28.06.2025
„Powietrze
było rześkie jak gryz
chrupiącego jabłka”
„Ta dwójka jest jak dzieci we mgle.
Nawet nie wiedzą, czego nie wiedzą.”
„Dopiero gdy zdamy sobie sprawę,
że nasz czas na Ziemi jest ograniczony i
że nigdy tak naprawdę nie wiemy, ile wciąż go mamy,
zaczynamy przeżywać każdy dzień w pełni,
jak gdyby był naszym ostatnim.”
Elisabeth Kübler-Ross
[…]
Później nikt nie będzie mógł sobie przypomnieć, jak ta starsza pani znalazła się na pokładzie samolotu w Hobart. Nic w jej wyglądzie ani zachowaniu nie wzbudza podejrzeń czy choćby porozumiewawczych spojrzeń. Nie jest pijana, nie awanturuje się, nie jest też nikim sławnym. Nie jest kontuzjowana jak ten hipster w okularkach i z ręką na temblaku, zawiniętą w biały bandaż i przyciśniętą do serca tak, jakby wyznawał komuś miłość albo zapewniał o szczerych intencjach. Nie jest wyczerpana jak ta młoda matka, zlana potem i usiłująca utrzymać w ramionach wiercące się cały czas niemowlę, a do tego rozwścieczoną kilkulatkę i zdecydowanie zbyt dużo bagażu podręcznego. Nie jest wątła jak ta para zgarbionych staruszków ubranych na cebulkę w tyle warstw, że spokojnie mogliby wyruszyć na podbój Antarktydy u boku kapitana Scotta. Nie jest naburmuszona jak ci liczni pasażerowie w średnim wieku pogrążeni w różnych sprawach, w których pogrążają się ludzie w średnim wieku, ani jak jedyny nieletni podróżujący bez opieki – sześciolatek zmuszony, by zrezygnować z przyjęcia z laserowym paintballem u swojego kolegi, bo umowa o podziale opieki rodzicielskiej wymaga, aby każdy piątek po południu spędzał w tym samolocie do Sydney. Nie gada jak najęta, w przeciwieństwie do pary, która z takim entuzjazmem opowiada o szczegółach swoich wakacji, że człowiek się zastanawia, czy tych dwoje nie pracuje przypadkiem pod przykrywką dla rządowego biura promocji turystyki w Tasmanii. Nie jest w potwornie zaawansowanej ciąży jak ta kobieta w potwornie zaawansowanej ciąży. Nie jest potwornie wysoka jak ten potwornie wysoki facet. Nie trzęsie się ze strachu przed lataniem, po filiżance espresso albo po amfetaminie (miejmy nadzieję, że nie), jak ta rozdygotana nastolatka w obszernej bluzie zakrywającej bardzo krótkie szorty, przez co wygląda, jakby wcale nie miała spodni, o której ktoś mówi, że to ta piosenkarka, która spotyka się z tym aktorem, ale ktoś inny odpowiada, że nie, to nie ona, wiem, o kogo ci chodzi, ale to nie ona. Nie ma roziskrzonego spojrzenia jak ta dwójka nowożeńców, która leci do Sydney ubrana wciąż w swoje odświętne ślubne stroje; szalone dzieciaki, na każdym kroku wzbudzające falę życzliwości, a nawet otrzymujące spontaniczną propozycję od pary współpasażerów, by zajęły ich miejsca w pierwszej klasie, którą to propozycję państwo młodzi odrzucają grzecznie, lecz stanowczo, ku uldze tejże pary. Starsza pani nie ma w sobie nic, co komukolwiek mogłoby zapaść w pamięć. Lot jest opóźniony. Tylko o pół godziny. Rozlegają się jęki i westchnienia, ale większość pasażerów bez protestów przyjmuje tę niedogodność. Tak wygląda latanie samolotem w dzisiejszych czasach.
[…]
Podczas wsiadania starsza pani nie zatrzymuje się, by odpukać – raz, dwa, trzy – w bok samolotu na szczęście ani żeby poflirtować ze stewardesą, ani żeby w panice zacząć stukać w ekran swojego smartfona, bo jej karta pokładowa w tajemniczy sposób zniknęła, a była tu przecież minutę temu, dlaczego zawsze tak się dzieje? Starsza pani nie jest nikomu potrzebna, w przeciwieństwie do pasażerów, którzy pomagają swoim rodzicom i małżonkom znaleźć zaginione karty pokładowe, i w przeciwieństwie do tego podgolonego, siwowłosego mężczyzny o kwadratowych barkach i kwadratowej szczęce, który przemieszczając się w stronę swojego miejsca, bez wysiłku wrzuca torby współpasażerów do schowków bagażowych i nawet nie zwalnia przy tym kroku. Gdy wszyscy są już na pokładzie, zapięci pasami na swoich miejscach, pilot przedstawia się i wyjaśnia, że „mamy małą usterkę mechaniczną, którą musimy naprawić” i że „pasażerowie na pewno docenią, iż bezpieczeństwo jest dla nas najważniejsze”. Personel pokładowy – co zaznacza z leciutkim tylko cieniem uśmiechu i z głębokim, wzbudzającym zaufanie głosem – również dopiero co dowiaduje się o tych okolicznościach. (Więc dajcie im spokój). Pilot składa pasażerom „podziękowanko” za cierpliwość i prosi, żeby rozsiedli się wygodnie w fotelach, bo za piętnaście minut powinniśmy ruszać. Ale nie ruszają za piętnaście minut.
[…]
Nikt nie zapamięta, aby starsza pani powiedziała chociaż słowo w oczekiwaniu na start. Nie tak jak elegancko ubrany mężczyzna, który mówi: „Nie, nie, kochanie, będę na styk, ale na pewno zdążę”, choć z pełnego udręki gestu, gdy przykłada telefon do czoła, można się domyślić, że nie zdąży, nie ma takiej opcji. Nie tak jak dwie dwudziestoparolatki, które na lotnisku piły prosecco na pusty żołądek, więc teraz wszyscy pasażerowie w pobliżu dowiadują się w najdrobniejszych szczegółach o mieszanych uczuciach, jakie obie żywią względem „Poppy” – wspólnej znajomej, która wcale nie jest taka fajna, jak wszyscy myślą. Nie tak jak dwóch trzydziestoparoletnich mężczyzn, którzy wcześniej się nie znali, ale teraz prowadzą wyraźnie ożywioną i niesamowicie nudną rozmowę o koktajlach białkowych. Starsza pani podróżuje sama.
[…]
Nie dołącza się do sarkastycznie spowolnionych oklasków, gdy samolot rusza w końcu w stronę pasa startowego.
Podczas lotu starsza pani nie zaczyna obcinać paznokci ani nitkować zębów.
Nie policzkuje stewarda.
Nie wykrzykuje rasistowskich wyzwisk. Nie śpiewa, nie papla ani nie bełkocze.
Nie zapala beztrosko papierosa, jakbyśmy wciąż mieli 1974 rok.
Nie odbywa stosunku seksualnego z udziałem współpasażera.
Nie zaczyna się rozbierać.
Nie zaczyna płakać.
Nie wymiotuje.
Nie próbuje otworzyć wyjścia awaryjnego w połowie lotu.
Nie traci przytomności.
Nie umiera.
(Linie lotnicze boleśnie przekonały się już, że wszystkie te opcje są możliwe).
Jedno jest pewne: starsza pani jest starszą panią. Nikt nie nazwie jej później „kobietą” ani „babą”. Rzecz jasna nikt też nie nazwie jej „dziewczyną”. Trudno powiedzieć, w jakim jest wieku. Może tuż po sześćdziesiątce? Może jeszcze przed. Z pewnością po siedemdziesiątce, a może nawet po osiemdziesiątce? W wieku twojej matki. W wieku twojej córki. W wieku twojej cioci. Twojej szefowej. Twojej profesorki na uczelni. Nieletni podróżujący bez opieki opisze ją jako „bardzo starą panią”. Para staruszków nazwie ją „panią w średnim wieku”.
[…]
Może to siwe włosy sprawiają, że tak bardzo wpisuje się w kategorię „pani”. Włosy w miękkim srebrzystym kolorze rasowego kociaka. Do ramion. Ładnie ułożone. W dobrym stanie. Siwe w „dobrym sensie”. Do tego stopnia, że nawet sami moglibyście zdecydować się na siwiznę. Kiedyś. Jeszcze nie teraz. Starsza pani jest niska i drobna, ale nie tak niska i drobna, by wzbudzać troskę. Nie wywołuje dobrodusznych uśmiechów ani chęci pomocy. Nie przypomina z wyglądu twojej babci. Nie przypomina w zasadzie nikogo. Nie bylibyście w stanie odgadnąć jej zawodu, osobowości ani znaku zodiaku. Nawet wam to nie przejdzie przez myśl. Nie można powiedzieć, że jest niewidzialna ani nic takiego. No, może półprzezroczysta. Starsza pani nie jest uderzająco piękna ani rozpaczliwie brzydka. Włożyła ładną bluzkę z kołnierzykiem w zielono-biały wzór i wsunęła ją za pasek dopasowanych szarych spodni. Buty ma na rozsądnie płaskich obcasach. Nie nosi nadzwyczajnej liczby kolczyków, biżuterii czy tatuaży. W uszach ma małe srebrne sztyfty, a w kołnierzyk bluzki wpiętą srebrną broszkę, której często dotyka, jakby sprawdzając, czy ozdoba wciąż tam jest. Wszystko to sprowadza się do stwierdzenia, że starsza pani, która potem zyska sławę jako „Pani Śmierć” z opóźnionego lotu z Hobart do Sydney o trzeciej dwadzieścia po południu, wydaje się niewarta niczyjej uwagi, ani nikogo z personelu pokładowego, ani nikogo z pasażerów – przynajmniej do momentu, w którym zrobi to, co ma zrobić.
[…]
Starsza pani odpina pasy i wstaje. Jest po prostu starszą panią, która chce wyjąć coś ze schowka nad głową. Albo starszą panią, która ma zamiar pójść do toalety. Jej zachowanie nie przyciąga niczyjej uwagi, u nikogo nie powoduje niepokoju, zainteresowania czy poczucia zagrożenia. Pochyla głowę i przykłada koniuszek palca do niewielkiej broszki wpiętej w kołnierzyk bluzki. Staje w przejściu i nie rusza się. Zauważa to tylko jedna osoba. Tą osobą jest czterdziestodwuletni inżynier budownictwa cierpiący na zgagę i ból głowy. Leopold Vodnik – na którego nigdy nie mówiono Leopold, wszyscy wołali na niego Leo, poza babką od strony matki, która już nie żyje, i przyjacielem z czasów uniwersyteckich, z którym już od dawna nie ma kontaktu – siedzi na miejscu 4C, po przeciwnej stronie korytarza względem starszej pani. To pierwszy rząd w głównej części kabiny. Siedzą na wprost ściany, na której umieszczono napis: „Wstęp tylko dla pasażerów klasy biznes”. Przejście zostało zasłonięte dającą poczucie prywatności zasłonką, tuż za którą skrywają się wszelkie luksusy dostępne na zamówienie.
[…]
Jego szefowa wierzy, że należy zachowywać zdrowe proporcje między pracą a życiem prywatnym. „Rodzina jest najważniejsza, Leo” – powiedziała mu, gdy wspomniał, że chce wziąć dzień wolnego. Ale jedno z kluczowych kryteriów, według których oceniana jest jego praca, to „współczynnik wykorzystania”. Czyli to, ile godzin w danym tygodniu spędził na produktywnych działaniach w porównaniu z całkowitym czasem, jaki przepracował. Zawsze ma z tyłu głowy współczynnik wykorzystania – jak brzęczącego komara, którego nie wolno zabić. Czasami Leo siedzi w pracy czternaście godzin, ale z tego jedynie osiem można uznać za spędzone produktywnie. To skomplikowane. Życie jest skomplikowane. Leo musi popracować nad umiejętnością zarządzania czasem. Jego szefowa, która jest żywo zainteresowana sprawą, poleca mu różne książki i podcasty na ten temat, a także daje cenne rady. Leo od trzech lat pracuje dla Lilith. To inspirująca kobieta, która zrobiła imponującą karierę w branży zdominowanej przez mężczyzn, więc Leo stara się uczyć od niej tak, jak uczył się od swojego pierwszego szefa, który zwracał mu projekty całe pokreślone na czerwono, co doprowadzało go do szału, ale ostatecznie sprawiło, że stał się lepszym inżynierem. Lilith powiedziała mu niedawno, że pierwszym krokiem do poprawy produktywności jest „generalny audyt czasu pracy”, jednak Leo nie miał na razie wolnej chwili, by go przeprowadzić.
[…]
Na trzy co? Leo przygląda się starszej pani. Jej twarz jest blada i bez wyrazu. Wydaje się zdezorientowana. Być może zmartwiona. Trudno powiedzieć. Leo ogląda się za siebie, by sprawdzić, czy może ktoś z pasażerów blokuje przejście, ale nikogo tam nie ma. Kieruje spojrzenie z powrotem na kobietę. Jest w tym samym wieku, tego samego wzrostu i postury co jego matka, tylko że jego matka nigdy nie pokazałaby się w takich butach. (Dosłownie. Oznajmiła, że chce zostać pochowana w swoich szpilkach marki Jimmy Choo. „Oczywiście, mamo, tak zrobimy” – odparła na to najmłodsza siostra Leo, po czym spojrzała w jego stronę i powiedziała bezgłośnie: „Nie ma mowy”, wskazując na swoje własne stopy). Matka Leo nie lubi, kiedy ludzie są wobec niej „protekcjonalni”. Czy byłoby protekcjonalne, gdyby Leo zaproponował starszej pani pomoc? Zauważa srebrną broszkę przypiętą do jej bluzki. Jego rodzice przez czterdzieści lat prowadzili w Hobart sklep jubilerski i chociaż ani Leo, ani jego siostry nie wyrażali zainteresowania przejęciem rodzinnego biznesu, każde z nich od razu zwraca uwagę na biżuterię. Broszka jest mała, być może zabytkowa. Przedstawia jakiś antyczny symbol. Leo musiałby się nachylić, żeby dokładnie go zobaczyć, a to byłoby nie na miejscu, ale coś w tej broszce wydaje mu się niepokojąco znajome. W jakiś dziwny sposób ma związek z nim. Kojarzy mu się z… poczuciem sprawczości. Czymś przyjemnym? Musi mieć związek z Salonem Biżuterii Vodnik, ale jaki?
