26.04.2025
„Muzeum to
wieczna służba, w tym sensie
budzi współczucie”
„Wszystko na świecie dąży do rozkładu.
Nie ma nic, co by się nie zmieniało.”
„Pamiątka zawsze istnieje,
nawet jeśli człowiek
prawie niczego nie miał”
„Nie ma jutra.
Dziś jest ostatni dzień.
Kto wypełnił zadanie,
ten odchodzi.”
[…]
Kiedy przyjechałem do miasteczka, miałem ze sobą tylko jedną torbę podróżną. W środku parę ubrań na zmianę, wytarty piórnik, którego używałem od lat, zestaw przyborów do golenia, mikroskop i dwie książki: Muzealnictwo i Dziennik Anne Frank [autentyczne zapiski żydowskiej dziewczynki, która wraz z rodziną ukrywała się przed nazistami w okupowanej Holandii – przyp. aut.]. Nic więcej. W liście od zleceniodawcy napisano, że ktoś wyjdzie po mnie na dworzec, ale ponieważ nikt nie przekazał informacji o tym, jak wyglądam, nie byłem pewny, czy tak łatwo się odnajdziemy. Zszedłem schodami z pomostu łączącego perony i minąłem bramkę biletową. Nikt poza mną nie wysiadł na tej stacji. Witam pana. Z ławki w poczekalni podniosła się dziewczyna. Była znacznie młodsza niż się spodziewałem. W zasadzie, biorąc pod uwagę jej wiek, powinienem powiedzieć „dziewczynka”. Mimo młodego wyglądu ukłoniła się grzecznie i z dużą ogładą. Natomiast ja zmieszałem się nagle i słowa powitania uleciały mi z głowy. To co, jedziemy? Nie zwróciwszy na moje zachowanie najmniejszej uwagi, zaprowadziła mnie do samochodu, a kiedy wsiedliśmy, wydała kierowcy polecenie: Proszę ruszać.
[…]
Dziewczynka siedziała wyprostowana, z dłońmi opartymi na kolanach i wzrokiem utkwionym przed siebie. Uprzejmie zwracała głowę w moją stronę i spuszczała oczy, kiedy do mnie mówiła. W takim miejscu praca na pewno pójdzie gładko. Mama też ma taką nadzieję. Wreszcie zrozumiałem, że to córka mojej pracodawczyni. Za każdym razem, kiedy samochód skręcał, jej włosy przesypywały się na bok i zasłaniały połowę twarzy. Były tak proste i naturalne, jakby nigdy nie widziały nożyczek. Mama jest trochę nieprzewidywalna, proszę się nie wystraszyć – powiedziała, jakby zwierzała mi się z tajemnicy. Oczywiście, nic się nie martw. Z powodu nieporozumień z mamą parę osób przed panem porzuciło tę pracę. Twoja mama jest cenioną osobą w naszym środowisku. Na pewno nie zachowam się tak nieodpowiedzialnie. No tak. Z CV, które pan nam przysłał, można się tego domyślić. Moja praca polega na tym, aby jak najwięcej przedmiotów, które ześlizgnęły się ze stołu świata, pochwycić w locie i ocalić przed rozbiciem, przywracając im ich najgłębszą wartość. Zwykle zleceniodawcy mają silne osobowości; to ludzie, którzy nie liczą się z innymi. Czasami myślę, że gdyby to ich skatalogować, uzyskalibyśmy materiał jeszcze ciekawszy od tego, który się nam powierza. W każdym razie nie wystraszy mnie parę dziwactw twojej mamy. O to się nie martw. Zdawało mi się, że dziewczynka uśmiechnęła się nieznacznie. Uśmiech zniknął jednak natychmiast pod maską grzecznego, spokojnego wyrazu twarzy.
[…]
Przejechaliśmy kamiennym mostem ponad niewielkim strumykiem, pokonaliśmy łagodne wzniesienie i przed nami ukazała się wielka kuta żelazna brama. Była otwarta na oścież, toteż samochód, nie zwalniając, wjechał przez nią na teren posiadłości. Wysypana żwirem dróżka wiła się nadal wśród drzew, a ponieważ były to potężne topole, przez które światło słoneczne przebijało się z trudem, na drodze panował półmrok. Czasami jakiś kamyczek odbijał się od opony i z brzękiem uderzał o szybę. Jesteśmy prawie na miejscu. To tam. Dziewczynka wskazała palcem miejsce za szybą. Niespodziewanie rozpostarł się przed nami widok na rozległy, niezarośnięty teren. W głębi ujrzałem wiejski dwór. Przyciśnięty do szyby biały paluszek wyglądał tak niedojrzale, że aż ścisnęło mi się serce. Rozmowa kwalifikacyjna odbyła się w bibliotece. Pracodawczyni siedziała na obitej aksamitem sofie ustawionej na środku pokoju. Pierwotnie kolor sofy był prawdopodobnie beżowy, ale pot, ślina, kurz, rozmaite napoje, tłuszcz ze słodyczy – jednym słowem, wszelkiego rodzaju brud – nadały sofie nowy, trudny do określenia, ale w każdym razie żałosny kolor. Kobieta miała niewiarygodnie drobną budowę ciała. Chuda jak patyk, chodziła zgięta w biodrach niemal pod kątem prostym. Gdybym rozłożył obie dłonie, zakryłbym nimi górną część jej tułowia. Zamiast „drobna budowa ciała” powinienem raczej powiedzieć: „Była przerażająco mała”. Czy to z powodu wzrostu, czy specyficznych upodobań, ubrana była w sposób, którego nie odważyłbym się ocenić. Na głowie miała wełnianą czapkę, a dalej wydawała się owinięta jakimiś kratkami, prążkami i kwiecistymi wzorkami. Jakby sama była jedną z tych plam na sofie. Co najbardziej mnie jednak zdziwiło, to jej wiek. Jak na matkę dziewczynki, moja przyszła szefowa wyglądała stanowczo zbyt staro. Sprawiała wrażenie, że ma blisko setki. Każdy skrawek jej ciała przeżarty był starością. Nie mogłem uwierzyć, że ta zasuszona staruszka mogła wydać na świat dziewczynkę.
[…]
Największym problemem mógł się okazać nie najlepszy stan przedmiotów i fakt, że cenne rzeczy przemieszane były, bez żadnej logiki, ze zwykłymi rupieciami. Na przykład obok srebrnego świecznika w kształcie rogów jelenia położono popielniczkę, która wyglądała jak podwędzona z taniej restauracji. To wszystko trzeba by przebrać, opisać i naprawić, a to już wymagało dużo wysiłku. W porównaniu z poprzednimi projektami tym razem niewątpliwie czekała mnie wyjątkowo żmudna praca. Myślę, że powstanie tu dobre muzeum – nie wytrzymałem i odezwałem się pierwszy. W kategorii prywatnych kolekcji ma szansę być jednym z lepszych. Biorąc pod uwagę nie tylko zbiory sztuki i rzemiosła, lecz także meble, park i sam pałac, to naprawdę może być nietuzinkowy obiekt. Co pan powiedział?! Nawet nie zjadliwy ton, ale siła jej głosu sprawiła, że na chwilę oniemiałem. Czy to możliwe, by z tego wątłego ciała wydobył się głos tak donośny? Oczywiście wszystko zależy od pani. Chciałem tylko powiedzieć, że mamy mnóstwo możliwości. Możemy urządzić niewielką wystawę opatrzoną pani nazwiskiem w urzędzie powiatowym lub na tym ogromnym terenie wybudować nowoczesne muzeum. Jest wiele różnych rozwiązań… Pytam, co pan przed chwilą powiedział! Co powiedziałem? Hmm… nie pamiętam dokładnie. Co ja takiego powiedziałem? W każdym razie mówiłem o muzeum… Dość, dość! Tracę przy panu cierpliwość! Nie pamięta pan, co powiedział kilka sekund wcześniej? Cóż to za słaba pamięć! I z taką pamięcią jest pan muzealnikiem? Nie do wiary. Maruderów nie znoszę najbardziej. Takich, którzy się ciągle guzdrają. Przy mnie musi pan pracować szybko i dokładnie. Nie mam już wiele czasu. To chyba widać?
[…]
Moje muzeum to wieczna służba – w tym sensie budzi współczucie. Jeśli na widok wciąż przybywających eksponatów wystraszy się pan i ucieknie, one, słabe z natury, umrą po raz drugi. Teraz, zapomniane przez wszystkich, usychają w ustronnych miejscach. Porzucić tę pracę, to jakby je odgrzebać, wystawić na widok publiczny, gdzie będą pokazywane palcami, a kiedy już zaczną tracić cierpliwość, wyrzucić jeszcze raz na śmietnik. Nie wydaje się to panu zbyt okrutne? Dlatego nie wolno panu porzucić tej pracy wpół drogi. Rozumie pan? To ma być pańska trzecia święta reguła. Umilkła tak samo nagle, jak zaczęła mówić i znów otoczyła nas cisza. Kiedy zamknęła usta, z powrotem przeistoczyła się w małą, słabą staruszkę. Spuściła oczy, a energia, która przed chwilą tryskała z niej wraz ze śliną, niespodziewanie utonęła w milczeniu. Nie miałem pojęcia, jak dostosować się do tych nagłych przemian. Gdyby chociaż dziewczynka jakimś mrugnięciem oka dała mi do zrozumienia, że mnie wspiera… czułbym się znacznie lepiej. Ale ona wciąż tylko chowała się w kącie pokoju.
[…]
Kiedy spotkaliśmy się na ganku, ogrodnik przywitał się ze mną ciepło. Pan nowy? Tak, ale chyba mnie nie zatrudnią. Rozmowa poszła mi okropnie. To jeszcze nie wiadomo. Nie spodobałem się. Byłoby dziwne, gdyby się pan spodobał. Nie ma się co przejmować. Lepiej niech pan szybko idzie spać i odpocznie po długiej podróży. Ogrodnik miał ciało umięśnione w sposób charakterystyczny dla ludzi pracujących fizycznie na świeżym powietrzu. Podwinięte rękawy ukazywały opalone ręce. Posiadłość była za wielka, córka za młoda, matka za stara – nic nie pasowało. W świecie, który nie układał się w żadną całość, jego zdrowie i delikatnie okazywana serdeczność przyniosły mi otuchę. Kiedy zaszło słońce, szyby w oknach natychmiast pokryły się ciemnością. Zamrugałem, usiłując dostrzec jakieś jaśniejsze miejsce lub światełko, ale nadaremnie. Czarna bryła pałacu, przesłonięta drzewami, tonęła na dnie nocy. Zjadłem kolację, którą przyniosła służąca, i później nic już nie miałem do roboty. Na parterze znajdowały się kuchnia i salon, a na piętrze sypialnia i łazienka. Meble i pozostałe przedmioty były funkcjonalne i dobrej jakości. Na pewno pasowały do siebie lepiej niż te w głównym budynku. Starałem się jednak nie dotykać rzeczy, których nie potrzebowałem, sądząc, że następnego dnia i tak prawdopodobnie wyjadę.
[…]
Nie umiem sobie przypomnieć, dlaczego zacząłem to robić. Książka była pamiątką po matce. Matka zmarła, kiedy miałem osiemnaście lat. Nigdy nie spotkałem kogoś takiego osobiście, ale na świecie jest przecież wielu ludzi, którzy czytają Biblię przed zaśnięciem. To chyba działa na podobnej zasadzie – myślałem za każdym razem, kiedy w szufladzie przy łóżku w jakimś hotelu znajdowałem Biblię. Oczywiście matka to nie Bóg, ale taka rozmowa z kimś dalekim, niewidocznym dla oczu zapewne przynosi sercu spokój, zanim świadomość opuści ciało. I okładka, i papier wewnątrz książki pożółkły, rogi kartek się postrzępiły, tasiemkowa zakładka rozplotła, a niektóre nitki w grzbiecie pękły, przez co część kartek ledwo się trzymała. Dlatego musiałem bardzo uważać. Kiedy chciałem czytać, obejmowałem książkę delikatnie obiema dłońmi i otwierałem jednym zgrabnym ruchem. Na okładce z tyłu został podpis matki. Oczywiście nie miała pojęcia, że książka stanie się ważną pamiątką dla syna, więc podpisała się zwyczajnie, zapewne tylko po to, by odróżnić własne książki od cudzych. Przez lata atrament wyblakł. Z roku na rok podpis był coraz mniej widoczny. Bałem się, że kiedyś zniknie zupełnie. Nie dość, że moje wspomnienia stawały się coraz mniej wyraźne, to jeszcze ten podpis znikał. Bolało mnie to nawet bardziej. Chyba czułbym się podobnie, gdyby ktoś pociął książkę i wrzucił ją w ogień. Książkę, która nosiła ślady moich palców i palców matki. Przypomniałem sobie nagle słowa, którymi posłużyła się starucha: „umrzeć dwa razy”. „Muzeum to wieczna służba, w tym sensie budzi współczucie”. Potrząsnąłem jednak szybko głową, żeby uwolnić się od jej głosu. Otworzyłem dziennik na siedemnastym lutego 1944 roku. Paragraf, w którym Anna czyta swoje opowiadanie pani van Daan i Peterowi. To ważne miejsce, bo wtedy kiełkuje miłość Anny do Petera. Podoba mi się. „Powiedziałam mu, że chciałam tylko pokazać, że zapisuję nie tylko śmieszne rzeczy” – to zdanie podkreślone było falującą linią, która też była już bardzo słaba. Zdawało się, że zniknie, jeśli na nią dmuchnę.
[…]
Czemu chce pan wyjechać? Domyślam się, że nie przeszedłem rozmowy pomyślnie. Twoja matka tak się na mnie rozgniewała… Ona się nie rozgniewała. Ona tak zawsze, kiedy spotyka kogoś po raz pierwszy. W ten sposób wyraża zakłopotanie. Mówiłam panu, że jest dziwna. Proszę się nie przejmować. Został pan przyjęty. Zrobi pan tutaj muzeum. W każdym razie nie musi pan nigdzie wracać. Mówiła, rozczesując włosy palcami. Miała zaczerwienione policzki i mokre od rosy łydki. Chyba biegła. Nie wiedziałem, czy się cieszyć, czy martwić wiadomością, że zostałem przyjęty. Tak czy inaczej podziękowałem dziewczynce w dość nieporadny sposób. No, to od dzisiaj zaczyna pan pracować. Najpierw obejrzy pan miasteczko. Oprowadzę pana. Samochód czeka przed domem.
[…]
W czasie tego „zwiedzania” moja przewodniczka nie wdawała się w szczegóły historyczne. Przeważnie milczeliśmy, koncentrując się raczej na marszu niż rozmowie. Dziewczynka znów ubrana była bardzo lekko, w cienką bluzkę z okrągłym kołnierzykiem. Na nogach miała czerwone sandały na podeszwie z korka, które skrzypiały rytmicznie, gdy szła z zadartym podbródkiem i falującymi włosami. Po jakimś czasie zaczęło mnie niepokoić, czy takie zwykłe chodzenie to rzeczywiście wszystko, czego ode mnie oczekiwano. Proszę, powiedz mi, jeśli powinienem coś robić – odezwałem się. – Może powinienem notować albo robić zdjęcia? Nie. Proszę się nie przejmować. Zamieszka pan tutaj na trochę dłużej, więc musi pan wiedzieć, gdzie jest sklep mięsny albo dentysta. Jeśli coś pana zainteresuje, to proszę powiedzieć. Zatrzymamy się. Jednego chciałbym się dowiedzieć. O jakie muzeum chodzi twojej mamie. Ona musi to panu wytłumaczyć osobiście.
[…]
Nie była to miejscowość licznie odwiedzana przez turystów, ale zauważyłem kilka sklepików z pamiątkami. Przyglądając się widokówkom, lalkom i albumom ze zdjęciami gór, zwróciłem uwagę na małe owalne przedmioty w rozmaite wzorki. Niektóre stały na delikatnych podstawkach, inne powieszono na wstążkach koło okna. To jajka. Wydmuszki. Jedyny rodzaj ludowego rzemiosła, jaki przetrwał tu do dzisiaj. W środku są puste, skorupkę najpierw utwardza się specjalną farbą, a potem zdobi. Dziewczynka zbliżyła twarz do szyby. W głębi sklepu znajdowała się pracownia. Przy stole siedział rzemieślnik. Wokół niego pełno było białego proszku, pewnie ze skorupek. Ozdoby miały najróżniejszy kształt i przeznaczenie – od inkrustowanych szlachetnymi kamieniami po dzwoneczki na stół i miniaturowe cukierniczki. Były też takie, których wzór, wygrawerowany na powierzchni jajka, widać było dopiero w świetle lampy. Pewnego razu podczas długiej suszy kury przestały się nieść. Nastąpiło jednak zaćmienie słońca i wtedy wszystkie kury złożyły złote jajka. Zdumieni wieśniacy ozdobili skorupkami okna i w ten sposób przebłagali bogów – wreszcie spadł deszcz. Ale teraz jest na odwrót. Jesienią ciągle pada. I żadne prośby do bogów nie pomagają.
[…]
Im dalej od centrum, tym okolica stawała się bardziej odludna i monotonna. Domy z ogródkami przed wejściem i coraz więcej kotów. Częściej też mijały nas ciężarówki z warzywami, nawozem albo sianem. Cały czas po swojej lewej stronie wyczuwałem obecność dziewczynki, czy to w postaci wilgotnego oddechu czy ruchu falującej na wietrze spódniczki. Kilka razy próbowałem spojrzeć na nią ukradkiem. Widziałem wówczas gładziutkie łydki i sandały. Kiedy doszliśmy do północno-wschodniego krańca tego klonowego liścia, przed nami ukazał się Park Leśny. Minęło nas kilka par na rowerach, widziałem też ludzi, którzy malowali obrazy, na sztalugach rozstawionych w trawie, ale poza tym panowała tu cisza, którą przerywał tylko łopot skrzydeł jakichś małych ptaków. Szliśmy spacerową dróżką w głąb lasku. Po jakimś czasie wyszliśmy na otwarty teren i stanęliśmy przed okrągłą budowlą. A jednak. W miejscowości nie zabrakło i tego – stadionu do gry w baseball. Był stary i niewyszukany, boki boiska nie miały nawet dziewięćdziesięciu metrów. Mur otaczający obiekt popękał, a białe linie cyfr w tabeli na wyniki gdzieniegdzie zanikły i w zasadzie żadna z dziewięciu cyfr nie była kompletna.
