiedy znowu mu doradziła, żeby się do niego zwrócił. Dlaczego? Jej ojciec nadal niewiele o nim wiedział. Isidor do tej pory nie został zaproszony na kolację do Hoffmannów i dokładnie wypytany, a Lotte nie mówiła w domu, że jest sprzedawcą butów. Jej rodzice myśleli, że zalecający się do niej młody człowiek jest studentem, a ona nie wyprowadzała ich z błędu. Isidor zgodził się, żeby zdradziła, że jest sierotą, ale podkreślał to, że jest sierotą szczęśliwym i w dzieciństwie był otoczony troską, nie chce więc litości. Krótko mówiąc, wszyscy mieli się na baczności i gubili w przypuszczeniach. Isidor czuł, że nadchodzi moment, w którym będzie musiał się zadeklarować, i że powinien coś wymyślić, coś choć trochę chlubnego lub przynajmniej wyjątkowego. Tylko co? Jego ukochana wiedziała swoje. Frederick Hoffmann był twardy w interesach, ale córce ustępował we wszystkim.
[...]
Najważniejsze, żeby rachunki się zgadzały. Miał co prawda lekkie problemy z pisaniem po angielsku, ale w rachunkach był doskonały. Umiał liczyć, a przede wszystkim wiedział, że należy liczyć wszystko po parę razy, bo to pozwala uniknąć nieprzyjemnych wpadek. Poruszyła go pomocna dłoń ojca Lotte i postanowił nie przepuścić tej szansy. Fabryka znajdowała się na Brooklynie, przeprowadził się więc, żeby zawsze mógł przychodzić pierwszy i wychodzić ostatni. Chciał się uczyć, iść do przodu. Kupił zeszyt, w którym zapisywał swoje błędy, żeby raz na zawsze zapamiętać, czego nie wolno. Może nie miał w sobie wyższości ludzi imponujących inteligencją, charyzmą czy siłą, ale miał w sobie strach. Strach, który dopadł go, gdy matka w koszuli mokrej od potu zmarła którejś nocy w nędznym wynajmowanym pokoiku. Strach przed innymi chłopcami z sierocińca. Strach przed wielkim Wiedniem. Strach na statku, który wysadził go na Ellis Island. Strach na ulicach Nowego Jorku, gdy pilnował swojego pojemnika z pastą. Strach, że skończy jak bezdomny pies. A teraz był to strach, że utraci Lotte, bo przecież nie zasługuje na tyle szczęścia.
[...]
Jedni chcą świat zrozumieć, inni go zmienić. Jedni pytają: „dlaczego?”. Inni odpowiadają: „dlatego!”. Na początku Isidor nie miał zamiaru nic zmieniać, chciał po prostu znaleźć swoje miejsce; myślał nawet, że jeśli każą mu gdzieś usiąść, to usiądzie. Ale dla takich jak on w teatrze czekały tylko dostawki. Jeśli marzył o wygodnym skórzanym fotelu, musiał go sobie sam skombinować. Mimo że w 1930 roku pasta do zębów nie była towarem pierwszej potrzeby i mimo katastrofy ekonomicznej, która zrujnowała kraj, fabryka Chlorodon utrzymała się na powierzchni. Ojciec Lotte miał obsesję na punkcie innowacji; był przekonany, że stoi u progu nowego świata. Wkrótce nawet dzieci będą używać pasty do zębów! – mówił. Potrzebne są innowacje, ale jakie? Od czasu do czasu wzywał Isidora do swojego gabinetu, żeby spróbował na przykład pasty do zębów o smaku cynamonowym – Korzenna Świeżość – albo słonej, Morska Świeżość. No, co pan o tym myśli? Nie wiem… Ciekawe… Ale chyba wolę Chlorodon Smak Świeżości. Ze swoim pięknym uśmiechem nowy młodszy księgowy sam był zresztą doskonałą reklamą tej pasty. Nic dziwnego, że każdy go cenił. Poważny, pracowity, zawsze w dobrym humorze i do tego taktowny, bo oczywiście nie powiedział kolegom, że flirtuje z córką szefa.
[...]
Odkąd pracował u jej ojca, wydawał się Lotte jeszcze bardziej nieśmiały. Prawie zawsze to ona przejmowała inicjatywę. Kiedy szli na coca-colę i podawała mu dłoń pod stołem, robił się cały czerwony. Czas jej się dłużył; marzyła o pierścionku zaręczynowym, ale była pewna, że Isidor to ten, którego sobie wymarzyła, i że los pewnej niedzieli postawił na jej drodze najczystszą istotę pod słońcem. Czuła, że jej ukochany jest pełen sprzeczności, radosny, ale niespokojny, niewinny, a jednocześnie zdolny do przemocy. Raz chciała zaopiekować się nim jak matka, raz z nim uciec. Może dlatego, że był jej pierwszą niespełnioną zachcianką?
[...]
Ojciec Lotte milczał. Wyobrażał sobie krem do golenia w okrągłych metalowych pudełkach, takich jak krem Nivea. Było jasne, że ten młody człowiek miał nosa. Isidorze, nie będę przed panem ukrywał, jest pan u nas młodszym księgowym, więc zna pan rachunki firmy prawie tak dobrze jak ja. Trzymamy się, ale balansujemy na cienkiej linie. Nawet jeśli wykupienie tej fabryki byłoby dla nas korzystne, Chlorodon nie ma na to wystarczających funduszy. Czy muszę panu przypominać, że od pół roku w naszym kraju bankrutuje średnio jeden bank dziennie? Nikt mi nie pożyczy pieniędzy. Właśnie… Ja mam niewielki kapitał. Frederick Hoffmann milczał. O jakich pieniądzach on może mówić? Isidor stał nieruchomo ze spuszczonym wzrokiem. Mam trochę pieniędzy [wygranych na giełdzie w momencie Wielkiego Kryzysu – przyp. aut.] – odezwał się w końcu. Mógłbym je panu pożyczyć, pan by mi podpisał weksel, a kiedy interesy pójdą lepiej… to znaczy, kiedy sytuacja ekonomiczna w kraju się poprawi, a z pewnością się poprawi, jesteśmy wszyscy o tym przekonani… wtedy zwróci mi pan dług.
[...]
Prawo biznesowe i finanse, wydział rekinów. Nie prawo międzynarodowe dla tych, którzy chcieli pracować w ONZ i zmieniać świat. Nie prawo własności intelektualnej dla tych, którzy interesowali się sztuką. Pearl z miejsca wybrała stronę pieniędzy, dzięki której przestanie być córką swojej matki. Naiwnie myślała, że dwa tysiące sześćset kilometrów od rodzinnego miasta nie będzie musiała wstydzić się pochodzenia, ale stało się odwrotnie. Nigdy jeszcze nie czuła się tak wyizolowana, tak pokazywana palcem. Co do ojca… Czy miała go nazywać ojcem? Rodzicem? Isidorem? Starym? Mówić o nim „mój stary”? Nie ufała sobie i miała się na baczności. Całe życie będzie pamiętać ich pierwsze spotkanie, cytrynowe ciasteczka z cynamonem pani Valeras i ich gorycz.
[...]
Wjechali windą na piąte piętro, gdzie było mnóstwo turystów z aparatami fotograficznymi. Pearl wpadła w panikę. Isidor bez przerwy mówił – „Znasz ten obraz?”, „A ten?”, „Podoba ci się?” – i w jego postawie nie było ani trochę skupienia. I za dużo się uśmiechał. Wydał jej się po prostu śmieszny, cudaczny, ale też się uśmiechała, wyrzucając sobie, że jest taka miła dla faceta, który w samotny wieczór przeleciał jej matkę. Nawet jeśli płótna van Gogha i Picassa roztaczały swoje kolorowe piękno, zło było nieodwracalne. A Cézanne? Znasz Cézanne’a? Pearl zrobiło się duszno. Jest silna, nie potrzebuje ojca, nigdy nie potrzebowała. Niech ten facet zapłaci za jej studia i zostawi ją w spokoju. Wyobraziła sobie, że jest rozchwytywaną adwokatką, z górą kasy, i zwraca mu każdego centa. Nie chce być mu nic winna. Spójrz tutaj, jakie fantastyczne kolory! Nie odpowiedziała i poszła przodem, między nieruchomymi obrazami. Była zdezorientowana, poruszała się spokojnie, ale w gardle czuła pulsowanie wrzącej krwi. Tak żałowała, że przyszła! Ale nie mogła nagle odejść. To nie byłoby uprzejme. Od dzieciństwa siedziało w niej coś, co nakazywało jej podobać się wszystkim za wszelką cenę. Ta słabość kierowała krokami i reakcjami Pearl. Wyparłaby się sama siebie, byle ludzie ją lubili.
[...]
To alegoria – powiedział Isidor. Pomyślała o swojej matce. Czy ona w ogóle zna takie słowo? Nagle zebrało jej się na płacz. Emanuje z niej taki spokój – zauważyła. Spokój i smutek, prawda? Może ludzie, próbując zrozumieć obraz, starają się zrozumieć siebie? Ten obraz namalował Austriak. Ach tak? Isidor stropił się i żeby to ukryć, powiedział wesoło: Tak, to wyjątkowy malarz i nie mówię tego dlatego, że sam jestem Austriakiem. Pearl nachyliła się nad małą tabliczką na ścianie i przeczytała na głos: Gustav Klimt… Nie znam. Isidor milczał przez chwilę, zamyślony. Malował pejzaże i… i przepiękne portrety.
[...]
Dwudziestego czwartego listopada 1930 roku koncern Chlorodon, Pasta do Zębów Smak Świeżości nabył drogą kupna koncern Williamson Barber & Son, Krem do Golenia bez Wody i Pędzla – i był to kamień milowy w rozwoju imperium Chloros. Frederick Hoffmann podpisał Isidorowi weksel. Trzy lata później Isidor zostanie mianowany dyrektorem finansowym, a przede wszystkim poślubi pannę Lotte Hoffmann, z wielką pompą, tak, jak to wypadało w przypadku potomka dobrej rodziny, który utracił rodziców – taką wersję przyjmą państwo Hoffmannowie, żeby nie wypytywać zięcia o jego przeszłość i potem nie musieć jej ukrywać. Wyciągną wnioski z tego, co usłyszą od córki, a zięć nie zaprzeczy – czasem wystarczy po prostu nie powiedzieć prawdy.
[...]
To przez te dziecięce wygłupy. Pogrążony w żalu i złości Isidor szukał winnego, bo nie umiał się pogodzić z faktem, że nikt nie był winien. Kto to mógł przewidzieć? Tommy dobrze pływał, był silny, zdrowy i nigdy do tamtej chwili nie miał ataku epilepsji. Jezioro było takie spokojne ani jednej ryby, która mogłaby ugryźć go w stopę. Czy to błyski słońca na wodzie mogły wywołać ten atak? Neurolodzy wysunęli hipotezę młodzieńczej padaczki mioklonicznej. I co z tego? Co to zmieniało? Powinno się chłopców bardziej pilnować. Wszystkiemu winne kierownictwo obozu. Och, byli zrozpaczeni, oczywiście: „Co za straszna tragedia, ale to stało się tak szybko!”. Dwóch chłopców poszło wczesnym rankiem wykąpać się w jeziorze. Nie było w tym nic złego. To wina Charliego. Czyj to był pomysł? Kto powiedział: „Chodź, idziemy się kąpać”? Przed tym wypadkiem żyli spokojnie. Byli stabilną rodziną. Ich dwoje i trójka dzieci. Lecz każdy smutek coś odejmuje. Trzy minus jeden równa się dwa. Została im dwójka dzieci. Isidor zawsze znajdował ukojenie w liczbach.
[...]