[…]
Żylasty mężczyzna łapie spojrzenie Leo. Wykrzywia twarz w udawanym przerażeniu, jakby chciał powiedzieć: „Ale dziwaczka!”. Leo odwzajemnia grymas. Mężczyzna wzrusza ramionami i wraca do stukania w laptop. Leo czuje się uspokojony. Nie ma potrzeby powalać nikogo na ziemię. Dobrze dogaduje się ze zbzikowanymi staruszkami. Przynajmniej odciągnie to jego uwagę od całej tej klapy z opuszczeniem przedstawienia. Wie, co zrobić w tej sytuacji. Babcia Leo w ostatnich latach swojego życia cierpiała na demencję naczyniową i rodzinie polecono, by – jeśli tylko było to możliwe i bezpieczne – grać z nią w tę jej alternatywną rzeczywistość. Jak na „sztywniaka”, jakim jest Leo (dość często tak go określano, dość często bez większych skrupułów), zadziwiająco dobrze sobie radził, gdy trzeba było wejść w fikcyjny świat babki. Teraz może wejść w dowolną rolę, jaką narzuci mu starsza pani. „Udar ze skutkiem śmiertelnym” – czy to znaczy, że dawniej była lekarką lub pielęgniarką? Leo słyszał kiedyś o emerytowanym lekarzu z demencją, który całe dnie spędzał na diagnozowaniu swoich współtowarzyszy w domu opieki. Chodził po ośrodku z czymś, co udawało bloczek z receptami, i pracowicie wypisywał zawsze tę samą receptę na antybiotyki.
[…]
Kobieta mierzy palcem jak bronią w sam środek czoła Leo. Jej dłoń jest nieruchoma. Przewiduję wypadek przy pracy. Ma oczy w ładnym kolorze: miękki błękit spranego dżinsu. Nie wyglądają jak oczy kogoś szalonego. Są smutne, rozsądne i pełne rezygnacji. Wiek czterdzieści trzy lata. Czterdzieści trzy! Leo nie jest tym zszokowany – traktuje całą tę sytuację mniej więcej z taką powagą, z jaką traktowałby wróżbę z chińskiego ciasteczka albo horoskop – ale czuje krótki ścisk w żołądku. Ciasteczka z wróżbą i horoskopy nie są zazwyczaj tak precyzyjne. W listopadzie skończy czterdzieści trzy lata. Zginę w wypadku przy pracy? Może w takim razie powinienem rzucić robotę.
[…]
Powiedziano mi, że pokazywałam palcem na współpasażerów, powtarzając te cztery słowa: „Z losem nie wygrasz”. Zawsze uważałam, że pokazywanie palcem jest w złym tonie, więc nie chciałam w to uwierzyć, dopóki nie pokazano mi zdjęcia – tego samego, które ukazało się w gazetach i na którym zdecydowanie pokazywałam kogoś palcem w dość teatralny sposób, jakbym grała króla Leara. Niezręczna sytuacja. Zauważyłam, że moje włosy wyglądały bardzo ładnie na tym zdjęciu. Oczywiście nie jest to żadne usprawiedliwienie. W każdym razie fraza „z losem nie wygrasz” to powiedzonko mojej mamy, nie moje. Często powtarzała rzeczy w tym stylu: „Nie unikniesz przeznaczenia”. „To nie mogło się udać”. „Tak miało być”. Jak przypuszczam, oznaczało to, że była „deterministką”.
[…]
Historia, którą opowiedziałam, skłoniła brodatego mężczyznę do stwierdzenia, że moja matka była „najwyraźniej deterministką”, tak jak on. Nikt nie wiedział, co to znaczy, więc brodacz ochoczo wygłosił nam mini-wykład (był wykładowcą na uczelni, więc uwielbiał wygłaszać wykłady bardziej nawet niż przeciętny mężczyzna), podczas gdy nasi gospodarze kłócili się pełnymi wyrzutu, ściszonymi głosami o to, czy brązowy ryż musi być taki chrupki. „Idea determinizmu – mówił brodacz – opiera się na przekonaniu, że wszystko, co się dzieje, każda decyzja i działanie, które podejmujesz, są »z gruntu nieuniknione«. Dlaczego? Bo wszystko ma swoją przyczynę w czymś innym – w poprzedzającym je działaniu, zdarzeniu bądź sytuacji”. Cóż. Nikt z nas nie miał pojęcia, o czym ten facet gada. Był na to przygotowany. Przedstawił sprawę prościej. Powiedział, że ludzie mogą zachowywać się tylko tak, jak się zachowują. Jest na przykład nieuniknione, że morderca w końcu kogoś zamorduje, ponieważ jego dzieciństwo, geny, chemia jego mózgu, sytuacja socjoekonomiczna, strach przed odrzuceniem, a także dogodna bliskość bezbronnej kobiety na rogu ciemnej ulicy poprowadzą go nieuchronnie do morderstwa. Ktoś odparł na to – z dużym zaangażowaniem, jeśli mnie pamięć nie myli, jakbyśmy rozmawiali o jakimś konkretnym morderstwie, a nie hipotetycznej sytuacji – „Ale on zdecydował, że zamorduje! Miał wolną wolę!”.
[…]
Właśnie to mnie zastanawia, o to chciałabym zapytać teraz brodatego mężczyznę: jeśli wolna wola nie istnieje, jeśli wszystkie twoje decyzje i działania są nieuniknione, to czy wciąż musisz za nie przepraszać?
[…]
Co, do jasnej? Ścięgna w szyi Sue O’Sullivan zaprotestowały, gdy zbyt szybko wykręciła głowę, by zobaczyć, co robi szalona staruszka. Aua. Zwróciła głowę z powrotem do przodu. Sue jest pielęgniarką na oddziale ratunkowym, matką pięciu dorosłych synów i babcią trzech ślicznych dziewczynek oraz czterech ślicznych chłopców. Jest jedną z tych osób, które regularnie powtarzają, że „widziały i słyszały już w życiu wszystko”, bo naprawdę widziała i słyszała już w życiu wszystko, ale po raz pierwszy zupełnie obca osoba z samolotu spokojnym tonem poinformowała ją, że zostały jej trzy lata życia. Nie wytrzymałaby długo na swoim stanowisku pracy, gdyby brała sobie każde słowo do serca. Codziennie musi sobie radzić z wkurzonymi, agresywnymi, rozhisteryzowanymi, pijanymi, naćpanymi i chorymi psychicznie ludźmi. Rzucają w jej stronę obrzydliwe obelgi, a czasem nawet groźby śmierci z podtekstem seksualnym. Spływa to po niej jak po kaczce. Co cię nie zabije… A jednak teraz ogarnia ją absurdalne pragnienie, by pobiec za tą panią i wymóc na niej inną przepowiednię. Jakąś milszą przepowiednię, bardzo proszę.
[…]
Przepowiada pasażerom ich śmierć – wyjaśnia Max. Śmierć? Grozi ludziom? Allegra blednie. Nie, nie, złotko, jest bardziej jak jasnowidzka. Myśli, że jest wróżką albo coś takiego. Max kreśli palcem kółko przy uchu. Nieszkodliwa. Allegra nie może dojrzeć, co się dzieje z tyłu, bo widok zasłania jej pasażerka w wyszywanej cekinami tunice, próbująca wcisnąć na górną półkę wypchaną do granic torbę podręczną. Nerwowy, dobrze ubrany mężczyzna obok Sue, zajmujący miejsce od przejścia, dodaje: Siedzi w naszym rzędzie po przeciwnej stronie. Wskazuje pusty fotel. Cztery Delta. Dobrze. Allegra próbuje sobie przypomnieć tę pasażerkę. Wyłącza guzik także nad głową mężczyzny. – Dziękuję, że mi państwo o tym powiedzieli. Trzy rzędy dalej rozlega się męski głos: Co pani właśnie powiedziała? Allegra czuje, że serce zaczyna jej szybciej bić. Dasz sobie radę, myśli. Jeśli Kim poradziła sobie z bójką, ty poradzisz sobie z jasnowidzką.
[…]
Zmarła tydzień przed swoimi sześćdziesiątymi urodzinami. Można było zapobiec tej śmierci, ale ona zdecydowała się jej nie zapobiegać. Cóż, jak widać, twoja matka była deterministką – skomentował brodaty mężczyzna, po czym zaczął swój wykład na temat determinizmu. Moja matka była głupia – powiedziałam, gdy skończył. W tamtym momencie mojego życia byłam wciąż na nią bardzo zła. Potrzebowałam jej i bardzo za nią tęskniłam. Brodacz zauważył, że Albert Einstein w wieku siedemdziesięciu sześciu lat też odmówił operacji ratującej życie, co, jak rozumiem, miało sugerować, że nikt nie uznałby Einsteina za głupca. „Zrobiłem, co miałem zrobić, czas odejść” – oznajmił Einstein. (Podobno). „Zrobię to z klasą”. Wszyscy byli pod wrażeniem tej anegdoty. Jak już wspomniałam, byliśmy młodzi. Wierzyliśmy zatem, że siedemdziesiąt sześć lat to jak najbardziej akceptowalny i możliwie elegancki wiek na to, by wybrać śmierć. Ale pamiętam, że się zastanawiałam, co dzieci Einsteina myślały o tym, że ich ojciec odmówił operacji. Czy może nie miały ochoty krzyczeć w samochodzie? Czy nie błagały go: „Tato. Prosimy. Zgódź się na operację”?
[…]
Paula zawsze świetnie zapamiętywała twarze i czasem zastanawia się, czy nie jest „superrozpoznawaczką”, należącą do dwóch procentów ludzi, którzy mają tak wysoko rozwinięte zdolności rozpoznawania twarzy, że są zatrudniani przez armię. Niestety jest też możliwe, że przecenia swoje umiejętności, bo dobrze wypada w porównaniu ze swoją siostrą, której brak pamięci do twarzy jest już legendarny. Pewnego razu stanęła za Paulą w kolejce w supermarkecie i patrzyła na nią tępo przez dobrych kilka sekund, zanim ta nie powiedziała: „Lisa, idiotko, to ja”. Paula najwyraźniej nie jest superrozpoznawaczką, bo jeśli rzeczywiście spotkała już gdzieś tę kobietę, to nie ma pojęcia gdzie. I to tyle by było z jej kariery w armii. Przewiduję zapalenie płuc. Starsza pani wskazuje na Szkota. Wiek dziewięćdziesiąt jeden lat. Ach. Stare, dobre zapalenie płuc. Szkot kiwa głową z zadowoleniem, jakby tego właśnie się spodziewał. Bardzo prawdopodobne. Na pewno ma pani rację. Starsza pani wskazuje na Paulę. Przewiduję… Nie chcę, żeby przepowiadała mi pani przyszłość – przerywa jej Paula. Ale dziękuję. Poprawia sobie niemowlę na rękach. Przewiduję przewlekłą obturacyjną chorobę płuc. Wiek osiemdziesiąt cztery lata.
[…]
Mój głos rozbrzmiał w pustym domu chrapliwie, tak jak głos palaczki. Kim jest ta osoba? pomyślałam. Brzmiałam jak ciotka Pat, która paliła przez całe życie, choć to nie „papieroski” ją zabiły. Zmarła na chorobę nerek spowodowaną wysokimi dawkami fenacetyny zawartej w proszkach Bex, które łykała codziennie na ból głowy. Pracowała w fabryce tekstylnej w Redfern i mówiła, że wszystkie dziewczyny brały Bex. Możecie kojarzyć ich kultową reklamę skierowaną do kobiet: „Napij się herbaty, weź Bex i odpocznij”. Ta fraza weszła do obiegu jako popularne, zabawne powiedzonko, ale okazało się ono już mniej zabawne dla tych wszystkich kobiet, które zmarły na nerki. W każdym razie. To był pierwszy raz, kiedy zaskoczył mnie mój własny głos, choć moja twarz zaskakuje mnie codziennie. Zawsze jest ta milisekunda zaskoczenia, zanim się zorientuję: Och, tak, racja, zapomniałam, to ty, tak właśnie teraz wyglądasz. Nie spodziewam się zobaczyć w lustrze twarzy, którą miałam jako dwudziestoczterolatka. Myślę, że spodziewam się tej, którą miałam w wieku czterdziestu pięciu, pięćdziesięciu pięciu lat. Mam wrażenie, jakby zaszła pomyłka, ale nie czuję się zawiedziona. Nigdy nie byłam próżna.
[…]
Jedna ze stewardes podczas porannego lotu z Sydney z szerokim przyjaznym uśmiechem zapytała go, czy „odwiedza Hobart z powodów służbowych czy dla rozrywki”. Z powodu pogrzebu – odpowiedział Ethan, a biedna dziewczyna nie miała pojęcia, gdzie podziać oczy. To był jego pierwszy pogrzeb w życiu. Ma dwadzieścia dziewięć lat. Jego współlokatorka, Jasmine, wprowadziła go w pogrzebową etykietę. Powiedziała, że powinien ubrać się jak na rozmowę o pracę, nie spóźnić się, nie żuć gumy, wyciszyć telefon i każdą rozmowę zaczynać od zdania: „Przykro mi z powodu twojej straty”. Powiedziała, że złamany nadgarstek nie jest powodem, by nie zjawić się na pogrzebie. Dodała też, że pogrzeby to nie przyjęcia urodzinowe. Nie będzie miał kolejnej okazji za rok.
[…]
Ethan próbuje sobie wyobrazić tę scenę. Upadający Harvey. Czy się bał? Jaka była jego ostatnia myśl? Co się ze mną dzieje? Harvey lubił popcorn. Nie bardzo lubił się nim dzielić. Mówił: „Kup sobie swój”. To przykre, gdy pomyśleć, że cały ten popcorn mu się rozsypał. A więc nigdy już nie zobaczy tego filmu. Nie był zbyt dobry. Harvey z pewnością poświęciłby czas, by napisać długą, zjadliwą recenzję na Rotten Tomatoes. Śmierć jest z całą pewnością najdziwniejszą, najbardziej interesującą, najbardziej efektowną, najbardziej niezwykłą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobił Harvey. Prawie jakby wyjechał na Syberię, wstąpił do zakonu albo zaczął karierę w NASA. „Musisz pozwolić sobie na żałobę” – powiedziała z powagą Jasmine, krojąc Ethanowi steka na drobne kawałki. „Weź wolne w pracy. Wystarczy miesiąc albo dwa”. Wystarczy miesiąc albo dwa. Urocza jest. Tak jakby mógł powiedzieć swojemu szefowi: „Biorę miesiąc lub dwa wolnego, żeby przeżyć żałobę”. Ethan jest oszołomiony śmiercią Harveya, ale nie jest w żałobie. To określenie wydaje się zbyt poważne i dramatyczne w porównaniu z tym, co czuje. Czy żałoba nie jest tylko dla członków rodziny?
