11.10.2025

„ Dotrzeć tam kiedyś – to twe zamierzenie.
Podróży jednak wcale nie przyspieszaj…”
Konstandinos Petru Kawafis
„Orzeł nie naje się muchami.”
„Jeśli widzisz, że nadciąga burza,
znajdź schronienie,
bo właśnie tam dżin wziął ślub!”
[…]
Jak daleko sięgają wspomnienia, na samym krańcu basenu Morza Śródziemnego, leży wyspa tak piękna i niebieska, że liczni podróżnicy, pielgrzymi oraz kupcy, którzy się w niej zakochali, postanowili nigdy jej nie opuścić bądź też próbowali holować ją na linach przez całą drogę wiodącą do ich własnych krajów. Być może to tylko legendy. Lecz legendy opowiadają nam o tym, o czym zapomniała historia. Minęło wiele lat, odkąd opuściłam to miejsce na pokładzie samolotu, w walizce wykonanej z miękkiej, czarnej skóry, aby nigdy nie powrócić. I choć zaadoptowała mnie inna ziemia, Anglia, gdzie wzrosłam i rozkwitłam, nie ma dnia, żebym nie pragnęła wrócić. Do domu. Do ojczyzny. Nadal musi być tam, gdzie ją zostawiłam, wznosząc się i opadając na spienionych falach, które rozbijają się o jej poszarpane brzegi. Tam, gdzie spotykają się trzy kontynenty – Europa, Afryka i Azja – oraz Lewant, rozległa, niezmierzona kraina, która na dobre zniknęła ze współczesnych map. Mapa to dwuwymiarowe odwzorowanie z umownymi symbolami i wyżłobionymi liniami, które decydują, kto zostanie naszym wrogiem, a kto przyjacielem, kto zasługuje na naszą miłość, kto na nienawiść, a kto na całkowitą obojętność. Kartografia to jeszcze jedna nazwa na użytek historii opowiadanych przez zwycięzców.
[...]
Przecinające stolicę zasieki tkwiły tam niczym rana w sercu. Linię demarkacyjną – granicę – znaczyły: zniszczone domy noszące ślady po kulach, puste podwórza poorane bliznami po wybuchach granatów, zabite deskami sklepy, które popadły w ruinę, zdobione bramy wiszące pod różnymi kątami na zepsutych zawiasach, luksusowe auta z innej epoki rdzewiejące pod warstwami kurzu… Drogi zostały zablokowane zwojami drutu kolczastego, stosami worków z piaskiem, beczkami pełnymi betonu, rowami przeciwpancernymi i strażnicami. Ulice kończyły się gwałtownie, niczym urwane myśli albo nieprzepracowane uczucia. Kiedy żołnierze nie robili obchodów, stali na straży z karabinami maszynowymi; młodzi, znudzeni, samotni mężczyźni z różnych zakątków świata, którzy niewiele wiedzieli o wyspie i o jej skomplikowanej historii, dopóki nie trafili na posterunek w tym obcym środowisku. Mury pokrywały zamieszczone tam zgodnie z prawem znaki w śmiałych kolorach, głoszące wielkimi literami:
ZAKAZ WSTĘPU
NIE ZBLIŻAĆ SIĘ, TEREN STRZEŻONY!
ZAKAZ FOTOGRAFOWANIA I FILMOWANIA
Nieco dalej wzdłuż barykady jakiś przechodzień nielegalnie naskrobał na beczce:
WITAJCIE NA ZIEMI NICZYJEJ
Zapora dzieląca Cypr od brzegu do brzegu, strefa buforowa patrolowana przez oddziały Organizacji Narodów Zjednoczonych, miała długość prawie stu osiemdziesięciu kilometrów i miejscami grubość ponad sześciu kilometrów, a miejscami ledwie kilku metrów. Ciągnęła się przez wszystkie możliwe krajobrazy: opuszczone wioski, nadmorskie prowincje, mokradła, ugory, lasy sosnowe, żyzne równiny, kopalnie miedzi i stanowiska archeologiczne, wijąc się niczym widmo pradawnej rzeki. Ale to właśnie tutaj, w stolicy i wokół niej, stawała się bardziej widoczna, namacalna, a przez to natrętna. Nikozja, jedyna podzielona stolica na świecie.
[...]