Z czasem jego smutek rozproszył się i znikł. Isidor nie potrafił się nawet zasmucić, gdy odeszła żona. Sępy już wszystko pożarły. Niektórzy filozofowie widzą życie jako zegar z wahadłem: w prawo, w lewo, w prawo, w lewo – radość, smutek, egzaltacja, nuda. Zgodnie z tym człowieka uspokaja myśl, że jeśli teraz coś idzie źle, są wielkie szanse na polepszenie, a potem nieuchronnie znów będzie źle i znów dobrze, i tak dalej, w nieskończoność. Teoria wahadła nie przemawiała do Isidora, ponieważ zbyt często w życiu zdarzały mu się krańcowe i nieodwracalne zmiany. Fakt, że miał dużo radości, gdy na przykład powiedział do Lotte „Jestem Werter” albo kiedy postawił na bessę General Electric i potem, gdy dwóch robotników powiedziało mu o bankructwie fabryk Williamson Barber & Son; wielką frajdą było nawet to, że wykupili szampony do włosów Star Blonde. Ale zbyt wiele razy spadł w przepaść nieszczęścia. Po Tommym jeszcze stał, to prawda, ale nigdy już nie chodził.
[...]
Pearl i Isidor jeszcze nie raz wybrali się razem do muzeum i nie tylko do MoMA [Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Yorku – przyp. aut.], ale też do Metropolitan, Guggenheima czy Frick Collection. Isidor szybko zauważył, że dziewczyna nie lubi jego komentarzy na temat sztuki ani tej manii wypytywania, co woli i co jej się podoba. Co jej się podoba… Pearl nie miała gustu, ani dobrego, ani złego. Nie poruszały jej zawieszone na ścianach obrazy, nie wzruszały rzeźby ani instalacje z migoczących neonów. Piękne, interesujące, dobrze zrobione. Ale pozostawała na poziomie amatora, wychwalającego jakieś podobieństwa, zachwycającego się techniką, wirtuozerią artysty, któremu udało się tak wspaniale namalować rozczochrane włosy, oddać puszystość aksamitu marynarki czy fałdy udrapowanej tkaniny. Tak więc wpadała w podziw na widok dziewiętnastowiecznych portretów, ale gdy docierała do pasków i plam sztuki abstrakcyjnej albo gorzej, konceptualnej, myślała, że to nie dla niej. Cóż w tym trudnego rzucić słoik farby na płótno. Albo koło od roweru zamontowane na taborecie… Może i była to Sztuka przez duże „S”, ale ze wstydem myślała, że nic z tego nie rozumie. A przecież starała się, czytała broszury. Kiedyś sztuka reprezentowała, dziś prezentuje – te słowa wydały jej się czymś w rodzaju klucza. W dawnych czasach artyści reprezentowali – bitwy, konie, kobiety, sady – potem, w XX wieku, zadowolili się prezentowaniem – pocięte blejtramy, połamane skrzypce, kawałki żelaza czy przewrócone bidety. Chciałaby mieć do powiedzenia coś inteligentnego, godnego przedyskutowania z tym mężczyzną, który tylko czekał na nawiązanie dialogu, ale przerażona własną trywialnością, milczała.
[...]
Kątem oka obserwowała, jak Isidor spogląda na coś z ukosa, przyspiesza, czasem nawet podbiega do eksponatów i była zażenowana. Ale gdy proponował następne spotkanie, następną wystawę, nie umiała mu odmówić. Nauczyli się więc spacerować po muzeach razem, ale osobno. Nie znała właściwie starych ludzi, nie wiedziała, że są powolni i niecierpliwi. Isidor wymykał się jej, był nieuchwytny; odbierała go jako kogoś infantylnego i trudnego. Czasem wydawał się pretensjonalny jak człowiek z kieszeniami pełnymi pieniędzy, któremu nikt nigdy się nie sprzeciwiał, a czasem odnosiła wrażenie, że to pogrążony w myślach marzyciel – wtedy, gdy uśmiechał się do niej czule, co sprawiało jej przykrość.
[...]
Pomyślała o Adrianie, który zdecydował się na arbitraż. Czasem marzyli i obiecywali sobie, że kiedyś otworzą własną kancelarię. Z biegiem lat ich przyjaźń znacznie się wzmocniła. Tak się we wszystkim zgadzali, że zastanawiali się, czy nie powinni zostać parą, ale potem rozśmieszyło ich to i zarzucili temat. Życie uczuciowe Pearl było dość chaotyczne, bo całą energię skupiała na pracy. A Adrianowi wciąż trafiały się jakieś nieszczęśliwe związki. Pearl była jego pocieszycielką. Podawała mu chusteczki i zapewniała, że w końcu spotka bratnią duszę.
[...]
Chcesz powiedzieć, że ona jest do mnie podobna? Do ciebie podobna? Pearl, jest identyczna, to twój sobowtór! Przesadzasz, ona wygląda jak… A ten pieprzyk? Ten pod okiem? O ile się nie mylę, masz dokładnie taki sam, w tym samym miejscu! Pearl uśmiechnęła się na myśl, że Adrian o nim pamięta. Ludzie przywiązują zbyt dużą wagę do pieprzyków, jeśli chodzi o genetykę. Pieprzyk to coś jak znak firmowy, jak pieczęć, niepodważalny dowód. Tak, to prawda – przyznała. I poza tym ten malarz był Austriakiem. To może być portret twojej babki! No, może ciotki, w każdym razie kogoś z twojej rodziny! Piszą, że pierwszy portret powstał w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku. Dziewczyna na portrecie musiała się urodzić w okolicach tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego.
[...]
W 1910 roku Gustav Klimt namalował młodą kobietę z rozpuszczonymi włosami, zwróconą ku patrzącemu półprofilem, w wielkim brązowym kapeluszu, z nagimi ramionami i futrzaną etolą wokół szyi. Obraz, zatytułowany Backfisch, wystawiono w 1916 roku w wiedeńskiej galerii Miethke. Kupił go nieznajomy, którego nazwiska nie znaleziono później na żadnej liście ówczesnych klientów. W 1917 roku, na rok przed śmiercią, Klimt z nieznanych powodów przemalował ten obraz: zamalował kapelusz i etolę, na ramiona dziewczyny zarzucił biały szal w kwiaty, a jej włosy upiął w skromny kok. W 1925 roku włoska galeria Ricci Oddi w Piacenzy zakupiła obraz Klimta zatytułowany Portret damy, nie orientując się, że to przemalowany Backfisch. Musiało minąć osiemdziesiąt lat, by w zeszłym tygodniu Claudia Maga, studentka historii sztuki Uniwersytetu w Piacenzy, dowiodła, że nie chodzi tu o dwa różne portrety, z których pierwszy zaginął, ale o jeden i ten sam obraz, mocno zmieniony. Gdy prześwietlono go promieniami Roentgena, okazało się, że młoda studentka miała rację. To wielkie wydarzenie, ponieważ w dorobku słynnego malarza nie znaleziono do tej pory żadnego przemalowanego obrazu. Kim była ta młoda kobieta? Dlaczego Klimt postanowił zmienić jej wygląd? Nie wiadomo. Tajemnica pozostaje tajemnicą.
[...]
Nawet wstąpiła do księgarni i kupiła książkę o Gustavie Klimcie. Niestety, Portretu damy nie było wśród ilustracji ani nie wymieniono go w tekście. Wywnioskowała z tego, że nie należał do znanych obrazów malarza. Podczas lunchu z Adrianem wzajemnie zapalili się do tej historii. Adrian ze swoim zwykłym entuzjazmem przekonywał ją, że to portret jej babki, nie może być inaczej. Dziwiło go tylko, że Isidor nigdy o nim nie wspomniał podczas popołudni, które spędzał z Pearl w muzeach. Chyba że sam o tym nie wiedział. Należało to wyjaśnić. Pearl bardziej zainteresowała historia z przemalowaniem obrazu, ale w sumie czy to takie ważne, czy młoda kobieta została namalowana w kapeluszu, czy bez? Po dłuższej wymianie zdań na temat deszczu, pogody, Kellerów i reumatyzmu Isidora Pearl rzuciła się na głęboką wodę. Pamiętasz mojego przyjaciela Adriana? Tego, który był na sylwestra u Dietrichów? Ach tak, prawda. Co za nudny wieczór; nie chciało jej się nawet o tym myśleć. No więc Adrian pokazał mi w „Guardianie” artykuł, w którym jest mowa o pewnym obrazie Gustava Klimta. Isidor zachował kamienny spokój. Adrian mówi, że jestem bardzo podobna do kobiety na tym portrecie.
[...]
Tak, w tamtym czasie w Wiedniu wszyscy arystokraci posiadali piękne wille dokładnie w tym miejscu Johannesgasse. A rodzina Brombeere była… Pearl otworzyła szeroko oczy ze zdumienia – Isidor nigdy jeszcze nie mówił, że pochodzi z arystokratycznej rodziny. Kim była? Isidor spostrzegł, że się zagalopował. Willa rodziny Brombeere pojawiła mu się przed oczami jak biały duch z przeszłości. Dlaczego, u diaska, w ogóle wymówił to nazwisko? To byli krewni mojego ojca. Ale nie nazywasz się tak jak oni. Bo… Zmieniłem nazwisko po śmierci matki. Oczy Isidora zaszły mgłą. Pearl nie chciała być niedyskretna i milczała, czekając na dalszy ciąg.
[...]
Położyła się, ale była za bardzo podniecona, żeby zasnąć. Włączyła telewizję i wyciągnęła z torebki przewodnik Wspaniały weekend w Wiedniu. Potem pomyślała, że lepiej mieć niespodziankę, i odłożyła książkę. Była zadowolona z przerwy w pracy, z tego, że przez jakiś czas nie będzie musiała oglądać brązowego dywanu w kancelarii Barnetta. Przed oczami przedefilowały jej sylwetki wspólników i współpracowników. Cały czas musiała walczyć, dowodzić, że jest tam na swoim miejscu, że zasługuje na to, by powierzać jej ważne sprawy. Jedna z jej przyjaciółek ze studiów dostała się do prestiżowej kancelarii i po długich podchodach szefa uległa jego awansom. Nie wiedziała, czy to był dobry pomysł, czy wielki błąd i teraz tkwiła w pułapce. Wciąż jednak opowiadała o nim jako o przystojnym, pociągającym mężczyźnie. Pearl nie miała tego rodzaju kłopotów ani z Barnettem, ani zresztą z żadnym innym wspólnikiem w spółce. Przynajmniej tyle! Spróbowała się odprężyć. Nagle zlał ją zimny pot. Paszport! Czy włożyła go do torebki? Przewracała się na poduszce, przed oczami migały jej sterty akt i wizje malowniczych uliczek europejskich miast. Dopiero gdy zadzwonił budzik, zdała sobie sprawę, że w końcu zasnęła. Czerwone świecące cyfry wskazywały 04.00. Zerwała się z łóżka. Minęło trochę czasu, zanim dotarło do niej, że poza budzikiem dzwoni coś jeszcze, gdzieś dalej w mieszkaniu. Telefon. Poszła do kuchni, przypuszczając, że to Isidor sprawdza, czy wstała i się szykuje. Uśmiechnęła się i odebrała telefon. Halo? Pani Pearl? Poznała łagodny, grzeczny głos majordomusa. Chadi? Pani Pearl, eee… Stało się coś strasznego. Jej krew się zmroziła. Przycisnęła słuchawkę do ucha; może źle zrozumiała i chciała się upewnić, że nie usłyszy nic złego. Głos Chadiego był zduszony. To pan… Pan [Isidor – przyp. aut.] nie żyje.
[...]
Reszta wyjaśnień dotarła do niej jak przez mgłę. Chadi znalazł rano swojego pracodawcę zimnego i nieruchomego. Natychmiast wezwał pogotowie, ale było za późno. Bez cienia wątpliwości stwierdzono zawał serca. Gdy minął szok wywołany tą wiadomością, Pearl ze zdziwieniem spostrzegła, że śmierć ojca nie zrobiła na niej wielkiego wrażenia. Zaskakujące – czasem śmierć zostawia po sobie otwarte rany, a czasem wszystko goi się samo. Pustka, którą zostawił po sobie Isidor, nie była więc tak wielka. Może dlatego, że Pearl poznała ojca, gdy był już stary, i zawsze znała go starego. A przecież zaraz po pierwszym spotkaniu, kiedy przewidziała możliwość, że go pokocha, z przerażeniem zrozumiała, że człowiek może tęsknić tylko za tym, co dobrze zna. Musiała być rozsądna, uciszyć wyobraźnię, stłumić myśli o skradzionym dzieciństwie i trudnym okresie dojrzewania. Isidor również musiał to zrobić. Zgodzili się oboje, że związku nie można budować na żalach i pretensjach. Dziesięć lat musi wystarczyć, żeby mieć dużo dobrych wspomnień. Wiedzieli, że czas mają policzony. Isidor powiedział jej kiedyś, żeby uważała go za Świętego Mikołaja. Przy otwarciu testamentu okazało się, jak Święty Mikołaj o wszystko zadbał.