[…]
Ale oto zobaczyłam moją nauczycielkę fortepianu z dziecięcych lat. Nerwowo uderzała palcami w blat stołu, jakby ćwiczyła gamy. Ta sama urocza buzia, ten sam długi jasny warkocz, z tą różnicą, że miała na sobie wielką bluzę z kapturem i nie płakała tak jak moja nauczycielka fortepianu, przynajmniej na początku. Ale gdy się jej przyglądałam, ona, obracając się za szybko, strąciła łokciem puszkę z napojem, a potem, kiedy papierowymi chusteczkami próbowała zetrzeć to, co się rozlało, drugim łokciem zrzuciła na podłogę telefon i jej twarz wykrzywiła się tak, jakby dziewczyna miała zaraz wybuchnąć płaczem. Mężczyzna z bokobrodami w stylu Elvisa Presleya i w polo od Ralpha Laurena w kolorze leśnej zieleni stał, wpatrując się ze zmrużonymi oczami w ekran z planem odlotów. Woda kolońska od Ralpha Laurena, w zielonej butelce, i bokobrody na Elvisa Presleya. Znowu, te dwie rzeczy razem tworzyły pewne odwołanie tylko do mnie i mojego życia, mojej przeszłości, moich wspomnień. Pomyślałam sobie, że przecież nikt nie nosi już takich długich bokobrodów, nikt! Wszystko coś znaczyło.
[…]
Matka Eve potrafi być zołzowata. Prawdopodobnie z powodu perimenopauzy (trochę za dużo informacji, nie muszę wszystkiego wiedzieć, mamo), ale Eve podejrzewa, że w czasach szkolnych jej matka była jedną z tych wrednych dziewczyn. Żarliwie temu zaprzecza, prawdopodobnie z powodu poczucia winy. Matka Eve „nie rozumie, dlaczego w dzisiejszych czasach dziewczyny przyjmują nazwiska po mężach jak gospodynie domowe z lat pięćdziesiątych”. Matka Eve wychowała ją samotnie, jest zagorzałą zwolenniczką ruchu #MeToo i dumną feministką. Eve nie jest feministką i choć oczywiście uważa #MeToo za wielki przełom, nie rozumie, dlaczego tyle to trwało. A poza tym, jeśli zacznie zgadzać się z matką, to jak skończy? Już teraz ludzie komentują to, jak bardzo są do siebie podobne. Czy za jakiś czas Eve zacznie nosić dziwne, ekstrawaganckie naszyjniki i komplementować buty obcych ludzi? Czy jej biodra będą wyglądały… no wiecie, jak biodra jej mamy? Nie ma nic złego w biodrach mamy, skoro jej nie przeszkadzają. Ciało-pozytywność i tak dalej. Tyle że Eve raczej wolałaby umrzeć.
[…]
Uważam, że tak naprawdę uczucia, jakie budzi w ludziach przepowiadanie przyszłości, mogą być wielowarstwowe niczym tort szwarcwaldzki. Twój racjonalny umysł mówi: „Nonsens!”. Twoja podświadomość odpowiada: „A jeśli to prawda?”. Czasem to zależy od pory dnia. Ktoś, kto za dnia prycha na przepowiednie z pogardą, w ciemnościach nocy może zbudzić się z walącym sercem. Nie wiem, jak panna młoda zareagowała na moją okropną przepowiednię. Nie wiem, czy była sceptyczna, zła, urażona czy przestraszona. Nie wiem, czy nie przypomniał się jej jakiś incydent z przeszłości, incydent, o którym próbowała zapomnieć, który próbowała zbagatelizować lub usprawiedliwić, i czy nie pomyślała: A jeśli to prawda?
[…]
Wiem, że Cherry i Cheryl to podobne imiona. Oba mają po sześć liter, z których cztery pierwsze są identyczne. Niemniej jednak w moim akcie urodzenia widnieje imię Cherry. Nie Cheryl. Bez względu na to, jak bardzo chcielibyście, by było inaczej. I jak bardzo ja bym tego chciała. Pracowałam kiedyś z mężczyzną, który notorycznie wołał na mnie Cheryl, nawet po tym, jak grzecznie poprawiłam go kilka razy. (Dwadzieścia siedem razy). Pewnego dnia byliśmy na integracyjnym lunchu w chińskiej restauracji pod nazwą Wok n’ Roll. Ów mężczyzna zwrócił się wtedy do mnie: „Podałabyś sajgonki, Cheryl?”. Był to dwudziesty ósmy raz, kiedy nazwał mnie Cheryl, pomimo tego że wielokrotnie grzecznie zwracałam mu uwagę, a w dodatku akurat nie był to najlepszy czas w moim życiu. Straciłam cierpliwość i rzuciłam sajgonką prosto w niego. Sajgonka z ogromnym pluskiem wylądowała w jego szklance z napojem, a mężczyzna odskoczył z wyrazem oburzenia na twarzy. Przeprosiłam go, ale nigdy mi tego nie wybaczył i nie nauczył się mojego imienia. Mam na imię Cherry.
[…]
Dyskretnie obserwował starszą panią ze swojego fotela, gdy stewardesa usadziła ją z powrotem na miejscu. Kobieta zamknęła oczy i najwyraźniej zapadła w głęboki sen, bo nie obudziło jej nawet lądowanie. Najbliższy sąsiad, mężczyzna siedzący pod oknem, nie próbował jej obudzić. Gdy tylko wyłączył się sygnał zapięcia pasów, zwinnie przeszedł przed jej kolanami, by wyjść na korytarz. Tuż przed opuszczeniem samolotu Leo się odwrócił, by zobaczyć, czy starsza pani się obudziła, ona jednak wciąż miała zamknięte oczy, a pasażerowie przechodzili obok, rzucając jej ciekawskie spojrzenia, ale nikt nie próbował się do niej odzywać. Noo, więc powiedziała mi, że zginę w bójce w wieku trzydziestu lat. Nie przejmuj się tym – mówi Leo. Mnie też powiedziała, że umrę młodo.
[…]
Twarz dziewczyny rozjaśnia się. Wiem, o kogo ci chodzi, wszyscy mówią, że ją przypominam! To miłe. Ale ja jestem tylko zwyczajną Kaylą Halfpenny z Hobart. Kayla Halfpenny brzmi w sumie jak nazwisko jakiejś gwiazdy – mówi Eve. To w jakimś sensie prawda. Czasem mówimy rzeczy, które są w jakimś sensie prawdą, żeby być miłymi. Och, ja nie chciałabym być sławna! – Wzdryga się Kayla. W każdym razie cieszę się, że według ciebie to nie była jasnowidzka, bo okropnie mnie nastraszyła. Powiedziała, że zginę w wypadku samochodowym. Zdałam prawko za pierwszym razem! Dobrze sobie radzę na drodze! Wystarczy, że potwornie boję się latać, nie chcę się dodatkowo nabawić strachu przed jazdą samochodem! Nie martw się – uspokaja ją Eve. Mnie powiedziała, że zginę zamordowana przez partnera. Kayli zajmuje sekundę, by zrozumieć, co to oznacza, a gdy tylko się orientuje, jej wzrok pada na Doma. Mruga nerwowo swoimi rzęsami jak u żyrafy, jakby się go bała. Biedny Dom rumieni się i cofa o krok, prawie na kogoś wpadając. Eve czuje się okropnie. Musi wyjaśnić, że Dom nie jest mężczyzną tego typu – uwielbia gry słowne, śpiewa kołysanki ich psu, gra w sekcji mieszanej netballa i bardzo szanuje kobiety!
[…]
Czy jest coś takiego jak kwalifikacje dla jasnowidzów? Gdzie ona w ogóle jest? – pyta ktoś. Jest tutaj? Wysiadła z samolotu na samym końcu – odzywa się głęboki głos. To ten wysoki, silny, muskularny facet z głową ogoloną na rekruta. Wygląda, jakby w pojedynkę mógł ocalić świat. Spała jak zabita. Pewnie ma problemy psychiczne. Powinniśmy zapomnieć o tym, co mówiła. To nie ma znaczenia. Żadnego. Zapada cisza, jakby wszyscy uznali, że muszą posłuchać mężczyzny, bo to on tutaj rządzi, ale po chwili przypominają sobie, że właściwie wcale nie jest ich szefem, więc wracają do rozmów. No wiecie, to daje człowiekowi inną perspektywę, prawda? Mnie zostało tylko dziewięć lat – mówi kobieta o kędzierzawych włosach, obracając w palcach obrączkę. Musimy koniecznie sprawdzić czujniki dymu, jak tylko wrócimy do domu – oznajmia ktoś inny. Cóż, a ja od razu po powrocie dzwonię do mojej księgowej – chichocze mężczyzna, który wygląda, jakby sam był księgowym. Nie zakładałem w budżecie, że będę żył dziewięćdziesiąt osiem lat!
[…]
Wiesz, właściwie to ja nie wierzę w takie rzeczy. Według mnie prawdopodobieństwo, że zginę w bójce, wynosi zero – przyznał w końcu. Nie wdaję się w bójki. Niby tak, ale mógłbyś zostać przypadkiem zaatakowany. Jasmine przygryzła bok kciuka. Na przykład na ulicy. No może mógłbym – odpowiedział Ethan, żeby być miłym. Wiesz, co powinieneś zrobić? – spytała Jasmine. Zacząć trenować sztuki walki? Nie, potrzebujesz drugiej opinii. Mój tata powtarza: „Zawsze zasięgnij drugiej opinii”. Okazało się, że przynajmniej dwa razy w roku Jasmine chodzi do „świetnego medium, specjalisty od aury i tarota” (częściej, jeśli przechodzi przez trudne zerwania albo rozważa nowy start-up). Ma na imię Luca, jest wspaniały, utalentowany i skuteczny, a do tego bierze „tylko” siedemdziesiąt pięć dolarów za półgodzinną wizytę. „Tani jak barszcz!” Ethan zwątpił, czy Jasmine zdaje sobie sprawę, ile kosztuje barszcz.
[…]
Brodacz zapytał, czy słyszeliśmy o teorii chaosu. Ja tak, ale się nie odzywałam, bo włożyłam już wystarczający wkład w tę konwersację. Teoria chaosu mówi o tym, że niewielka zmiana teraz może zaowocować dużą zmianą w przyszłości. To zjawisko zostało zaobserwowane przez pewnego meteorologa opracowującego modele pogodowe. Omyłkowo zaokrąglił on dane do trzech miejsc po przecinku zamiast do sześciu i ze zdumieniem odkrył, że ta drobna rzecz całkowicie zmieniła symulację pogody na najbliższe dwa miesiące, co dowodzi, że nawet najmniejsza zmiana w atmosferze może mieć gigantyczny wpływ na pogodę. Czy trzepot skrzydeł motyla w Brazylii może wywołać tornado w Teksasie? – zapytał brodacz z błogim uśmiechem, jakby przed chwilą sam wymyślił to pytanie, choć w rzeczywistości niedokładnie cytował tytuł artykułu naukowego wspomnianego meteorologa. Tak się składa, że wiedziałam, że oryginalne porównanie mówiło o trzepocie skrzydeł mewy. Z dumą stwierdzam, że to przemilczałam. Hmm… a mógłby? – zapytał ktoś w końcu, a wtedy brodacz wyjaśnił, że teoretycznie tak i że mógłby także powstrzymać tornado. Nikt z nas nie miał żadnych doświadczeń z tornadami, więc zapadła cisza.
[…]
Moja matka powtarzała: La vita va veloce, „życie szybko mija”, dużo szybciej niż czas. Chwilami się martwię, że ostatnie czterdzieści lat przeżyłam na autopilocie – mówi Sue. Jakbym zawsze myślała sobie: dobra, muszę tylko zrobić jeszcze tę jedną rzecz, wtedy zacznę żyć. Jak wezmę ślub, jak to dziecko się urodzi, jak tamto zacznie przesypiać noce, jak inne pójdzie do szkoły, jak wszystkie skończą szkołę, jak będzie po Bożym Narodzeniu, jak będzie po Wielkanocy, wiesz, jak jest. Jak w kołowrotku. Wiem – mówi Caterina. Ale nigdy nie wyglądałaś dla mnie jak ktoś na autopilocie. Zawsze wydawałaś się dość przytomnym chomikiem w tym kołowrotku, Sue.
[…]
No i była jeszcze babka Allegry od strony ojca, która „przypadkiem” wzięła za dużo tabletek na ból głowy, gdy miała pięćdziesiąt sześć lat i gorszy czas. To jedna z ciotek uświadomiła Allegrze i Tajowi, że babcia nie popełniła błędu. Postanowiła odebrać sobie życie i dlatego nie pójdzie do nieba ani do piekła. Jej duch będzie się błąkał w jakiejś przestrzeni pomiędzy aż do dnia, w którym miała umrzeć. Ale czy to miejsce pomiędzy jest miłe? – zapytała Allegra. Nie – odpowiedziała ciotka ze współczuciem w głosie. Nie jest. Przez następne miesiące, a może lata, Allegra miała koszmary, w których widziała babkę w klaustrofobicznej poczekalni wielkości starej windy, siedzącą na jedynym krześle z torebką na kolanach i patrzącą przed siebie, podczas gdy musztardowo-żółte ściany napierały na nią coraz bardziej, aż w końcu to nie była już jej babka, ale sama Allegra siedziała w poczekalni, a żółte ściany zbliżały się ze wszystkich stron, rozpłaszczając jej nos, krusząc kości na pył i dopiero gdy już prawie była martwa, budziła się, łapiąc powietrze. […] Matka nauczyła ją, że związek zaczyna się od wzajemnego szacunku i przyjaźni, potem przychodzi czas na miłość, a wtedy – i tylko wtedy – na seks. Ale czy można wrócić do etapu przyjaźni, jeśli zaczęło się od seksu? Czy można zrobić wszystko nie po kolei i wylądować w tym samym miejscu? W prawdziwym związku? Z pierwszym oficerem Jonathanem Summersem? Ze wszystkich ludzi pod słońcem? Opowiedz mi historię swojego życia, Allegro Patel – mówi Jonny. Mówi to, jakby naprawdę chciał ją poznać.
[…]
Moi rodzice poznali się w 1946 roku, zaraz po wojnie, na sylwestrowej potańcówce zorganizowanej przez Air Force Association. Moja mama zachowała bilet, który mam do dziś, wyblakły i cenny. Jest na nim napisane: „Tańce 8.10–10.30, alkohol dozwolony w holu, upominki dla wszystkich, bitwa na konfetti. Wstęp 10 szylingów 6 pensów za osobę”. Potańcówka odbywała się w „The Cab”, jak wszyscy nazywali Pacific Cabaret w Hornsby – elegancki, biały budynek w stylu art déco, zaprojektowany tak, że po wejściu do środka człowiekowi zdawało się, jakby miał zaraz wsiąść na statek wycieczkowy. Oświetlenie przywodziło na myśl dzioby statków. Ściany udekorowane były wyciętymi z papieru palmami. Parkiet, wykonany z drzewa eukaliptusowego, był uznawany za najlepszy w całym Sydney. W latach siedemdziesiątych w The Cab urządzono tor do jazdy na wrotkach. W latach osiemdziesiątych budynek został zburzony, a na jego miejscu wzniesiono biurowiec. Często lepiej nie myśleć za wiele o „postępie”, bo można się bardzo zdołować. Moi rodzice nazywali się Arthur Hetherington i Mae Mills. Arthur, mój tata, był nieśmiałym, wysokim chłopakiem o głębokim głosie, pochodził ze wsi Lismore, miał głowę do liczb, dobrze radził sobie z pracami ręcznymi, był ostrożny, uważny i rozsądny. Najbardziej lubił wędkowanie, kajakarstwo i szachy.