[…]
Trybuny, tak przy polu wewnętrznym, jak i przy zewnętrznym, składały się z paru rzędów betonowych ławek. Oprócz zadaszonego miejsca pod siatką nigdzie nie było cienia, boisko i trybuny skąpane były w słońcu. Nawet niewielki stadion, jeśli jest się na nim tylko we dwoje, daje poczucie wolności i w pogodny dzień świetnie nadaje się do jedzenia lunchu. W przeciwieństwie do zaniedbanych starych trybun samo boisko było świetnie utrzymane. Soczysto-zielona równo przystrzyżona trawa, nieskazitelnie białe bazy – miało się wrażenie, że za chwilę śmignie gdzieś piłka. Kto tutaj gra? – zapytałem. Różnie. Czasem dzieci. A czasem rozgrywane są mecze w rodzaju „Księgowi kontra Hodowcy kur”. Miejscowi bardzo lubią baseball.
[…]
Dziewczynka słuchała z przejęciem, zadawała dodatkowe pytania, kiwała głową i śmiała się co chwila. Chyba nikomu do tej pory nie sprawiłem tyle radości swoim opowiadaniem. Zwykle ludzie, słysząc słowo „muzeum”, widzą mroczne i sztywne miejsce i niczego więcej nawet nie próbują sobie wyobrazić. Dla niej natomiast muzeum było jakimś tajemniczym rajem w odległym kraju. Była zafascynowana. Ogryzek w jej ręce robił się coraz cieńszy, ale wciąż nie chciała go wyrzucić. Przeszliśmy popołudniową część trasy i wróciliśmy na rynek nieco przed trzecią. Było tam trochę więcej ludzi niż rano, ale raczej trudno byłoby powiedzieć, że miejsce to tętni życiem. Jedni po prostu siedzieli na ławkach i wystawiali twarze do słońca, inni popijali herbatę w kawiarnianych ogródkach i prowadzili ciche rozmowy. Przy fontannie stał człowiek, który wyróżniał się na tle pozostałych. Miał na sobie białe futro, był rozczochrany i bosy. Z początku pomyślałem, że to żebrak, ale nigdzie w pobliżu nie było puszki, a w oczach ludzi, którzy go mijali, zamiast politowania widziałem coś w rodzaju szacunku. To nauczyciel ciszy – wyjaśniła mi szeptem dziewczynka. Zszedł z gór, bo zrobiła się wiosna. A któż to taki? Bardzo rzadko można ich spotkać. Ja widzę go po raz drugi albo trzeci w życiu. Mężczyzna był chudy i wysoki, nieco przygarbiony. Miał około trzydziestki, czyli był w moim wieku. Futro – a raczej kawał skóry, w kształcie prostokąta z otworem na głowę – wisiało luźno na jego ramionach. Mężczyzna używał go chyba od lat, bo miejscami było podarte, a miejscami wyliniałe i przybrudzone. Reguła klasztorna nakazuje im milczenie. Nie mogą nic powiedzieć przez całe życie. Dążą do tego, żeby umrzeć w absolutnej ciszy. To bardzo ciężka reguła. Wiem od mamy, że mają klasztor w górach na północnym krańcu wsi. Żyją tam we wspólnocie. Ale niewielu ludzi widziało to na własne oczy. Od czasu do czasu schodzą do miasteczka, by nauczać ciszy
[…]
Rzeczywiście, do mężczyzny niepewnym krokiem zbliżała się kobieta w średnim wieku. Na głowie miała chustkę, w ręce trzymała siatkę z zakupami. Stanęła przed mężczyzną w takiej odległości, by nie zasłonić skrawka ziemi, w który się wpatrywał. Po chwili zastanowienia przyłożyła dłoń do piersi i pochyliła głowę, jak przy modlitwie. Kiedy to zrobiła, zdawało się, że odległość między nimi nagle się zmniejszyła. Nie słyszeliśmy jej głosu, ale sądząc po tym, że węzełek chustki zaczął podskakiwać, musiała mówić coś do mężczyzny. Nauczyciel wyglądał wciąż tak samo. Tak samo złożone ręce, to samo futro, to samo odbicie jego postaci w mokrym betonie i ta sama aura dookoła. Ale nie sprawiał wrażenia, jakby odcinał się od kobiety. Przeciwnie, zdawało się, że wpuścił ją do niewielkiego świata ciszy, a słowa tajemnicy chował głęboko pod swoje futro. Kobieta opowiadała długo. Mówiła i mówiła, a tajemnica biła z niej bez końca, jak woda ze źródła. Dziewczynka i ja staliśmy na skraju chodnika i patrzyliśmy w stronę nauczyciela.
[…]
Staruszka twierdziła, że robi wszystko zgodnie z porządkiem wszechświata, który opisała w specjalnym kalendarzu. Przechowywała kalendarz w schowku za regałem w bibliotece. Pokazała mi go tylko raz. Odkręciła końcówkę laski i wyjęła z niej kluczyk do schowka. Niezwykła ostrożność – powiedziałem. Naturalnie – odparła i ze świstem trzepnęła laską w róg regału. Kalendarz był jednak dla niej zbyt ciężki. Okładka z bordowej skóry błyszczała w miejscach, gdzie dotykano jej palcami przez wiele lat. Kiedy zajrzałem do środka, zobaczyłem, że na każdy dzień przeznaczone były dwie stronice. Od pierwszego stycznia po trzydziesty pierwszy grudnia wypełniały je wszelkiego rodzaju mądrości, nakazy, porady domowe i rolnicze, historyczne odniesienia, przepowiednie, piosenki na różne okazje, ludowe sposoby leczenia chorób i tak dalej. Wszystko to zapisane było kaligrafowanymi literami. Gdzieniegdzie tekst zdobiły delikatne kolorowe ilustracje, namalowane akwarelą. Niesamowite! – wyrwało mi się, gdy przewracałem kartki. Ja to wszystko napisałam – powiedziała z dumą. Te ilustracje też są pani dziełem? Oczywiście. W tym momencie dokonałem pewnego odkrycia. Nie zdziwiłem się bardzo, że staruszka miała tak piękny charakter pisma, choć jej własny charakter wcale piękny nie był. Osłupiałem na widok wyrazu jej twarzy. Odkąd zacząłem pracować, przez cały czas traktowała mnie z góry i zachowywała się egocentrycznie. Zawsze wydawała się dumna i pewna siebie. Ale wtedy, gdy pokazywała mi kalendarz, na jej twarzy odmalowało się zawstydzenie i pragnienie pochwały. A więc i takie żywiła uczucia? To był pierwszy moment, kiedy to sobie uświadomiłem.
[…]
Codziennie o dziewiątej rano musiałem stawić się w bibliotece. Przed południem dziewczynka uczyła się w swoim pokoju, więc była to dla mnie najsmutniejsza część dnia. Wystawiony na ataki staruchy, starałem się powstrzymać emocje i jednocześnie wyciągnąć z niej cokolwiek, co zbliżyłoby mnie do idei muzeum. Okazywało się to jednak zbyt trudne. Wobec staruchy byłem jak zając, dla którego ucieczka to jedyny sposób obrony. Nie umiem nawet wytłumaczyć, czego konkretnie dotyczyła rozmowa. Zwykle mówiła moja pracodawczyni, ale nagle milkła i nakazywała mi mówić. Cokolwiek, na zadany temat. Na przykład: jak wyglądał mój dom, kiedy byłem dzieckiem, jak wyglądało pierwsze muzeum, które odwiedziłem w życiu, mój ulubiony mit, zasady gry w baseball, ewolucja zwierząt, przepis na ciasto z owocami… Tematy były najróżniejsze i nie dostrzegałem niczego, co by je łączyło. Kiedy jednak zaczynałem mówić, staruszka z zainteresowaniem nadstawiała ucha. A przynajmniej tak wyglądała. Po czasie przeznaczonym na rozmowę kobieta wynajdywała mi rozmaite zajęcia. A to pomagałem ogrodnikowi rozsypać nawóz w ogrodzie, a to wycinałem coś z gazet i wklejałem do specjalnego zeszytu. Czasami wysyłała mnie na rowerze do miasteczka, żebym coś jej kupił. Cokolwiek by to było, i tak czułem się znacznie lepiej niż w jej towarzystwie w bibliotece. Po południu wracałem do domu i miałem czas wolny. Czasami ogrodnik z żoną zapraszali mnie na herbatę, ale zwykle spędzałem go samotnie. Złożyłem dawno nieużywany mikroskop i obejrzałem chromosom jednej z larw muchówki, które znalazłem w rowie melioracyjnym przy ogrodzie. Mikroskop dostałem, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, od starszego o dziesięć lat brata, który został nauczycielem gotowania. Nie było to z pewnością profesjonalne urządzenie, ale przy odpowiednio silnych obiektywach zupełnie mi wystarczało.
[…]
Ściskałem tylko ramię mikroskopu z całej siły. Widzisz włoski pręcika? Na czubku są to małe, młode komórki, a u podstawy – wielkie i stare. Brat położył rękę na moim ramieniu. Był to moment największej, jaką pamiętam, bliskości między nami. A więc świat istniał też w takim miejscu! W ogóle o tym nie wiedziałem. W dodatku był to świat precyzyjny i piękny. Szeroko otwierałem oczy, aby niczego nie pominąć wzrokiem. Żal mi było mrugać powiekami, nie powstrzymała mnie nawet bolesna suchość oczu. Kształty obrysowane falującą linią, bezgraniczna regularność, odważna kompozycja, ulotne kolory – wszystko to było dla mnie nowe i zdumiewające.
[…]
Nie pamiętam, czy to brat mi powiedział, czy wyczytałem w jakiejś książce o eksperymentach biologicznych, że chromosom w gruczole ślinowym muchówek jest sto pięćdziesiąt razy większy niż normalnie i dlatego można go zobaczyć nawet przez taki mikroskop jak mój. Zabarwiłem preparat i przykrywszy szkiełkiem, docisnąłem delikatnie papierowym filtrem. Wykonywałem dłońmi takie same ruchy, jak niegdyś mój brat. Zauważyłem ostatnio, że nawet nasze dłonie zrobiły się bardzo podobne. Ten sam kształt paznokci i kostek i szerokie końce palców, dla których każda wymagająca precyzji praca jest nie lada sztuką. Gdy dotykałem mikroskopu, zawsze wydawało mi się, że czuję rękę brata na swoim ramieniu.
[…]
W zasadzie żaden magazyn ze starymi rzeczami nie powinien już mnie zaskoczyć. Lubiłem ślęczeć nad materiałami, zamknięty sam w pomieszczeniu, którego ciszy nie mąci obecność zwiedzających. Mimo to w składzie staruchy nie czułem się dobrze. Coś tutaj było inaczej. Jakby każdy z przedmiotów roztaczał wokół siebie tak silną, indywidualną aurę, że umieszczone razem, eksponaty kłóciły się ze sobą. Nawet w najgorszym, nieuporządkowanym magazynie zbiory należące do tego samego muzeum łączy jakaś wspólna idea, która łagodzi różnice. Tutaj nie było niczego, co nadawałoby przedmiotom charakter zbioru. Nie było też śladu sąsiedzkiej życzliwości, z jaką przedmioty w normalnym magazynie odnoszą się do siebie nawzajem. Nie umiałem się w tym pokoju zrelaksować. Samochodzik napędzany na szpulkę po niciach i gumkę, złoty ząb, rękawiczka, pędzel malarski, buty do wspinaczki, pędzel do golenia, forma z gipsu ortopedycznego, kołyska… – na próbę przyjrzałem się po kolei każdej rzeczy, która wpadła mi w oko, ale do niczego mnie to nie doprowadziło. Przeciwnie, poczułem się jeszcze bardziej zagubiony. To pamiątki po zmarłych – powiedziała starucha. Po mieszkańcach miasteczka. Jej głos zabrzmiał ze znacznie bliższej odległości, donośniej niż podczas naszych rozmów w bibliotece.
[…]
Jak widziałeś, miasteczko jest nieduże, więc ludzie nie umierają tu codziennie. Mimo to dotrzeć do tych rzeczy nie było łatwo. Przekonałam się o tym, kiedy zaczęłam zbierać. Dla jedenastoletniej dziewczynki był to, być może, zbyt wielki ciężar, ale nie poddawałam się. W ten sposób zbieram już kilkadziesiąt lat. Największą trudność sprawiał fakt, że nie zadowalały mnie jakieś mało znaczące pamiątki. Nie mogło to być kimono, które człowiek za życia miał na sobie dwa razy. Nie mogła to być biżuteria, która przeleżała w szufladzie całe życie zmarłej. Albo okulary, które taka osoba założyła raz, na trzy dni przed śmiercią. Nie dawałam się zmylić takimi zupełnie nieistotnymi pamiątkami. Rozumiesz? Potrzebowałam rzeczy, które pełnym głosem zaświadczą o istnieniu zmarłej osoby. Potrzebowałam prawdziwych pamiątek. Inaczej całe to przedsięwzięcie byłoby tylko marnowaniem wielu lat życia tych ludzi i odsuwaniem w nieskończoność ich ostatecznej śmierci. Pamiątki nie budziłyby żadnych ciepłych wspomnień. Miałyby wyłącznie wartość materialną.
[…]
Na przykład spójrz na to. Wystarczyło, że starucha mrugnęła powiekami, a dziewczynka natychmiast wyjęła ze sterty pamiątek jeden niepozorny przedmiot i pokazała mi go na wyciągniętej dłoni. Co to jest? Jak na element biżuterii przedmiot był zbyt prosty, a na część maszyny – zbyt słaby. Dziewczynka trzymała w ręce zwyczajne, metalowe kółeczko. Mniej więcej pięćdziesiąt lat temu ktoś zabił w hotelu niemłodą już prostytutkę. Najpierw dźgnął ją nożem, a potem obciął jej sutki i zabrał je ze sobą. Było to najstraszniejsze morderstwo w historii miasteczka. Od tego czasu w ogóle nie mieliśmy tu zabójstw. Jak to bywa z prostytutkami, na pogrzeb nie przyszedł nikt z rodziny. Powiedziałam, że byłam jej jedyną bliską przyjaciółką, i pozwolono mi uczestniczyć w kremacji zwłok. Oczywiście skłamałam, żeby wejść w posiadanie jakiejś rzeczy po zmarłej. Z popiołów udało mi się wygrzebać to. Było jeszcze ciepłe, jakby ogrzane jej ciałem. Postanowiłam, że uczynię z tego pamiątkę. To krążek domaciczny zapobiegający ciąży. Teraz to…
[…]
Pewnego dnia na zapalenie płuc umarła staruszka. Niczym się nie wyróżniała. Była po osiemdziesiątce. Od śmierci męża elektryka wiodła samotne życie, uprawiając warzywa w ogródku. Nigdy nie pracowała w żadnym zawodzie ani nie miała artystycznych zamiłowań. Nie rzucała się w oczy, nie miała ani wrogów, ani przyjaciół. Po prostu zwykła stara kobieta, która całe życie poświęciła wypełnianiu domowych obowiązków. Jedyne, na co można by zwrócić uwagę, to pies. Kobieta miała żółtego, kudłatego psa, którego kochała całym sercem. Pies zdechł pół roku wcześniej, też na zapalenie płuc. Bardzo możliwe, że staruszka zmarła właśnie z tego powodu. W każdym razie w testamencie zażyczyła sobie, żeby razem z nią spopielić zwłoki psa, którego pochowała w ogródku. Wobec tego przed pogrzebem zakradłam się do ogródka i wykopałam psie szczątki. Wytężyłem wzrok i rzeczywiście, zobaczyłem w słoju obleczone sierścią kości. Najwyraźniej nie poddano ich żadnej chemicznej konserwacji. Przednie łapy zgięte były w nienaturalny sposób, szczęki dociśnięte przykrywką, a przylegająca do szkła czaszka ciemnymi oczodołami wpatrywała się gdzieś daleko przed siebie. No jak? Łapiesz mniej więcej, o co chodzi? – spytała starucha. Tak… mniej więcej. Krążek domaciczny i mumia psa… Powtórzyłem w myśli wszystko, co powiedziała, ale tylko tyle zdołałem wymamrotać. Jednym słowem, nie wszystkie z tych rzeczy uzyskała pani w oficjalny sposób – dodałem. W oficjalny sposób? Nie rozśmieszaj mnie. Wytłumaczyłam ci przecież, czym są pamiątki po zmarłych. Te prawdziwe. Nie ma oficjalnych i nieoficjalnych sposobów, żeby wejść w ich posiadanie. Nie jest to może powód do dumy, ale nie mam w miasteczku żadnych przyjaciół ani znajomych, którzy podzieliliby się ze mną pamiątkami po swoich bliskich.