[...]
Tamtego wieczoru był cały Manhattan, wszyscy z czekami na przytułek dla bezdomnych. Pearl poprosiła Barnetta, żeby jej towarzyszył. Tego typu wydarzenia były wymarzonym miejscem dla pozyskiwania nowych klientów. Barnett, szczwany lis, szybko pojął, że ta prawie trzydziestoletnia nieślubna córka świętej pamięci Isidora Hoffmanna Fergusona jest najlepszym nabytkiem kancelarii w ciągu ostatnich lat. Wkrótce miał jej zaproponować udziały w kancelarii. Jonathan przebijał się przez tłum z kieliszkiem szampana w dłoni. Pearl miała suknię z falbanami, w której wyglądała trochę niemodnie – ona powiedziałaby: klasycznie. Nawet jeśli się do tego nie przyznawała, nowa suma na koncie w banku dodawała jej pewności siebie. Od razu zauważyła Jonathana i niezwykle jej pochlebiło, że do niej podszedł. Ładna sukienka! Dziękuję. Chętnie bym ją zobaczył rzuconą byle jak na podłogę koło mojego łóżka. Ale bezczelny, pomyślała i przeszedł ją dreszcz. Było jasne, że facet nie pierwszy raz stosuje taką zaczepkę. Kiedy opowiedziała o tym Adrianowi, ten wzniósł oczy do nieba. „Co za frajer!”, wykrzyknął. Prawdą było, że gdyby to on powiedział coś takiego, dziewczyna najwyżej parsknęłaby śmiechem. Zrozumiał, że Pearl połknęła haczyk, dopiero wtedy, gdy spotkał Jonathana, który spojrzał na niego tymi kretyńskimi chabrowymi oczami i rzucił: „Mów mi Johnny!”. Dla Pearl od razu było jasne, że tych dwóch nigdy się nie polubi.
[...]
W świecie sztuki jest wiele rodzajów złodziei. Czasem tylko krok dzieli amatora od profesjonalisty, uczciwego kupca od pasera. Poza tym zdarzają się jeszcze łgarze, kłamcy, handlarze starociami, którzy oszukują starsze panie, wmawiając im, że portret dziadka nie jest wart haczyka, na którym wisi, i że mogą zrobić im grzeczność, zabierając tę brzydką wydłużoną twarz o oczach jak dwa migdały, w dodatku niesymetrycznych, po czym, pogwizdując, wychodzą z Modiglianim. Są antykwariusze, którzy prowadzą sklepy wychodzące na ulicę, a od podwórka robią ciemne interesy. Są piraci, awanturnicy, poszukiwacze skarbów, hieny cmentarne. Są fałszerze, artyści i pasjonaci. Dżentelmeni włamywacze, złodzieje w wielkim stylu, którzy, jak mówi piosenka, po tym, jak zrobią włamanie, zostawiają list na fortepianie. Są majsterkowicze, którzy wślizgują się pod plandeki okrywające remontowane zabytki i atakują dłutem gargulce i anioły na frontonach. Są strażnicy muzeów, którzy przymykają oczy dla paru dolarów, bo nie wystarcza im pieniędzy do pierwszego, są ministrowie, którzy przemycają walizki pieniędzy. Rzadko się zdarza, żeby kradzież miała miejsce pod nosem i na oczach wszystkich. Jeśli dzieła sztuki znikają, to w największym sekrecie, nikt o tym nie wie. Miliony skarbów śpią spokojnie w skrzyniach, w magazynach i w strefach wolnocłowych. Muzeum udostępnia publiczności setki dzieł z tysięcy, które trzyma na zapleczu. Nie mówiąc o urzędowych gmachach w krajach z chwalebną przeszłością, gdzie pracownicy narażeni są na wiele pokus. [...] Miesiąc po tym, jak dyrektor pechowego muzeum w Piacenzy odkrył, że z jego placówki skradziono portret młodej kobiety o karminowych ustach, skontaktował się z nim urząd celny w Vintimille. Celnicy myśleli, że odnaleźli obraz. Niestety, była to kopia. Można się było tego spodziewać, bo po ogłoszeniu kradzieży kombinatorzy porozumiewają się, żeby ustalić, kto to zrobił. W tego rodzaju przypadkach zawsze znajdzie się jakiś cwaniak, który chcąc skorzystać z okazji, szybko zamówi kopię u znajomego fałszerza i zawiadomi wszystkich: „Mam!”. „To ty? Ile?”, pytają pozbawieni skrupułów handlarze. Grasz, nie grasz? Bierzesz, nie bierzesz? Ryzyko nie jest wielkie, nie ma bowiem lepszego interesu niż sprzedać piękną kopię – podając ją za oryginał – komuś, kto jest gotowy kupić pod stołem kradziony obraz. W przypadku Portretu damy frajerem okazał się Bettino Craxi, były premier, umoczony w różne skandale i oskarżony o korupcję. Policja nie przykładała się specjalnie do śledztwa. Były premier zbiegł do Tunezji, żeby uniknąć dwudziestu siedmiu lat więzienia. Jeden zarzut mniej czy więcej nie zmieniłby wiele w jego sytuacji. Celnicy uznali, że tym razem trafiła kosa na kamień, i nie zamierzali tracić czasu na łapanie oszustów, którzy oszukują się nawzajem.
[...]
Gdy została sama, nachyliła się nad tajemniczą skrzynką. Nie miała nawet narzędzi, żeby ją otworzyć. Czy ma zjechać na dół i poprosić Leonarda o jakiś pręt albo coś innego, czym mogłaby podważyć wieko? Poszła do kuchni po nóż do chleba. Na pewno się skaleczę, pomyślała, wracając do przedpokoju. Uklękła i wyjęła gwoździe wbite w drewno wzdłuż krawędzi skrzynki. Co za historia! Znów pomyślała o Johnnym. Może to prezent na przeprosiny. Ale przecież musiałby go wysłać dziś po południu. Co za oszust i krętacz! Ku jej zdziwieniu, gdy wsunęła ostrze noża w szczelinę między deskami, łatwo się rozeszły i wieko się uniosło. Nieskazitelnie biały gruby i miękki materiał okrywał coś płaskiego i lekkiego. Serce Pearl zaczęło bić szybciej. Ostrożnie rozwinęła tkaninę i kiedy tylko zobaczyła zielony róg, już wiedziała. Przed nią leżał portret kobiety zwróconej ku patrzącemu półprofilem, z włosami upiętymi w kok, pieprzykiem pod okiem, dokładnie w miejscu, gdzie miała taki ona. Płótno wibrowało pięknem. Pearl wstrzymała oddech. Zatopiła się w błękicie i zieleni oczu. Czy naprawdę była sobowtórem tej kobiety? Mocna kreska brwi, dość duży nos, wyraźny zarys karminowych ust i te policzki… Malarzowi udało się oddać wrażenie, jakby na oczach widza młodej kobiecie delikatnie różowiały policzki, gdy pod skórę powoli napływa krew. No tak, pomyślała Pearl. To rzeczywiście jestem ja.
[...]
Czego oczekiwała? Że wszystko się ułoży? Rhonda chichocząca w korytarzu… Ale, mój Boże, co w tym takiego strasznego? Czy to przez matkę odbierała zdradę jak straszny cios? Można było przecież oddzielić to od emocji, podejść do niego tautologicznie: Johnny przeleciał Rhondę tylko po to, żeby przelecieć Rhondę, co nie miało żadnego związku z tym, że spotykał się z nią, Pearl. Tautologia, naprawdę? Ale wciąż się do niego uśmiechała. I Johnny poczuł się niewyraźnie. Dobra, to sobie pójdę! – oznajmił. Jakiś czas temu widziała w telewizji film dokumentalny, w którym opowiadano, że jeśli położy się na piasku rozgwiazdę, ta nie rusza się, bo nie wie, w którym kierunku pójść, w prawo czy w lewo, w górę czy w dół, i w końcu umiera. Jestem rozgwiazdą, pomyślała. A przecież niezdecydowanie nie leżało w jej naturze. Okej – usłyszała swój głos. Johnny złożył na jej policzku szybki pocałunek. Nie odprowadziła go do drzwi. Zamknął je za sobą z głuchym trzaskiem.
[...]
Usiadła wygodnie na kanapie ze szklanką whisky i zaczęła rozmyślać. Kto ukradł ten obraz? Na czyje zamówienie? Kto go jej przysłał? Czy to jedna i ta sama osoba? Dlaczego wysłano obraz akurat do niej? Dlatego, że jest sobowtórem kobiety z portretu, czy z jakiegoś innego powodu? Dlatego, że łączy je rodzinna więź? Jeśli łączyła je rodzinna więź, to oczywiste, że musiał w tym uczestniczyć Isidor. Czy był zdolny do takiego czynu i przed śmiercią zlecił kradzież obrazu? Raczej nie, tym bardziej że przecież jechali do Włoch właśnie po to, żeby go zobaczyć. Ktoś, kto znał Isidora? Albo znał ją? Adrian? Roześmiała się, wyobrażając sobie przyjaciela zlecającego tę kradzież na odległość z Nowego Jorku. Adrian i włoska mafia? Niemożliwe! Wróciła do kuchni po skrzynkę, która leżała na lodówce, i nalała sobie kolejną whisky. Oczywiście najprościej byłoby od razu zawiadomić policję. Pójść do komisariatu, oddać obraz i powiedzieć, że nie ma nic wspólnego z jego kradzieżą. Im dłużej przyglądała się portretowi, tym bardziej ją fascynował. Miała ochotę go dotknąć, ale czuła, że byłaby to profanacja. Przesunęła wzrokiem po linii warg kobiety na obrazie, rozchylonych lekko, jakby zaraz miały coś do niej wyszeptać. Jej usta są pełne kwiatów, pomyślała Pearl. Przysunęła się tak blisko do płótna, że oczy dziewczyny z portretu stały się wielkie, zlały się w jedno oko Cyklopa i Pearl zaczęło się kręcić w głowie. Skóra pięknej nieznajomej lśniła jak odbicie księżyca w wodzie.
[...]
Pozornie w jej prośbie nie było nic dziwnego. Pearl wiedziała, że jej ojciec należący do rodziny Brombeere wyemigrował do Stanów w latach dwudziestych i w zeszłym roku zmarł. Ponieważ niewiele opowiadał o swoim dzieciństwie i, niestety, już go nie ma wśród nas, żeby mógł odpowiedzieć na jej pytania, chciałaby odnaleźć swoich austriackich przodków. Czy jakiś Brombeere jeszcze żyje? A jeśli nie, to czy może są jakieś ślady, akty urodzenia, śmierci, własności, jakieś listy, jakiekolwiek dokumenty, najlepiej zdjęcia – jak podkreśliła. Była przekonana, że aby zrozumieć, dlaczego ukradziony portret trafił do niej, musi odkryć tożsamość tajemniczej krewnej, do której jest tak podobna. Nie wiedziała zbyt wiele, ale to, co wiedziała, pozwoliło detektywowi zabrać się do pracy. Kiedyś Isidor powiedział, że jego ojciec zginął bohatersko podczas pierwszej wojny, a matkę zabrała choroba. Byli bogaci, może nawet należeli do arystokracji i mieszkali w wielkim domu przy Johannesgasse, tego była pewna. Isidor nigdy jednak jej nie zdradził, do kogo trafił po śmierci matki i kto go wychował. Jakaś ciotka? Kuzynka? Trzeba by znaleźć drzewo genealogiczne rodu Brombeere i modlić się, by znalazł się jakikolwiek potomek i opowiedział swoją wersję historii. Powiedziała detektywowi, że przyjedzie do Wiednia za dwa tygodnie. Myśli pan, że to za wcześnie? – spytała. Nie. Dostałem od pani dość informacji, to nie będzie trudne. Kilka dni w archiwach ratusza i w Ministerstwie Wojny i myślę, że już będzie pani zadowolona z wyników.