[…]
Może już się domyśliliście, że to była moja ostatnia rozmowa z tatą i dlatego zapamiętałam ją tak dobrze i tak często o niej myślę, zapewne przypisując jej większe znaczenie, niż miała. Tatę trafił piorun, gdy razem z Angelem i Ralphem stali na skałach, łowiąc ryby. Spędzili wspaniałe popołudnie. Ryby brały. Uznali, że posiedzą jeszcze pięć minut. „Nigdy nie odwracaj się plecami do oceanu” – mawiał tata, ale piorun ma za nic, w którą stronę się zwracasz, uderza w najwyższy punkt, czy to drzewo, iglica kościoła czy człowiek, a choć mój ojciec był najbardziej ostrożny z tych trzech wędkarzy, był też najwyższy. Śmierć z powodu rażenia piorunem jest rzadka, ale się zdarza. Co roku z tego powodu ginie około dwóch tysięcy osób. Śmiem sądzić, że żadna z nich się tego nie spodziewa. Dziewięć na dziesięć osób przeżywa trafienie piorunem. Piorun uderza w ziemię z mocą nawet miliarda woltów. Śmierć występuje najczęściej w wyniku zatrzymania akcji serca. Błyskawica zatrzymała serce mojego taty. Jego wielkie, piękne, lękliwe, zatroskane, kochające, ambitne, dowcipne serce.
[…]
Dziewczyna się rozłącza, a Ethan zmierza w kierunku plaży, mijając parę, która nie przestaje wściekle się całować. Lepiej mu. Carter z pewnością nie zagrzeje długo miejsca, a jeśli Jasmine leci na kolesia takiego jak Carter, to nie jest typem dziewczyny dla Ethana. Ethan spostrzega kukaburę, która przysiadła majestatycznie na gałęzi eukaliptusa, niemal całkowicie stapiając się z pniem. Chłodno kalkulujące oczy ptaka napotykają wzrok Ethana, do którego nagle powraca wspomnienie z dzieciństwa. Któregoś razu sąsiedzi zaprosili go razem z siostrą na podziwianie nowego wypasionego oczka wodnego, w którym roiło się od połyskliwych złotych rybek. Następnego popołudnia, gdy Ethan dopiero co przebrał się ze szkolnego mundurka, przez okno swojego pokoju dostrzegł kukaburę trzymającą w dziobie coś dużego, połyskującego i rzucającego się bezradnie. Coś, czym uderzała raz po raz o pień drzewa. Śmierć i brutalność w ogródku jego własnego domu. Ethan nigdy tego nie zapomniał.
[…]
Przez resztę życia matka była przekonana, że przewidziała śmierć taty. Twierdziła, że tego dnia, gdy kłócili się o bezsensowność ubezpieczenia na życie i tata wymówił słowa: „Jeśli trześnie mnie piorun”, poczuła jego śmierć w klatce piersiowej. Od tamtej pory wiedziała, że tata umrze, ale gdyby jej posłuchał, gdyby bardziej nalegała, gdyby zatrzasnął drzwi przed śliską twarzą Jimmy’ego Świerszcza, nigdy by się to nie wydarzyło. Wiedziałam, wiedziałam, wiedziałam – powtarzała. To, co mówisz, nie ma żadnego sensu, Mae – kontrowała ciocia Pat. Tata powiedział też: „Jeśli potrąci mnie autobus” i nic takiego się nie stało. To po prostu wyświechtane frazy, których używa się jako przykładów mało prawdopodobnych, ale możliwych wydarzeń. Gdy byłam wkurzoną nastolatką, wykrzyczałam kiedyś do mojej matki: To nic nie znaczyło, nic nie wiedziałaś! Wiem, co wiedziałam! Wiem, co poczułam! Matka uderzyła się pięścią w pierś. Wtedy była już Madame Mae, a przewidzenie śmierci ojca stało się jej historią założycielską. Miałam wtedy szesnaście lat, więc uważałam ją za idiotkę.
[…]
Z całej siły szarpie się z wierzchnim prześcieradłem, by się pod nie wcisnąć. Łóżko zawsze ścieli Dom i świetnie mu to wychodzi. Za każdym razem mocno naciąga prześcieradła, jakby był żołnierzem, choć także starannie układa dekoracyjne poduszki, co jest bardzo słodkie. To jego tata nauczył go tak ścielić łóżko. Dom jest jedynakiem wychowanym przez samotnego ojca, a Eve jest jedynaczką wychowaną przez samotną matkę. Odkryli to na tej pamiętnej lekcji francuskiego w dziesiątej klasie. Po rozmowie w parach każdy miał wstać i powiedzieć po francusku, jaka jest sytuacja rodzinna drugiej osoby. „Dom mieszka z tatą. Nie ma sióstr ani braci. Ma psa o imieniu Tilly”. „Eve mieszka z mamą. Nie ma sióstr ani braci. Ma kota o imieniu Tilly”. Mój Boże, byli tacy beznadziejni z francuskiego, nauczycielka ich nie cierpiała, ale dla wszystkich w klasie – poza nauczycielką, która była kobietą bez duszy – było jakby oczywiste, że Eve i Dom są dwiema połówkami jabłka, dwoma pasującymi kawałkami układanki, dwiema osobami, których zwierzątka, choć różnych gatunków, miały TAK SAMO NA IMIĘ, osobami, które ewidentnie były sobie pisane na zawsze. I proszę, oto oni, mąż i żona, żyją sobie długo i szczęśliwie. Tak bardzo, bardzo szczęśliwie! I wtedy dziwna, okrutna, podstępna myśl pojawia się w głowie wbrew jej woli: Ale, Eve, nie masz już na co czekać w życiu.
[…]
Zapewne przydarzyło się wam to chociaż raz. Mieliście przeczucie. Doskonale wiedzieliście, co się stanie, zanim to się stało. Wiedzieliście, że wygracie na loterii, zanim wyczytano numer waszego losu. Myśleliście o kimś na chwilę przed tym, jak do was zadzwonił, wysłał maila albo esemesa. Czuliście, że tego właśnie dnia zdarzy się coś okropnego albo wspaniałego, i tak właśnie było. Jeśli człowiek posłucha swojej intuicji, a to okaże się znaczące w skutkach, następuje w nim zmiana. Nic w tym dziwnego. Jak mogłaby nie nastąpić? Pewnego razu moja babka wieszała pranie na lince. U jej stóp stał kosz ze ślicznym dzidziusiem, czyli moją mamą. Wszystko było w porządku. Dziecko gaworzyło i puszczało bańki ze śliny. Skrzeczały sroki. Nagle babcia wyczuła niebezpieczeństwo. Co mogło być tu niebezpiecznego? Spojrzała w dół, by zobaczyć, jak czarny wąż czerwonobrzuchy pełznie po ciele jej ukochanego dziecka prosto w stronę delikatnej szyjki. Babcia zareagowała od razu, instynktownie. Złapała za róg becika. Jednym płynnym ruchem poderwała córkę do góry i zakręciła nią nad głową jak młociarka na olimpiadzie.
[…]
Kayla zginęła w wypadku samochodowym w czwartek po południu na skrzyżowaniu w Primrose Sands w Hobart. Nie były to godziny szczytu. Był jasny, zimny lipcowy dzień. Widoczność była dobra. Kayla nie jechała za szybko. Wiemy dokładnie, co się stało, ponieważ jej przyjaciółka, która przeżyła mimo poważnych obrażeń, streamowała cały wypadek w mediach społecznościowych. Jeśli tak jak ja jesteście po pięćdziesiątce – a może nawet po trzydziestce? – pewnie nie rozumiecie, dlaczego dziewczyna „streamowała” rozmowę w samochodzie, która miała tylko taki cel, by podzielić się ze „znajomymi” tym, że Kayla jedzie powoli z powodu przepowiedni jasnowidzki. Wypadek nie nastąpił z winy Kayli. Nie złamała żadnej zasady ruchu drogowego. Powinna móc zaufać zielonemu światłu. Technicznie rzecz biorąc, nie była to także moja wina, choć przyszło mi do głowy, że gdyby tego dnia Kayla jechała szybciej, nie tak ostrożnie, mogłaby być już na innym skrzyżowaniu w chwili, gdy czterdziestoletni mężczyzna, mający o dziesiątej rano trzykrotnie przekroczony dozwolony poziom alkoholu we krwi i dwa wyroki za jazdę po pijanemu na koncie, przejechał na czerwonym świetle z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę. Wolałabym, żeby nigdy nie przyszło mi to do głowy, i mam nadzieję, że nie przyszło to do głowy rodzicom Kayli.
[…]
Widzi swoje odbicie w kuchennym oknie. Na zewnątrz panują kosmiczne ciemności. O tej porze roku tak wcześnie robi się ciemno. Eve nienawidzi zimy. Przypomina sobie, jak jej matka podziwiała efekt kuli dyskotekowej, który dawało światło wpadające do środka przez liście drzew, a potem opowiedziała Eve jakąś dziwaczną historię o mieszkaniu, które razem z jej tatą wynajęli zaraz po ślubie i w którym byli wtedy „tacy szczęśliwi”. Co, do jasnej…! Eve nigdy wcześniej nie słyszała, żeby któreś z nich kiedykolwiek wspominało o „szczęściu”! Woli myśleć, że związek jej rodziców od zawsze był skazany na porażkę. W przeciwnym razie oznaczałoby to, że każda kochająca się para może skończyć jako dwójka zgorzkniałych eksów, którym imię tej drugiej osoby nie przechodzi nawet przez gardło. Eve przywołuje w myślach obraz ojca przekupującego wróżkę, by powiedziała matce, że to on jest mężczyzną jej życia. Ojca kupującego sobie kłamstwo. Powinna zrobić to samo. Podtrzymać rodzinną tradycję. Tylko że tym razem nie byłoby to kłamstwo, ale prawda.
[…]
Carter nie zachowuje się jak gość ani nawet jak ktoś dorosły. Przypomina raczej wielkiego rozwydrzonego przedszkolaka. Po całym mieszkaniu wije się nieprzerwany szlak śladów jego obecności: na wpół zjedzony batonik proteinowy na stole w salonie, ociekający wodą ręcznik na podłodze i odkręcony dezodorant na szafce w łazience, koszulki przewieszone przez oparcia krzeseł. Jego dudniący głos jest pierwszym dźwiękiem, który Ethan słyszy po powrocie do domu. Jeśli drzwi do pokoju Jasmine są zamknięte, Ethan szybko zakłada słuchawki, ale raz zrobił to zbyt późno, by nie usłyszeć Cartera jęczącego: „Och, kotku!”.
[…]
Ethan odpowiedział, że nie, nie sprawiło to, że poczuł wdzięczność za to, że żyje, a jedynie wzmogło okazjonalne lęki, że niedługo może umrzeć. Wtedy Carter niespodziewanie się ożywił i oznajmił Jasmine oraz Ethanowi, że stale rozmyśla o śmierci. Jeden z jego kolegów z pokera wprowadził go w tajniki „starożytnej filozofii stoickiej”. Było coś uroczego, no dobra, prawie uroczego w nieśmiałości, z jaką wypowiadał słowa „starożytna filozofia” – jak szkolny osiłek, który nagle ze szczerym zaangażowaniem włącza się na lekcji do dyskusji o Romeo i Julii. Carter udał się nawet do pokoju Jasmine, by przynieść stamtąd rekwizyt do zobrazowania swojej tezy. Była to złota moneta, którą „wszędzie nosi ze sobą” i na której wyryto słowa memento mori, co oznacza „Pamiętaj o śmierci”. Opowiedział im też, że gdy po wygranej bitwie rzymscy generałowie odbywali triumfalny przejazd na rydwanach, z tyłu pojazdu stawiali jakiegoś biedaka, którego jedynym zadaniem było szeptanie w kółko wodzowi na ucho: „Pamiętaj, żeś śmiertelny. Pamiętaj, że umrzesz”. – Żeby tamtemu sodówa nie uderzyła do głowy – wyjaśnił Carter. Siorbnął herbatki na sen i powiedział, że patrzy na tę monetę każdego dnia, by pamiętać, że nie powinien marnować czasu na głupoty. (Takie jak odwieszanie ręcznika na miejsce, pomyślał Ethan).
[…]
Potem Jasmine opowiedziała o tym, jak trenerka motywacyjna (nie ta sama osoba co terapeutka) poleciła jej, by napisała swój własny nekrolog, dzięki czemu naprawdę zrozumiała, co chce osiągnąć w życiu (sukces, sławę, uwielbienie). Wspomniała też, jak pewnego razu w Los Angeles wzięła udział w naprawdę fajnych warsztatach medytacji o śmierci. Poznała tam buddyjską praktykę, która polega na wyobrażaniu sobie, jak twoje martwe ciało gnije i rozkłada się, pożerane przez czerwie (dla lepszego efektu zademonstrowała to, imitując ich ruchy palcami wokół swojej ślicznej twarzy). Chodzi o to, żeby człowiek pozbył się przywiązania do materialnego świata.
[…]
Następnego dnia obudziła się z inną myślą: w przyszłości czyha na nią tragedia o wiele większa niż rozstanie. Na przykład wraz z rodzicami i bratem będą mieli wypadek samochodowy i ona jako jedyna przeżyje. Żałoba po bliskich stanie się nie do zniesienia. Allegra uważa się za holownik, bo życie nigdy nie poddało jej próbie. Spogląda na auto rodziców zaparkowane obok bieżni, srebrne volvo kupione dziesięć lat temu, gdy ona i Taj jeszcze mieszkali w domu. Oczywiście matka urządziła wtedy ceremonię, by pobłogosławić i ochronić cenny nowy nabytek. Co prawda musieli spieszyć się na jakąś rodzinną imprezę i tata odchodził od zmysłów, gdy Tajowi zajęło wieki rozbicie kokosa o podłogę garażu (chciał wypróbować nową technikę), w końcu jednak pokropili wodą kokosową wszystkie cztery koła samochodu, recytując specjalną mantrę dającą ochronę podczas podróży, pod każdą oponę podłożyli po cytrynie, a potem matka zapaliła lampę diya i okadziła wnętrze auta, podczas gdy ojciec siedział już za kierownicą, wydymając ze złości nozdrza, machając rękami i gderając: „Prisha, wystarczy, tapicerka prześmierdnie!”. Za każdym razem gdy Allegra albo Taj wypowiedzą słowa „Prisha, wystarczy!”, chwilę potem oboje zwijają się ze śmiechu.