[…]
Z nocy na noc księżyc stawał się coraz pełniejszy. Światło, którym nasączała się skorupka jajka zawieszona przy moim oknie, było coraz silniejsze i aniołek wyraźnie odbijał się na szybie. Tymczasem ja nagle stałem się bardzo zajęty. Przede wszystkim musiałem uporządkować porozrzucane i przemieszane ze sobą eksponaty. Następnie zacząłem je numerować i wpisywać do księgi. To był dopiero początek, pierwszy krok, żeby nadać tej stercie bezużytecznych rzeczy jakieś znaczenie. Do każdego przedmiotu doczepiona była karteczka z nazwiskiem i datą śmierci osoby, do której przedmiot należał, ale często kartka była podarta albo litery się rozmazały i nie można było odczytać całości – jednym słowem okazało się to zupełnie nieprzydatne. Starucha kazała przynieść sobie okrągły taboret i obserwowała moją pracę, siedząc na środku pomieszczenia dawnej pralni. Kiedy natrafiałem na przedmiot niewiadomego pochodzenia, musiałem pokazać go kobiecie i wysłuchać jej wskazówek. Robotnik, zmarł dziewiątego maja dziewiętnastego roku na martwicze zapalenie powięzi, które rozwinęło się w nodze. Fryzjer, zmarł dwudziestego grudnia dziewiętnastego roku na skręt kiszek. Głupcze! Nie umiesz odróżnić eksponatów od innych rzeczy? To zwykła siatka na delikatne pranie, wyrzuć to szybko! – starucha wrzasnęła, naciągając zmarszczki na twarzy grymasem złości.
[…]
Dziewczynka w roli pomocnika sprawowała się nienagannie. Zawsze pytała wprost, jeśli czegoś nie rozumiała, a jednocześnie nie bała się proponować własnych rozwiązań. Była też spostrzegawcza i miała ładne pismo. A przede wszystkim zawsze starała się być pomocna. Najpierw brała jakiś eksponat z półki i odkurzywszy miękką szczotką, podawała go mnie. Ja pobieżnie oglądałem przedmiot, robiłem zdjęcie, pytałem staruchę o detale i zapisywałem jej odpowiedzi na tymczasowych kartach katalogowych. Kartę oddawałem dziewczynce, a ona wpisywała do niej kolejny numer i ten sam numer umieszczała na etykietce, którą przyczepiała do eksponatu. Tak wyglądała kolejność naszych czynności. Ja i dziewczynka pracowaliśmy w milczeniu. W pomieszczeniu rozlegał się tylko głos staruchy i klikanie migawki aparatu. Wkrótce nasza praca nabrała tempa. Po ruchach rąk dziewczynki rozpoznawałem, kiedy powinienem odebrać eksponat i kiedy wyciągnąć kolejną kartę. Tego rytmu nie zakłócały nawet najbardziej ekscentryczne pamiątki, jak kula armatnia, której dziewczynka sama nie była w stanie podnieść, kłak brudu wygrzebany z czyjegoś pępka, wypchana kuna, w której zalęgły się robaki, i tak dalej. Nawet szyderstwa staruchy i postukiwanie jej laski wpasowały się w ten rytm, stanowiąc coś w rodzaju muzycznego akcentu. Wydawało się, że pamiątek jest nieskończenie wiele. Zasypywały nas z każdej strony. Kiedy tylko zrobiliśmy porządek w jednym kącie, zaraz ukazywały się w następnym. Pracowaliśmy zamknięci w pralni całe dziesięć dni.
[…]
Rzeczywiście murowana stajnia wielkością i dostojeństwem dorównywała samemu pałacowi. Budynek był symetryczny, do środka prowadziła wielka sklepiona łukiem brama. Po obu stronach bramy umieszczono w równych odległościach po pięć półkolistych okien. Framugi ozdobione były rzeźbą w kształcie winorośli. Pod względem architektonicznym budynek prezentował się bardzo ładnie, ale widać było na nim piętno czasu. Ściany zewnętrzne zwietrzały i zmieniły kolor – stały się jasnobrązowe, a niektóre kamienie zaokrągliły się z powodu erozji i w ten sposób powstały szczerby w murze. Wewnątrz panował chłód i półmrok. Musiałem chwilę poczekać, zanim mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Oczywiście przez okna wpadało słońce, ale budynek był zbyt wielki – światło z okien nie wystarczało na taką powierzchnię. Również sufit znajdował się bardzo wysoko. Środkiem biegł korytarz, a przegrody dla koni po obu stronach ciągnęły się daleko w mrok. W połowie pomieszczenia znajdował się suchy okrągły płytki basen, który prawdopodobnie służył do kąpania koni. Poza tym zauważyłem magazyny i miejsca do czyszczenia sprzętu. Ale żadnego dowodu na to, że rzeczywiście hodowano tu kiedyś konie, nie dostrzegłem. Ani jednej zgubionej podkowy, ani jednego źdźbła siana. Do kiedy trzymano tutaj konie? – spytałem. Hmm… Odkąd pamiętam, nie było tu żadnego konia – odparł ogrodnik. Opierał się o bramkę boksu, toteż zawias skrzypiał pod jego ciężarem. Mieszka pan tu od dziecka? Tak, urodziłem się tutaj i mieszkam tu całe życie. Mój dziadek i jego dziadek też byli ogrodnikami. Moja babka i jej babka też były służącymi.
[…]
Odgłos naszych kroków nie burzył ciszy. Przebudowa takiej powierzchni to ogromne zadanie – odezwałem się. Spokojnie. Można nająć do pracy trzech, czterech ludzi z miasteczka. Ogrodnik zdawał się nie przejmować tym, co mówię. Najłatwiej byłoby w każdym boksie urządzić osobną część ekspozycji, ale to strasznie monotonny, nieciekawy układ. Ja się nie znam. Nigdy nie byłem w muzeum. Nigdy? No, wstyd się przyznać, ale nigdy. To nie wstyd. Większości ludzi muzea wydają się bezużyteczne. Do połowy drogi, czyli do basenu, przyglądałem się lewej stronie stajni, a za basenem przeszedłem na prawą. Niczego to jednak nie zmieniło. I tutaj wszystkie boksy miały tę samą wielkość, w podłodze znajdował się taki sam rowek kanalizacyjny, a w ścianie tkwiły mocne haki, na których niegdyś pewnie zawieszano siodła. Wpadające przez okna światło tworzyło na podłodze jasne plamy. Wyraźnie widać było ukośne smugi światła prowadzące od okien do plam. Ogrodnik przewyższał mnie o głowę. Miał tak umięśniony kark, że zdawało się, iż się garbi. Przy jego biodrze, na pasku, wisiały mała piła, klucz płaski i śrubokręt.
[…]
Wyobraziłem sobie, jak będzie wyglądała stajnia, kiedy już przeobrazi się w muzeum. Kasa, szklane gabloty, tablice informacyjne, strzałki pokazujące kierunek zwiedzania i mnóstwo eksponatów uwieczniających pamięć zmarłych… Wcześniej też zdarzało mi się pracować w bardzo trudnych warunkach. Na przykład, kiedy urządzałem muzeum oceanograficzne w rozlatującym się magazynie jakiegoś prowincjonalnego domu kultury albo muzeum grzybów w retorcie do wypalania węgla drzewnego gdzieś głęboko w górach. Tym razem jednak, mimo że miałem do dyspozycji wystarczająco dużo miejsca i funduszy, nie umiałem ułożyć planu działań. Nie umiałem też wyobrazić sobie ostatecznego kształtu muzeum. Jakby przewody w moim mózgu poplątały się i myśli nie mogły swobodnie przepływać.
[…]
Dobry pomocnik musi być odpowiednio ubrany. To podstawa – powiedziała i uśmiechnęła się. Samochodem nie moglibyśmy poruszać się swobodnie, toteż pojechaliśmy do miasteczka na rowerach. Zostawiliśmy je przy rynku i na piechotę poszliśmy do szpitala, gdzie odbywało się całonocne czuwanie przy zmarłym. Musieliśmy przejść pasażem, potem za pocztą skręcić w boczną uliczkę i dojść nią do końca. Tylko to miejsce, ozdobione sztucznymi kwiatami i oświetlone płomieniami świec, wyłaniało się z ciemności. Noc była ciepła, ale pochmurna. Na niebie nie widziałem gwiazd, a księżyc to rozmazywał się za chmurami, to zupełnie znikał. Ładna noc – zagadnąłem dziewczynkę, żeby samemu poczuć się lepiej. Przytaknęła ruchem głowy. W kieszeni czarnej marynarki trzymałem scyzoryk, który pożyczyłem od ogrodnika. Starucha powiedziała, że na pewno się przyda. Na nocne czuwanie przy zmarłym przybyło tak wielu ludzi, że stali nawet za bramą. Bez problemu wmieszaliśmy się w tłum. Ciało studziewięcioletniego lekarza leżało na katafalku, w domu po drugiej stronie szpitalnego dziedzińca. Żeby się nie zgubić, przy każdym kroku dawaliśmy sobie znaki oczami. Na szczęście w domu również było pełno ludzi, więc nikt nie zwracał na nas uwagi. I pogrzeb, i nocne czuwanie przy zmarłym to swego rodzaju święto.
[…]
Następnie, zgodnie z ustalonym wcześniej scenariuszem, bez słowa opuściliśmy salon, lecz zamiast do wyjścia, poszliśmy okalającą dziedziniec werandą w przeciwnym kierunku. Przeszliśmy obok jadalni, potem kuchni, z której rozchodziły się zapachy potraw. Przez okno widać było uwijających się tam ludzi w białych fartuchach. Skręciliśmy dwa razy i minąwszy umywalkę po lewej i szopę po prawej stronie, stanęliśmy przed szarymi, prostymi drzwiami. Za nimi był szpital. Bez wahania, niejako siłą rozpędu, szybko i pewnie weszliśmy do środka. Nikt nie miał czasu, żeby nas podejrzewać. W szpitalnym hallu nikogo nie było. Świeciła się tylko żarówka przy wyjściu awaryjnym. Gdy drzwi się za nami zamknęły, przestał do nas docierać cały ten pogrzebowy zgiełk. Naszkicowana przez staruchę mapka była dokładna. Wszystko się zgadzało – od ustawienia foteli w poczekalni po kolor plastikowych pantofli dla pacjentów. Dzięki temu bez trudu znaleźliśmy gabinet do pobierania krwi.
[…]
To w takim razie co nauczyło pana kustosza, na czym polega życie? Hmm, chyba mikroskop – odpowiedziałem po namyśle. Co? – dziewczynka i ogrodnik jednocześnie wykrzyknęli zdziwieni. Jak mikroskop może nauczyć, czym jest wstyd, poświęcenie albo zazdrość? Nie umiem tego wytłumaczyć, ale w żywych komórkach, oglądanych przez mikroskop, można zobaczyć i poświęcenie, i zazdrość. Przyjdź kiedyś, to ci pokażę. Naprawdę? Trzymam pana za słowo.
[…]
Zawsze zadawała dużo pytań. Oblizywała wargi, mrugała powiekami i patrzyła na mnie tak wyczekująco, jakby każda odpowiedź była jej niezbędna do życia. Jak się umyje wodą, to chociaż z wierzchu coś wydaje się czyste, w środku wciąż żyją robaki i pleśń. Gdyby rozpleniły się po magazynie, mielibyśmy poważny kłopot. Dlatego taka żmudna dezynfekcja jest konieczna. Przewertowałem karty katalogowe, szukając opisu sowy. Rzeźba należała kiedyś do byłego prezesa Związku Ochrony Dzikiego Ptactwa, który kochał ptaki bardziej niż własną żonę i dzieci. Sowa była symbolem związku, a figurka zdobiła jego stół. Rzeczywiście, żmudna ta metoda. Każde muzeum to robi. Nie jestem przesadnie pedantyczny. Prawdę mówiąc, myślę, że potrzebna jest jeszcze większa dokładność. Żelazne powierzchnie nie przepuszczają powietrza, więc przedmioty trzeba nasączyć żywicą syntetyczną. Zapobiegnie to wyginaniu i pękaniu drewna, kiedy zamarznięta wewnątrz woda zacznie parować i będzie chciała wydostać się na zewnątrz. Poza tym… no, w każdym razie, jest wiele rzeczy, które należałoby zrobić, ale nie mamy do tego odpowiednich urządzeń ani narzędzi. Dlatego musimy sobie pewne czynności podarować. Nie wiedziałam, że przechowywanie rzeczy jest takie skomplikowane. To prawda. Większość przedmiotów, jeśli się ich nie zabezpieczy, po jakimś czasie zamieni się w kupkę proszku. Wrogami są robaki, pleśń, temperatura, woda, powietrze, sól, światło… Wszystko na świecie dąży do rozkładu. Nie ma nic, co by się nie zmieniało. Moja mama się nie zmienia. Odkąd tu jestem, zawsze była taka sama. Hmm… rzeczywiście, to możliwe.
[…]
Przedmioty, które z początku wydawały mi się niedobrane i nastroszone, w trakcie ewidencjonowania i drobnych napraw stopniowo przyzwyczaiły się do moich rąk i zaczęły okazywać więcej pozytywnych uczuć. Nawet jeśli spośród ogromu pamiątek wybrałem kilka rzeczy bez żadnego związku i położyłem je obok siebie, rodziła się pomiędzy nimi swego rodzaju harmonia. Jakby samo trzymanie ich w rękach nadawało eksponatom jakiś wspólny rys. Teraz te małe robaki wewnątrz sowy wiją się w konwulsjach? – spytała dziewczynka, śledząc wzrokiem umykający dym. Tak, zdychają z gorąca i od trujących substancji, które znajdują się w dymie. Pogrzebałem kijem w ognisku, żeby nieco podnieść temperaturę. Szkoda ich. Z trudem weszły do środka, w brzuchu i pod skrzydłami znalazły pewnie miejsce na gniazdo i złożyły dużo jajeczek. A teraz wszystkie zdechną. To prawda – odpowiedziałem. Ale nie martw się. Prawie nic nie poczują. Kiedy dotrze do nich, że coś jest nie tak, jak powinno, będzie już po wszystkim.
[…]
Pomyślała chwilę, po czym wybrała żabę. Była to żaba, którą złapałem po południu przy strumyku w ogrodzie. Ostrożnie, uważając, by go nie zranić, przywiązałem zwierzę do specjalnej deseczki ze sklejki. Dziewczynka się nie brzydziła, przytrzymała nawet wiercącą się żabę za brzuch. W pyszczku żaby rosną małe włoski, które przesuwają pokarm w głąb przewodu pokarmowego. O tak, popatrz. Otworzyłem jamę gębową żaby i na podniebienie nasypałem troszkę sproszkowanej kolorowej kredy. Różowy proszek zaczął przesuwać się do wewnątrz. O! – wykrzyknęła dziewczynka, zaglądając do środka. Żaba nie ustawała w wysiłkach, żeby się oswobodzić, i wykręcała się na wszystkie strony. Moje palce były lepkie od śluzu. Kreda, do ostatniej drobiny, przesunęła się na dno ciemnego otworu i zniknęła w jego wnętrzu. Końcem pęsety pogrzebałem w jamie gębowej. Nie boli jej? Nie, robię to leciutko. Następnie zanurzyłem koniuszek pęsety w kropli płynu fizjologicznego na szkiełku podstawowym i przykryłem preparat szkiełkiem nakrywkowym. Zacząłem nastawiać mikroskop. Dziewczynka śledziła wzrokiem ruchy moich palców i wstrzymywała oddech, jakby się bała, że jeśli nieopatrznie wyda jakiś dźwięk, zaburzy uświęcony rytuał. W pokoju zapanowała taka cisza, że słychać było tylko, jak żaba kopie nogami o deseczkę. Chodź tutaj – posadziłem dziewczynkę na krześle i zachęciłem, żeby zbliżyła oczy do okularów. Dziewczynka zamrugała i wyciągając szyję, zajrzała do mikroskopu.
[…]
Czy jest pan podobny do brata? Nie za bardzo. Brat zupełnie nie przykłada wagi do przedmiotów. Nie przywiązuje się do nich. Może dlatego, że wie, jak są zrobione. Nawet najdroższa biżuteria jest dla niego tylko zbiorem atomów, a najbrzydsze i najmniej poważane zwierzę – zbiorem fantastycznych komórek. Wygląd zewnętrzny jest złudny. Bardziej interesuje go to, czego nie widać gołym okiem. „Obserwacje za pomocą mikroskopu wzięły się z przekonania, że jakość ludzkiego wzroku jest bardzo mierna”, mówił często. Pan, w takim razie, jest zupełnie inny. Pan zbiera rzeczy i stara się przechować je jak najdłużej w niezmienionym stanie. Właśnie. Spojrzałem w niebo.
[…]
Och, to pana matka już nie żyje? Zmarła na raka jajnika, kiedy miałem osiemnaście lat. W zasadzie nie posiadała nic cennego, co nadawałoby się na prezent jako pamiątka po zmarłym. Miała maszynę do szycia, stos materiałów na sukienki, plik wykrojów i jakieś tanie ozdoby. Nie było rady, część rzeczy oddaliśmy do szkoły krawieckiej, pozostałe do kościoła. Ale ja nie zgadzałem się z teorią brata, że „należy zachować pamięć o osobie, nie polegając na przedmiotach”. I kiedy wynoszono rzeczy z naszego domu, niewiele myśląc, wsadziłem rękę do jednego z pudeł i wyjąłem jedną rzecz dla siebie. Nie potrafiłem zachować się inaczej. To zrozumiałe. Jak mógłby się pan zachować inaczej. Przecież to pan stworzy muzeum pamiątek po zmarłych – powiedziała dziewczynka. I co to było? Książka. Dziennik Anne Frank. Czytałaś? Dziewczynka pokręciła przecząco głową. Jeśli chcesz, mogę ci pożyczyć. Zwykle czytam ją do poduszki. Lepiej mi się potem śpi.