Czas to taki ptak śpiewający. I podobnie jak każdego innego ptaka śpiewającego można go pojmać. Można go więzić w klatce, pewnie nawet dłużej, niż wydaje ci się to możliwe. Ale czasu nie da się kontrolować w nieskończoność. Żadna niewola nie trwa wiecznie. Pewnego dnia woda pokryje metal rdzą, a łańcuchy puszczą i twarde betonowe serce zmięknie, jak to bywa z większością najtwardszych serc w miarę upływu lat. Dopiero wtedy dwa ciała, w końcu wolne, uniosą się w stronę skrawka nieba, połyskując w rozproszonych promieniach słońca; wzniosą się ku rozkosznemu błękitowi, najpierw wolno, a potem szybko i gwałtownie niczym poławiacze pereł spieszący zaczerpnąć powietrza. Prędzej czy później ta stara studnia niszczejąca na samotnej, pięknej wyspie na samym krańcu basenu Morza Śródziemnego zawali się, a jej sekret ujrzy światło dzienne, bo właśnie taki jest los sekretów.
[...]
Na jakimś etapie swojego krótkiego życia Ada zrozumiała, że Kostas Kazantzakis różnił się od innych ojców. Nadal jednak nie potrafiła okazać wyrozumiałości jego obsesji na punkcie roślin. Inni ojcowie pracowali w biurach, sklepach albo resortach rządowych, nosili dobrze skrojone garnitury, białe koszule i lśniące, czarne buty, podczas gdy jej ojciec zwykle przywdziewał kurtkę przeciwdeszczową, oliwkowe albo brązowe spodnie z moleskinu i solidne buciory. Zamiast teczki miał torbę na ramię, w której przechowywał rozmaite przedmioty, takie jak lupy, zestaw preparacyjny, prasa do suszenia roślin, kompas i notatniki. Inni ojcowie w nieskończoność omawiali interesy i plany emerytalne, ale jej ojca bardziej interesował toksyczny wpływ pestycydów na kiełkowanie nasion albo szkody ekologiczne spowodowane wycinaniem drzew. O efektach deforestacji opowiadał z pasją, którą pozostali członkowie grupy rodzicielskiej rezerwowali dla płynności swoich portfeli akcji. W dodatku nie tylko o tym opowiadał, ale także pisał. Jako ekolog ewolucyjny i botanik wydał dwanaście książek. Jedna z nich nosiła tytuł Tajemnicze królestwo. W jaki sposób grzyby kształtowały naszą przeszłość i zmieniają przyszłość? Kolejna z jego monografii traktowała o rogatkach, przylaszczkach i mchach. Okładka prezentowała kamienny mostek zawieszony nad strumieniem pieniącym się wokół głazów obleczonych aksamitną zielenią. Tuż nad tą oniryczną wizją znajdował się pozłacany tytuł Atlas pospolitych mszaków Europy. Pod spodem widniały jego imię i nazwisko zapisane wielkimi literami: KOSTAS KAZANTZAKIS. Ada nie miała pojęcia, jacy ludzie czytali książki autorstwa jej ojca, ale nie odważyła się wspomnieć o nich nikomu ze szkoły. Nie zamierzała dawać swoim koleżankom i kolegom z klasy jeszcze jednego powodu do uznania jej oraz jej rodziny za dziwaków.
[...]