[…]
Będę z wami szczera: zapewne gdybym miała możliwość zajrzeć w głąb swojej duszy z tamtego czasu, okazałoby się, że wcale nie chciałam mieć wtedy dzieci, a już na pewno nie czwórkę. Ale nie miałam pojęcia, że kobieta jest zdolna i ma pozwolenie tak czuć. Wszyscy chcieli mieć dzieci. Zakładałam po prostu, że z Jackiem wychowanie dzieci będzie znośne, a nawet fajne, tak jak za jego sprawą znośne, a nawet fajne stawały się przyjęcia. Tata systematycznie datował każdy z liścików. Mama rysowała wokół ramki z maleńkich serduszek. Wydaje się, że byli szczęśliwym małżeństwem, może nawet idealnym, ale oczywiście nie mam wszystkich danych. Jest wiele rzeczy, których nie wiem i nigdy nie będę wiedziała. Małżeństwo to tajemnicza instytucja, nawet widziane od środka. Czasem może się wydawać wyłożonym aksamitem więzieniem o niskim rygorze. Takie przynajmniej było moje doświadczenie.
[…]
Napisałam Jackowi, że tamtego dnia na lekcji siedziałam wychylona w stronę tablicy, jakbym balansowała nad przepaścią oświecenia. W swojej naiwności wierzyłam, że panna Crane powie zaraz coś, co wszystko wyjaśni. Coś, co – jak mi się zdawało – niemal już wiedziałam, ale nie potrafiłam wyrazić; miało to związek z nieskończonością i Bogiem, z oceanem i kosmosem, z wszechświatem i moim tatą. Oczywiście nie dostąpiłam oświecenia na lekcji geometrii. Panna Crane odłożyła kredę i kazała nam wyjąć kompasy oraz kątomierze. Wyznałam Jackowi, że gdy z nim jestem, czuję się tak, jakbym była o włos od zrozumienia tego, co niemal zrozumiałam tamtego dnia. Powiedziałam, że byłam bezwymiarowym, nieistniejącym punktem, dopóki się nie spotkaliśmy. Tak, wiem. Co za żenujący list miłosny! Kto to słyszał robić z geometrii poezję? Nowoczesna kobieta nigdy by tak nie napisała. Nowoczesna kobieta powinna istnieć, zanim pozna mężczyznę. Powinna robić karierę, mieć hobby, własne przemyślenia i plan finansowy.
[…]
Lubię opowiadać ludziom o tym, że moja pierwsza praca polegała na liczeniu kangurów szarych. Wydaje mi się wtedy, że wyobrażają sobie mnie z lornetką i w kapeluszu marki Akubra, leżącą na brzuchu w jakiejś głuszy i klikającą kciukiem licznik za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawi się kangur. Rzeczywistość była o wiele mniej efektowna. Rzeczywistość zazwyczaj jest o wiele mniej efektowna. Zatrudniono mnie w Służbie Parków Narodowych i Ochrony Dzikiej Przyrody jako młodszą biometrystkę. Praca biometrysty, jeśli tego nie wiecie, polega na statystycznej analizie danych biologicznych. Moim zadaniem było wsparcie mojego szefa w studiach nad populacją kangurów szarych w Australii. Kangur szary to jeden z największych gatunków kangurów. Mówi się na nie „śmierdziele”, bo dojrzałe samce wydzielają przykry zapach. W sezonie godowym samce walczą o partnerki w czymś, co przypomina zawody bokserskie. Chwytają się nawzajem za przednie łapy i próbują powalić przeciwnika jak wojownicy sumo. […] Ogromne przestrzenie pastwisk wywoływały u mnie przyjemne zawroty głowy. Lubiłam to, że w ich obliczu czułam się mała i nieznacząca. To zdrowo przypominać sobie czasem, jak mało znaczymy. Lubiłam też rozmawiać z żonami farmerów. Często były „dziewczynami z miasta”, które tęskniły za towarzystwem. Gdy już udało mi się przezwyciężyć początkową nieśmiałość, stawałam się dość rozmowna (jak może już zdążyliście zauważyć – choć gdybyście spotkali mnie na głośnym, tłocznym przyjęciu, wciąż moglibyście uznać mnie za dziwaczkę). (À propos, niedawno obejrzałam fascynujący dokument o tym, jak powstawał charytatywny singiel We Are the World z 1985 roku. Legendarny Bob Dylan, otoczony innymi „kultowymi gwiazdami pop”, wyglądał dokładnie jak ja na przyjęciu! Jak spłoszone zwierzę. Jakby chciał zapaść się pod ziemię. Biedny, kochany Bob Dylan! I wtedy cudowny Stevie Wonder pomógł mu opanować nerwy, śpiewając jego solo dokładnie tak, jak zaśpiewałby je Bob. Dał mu w ten sposób do zrozumienia: „Po prostu bądź sobą, Bobie Dylanie”). (To odpowiedź na wiele pytań: po prostu bądź sobą. Łatwo powiedzieć, ale okazuje się, że nawet gwiazdy mają czasem problem, by pokazać swoją prawdziwą gwiazdorską naturę).
[…]
Mój szef o melodyjnym szkockim akcencie był Szkotem, ale miał pakistańskie korzenie. Miał na imię Baashir i był pierwszym mówiącym otwarcie o swojej orientacji gejem, jakiego spotkałam – bo nie liczę Dona, cudownego geja z Number 96. Szczerze mówiąc, liczę Dona. Raju, jak ja go uwielbiałam. Pasją Baashira były podróże. Dwa lata zajęło mu dotarcie ze Szkocji do Australii. Przejechał autostopem całą Europę i Afrykę Północną przez Grecję, Turcję, Środkowy Wschód, Indie, Iran, Nepal i Tajlandię. Zamierzał popracować w Australii przez dwa lata, a kolejne dwa spędzić w podróży powrotnej do Szkocji. Zanim poznałam Baashira, słowa „podróż” używałam wyłącznie dla określenia przemieszczania się z jednego miejsca w drugie. Jedyne znane mi osoby, które opuściły Australię, zrobiły to, by walczyć na wojnie. Loty samolotem były wtedy koszmarnie drogie. Nikt nie robił sobie „roku przerwy”. Baashir nie miał żadnych zdjęć, które mógłby mi pokazać. Ani slajdów. Bogu dzięki. Jeśli uważacie, że wasi znajomi publikują w mediach społecznościowych zbyt wiele fotografii z podróży, cieszcie się, że nigdy nie musieliście siedzieć w ich salonie, oglądając te zdjęcia wyświetlone rzutnikiem, pogryzając twardy ser i cebulki koktajlowe. To były jedne z najdłuższych wieczorów w moim życiu. W każdym razie Baashir tylko opowiadał mi historie – o wizycie w Taj Mahal o wschodzie słońca, moczeniu się w gorących źródłach na Islandii, kempingu pod Kairem, kosztowaniu idealnie chrupiącego Wiener schnitzel w najstarszej restauracji w Salzburgu. Był jak sprzedawca dywanów, który rozwija przed tobą jeden kobierzec za drugim, a każdy kolejny jest piękniejszy od poprzedniego. W jedyną mą podróż wyruszyłam, by zobaczyć Wielkiego Banana w Coffs Harbour.
[…]
Jej duzi, silni, dorośli synowie boją się śmierci, ale jednocześnie myślą, że są w jakiś sposób chronieni – jest ona tak daleko w ich przyszłości, jakby wcale nie istniała; obejmuje tylko tych pechowców, których historie podają media, ludzi w krajach dotkniętych wojną i katastrofami naturalnymi, starych schorowanych dziadków i babcie, ale nie ich młodych jeszcze rodziców, a przynajmniej nie przez wiele, wiele lat. Jej chłopcy wciąż nie odkryli, jak potwornie kruche jest życie. Nie wiedzą, że cień śmierci jest z nami zawsze, siedzi tuż obok nas.
[…]
Równie żenujące: Nigdy wcześniej nie słyszałam o szwajcarskim fondue. Myślałam, że to rodzaj tańca. Zapytałam matkę, czy nauczyłaby mnie kroków szwajcarskiego fondue, na co obie z ciotką Pat wybuchnęły śmiechem i śmiały się dłużej, niż to konieczne. Mój błąd rozbawił je na resztę dnia. Za każdym razem, gdy już się uspokoiły, jedna z nich zaczynała od nowa. Nie mam pojęcia, skąd wiedziały, czym jest fondue, żadna nie była nigdy w Szwajcarii. Swoją drogą, od tego czasu byłam w Szwajcarii wielokrotnie i jadłam fondue w naprawdę luksusowych szwajcarskich restauracjach. Tak żebyście wiedzieli.
[…]
Tego wieczora śmiałam się tak, jak nie śmiałam się od lat. Pewnie myślicie, że niewiele łączyło mnie z Elizą, jej wydatnym dekoltem, makijażem i urokiem, i tu się mylicie. Szybko odkryłyśmy, że mamy wiele wspólnych zainteresowań, takich jak Trójkąt Bermudzki i Dallas. Ludzie ekscytowali się wtedy Trójkątem Bermudzkim z powodu pewnej popularnej książki, ale Eliza i ja starałyśmy się przekonać innych do teorii wysuniętej przez Lloyd ‘s of London: procent tajemniczych zaginięć nie był wcale większy niż na innych obszarach oceanu o natężonym ruchu lotniczym i okrętowym. „To zwykły rachunek prawdopodobieństwa!” – wykrzyknęłyśmy obie. Nikt nie chciał nas słuchać. Jak zwykle. Goście woleli rozmawiać o tajemniczych wrakach i samolotach znikających z powierzchni ziemi. Obie byłyśmy uzależnione od serialu Dallas i zgadzałyśmy się, że wątki były poprowadzone w sposób iście szekspirowski. Powoływanie się na Szekspira to świetny sposób usprawiedliwienia swojego zainteresowania rozrywką niskich lotów. Nawet jeśli, tak jak ja, czytaliście w szkole tylko jedną jego sztukę (Króla Leara), niespecjalnie wam się spodobała i niezbyt ją rozumieliście. Teraz ludzie robią tak cały czas. My z Elizą robiłyśmy tak, zanim to było modne. […] Przez lata rozmyślałam, co by się stało, gdybym zadzwoniła do Elizy następnego dnia; gdybym odważnie wspięła się na tę chwiejną drabinę i zdobyła posadę menadżerską wysokiego szczebla. Eliza zmarła w zeszłym roku. Nigdy nie wyszła ponownie za mąż, nie urodziła dzieci. W gazetach finansowych opublikowano nekrologi. Eliza była jedną z pierwszych kobiet w branży ubezpieczeń, przebiła szklany sufit: została pierwszą kobietą na stanowisku prezeski i była mentorką dla wielu innych kobiet. Na zdjęciach widniała pani o krótkich siwych włosach, w okularach i eleganckim garniturze. Gdybym jej nie znała, nigdy nie pomyślałabym, że kiedyś była zachwycającą kobietą w sukience w panterkę, która śpiewała do widelca do fondue. Choć gdybyście dobrze przyjrzeli się zdjęciu, wciąż zobaczylibyście w jej oczach tę iskrę. Gdy następnym razem spotkacie jakąś starszą kobietę, przyjrzyjcie się jej bliżej. Być może także zobaczycie iskrę.
[…]
Zamieszkaliśmy w domu Davida, teraz już także moim domu, w Wahroonga – wypełnionej bujną roślinnością, chłodnej i cienistej wiosce, gdzie rosły drzewa strzeliste jak wieżowce, a ludzie byli lepiej ubrani i bogatsi niż w Hornsby. Gdy odwiedzałam rodzinny dom, Hornsby wydawało mi się nędzne. Tak naprawdę Wahroonga i Hornsby dzielą tylko dwie stacje kolejki, ale miałam wrażenie, jakbym przeprowadziła się z podrzędnej mieściny do tętniącej życiem metropolii. Dom był w kolorze gęstej śmietany. Mały, uroczy bungalow w stylu edwardiańskim z lakierowanymi deskami podłogowymi, rozetami na sufitach i wykuszami. Mama i ciocia Pat zawsze rozpływały się w zachwytach nad bujnymi hortensjami, które rosły wzdłuż ścieżki prowadzącej do drzwi frontowych. Uważałam je za kwiaty dla starych bab, ale lubiłam czuć się dorosła i hojna, gdy każdej z nich wręczałam pęk sadzonek zawiniętych w folię aluminiową, by zabrały sobie do domu. Serce mi pęka, gdy przypominam sobie, z jaką przyjemnością i powagą ustawiałam i przestawiałam prezenty ślubne w moim śmietankowym domku, jak dziecko bawiące się zabawkami. Och, Cherry, myślę teraz. Ty mały, kochany głuptasku. Wciąż pamiętam ciężar solidnej kryształowej misy o nieznanym przeznaczeniu, nowe sztućce, tak błyszczące, że mogłam się przeglądać w łyżeczkach deserowych, zestaw obiadowy na dwanaście osób: ogromne talerze, mniejsze talerze, talerze do przystawek i jeszcze więcej, więcej talerzy, na których można było serwować tak wiele różnych dań! Każda z tych rzeczy zdawała się nadawać mi powagę i znaczenie. Byłam żoną przystojnego chirurga, miałam skończone dwa fakultety oraz ciekawą pracę i nikt nie oczekiwał, że rzucę ją zaraz po ślubie (byłam karierowiczką!), miałam też zestaw obiadowy na dwanaście osób i rewelacyjne życie erotyczne. Byłam posiadaczką podkładek pod talerze i rondelków. Nosiłam pierścionek z diamentem. Miałam wszystko poukładane. Któregoś dnia zamierzałam wyprawić kolację dla dwunastu osób. Jeszcze nie teraz, rzecz jasna. Najpierw musiałam podszkolić się z gotowania.
[…]
Matka skupiła się na zapewnieniu jej przychylności bóstw, tak jak robiła to, gdy Allegra i Taj zdawali końcowe egzaminy w szkole. Allegra otrzymała wiele specjalnych błogosławieństw – część w domu, a część w świątyni. Matka obdzwoniła też na FaceTime’ie licznych krewnych z Mumbaju [miasto w południowych Indiach – przyp. aut.] i jakaś ciotka żony kuzyna dała im namiary na jednego z najlepszych astrologów w Indiach, tak sławnego i szanowanego, że jest regularnie zapraszany do telewizji. W tej chwili ta wyjątkowa persona studiuje wykres urodzeniowy Allegry. Prawdopodobnie w przerwach od wystąpień w telewizji. Ma do nich wrócić ze swoją profesjonalną opinią. Z kolei ojciec uważa, że odpowiedzią na wszystko jest bieżnia. Endorfiny! Jeśli Allegra przez trzy dni z rzędu opuści trening, może spodziewać się telefonu od ojca. Jej brat jest tak nieprzejęty zdrowiem psychicznym, że to aż nieprzyzwoite. Gdy któregoś razu byli razem na kolacji u rodziców, udawał, że chowa przed nią noże. Zasugerował, że trzeba przeszukać torebkę siostry w poszukiwaniu tabletek, jakby była pacjentką na oddziale psychiatrycznym.