[...]
Poza tym myślała cały czas o Isidorze, o jego dzieciństwie w Austrii. Klimt, słynny malarz. Nieznajoma z portretu… Nic nie miało sensu. Wieczorem w łóżku wymyślała setki nowych kryjówek dla obrazu, jedną bardziej nieprawdopodobną od drugiej. Bo czy na przykład sprzątaczka nie dorobiła sobie klucza i któregoś dnia, z zemsty za zwolnienie bez wypowiedzenia, nie przyjdzie i nie zacznie grzebać? No jasne, że to zrobi, kiedy ona będzie w Wiedniu! Pearl tyle oczekiwała po tej podróży. I pomyśleć, że jest w połowie Austriaczką, a nigdy nie była w Europie! Musi zaszyć płótno pod obraz pod podszewką walizki i zabrać go ze sobą, nie ma wyboru. Ale jak przejść przez cło? Nagle kontrole na lotnisku wydały jej się górą nie do pokonania. Jeśli nie weźmie portretu, będzie trzynaście dni i trzynaście nocy z dala od niego… No ale przecież nawet nie umiała szyć. Na ulicy miała wrażenie, że jest śledzona. I – co było absurdalne – coraz częściej w kancelarii wstawała od biurka i szła do łazienki umyć ręce. Nawet Barnett zauważył jej podenerwowanie. Uprzedziła go, że weźmie dwa tygodnie urlopu.
[...]
Stauber przeskoczył przez przepełniony kosz na śmieci, ominął stojący na podłodze telefon i sięgnął za trzy wielkie kartony do przeprowadzki, za którymi stał taboret. Proszę usiąść tutaj – podsunął go triumfalnie Pearl. Dziękuję panu. Nie, doprawdy, nie spodziewała się takiego przyjęcia. Może facet mówi dobrze po angielsku, ale cały ten interes wygląda na amatorszczyznę. No więc przeprowadziłem poszukiwania, o które mnie pani prosiła. I muszę powiedzieć, że nic… nic nie wyszło tak, jak się tego spodziewaliśmy. Pearl poczuła się boleśnie zawiedziona. Owszem, znaleźliśmy członków rodziny o nazwisku Brombeere, którzy mieszkali przy Johannesgasse dwadzieścia cztery. To bardzo piękny dom, dziś podzielony na trzy luksusowe mieszkania. Niestety, żaden członek tej rodziny nie zginął za ojczyznę ani podczas pierwszej, ani podczas drugiej wojny światowej. A przede wszystkim nie było tam żadnego dziecka o imieniu Isidor ani zresztą o żadnym innym imieniu, które urodziłoby się w tysiąc dziewięćset dziewiątym, tysiąc dziewięćset ósmym albo tysiąc dziewięćset dziesiątym roku. Pani ojciec mówił, że nazywa się Isidor Ferguson. To nazwisko zresztą podał na Ellis Island osiemnastego mają tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku, sprawdziłem. Musi pani wiedzieć, że niektórzy wymyślali sobie nazwiska po zejściu z pokładu statku, a nazwisko Ferguson występuje dość często w rejestrach imigracyjnych. Załóżmy więc, że pani ojciec nie nazywał się ani Isidor, ani Ferguson, ale że jego ojcem był Brombeere zamieszkujący dom przy Johnannesgasse… Tylko że to również nam się nie zgadza. Na Johannesgasse dwadzieścia cztery rzeczywiście mieszkali państwo Brombeere, Otto i Hermine, oraz ich jedyny syn, Franz Brombeere. W tysiąc dziewięćset dziewiątym roku, kiedy urodził się pani ojciec, Otto Brombeere miał sześćdziesiąt jeden lat, jego żona Hermine czterdzieści trzy, a syn Franz dwadzieścia jeden… wszystko dokładnie sprawdziłem. Franz nie był żonaty, więc jeśli to on był ojcem pani ojca, oznaczałoby to, że ten był nieślubnym dzieckiem, co w tamtych czasach nie było takie rzadkie. Ale powiedziała mi pani, że ojciec pani ojca zginął na wojnie, zacząłem więc szukać w archiwach wojskowych i nie znalazłem w nich nic, poza dokumentami podpisanymi przez Ottona Brombeere, który był bliski cesarzowi i służył w dyplomacji. Tak na marginesie, był wyjątkowym człowiekiem. Jego syn, Franz, nigdy nawet z daleka nie oglądał wojska, ponieważ był astmatykiem. Co do innych członków rodziny Brombeere, to żaden nie mieszkał w Wiedniu. Jest jakaś bardzo odległa gałąź rodziny, kuzyni, którzy noszą to nazwisko, mieszkający gdzieś koło Salzburga, ale tego jeszcze nie miałem czasu sprawdzić. [...] Myśli pan, że mój ojciec podał nazwisko Brombeere ot tak, jakby mógł podać nazwisko jakiegoś sąsiada? Uważa pan, że to jest fałszywy trop? Ernst Stauber milczał przez chwilę. Tu właśnie sprawa zaczyna być interesująca – odezwał się w końcu. Otóż w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku, gdy pani ojciec opuścił Austrię i wyjechał do Ameryki… statkiem wypływającym z Genui, to również sprawdziłem… w rodzinie Brombeere doszło do tragicznego zdarzenia. Tak? Co się stało? Franz Brombeere został zamordowany.
[...]
A więc oto jak wygląda sprawa: Isidor Ferguson to zapewne nieprawdziwe imię i nazwisko, ale faktem jest, że niejaki Isidor Ferguson wylądował na Ellis Island osiemnastego mają tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku. Był austriackiej narodowości i wsiadł na statek w Genui. Na karcie jego przybycia jest napisane, że nie posiada dokumentów tożsamości, ale jest zdrowy i nie ma wszy. Jest tam również jego data urodzenia, dziesiąty października tysiąc dziewięćset dziewiątego roku, z czego wynika, że miał wówczas szesnaście lat. Ale tego nie możemy być pewni. Nie możemy. Później Isidor Ferguson dołączył do swojego nazwiska nazwisko żony i jako Isidor Hoffmann Ferguson zrobił majątek na higienie jamy ustnej. I to właśnie ten Isidor był pani ojcem, tak? Tak.
[...]
Pani ojciec może być nieślubnym synem Franza Brombeerego, który w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym miał dwadzieścia jeden lat. Pozycja społeczna matki pani ojca z pewnością była niższa. Może ta kobieta była służącą albo prostytutką… Mam nadzieję, że pani nie szokuję. Pearl miała ochotę się uśmiechnąć. Gdybyś wiedział, pomyślała. Jakie to osobliwe, że historia tak się powtarza. Nic dziwnego, że Isidor dostał zawału, gdy się dowiedział o jej istnieniu. W tej sytuacji ta część o ojcu, który zginął na wojnie, nie ma sensu, bo Franz Brombeere spędził całą wojnę w archiwum, zresztą wykorzystał to później, pisząc książkę. Coś takiego! Tak, przekład poezji. Jakiegoś francuskiego poety… Krótko mówiąc, nie miał nic wspólnego z wojskiem. Mam jego zdjęcie. Ma pan jego zdjęcie? Tak, w biurze. Zrobiłem ksero raportu policji z jego zabójstwa. Pokażę pani.
[...]
Tak więc Franz Brombeere – ciągnął detektyw – ginie zamordowany w nocy z pierwszego na drugiego kwietnia tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku. Ma w tym momencie trzydzieści siedem lat. Raport policji jest bardzo dokładny. Majordomus znalazł go w gabinecie. Ofiarę uderzono w łuk brwiowy i w skroń przyciskiem do papieru, ale z sekcji wynikało, że najprawdopodobniej skręcił sobie kark, upadając na marmurowy stolik. Stracił dużo krwi i godzina zgonu została ustalona na około trzecią w nocy. W pokoju były ślady walki, ale nie odkryto śladów włamania do domu. Zniknął wyłącznie zegarek Franza Brombeerego z dewizką i portfel z kilkoma banknotami. Dlatego w śledztwie stwierdzono, że to było nieudane włamanie, i uznano, że najprawdopodobniej złodziej, uciekając, nieszczęśliwie uderzył ofiarę. Wie pani, typowa historia. W tamtych czasach państwo Brombeere mieli ośmioro służby i pięcioro mieszkało w domu, masztalerz nad stajniami, a pozostali w pensjonacie niejakiej Frau Rathau. Gdy znaleziono biednego Franza Brombeerego z twarzą we krwi, brakowało jednego służącego, Stefana Bauera. Był to chłopak do wszystkiego, zatrudniony sześć miesięcy wcześniej. Stał się podejrzanym numer jeden. Nie było śladów włamania, więc policja uznała, że sprawcą musiał być ktoś, kto znał dom i wiedział, jak się do niego dostać. I może zabił Franza Brombeerego dlatego, że ten go rozpoznał. Nadąża pani? Nie można tego wykluczyć. Młody chłopak postanawia okraść swoich państwa. Robi to w nocy, ale ma pecha i staje oko w oko z Franzem, który nie może zasnąć. Chłopaka ogarnia strach, zaczynają się szamotać, nieszczęśliwy cios i młody służący przypadkowo zabija swojego pana. Po czym ucieka właściwie z niczym. Nie można tego wykluczyć. Majordomus powiedział policji, że młody Stefan Bauer miał dziewiętnaście lat, że był sierotą, że pochodził z Leobendorfu, miasteczka leżącego jakieś dwadzieścia kilometrów od Wiednia. Policja udała się więc do tamtejszego sierocińca i odkryła, że owszem, przebywał tam wcześniej Stefan, tylko nie Bauer, ale Grün, który miał siedemnaście lat i wyglądał jak podejrzany. Zaczęto go szukać, ale kiedy chłopaka znaleziono, okazało się, że to nie ten. Majordomus przyznał, że nie sprawdził referencji nowego pracownika i że zgubił list z sierocińca, w którym dokładnie chłopaka opisano. Krótko mówiąc, śledztwo stanęło w miejscu. Ale ja coś znalazłem… [...] Pojechałem do Leobendorfu. Sierociniec już nie istnieje, zamknięto go w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku. Ale w archiwach ratusza mają z niego rejestry. Rejestry czego? Wszystkich dzieci, sierot wojennych, których ojcowie zmarli podczas pierwszej i drugiej wojny światowej. I pomiędzy małymi Kurtami i Adolfami znalazłem naszego Stefana Grüna, który nas w sumie nie interesuje, i… Isidora Lindego! A mogę panią zapewnić, że w Austrii nie ma zbyt wielu Isidorów. Ten, urodzony w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym, był synem Marthy Linde, zmarłej na hiszpankę w tysiąc dziewięćset osiemnastym i nieznanego ojca, być może zabitego na wojnie. Przebywał w tym sierocińcu do ukończenia piętnastego roku życia, czyli do roku tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego. I to ten Isidor Linde miałby być moim ojcem? I to ten Isidor Linde jest pani ojcem, bo pani ojciec powiedział, że jest synem Franza Brombeerego! Absolutnie nie! To najbardziej pasjonująca sprawa, na jaką trafiłem! Wszystko się zgadza! Franz Brombeere robi dziecko biednej Marcie Linde, postanawiają nazwać go Isidor, po ulubionym poecie Franza, na przykład… Czy ja wiem? Na pamiątkę wieczoru, gdy Franz czytał jej na głos wiersze. W końcu jednak tchórzy, zostawia matkę z dzieckiem w nędzy, a sam żyje życiem bogatego wiedeńczyka zafascynowanego kulturą. Potem Martha umiera na hiszpankę, a dziewięcioletni Isidor trafia do sierocińca. Gdy z niego wychodzi, w głowie ma tylko jedno: odnaleźć ojca i zemścić się. Ma pan bujną wyobraźnię! – Ależ wcale nie! Isidor zatrudnia się u rodziny Brombeere, oczywiście pod fałszywym nazwiskiem i kilka miesięcy później, jak wynika z dat, które się zgadzają, przy pierwszej nadarzającej się okazji zabija ojca! Rozumie pani? To nie wypadek, to była zbrodnia z premedytacją! Robi, co trzeba, żeby wyglądało to na włamanie, które źle się skończyło, po czym ucieka do Ameryki, ląduje w Nowym Jorku i zaczyna nowe życie pod innym nazwiskiem.