Ada spuściła wzrok. Nigdy nie poznała swoich krewnych ze strony ojca ani matki. Wiedziała, że mieszkali gdzieś na Cyprze, ale na tym jej wiedza się kończyła. Jakimi byli ludźmi? Jak spędzali czas? Czy rozpoznaliby ją, gdyby mijali się na ulicy albo wpadli na siebie w supermarkecie? Jedyną członkinią rodziny, o której słyszała, była pewna ciotka, Meryem. Przysyłała im do Anglii wesołe pocztówki przedstawiające słoneczne plaże i pastwiska pełne dzikich kwiatów, a przy tym stojące w sprzeczności z jej całkowitą nieobecnością w ich życiu. Ale jeszcze bardziej tajemniczy od krewnych wydawał jej się sam Cypr. Choć oglądała zdjęcia w internecie, nigdy nie odwiedziła tego miejsca, na którego cześć została nazwana. W języku jej matki imię Ada znaczyło „wyspa”. Jako dziecko sądziła, że miało odnosić się do Wielkiej Brytanii, jedynej znanej jej wyspy. Dopiero później zrozumiała, że chodziło o całkiem inny zakątek świata, w dodatku taki, gdzie została poczęta. To odkrycie wprawiło ją w zdumienie, a nawet w skrępowanie. Po pierwsze zwróciło bowiem uwagę na fakt, że jej rodzice uprawiali seks, a po drugie nieodzownie łączyło się z miejscem, które dotąd istniało tylko w jej wyobraźni. Potem włączyła swoje własne imię do kolekcji słów nieangielskich, które gromadziła jak trofea, słów, które choć ciekawe i barwne, wydawały się wystarczająco odległe i obce, aby pozostać niezgłębione, niczym zebrane na plaży idealne kamyki, które nie wiadomo po co przynosi się do domu. Udało jej się zebrać ich trochę. Oraz kilka idiomów. I piosenek, radosnych dźwięków. Ale nic ponadto. Rodzice nie nauczyli jej swoich języków ojczystych, gdyż woleli komunikować się w domu wyłącznie po angielsku. Ada nie mówiła po grecku, jak ojciec, ani po turecku, jak matka.
[...]
Kiedy dorastała, za każdym razem, gdy próbowała się dowiedzieć, dlaczego nie wybrali się jeszcze na Cypr, żeby spotkać się z rodziną, albo czemu krewni nie odwiedzili ich w Anglii, zarówno ojciec, jak i matka wynajdowali całą masę wymówek. Moment był nieodpowiedni… Mieli za dużo pracy albo wydatków… Powoli zaczęło kiełkować w niej podejrzenie, że najprawdopodobniej ślub rodziców nie spotkał się z aprobatą ich rodzin. Założyła, że w tej sytuacji także i ona, owoc tego małżeństwa, nie mogła liczyć na ich przychylność. Mimo wszystko, jak długo Ada mogła, tak długo kurczowo trzymała się nadziei, że gdyby tylko któryś z jej bliskich spędził czas z nią i jej rodzicami, wszystko zostałoby im wybaczone. Jednak od śmierci matki Ada przestała drążyć temat krewnych. Skoro nie pojawili się na pogrzebie jednej ze swoich, raczej nie wykrzesaliby z siebie ani odrobiny miłości do dziecka zmarłej – dziewczyny, której dotąd nie widzieli na oczy. Podczas przeprowadzania wywiadów nie osądzajcie starszego pokolenia – powiedziała pani Walcott. Wysłuchajcie ich uważnie i spróbujcie spojrzeć na świat ich oczami. I nie zapomnijcie nagrać całej rozmowy.
[...]
Gdyby żyła jej matka, Ada pokazałaby jej czasopismo. Przejrzałyby je razem, chichocząc. Porozmawiałyby, dzierżąc w dłoniach kubki z gorącą czekoladą i wdychając parę unoszącą się prosto ku ich twarzom. Matka rozumiała niesforne myśli, grzeszne myśli, ciemną stronę księżyca. Powiedziała kiedyś, pół żartem, pół serio, że jest zbyt zbuntowana, aby być dobrą mamą, i zbyt matczyna, aby być dobrą buntowniczką. Dopiero potem, kiedy jej zabrakło, Ada zrozumiała, że mimo wszystko była równie udaną mamą, jak i buntowniczką. Od jej śmierci minęło dokładnie jedenaście miesięcy i osiem dni. To miały być pierwsze święta Bożego Narodzenia bez niej.
[...]
Tego popołudnia, kiedy chmury zebrały się nad Londynem, a świat nabrał barw melancholii, Kostas Kazantzakis zakopał mnie w ogrodzie. Za domem. Zwykle podobało mi się tam, wśród bujnych kamelii, słodko pachnącego wiciokrzewu i leciwych leszczyn z ich pajęczastymi kwiatami, ale to nie był zwykły dzień. Próbowałam się rozchmurzyć i skupić na pozytywach, ale na próżno. Byłam podenerwowana, pełna obaw. Nigdy wcześniej nie zostałam zakopana. Kostas harował na zewnątrz na zimnie od wczesnych godzin porannych. Jego czoło pokrywała cienka warstewka potu, połyskująca za każdym razem, gdy wbijał stalową krawędź łopaty w twardą ziemię. Za nim rozpościerały się cienie drewnianych treliaży, które choć latem służyły za wsparcie dla pnących róż i powojników, obecnie nie były niczym więcej jak tylko ażurowym przepierzeniem odgradzającym ogród od tarasu sąsiada. Przy jego skórzanych butach, obok srebrzystego śladu zostawionego przez ślimaka, wolno rosła górka wilgotnej i rozpadającej się pod dotykiem ziemi. Oddech skraplał mu się przed twarzą, ramiona miał naprężone pod granatową parką – tą samą, którą kupił w sklepie vintage na ulicy Portobello – a kłykcie czerwone i odrapane, miejscami nawet krwawiące, z czego najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy.