[…]
To bardzo dziwne doświadczenie być w związku małżeńskim z kimś, kto cię nie lubi, ale kocha twoje ciało. Nie polecam. Wiele czasu minęło, nim to zrozumiałam. Nie wiem, czy David zrozumiał to kiedykolwiek. Jemu prawdopodobnie też nie służył taki układ. Być może próbował oprzeć się swoim uczuciom. Być może każdego ranka budził się i powtarzał sobie: „Nie będę się na nią irytował”, tak jak ja każdego ranka budziłam się i myślałam: Nie będę irytująca. Wiele czasu minęło, nim to zrozumiałam. Nie wiem, czy David zrozumiał to kiedykolwiek. Jemu prawdopodobnie też nie służył taki układ. Być może próbował oprzeć się swoim uczuciom. Być może każdego ranka budził się i powtarzał sobie: „Nie będę się na nią irytował”, tak jak ja każdego ranka budziłam się i myślałam: Nie będę irytująca. Myślę, że ten rodzaj związku jest możliwy tylko wtedy, gdy człowiek jest wystarczająco młody, by w pełni zamieszkiwać swoje ciało. Z wiekiem zaczynasz oddzielać się od własnej fizyczności. Ciało zawodzi cię, skrzypi, trzeszczy i boli, często wydaje się obce – ale wtedy moje ciało było mną, a jego ciało było nim, i skoro nasze ciała się kochały, to wystarczało. Choć, oczywiście, nie wystarczało. Nigdy nie zachowywał się okrutnie. Może gdyby bardziej precyzyjnie wyrażał swoje uczucia, prędzej zrozumiałabym tę fundamentalną prawdę: ten człowiek po prostu mnie nie lubi. Gdy żyjesz z osobą, która z niejasnych powodów cię nie lubi, także przestajesz lubić siebie, zwłaszcza jeśli jesteś kimś, kto – tak jak ja – ma niezbyt wysokie mniemanie o sobie, przynajmniej jeśli chodzi o siłę charakteru. Inna, silniejsza kobieta nie pozwoliłaby, by jej pewność siebie została zdmuchnięta przez drugą osobę jak ziarnka piasku na porywistym wietrze Perth. Perth jest jednym z najbardziej wietrznych miast na świecie.
[…]
Ponieważ wychowałam się na wschodnim wybrzeżu, miałam okazję oglądać blade różowo-błękitne wschody słońca nad Pacyfikiem, ale nigdy nie doświadczyłam wspaniałej symfonii słońca zatapiającego się w wodach Oceanu Indyjskiego, który przybierał kolor indygo, przetykany światłem jak topionym złotem. Stanie na dachu, gdy kolory rozlewały się po niebie niczym akwarela, było doświadczeniem jednocześnie zmysłowym i duchowym, jakby pieprzył cię sam Bóg. Babciu, przepraszam za ten bluźnierczy opis, ale tak właśnie się czułam. A może po prostu byłam pijana, bo jak wiele osób nieprzepadających za imprezami odkryłam, że sposobem na to, by nie czuć się nieswojo, jest wypicie jak największej ilości alkoholu w jak najkrótszym czasie. Nie tylko znikała nieśmiałość, ale też David wolał mnie w takiej wersji. Picie korzystnie wpływało na moją osobowość. Przestawałam być taka sztywna. Zanim przeprowadziłam się do Perth, bywałam na lekkim rauszu, ale nigdy się nie upijałam. Nie wiedziałam, że pokój może wirować. Nie wiedziałam, że można obudzić się z nogami całymi w siniakach niewiadomego pochodzenia i koszmarnymi czarnymi plamami w pamięci.
[…]
Czasem ciężko nadążyć za tym gościem. Broszki? Ethan musi się przez chwilę zastanowić. Czy to jakaś… ozdoba? Tak, miała na sobie broszkę w kształcie jakiegoś symbolu, który z czymś mi się kojarzył. Zakładałem, że to musi mieć jakiś związek ze mną. Bardzo narcystyczne, wiem. Aha – potakuje Ethan. Ale wydaje mi się, że to rozpracowałem. Jestem niemal pewien, że to symbol matematyczny. Wyjmuje z kieszeni piękne pióro, odwraca podstawkę pod szklankę i pisze. Unosi ją, by pokazać Ethanowi. Ten przygląda się, po czym mówi: Delta Kroneckera? Leo mierzy w niego palcem, zachwycony. Otóż to! Pewnie miałeś to na studiach informatycznych, prawda? Oczywiście, ale dlaczego ona miałaby nosić ten symbol? I, hm, jaki to ma związek z tobą? Och, no cóż, chodzi o to, że ta funkcja została opracowana przez Leopolda Kroneckera, który był matematycznym geniuszem. Ja mam na imię Leopold, choć wszyscy mówią na mnie Leo. Ale ten przyjaciel, do którego się odezwałem, był ze mną na roku, i symbol na broszce przypomniał mi, jak robiliśmy powtórkę z teorii Kroneckera, a on wykrzyknął wtedy: „Leopold Genialny Matematyk!” Leo przyjmuje głęboki, dudniący głos, jakby ogłaszał: „Leopold Poskramiacz Lwów!”, po czym chichocze jak dziecko. I wtedy sobie skojarzyłem. Ale co by to miało oznaczać? – zastanawia się Ethan. Nie mam pojęcia – przyznaje Leo. No wiesz, delta Kroneckera to przydatny sposób na uproszczenie długiego, skomplikowanego wyrażenia. Często się go używa: w inżynierii, matematyce, fizyce, informatyce. Może pracowała w którymś z tych obszarów?
[…]
Gdy Ethan wraca do domu, mieszkanie jest ciemne i sprawia wrażenie opuszczonego. Nie jakby Jasmine wyszła na miasto, ale jakby się wyprowadziła. Siada na kanapie i gapi się na nowiutkie akwarium, które niedawno kazała tu zainstalować. Zajmuje całą ścianę. Wyjątkowy „wodny krajobraz” jest luźno inspirowany wspaniałym turnusem nurkowym, który Jasmine odbyła jakiś czas temu w Mozambiku. Ethan prawie zemdlał, gdy zobaczył porzuconą niedbale fakturę. Widniała na niej suma wyższa niż jego kaucja za mieszkanie. Wspaniale wybarwione tropikalne ryby z determinacją pływają w tę i z powrotem, choć nigdy nigdzie nie dopłyną. Ich fantazyjne ogony i cudaczne płetwy przywodzą Ethanowi na myśl egzaltowane damy w serialach kostiumowych. Mała fluorescencyjna rybka przemyka między kamieniami leżącymi na piaszczystym dnie. Jest to wszystko dość imponujące, ale czy rzeczywiście obniża tętno?
[…]
To w gabinecie doktora Donnelly’ego po raz pierwszy usłyszała termin OCD, „zaburzenia obsesyjno-kompulsywne”, jako swoją diagnozę, a nie jako rzucane lekkim tonem określenie na zachowanie schludnej, nerwowej, unikającej zarazków osoby. Doktor Donnelly nie był zwolennikiem pocieszania. W przeciwieństwie do siostry nie obiecał jej niczego. „Tak, to prawda, Paulo, mogłabyś rozjechać te osoby” – powiedział. Wyjaśnił, że wiele, o ile nie większość osób ma podobne myśli, ale mózg osoby z OCD bierze je na poważnie. Jak stwierdził, osoby z tym zaburzeniem często wierzą, że są odpowiedzialne za rzeczy, na które nie mają wpływu, i prawdopodobnie dlatego Paula myślała, że los kota jest w jej rękach. Nawet jeśli na poziomie racjonalnym wiedziała, że to nieprawda (gdyby tak było, czemu nie powiedziała innym, jak świetną odwala robotę, utrzymując tego głupiego, niewdzięcznego futrzaka przy życiu dzięki wytrwałemu recytowaniu tabliczki mnożenia?), czuła, że tak jest. Doktor zlecił jej terapię ekspozycyjną. Na wiele różnych bodźców. Musiała trzymać najostrzejszy nóż kuchenny na gardłach członków rodziny, po trzydzieści sekund na osobę. Musiała powoli podjeżdżać samochodem do taty tak blisko, jak tylko się odważyła, podczas gdy on machał rękami, dając jej znak: bliżej, bliżej, bliżej tak beztrosko, jakby po prostu pomagał jej parkować.
[…]
Czemu większość twoich klientów to kobiety? – zamyśliłam się. Bo kobiety bardziej słuchają swojej intuicji – zasugerowała matka. Bo kobiety mają mniejsze poczucie kontroli nad swoim życiem – rzuciła ponuro ciocia Pat. Przez ostatnie dwa miesiące mama „zwijała biznes”, informując stałe klientki, że będzie to już ich ostatnia wizyta. Wszystkim polecała wróżkę, która otworzyła biuro w pobliskim centrum handlowym obok pralni chemicznej. Jest utalentowana i ma mnóstwo energii – powiedziała mama. Codziennie przyjmuje dwa razy więcej osób niż ja kiedykolwiek. I bierze dwa razy więcej. Wszystkie stałe klientki na ostatnią wizytę przyniosły mamie prezenty: kwiaty, rośliny doniczkowe, dżemy domowej roboty. Na całej długości lewitujących szafek, które zrobił Jack, wystawione były kartki z ręcznie wypisanymi wyrazami serdeczności: Zawdzięczam ci moje życie, Madame Mae… Nie przetrwałabym tych trudnych lat… prowadziłaś mnie w mojej najczarniejszej godzinie… gdyby nie Ty, Madame Mae, nigdy nie zdobyłabym się na odwagę, by podążyć za marzeniami.
[…]
W dniu kiedy mama otrzymała diagnozę, z Perth zadzwonił David. Był bardzo zdenerwowany. Podczas ostatniego piątkowego przyjęcia na dachu zdarzył się tragiczny wypadek. Dwie osoby, kobieta i mężczyzna, siedziały na krawędzi tarasu, śmiejąc się, paląc i wymachując rękami, gdy ni z tego, ni z owego – stało się to momentalnie, dziwna, a zarazem przerażająca rzecz – wypadli. Obydwoje. Do tyłu. Prosto w noc. Gdy wszyscy zbiegli na dół, mężczyzna już nie żył. Udało im się zabezpieczyć kobietę – w końcu w jednym miejscu zebrało się tylu medyków, że miała zapewnioną najlepszą możliwą opiekę – ale i ona zmarła jeszcze tej samej nocy. Nie znaliśmy tej pary. Byli znajomymi stażysty na anestezjologii, który mieszkał pod nami. Przyjechali z Melbourne. Anestezjolog był w rozsypce. Było dokładnie tak, jak w twojej wizji – powiedział David. Brzmiał, jakby był podpity. Odkąd byłam w domu z mamą i ciocią Pat, nie wypiłam ani kropli alkoholu. Jadłam i sypiałam lepiej. Ale wiedziałam, że na najbliższej piątkowej imprezie znowu upiję się do nieprzytomności. Nie potrafiłam sobie wyobrazić bycia tam na trzeźwo. Tak jakbym była sytuacyjną alkoholiczką. (Nie jest to termin medyczny). Facet miał biały T-shirt, za który ona próbowała go złapać. Wszyscy mówią, że dokładnie tak to opisywałaś. Nie pamiętałam, bym mówiła coś o białym T-shircie, ale mogłam tak powiedzieć, gdy byłam pijana. Białe T-shirty nie są niczym rzadkim. Najwyraźniej odziedziczyłaś rodzinny dar, Cherry – powiedział powoli. Zawsze z szacunkiem odnosił się do wróżbiarskiej praktyki mojej matki, tak jakby była to religia, którą wyznawała, ale aż do teraz zdecydowanie nie należał do jej wyznawców. To było niebezpieczne – zauważyłam. Czułam, jakby w jakiś sposób była to moja wina, jakby stało się to przeze mnie. Pijani ludzie siedzący na krawędzi tarasu. Nie przepowiadałam przyszłości. Chciałam ostrzec innych, by bardziej uważali.
[…]
Wciąż przydarzają nam się czerwone światła i niemili ludzie, długie kolejki i zagubione klucze. Wciąż można się uderzyć w palec u nogi i wciąż będzie bolało jak diabli. Różnica polega na tym, że nasza reakcja może być nad wyraz gwałtowna. Możemy zareagować wściekłym potokiem przekleństw, jakiego nasza ciotka nie słyszała od czasów wojny. Możemy zacząć krzyczeć w samochodzie, stojąc na czerwonym świetle, i przestraszyć tym małe dzieci. A osoba, która umiera, tak swoją drogą, nie zawsze będzie zachowywała się jak kochane umierające osoby w filmach. Niekoniecznie będzie chciała siedzieć na plaży zawinięta w koc, piękna i blada, z mądrym i smutnym wzrokiem oraz delikatną bryzą we włosach, rzucając pełne głębi uwagi i patrząc na morze. (Możliwe, że właśnie opisuję scenę ze wspaniałego, potwornie wzruszającego filmu Wariatki). Wręcz przeciwnie, może powiedzieć: „Absolutnie nie mam ochoty iść na plażę, Cherry, czuję się fatalnie, chyba zwariowałaś, żeby proponować coś takiego”. Osoba, która umiera, wciąż może zranić wasze uczucia. Osoba, która umiera, może być próżna. Do bólu próżna. Osoba, która umiera, może szczycić się swoją chudością, wskazywać na swoje kości biodrowe i mówić: „Zobacz, jaka jestem szczupła!”, jakby było to dodatkową korzyścią, a wy nie możecie wykrzyknąć: „Jesteś szczupła, bo UMIERASZ, głupia kobieto!”. Osoba, która umiera, wciąż może doprowadzać was do furii, zwłaszcza jeśli lekarze dadzą do zrozumienia, że wcześniejsza diagnoza ocaliłaby jej życie. Możecie chcieć, by czuła skruchę z powodu katastrofalnych skutków swojego działania, bo nawet jeśli to ona płaci za nie najwyższą cenę, macie wrażenie, że to wy tę cenę płacicie. Nie ona. Jej wszystko ujdzie na sucho – zamieni się w gwiezdny pył albo spocznie w pokoju na łonie Ojca niebieskiego, albo przyjmie kolejne wcielenie, w zależności od tego, w co wierzycie – bo to ona odejdzie, a wy tu zostaniecie.