[...]
Pearl myślała też o obrazie schowanym w jej szafie i w pewnej chwili wyobraziła sobie, że Martha Linde pozowała Klimtowi. Może to właśnie ona była dziewczyną z portretu, lecz możliwość, że Isidor zabił ojca, tak zszokowała Pearl, że przyćmiła wszystko inne. Nawet jeśli Stauber wyciągał słuszne wnioski, to ona, żeby wyjaśnić tajemnicę skradzionego portretu, powinna dalej poprowadzić sprawę sama.
[...]
Pearl i tak była już pewna, że Isidor zataił swoją przeszłość nawet przed nimi. Popołudniami odpoczywała. Była w muzeum Leopolda i w Belwederze; podziwiała płótna Klimta i jak miliony turystów przed nią, zapadła w kontemplację, patrząc na siną stopę kobiety z obrazu Pocałunek. Zaczęła chodzić śladami malarza, ale nie dowiedziała się niczego ponad to, co już wiedziała z monografii, w której skrupulatnie robiła notatki na każdej stronie. Poszła Ringiem aż do dawnego domu rodziny Brombeere. Wejścia strzegła wielka brama. Z ulicy zauważyła ogromną oszkloną werandę w kształcie rotundy, ale skąd mogła wiedzieć, że siedemdziesiąt trzy lata wcześniej, gdy końskie kopyta stukały podkowami o bruk dziedzińca, Isidor przykładał się, jak mógł, do pucowania jej szybek? Czy to w ogóle możliwe, żeby stary Isidor Hoffmann Ferguson, siejący postrach magnat finansowy, szanowany amerykański miliarder, był kiedyś chłopcem do wszystkiego ze ścierką w dłoni? Któryś dzień spędziła z Ernstem Stauberem w archiwum ratusza, szukając informacji o rodzinie Brombeere. Ich drzewo genealogiczne wydało jej się co najmniej skromne: jedna linia jedynaków i jacyś dalsi krewni pod Salzburgiem, do których Stauber zadzwonił, ale, niestety, żaden przedmiot, mebel, klejnot ani fotografia nie ocalały ze zniszczeń drugiej wojny światowej. Członkowie tamtej gałęzi rodziny ucieszyli się z Anschlussu, co okazało się dla nich pechowe. Stauber rozmawiał z młodym Markiem Brombeerem, który mu jasno oznajmił, że przeszłość rodziny została z wiadomych powodów wymazana i że nikt nie ma ochoty do niej wracać. Nazwisko Ottona Brombeerego, ojca Franza, figurowało w wielu oficjalnych dokumentach. Podpis tego wysokiego dyplomaty widniał na uprzywilejowanym miejscu, obok podpisu cesarza, pod różnymi umowami i traktatami aż do 1918 roku, kiedy to Karol I, następca Franciszka Józefa, abdykował i kariera Ottona się skończyła.
[...]
Zaczerwienił się. Po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu. W gazecie rządowej obejmującej tydzień od szóstego do piętnastego kwietnia tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku jest zawiadomienie o śmierci Franza Brombeerego i… ogłoszenie zapowiedzi o jego ślubie! O ślubie Franza? Tak! Z niejaką Liesl von Traum. Ślub był zaplanowany na jedenastego kwietnia! Normalnie ogłoszenie zapowiedzi powinno wyprzedzać ślub o dziesięć dni. Ktoś, kto zajmował się ogłoszeniami, musiał nie połączyć tych dwóch wydarzeń. Zresztą to nie była ta sama rubryka. Nie do wiary! Właśnie. Pomyślałem, że miała pani rację, mówiąc, że zemsta z premedytacją nie jest logiczna. Ale teraz wreszcie mamy motyw! A więc Isidor Linde – syn Marthy Linde i Franza Brombeerego, bogatego panicza, który podle uwiódł biedną dziewczynę, wykorzystując do tego poezję, a następnie porzucił, gdy zaszła w ciążę – chłopak, którego matka zmarła, gdy miał dziewięć lat, i którego oddano do sierocińca w Leobendorfie, po opuszczeniu go odnalazł ojca i zatrudnił się w jego domu pod fałszywym nazwiskiem. Kiedy po kilku miesiącach dowiedział się, że ojciec żeni się z młodą ładną arystokratką z bogatej i uprzywilejowanej rodziny, przypomniał sobie, jak cierpiała jego biedna matka, i poszedł do Franza w środku nocy, żeby mu powiedzieć, jaką krzywdę im wyrządził. Na swoje nieszczęście Franz go wyśmiał i to było kroplą, która przepełniła czarę. Wściekły chłopak zabił go i uciekł.
[...]
Gdy dostała się we władzę tego portretu, prawie zwariowała. Jeśli teraz na niego spojrzy, szaleństwo może wrócić. Dziesięć dni wcześniej co chwila oglądała się za siebie, była na krawędzi utraty rozumu, taką miała obsesję na punkcie przedmiotu, który ukryła w szafie. Dziesięć dni wcześniej czuła wstręt do mężczyzn, zwłaszcza do jednego, Johnny’ego. A dziś? Uważała za zupełnie prawdopodobne, że jej ojciec był mordercą i że zakochała się w cudownym mężczyźnie, który w ciągu pięciu wspólnie spędzonych popołudni i sześciu kolacji ani razu nie próbował jej pocałować. A ona? Czyżby była aż tak kochliwa?
[...]
Do tej pory nigdy nie przyglądała się uważnie drugiej stronie obrazu. Zaczęła odcyfrowywać treść dwóch pieczęci galerii w Piacenzy. Płótno było z szarego lnu, zabrudzone przez czas i podróże, które odbyło. Drewno blejtramu było ciemne. Z pewnością na początku musiało być dużo jaśniejsze, w końcu Klimt namalował ten portret w 1910 roku, tuż po narodzinach Isidora. Poczuła się dziwnie. Zauważyła nawet kilka plamek, wyglądających jak rozpryśnięty płyn – raczej nie farby, bo były zupełnie płaskie, ale poplamiły blejtram i zostawiły aureolę na płótnie. Może to było jakieś słabe sosnowe drewno? Niezwykle ostrożnie odwróciła obraz. Miała przed sobą młodą kobietę z karminowymi ustami. Witaj, powiedziała w myślach. Stęskniłam się za tobą! Przed oczami zatańczyły jej odcienie zieleni, szmaragdowa, sosnowa, szmaragdowa, sosnowa… Ogarnęło ją dziwne przeczucie. Znów odwróciła obraz. Plamy. Z tyłu na płótnie i na blejtramie. Były ciemnego koloru, który wypłowiał albo wysechł, w każdym razie dostrzegła odcień szkarłatnej czerwieni. Krew! Na pewno krew, była tego pewna. Czyja? Franza? Mordercy? Isidora? Ale przecież ten portret nigdy nie był własnością Franza… Przynajmniej tak jej się wydawało. Ręce zaczęły jej się trząść, serce podeszło do gardła.
[...]
Nagle ze ściany w sypiali dobiegł dziwny dźwięk, jakby ruszyły tryby jakiejś maszyny. Z niedowierzaniem spojrzała na sufit. Czy mury się ruszają? Czy zostanie zgnieciona? Gdy spojrzała na podłogę, wydało jej się, że podłoga też się do niej zbliża. To był zawrót głowy. Musiała uklęknąć. Przyłożyła dłonie do dywanu, ale wełna paliła jej palce. Wpadła w panikę, wyprostowała się, przytrzymała się łóżka i chwyciła obraz. Młoda kobieta wciąż tam była; emanowały z niej spokój i pewność. Po policzkach Pearl płynęły łzy. Zahipnotyzowana obrazem, nie była w stanie się ruszyć i trwała jak skamieniała nie wiadomo jak długo. W końcu jej puls się uspokoił, a kiedy otrząsnęła się z oszołomienia, właściwie nie wiedziała, co się stało. Ojcobójstwo, skradziony obraz, plamy krwi. Jeśli uda jej się je zbadać, być może tajemnica się wyjaśni. Jak sto milionów Amerykanów pięć lat wcześniej, Pearl była w kinie na filmie Park Jurajski. Spielberg czynił cuda z jedną kroplą krwi, ale Pearl nie wiedziała, czy te plamy wystarczą do identyfikacji człowieka, a przede wszystkim było wykluczone, żeby oddała obraz do pierwszego lepszego laboratorium. Musi sama pobrać próbkę i wysłać kawałek drewna z blejtramu do jakiegoś genetyka wirtuoza, który zgodzi się milczeć.
[...]
Dorożka zawiozła ich pod kawiarnię. Pierwszy raz pokazywali się razem. Nie spodziewała się czegoś takiego! Od kiedy przyjechała do Wiednia, jeszcze nigdy nie wychodziła wieczorem. Weszli przez podwójne drzwi. Wewnątrz panował straszny hałas; słychać było śmiechy i śpiewy. W głębi sali ktoś grał na fortepianie. Zaczęli się przebijać przez mgłę dymu papierosowego. Jakie piękne kobiety, pomyślała Martha. I niektóre bardzo wydekoltowane. Bała się, że będzie jedyną młodą dziewczyną, a zobaczyła, że niektóre są chyba nawet młodsze od niej. I dość bezwstydne, co do tego nie miała wątpliwości. Jakiś młody mężczyzna siedzący w głębi wstał od stolika i przywołał Franza. Czterech chłopaków, każdy ze swoją gryzetką. Przedstawili się sobie. Była tam aktorka teatralna z ustami w kształcie serca i różą przy staniku, była dziewczyna, która nie powiedziała, co robi, ale miała na imię Gretel i była tak miła, że Martha od razu poczuła się swobodniej, i wreszcie ostatnia dziewczyna, która siedziała nadąsana. Oto moja piękna Martha! – obwieścił dumnie Franz. Poczuła, jak różowieją jej policzki. Zamówili kaiserspritzer. Martha nigdy nie piła alkoholu. Przyjaciele Franza przyglądali się jej. Może im o niej opowiadał? Kelnerzy biegali między stolikami i graniczyło z cudem, że w tym wesołym zgiełku i przepychankach nie upuszczali tac. Martha nie złapała sensu wiersza, ale nigdy jeszcze nie słyszała czegoś tak pięknego. Miała ochotę zapłakać. Franz również uwielbiał poezję, ale nie śmiał sam pisać wierszy, więc przekładał francuskich poetów. Ona była jego pierwszą słuchaczką. Bardzo lubiła sposób, w jaki porywały go słowa, tak jak tego wieczoru.
[...]