[…]
Przy fontannie znów pojawił się nauczyciel ciszy. Nie umiałbym powiedzieć, czy był to ten sam mężczyzna co poprzednio, ale on też miał na sobie futro z białego bizona, trzymał dłonie złożone na piersiach, nie podnosił wzroku i był boso. Zgiełk nie przenikał do kręgu ciszy, jaka go otaczała. Przyczepiliśmy rowery do stojaka i przecinając rynek, skierowaliśmy się do znajdującego się u wylotu pasażu sklepu z pisankami. Był to ten sam sklep, w którym na początku swojego pobytu w miasteczku za namową dziewczynki kupiłem wydmuszkę z postacią aniołka. Tego dnia dziewczynka ubrana była w bluzkę bez rękawów, ale z koronkowym kołnierzykiem, a na nogach miała, jak zwykle, dziecięce czerwone sandały. Najpierw znajdziemy jakieś śliczne jajko, a potem napijemy się czegoś zimnego, dobrze? – zawołała, przebiegając przez ulicę. Strasznie chce mi się pić. Jasne, kupię ci, co będziesz chciała – odparłem, usiłując dotrzymać jej kroku. Jakiś motocykl przejechał obok nas. Dziewczynka zatrzymała się przed witryną sklepu i zbliżywszy twarz do szyby, sprawdzała, czy na wystawie nie pojawiła się nowa ozdoba. Kataryniarz skończył właśnie odgrywać jakiś utwór, rozległy się oklaski, wystraszone gołębie zatrzepotały skrzydłami. I nagle wszystko zagłuszył przeraźliwy huk. Zrozumiałem, że coś się stało, ale nie mogłem pojąć co. Kiedy się ocknąłem, leżałem na chodniku. Pewny byłem tylko tego, że bardzo boli mnie głowa i że nie widzę dziewczynki. Spróbowałem wstać. Czułem ból we wszystkich stawach i nie panowałem nad własnymi ruchami, ale to jeszcze dało się wytrzymać. Najgorszy był ból głowy. Przy każdym kroku pod moimi butami rozlegał się chrzęst. To szkło i skorupki jajek. Rozbite w drobny mak i wymieszane ze sobą pokrywały chodnik. Pomiędzy okruchami leżały wstążki, ozdobne druciki, koraliki, srebrne podstawki i pomponiki. Ani jedna wydmuszka nie ocalała. Dziewczynka leżała na brzuchu tuż przy wejściu do sklepu. Włosy zasłaniały jej twarz, ale od razu zrozumiałem, że jest w poważnym stanie. Koronkowy kołnierzyk bluzki był czerwony od krwi, a nogi, z których spadły sandały, zgięte w nienaturalny sposób.
[…]
Miałem ochotę zapytać mnicha, jak się czuje, ale przełknąłem słowa. W miejscu, gdzie się naucza milczenia, słowa są zbyteczne – pomyślałem. Cisza, jaka tam panowała, była zupełnie inna niż tamta, złowroga, której doświadczyłem zaraz po wybuchu. Mimo braku słów nie czułem dystansu. Była tu tolerancja, która otuli i wyczyści najbrzydsze nawet dźwięki, i skromność. Obydwie, niczym oddane uczennice, na krok nie oddalały się od mistrza. Poza tym, że wyciekająca z fontanny woda zmoczyła mu włosy i plecy, nie zauważyłem w jego wyglądzie niczego niepokojącego. Ciężką regułę zakonną najlepiej ukazywały jego spękane, pokryte odciskami stopy. Pozbawioną tkanki tłuszczowej twarz zakrywały włosy. Był chudy, ale nie skostniały, wyczuwało się giętkość tego ciała. Nie krwawił, a w półprzymkniętych oczach nie zobaczyłem cierpienia. Dopiero teraz mnie olśniło. Zdaje mi się, że poczułem dokładnie to, co starucha, kiedy była jeszcze dziewczynką i po raz pierwszy wzięła pamiątkę po zmarłym. Mnich nie żył. Umarł, dotrzymawszy przysięgi milczenia. Zdarłem z niego futro. To była jedna chwila. Moje ciało pracowało bez udziału świadomości i nie mogłem tego powstrzymać. Włożyłem rękę pod jego biodra i to ciągnąc futro, to podnosząc ciało, ściągnąłem z mnicha jego jedyne ubranie. Było cięższe niż myślałem. Futro wprawdzie straciło kolor, ale wciąż było ciepłe i miękkie.
[…]
Poza pałacem starucha wydawała się jeszcze mniejsza i starsza. Ludzie, których mijaliśmy, zarówno z powodu jej postury, jak i dziwacznego ubrania, oglądali się za nami. Ale ona, oczywiście, nic sobie z tego nie robiła i nadal zachowywała się jak osoba, która nie znosi sprzeciwu. A ty? Nic ci się nie stało? – spytała, kiedy znaleźliśmy się w sali dziewczynki. Huk uszkodził mi bębenki. Poza tym lekko zadrapałem skórę. Aha. Uszy? No, pokaż. Uklęknąłem na podłodze, a starucha, mimo że w taki sposób nie mogła przecież zobaczyć uszkodzenia bębenków, pociągnęła mnie za małżowiny i zajrzała do moich uszu. Podobno błona bębenkowa odrasta sama. Hmm – mruknęła i nie dzieląc się żadnymi spostrzeżeniami, puściła moje uszy. Następnie usiadła przy łóżku dziewczynki. Ta całą twarz miała zabandażowaną, z wyjątkiem otworów na oczy, nos i usta. Ale nawet na czubku nosa widać było otarcie. Miejscami opatrunek przesiąkł od spodu płynem dezynfekującym i żółtawe plamki na powierzchni bandaża potęgowały wrażenie cierpienia. Ogrodnik, nie wiedząc zupełnie, co robić, stał nieruchomo w pobliżu wejścia do pokoiku dziewczynki, który, jak większość, oddzielony był parawanami od reszty sali.
[…]
Z powodu nieobecności dziewczynki praca nad muzeum wyraźnie zwolniła tempo. W najmniej oczekiwanym momencie coś przestawało pasować, psuło się albo gubiło i chociaż razem doszliśmy już do jako takiej wprawy, sam nie dawałem sobie rady. Jeszcze raz uświadomiłem sobie, jak dużą rolę odgrywała w tej pracy. Była dla pamiątek jak pilot morski, naprowadzający statki do portu. Strażnik, którego urokowi nie umiały się oprzeć. Po tym strasznym wybuchu załamała się pogoda. Zaczęły padać deszcze. Tak intensywne, że przemoczyły do cna poszycie leśne i spłukały resztki szkła i skorupek do kanałów pod rynkiem. Pogoda nie miała litości. Kiedy już się wypogodziło, zaczęły wiać wiatry i całymi dniami szarpały zamknięte okna pałacu. Fumigację musiałem odłożyć do czasu poprawy pogody. Również przebudowa stajni się opóźniała, bo jeden z robotników nadwyrężył kręgosłup, a drugi skręcił nogę. Na ich miejsce zatrudniliśmy dwóch innych, ale ci nie przykładali się do pracy i zwolnili się sami przed upływem tygodnia. Ja i służąca na zmianę opiekowaliśmy się dziewczynką w szpitalu. Służąca troszczyła się o świeże rzeczy do przebrania, pomagała przy jedzeniu, piekła i zanosiła do szpitala ulubione ciasta dziewczynki, jednym słowem, opiekowała się nią jak matka. W porównaniu ze służącą ja prawie nic nie umiałem zrobić. Co najwyżej siadałem koło dziewczynki i żeby się nie nudziła, zabawiałem ją rozmową, a czasami zabierałem na spacer, pchając wózek. Rany, z całą pewnością, stopniowo się goiły. Ilość bandaża na nogach i rękach dziewczynki malała z każdym dniem, a ona nie skarżyła się już tak na ból. Jednakże z twarzy bandaż wciąż nie znikał. Zacząłem się niepokoić. Chyba wszyscy czuliśmy się podobnie, tylko nikt nie mówił tego na głos.
[…]
Ładunek wybuchowy z opóźnionym zapłonem został podłożony w fontannie. Z raportu, który zamieściły gazety, dowiedzieliśmy się, że uszkodzonych zostało jedenaście sklepów, sześć samochodów, ciężkich obrażeń doznały trzydzieści cztery osoby, a śmierć poniosła jedna. I to wszystko. Zginął tylko ten mnich. Dlaczego właśnie on przyciągnął moją uwagę, zupełnie jakby padało na niego jakieś inne światło? Dlaczego do niego podszedłem, zamiast ratować dziewczynkę? Nie mogłem tego pojąć. Nie zauważyłem od razu, że mnich nie żyje. Nie przyszło mi to do głowy. Gdybym miał takie podejrzenia, przyłożyłbym ucho do jego piersi albo próbował wyczuć tętno. Niczego takiego nie zrobiłem. Po prostu bardzo chciałem się koło niego znaleźć. To było silniejsze ode mnie.
[…]
Piszę do Ciebie drugi list z nowego miejsca pracy. Czy coś się u Ciebie zmieniło? Jak się czuje Twoja żona? Koniecznie zawiadom mnie od razu po rozwiązaniu. Czekam. Miałem zamiar wrócić do domu na początku lata, kiedy maleństwo przyjdzie już na świat, ale z powodu pewnych okoliczności raczej nie będę w stanie stąd wyjechać, przynajmniej przez jakiś czas. Mówiąc wprost, mieliśmy tutaj mały wypadek. Eksplodowała bomba. Córka mojej pracodawczyni i zarazem moja asystentka została ranna. Byliśmy właśnie na zakupach w miasteczku, kiedy na rynku wybuchła bomba. Nie ma zagrożenia dla życia, ale rany długo się goją i dziewczynka wciąż przebywa w szpitalu. O mnie się nie martw. Prawie nic mi się nie stało. Chyba pękła mi błona bębenkowa, ale już zarosła. Praca nad muzeum powoli posuwa się do przodu. Prawie skończyłem katalogowanie zbiorów. Tak dużo jest jednak jeszcze do zrobienia, że nie widać końca. Nie umiem ci tego wytłumaczyć w liście, ale największą trudność sprawia mi pozyskiwanie nowych eksponatów. Cała moja specjalistyczna wiedza i doświadczenie na nic się w tym wypadku nie przydają. Nie jest to również kwestia finansów, bo eksponatów nie można kupić za pieniądze. Jeśli coś się tutaj liczy, to chyba tylko szacunek i miłość do świata starości. Jak już powstanie tutaj muzeum, koniecznie musisz je zwiedzić. Mógłbyś wziąć żonę i dziecko, to bardzo dobre miejsce na urlop. Kiedy zagoją się rany dziewczynki i wszystko wróci do normy, postaram się przyjechać na kilka dni do domu. Jeśli możesz, odpisz. Czekam.
[…]
Odbywało się to zawsze w ten sam sposób. Czekałem na staruchę w hallu pałacu, trzymając w rękach pamiątki (albo jedynie ich karty katalogowe, jeśli pamiątki były zbyt nieporęczne), które planowałem opracować danego dnia. Starucha schodziła po schodach. Kłaniałem się, a ona w odpowiedzi kaszlała i ruchem podbródka nakazywała mi iść za sobą. Koniec jej laski czasami wpadał w szparę między deskami podłogi albo zaczepiał o krawędź dywanu i starucha to chwiała się, to zatrzymywała, ale po chwili prowadziła mnie dalej, do upatrzonego przez siebie pokoju. Oczywiście zdarzało się, że wybierała znajomą mi bibliotekę albo taras, ale w pałacu było mnóstwo pokoi, których nigdy nie widziałem. Pokoje gościnne, sypialnie, salon herbaciany, bawialnia dla dzieci, piwnice na wino, sala balowa, galeria, biuro, klatka schodowa, palarnia… W większości jednak pokoje nie zachowały swojego pierwotnego przeznaczenia i tak, na przykład, w piwnicach na wino nie zauważyłem ani jednej butelki, narzuty na łóżkach w pokojach gościnnych przeżarte były przez mole, a podium dla orkiestry w sali balowej służyło za magazyn. Do niektórych pokoi wiodła skomplikowana jak labirynt droga – trzeba było wiele razy skręcać korytarzem albo wejść tajemnymi wąskimi schodami. Nieraz zdarzyło mi się zabłądzić, kiedy wracałem sam, bo nie mogłem przypomnieć sobie drogi. Czasami szedłem za staruchą; zastanawiałem się, jak wielki jest ten pałac, i miałem wrażenie, że jest nieskończony. Jakby powiększał się w miarę naszego marszu. Niezależnie jednak od tego, czy w wielkiej sali, czy w ciasnej poczekalni dla służby, wywiad odbywał się tak samo. Na środku pomieszczenia czekał na nas mały stolik i dwa krzesła. Krzesła były wygodne, z wysokimi oparciami i miękkimi podłokietnikami. Kładłem pierwszą pamiątkę na stoliku, otwierałem notes i czekałem, aż starucha zacznie mówić.
[…]
Górne światło było już zgaszone. Paliła się tylko mała lampka przy łóżku dziewczynki. Wśród białych bandaży jej wpatrzone w sufit źrenice wyglądały jak dwie nabrzmiałe czarne krople. To pewnie dlatego, że bandaż zasłania mi uszy. Słyszę głosy z głębi własnego serca. Tak mama zawsze mówiła: „Jeśli chcesz się dowiedzieć, co się wydarzy w przyszłości, zatkaj uszy. Możesz wtedy usłyszeć głos osoby, którą będziesz za wiele lat”. Wygładziłem fałdy na kocu dziewczynki i położyłem dłoń na jej czole. Przez okno zaglądał do pokoju wąski, trzydniowy księżyc. Pod wieczór deszcz przestał padać i wraz z mrokiem zapanowała cisza. Pomimo bandaża wyczuwałem ciepło ciała dziewczynki i niewidzialny meszek na jej gładkiej skórze. To ja tak płaczę. Boję się tego szlochu i dlatego nie mogę spać. Coś cię boli? Powoli pokręciła przecząco głową. A, właśnie, przyniosłem Dziennik Anne Frank. Obiecałem, że ci pożyczę. Dziękuję. Ale to przecież ważna pamiątka… Nie szkodzi. Jesteśmy w końcu specjalistami od pamiątek. Wiemy, jak z nimi postępować.
[…]
Na otaczającym łóżko dziewczynki parawanie odbijał się mój przygarbiony cień. Kołysał się od czasu do czasu pod wpływem podmuchu wiatru. Wiesz, co zauważyłem, dotykając codziennie tych różnych pamiątek po zmarłych? Mimo że powinny świadczyć o życiu osób, do których należały, bardziej opowiadają o świecie, do którego ci ludzie udali się po śmierci. To nie pudełka, w których zamyka się przeszłość, ale raczej lustra, w których odbija się przyszłość. Lustra? – spytała dziewczynka, nadal patrząc gdzieś daleko przed siebie. Tak. Kiedy trzymam tę książkę w ręce, mam wrażenie, że ten nieznany, spowity mgłą strachu świat śmierci wygodnie spoczywa w mojej dłoni. W miarę przewracania kartek, wodzenia palcem po zapiskach mamy, wąchania papieru, strach ulatnia się całkowicie. Ach, więc śmierć to jest to, co znam tak dobrze i za czym tęsknię, myślę wtedy. Kiedy dotykam pamiątki po mamie, mogę głęboko odetchnąć, uspokajam się i zasypiam szybko. Myśli pan, że śmierć i sen mają ze sobą tak wiele wspólnego? Tak myślę. Podobne są do siebie jak prawa i lewa ręka, i tak jak ręce tworzą nierozerwalną parę.
[…]
Starucha oderwała wzrok od pamiątki, odkaszlnęła i kłapnęła kilka razy sztuczną szczęką, żeby ją rozruszać. To był sygnał. Ścisnąłem mocniej ołówek w palcach. Kobieta żyła sześćdziesiąt dziewięć lat. Niespełniona artystka, nigdy nie wyszła za mąż. W kartotece jedno fałszerstwo. Umarła prawdopodobnie z głodu lub w wyniku zatrucia. Przyczyna śmierci nie została nigdy potwierdzona. Po ukończeniu szkoły o profilu artystycznym pracowała jako nauczycielka zastępująca w razie potrzeby innych nauczycieli i malowała obrazy. Te jednak nigdy nie zyskały uznania, które dawałoby satysfakcję. Raz tylko, będąc już dobrze po trzydziestce, wygrała jakiś niewielki konkurs, ale nikt – ani sprzedawcy, ani krytycy, ani media – nie wziął sobie tego do serca. Zarówno jej obrazy, jak i ją samą ludzie postrzegali tak, jak się postrzega krajobraz za oknem jadącego pociągu. Nawet zupełny laik by zauważył, że choć każdy obraz – a pozostała ich w pracowni niesłychana wprost liczba – namalowany był z pietyzmem, z zachowaniem harmonii i bez pretensji do awangardowej sztuki, to jednak nie wzbudzał żadnych emocji. Po prostu był. I nic więcej. Gdyby nagle został porwany przez wiatr, nikt nie próbowałby go złapać. Co najwyżej ktoś westchnąłby „ach!”, ale zanim zamknąłby usta, zapomniałby, co było na obrazie. Wygrana w konkursie, zamiast stać się punktem zwrotnym w drodze do kariery, doprowadziła kobietę do upadku. W tym samym czasie wyszedł bowiem na jaw jej romans z uczniem liceum plastycznego i artystka straciła licencję nauczycielki. Nigdy więcej nie podjęła stałej pracy i bieda coraz bardziej zaglądała jej w oczy. Zlekceważony chroniczny reumatyzm, którego nie leczyła, doprowadził do zwyrodnienia stawów. Ich stan pogarszał się z roku na rok i już na dziesięć lat przed śmiercią kobieta musiała przywiązywać sobie bandażem pędzel do dłoni, kiedy chciała malować. Mimo tych wszystkich nieszczęść w nieoryginalnym, pozbawionym wszelkiego wyrazu stylu artystki nie zaszły żadne istotne zmiany. Chciałoby się powiedzieć: „Natrętna skromność w ukazywaniu własnego wnętrza towarzyszyła jej do końca życia”.