[…]
Rozwód jest jak śmierć, tylko bez pocieszenia, które niosą ze sobą pogrzeb i kartki z kondolencjami. Nikt nie przynosi wam kwiatów, a nawet jeśli rozstanie jest dobrym rozwiązaniem problemu, jakim było wasze małżeństwo, to wciąż możecie czuć się tak, jakby ktoś powoli i boleśnie rozrywał was na pół. W większości badań nad stresem rozwód plasuje się bardzo wysoko, tuż obok śmierci małżonka, przeprowadzki i wyroku więziennego. Sądziłabym, że wyrok więzienny będzie bardziej stresujący niż przeprowadzka, ale każdy z nas jest inny. David nie próbował zaprzeczać, gdy zapytałam go o Stellę. Mgliście zasugerował, że sama jestem temu winna, bo nie było mnie na miejscu, gdy tamta para spadła z dachu, co stanowiło traumatyczne doświadczenie (a także jestem winna, bo to przewidziałam, choć oczywiście nie przyznał tego na głos). Co innego mogli zrobić niż pójść razem do łóżka? Prawdopodobnie czuł się winny, a ja czułam moralną wyższość. Byliśmy zrozpaczeni z powodu dziecka, lecz wstydziliśmy się własnej rozpaczy, więc nigdy nie wyraziliśmy odpowiednio naszego poczucia straty. W końcu to było tylko zdjęcie. Wciąż mogliśmy zaadoptować dziecko.
[…]
Innymi słowy, byłam „biznesową odmianą wróżki”. Aktuariusz używa rachunku prawdopodobieństwa, statystyki i matematyki finansowej, by przewidywać przyszłość. Kocham swój zawód! I to ogromnie. Wygłosiłam wiele przemówień na temat jego fascynującej historii. Żeby było jasne, wygłaszałam je na imprezach branżowych, a nie przed przypadkowymi ludźmi na przyjęciach. No dobrze, zdarzyła się jedna taka przypadkowa osoba na imprezie, ale wydawała się bardzo zainteresowana. Powstrzymam pokusę podzielenia się z wami swoją wiedzą na ten temat. (Ale powinniście sobie poczytać!) Ludzie wolą żarty od historii, więc poniżej zamieszczam kilka żartów o aktuariuszach: „Starzy aktuariusze nie umierają – po prostu w którymś momencie kończy im się margines wypłacalności”. Według mnie to całkiem zabawne. Wy możecie uważać inaczej. „Skąd wiadomo, że aktuariusz jest ekstrawertykiem? Podczas rozmowy patrzy na TWOJE buty”. Ten akurat jest trochę obraźliwy, bo bierze na celownik nasze kompetencje społeczne. To prawda, że raczej jesteśmy introwertycznymi analitykami, a niektórzy z nas są typowymi „jajogłowymi”, którzy znikają w głębi gabinetu i wyłaniają się po czterdziestu latach na imprezę z okazji przejścia na emeryturę. Ale to nie powód, by nazywać nas „osobliwymi” lub „dziwnymi”. Każdy człowiek jest inny! „Czym różni się angielski aktuariusz od włoskiego? Angielski potrafi powiedzieć, ile osób umrze w następnym roku. Włoski poda ci ich nazwiska i adresy”. Ten z kolei obraża tych Włochów, którzy nie są członkami mafii, a więc oczywiście większość z nich.
[…]
Przez wiele lat pracowałam w branży ubezpieczeniowej i w końcu doszłam do dość wysokiego stanowiska. Analizowałam dane statystyczne dotyczące śmiertelności, a potem opracowywałam tabele prawdopodobieństwa, by przewidywać ryzyko i obliczać wypłacalność świadczeń ubezpieczeniowych w przyszłości. Badałam dane historyczne, poszukując powtarzających się wzorów, zwłaszcza w odniesieniu do PZ (przyczyn zgonów). Wybaczcie. Nie zapraszaliście mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Chcę po prostu powiedzieć, że niemal całe swoje życie zawodowe spędziłam, szukając odpowiedzi na jedno pytanie: „Jak i kiedy umierają ludzie?”. Mówiąc najprościej, moim zadaniem było obliczanie, ile agenci ubezpieczeniowi tacy jak Jimmy Świerszcz powinni liczyć za polisę na życie osobom takim jak mój tata. Żeby było jasne: moja praca nie polegała na tym, żeby oceniać, jak i kiedy umrze konkretna osoba, ale raczej pewna grupa, dlatego też to, co zrobiłam w samolocie, pozostaje dla mnie niezrozumiałe… Mniejsza z tym. O ile dobrze pamiętam, pracowałam jakieś osiemnaście miesięcy na mojej pierwszej posadzie aktuariuszki, co bardzo mi się podobało, gdy pewnego sobotniego poranka podczas załatwiania różnych spraw w Hornsby natknęłam się na salon fryzjerski U Hazel. Zazwyczaj chodziłam do salonu w Wahroonga, ale tamta fryzjerka zawsze zapamiętywała wszystko, co powiedziałam podczas poprzedniej wizyty. Myślę, że to sobie zapisywała. Uważałam to za nadgorliwość. Więc pod wpływem impulsu weszłam do salonu U Hazel. Pewnie was to zdziwi, ale rzadko robię coś pod wpływem impulsu.
[…]
Jak może pamiętacie, moja matka przewidziała, że zobaczę wieże pięknego zamku z kimś, kogo kocham, i być może chodziło jej o zamek w Vaduz w Liechtensteinie – tego dnia dużo się śmialiśmy, a na ziemi z całą pewnością leżał śnieg – lub o zamek Neuschwanstein króla Ludwika w Bawarii na końcu trasy trekkingowej. To bardziej prawdopodobne, bo mama mogła widzieć jego zdjęcie na jakimś kalendarzu ściennym. Tyle że tamtego dnia byłam zdenerwowana na Neda, więc może nie. Jego brak cierpliwości czasem mnie irytował. Nie był w stanie czekać ani stać w kolejce, a w podróży jest to nieuniknione. Jego irytował mój tak zwany „brak elastyczności”. Chciał, żebym była bardziej spontaniczna, nie bała się ryzyka i nie skanowała każdej sytuacji pod kątem możliwych zagrożeń. (Dosłownie na tym polegała moja praca). Podchodził do wszystkich obcych niczym labrador i pytał, czy wiedzą, gdzie jest lepsza droga, krótsza kolejka, szybsze połączenie. Czasem wiedzieli i wtedy Ned triumfował, czasem nie wiedzieli i wtedy ja przewracałam oczami. Przez pięć lat mieszkaliśmy w Sydney w apartamencie z widokiem na Harbour Bridge, przez trzy lata w kamiennej chatce (z lat trzydziestych siedemnastego wieku!) w Oxfordshire w Anglii, z widokiem na szemrzący potok (pływały w nim łabędzie! Nigdy nie mieliśmy dość patrzenia na nie), a przez rok w kawalerce w budynku z czerwonej cegły na Brooklynie, bez żadnego widoku, za to za cenę najmu, którą dziś uznalibyście za absurdalną. Jednego roku poszliśmy w odgrywanie ról, innego w seks tantryczny (bardzo czasochłonny), a kolejnego znudziliśmy się seksem i przez jakiś czas w ogóle go nie uprawialiśmy. Jednego roku mieliśmy obsesję na punkcie zdrowego odżywiania i ćwiczeń, innego woleliśmy wykwintne restauracje i teatr. Jednego roku, gdy byliśmy razem już dwadzieścia lat, wszystko się posypało. Zmarła ciocia Pat, potem matka Neda, oboje mieliśmy problemy zdrowotne, ukradziono nam samochód i nie mieliśmy nawet chwili na oddech. Bez przerwy się sprzeczaliśmy, krzyczeliśmy na siebie, a potem nie rozmawialiśmy – i to było okropne, bo najbardziej na świecie lubiliśmy rozmawiać. Poszliśmy do terapeutki, której oboje na początku nie znosiliśmy, ale z czasem pokochaliśmy, a ona pomogła nam zawrócić nasze małżeństwo znad skraju przepaści. To możliwe, tak jak twierdziła mama, a potem wszystko wydaje się wam piękniejsze i bardziej znaczące, bo macie świadomość, że mogliście to stracić.
[...]
Niektórzy fizycy twierdzą, że za każdym razem, gdy jakieś wydarzenie może zakończyć się na kilka różnych sposobów, wszechświat rozszczepia się na kilka alternatywnych rzeczywistości. Nazywa się to „interpretacją wieloświatową” i o ile się nie mylę, oznacza, że istnieje taka rzeczywistość, w której Ned usiadł z powrotem, poczekał na wizytę, a kardiolog jeszcze tego samego dnia wysłał go na wszczepienie stentu. Nie wiem, co na temat tej teorii miałby do powiedzenia zastęp brodatych deterministów, bo według nich Ned mógł zachować się tylko w taki sposób, w jaki się zachował, ale wiecie co? Ned nie zawsze dawał się ponieść swojej wrodzonej niecierpliwości. Czasami znosił stanie w skandalicznie długiej kolejce. Czasami nie brał sobie do serca czyichś złych manier.
[…]
Nikt się tego nie spodziewał. Był tak wysportowany i zdrowy, że śmierć w wyniku zawału serca podczas drzemki wydawała się czymś niepodobnym do Neda. Wiecie, co zrobiłam w dniu, kiedy zmarł Ned? Zadzwoniłam do swojego byłego męża, Davida. Czy to nie dziwne? Nie do końca wiem, czego od niego chciałam, ale chyba miałam potrzebę powiedzieć mu o Nedzie, tak jakby David – tylko dlatego, że specjalizował się w atakach serca – mógł zaproponować jakieś rozwiązanie. Jakby był w stanie podarować Nedowi inne zakończenie. Wydawało się, że mnie rozumie. Wyjaśnił, że połowa zgonów na serce przytrafia się osobom, które nie mają żadnej historii choroby ani objawów. Powiedział też, że wizyta u kardiologa mogła uratować Neda, ale niekoniecznie. Wynik EKG mógł być w normie i lekarz mógł skierować go na test obciążeniowy i angiografię po wakacjach. Albo, owszem, mógł też poradzić mojemu mężowi, żeby nie wsiadał do tego samolotu. David powiedział również, że zegarek Apple’a raczej nie uratowałby mu życia. Powiedział też: „Tak strasznie mi przykro, Cherry”. W dzień pogrzebu przeglądałam plan rejsu rzecznego. Tego dnia mielibyśmy do wyboru dwie całodniowe wycieczki: do Salzburga lub do Czeskiego Krumlova, średniowiecznego miasteczka z gotycką, renesansową i barokową architekturą. Myślę, że zdecydowalibyśmy się na to drugie, bo już kiedyś byliśmy w Salzburgu. Zabawne, jak działa ludzki umysł. Wciąż się zastanawiałam, którą wycieczkę byśmy wybrali, jakby to miało jakieś znaczenie. To był duży pogrzeb. Przyszło wielu dawnych uczniów Neda, także takich już po pięćdziesiątce, którzy chodzili na jego zajęcia ponad trzy dekady temu. Jeden uczeń z czasów, gdy mieszkaliśmy w Wielkiej Brytanii, przyleciał nawet specjalnie do Australii.
[…]
Wciąż tak czasem myślę, chociaż doskonale wiem, że to klasyczny przypadek „fenomenu sprawiedliwego świata”, który polega na błędnym przekonaniu, że świat traktuje wszystkich sprawiedliwie. Wmawia się nam, że tak jest. Świat wydaje się bardziej przewidywalny, jeśli wierzymy, że dobre czyny są nagradzane, a złe – karane. Problem polega na tym, że wówczas podświadomie zakładamy, jakoby ludzie, którzy cierpią, sami sobie na to zasłużyli. To pozwala nam odwracać wzrok, wyłączać telewizor. Ludzie czasem mówią, że wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. Nie. To nieprawda. Nie było powodu, dla którego te okropne rzeczy musiały zdarzyć się jednocześnie. Absolutnie żadnego powodu. Po prostu się zdarzyły. W Hobart odbył się duży pogrzeb Jill i Berta. Nie było mnie na nim. Termin przypadał na następny dzień po pogrzebie Neda, a ja byłam wtedy jeszcze w Sydney z Hazel i bratem Neda Tonym. Średnia córka Jill i Berta – ta, którą nazywali „swoją mądralą”, bo była prawniczką – przesłała mi uroczy list z kondolencjami, w którym napisała, że Ned wiele znaczył dla jej rodziców. Ja w odpowiedzi napisałam, że Jill i Bert bez przerwy opowiadali o niej, jej rodzeństwie i nowo narodzonym wnuku, co z pewnością było prawdą. Czasem dość stanowczo trzeba zmienić temat.
[…]
Skąd on w ogóle zna to słowo? Czy rozmawiał z jej siostrą? Sprawdził w Google? „Noo cóż, mam taką jakby nerwicę natręctw” – powiedział na jednej z ich pierwszych randek, kiedy przyszła do jego mieszkania i zobaczyła szafkę z przyprawami, w której słoiczki stały w równym szeregu jak żołnierze na baczność, uporządkowane alfabetycznie. Ludzie często tak mówią. Każdy, kto jest skrupulatny albo porządnicki, ma „nerwicę natręctw”. Niedługo potem powiedziała mu o swojej diagnozie. Wyjaśniła, że nie bierze już leków, ale musi trzymać rękę na pulsie. Matt myślał, że polega to na częstym myciu rąk, ale wyjaśniła mu, że ma różne kompulsje. Podszedł do tego z szacunkiem, zadał kilka pytań i Paula nigdy więcej nie usłyszała, żeby powiedział „mam taką jakby nerwicę natręctw”. Ale przez te wszystkie lata nie poruszali tego tematu. Czasem się zastanawiała, czy Matt zapomniał o jej diagnozie albo czy sądzi, że Paula wyolbrzymiła całą sprawę.