Nie pamiętał, jak dokładnie znalazł się w sierocińcu. Ktoś spakował jego nieliczne rzeczy do matczynej walizki z szarego materiału, tej samej, którą przenosili z jednego umeblowanego pokoju do drugiego, kiedy musieli się wyprowadzać z powodu nachalnych mężczyzn, przed którymi należało uciekać. Spuść oczy, Isidorze. Ktoś go zaprowadził pod wysoki parkan. Ale kto? Sąsiadka? Policjant? W ogóle tego nie pamiętał. Ostatnia scena, którą zapamiętał z tamtego życia, to łóżko matki i jej włosy na poduszce, a potem od razu, bez żadnego logicznego powiązania, zobaczył siebie w gabinecie dyrektora sierocińca. Było to jasne pomieszczenie z wielkim oknem, wychodzącym na platany. Hiszpanka szalała w miastach i na froncie. Żołnierze umierali dziesiątkami, zostawiając legiony dzieci z brudnymi rączkami i w spadających skarpetkach. W ogólnej panice sieroty wojenne mieszały się z sierotami po hiszpance. I tak powstała specyficzna hierarchia: arystokracja nieszczęścia. Na górze byli ci, których ojcowie bohatersko zginęli; niżej rodzeństwa, które zawsze trzymały się razem; jeszcze niżej ci, którzy coś posiadali, nawet jeśli to była tylko fotografia, list, pocztówka czy obrazek, chustka czy zabawka. Isidor nie miał niczego takiego i znalazł się na samym dole. Inni szybko się zorientowali. Nie miał nikogo, kto by nad nim czuwał, nie miał niczego, co można by było mu zabrać, a on nie miał nic do stracenia. Bez fotografii, na którą mógłby spojrzeć, rysy twarzy matki zatarły mu się w pamięci dość szybko, ale przez długi czas wracał do niego zapach jej włosów, ta szczególna woń unosząca się nad jej ciężkim warkoczem. Zawsze spał przy niej, nie dlatego, że była jakoś specjalnie czuła, ale dlatego, że mógł się wtulić w ciepłe ciało i ogrzać. Teraz z powodu braku tej bliskości jego noce były bezsenne. W sierocińcu zobaczył, że materac jest czymś twardym i zimnym. Zwijał się w kulkę pod cienkim prześcieradłem, naciągał na siebie szorstki koc i pozwalał utulić się chudym ramionom wspomnień. Miał dziewięć lat i już nie umiał spać zdrowym snem dziecka. W sypialni pięćdziesiąt żelaznych łóżek pomalowanych na biało stało równo jak trumny w zakładzie pogrzebowym. Nowo przybyłych dostarczano tu zagubionych, przestraszonych, z brudnymi rękami, w butach bez sznurowadeł, w pocerowanych spodniach; niektórzy mieli nawet błoto w potarganych włosach, ale dyrektor pilnował, żeby nie dopuścić do wszy. Wszystkim bez wyjątku od razu golono głowy. Dziesięcioletni Isidor wylądował pośród pięćdziesięciu cwanych smarkaczy i łobuzów. Niektórzy rozmawiali między sobą jakimś dialektem, którego nie rozumiał, inni, starsi, już kilkunastoletni, mieli wielkie poodmrażane czerwone dłonie i głosy jak młode zakatarzone koguty.
[...]
Dziesiątego października 1924 roku skończył piętnaście lat. Według prawa musiał zwrócić szary ze smutku mundurek i opuścić sierociniec. Tradycja wymagała ceremonii odejścia. Dyrektor miał słabość do uroczystości. Tamtego dnia Isidor był jedynym, który miał wstąpić na podwyższenie. Maluchy i nowo przybyli obserwowali go przerażeni. Co zapamięta z pobytu w tym więzieniu? Cięgi, które obrywał, ciosy, które oddał. Wojna się skończyła, Austria przegrała. Od czasu zawarcia pokoju w kraju panowały bieda i głód. W sierocińcu nie było tak źle, bo republika pilnowała zaopatrzenia. Isidor nie głodował i wyrósł. Uczono go szycia, do czego nie za bardzo się przykładał. Ale będzie to jedno z jego ważniejszych wspomnień z tego nędznego okresu: psotne twarze, małe, bystre oczy, pełen lęku wzrok wbity w igłę; jedni byli uważni, drudzy roztargnieni i mieli pokłute palce, i ten ciągły szept biegnący od stołu do stołu, dopóki nauczyciel nie krzyknął: „Cisza! Zamknąć oczy, Isidor”. Po opuszczeniu sierocińca chłopcy pracowali w fabrykach lub trafiali do pracowni krawieckich, ale on nie miał zamiaru pracować u krawca. Dyrektor powiedział mu parę słów „na szczęście”. Mamy nadzieję, że będziesz uczciwy i prawy i że okażesz się godny tego wszystkiego, czego cię tutaj nauczyliśmy.
[...]
Zostawił w gospodzie szarą walizkę i wziął ze sobą tylko list polecający. Obudził się, zanim zapiały koguty (ale czy w ogóle ludzie hodowali drób w tym wielkim mieście?), i w wesołym nastroju wyruszył w miasto. Znikły gdzieś okropieństwa dzieciństwa, ciało zmarłej matki w koszuli nocnej mokrej od potu, skrzypiąca cisza w sali sypialnej, złośliwi chłopcy i nitka, którą trzeba było zwilżyć, żeby weszła do oczka w igle. Każdy krok był teraz jak taniec szczęścia. Wiedeń! Wiedeń! W sierocińcu tyle razy wracał myślami do dnia, gdy matka zabrała go na gorącą czekoladę. Mimo że nie poznawał ani domów, ani ulic, był zbyt szczęśliwy, żeby czuć strach czy rozczarowanie. Ale prawda była taka, że gdy doszedł do Stadtparku, poczuł się zagubiony. Przepraszam, mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie jest Johannesgasse? Tam, prosto, chłopcze! Przez długie miesiące w sypialni sierocińca w tajemnicy układał plan. Musi dostać się do wielkiego domu rodziny Brombeere i zatrudnić się jako stajenny. Nie może się przedstawić własnym nazwiskiem, bo nie daj Bóg skojarzą go z matką. Nie poda nawet swojego imienia, bo jest przesądny. Od teraz będzie się nazywał Stefan Bauer. Bauer, bo za prawie każdą przeprowadzką mieli z matką sąsiadów o takim nazwisku albo dozorcę, a czasem tak się nazywał właściciel pobliskiego sklepu spożywczego. Krótko mówiąc, Bauer było w Austrii bardzo popularnym nazwiskiem, a imię Stefan wybrał na pamiątkę po takim jednym sympatycznym koledze z sierocińca.
[...]
Zawsze, gdy wysilał się, żeby ożywić wspomnienia, dotknąć ich, przytulić się do nich, prawie natychmiast pojawiało się poczucie straty i pustki. Wspomnienie przeżywa się wyłącznie w chwili obecnej, a chwila obecna zawsze kłuła go w oczy. Postarał się więc pozbyć wspomnień; nie był już nawet pewien, czy kiedykolwiek czuł smak ciepłej czekolady. A tu nagle ta lekkość serca! Zrozumiał, że to ją czuł, siedząc w kawiarni z matką. Odetchnął głębiej; doznał nieprawdopodobnego wrażenia, że uciekł czasowi. Nie był ani w przeszłości, ani w teraźniejszości, ani nawet w najbliższej przyszłości – był jak zawieszony w przestrzeni, pełen ufności i radości. Ostatnim razem byłem tu z mamą, a teraz poznam ojca, pomyślał.
[...]
Tak więc pierwszego dnia Isidor zabrał się do mycia powozu państwa Brombeere. Nie był to właściwie powóz, raczej lando (Isidor nigdy nie słyszał takiego słowa). Lando miało dwie składane budy – z przodu i z tyłu – i można było rozłożyć obie części albo tylko jedną. Były tam dwa miejsca i dwie dostawki naprzeciw siebie, a na drzwiach wymalowano wielkie B, całe w esach-floresach naśladujących cierniowe gałązki. To nie był wielki pojazd, jak na przykład wóz pocztowy, który zajeżdżał do Leobendorfu, ale wystarczająco solidny, żeby wybrać się nim w dłuższą trasę. Jesienią nie tylko koła, ale też całe lando było zabłocone; Isidor czyścił, szorował, polerował i glansował je, wkładając w to całe serce. Nie mogę wyjść z podziwu, jak on się przykłada, gratulował sobie Herbert. Przedstawił chłopca Danielowi, staremu masztalerzowi, który wyglądał jak zagubiony na morzu wilk morski. Miał naciągniętą prawie na oczy czapkę z grubej wełny, niestarannie przyciętą siwą brodę, sweter dziurawy na łokciach i wielkie zrogowaciałe dłonie. To Stefan, może ci pomóc, jeśli będziesz potrzebował. Już pracował w stajni – powiedział Herbert. W stajni stały trzy konie. Dwa duże i silne, holsztyńskie, ale Isidor nie miał o koniach pojęcia, milczał więc i przyglądał się temu trzeciemu.
[...]
Trzeciego dnia stary masztalerz w czapce nasuniętej na oczy wręczył mu łopatę i kazał oczyścić stajnie i przygotować koński nawóz dla człowieka, który go rano zabierze. I trzeba przynieść podściółkę! – dorzucił ostro. Isidor przywykł do poleceń wydawanych zrzędliwym tonem. Nieszczęścia życia codziennego zmuszają ofiarę do wymyślania miejsc ucieczki, krain piękniejszych, wspanialszych. Ludzie zadowoleni z życia, którym wystarcza rzeczywistość, nie umieją rozwinąć skrzydeł wyobraźni. Isidor miał wyobraźni za dwóch. Danielu! Stary masztalerz odwrócił się. Osiodłaj mi, proszę, konia, wybieram się na przejażdżkę. To był on. Franz Brombeere.
[...]
Franz Brombeere zalecał się do młodej dziewczyny zgodnie ze wszystkimi zasadami sztuki. Miał już trzydzieści sześć lat, był więc najwyższy czas, żeby założył rodzinę. W 1925 roku bogata austriacka burżuazja wydawała córki za mąż wcześnie, a synów żeniła późno. Dobre małżeństwo wymagało dużej różnicy wieku i żaden szanujący się ojciec nie powierzyłby losów córki dwudziestolatkowi. Tak więc Isidor w nasuniętej na uszy czapce z daszkiem i z listem w ręce pełnił funkcję posłańca między dwiema rodzinami. Uważał, że panna Liesl jest bardzo ładna, ale widywał ją tylko przelotnie, mówił: „Dzień dobry panience, pan Brombeere czeka na odpowiedź”, a ona odpowiadała: „Dziękuję, to jest dla niego”. I to było wszystko.
[...]
Nie wiedział właściwie, co zobaczył, ale skamieniał. Nad niewielką biblioteczką, tuż za Franzem, wisiał portret. Chłopak poczuł się tak, jakby ktoś wymierzył mu silny cios w brzuch, po którym człowiek zwija się z bólu. W ułamku sekundy krew w nim zawrzała. Młoda kobieta o karminowych ustach była zwrócona ku niemu profilem, a jej niebieskie oczy wpatrywały się w Isidora ze smutkiem. Miał ochotę zawyć. Matka zmarła, gdy miał dziewięć lat. Teraz miał piętnaście i te wszystkie lata przeżył bez jednego zdjęcia, na którym mógłby ją zobaczyć. Zapamiętał ją cierpiącą, ale ten obraz zatarł się powoli w jego pamięci. Wspomnienie było niewyraźne; przede wszystkim pamiętał, jak się do niej przytulał, do mamy bez twarzy. A teraz nagle pojawiła się przed nim z różowymi policzkami i smutnym uśmiechem! Portret! Zupełnie wymazał z pamięci ich ostatnie wiedeńskie popołudnie, wizytę w galerii. Ale teraz wszystko wróciło. Chociaż był gotów przysiąc, że obraz, który widział jako dziecko, był inny niż ten. I co w ogóle ten portret robił w gabinecie Franza Brombeerego? W serce Isidora wbiło się tysiąc igieł. Więc to była prawda: ten człowiek kochał jego matkę! Bo inaczej po co powiesiłby ten portret w swoim gabinecie? Rozszalałe myśli parzyły mózg Isidora jak wrzątek, tymczasem wokół panowała grobowa cisza. Było to najstraszniejsze, najbardziej bolesne uczucie. Wszystkie blizny, które jego dziecinny umysł dał radę zasklepić, od nowa się rozdarły.
[...]