[...]
Może to tylko opowieści, ale ja w nie wierzyłam. Tak jak wierzyłam w legendy i ukryte w nich prawdy, które próbowały przekazać. Tłumaczyłam sobie, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, spędzę pod ziemią jedynie trzy miesiące, może nawet krócej. Kiedy żonkile zakwitną wzdłuż ścieżek, a dzwonki pokryją poszycie w lesie i cała przyroda znów zbudzi się do życia, zostanę odkopana. Ustawiona w pionie i przywrócona do życia. Ale bez względu na to, jak bardzo bym nie próbowała, nie potrafiłam trzymać się tej wątłej nadziei, kiedy sroga i niemiłosierna zima zdawała się nie mieć końca. Właściwie nigdy nie szło mi z optymizmem. Prawdopodobnie mam to zapisane w DNA. Pochodzę z długiej linii pesymistów. Zachowałam się więc tak, jak miałam w zwyczaju: zaczęłam wyobrażać sobie wszystko, co mogło pójść źle. Co by było, gdyby w tym roku wiosna nie nadeszła, a ja zostałabym pod ziemią na zawsze? Co by było, gdyby wiosna w końcu się jednak pojawiła, ale Kostas Kazantzakis zapomniałby mnie wykopać?
[...]
Dbał o mnie, jak zawsze. W przeszłości zawsze wtedy, gdy powietrze stawało się lodowate, Kostas podejmował środki ostrożności, aby zachować mnie przy życiu. Pamiętam pewne chłodne, styczniowe popołudnie, kiedy osłonił mnie ze wszystkich stron parawanami i owinął kilkoma warstwami juty, aby zredukować utratę wilgoci. Innym razem okrył mnie chochołem. Ustawił w ogrodzie lampy grzewcze, aby zapewnić mi ciepło nocą i, co najważniejsze, tuż przed świtem, w najmroczniejszej i często najzimniejszej porze dnia. Wtedy, gdy w wieczny sen zapadają bezdomni na ulicach i większość z nas… drzew figowych. Jestem Ficus carica, znana jako pospolita figa jadalna, chociaż zapewniam, że nie ma we mnie nic pospolitego. Jako dumna członkini rodziny morwowatych Moraceae z królestwa Plantae wywodzę się z Azji Mniejszej, a można mnie spotkać w całej rozciągłości geograficznej od Kalifornii po Portugalię i Liban, od brzegów Morza Czarnego po wzgórza Afganistanu i doliny Indii. Zakopywanie figowców pod ziemią w czasie najsurowszych zim i odkopywanie ich na wiosnę to osobliwa, choć powszechnie znana tradycja. Hołdują jej również Włosi zasiedlający chłodne miasta w Ameryce i Kanadzie. Podobnie jak Hiszpanie, Portugalczycy, Maltańczycy, Grecy, Libańczycy, Egipcjanie, Tunezyjczycy, Marokańczycy, Algierczycy, Izraelczycy, Palestyńczycy, Irańczycy, Kurdowie, Turcy, Jordańczycy, Syryjczycy, Sefardyjczycy… I my, Cypryjczycy.
[...]