[…]
Poszliśmy jeszcze trochę dalej polną drogą. Było tam coraz więcej drzew, aż poprzez gąszcz gałęzi przestaliśmy widzieć pola, domy rolników i przejeżdżające w oddali ciężarówki. Leśną dróżkę zagrodziło stare, powalone przez piorun drzewo. Kiedy przechodziliśmy nad nim, usłyszeliśmy szmer wody i wkrótce znów otworzyła się przed nami przestrzeń. Znaleźliśmy się nad ciemnozielonym mokradłem otoczonym trzciną. Pierwszy raz jestem tak daleko – powiedziała dziewczynka. Więc są miejsca, w których jeszcze nie byłaś? Ostrożnie stawiałem stopy, żeby nie wpaść w bagno. Prawdę mówiąc, mama nie pozwala mi chodzić w tę stronę. Mówi, że wieś ciągnie się daleko na północ. A im głębiej się wejdzie, tym dalej do końca wsi. I powietrze jest tu jakieś inne. To jest najbardziej niebezpieczne. Dziewczynka trzymała się jakiegoś wiszącego pnącza. Z powodu koloru mokradło wydawało się bardzo głębokie, ale kiedy nabrałem w garść trochę wody, ciemna zieleń okazała się planktonem – została na moich palcach. Gdzieniegdzie przy powierzchni pływały wodorosty, zaczepione o łodygi trzcin, a na środku moczaru kwitły lilie wodne. Pomiędzy płatkami kwiatów a wodą przelatywały ważki. Były to drobne ważki o czarnych, nakrapianych skrzydełkach. Zapraszam, jeśli mają państwo ochotę. Głos rozległ się tak blisko, że dziewczynka i ja spojrzeliśmy po sobie ze zdziwieniem. Młody chłopięcy głos trochę nie pasował do grzecznego tonu i języka, jakim posługują się dorośli. Proszę się nie krępować, właśnie wracam do klasztoru. Zza bukowego pnia ukazał się nam piętnasto- co najwyżej szesnastoletni chłopiec. Ubrany był w nowiutkie futro z białego bizona. Łódź była całkiem przegniła i przez deski na dnie przesiąkała woda, ale chłopiec wiosłował z dużą wprawą i siłą, pruliśmy przez mokradło, wzbudzając fale. Za każdym razem, kiedy chłopiec zanurzał wiosła, lilie kołysały się, a ważki uciekały spod płatków, zahaczając skrzydłami o lustro wody. Nie złamiemy jakiegoś zakazu, jeśli pojawimy się nagle w klasztorze? Jesteśmy przecież ludźmi z zewnątrz – spytałem, martwiąc się, czy nie zbyt pochopnie zgodziliśmy się wsiąść do łodzi. Chłopiec zaskoczył nas swoją propozycją.
[…]
Chciałabym o coś zapytać – powiedziała dziewczynka. Dlaczego z nami rozmawiasz? Przecież jesteś nauczycielem milczenia? „Ach, o to chodzi” – chłopiec uśmiechnął się. Jeszcze się uczę. A więc i ty zamilkniesz? Tak, ale stopniowo. Już niedługo – odparł. Wysiedliśmy z łodzi, do klasztoru musieliśmy iść jeszcze kawałek pod górę. Budynek wyglądał jak kamienne pudło siłą wepchnięte na wzniesienie – był zbudowany porządnie, ale miał złe proporcje. Jedyne architektoniczne urozmaicenie stanowiła dzwonnica o okrągłym przekroju, z kilkoma małymi okienkami na różnych wysokościach. Wieża spajała jednocześnie nośne elementy konstrukcji. Młody nowicjusz uprzejmie zaproponował, że nas oprowadzi, bo do wieczora, kiedy nauczyciele wracają do klasztoru, i tak nie ma nic do roboty. Zaraz za bramą znajdował się obszerny dziedziniec. Rosło tam kilka drzew liściastych o rozłożystych konarach i kwitło parę ostów i polnych maków – tylko one dostarczały doznań estetycznych. Pośrodku placu biło obmurowane cegłą źródełko, przy którym jakiś mnich mył sobie nogi. Dookoła dziedzińca znajdowały się łukowato sklepione krużganki. Światło rozszczepiało się na kolumnach, tworząc rozmaite cienie. W kilku miejscach, na wystawionych na zewnątrz fotelach, siedzieli mnisi. Niektórzy z nich czytali, inni coś naprawiali, a jeszcze inni medytowali. Wszystkich spowijało milczenie. Przeszliśmy dookoła krużganków. Chłopiec szedł środkiem, między nami. Miał bose stopy, więc tylko czasem kraniec jego futra zaszurał o posadzkę, natomiast ja i dziewczynka robiliśmy swoimi butami straszny hałas. Czułem się nieswojo, sądząc, że zachowujemy się bardzo nietaktownie. Ten dziedziniec to najważniejszy pokój mnichów. Tutaj płuczą usta, golą głowy, medytują i rozmawiają sami ze sobą. Kochają to miejsce. Można powiedzieć: tu jest ich twierdza, tu bronią przed światem swej cnoty.
[…]
Konstrukcja pomieszczeń pomagała stłumić zewnętrzne dźwięki i potęgowała ciszę. Ściany były wysokie, a okna niewielkie. W świątyni modliło się kilku mnichów, w bibliotece stary zakonnik naprawiał pęknięte nici w grzbiecie jakiejś książki, a w kuchni młody nowicjusz obierał fasolę z łyka. Wszyscy wyglądali dość podobnie i trudno ich było rozróżnić. To dlatego, że wszelkie charakterystyczne elementy ich budowy przesłaniały futra. Bizonie skóry natomiast różniły się między sobą pod wieloma względami – długością sierści, jakością bieli, stopniem przybrudzenia i wykrojem. Zupełnie jakby zastępowały mnichom ich własną skórę. Za zewnętrznym podwórzem, na tyłach klasztoru, ujrzeliśmy omszałą szopę pod skałą. Tam jest piwnica na lód – powiedział młodzieniec, wskazując szopę palcem. – Zimą trzymamy w niej lód z mokradła. Więc to bagno zamarza? – spytałem. Tak, ale nie co roku. Raz na trzy, cztery lata. Szopa służyła za chłodnię. Na półkach przechowywano bekon, mięso łososia i jajka. Było tam tak zimno, że ledwie zrobiliśmy krok, a już z naszych ust buchnęła para. Zamiast podłogi położono kratę, żeby chłodne powietrze swobodnie przedostawało się z piwnicy.
[…]
To podest do odprawiania pokuty – odparł młodzieniec. Oprócz tego, że mamy tu chłodnię, piwnica jest również miejscem pokuty dla mnichów, którzy złamali przysięgę milczenia. Klękają na desce, pochylają głowę i przystawiają język do lodu. Karzą w ten sposób język i zamrażają nieopatrznie wypowiedziane słowa. Chłopiec wysunął dłoń spod futra i wziął kawałek lodu do ręki. O, tutaj jest wgłębienie. Ktoś musiał niedawno odprawiać pokutę i lód roztopił się pod wpływem ciepła. Zostało nie tylko wgłębienie, jest też kawałek skóry zdarty z przemrożonego języka. Proszę spojrzeć…
[…]
W zachowaniu bizonów i w zachowaniu mnichów nie zauważyłem istotnej różnicy. Zwierzęta pogrążone były we własnym świecie, a na widok ludzi nie okazywały ani strachu, ani zainteresowania. Nie porykiwały, nie bodły się nawzajem, nie ocierały o siebie cielskami ani nie śliniły. Jedynie od czasu do czasu kręciły małymi, zupełnie nieproporcjonalnymi w stosunku do reszty ciała, ogonkami. Tak, zwierzęta były ogromne, niezgrabne i źle wyważone. Kościste biodra wystawały z zadów, a olbrzymie brzuchy niemal dotykały ziemi, przez co linia grzbietu wyginała się nieforemnie. Łby miały wyraźnie trójkątny kształt i osadzone były u podstawy garbatego karku. Długa sierść porastała pyski, przesłaniając ich wyraz. Po bokach łbów wystawały uszy tak małe, że chyba zupełnie nieprzydatne, i rogi wygięte w kształt litery C. Kiedy skręcaliśmy w boczną drogę prowadzącą do przystani, obejrzałem się jeszcze raz za siebie. Bizony nadal pasły się na stromiźnie, zaczepiając kopytami o skały. Łby miały opuszczone i nie próbowały ich podnosić. Uniemożliwiał im to ciężar karku. Zwierzęta sprawiały wrażenie, jakby zostały stworzone przez pomyłkę.
[…]
Tego dnia nasza sesja odbywała się w sali balowej. Sufit z otworami wentylacyjnymi znajdował się wysoko, a pusta przestrzeń mogłaby z łatwością pomieścić ze sto tańczących osób. Podłoga była zniszczona, zapewne obcasami butów, zdarty lakier odstawał od parkietu. Zajmowaliśmy tylko skrawek tej ogromnej sali: mała staruszka, zniszczona pamiątka i ja. Niestety – to starucha wybierała miejsce naszego spotkania. Ja nie miałem głosu. Kierowała się jakąś wyższą koniecznością, której nie rozumiałem. Nie wiedziałem nawet, czy obeszliśmy już wszystkie pokoje i zaczęliśmy drugą kolejkę, czy też w pałacu jest jeszcze dużo pomieszczeń, do których nie weszliśmy. Wędrowaliśmy z pokoju do pokoju i jedyne, co mogłem robić, to podążać za staruchą labiryntem korytarzy, niosąc w objęciach worek z pamiątkami i notes. Obiecałeś, że pokażesz mi dzisiaj projekt i kosztorys budowy. Na co jeszcze czekasz? Strąciła moją rękę z pleców i zawinąwszy flegmę w materiał, wepchnęła chusteczkę do kieszeni spódnicy. Tak, oczywiście. Pospiesznie rozłożyłem na stole przygotowane papiery. Zacznę od tego, co chciałbym zmienić w pierwotnym założeniu. Otóż wyznaczywszy trasę, jaką posuwać się będą zwiedzający, doszedłem do wniosku, że potrzebne są pewne zmiany. Na wschodnim krańcu, wyburzymy garderobę i wstawimy sofy. Chciałbym tu zrobić miejsce odpoczynku dla gości. Powstanie w ten sposób miłe pomieszczenie na końcu korytarza, gdzie ludzie będą mogli wypocząć po trudzie zwiedzania. A czym to się tak zmęczą? Przecież tylko oglądają wystawę. To nie jest ciężka praca! Starucha zaczęła huśtać nogami, które nie dotykały podłogi, kiedy siedziała na krześle. Rzeczywiście, jeśli wziąć pod uwagę tylko drogę, jaką muszą przebyć, to nie jest żaden wysiłek, ale w muzeum panuje spore napięcie. Zwiedzający są sam na sam z eksponatami. Otoczeni ciszą. Jeśli w dodatku są to pamiątki po zmarłych… – Phi, co dalej?
[…]
Poszedłem na tyły toalet, gdzie dokonano zabójstwa. Nie było tam już żadnej rzeczy, która wiązałaby się z wypadkiem. Prawie podświadomie wyciąłem scyzorykiem kępkę trawy z miejsca, gdzie mogło leżeć ciało, zawinąłem ją w chusteczkę i wróciłem do domu. Była to najzwyklejsza trawa, nie znałem jej nazwy. Zdawałem sobie sprawę, że nie zastąpi sutków, ale byłem już tak zmęczony, że nie miałem siły poświęcić tej sprawie ani jednej myśli więcej. Serce wciąż waliło mi jak młotem i nie mogłem się pozbyć nieprzyjemnego odczucia, które pozostało mi po zderzeniu z kobietą. Gdybym pomyślał spokojnie, mógłbym zrobić jeszcze dużo rzeczy – odwiedzić biuro albo rodzinny dom zamordowanej – a tymczasem miałem w dłoni tylko kępkę suchych chwastów. Ale być może to na tę trawę polała się krew albo dziewczyna ściskała ją w dłoni, kiedy oprawca obcinał sutki? Dziękuję. Wbrew moim przypuszczeniom starucha ani słowem nie skrytykowała pamiątki. Przeciwnie, dodała mi nawet otuchy, mówiąc: Za każdym razem, kiedy zdobędziemy pamiątkę, mamy wrażenie, że to najważniejszy dzień w naszym życiu. Nie uważasz? Oparła brodę na lasce i spojrzała w górę, szukając potwierdzenia w moich oczach.
[…]
Krótko mówiąc, tutaj wykonujemy różne drobne prace. Przynosimy pamiątki z magazynu w dawnej pralni, który oglądaliśmy przed chwilą, żeby im zrobić zdjęcia, zmierzyć je lub naprawić. Większe prace, na przykład dezynfekcję eksponatów, przeprowadzamy na zewnątrz. W domu jest dużo miejsca. Pamiątek może przybywać w nieskończoność. A, właśnie! Ja też mam tutaj swoje zadania. Przepisuję historię każdej pamiątki na osobnej karcie. Wyglądało na to, że dziewczynka wyjaśniła nowicjuszowi istotę muzeum, zanim tu przyszli. To ona odpowiadała na wszystkie pytania. Mogłem się nie wtrącać, udzielała młodemu mnichowi dokładnych informacji. Bez żalu podawała mu pamiątki, a potem otworzyła notes w przypadkowym miejscu i dała mu do czytania. Proszę powiedzieć, jeśli przeszkadzam w pracy. Zaraz sobie pójdę. Nowicjusz zachowywał się znacznie swobodniej niż w klasztorze, ale wciąż bardzo grzecznie. Uważał, żeby niczego nie strącić, zahaczywszy futrem, a jeśli chciał czegoś dotknąć, pytał dziewczynkę wzrokiem o pozwolenie. Nie, nie przeszkadzasz, posiedź tu trochę, zanim wrócisz do siebie. Nie byłem szczery. Obecność chłopca drażniła mnie i nie mogłem się skupić na pracy. Spuściłem wzrok na notes. Czy można tak pozwalać komuś z zewnątrz na czytanie historii pamiątek? – denerwowałem się. Przy odwracaniu kart miałem wrażenie, że widzę brud, którego nie pozostawiły palce ani moje, ani dziewczynki, ani staruchy. Irytowało mnie to, ale jednocześnie uświadomiłem sobie, że starucha nigdy nie nakazywała trzymać spraw muzeum w tajemnicy. To też mnie rozgoryczyło.
[…]
Przypomniałem sobie niezgrabne białe bizony zaczepione kopytami o skały. Potwierdzić istnienie, to znaczy zachować? Tak. Zachowywanie to najważniejsza rola muzeum. Wszystkie przedmioty na tym świecie, bez odpowiedniej opieki ulegają rozkładowi – powiedziała, zamiast mnie, dziewczynka. Powtórzyła to, co kiedyś jej wytłumaczyłem. Czy ściąganie skóry z bizona to też zajęcie mnichów? Nie mogłem przestać myśleć o zwierzętach. Futro jest białe, więc zapewne robią to zimą. Ale w jaki sposób zabijają tak potężne zwierzęta? A może cierpliwie czekają, aż bizony zdechną naturalną śmiercią? Czy w klasztorze wolno wam pisać listy? – spytałem, nie dlatego, że chciałem się czegoś dowiedzieć, ale po to, aby uwolnić się od myśli o bizonach. Nie, to jest zabronione. Ciężka reguła – powiedziałem do dziewczynki, nie kryjąc współczucia. Kiedy się złoży śluby milczenia, nie wolno pisać ani listów, ani pamiętników. Ale można czytać. Nie odrzucamy rzeczy, które przychodzą z zewnątrz. Zabroniony jest tylko odwrotny kierunek, z wewnątrz na zewnątrz. Trzeba się przenieść z ciała do głębi serca. Ściągnięcie skóry z otłuszczonego mięsa to ciężka praca. Ręce brudzą się krwią, a włosy przesiąkają smrodem. Czy ten niedojrzały młodzieniec mógł to zrobić swoimi niedoświadczonymi rękami? My w muzeum robimy na odwrót. Dbamy o to, żeby przechować fizyczny kształt pamiątek.
[…]
Bardziej niepokoiło mnie opóźnienie w pracy dziewczynki. Codziennie przygotowywałem papier na ostateczną wersję historii, ale kartek jakoś nie ubywało. Dziewczynka chodziła nad bagno przy klasztorze, żeby spotykać się z nowicjuszem. Chłód z głębi ziemi przenikał przez ściany do wysokiej piwnicy, gdzie znajdowała się dawna sala bilardowa, dlatego można było tam wytrzymać. Podczas pracy nie odzywałem się za wiele. Przysłuchiwałem się, jak dziewczynka przesuwa ręką po papierze, i to dawało mi pewność, że pamiątki ostatecznie znalazły swoje miejsce, a również, że dziewczynka stara się mi pomóc. Czy mogłabym… Ledwo zapisała jedną stronę, a już odłożyła pióro. Czy mogłabym na chwilę wyjść? Miała bardzo przepraszającą minę. Nawet gwiazdka na policzku wygięła się w inną stronę. Oczywiście, nie ma problemu.
[…]
Odwróciłem wzrok od rozrzuconych po stole papierów i spojrzałem w stronę zakurzonego okienka pełniącego funkcję świetlika. Słońce było jeszcze bardzo wysoko. Obiecałem, że tego popołudnia pójdę obejrzeć stajnię, ale chciałem jeszcze chwilę pobyć sam. Pamiątki wybrane przeze mnie na jutrzejsze przedpołudnie czekały na podłodze. Ciekawe czy białe bizony w taki upał też stoją na skałach. Gdyby poszły w stronę klasztornej chłodni, znalazłyby cień i wodę… Zamknąłem oczy i przypomniałem sobie wnętrze lodowej piwnicy. Wyglądała jak ukryta na dnie bagna grota – chłodna i odgrodzona od świata. Nie docierało tam światło ani wiatr. Jeśli cokolwiek się czasem poruszało, to tylko prująca powierzchnię jeziora łódź, widziana od dołu. Jakiś mnich przysuwa podest do lodu. Głośno skrzypi szron pod deską. Mnich przyklęka, opierając jedno kolano na wgłębieniu deski i opiera obie dłonie na lodzie. To nasz nowicjusz. Poznaję go po za dużym futrze i po kształcie ucha, które bez trudu przecisnęłoby się przez otwór w płocie. Niepewny siebie, jakby chciał po raz pierwszy pocałować ukochaną osobę, zbliża wargi do lodu, po czym jak najdalej wysuwa język. Język jest czysty i różowy, niewinny jak sam chłopiec. Nie poznał jeszcze smaku wielu słów.