Chodził ją oglądać codziennie po kilka razy. I tak jak pasja z czasem przechodzi w uczucie dużo spokojniejsze, szczere i łagodne, tak władza portretu nad nim również się przeobraziła. Przestała być przemocowa i Isidor mógł już patrzeć na obraz bez dreszczy. Przyzwyczajamy się do wszystkiego, nawet do miłości i całe szczęście, bo tu chodziło właśnie o miłość. Na początku tej idylli portret wydawał mu się ósmym cudem świata i chłopak ledwie mógł wytrzymać spojrzenie niebieskich oczu matki. Jeśli upływający czas można przyrównać do kolejnych warstw gleby, nakładających się i zasłaniających wszystko, co było kiedyś jasne i błyszczące, to w podobny sposób umysł młodego człowieka nakładał na portret kolejne zasłony, żeby jego widok nie wywoływał w nim już takiego bólu, żeby emocje powoli gasły. W ten sposób matka wydała mu się mniej niebezpieczna, a także twardsza i jej widok coraz bardziej go uspokajał. Od tej pory świadomość, że ona jest tutaj, blisko, przynosiła mu niezwykłe ukojenie. Kiedy wchodził do gabinetu Franza, przeszywało go podobne uczucie jak wtedy, gdy przekracza się próg cudownej katedry.
[...]
Isidor był zachwycony: ojciec patrzył na niego i mówił z nim nie tylko po to, żeby wydać mu jakieś polecenie. Zgodził się podzielić z nim swoimi książkami, zaufał mu! W tym momencie chłopak prawie zapomniał, że zależało mu na tych książkach jedynie dlatego, żeby móc częściej wchodzić do gabinetu Franza. Od tego dnia, jeśli jakiś służący zastawał Stefana w gabinecie pana, ten mówił, że odnosi pożyczoną książkę. Dzięki temu mógł podziwiać portret niemal tak często, jak chciał. Na początku tylko na nią patrzył. Potem zaczął do niej po cichu mówić i stał się cud: wrócił do niego słodki głos matki. Uważaj na siebie, jest zimno, ubierz się ciepło bądź grzeczny, bądź moim kochanym synkiem – mówiła mu. Albo ostrzegała go: Uważaj, nie zgub się, synku. Tak lubiła, jak się do niej uśmiechał. Masz taki śliczny uśmiech. Raz nawet wyznała, jaka jest szczęśliwa, że ją odnalazł. Tak, to była prawda. Jestem taka szczęśliwa, że mnie odnalazłeś!
[...]
Drwisz sobie ze mnie? Wcale nie. Nie wymagam, żeby mama znała się na sztuce, nie chcę zmieniać poglądów mamy co do secesji, ale chciałbym, żeby mama mi uwierzyła. Ten portret będzie coraz droższy… Zapomniałeś, czyj to portret? – warknęła matka, kładąc zgryźliwie akcent na słowo „czyj”. A przecież nie była typem kobiety, która mówi o tych sprawach. Franz poczuł się niewyraźnie. Nie, nie, ale to nie ma żadnego związku… Nie potrafiłby powiedzieć, na ile matka jest pruderyjna; w końcu zatrudnienie Marthy, żeby syn nie chodził do burdeli i nie narażał się na choroby weneryczne, było jej pomysłem. Z czym to nie ma żadnego związku, możesz mi powiedzieć? Z tym, że ta dziewczyna pracowała u nas. Pracowała, powiadasz? Blisko osadzone oczy Hermine Brombeere wyglądały jak dwie główki od szpilki, gotowe do przebicia własnej orbity. Wpatrywała się w syna szyderczo. Doskonale! – rzuciła. Jeśli nie przeszkadza ci to, że twoja przyszła żona będzie miała w swoim domu portret kobiety, która pracowała… pracowała dla ciebie… Nie dokończyła zdania. Matka jest wstrętna, pomyślał Franz. Mamo! Mamo, naprawdę… A skoro ci to nie przeszkadza, to myślę, że nie będzie miało żadnego znaczenia, jeśli dodam, że ta mała zdzira pracowała również dla twojego ojca.
[...]
Franz wpadł w osłupienie. Martha? Młodziutka, niewinna Martha z jego ojcem? Z ojcem i z nim, którego przecież tak kochała! Obrzydliwość! Popatrzył na portret dziewczyny, zbrukany na zawsze. Malarz miał rację, widząc w niej prostytutkę. Ależ byłem kretynem, pomyślał Franz. Jak mogłem prosić wielkiego Gustava Klimta, żeby zdjął jej ten kapelusz i etolę! Wszystkie piękne wspomnienia zostały zabrudzone, stracone na zawsze. Hermine zobaczyła w oczach syna obrzydzenie mężczyzny dla grzesznicy i zdała sobie sprawę, że Franz o niczym nie wiedział, że to jej mąż był winien, i poczuła ogromną ulgę.
[...]
Isidor był uczciwy i prawy, a jednak myślał o kradzieży. Wstydził się, ale też chciałby się wstydzić swojego wstydu. Nie wiedział, co robić. Na myśl, że rozdzielą go z matką, ożyły wszystkie dziecięce koszmary; drgający płomień świeczki ponownie rzucił na ścianę klatki schodowej cienie nieszczęścia. Isidor wyobraził sobie, że matka wisi w jakimś obcym domu między portretami patrzących na nią z góry zarozumiałych przodków. Gdy zostanie sprzedana, nigdy już jej nie odnajdzie. Stracić ją po raz drugi byłoby nie do wytrzymania. Miał prosty plan. Willa była ogromna. Isidor zostawi niezamknięte drzwi oficyny, które wychodzą na ogród, wejdzie do domu w nocy, poczeka na odpowiedni moment, pójdzie do gabinetu i zdejmie obraz ze ściany. Natychmiast pobiegnie na dworzec, wsiądzie do pierwszego pociągu, wyjedzie z Wiednia, a potem popłynie do Ameryki! Zawsze tego chciał.
[...]
Henry, czy słyszałeś kiedykolwiek o syndromie Stendhala? Nie, proszę pana. Nim Isidor poprosił do siebie Henry’ego Hogana, długo się zastanawiał, jak przedstawić mu tę sprawę. Znali się od dawna; Henry całe swoje dorosłe życie służył mu wiernie i lojalnie. W imieniu szefa oszukiwał, kręcił, zastraszał, groził, czasem nawet szantażował, zawsze zachowując przy tym kamienną twarz. Oczywiście daleko mu było do anioła. Niemniej to, o co Isidor zamierzał go poprosić, było dużo poważniejsze i bardziej niebezpieczne niż na przykład postawienie jakiegoś konkurenta w trudnej sytuacji. Syndrom Stendhala to zaburzenie fizyczne i psychiczne, które może być spowodowane dziełem sztuki, Henry – wyjaśnił. Jego wierny pracownik uniósł brew na znak, że niewiele go to obchodzi. Isidor usiadł głębiej w fotelu i starając się, żeby jego głos brzmiał stanowczo, ciągnął: Niedawno była u mnie Pearl i pokazała mi artykuł w „Guardianie”. Podobno ostatnio na pierwszych stronach włoskiej prasy aż huczy w związku z pewnym obrazem Klimta. Jakaś studentka wykryła, że to płótno zostało przemalowane. Przemalowane? Na jednym obrazie namalowano drugi, rozumiesz? Prześwietla się płótno rentgenem i widać, że pod spodem jest coś innego. Tak, Henry zrozumiał. No więc chciałbym odzyskać ten obraz. Jest teraz we Włoszech, w galerii w Piacenzy.
[...]
Myślę, że moja matka znała się trochę na malarstwie. Pozowała przecież Gustavowi Klimtowi… zresztą pozowałaby każdemu, żeby zarobić parę groszy. Portret powstał w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku, tuż po moich narodzinach. Zawsze myślałem, że matka wylądowała na ulicy i potrzebowała pieniędzy, żebyśmy mogli jakoś się utrzymać. Była panną z dzieckiem, tak to wówczas nazywano. Kiedy mnie urodziła, w Wiedniu, miała szesnaście lat. Przeniosła się ze mną do Leobendorfu, małego miasta w pobliżu Wiednia i pracowała tam w fabryce. A potem przyszła ta straszna epidemia. Ton Isidora stał się płaczliwy. Moją matkę zabrała grypa hiszpańska. Zawsze mi mówiła, że mój ojciec nie żyje, ale gdy umierała, wyznała mi prawdę. Powiedziała, że nie umarł, żyje, ale nie wie, że jestem jego synem.
[...]
Pchnął wielką bramę, której zawiasy naoliwił poprzedniego dnia. Położył torbę pod krzakiem w ogrodzie i otworzył drzwi oficyny. Nigdzie żywej duszy. Usiadł na krześle, bo chciał, żeby wyglądało to tak, jakby zamierzał spędzić tu noc. Planował wynieść obraz dopiero przed wpół do piątej rano, żeby od razu uciec na dworzec i wsiąść do pociągu. Z Johannesgasse na dworzec można było dotrzeć biegiem w niecały kwadrans. Ale czy naprawdę powinien to zrobić? Czy jest zdecydowany? Tak, był zdecydowany. Wielki zegar w kuchni wskazywał parę minut po północy; sekundy były jak gwiezdny pył. W całym domu panowała cisza, ale żyjąca cisza, przerywana różnymi trzaskami i skrzypieniem. Isidor odnosił wrażenie, że noc na zewnątrz również żyje. Ale drzewa, szelest liści, echo przejeżdżających dorożek i końskich kopyt uderzających o bruk, wszystkie te odgłosy w końcu ucichły. [...] Franz wszedł do gabinetu z zapaloną lampą. Stefan? Pan i służący stali naprzeciw siebie. Franz, ubrany w koszulę nocną, wyglądał w aureoli światła lampy jak postać z bajki. Isidor gapił się na ojca, jakby nie wierzył własnym oczom. Czyżby ten chłopak, którego zawsze uważał za sympatycznego, dobrego dzieciaka, okazał się nicponiem? – pomyślał Franz. Złodziejem? Gdyby wezwał pomoc, w jednej sekundzie przybiegłaby służba i byłoby po Isidorze, po sierocie z Leobendorfu, po bękarcie, po, krótko mówiąc, nikim. Ale Franz popełnił błąd; sądził, że jego pozycja pozwala mu działać w majestacie prawa i że chłopak się przestraszy. Zostaw to! – rzucił z pogardą człowieka przekonanego o swoim autorytecie, na który nie zasługiwał. Odstawił lampę na stół i zrobił kilka kroków w kierunku młodego służącego. Dla Isidora czas się zatrzymał, ale gdy odczytał w oczach ojca taki sam zmieszany z litością niesmak jak w spojrzeniach, które ludzie rzucali mu od dawna, odebrał to jak cios w samo serce. Już! Natychmiast oddaj mi ten obraz!
[...]
Siedemdziesiąt lat później wspomnienie tej nocy było wciąż dla niego zagadkowe i niejasne. Sceny, które przesuwały mu się przed oczami, były nieruchome, wyrwane z kontekstu; nic nie miało sensu i sam ledwo rozumiał, co się wtedy stało. Ojciec mnie zaskoczył, więc go uderzyłem. Obraz mi kazał. Tak, to brzmi… znasz mnie, Henry. Wiesz, że jestem człowiekiem rozsądnym… zdaję sobie sprawę, że obrazy nie mówią, ale wyraźnie słyszałem jej głos, głos matki. Byłem, jak oszalały, tak się bałem, że on mi ten obraz wyrwie, że go zniszczy! Uderzyłem go… A może nawet pobiliśmy się… nie wiem, ale wszędzie było pełno krwi, a potem on upadł do tyłu i uderzył głową w marmurowy blat stolika. Od razu wiedziałem, że nie żyje. Wziąłem obraz i uciekłem.
[...]