Imigranci w pierwszym pokoleniu to wyjątkowy gatunek. Często ubierają się na beżowo, szaro albo brązowo. W kolory, które nie rzucają się w oczy. Barwy, które szepczą, a nigdy krzyczą. W ich manierach dostrzega się pewną skłonność do oficjalności, jakby chcieli, aby traktowano ich z godnością. Poruszają się z pewną niezgrabnością, nie całkiem swobodni w otaczającej ich rzeczywistości. Jednocześnie dozgonnie wdzięczni za szansę, którą dał im los, i przerażeni tym, co im odebrał, zawsze niedopasowani, odseparowani od innych jakimś niebywałym doświadczeniem, niczym osoby, które przeżyły wypadek samochodowy. Imigranci w pierwszym pokoleniu bez przerwy rozmawiają ze swoimi drzewami – oczywiście pod warunkiem, że w pobliżu nie ma innych ludzi. Zwierzają się nam, opisując swoje marzenia i aspiracje, w tym te, które zostawili za sobą niczym wełniane nitki zaczepione o drut kolczasty podczas przechodzenia przez ogrodzenie. Ale najczęściej po prostu cieszą się z naszego towarzystwa, plotkując z nami jak ze starymi, dawno utraconymi przyjaciółmi. Są troskliwi i czuli wobec swoich roślin, zwłaszcza tych, które przywieźli ze sobą z utraconej ojczyzny. Głęboko wierzą, że każde drzewo figowe ocalone przed burzą to czyjeś ocalone wspomnienie.
[...]
Krzyczała. Tak niespodziewany, mocny i niesamowicie wysoki był jej głos, że pozostali uczniowie zamilkli. Nieruchoma pani Walcott przyciskała dłonie do piersi i tylko zmarszczki wokół jej oczu nabrały wyrazistości. Przez długie lata nauczania nigdy nie widziała nic podobnego. Minęły cztery sekundy. Minęło ich osiem, dziesięć, dwanaście… Zegar na ścianie kontynuował pracę dotkliwie wolno. Czas deformował się i zapadał do środka niczym przesuszone, osmolone drewno. Pani Walcott podeszła do uczennicy, żeby z nią porozmawiać. Ada poczuła palce nauczycielki na swoim ramieniu. Wiedziała, że kobieta coś do niej mówi, ale nie potrafiła rozróżnić słów, skoro cały czas krzyczała. Minęło piętnaście sekund. Osiemnaście, dwadzieścia, dwadzieścia trzy… Jej własny głos porywał ją i niósł wbrew jej woli, niczym czarodziejski dywan. Miała wrażenie, że dryfuje, obserwując wszystko z poziomu lampy na suficie, z tym że wcale nie czuła się tak, jakby znajdowała się wysoko w górze. Ogarniało ją natomiast wrażenie, jakby znalazła się poza swoim ciałem, poza tą chwilą, poza światem. Wspomniała kazanie, którego kiedyś wysłuchała, może w kościele, może w meczecie, jako że na różnych etapach swojego dzieciństwa chadzała do obu, nawet jeśli niezbyt długo. „Kiedy dusza opuszcza ciało, wznosi się ku firmamentowi, a podczas tej podróży zatrzymuje się, żeby popatrzeć na wszystko to, co znajduje się w dole, nieskażona, nieporuszona, nietknięta bólem”.
[...]
Kiedy spoczniesz pod ziemią, będę przychodził i rozmawiał z tobą codziennie – powiedział Kostas, wbijając łopatę w glebę. Pchnął trzonek i wybrał grudę, którą następnie odrzucił na hałdę nieopodal. Nie będzie doskwierała ci samotność. Chciałam mu wyjaśnić, że samotność to ludzki wynalazek. Drzewa nigdy nie są samotne. Ludziom wydaje się, że ze stuprocentową pewnością potrafią stwierdzić, gdzie kończy się jeden byt, a zaczyna kolejny. Drzewa, ze splątanymi, uwięzionymi pod ziemią korzeniami, zespolonymi z grzybami i bakteriami, nie mają takich złudzeń. Dla nas wszystko jest ze sobą połączone. Mimo to ucieszyłam się na wieść, że Kostas planuje często mnie odwiedzać. W geście uznania wygięłam ku niemu gałęzie. Stał teraz tak blisko, że czułam jego wodę kolońską o zapachu sandałowca, bergamotki i ambry. Zapamiętałam każdy szczegół jego przystojnej twarzy: wysokie, gładkie czoło, wydatny, wąski i szpiczasty nos, jasne oczy zacienione rzęsami, które wywijały się jak półksiężyce… fale wciąż jeszcze bujnych i ciemnych włosów, gdzieniegdzie przyprószonych bielą i siwiejących na skroniach. Tego roku miłość, w przeciwieństwie do wyjątkowej zimy, podkradała się do mnie tak stopniowo i subtelnie, że gdy zorientowałam się w sytuacji, było za późno, aby się przed nią bronić. Głupio i bezsensownie zadurzyłam się w mężczyźnie, który nigdy nie pomyślałby o mnie w intymny sposób.