[…]
Nadszedł dzień zawieszenia tablicy z nazwą muzeum. Wciąż jeszcze trwała budowa i oczywiście w środku nie było ani jednego eksponatu, słowem, do otwarcia muzeum czekało nas jeszcze sporo pracy, ale kalendarz staruchy był najważniejszy. Ponoć nadszedł rzadki dzień, kiedy księżyc spotyka się z symboliczną gwiazdą. Zwykle tablice na najwspanialszych nawet muzeach są raczej nudne i nie przyciągają niczyjej uwagi. Nie ma związku między jakością tablicy a zawartością obiektu. Prawdę mówiąc, nawet nie pamiętałem, jak wyglądały tablice na moich poprzednich muzeach. Tym razem było inaczej. Widziałem w życiu wiele tablic, ale ta robiła wyjątkowe wrażenie i dokładnie oddawała charakter kolekcji. Nie było ani czerwonego dywanu, ani mało gustownych papierowych ozdób, ani przecinania wstęgi, ani lamp błyskowych. Ceremonię ozdobiły wybujałe polne kwiaty, oprawę muzyczną przygotowały ptaki. Spotkaliśmy się przy dawnej stajni – ja, starucha, dziewczynka, ogrodnik i służąca. Dawno nie widzieliśmy się w pełnym składzie. I wewnątrz budynku, i dookoła niego pełno było porozrzucanych narzędzi i kawałków cegły. Służąca posprzątała trochę przy samym wejściu, toteż poczuliśmy się niemal odświętnie. Ogrodnik wszedł na drabinę i usiłował zawiesić tablicę nad drzwiami. Nie było to jednak takie proste. Z trudem utrzymując równowagę, na oko oceniał wysokość i stopniowo przesuwał tablicę.
[…]
Obok sekatora pradziadka położymy twój scyzoryk. Ładnie się będą komponowały. Jeśli dwóch ogrodników zabije się, spadając z drabiny, to będzie wyjątkowe fatum. Czy pamiątki po nas będą pokazywane w jakiś specjalny sposób? – wtrąciła się dziewczynka. Na przykład na poduszkach obszytych złotym sznurkiem? Jeśli masz takie życzenie… Problem z tym muzeum jest taki, że nigdy nie zobaczymy własnej pamiątki – powiedziała służąca. Tak samo jak nie zobaczymy własnego pogrzebu. Ustalenie kolejności eksponatów zawsze sprawia trudność. Naprawdę dobre muzea starają się traktować wszystkie elementy kolekcji równorzędnie. Ale powinniśmy mieć prawo do zaprojektowania własnej gabloty. Tak, panienka ma rację.
[…]
Chyba niewielu ludzi rozumie, co ciekawego jest w muzeum, które niczego jeszcze nie pokazuje. Rzeczywiście, to tylko puste, niesłużące niczemu sale. Ma się jednak przeczucie, że te sale pomieszczą wkrótce miniaturę świata. Przestrzeń między ścianami, filary i bielutkie ściany czekają niecierpliwie. „Jakież to zachwycające rzeczy będziemy niedługo gościć?” – zastanawiają się. W głowie miałem już rozkład eksponatów w poszczególnych salach. Zaglądając do każdego pomieszczenia, oczami wyobraźni widziałem przeznaczone do niego pamiątki. To bardzo miłe uczucie, kiedy w trakcie opracowywania materiałów stopniowo wyłania się obraz przyszłej wystawy. Od tamtej chwili, gdy starucha po raz pierwszy pokazała mi stos rupieci, jakim były pamiątki w dawnej pralni, dokonaliśmy niewiarygodnego postępu. Pytałem ogrodnika o sprawy, które ostatnio nie dawały mi spokoju, takie jak sposób przytwierdzenia gablot do podłogi i rozmieszczenie lamp awaryjnych. Objaśniał mi stan obecny, notował na projekcie moje uwagi i proponował najwłaściwsze rozwiązania. Ostatecznie każde moje zastrzeżenie podsumowywał swoim ulubionym zwrotem: Wszystko będzie w porządku, spokojnie.
[…]
W jego głosie usłyszałem prawdziwy smutek. Pewien znajomy, który został lekarzem, powiedział kiedyś coś takiego: „Najbardziej jestem zajęty nie wtedy, gdy przyjmuję pacjentów, i nie wtedy, kiedy ich leczę, ale wtedy, gdy umierają, zwłaszcza gdy nie umiem im pomóc”. To przykre, że zajmuje się komuś czas swoją śmiercią. Skoro moje serce ma przestać bić i ja już się z tym pogodziłem, to po co jeszcze lekarz traci przeze mnie czas? „Proszę już iść i nie zawracać sobie mną głowy”, powiem, jeśli znajdę się w takiej sytuacji. Ja też stawałem się najbardziej zajęty, kiedy ktoś umierał, ale nikt mnie nie żałował. Zmarły był już tylko zimnym ciałem, a jego dusza wyruszyła w daleką drogę. Ani się za mną obejrzała. Tym razem była to samotna, dwudziestosiedmioletnia nauczycielka robótek ręcznych. Powód śmierci – wykrwawienie. Około dziewiątej trzydzieści wieczorem skończyła swoje zajęcia w Centrum Kultury, gdzie pracowała. W drodze powrotnej zaciągnięto ją do mało uczęszczanego składu materiałów budowlanych i tam zadano jej nożem rany w szyję i piersi. Ciało następnego dnia znaleźli pracownicy składu. Nie było śladów gwałtu, nie zrabowano też pieniędzy, które miała przy sobie. Zniknęły natomiast, podobnie jak pięćdziesiąt lat temu w przypadku prostytutki i niedawno w przypadku pracownicy Zakładu Ubezpieczeń, sutki. Zbierałem informacje, obserwowałem rozwój wydarzeń i wybrawszy najlepszy moment, udałem się do Centrum Kultury. Po raz pierwszy nie czułem ani wstydu, ani strachu. Nie żałowałem też tego, co robię. Emocje, które zajmowały mi serce, trudno byłoby opisać jednym słowem. Gdyby to był stary człowiek, jak tamten chirurg! Ale nie, raz po raz umierają młode kobiety. Na dodatek w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat w miasteczku nie odnotowano żadnego morderstwa, a kiedy ja się tu pojawiłem – od razu dwa! Pamiątki, które rzeczywiście wyraziłyby śmierć tych kobiet, zabrał morderca, a mi pozostawił jakieś marne strzępy…
[…]
Kiedy położyłem się z powrotem, ogarnęła mnie straszna senność. Myślałem, żeby odpowiedzieć coś dziewczynce, ale moja świadomość robiła się coraz płytsza i twarze obojga zaczęły się oddalać. Dlaczego chłopiec nie odezwał się ani słowem? – przyszło mi do pustej głowy. Być może poczynił postępy w praktykowaniu milczenia. W następnej chwili już spałem. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem tak mocnego snu. Wypędził z mojej głowy cały piasek i sutki. Ziele podziałało. Tego samego dnia wróciła wysoka gorączka i pociłem się tak, że biedna służąca musiała co dwie godziny zmieniać pościel. Ale gdy następnego ranka otworzyłem oczy, poczułem się jak nowo narodzony. W zasadzie dokuczało mi tylko zmęczenie długo napiętych mięśni. Dzwonienie w uszach i ciężar w piersi zupełnie ustąpiły. Było mi tak lekko, że wstałem z łóżka, podszedłem do okna i przeciągnąłem się. Miałem wrażenie, że czuję, jak wszystkie moje organy wewnętrzne po kolei odzyskują siły. Przez cały ten czas, kiedy chorowałem, podarta koronkowa serweta [pamiątka po kolejnej gwałtownie zmarłej osobie – przyp. aut.] tkwiła zmięta w kieszeni mojej marynarki.
[…]
Mężczyźni byli policyjnymi detektywami. Z zachowania i wyglądu byli tak do siebie podobni, że do końca spotkania nie mogłem ich rozróżnić. Mieli na sobie przesiąknięte smrodem papierosów marynarki, służbowe krawaty i buty z odkształconymi czubkami. Przez chwilę rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Zapytali, kim jestem dla staruchy, po co przyjechałem do miasteczka i na czym polega moja praca. Jeśli chodzi o szczegóły dotyczące muzeum, starałem się mówić oględnie. Mimo to kiwali głowami, jakby byli tym bardzo zainteresowani. Czułem, że jest to wymuszone, i było mi nieprzyjemnie. Pewnie przyszli z powodu zamachu – pomyślałem. Nie dość, że mieliśmy tu osobę ranną podczas wybuchu na rynku, to na dodatek pałac był drugim w kolejności celem zamachowca. Muszą ustalić przyczynę. Czy byli panowie w samym pałacu? – spytałem. Nie – odpowiedzieli. To stary i bardzo cenny obiekt. Poza tym jest ogromny. Już sam budynek nadawałby się do muzeum. Nie znajdą panowie drugiego takiego przykładu architektury w miasteczku – ciągnąłem. To prawda – odparli równocześnie. Dla maniaka to rzeczywiście kuszące miejsce, żeby podłożyć bombę. Pewnie drugie po rynku. Tym razem nie kiwnęli głowami. Jeśli chcą panowie obejrzeć pałac od wewnątrz, to poproszę właścicielkę o zgodę. Jest dość uparta i ma swoje dziwactwa. Nie pozwala sobą dyrygować. Ale myślę, że zdołam wyprosić dla panów jedno spotkanie. Jej córka została ranna podczas wybuchu na rynku, więc cała ta sprawa nie jest jej obojętna. Dobrze, że najpierw przyszliście do mnie. Gdybyście zaczęli rozmawiać z właścicielką bezpośrednio, prawdopodobnie obraziłaby się na panów. Postępuje zgodnie z zaleceniami w kalendarzu, który sama opracowała, i nie dopuszcza myśli, że komuś może to nie pasować. To bardzo skomplikowany kalendarz, ja sam go nie rozumiem. Starsza pani nie ufa mi wprawdzie w stu procentach, ale przebywam tu od pół roku i trochę poznałem jej zasady… Gdzie pan był trzeciego sierpnia między dziewiątą a dziesiątą wieczorem?
[…]
Nawet kiedy już całkowicie odzyskałem siły, nadal spisywaliśmy jedną historię dziennie, nie zwiększając tempa. Osłabienia staruchy nie dało się już oszukać. Mimo że pamiątka od dawna leżała na stole, kobieta długo nie mogła odczytać opowieści. Wpatrywała się w przedmiot szeroko otwartymi oczami, ale nie zaczynała mówić. A kiedy już zaczęła, musiała robić przerwy, żeby przełknąć ślinę lub złapać oddech, i to wybijało ją z rytmu. Dość często moja ręka spoczywała bezczynnie na notesie. Nie obniżyła się jednak jakość zapisu, po prostu pracowaliśmy wolniej. Wspieraliśmy się przy tym wzajemnie. Kiedy patrzyłem na staruchę owiniętą kocem, jak pochyla się i ze wszystkich sił próbuje nadążyć skołowaciałym językiem za uwalnianą przez pamiątkę opowieścią, robiło mi się jej żal i pisałem jeszcze pilniej i dokładniej niż zwykle. Rozpadało się, prawda? Po skończeniu pracy starucha częściej zagadywała mnie na różne tematy. Myślę, że musiała trochę odpocząć, żeby móc dojść do swojego pokoju. Rzeczywiście – odpowiedziałem, zamykając notes. Ten deszcz będzie się długo ciągnął. Czy to jest zapisane w kalendarzu? Nie muszę za każdym razem czytać kalendarza, żeby wiedzieć takie rzeczy. Wystarczy posłuchać szmeru kropel. Po odgłosie kropel bijących o dach można poznać, jaki to rodzaj deszczu.
[…]
Mężczyzna nie chciał zostać mnichem. Wykonywał jednak każdą pracę z takim zapałem, że przydzielono mu celę i pozwolono zamieszkać w klasztorze. Wkrótce ujawnił się jego nadzwyczajny talent do łowienia ryb. Coś tam pomajstrował przy rzece płynącej za klasztorem, ulepszył haczyki na wędkach i był w stanie złapać każdą rybę. Mnisi nawet nie przypuszczali, że rzeka kryje w sobie tyle skarbów. Mężczyzna wprawdzie nie używał słów, ale wyrażał swoją osobowość za pomocą ryb. Mierzenie temperatury i ilości wody oraz szukanie miejsca tarła stanowiły istotę jego życia, a sposób, w jaki chwytał rybę w obie dłonie, był najlepszą ekspresją jego uczuć. Oczywiście nie można się było dowiedzieć, gdzie się tego wszystkiego nauczył. Podobnie sprawa miała się z pozostałymi mnichami, których losy z czasów, zanim trafili do klasztoru, pozostawały tajemnicą. Mężczyzna zrobił staw rybny i zaczął rozmnażać pstrągi. Sprzedawano je do restauracji w miasteczku i przynosiło to niemały dochód. Mężczyzna spędzał nad stawem większość dnia, poszukując sposobu, żeby wyhodować jeszcze szlachetniejszą odmianę pstrąga. Kilka dni temu znaleziono go martwego w okolicy stawu. Krwotok z żołądka spowodował uduszenie. Rzadko udawało mi się zebrać tyle informacji na temat osoby, do której należała pamiątka. Pierwszy raz nie musiałem też niczego udawać podczas pogrzebu. Zwykle nie poświęcałem zmarłemu wiele uwagi, koncentrując się na pamiątce. Tym razem jednak było inaczej. Słyszeliśmy odgłos przysypywania trumny ziemią i mieliśmy to przed oczami. Mogliśmy sobie wyobrazić wymoczone w rybim śluzie ręce, które spełniwszy swoje zadanie, spoczywały teraz, i na wieki, na piersi mężczyzny. Zauważyłem nagle, że dziewczynka płacze. Bezgłośnie, nie pochylając twarzy, ze wzrokiem utkwionym w trumnie. Roniła łzy z powodu śmierci mężczyzny, którego nie znała. Zastanawiałem się przez chwilę, dlaczego płacze, ale szybko zrezygnowałem. Nie było żadnej przyczyny. Łzy popłynęły tak naturalnie, jak naturalnie unosi się ciepło z głębi rozkopanej ziemi albo jak powstają maleńkie wiry na dnie rzeki po odpłynięciu pstrąga. Wiatr był coraz silniejszy. Suchy i przenikliwy szczypał skórę. Porywał grudki ziemi i trzepotał połami futer. W oddali ujrzałem stado bizonów. Nie przyszły tu w poszukiwaniu trawy ani nie wędrowały gdzieś dalej. Stały z łbami zwróconymi w naszą stronę. Bez wątpienia wyglądały tak, jakby chciały zobaczyć pogrzeb do końca. Najwyraźniej były też w trakcie zmiany futra na zimowe, bo kępy brązowej sierści gdzieniegdzie jeszcze trzymały się ciała, podkreślając brzydotę zwierząt. Te ich niezgrabne sylwetki przydawały uroczystości smutku. Kiedy wiatr z cichym wyciem wiał od strony bagna, zdawało się, że unosi do nieba płacz bizonów. Ścisnąłem dłoń dziewczynki. Grób był już niemal zasypany. Rzeczy, które pozostawił po sobie mężczyzna, można było pomieścić w garści. Trzymał je w małym woreczku przy biodrze, jeszcze od czasów, gdy przewrócił się przy źródle. Woreczek zrobiony był z kawałka konopnego płótna najgorszej jakości, ze sznurkiem przeciągniętym dookoła materiału – po ściągnięciu sznurka powstawała sakiewka. Rozsupłałem sznurek i położyłem zawartość woreczka na stole. Grzebień, łyżka, haczyki i jedna szklana kulka. To wszystko. Toaleta, jedzenie, praca i wspomnienia. Wyglądało to jak małe muzeum poświęcone mężczyźnie.
[…]
Odwróciłem twarz i położyłem dłoń na klamce. Bez wahania [detektywi – przyp. Aut.] przybliżyli się do mnie. No! Jednak pan pamięta. Byli niezwykle opanowani i to denerwowało mnie jeszcze bardziej. Więc czekaliście tu na mnie do późnej nocy, żeby jeszcze raz zadać mi to samo pytanie? Macie naprawdę ciężką pracę. Właśnie, dlatego chcielibyśmy jak najszybciej skończyć i wrócić do domu. Czy był pan w Parku Leśnym? Mówili na przemian, nie robiąc przerw. Tak, byłem. Na meczu baseballowym. Ale to nie było w sierpniu, tylko wiosną. A w mieszkaniu za ogrodem botanicznym? Blok B, lokal 104. W mieszkaniu? Powtórzyłem pytanie i przełknąłem ślinę. Starałem się uspokoić. Zdawałem sobie sprawę, że jedna nieostrożna odpowiedź może mnie drogo kosztować. Starałem się uważać na wszystko, co mówię i robię, ale mój oddech śmierdział alkoholem. Ledwo też stałem na pijanych nogach. Musiałem się opierać o drzwi, żeby nie stracić równowagi. Nie znam tego miejsca – odpowiedziałem. Proszę się przyjrzeć twarzy tej dziewczyny. Jeden z nich wyjął zdjęcie z wewnętrznej kieszeni marynarki i poświecił na nie latarką. A teraz tej. Drugi wyjął kolejne zdjęcie. Przypomina pan sobie którąś z nich? Ani ujęcia, ani twarze kobiet nie wyróżniały się niczym szczególnym. Młode kobiety. Twarze były tak zwyczajne, że gdybym zamknął oczy, w tym samym momencie zapomniałbym, jak wyglądały.