[…]
Próbowałam przypomnieć sobie wszystko, co działo się w chwilach, gdy jeszcze byłam świadoma. Wiem, że okropnie się zdenerwowałam, gdy zobaczyłam tego jasnowłosego stewarda, bo leciał z nami tego dnia, gdy umarł Ned. Nigdy nie zapomnę grobowego, przerażonego wyrazu twarzy tego chłopca, gdy nachylał się nad Nedem, przykładając dwa palce do jego ukochanej szyi (którą uwielbiałam całować i która tak dobrze pachniała), tuż obok ciemnej plamki, na którą mieliśmy oko. Wiedziałam, że nie wyczuje pulsu. Wiedziałam, że nie pomoże reanimacja. Wiedziałam, że nie ocalą go ratownicy, którzy zostali wezwani na pokład. Jestem pewna, że ten młody steward nigdy nie zapomni dnia, gdy zmarł jeden z jego pasażerów, ale możliwe, że cała jego uwaga była skupiona na twarzy Neda, nie mojej, a może po prostu wszystkie panie w moim wieku wyglądają dla niego tak samo, bo gdy weszłam do samolotu, spojrzał na mnie, jakbym była przezroczysta. To tylko wzmocniło moje poczucie odrealnienia, tak jakby wszystko mi się przyśniło, jakbym nigdy nie została żoną Neda. Miałam prochy męża w torbie podręcznej, którą umieściłam w schowku nad głową, a mimo to koło mnie zostało puste miejsce, jedyne puste miejsce w całym samolocie, tak jakby tylko czekało na niego. Wtedy zobaczyłam, że mężczyzna siedzący po drugiej stronie korytarza, którym – jak już wiem – był Leo Vodnik, ma na sobie takie same stylowe buty jak Ned i potupuje stopą w identyczny sposób jak on. Do tego siedział obok pary, która przypominała mi Jill i Berta, a mój wzrok padł na reklamę „Pereł Europy” – no ale cóż, to nie ma żadnego znaczenia. Zrobiłam to, co zrobiłam. Gdy po opuszczeniu samolotu dotarłam do domu Hazel i Tony’ego w Sydney, technicznie rzecz biorąc, nie zemdlałam ani nie upadłam, ale Hazel twierdzi, że siadłam u nich na kanapie i „przewaliłam się na bok jak drzewo”.
[…]
Przez lata, gdy pytano mnie o zawód, a ja odpowiadałam „aktuariuszka”, ludzie reagowali na trzy sposoby. W ich oczach pojawiał się błysk zaciekawienia, bo źle usłyszeli i myśleli, że powiedziałam „aktorka”, po czym pytali, gdzie mogą mnie zobaczyć. Marszczyli brwi, skonsternowani, i mówili: „Kto to jest aktuariuszka?”. Albo, jeśli mieli jakiś cień pojęcia, co robi aktuariusz, w żartach prosili: „Powiedz mi w takim razie, Cherry, kiedy umrę”. „Zabawne”, ripostowałam (choć wcale nie było to zabawne), ale wiecie co? W głowie zawsze odpowiadałam na to pytanie. Nigdy nie mówiłam tego na głos, ale robiłam szybką analizę dostępnych danych. Wiek, płeć, waga, czy pali papierosy, zamożność i status społeczny, zainteresowania (jeśli wiedziałam na przykład, czy uprawiają sporty ekstremalne), styl życia, dieta i tak dalej, i tak dalej, aż w końcu dochodziłam do przyczyny i wieku śmierci danej osoby. Dla własnej rozrywki. Czy moje zachowanie podczas lotu było dziwną wariacją na temat tego osobliwego ćwiczenia? Czy w moim szaleństwie była jakaś metoda? Żeby było całkowicie jasne, nie na tym polega praca aktuariusza i jestem głęboko zawstydzona faktem, że tamtego dnia naraziłam dobre imię moich kolegów i koleżanek po fachu. Nie wskazujemy palcem na ludzi i nie informujemy ich, jak i kiedy umrą, tylko stawiamy uczone prognozy na temat tego, jakie jest prawdopodobieństwo, że dana osoba, należąca do jakiejś grupy, umrze przed swoimi najbliższymi urodzinami. Czy przepowiednie, które wygłosiłam, mają bezpośredni związek z tym, że zanim przeszłam na emeryturę, moja praca polegała na przewidywaniu śmiertelności w odniesieniu do przyczyny zgonu? Czy w mojej głowie wszystkie te dane kotłowały się niczym odłamki w przerażającym zjawisku atmosferycznym znanym jako tornado? (Przypomniał mi się teraz znakomity film Twister z udziałem utalentowanej aktorki Helen Hunt). Czy zbudowałam sobie cały zestaw prognoz, korzystając z tej niewielkiej liczby dostępnych informacji?
[…]
Czy przez chwilę uwierzyłam, że jestem Madame Mae? Musiałam myśleć o swojej matce, skoro powtarzałam jej słowa: „Z losem nie wygrasz”. Czy w jakiś dziwny sposób stałam się mieszanką nas obydwu? Obie w końcu zajmowałyśmy się przewidywaniem. Pewne wydarzenia z mojego życia mogły, jak sądzę, odcisnąć na mnie głębokie piętno. Na przykład: chłopiec, który utonął w studni morskiej, gdy byłam dzieckiem. Nigdy nie zapomnę krzyku jego matki. Tamten chłopiec miał brązowe oczy i ciemne włosy. Czy w chwili, gdy zobaczyłam tamtego słodkiego brązowookiego, ciemnowłosego dzidziusia, pomyślałam o tym biednym chłopcu i dlatego przewidziałam, że dziecko utonie w tym samym wieku? Czy popatrzyłam na pannę młodą, Eve, i przypomniałam sobie tę czarującą kobietę, która przychodziła na sesje do mojej matki i była tak podekscytowana nadchodzącym ślubem, pierwszym ślubem, na jakim byłam? Czy pomyślałam o tym, jak potem spotkałam ją na zakupach, a jej wewnętrzny blask wydawał się całkiem zduszony, i przypomniałam sobie, że zginęła w pożarze, o którym wszyscy mówili, że został spowodowany przez jej męża? Dlaczego wybrałam samobójstwo dla pięknej stewardesy Allegry? Czy po prostu dlatego, że w jej oczach zobaczyłam tłumiony ból spowodowany kontuzją pleców, której – jak już teraz wiem – nabawiła się podczas lotu? A może dlatego, że wiedziałam, iż od kilku lat wzrasta liczba samobójstw wśród młodych kobiet? Czy wsiadając do samolotu, myślałam o śmierci i o tym, że wszyscy na pokładzie kiedyś umrą, a przy tym zastanawiałam się, jakie będą przyczyny ich zgonów? No cóż. To jedyne z pytań, na które mogę odpowiedzieć z całą pewnością. Oczywiście, że myślałam o śmierci. W bagażu podręcznym wiozłam prochy mojego męża. Tęskniłam za dwójką moich przyjaciół. Myślałam o każdej osobie, którą straciłam w ciągu całego swojego życia.
[…]
Eve jest w pracy w centrum medycznym. Przesyła Domowi najnowsze doniesienia medialne – PANI ŚMIERĆ UTRZYMUJE, ŻE NIE POSIADA ZDOLNOŚCI PARANORMALNYCH – gdy do recepcji podchodzi pacjent. Koniec końców obyło się bez łapówki. Sto dolców w kieszeni. Gdy tylko razem z Paulą ustaliły jej tożsamość, Pani Śmierć opublikowała przeprosiny, wyjaśniając, że w samolocie doświadczyła kryzysu psychicznego. Wcale nie jest jasnowidzką, tylko aktuariuszką, i nie ma żadnych nadprzyrodzonych mocy. Z Domem jest całkiem okej. Jeszcze nie wrócił zupełnie do siebie. Wciąż martwi się pieniędzmi i tym, że może skrzywdzić Eve przez sen, ale przynajmniej nie mówi już o rozstaniu.
[…]
Myśli o Kayli Halfpenny. Z internetowego śledztwa Eve wynika, że przyjaciółka Kayli (ta, która nagrała na TikToku live z wypadku) wyszła już ze szpitala i razem z chłopakiem Kayli (tym bardzo wysokim gościem z samolotu) urządzają w szkołach pogadanki na temat bezpieczeństwa drogowego. W ten sposób pielęgnują pamięć o Kayli, ale zdaje się, że poza tym ze sobą randkują. Pewnie któregoś dnia będą mieli dziecko i nazwą je Kayla, a przynajmniej tak dadzą mu na drugie, co jest urocze, a nawet piękne, ale też trochę kiepskie, bo dowodzi, że gdy umierasz, to odchodzisz naprawdę, a wszyscy inni żyją dalej. Owszem, jest im smutno z twojego powodu, ale dalej dobrze się bawią i twoja najlepsza przyjaciółka może za tobą tęsknić, jednak nie przeszkodzi jej to w tym, żeby zacząć umawiać się z twoim chłopakiem, na co nie masz prawa narzekać, bo już cię tu nie ma. Eve czuje, że płynie z tego pewna życiowa lekcja. Może po prostu taka: żyj swoim życiem, Eve. Żyj najmocniej, jak umiesz.
[…]
Nie możecie wybrać swojej przyszłości. Nie w świecie pełnym ryzyka i niepewności. Bez względu na to, co mówią wam poradnikowi guru. Możecie tylko postarać się naprowadzić ją we właściwą stronę, jak narowistego konia, ale musicie zaakceptować, że czasem pogalopuje w zupełnie innym kierunku, niżbyście sobie życzyli. Nikt nie może ze stuprocentową pewnością powiedzieć, co was czeka. Jeśli lekarz powie wam, że spośród stu osób chorujących na tę samą chorobę co wy dziewięćdziesiąt dziewięć osób umiera, prawdopodobnie umrzecie, ale możecie być też tą jedną osobą, która ma szczęście. A jeśli tak się okaże, będziecie sądzić, że jesteście wyjątkowi i wybrani, a wasi bliscy będą przekonani, że żarliwość ich modłów w waszej intencji w końcu się opłaciła, choć to czysta matematyka. Wszystko to czysta matematyka. Poczułam wielką ulgę, gdy moje przepowiednie przestały się spełniać. Ludzie przeżywali te okropne daty, które im wyznaczyłam. Wrzucali posty ze zdjęciami z urodzin. Czasem dodawali podpis w stylu: „Wal się, Pani Śmierć!”, ale i tak cieszyłam się w ich imieniu. Kobieta, która w czasie lotu była w ciąży i odmówiła leczenia, bo wierzyła, że nic to nie da, jednak zastosowała się do wskazówek onkologa. Teraz już jest zdrowa. Jej mąż napisał mi bardzo miły list, w którym podziękował za to, że uratowałam życie jego żonie, i załączył zdjęcie ich uroczego, ogromnego bobasa. Niektórzy pisali do mnie, by poinformować, że dzięki mojej przepowiedni udało im się wykryć poważną chorobę we wczesnym stadium. Po tym, jak przewidziałam pożar ich domu, pewna rodzina przeprowadziła kontrolę czujników dymu, które jakiś czas później uratowały im życie. A potem jakaś kobieta, która według mojej przepowiedni miała dożyć dziewięćdziesięciu czterech lat, zmarła nagle we śnie w wieku lat czterdziestu pięciu, co było bardzo smutne, ale też dość pomocne. Widziałam jej zdjęcia. To była ta kobieta w tunice, która uderzyła mnie łokciem w głowę i nawet nie przeprosiła. Po jakimś czasie ludzie zaczęli nazywać mnie „oszustką”, i wiecie, nawet by mnie to rozbawiło, gdybym nie czuła się tak okropnie z powodu tego, co zrobiłam.
[…]
Na przykład ta długa rozmowa o „platonizmie matematycznym”. W niedzielny poranek leżeliśmy w łóżku, bo nie mieliśmy nic innego do roboty, i dyskutowaliśmy o założeniu, że prawa matematyki są odkrywane, a nie wynajdywane, bo przecież już istnieją. A jeśli tak jest, oznacza to, że rzeczywistość musi wykraczać poza świat fizyczny. Rozmawialiśmy o tezie, że matematyka jest zmysłem takim jak wzrok czy dotyk, więc jeśli to prawda, to czy możliwe, że moja matka posiadała dodatkowy zmysł, który dawał jej dostęp do innej rzeczywistości? Zastanawiałam się, czy w takim razie moje zamiłowanie do matematyki i jej zamiłowanie do duchowości mogły łączyć się w sposób dużo piękniejszy i bardziej tajemniczy niż moje cyniczne przekonanie, że do swoich przepowiedni używała danych i rachunku prawdopodobieństwa, niewiele różniących się od obliczeń aktuariuszy. A potem się zastanawialiśmy, czy w ten sposób zbliżamy się do Boga i oświecenia, czy też jest to tylko sposób, by przyznać, że nasza wiedza jest skończona, i wszystko to było szalenie ciekawe, ale nagle Ned poderwał się z łóżka i pacnął dłonią w czoło, bo przypomniało mu się, że jednak mieliśmy coś do roboty: w Aldi była promocja na krzesła kempingowe.
[…]
Timothy Binici, to twoja pierwsza olimpiada, pewnie jesteś bardzo podekscytowany? Chłopak jest wysokim barczystym siedemnastolatkiem o ciemnych, krótko ostrzyżonych włosach, w dłoni trzyma czepek i gogle pływackie. Nachyla się do mikrofonu i ostrożnie odpowiada: Bardzo. Krąży plotka, popraw mnie, proszę, jeśli coś przeinaczam, ale mówi się, że umiałeś pływać, jeszcze zanim nauczyłeś się chodzić. Czy to prawda? To prawda. Gdy byłem mały, jasnowidzka wywróżyła mojej matce, że utonę w wieku siedmiu lat, więc dość wcześnie zapisano mnie do szkółki pływackiej. To niesamowite! – wykrzykuje dziennikarz sportowy. Ale jesteś żywym dowodem na to, że się pomyliła, bo najwyraźniej nie utonąłeś w wieku siedmiu lat. Nie, ale gdy byłem w tym wieku na wycieczce szkolnej, ogromna fala zmyła mnie z występu skalnego prosto do morza. Byłem w ubraniu. Powinienem był utonąć. Większość dzieciaków w moim wieku by utonęła. Ale ja byłem bardzo dobrym pływakiem, więc dziś możemy rozmawiać. No cóż, chyba w takim razie naszej jasnowidzce należą się wyrazy uznania. Australia jest jej wdzięczna!
Liane Moriarty, Zaledwie moment
Powieść psychologiczno-obyczajowa Liane Moriarty – australijskiej pisarki przenosi akcję opowieści na antypody australijskie, do Hobart, stolicy najmniejszego stanu Tasmanii, ale i do miast, takich jak Sydney czy Perth położonych w kontynentalnej części właściwej Australii, w czasy jak najbliżej i nam współczesne. W opóźnionym przez awarię samolocie rejsowym z Hobart do Sydney pojawia się tajemnicza staruszka, która w czasie wymuszonego przestoju przepowiada pasażerom najpierw chorobę, a potem i wiek ich śmierci, puentując swoje przepowiednie powiedzonkiem „z losem nie wygrasz”. Gdy wkrótce przepowiednie zaczynają się ziszczać pasażerowie „feralnego” lotu komunikują się ze sobą, a nawet zakładają dedykowany profil na portalu społecznościowym, próbując w ten sposób odnaleźć jasnowidzkę-aktuariuszkę, aby wyjaśnić z nią wszelkie okoliczności tak „dziwnych” i skutecznych proroctw. W toku dalszej opowieści nieuchronność paru przepowiedni Cherry płata jednak czytelnikowi niejednego figla, czyniąc z kolei prawdziwym tym razem polskie już powiedzenie, że to „na dwoje babka wróżyła”.