[...]
Wiem, co sobie myślisz. Jak ja, zwykła Ficus carica, mogłam zakochać się w Homo sapiens? Rozumiem, że żadna ze mnie piękność. Nigdy nie prezentowałam się lepiej niż przeciętnie. Żadna ze mnie sakura, oszałamiająca japońska wiśnia ze ślicznymi, różowymi pąkami rozkładającymi się we wszystkich czterech kierunkach, w całym tym blichtrze, szyku i blasku. Nie przypominam absolutnie uwodzicielskiego klonu cukrowego mieniącego się olśniewającymi odcieniami rubinowej czerwieni, szafranowej pomarańczy i złotej żółci, obdarzonego idealnie uformowanymi liśćmi. I z pewnością daleko mi do glicynii, tej doskonale zbudowanej, fioletowej femme fatale. Nie jestem też wiecznie zieloną gardenią o odurzającym zapachu i lśniącym, zielonym listowiu albo bugenwillą z purpurowym splendorem pnącym się i rozlewającym w palącym słońcu po murach z suszonych cegieł. Albo dawidią chińską, która najpierw każe długo czekać, aby potem ofiarować najbardziej czarujące, romantyczne przykwiatki, które łopoczą na wietrze niczym wonne chusteczki. Przyznaję, że nie mam uroku żadnej z nich. Gdyby zdarzyło ci się minąć mnie na ulicy, pewnie nawet nie przyszłoby ci do głowy, żeby się za mną obrócić. Lubię jednak wierzyć, że jestem atrakcyjna na swój własny rozbrajający sposób. Niedostatki urody i popularności nadrabiam tajemniczością i wewnętrzną siłą.
[...]
Przez wieki uwodziłam swoją koroną stada ptaków, nietoperzy, pszczół, motyli, mrówek, myszy, małp, dinozaurów… a także pewną zagubioną parę z błędnym wzrokiem, wałęsającą się bez celu po Edenie. Niech ci się nie wydaje, że to było jabłko. Najwyższa pora, żeby ktoś sprostował ten rażący błąd. Adam i Ewa ulegli urokowi figi, owocu pokusy, pożądania i namiętności, a nie jakiegoś chrupiącego jabłka. Nie zamierzam umniejszać koleżance ze świata roślin, ale jakie szanse może mieć pospolite jabłko w porównaniu z kuszącą figą, która nawet dzisiaj, całe wieki po popełnieniu grzechu pierwotnego, smakuje jak raj utracony? Z całym szacunkiem dla wierzących, naprawdę nie ma sensu zakładać, że pierwszy mężczyzna i pierwsza kobieta zostali zwiedzeni na pokuszenie jakimś zwyczajnym, starym jak świat jabłkiem, a gdy tylko zdali sobie sprawę ze swej nagości, drżący, zawstydzeni i lękający się gniewu Bożego wybrali się na spacer po zaczarowanym ogrodzie, w którym to całkiem przypadkiem natknęli się na drzewo figowe i postanowili osłonić się jego liśćmi. Cała historia brzmi interesująco, ale coś w niej nie pasuje, a ja doskonale wiem, co konkretnie. Ja! Bo od samego początku to byłam ja – drzewo dobra i zła, światła i mroku, życia i śmierci, miłości i złamanych serc. Adam i Ewa zjedli miękką, dojrzałą, rozkosznie ponętną, aromatyczną figę, podzieliwszy ją dokładnie na pół, a kiedy soczysta, obfita słodycz rozpłynęła się im na językach, ujrzeli otaczający ich świat w całkiem nowych barwach, ponieważ dokładnie tak dzieje się z tymi, którzy zdobywają wiedzę i mądrość. Potem przyoblekli się w liście z drzewa, pod którym akurat stali. A jabłko… Przykro mi, ale w ogóle nie pojawiło się w tej opowieści.
[...]