[…]
Nadeszło Święto Płaczu. Podczas tego święta ludzie ze smutkiem żegnali jesień i prosili o łagodną zimę. Cały dzień było zimno i padała mżawka. Dziewczynka i ja planowaliśmy iść na festyn do miasteczka, ale wcześniej poszliśmy nad bagno po nowicjusza. Tymczasem zamiast młodzieńca ujrzeliśmy wysokiego chudego mnicha o siwych włosach. Miał na sobie wytarte i przybrudzone futro, pasujące do jego podeszłego wieku. Ogarnęły nas złe przeczucia. Co się stało z tym młodym chłopcem, który zawsze tu czekał? Spytałem na próbę, ale oczywiście odpowiedzi nie było. Zamiast tego mnich zaprosił nas gestem dłoni do łodzi. Postanowiliśmy popłynąć z nim do klasztoru. Temperatura wody w bagnie obniżyła się jeszcze od czasu, gdy byliśmy tu ostatnim razem, po pogrzebie człowieka, który hodował ryby. Woda zrobiła się ciemniejsza, znikły ważki o czarno nakrapianych skrzydełkach, wodorosty straciły kolor, na powierzchni jeziora gromadziły się teraz zbutwiałe liście. Starzec wiosłował znacznie wolniej niż nowicjusz i wypadał z rytmu, kiedy starał się ominąć kawałki drewna unoszące się na wodzie. Mimo że nie wolno panu mówić, rozumie pan, o co nam chodzi? Dziewczynka zajrzała w twarz mnicha. Nie przerywał wiosłowania. Zdawało się wprawdzie, że lekko skinął głową, ale to mógł być przypadek, bo akurat poprawiał w dłoniach wiosła, żeby przyspieszyć. Mamy sprawę do tego chłopca, który zwykle pilnował łodzi. Gdzie on jest? Chcielibyśmy wziąć go na festyn. Rozumiem, że pan nie może nam powiedzieć, ale proszę pokazać palcem kierunek. W świątyni? Na dziedzińcu? Może w bibliotece? Łódź przycumowała do brzegu. Ja i dziewczynka wysiedliśmy. Dziewczynka, czekając na odpowiedź, obserwowała ruchy mnicha. Ten jednak nie dał nam żadnego znaku, nawet oczami. Zawrócił łódź i ujrzeliśmy jego plecy. Głos dziewczynki nie trafił do celu i zawisł w próżni.
[…]
Mimo tych wszystkich próśb i płaczów nikt nie mógł zapobiec nadejściu zimy. Wszyscy wiedzieli, że jesień, pora leśnych owoców, już nie wróci. Mówiły o tym kolory gór, woda w strumyku, cień wieży zegarowej, dźwięk klasztornego dzwonu. Cały następny dzień po Święcie Płaczu dziewczynka przeleżała w łóżku z powodu powiększonych migdałków, a ja wybrałem się z ogrodnikiem do lasu po drewno na opał. Mój płaszcz, szalik i rękawiczki służąca wyprała jeszcze poprzedniego wieczoru. Myślałem wyłącznie o tym, co mam zrobić, by doprowadzić do otwarcia muzeum. Starucha z dnia na dzień była coraz słabsza, miałem na karku policję, brat wciąż nie odpisywał. Odkąd nowicjusz złożył śluby milczenia, dziewczynka popadła w przygnębienie. Starałem się jednak nie skupiać na problemach niezwiązanych z pracą. Spisywanie historii pamiątek ze staruchą dawało mi poczucie dobrze spełnionego obowiązku, a gdy obmyślałem, jak przymocować gabloty do podłogi, czy testowałem przełączniki światła, którymi można było regulować jasność, czułem się tak, jakbym się chował do bezpiecznego schronienia, które nazywa się muzeum. W pewnym sensie dziewczynka zachowywała się podobnie. Nigdy słowem nie wspomniała o tym, co wydarzyło się podczas Święta Płaczu. Nigdy też nie zapytała mnie, co sądzę o ślubach milczenia, złożonych przez młodego mnicha. Kiedy tylko wyzdrowiała, zeszła do pracowni, usiadła wyprostowana przy naszym wielkim stole i w milczeniu zabrała się do przepisywania historii. Namawiana, żeby zrobiła sobie przerwę, odpowiadała ze spuszczoną głową: Chcę jeszcze trochę przepisać. I pracowała dalej. Ze staruchą też było coraz gorzej. Przekleństwami i złością nie była już w stanie przesłonić słabości swojego ciała. Przeciwnie, ciętość języka jedynie uwydatniała jej mizerny stan. Dużo mniej jadła. Brała do ust w zasadzie tylko zupki i galaretki, sprawiając tym służącej spory kłopot. Jej twarz skurczyła się jeszcze bardziej. Moja pracodawczyni nie chodziła już nigdzie o własnych siłach. Ponieważ ogrzewanie w większej części pałacu nie działało, wkładała na siebie, co się tylko dało, i starała się wytrzymać zimno. Obowiązkowo sportowa wełniana czapka, do tego trzy pary skarpet, getry, spódnica, fartuch, bluzka, kamizelka, gruby i cienki sweter, szal, szalik, rękawiczki i nauszniki – wszelkiego rodzaju ubrania przeplatały się i nakładały na siebie, broniąc dostępu do wychudłego ciała. Kiedy prowadzona przez dziewczynkę szła w moją stronę, miałem wrażenie, że zbliża się do mnie kupa starych szmat. Przez szparę między szmatami zerkały na mnie dwie źrenice. Czasem zdawało mi się, że kobieta idzie niepewnym krokiem nie z powodu słabości, ale dlatego, że te wszystkie ubrania są dla niej za ciężkie.
[…]
Nie chodzi o to, żeby ustawić je w rzędzie. W zależności od kompozycji ta sama kolekcja nabiera innego znaczenia. Nie tylko eksponaty, lecz również kształt, kolor i deseń gablot mają wpływ na odbiór wystawy. Jako specjalista od urządzania muzeów teraz dopiero będę się mógł wykazać umiejętnościami. Rozumiem. To znaczy, że im bliżej otwarcia, tym większe będą emocje. Już i tak nikt by nie uwierzył, że kiedyś była tutaj stajnia. Zatrzymaliśmy się na progu i ogrodnik rozejrzał się po pustym wnętrzu. Będzie jeszcze inaczej, kiedy wniesiemy pamiątki – powiedziałem. Najpierw wyjęliśmy wszystkie gabloty z pudeł, potem sprawdziwszy położenie na projekcie, zanosiliśmy je w odpowiednie miejsca. Gabloty w kształcie skrzyń przytwierdzaliśmy do podłogi, a te w kształcie szafek wieszaliśmy na ścianach. W moich poprzednich muzeach tę robotę wykonywali pracownicy techniczni odpowiedzialni za instalację urządzeń, ja tylko czuwałem nad ich pracą. Dopiero teraz zrozumiałem, jak przyjemne jest dokręcanie każdej śruby. Po raz pierwszy pracowałem dla muzeum w pocie czoła i dawało mi to ogromną satysfakcję. Również w mocujących śruby rękach ogrodnika, który nigdy nie był w muzeum i nie rozumiał jego ducha, czułem miłość. Patrząc ukradkiem na twarz mężczyzny, przypomniałem sobie jeszcze jedno zdanie z teorii muzealnictwa: „Muzeum nie jest tworem natury, jest dziełem ludzkich rąk”.
[…]
Oprowadziłem je po muzeum. Dzięki temu, że starucha szła bardzo powoli, drobnymi krokami, mogłem szczegółowo opisać każdy kąt. Ogrodnik szedł za nami, gotowy przyjść mi z pomocą, gdybym czegoś zapomniał. Tutaj, zaraz przy wejściu, w gablocie ozdobionej odrobiną zieleni pokażemy sekator pradziadka. Ten eksponat zapoczątkował kolekcję, więc należy mu się wyróżnienie. Niewielką tabliczkę z prostym wyjaśnieniem chciałbym umieścić obok pamiątki, mniej więcej w tym miejscu. Nie przewiduję wielkich paneli z długimi opisami. Myślę, że zwiedzający oczekują jedynie najistotniejszych informacji. Nazwisko, data i przyczyna śmierci. To wystarczy. Obszerne, gęsto zapisane tablice nie pasują do tego wnętrza, rozpraszałyby tylko uwagę… …Kierunek zwiedzania jest taki: najpierw wchodzimy do sal po lewej stronie, dochodzimy do końca korytarza i wracamy przez sale po prawej. Wystawa obejmuje pięć dwudziestoletnich okresów. W obrębie danego okresu kolejność chronologiczna nie ma znaczenia. Chciałbym wywołać inne skojarzenia, nie koncentrować się na dacie. To, że jakieś pamiątki zostały zebrane w tym samym roku, niczego o nich nie mówi. Każda ma swoje odrębne życie… Czasami, przy którejś ścianie, tak jak tutaj, pozostawiłem puste miejsce. Chciałbym je przeznaczyć na przedmioty, które nie mieszczą się w gablotach. Związany z naszą definicją prawdziwej pamiątki sposób pozyskiwania eksponatów powoduje, że większość przedmiotów jest mała. Jeśli idealna pamiątka jest wielka, zastępujemy ją zwykle czymś poręczniejszym, co reprezentuje wielki obiekt. Ale każda kolekcja ma swoje wyjątki. W tym miejscu chciałbym zrobić ogrodzenie. Choć eksponaty nie będą niczym przykryte, prawdopodobieństwo zniszczenia ich przez zwiedzających jest znikome. Każdy organizator wystawy wierzy, że ludzie, którzy przychodzą do muzeum, nie są wandalami… Nie przygotowywałem się do tego wystąpienia, a mimo to mówiłem bardzo płynnie. Zupełnie jakbym czytał doskonale opracowany przewodnik po muzeum. Sam się zdziwiłem, jak bardzo musiałem kochać to miejsce. W miarę mówienia wyłaniały się przede mną nowe aspekty, tematy krzyżowały się i uzupełniały nawzajem, otwierały coraz szersze horyzonty. Mówiłem bez zastanowienia, słowa w zasadzie same wypływały z moich ust. Mogłem spokojnie słuchać własnego głosu, który niósł się po salach, niczym piękna muzyka. I dziewczynka, i ogrodnik, i służąca z zachwytem kiwali głowami, za każdym razem, gdy poruszałem jakiś nowy temat. Posłusznie spoglądali w kierunku, który pokazywałem palcem, a gdy robiłem przerwę, żeby zaczerpnąć powietrza, z przejęciem czekali na to, co powiem dalej.
[…]
Nagle za plecami dziewczynki, na jednej z gablot, zobaczyłem coś, czego tam przedtem nie było. Małe drewniane pudełko. Bez ostrzeżenia i przyczyny jakby wkradło się w moje pole widzenia. Jak to? Przecież odpakowaliśmy wszystkie meble – myślałem. Stojąc naprzeciw detektywów, nie mogłem uniknąć widoku zapomnianego pudełka. Leżało tam i czekało, jak skarga na źle wykonaną pracę. Jeśli nie rozumiecie, czym są pamiątki po zmarłych, nie macie prawa tu przychodzić. Skończyliśmy właśnie przygotowania do wystawy i tu, w tym miejscu, odbywa się swego rodzaju święto. Nie macie prawa przeszkadzać nam w tej chwili. Poza tym to my jesteśmy ofiarami. Powinniście nas chronić, a nie oskarżać. Nie do wiary! Nie przypominam sobie, żebyście chociaż kiwnęli w tej sprawie palcem. Nie przestawałem mówić. Tylko w ten sposób mogłem wyładować swój gniew. Pałac był drugim celem przestępcy. To nie wszystko. Wtedy, na rynku, dziwnym zbiegiem okoliczności ta młoda dama została ciężko ranna. Spójrzcie na jej policzek, ma bliznę. Dziewczynka natychmiast odwróciła twarz, chowając policzek. Zaraz pożałowałem tego, co zrobiłem, ale było już za późno. Nie mogłem cofnąć raz wypowiedzianych słów. Za plecami dziewczynki wciąż widziałem pudełko. Na pewno dobrze przesłuchaliście tego przestępcę? Wygląda na typa, który zostawia bombę z opóźnionym zapłonem i chichocze w rękaw. Może miał uraz do kogoś z pałacu? A może wiedział, że wybieramy się na rynek? To prawdopodobne. Ktoś, kto podkłada bombę, bez skrupułów zabiłby człowieka.
[…]
To był pierwszy przypadek, kiedy wróciłem z wyprawy po pamiątkę z pustymi rękami. Do tej pory w najgorszym razie przynosiłem chociażby kępkę uschniętej trawy – teraz jednak nie dałem rady. Starucha oszalała z gniewu. Była tak wściekła, że martwiłem się, czy nie umrze nagle z nadmiaru złości. Wyzywała mnie od niekompetentnych głupców, tupała, krzycząc, że nigdy nie powierzy muzeum komuś takiemu jak ja, a na koniec zamachnęła się laską i tylko interwencja służącej uratowała mnie przed ciosem i zakończyła tę scenę. Detektywi szli za mną – powiedziałem na swoje usprawiedliwienie. I co z tego? Wyprzedzili cię i sprzątnęli ci pamiątkę sprzed nosa? Nie. Nie o to chodzi. No to szli za tobą i co w tym strasznego? Gdybym zbliżył się do jej domu, sklepu czy fabryki drobiu, podejrzewaliby mnie jeszcze bardziej. Więc tylko objechałem te miejsca z daleka i postanowiłem zawrócić. Nie mógłby w tym wypadku zrobić tego za mnie ogrodnik? Albo służąca? Nie wyprowadzaj mnie z równowagi! Starucha zachwiała się pod wpływem siły własnego głosu. Chcesz się wyrzec tego najważniejszego, najszlachetniejszego obowiązku? Głupcze! Nie masz ani krzty dumy zawodowej? Dla własnego nudnego bezpieczeństwa chcesz narazić moje muzeum na utratę reputacji? Posłuchaj. Jeśli człowiek umiera, trzeba wziąć po nim pamiątkę. I nieważne czy ten człowiek był tak skromny, że prawie nic nie miał, ani w jak niedostępnym miejscu znajduje się pamiątka. Nie ma wyjątków. A do ciebie należy zbieranie pamiątek. To twój obowiązek. Nie pozwolę, żebyś się od niego uchylał. Starucha znów uniosła laskę i jej czubek skierowała prosto w stronę mojej twarzy. Służąca, wystraszona, że starucha znów dostała ataku szału, chwyciła ją za rękę. Nie było rady. Wsiadłem na rower i pojechałem z powrotem do miasteczka. Zanim dotarłem do centrum, pedałując na wietrze, łudziłem się, że może policja już zrezygnowała i dała mi spokój, ale nie – na głównej drodze towarzyszył mi radiowóz, a w wąskich uliczkach policjanci na rowerach. Wprawdzie nie byli to ci sami detektywi, których znałem, ale ich zachowanie nie pozostawiało wątpliwości, że mnie śledzą. To, że jestem podejrzany, budziło mój lęk, jednak jeszcze bardziej bałem się tego, że starucha przestanie mnie cenić. Odzyskanie jej zaufania było dla mnie najważniejsze. Zawróciłem i pojechałem w stronę sklepu. Uliczka okazała się tak ciemna i zapyziała, że aż trudno uwierzyć, by ktokolwiek kupował tam naczynia. Blask porcelany sprawiał, że dotkliwiej czuło się zimno. Jakiś mężczyzna obserwował mnie schowany za pojemnikiem na śmieci, w miejscu, gdzie nie docierało światło latarni. Gospodynie mówiły prawdę. Wszystkie wystawione na sprzedaż naczynia były dokładnie wypolerowane, u nasady ucha żadnego kubka, w zagłębieniu żadnej łyżeczki nie zauważyłem ani odrobiny kurzu. Zacząłem szukać jakiegoś trudnego do zapakowania naczynia. Chciałem w ten sposób zyskać na czasie, żeby znaleźć pamiątkę. Ukryci na zewnątrz mężczyźni nie wchodzili za mną do sklepu, ale czułem, że bacznie śledzą moje ruchy. Poproszę to. Wybrałem ciężki, pękaty czajnik do zaparzania herbaty. Nie wiem, czy pakująca go kobieta o niezdrowej cerze była właścicielką sklepu, czy też zatrudniono ją naprędce, po śmierci poprzedniej sprzedawczyni. Wzrok mężczyzn przebijał się przez szybę i świdrował moje plecy. Na szczęście kobieta, tak jak przewidywałem, męczyła się z pakowaniem czajnika i nie zwracała na mnie uwagi. Skoncentrowałem się. Chwyciłem szmatkę leżącą obok kasy i wsadziłem ją do kieszeni. Trwało to dosłownie moment. Wszystko odbyło się tak, jak wiele razy do tej pory. Byłem pewny, że to ta sama szmatka, którą zamordowana kobieta codziennie przecierała naczynia. Nie miałem jednak pewności, czy udało mi się zwieść mężczyzn obserwujących mnie przez okno.