Henry Hogan wpatrywał się w szefa tak intensywnie, że ten się przestraszył. Boże, czy się co do niego pomylił? Czy Henry wyda go policji? Nagle Isidor usłyszał jego spokojny głos. Bardzo pana przepraszam, ale dlaczego akurat teraz chce pan zdobyć ten obraz? Isidor nie wytrzymał i wybuchnął. Bo ta twarz… ta twarz! – wykrzyknął. To jest twarz mojej córki! Gdy ujrzałem Pearl po raz pierwszy, myślałem, że to duch mojej matki, tak jest do niej podobna. Ten obraz jest napiętnowany, Henry! Historia się powtarza! W tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku plamy krwi mogły być wzięte za czerwoną farbę, ale nie dziś! Dziś krew zostanie rozpoznana i zbadana, i wszystko się wyda! Z powodu Pearl! Cały świat dowie się, że Isidor Hoffmann Ferguson jest nie tylko ojcem, który wyparł się ojcostwa, ale również bękartem i mordercą! Henry Hogan nie śmiał sprzeciwić się szefowi, ale tak naprawdę nawet jeśli zdjęcie obrazu znajdowało się przez chwilę na pierwszych stronach włoskiej i międzynarodowej prasy, nawet jeśli eksperci oglądali płótno z bliska i podejrzewali, że czerwone plamy z tyłu mogą być krwią, istniało niewielkie ryzyko, że europejscy śledczy dotrą do Isidora Hoffmanna Fergusona, którego DNA pozostało w aktach jakiegoś sędziego w Teksasie, po drugiej stronie Atlantyku. Henry nigdy jednak nie widział szefa tak osłabionego i zrozumiał, że tu chodzi o wyższą stawkę. Spojrzał na starca, w którego niebieskich oczach lśnił strach. Najwyraźniej stracił grunt pod nogami, gdy Pearl powiedziała mu o obrazie. Syndrom Stendhala czy nie, portret powrócił, żeby go prześladować, i Isidor musiał wejść w jego posiadanie. Tak więc, odzyskując charakterystyczną dla siebie flegmę, Henry Hogan powiedział: Dobrze, proszę pana, zrobi się!
[...]
Prawda naukowa zawsze zostanie pokonana przez prawdę romantyczną. Czy Martha wiedziała, że Isidor był synem Ottona Brombeerego, a nie Franza? Czy okłamała synka, bo sama chciała wierzyć, że tak było? Ale co w sumie zmieniał wynik analizy DNA? Wszystko, a ostatecznie nic. Pearl była tego żywym dowodem. Ojcobójstwo czy bratobójstwo? Intuicja słusznie podpowiadała Ernstowi Stauberowi, że to sprawa rodzinna. Pearl zwróciła się do Henry’ego Hogana. Bo do kogo miałaby się zwrócić, jak nie do człowieka całkowicie oddanego jej ojcu, który robił dla niego wszystko i jeszcze więcej? Tylko on byłby zdolny zlecić kradzież obrazu i wysłać go do niej w tamten majowy wieczór. Henry Hogan niemal odczuł ulgę, gdy go o to spytała, i od razu się przyznał. Opowiedział, jak się to odbyło: decyzję powziął szybko, bo kobieta na portrecie wyglądała dokładnie tak jak ona, uznał więc, że obraz jej się należy. Razem dokończyli układankę. Gdy tylko Pearl poznała tę historię, swoją historię, czar prysł i przestała być więźniem tego płótna. Pozostawała jednak delikatna kwestia, gdzie je ukryć. Nie można było trzymać w szafie owiniętego kołdrą dzieła sztuki poszukiwanego przez policję całego świata. Henry Hogan znów przyszedł jej z pomocą: wysłał obraz do strefy wolnocłowej w Genewie, gdzie zapewniano bezpieczne przechowywanie depozytów w silnie strzeżonych skarbcach z kontrolowaną temperaturą i wilgotnością powietrza. Problem pozostał, ale przeniósł się na inny kontynent.
[...]
Pearl pozwoliła, żeby w ten sposób minęło dwadzieścia lat. A potem, ósmego grudnia 2016 roku na internetowej stronie BBC pojawił się artykuł zatytułowany: Tajemnica skradzionego Klimta. Pearl wprowadziła do alertów Google hasło Gustav Klimt i powiadomienie dotarło do niej, gdy piła trzecią kawę. A więc włoska policja otrzymała nową informację dotyczącą kradzieży, która miała miejsce w Piacenzy w 1997 roku: obraz zostanie wkrótce zwrócony, to kwestia kilku tygodni, najwyżej miesięcy.
[...]
Henry Hogan nie wyjawił Pearl nazwiska człowieka, który dokonał kradzieży, ale zapewnił ją, że zostały podjęte wszystkie środki ostrożności. Nie było możliwości, żeby skojarzono to przestępstwo z nim, Henrym, a tym bardziej z Isidorem Hoffmannem Fergusonem. Ufał całkowicie ludziom, do których się zwrócił. Obawy Pearl, że złodziej wyda ją i skompromituje, rozwiały się, ale portret nie przestawał zajmować jej myśli. Uznała, że nadszedł już czas, żeby rzucić jakieś światło na historię Marthy. Zwlekała jednak jeszcze kilka miesięcy, po czym zamówiła u specjalisty worek z puszystą wyściółką, o rozmiarach 70 na 60 centymetrów, który mogła łatwo schować pod podszewką walizki, nabytej specjalnie na tę okazję. Nie miała żadnego konkretnego planu, czuła tylko, że lepiej będzie odbyć tę podróż z mężem i dziećmi. Kupiła więc bilety i jak wzorowa amerykańska rodzina udali się w sierpniu w szwajcarskie góry.
[...]
Poprowadzono ją korytarzami z betonu odpornego na wstrząsy, oświetlonymi neonówkami. Minąwszy ciąg drzwi z czerwonymi zamkami, wreszcie zatrzymali się przed jednymi z nich. Zostawiono ją samą. Wstukała kod, włożyła klucz do zamka i kiedy drzwi się otworzyły, weszła do małego szarego pomieszczenia z nagimi ścianami. Panowała tam stała temperatura 20 stopni i idealny poziom wilgotności, czyli 50 procent. Na środku stała podwójna skrzynia izotermiczna, w której zamknięto portret. Pearl bardzo delikatnie zdjęła pokrywę, uniosła specjalny papier bezkwasowy i natychmiast wchłonął ją błękit oczu Marthy. Czas minął i Pearl się zestarzała; nie była już tak podobna do tej młodej dziewczyny, której świeżość unieśmiertelnił malarz na płótnie i która patrzyła z melancholią z obrazu. Przepotężny urok emanujący z portretu zaparł Pearl dech w piersiach. Zamknęła oczy, żeby nie dać się porwać tak wielkiemu pięknu. Położyła walizkę na płasko i odsunęła zamek błyskawiczny. Ujęła płótno tak delikatnie, jakby bała się, że ją oparzy, i szybko wsunęła swoją śliczną młodziutką babcię do wywatowanej przegrody. Mogła jeszcze zrezygnować. Złodziej zapowiedział, że obraz będzie zwrócony w lutym 2017 roku, a był sierpień 2018.
[...]
Nie miała zatem wyjścia, musiała pozbyć się płótna przed nadejściem nocy. Zatrzymała się na parkingu na tyłach muzeum. Na ulicach Piacenzy panował straszliwy upał. Nieruchome słońce zakłócało błękit nieba i odbijało się od ochrowych żółtych ścian willi stojących wzdłuż pustych ulic. Była druga po południu, czas sjesty i cykania świerszczy. Budynek galerii Ricci Oddi przypominał mały pałacyk z arkadami i kwadratowym patio. Wszystkie eksponaty były wystawione na parterze. Wielkie wejście, przesadnie wysokie, prowadziło do głównego pasażu, a po obu jego stronach znajdowały się sale, niektóre ośmiokątne, przez co obrazy wyglądały tak, jakby ze sobą rozmawiały. Muzeum było piękne, bez nachalnych ozdób, trochę zapuszczone. [...] Co robić? Zostawić obraz pod drzwiami jak niemowlę na stopniach kościoła? A jeśli znajdzie go ktoś nieuczciwy i sobie przywłaszczy? To byłoby najgorsze. Poszukała wzrokiem kamer monitoringu, ale nie zauważyła żadnych. Brama była za wysoka, żeby się na nią wdrapać i przeskoczyć na drugą stronę. Nie, w nocy nie da rady tego zrobić. Pearl musiała wykazać się odwagą i zrobić to w biały dzień. Odwagą czy szaleństwem? Coraz trudniej było jej logicznie myśleć. Walczyła z paraliżującym strachem, który ściskał jej trzewia. Nagle zauważyła w murze, jakieś trzydzieści centymetrów nad ziemią, małe żelazne drzwiczki, właściwie właz, i od razu uznała, że to właściwe miejsce. Nie musi nawet już dalej iść. Podeszła do samochodu i otworzyła bagażnik. Zwariowałam, kompletnie zwariowałam, pomyślała.
[...]
Dotarła alejką do bramy, przeszła na drugą stronę i znalazła się na pustym parkingu. Wkładając kluczyk do zamka w drzwiach, podskoczyła i ze strachu prawie krzyknęła. W szybie zobaczyła ducha. Martha. Zjawa z przeszłości. Potrzebowała chwili, żeby zrozumieć, że to szal, który zarzuciła na ramiona, wyjątkowo przypominał ten na ramionach dziewczyny z portretu. Patrzyła na swoje odbicie. Dziwne doprawdy! Kupując ten szal, w ogóle tego nie skojarzyła. Wybrała go zupełnie nieświadomie. Gdy tylko się rozpoznała, wzięła się w garść. Czasem człowiek zobaczy gdzieś nagle swoje odbicie i nie od razu się rozpoznaje. To ja? – myśli zdziwiony, prawie zawsze zawiedziony. W wypadku Pearl było jednak inaczej: ona jakby przejrzała na oczy. Ujrzała, jak wygląda naprawdę, i zdała sobie sprawę, że jest inna, niż myślała. W głębi duszy zawsze o tym wiedziała, lecz nagle wypłynęło na powierzchnię to, co było w niej głęboko ukryte. To wrażenie było tak niesamowite, tak szalone, że zobaczyła je w oczach swojego odbicia. Ze ściśniętym gardłem, a jednak niezwykle spokojna, ostatni raz zanurzyła wzrok w oczach w szybie. I uśmiechnęła się do siebie, do swojej kopii.
[...]
W środę 11 grudnia 2019 roku ogrodnik muzeum w Piacenzy, gdy zabierał się do podcinania winorośli, znalazł ukryty w kanale wentylacyjnym w murze plastikowy worek na śmieci, w którym znajdował się obraz Klimta w doskonałym stanie. Dziś można oglądać Portret damy w Galleria d’Arte moderna Ricci Oddi codziennie z wyjątkiem poniedziałków, kiedy muzeum jest nieczynne.
Camille de Peretti, Nieznajoma z portretu
Powieść obyczajowa Camilli de Peretti – francuskiej pisarki przenosi akcję tej żywiołowej opowieści przede wszystkim do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, do wielkomiejskiego Nowego Jorku na Manhattan i rozległego Teksasu, do Houston, choć narratorka też zagląda do dawnego i współczesnego nie inaczej, jak austriackiego Wiednia oraz w jego wiejskie okolice do Leobendorfu, także czasem podróżuje do Włoch, do miasta Piacenza, przygodnie do Werony czy Genui, na osi czasu, przędąc puszczane wątki pomiędzy pierwszym dziesięcioleciem ubiegłego stulecia, aż po czasy nam współczesne – do drugiego dziesięciolecia obecnego wieku. Literacka historia snuta w beletrystycznym wydaniu to, zwłaszcza opowieść o losach Marty Linde i jej syna Isidora, to również dzieje jego żony Lotty Ferguson oraz nieślubnej córki Pearl, będącej już wnuczką damy z półświatka wiedeńskiego, sportretowanej przez Gustava Klimta w jego secesyjnym Portrecie Damy. Uderzające podobieństwo nastoletniej Pearl do postaci z portretu przywołuje w leciwym już Isidorze pełne tajemnic wspomnienia, w których zakazana miłość arystokratycznego dziedzica do biednej służącej, późniejsza zbrodnia ojcobójstwa i wybitna w międzyczasie sztuka malarska znajdują się we wspólnym mianowniku. Po prawdzie, a może właśnie w ten sposób narratorka próbuje sama sportretować losy jednego z najbardziej enigmatycznych i elektryzujących portretów ubiegłego wieku, nadając mu jeszcze barwniejszego życia, które nigdy nie zatrzymuje się ani na sztaludze ani w kadrze.