[…]
Rany na moich dłoniach były zaskakująco głębokie, ropiały i długo nie chciały się zagoić. Zabandażowanymi rękami trudno było przenosić eksponaty i spisywać historie, ale dzięki pomocy współpracowników radziłem sobie i z jednym, i z drugim. Mimo że sam byłem sobie winny, i dziewczynka, i służąca, i nawet ogrodnik współczuli mi ze szczerego serca. Starucha poleciła służącej robienie mi ciepłych okładów z mchu, sadła dzika i śluzu ślimaka, zgodnie z recepturą w swoim kalendarzu. Wypakowałem znów rzeczy ze swojej torby. Ubrania do szafy, mikroskop na stół. Dziennik Anne Frank obok poduszki. Ozdoba z jajka na szczęście się nie rozbiła. Gdy zawiesiłem ją na oknie, aniołek pojawił się na skorupce, koncentrując na sobie światło odbite od śniegu. Przemoczoną torbę wysuszyłem na ogrodzeniu kominka. Śnieg, który spadł tamtego dnia, nie stopniał. Kiedy się ubrudził, zgarnięty w pryzmy pod dachami domów, wzdłuż dróg i w rogach rynku, wtedy sypał świeży. Słońce pojawiało się na niebie z rzadka i przez cały dzień trzeba było palić w piecach. Kiedy jadłem śniadanie, kuchnia jeszcze tonęła w półmroku, a gdy wracałem z pracy, park pogrążony był w ciemności. Czas płynął coraz wolniej. Po ulicach jeździło coraz mniej samochodów. Wyłączono fontannę na rynku, zwinięto dachy kawiarnianych ogródków. Być może dlatego, że za pomocą obserwacji słońca, czy to w pracowni, czy w miasteczku, nie dało się zgadnąć, która jest godzina, czułem się zagubiony w rozlewisku czasu. Mieszkańcy miasteczka, wszyscy, bez wyjątku, cierpliwie czekali na odejście zimy. Wszystko wróciło do codziennego trybu. Nikt mnie nie oskarżał, nikt nie oddalił się ode mnie. Wyjątek stanowili policjanci. Od czasu tego wielkiego śniegu nie odstępowali mnie na krok. Ale nie zaczepiali mnie bezczelnie. Obserwowali moje działania podczas wypraw do miasteczka z pewnej odległości, jakby zbierali nowe materiały. Czasami jednak wydawało mi się, że nie śledzą podejrzanego o morderstwa, ale pilnują mnie, żebym znów nie próbował uciec. W każdym razie potrzebowałem czasu, żeby to wszystko dobrze przemyśleć. Odwijałem bandaż i przyglądałem się ranom na dłoniach. Wspomnienie tego, jak zabłądziłem wśród skał pod klasztorem, wydawało mi się urojeniem, lecz jednocześnie, gdy wracałem do niego myślami, paraliżowało mnie uczucie zimna i bólu.
[…]
Gabloty stopniowo zapełniały się eksponatami. Miniaturowy świat nabierał kształtów opartych na pięknym porządku. Każdy przedmiot kładłem w jedynym odpowiednim dla niego miejscu. Nie mogłem pozwolić sobie na pomyłkę. Pamiątki miały się już nigdy stamtąd nie ruszyć. Możliwość wypożyczenia przez inne muzeum albo w celu badań naukowych nie wchodziła w rachubę. Przypadek sprawił, że gdy w moich rękach znalazły się sutki, wszyscy byli w pobliżu. Utkwili wzrok w probówkach, które trzymałem w dłoniach. Zdawało mi się, że na ten moment powietrze zaczęło przepływać w drugą stronę, ale to było pewnie tylko złudzenie. Potrząsnąłem probówkami, by sutki ustawiły się w doskonałej pozycji i położyłem je między szpilkami, które uprzednio wbiłem w blat gabloty, aby unieruchomić eksponaty. Wkrótce sutki zaczęły harmonizować z resztą ekspozycji, a pod szybą nabrały dostojeństwa. Od razu było widać, że są jedynymi, najbardziej odpowiednimi pamiątkami. Po chwili wszyscy wrócili do swoich zajęć. Dopiero czwartego dnia po południu skończyliśmy przenosić wszystkie eksponaty, aż po najnowsze – Dziennik Anne Frank i mikroskop. Zawiesiliśmy strzałki wskazujące kierunek zwiedzania, zainstalowaliśmy lampy prowadzące do wyjść awaryjnych, uzupełniliśmy wyposażenie o przedmioty takie jak popielniczki i bilety i wypastowaliśmy podłogę. W ten sposób po czterech dniach muzeum było gotowe.
[…]
Ogrodnik przyniósł staruchę z pałacu na plecach. Osłonięta przed zimnem, wyglądała jak sterta ubrań przyczepiona do jego ramion. Proszę pani, jesteśmy w Muzeum Ciszy – powiedział ogrodnik. Coś zaszurało w głębi zawiniątka. Mamo? Widzisz coś? – spytała dziewczynka, podwijając koc, który zakrywał twarz staruchy. Zdziwiłem się, że ma aż tak czarne i wielkie źrenice. Były ciemniejsze niż mrok zimowej nocy i pochłaniały wszystko, co się w nich odbiło. Mimo to ich powierzchnia była spokojna i niezmącona. Ogrodnik przeniósł swoją panią po całej trasie muzeum, my podążyliśmy za nimi. Nikt się nie odzywał. Słychać było tylko ciężkie sapanie staruchy, które ani na chwilę nie zamieniało się w normalny oddech. Za oknami zapadał zmierzch. Płatki śniegu na ciemniejącym tle miały coraz wyraźniejszy kształt. Nie docierał do nas dźwięk wiatru, pewnie przymarzł do drzew w lesie. A za lasem do świata wkradała się noc. Szliśmy w procesji, oddając hołd zmarłym, a świszczący oddech staruchy był naszą pieśnią żałobną. Podobno, jeśli ktoś powierzy tajemnicę nauczycielowi milczenia, to prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Tak powiedziała mi dziewczynka. Młodzieniec stał przed fontanną na rynku. Dawno cię nie widziałem. Jak się masz? Nie wiedziałem, czy mogę uścisnąć mu dłoń, czy lepiej poklepać go po ramieniu, więc stałem z rękami w kieszeniach. Widzę, że już nie jesteś nowicjuszem, ale prawdziwym nauczycielem. Twarz chłopca pokryła się zarostem, a uszy, które widać było pomiędzy sięgającymi do ramion włosami, zmężniały tak, że na pewno nie dałoby się ich przecisnąć przez szparę w płocie koło urzędu [do którego można było włożyć swoje ucho, jeśli przeszło na drugą stronę płotu nadal było się niedorosłym – przyp. aut.]. Zabrałem właśnie pamiątkę i wracam do pałacu. Sześćdziesięcioletni rolnik spadł z dachu podczas usuwania śniegu. Złamał kark. Na świecie jest tyle różnych rodzajów śmierci! Przekonałem się o tym, odkąd zacząłem tu pracować… Wiesz, że już otworzyliśmy muzeum? Przyjdź do nas kiedyś. To Muzeum Ciszy, więc myślę, że nauczyciel milczenia może je spokojnie zwiedzić, nie łamiąc reguły. Dziewczynka na pewno się ucieszy. Prawdę mówiąc, od dnia otwarcia nikt jeszcze nas nie odwiedził. Mimo że z dnia na dzień przybywa pamiątek i kolekcja jest coraz bogatsza. No cóż, trudno. Od początku się tego spodziewałem. Ale dobre muzeum to wcale nie takie, do którego ustawiają się kolejki. Ważniejsze jest, że nasze eksponaty są doskonale przechowywane. Po to pracujemy. Dlatego siedząc bezczynnie na recepcji i oczekując gości, wcale się nie zniechęcamy. Jesteśmy szczęśliwi, że pamiątki bezpiecznie przetrwały kolejny dzień.
[…]
Chłopiec patrzył mi w oczy, ale jego spojrzenie było bez wyrazu. Zdawało mi się, że moje słowa pochłania źródełko milczenia, bijące w głębi młodego mnicha. Mimo że wiatr rozwiewał mu włosy i szarpał połami futra, splecione na piersiach palce nie drgnęły ani razu. Miał czerwone policzki i sine paznokcie, a na jego stopach pojawiły się bąble świadczące o odmrożeniu. Bezruch ciała potęgował ciszę. Czułem jednak wyraźnie, że młodzieniec nie odrzuca mojej prośby. Przeciwnie, milczał teraz specjalnie dla mnie. Pragnąc uwolnić się od tajemnicy, trwożliwie zanurzyłem rękę w tym źródle milczenia. To ogrodnik zabił te trzy młode kobiety. Tak myślę i chyba się nie mylę. To nie wszystko. Jego dziadek zabił tę prostytutkę w hotelu pięćdziesiąt lat temu. A może ojciec? W każdym razie jeden z nich. Narzędzia zbrodni do tej pory zdobią ścianę szopy. Błyszczą dumnie… To jest bardzo zdolny mężczyzna. Niby zwykły ogrodnik, ale podczas budowy muzeum był moją prawą ręką. Niełatwo kogoś takiego znaleźć. Potrafi skonstruować od podstaw prawie każdą rzecz. Umie wpływać na rzeczywistość, natychmiast zauważa problemy i ulepsza to, co zrobił. Jest w tym naprawdę dobry. Swoje zdolności wykorzystuje do produkcji scyzoryków. To dla niego ostateczny sposób, żeby wyrazić siebie. Nie pytałem go o to, ale myślę, że chciał wypróbować działanie ostrza. Na czymś pięknym i wyrafinowanym, czego nikt nigdy nie ucina. Oczywiście rozumiem, że to niewybaczalna chciwość. Nikomu nie zdradziłem tej tajemnicy. Tylko tobie. Nie powiedziałem o tym policji, chociaż sam jestem w tej sprawie podejrzany, bo gdy zbieram pamiątki w miasteczku, posługuję się scyzorykiem, który dostałem od ogrodnika. Sam nie wiem, czemu nie poszedłem na policję… Wszystko w imię muzeum. Każde z nas miało swoją rolę, było potrzebne i niezastąpione podczas budowy muzeum. Bez jednej osoby stracilibyśmy równowagę i nie bylibyśmy w stanie jej odzyskać. Dziewczynka powiedziała kiedyś: Gdyby Muzeum Ciszy zostało, na przykład, zburzone, w jaki sposób udowodnilibyśmy, że mieszkańcy miasteczka istnieli? Nie mając się na czym oprzeć, wpadlibyśmy w otchłań zapomnienia. I o naszym istnieniu też nikt by nie wiedział. Pamiątki po nas samych, niezebrane niczyją ręką i nieumieszczone w muzeum, niszczałyby jak ruiny przysypane ziemią. Straciwszy raz grunt pod nogami, nie potrafilibyśmy się ponownie wdrapać na brzeg tego świata. Ja też nie od razu to zrozumiałem. Było mi bardzo ciężko. Nie chciałem oddawać mikroskopu brata do Muzeum Ciszy. Z tym najtrudniej było mi się pogodzić…
[…]
Starucha zmarła rankiem pierwszego słonecznego dnia tej zimy. Słońca nie przesłaniała ani jedna mała chmurka. Czuwaliśmy przy niej całą noc. Dziewczynka trzymała ją za rękę, siedząc przy poduszce, służąca gładziła włosy, siedząc po drugiej stronie, a ogrodnik położył rękę na kocu przykrywającym nogi kobiety. Ja natomiast zupełnie nie wiedziałem, co mógłbym dla niej zrobić. Dorzucałem więc drewna do pieca, a kiedy mimo to nad ranem zrobiło się chłodno, zdjąłem sweter i okryłem nim plecy dziewczynki. Potem usiadłem na krześle obok łóżka i bezmyślnie czekałem. Nie pytaliśmy lekarza, ale dobrze wiedzieliśmy, że moment śmierci jest bliski. Kiedy tydzień wcześniej starucha skończyła opowiadać historię ostatniej pamiątki, wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, że pora przygotować się na najgorsze. Dokładnie w momencie, gdy odłożyłem ołówek po spisaniu ostatniej opowieści, starucha straciła przytomność. Na stole leżało parę otwartych książek, prawdopodobnie będących źródłem wiedzy zawartej w kalendarzu oraz jakby przed chwilą rozłożony, futerał z okularami do czytania. Na wieszakach wmontowanych w ścianę wisiało kilka wełnianych czapek. Nikt nic nie mówił. Wystarczyło wymienić spojrzenia, by doskonale wiedzieć, co czują pozostali, słowa pocieszenia nie były potrzebne. Przeciwnie, zdawało się, że zakłóciłyby poważny nastrój. Doskonała cisza, która zaległa w pałacu, uspokajała nasze serca. Oddech staruchy stawał się coraz bardziej nierówny. Za każdym razem, gdy nabierała powietrza, z jej piersi wydobywał się jakiś smutny dźwięk i żebra podnosiły się do góry. Przez jakiś czas oddychała płytko, a potem nagle otwierała szeroko usta i poruszając ścięgnami w okolicy gardła, usiłowała zaczerpnąć jak najwięcej powietrza. Śmierć ociągała się z tym ostatecznym krokiem, ale się nie wycofywała. Zupełnie jakby to ona bała się staruchy, a nie na odwrót.
[…]
Prześwitujący przez zasłonę prostokąt okna gwałtownie zmieniał kolor. Najpierw stał się ultramarynowy, a potem począwszy od brzegów, stopniowo się rozjaśniał. Z gardła umierającej wydobył się przeciągły dźwięk. Gałki oczne poruszyły się nieznacznie pod powiekami, a wargi zadrżały. Był to ostatni oddech staruchy. Wszyscy troje oderwali ręce od ciała zmarłej, spuścili wzrok i pogrążyli się w modlitwie. Wstałem i odsłoniłem okno. Słoneczne światło spotęgowane blaskiem śniegu spłynęło na twarz zmarłej. Na pomieszczenie, w którym po raz pierwszy miałem sam opowiadać historię pamiątki, wyznaczyłem pokój na strychu – ten sam, w którym spisywałem ostatnią historię opowiedzianą przez staruchę. Nie dość, że nie byłem pewny, czy uda mi się gładko nawiązać kontakt z pamiątką, to jeszcze martwiłem się, że wybrałem nieodpowiednie miejsce. No, ale cóż? Nie było już staruchy, która na podstawie kalendarza podjęłaby właściwą decyzję. Kalendarz znalazł się zresztą w muzeum. Miałem duży problem z wyborem pamiątki. Przede wszystkim, mimo że to ja byłem kustoszem, wydawało mi się, że wybór nie powinien należeć wyłącznie do mnie. Do zespołu dołączyłem jako ostatni, więc zdanie dziewczynki, ogrodnika i służącej wydawało mi się dużo ważniejsze. Nie, to zadanie kustosza – zbył mnie ogrodnik. Na pewno wybierze pan najlepiej – zawtórowały mu służąca i dziewczynka. Postanowiłem zdeponować w muzeum laskę i kalendarz. Wprawdzie po nikim innym nie przechowywaliśmy dwóch pamiątek, ale wierzyłem, że starucha zaakceptowałaby moją decyzję. Laska jako podpora dla ciała i kalendarz jako przewodnik dla ducha. Nie było lepszego rozwiązania.
[…]
Bardzo tęskniłem za czasami, gdy mieliśmy przed sobą niezliczoną, zdawałoby się, liczbę eksponatów. Aha – w jej głosie nie było sentymentu. Doczekaliśmy szczęśliwie tej chwili. Phi. To oczywiste. Fuknięcie nosem było bardzo słabe. W zasadzie był to tylko wydech powietrza. Starucha chciała dodać coś jeszcze, ale z powodu flegmy rozkaszlała się gwałtownie. Uniosłem ją na poduszkach i poklepałem po plecach. Nie musimy tego robić dzisiaj. Możemy odłożyć to do jutra. Zdawało mi się, że obejmuję pustkę. Nie czułem w rękach żadnego ciężaru. Głupcze! Nie ma jutra. Dziś jest ostatni dzień. Kto wypełnił zadanie, ten odchodzi. Tak uczy kalendarz. No, zaczynamy. Otworzyłem oczy. Głos staruchy wciąż wybrzmiewał w moich uszach. Dziewczynka czekała, ściskając ołówek w dłoni. Skalpel leżał wciąż w tym samym miejscu. Zacząłem opowiadać.
Yoko Ogawa, Muzeum milczenia
Powieść non-fiction Yoko Ogawy – japońskiej pisarki powieści, esejów i opowiadań przenosi akcję opowieści do cesarskiej Japonii, do bezimiennego i prowincjonalnego miasteczka z upodobań jednak europejskiego, ale z którego jak się okazuje nie ma drogi ucieczki, ogólnie konstruuje nabierającą tempa akcję w czasach z końca ubiegłego wieku. Młody i już doświadczony zawodowo muzealnik dostaje zlecenie aranżacji muzeum na „głuchej”, a może i zapomnianej prowincji, w równie zagubionym miasteczku z dużym pałacem, w którym wciąż mieszka ekscentryczna oraz despotyczna starucha, w pałacu, gdzie są gromadzone nikomu niepotrzebne i nieco tajemnicze przedmioty, niektóre z codziennego użytku. Z czasem zdezorientowany kustosz w pobliskiej stajni przy pomocy zaradnego ogrodnika organizuje osobliwe muzeum, w którym mają odzyskać swój pierwotny blask te nietypowe i kradzione pamiątki po zmarłych mieszkańcach miasteczka. W międzyczasie w niby spokojnym miasteczku dochodzi to szeregu zagadkowych morderstw, w które muzealnik, chcąc nie chcąc zostaje wplątany, pojawiając się w miejscach zbrodni po kolejne trofea do kolekcji muzealnej. W końcu otwarcie muzeum, także biologiczna śmierć staruchy oraz nieproszone eksponaty będące szczątkami ofiar bezlitosnych mordów otwierają muzealnikowi oczy na świat, w którym przyjdzie mu żyć jako kustoszowi. Opowieść Ogawy przede wszystkim uzmysławia jak nieskończenie zaskakujący w meandrach może być każdy daleki świat, czy wszelki bliski już światek, w których człowiek trwa nawet na przekór, wbrew sobie.