Mimo to wciąż noszę w sobie wyspę. Miejsce urodzenia nadaje kształt naszemu życiu nawet wtedy, gdy znajdujemy się zupełnie gdzie indziej. Zwłaszcza wtedy. Od czasu do czasu we śnie wracam do Nikozji, znów stoję w znajomym słońcu, a mój cień pada na kamienie, sięgając ku kłującym żarnowcom miotlastym obsypanym kwiatami, z których każdy jest równie doskonały i jasny jak złota moneta z bajki dla dzieci. Z przeszłości, którą zostawiliśmy za sobą, pamiętam wszystko. Linie brzegowe żłobiące piaszczysty teren niczym zagłębienia na dłoni czekające, aż zostaną odczytane, chóry cykad w narastającym upale, pszczoły bzyczące nad polami lawendy, motyle rozpościerające skrzydła z pierwszym promieniem słońca… Ilu by nie próbowało, nikt nie radzi sobie z optymizmem lepiej niż motyle. Ludzie zakładają, że różnica między optymistami a pesymistami to kwestia osobowości. Ale ja wierzę, że sedno tkwi w nieumiejętności zapominania. Im lepsza pamięć, tym mniejsze szanse na optymizm. I wcale nie twierdzę, że motyle niczego nie zapamiętują. Zdecydowanie to robią. Ćma pamięta to, czego nauczyła się w stadium larwalnym. Lecz ja i mój gatunek jesteśmy obarczeni trwałymi wspomnieniami, które przechowujemy nie tyle całymi latami, ile przez długie dekady. A nawet wieki.
[...]
Wieczne wspomnienia to przekleństwo. Kiedy leciwe Cypryjki na kogoś złorzeczą, nie życzą mu niczego ewidentnie złego. Nie modlą się o grom z jasnego nieba, nagły wypadek albo niespodziewane odwrócenie się dobrej passy. Mówią tylko:
Obyś nigdy nie zdołał zapomnieć.
Obyś trafił z tymi wspomnieniami do grobu.
Zakładam więc, że w genach mam zapisaną tę melancholię, z której nie potrafię się otrząsnąć. Wyrytą niewidzialnym nożem w mojej zdrewniałej skórze.
[...]
Stojąc w oknie swojej sypialni, z czołem przyciśniętym do szyby, Ada obserwowała, jak jej ojciec, skąpany w upiornym blasku dwóch latarni w ogrodzie, zwrócony plecami do niej, grabi suche liście na gołej ziemi. Odkąd tego wieczoru wrócili razem do domu, spędzał tam cały czas, pracując na zimnie. Powiedział, że wyszedł zaraz po telefonie ze szkoły, zostawiając figę bez opieki, cokolwiek miało to znaczyć. Pewnie kolejne z dziwactw jej ojca, jak zakładała. Stwierdził, że musi pilnie osłonić drzewo. I chociaż obiecał, że zajmie to kilka minut, od tamtej pory upłynęła prawie pełna godzina. We wspomnieniach wciąż wracała do wydarzeń minionego popołudnia. Wstyd wił się jej w żołądku jak wąż. Kąsał ją raz za razem. Nadal nie mogła uwierzyć w to, co zrobiła. Stała tam przed całą klasą i ot tak wrzeszczała na całe gardło! Co ją napadło? Pamiętała twarz pani Walcott, bladą i przerażoną. Ta mina musiała być zaraźliwa, ponieważ Ada widziała ją potem u innych nauczycieli, którzy zostali poinformowani o całym zajściu. Poczuła skurcz żołądka, kiedy przypomniała sobie, jak została wezwana do gabinetu dyrektora. Pozostali uczniowie zdążyli opuścić już szkolny gmach, po którym echo niosło się wtedy jak w pustej skorupie.
[...]
Kostas wstał i zamyślił się przed udzieleniem odpowiedzi. Niektóre gatunki są dwupienne, co oznacza, że każde drzewo ma cechy wyłącznie żeńskie albo męskie. Zaliczamy do nich: wierzbę, topolę, cis, morwę, osikę, jałowiec, ostrokrzew… Ale wiele innych drzew, tych jednopiennych, wypuszcza zarówno kwiaty męskie, jak i żeńskie. Dąb, cyprys, sosna, brzoza, leszczyna, cedr, kasztan… I figi są żeńskie? Z figami sprawy się komplikują – odparł Kostas. Mniej więcej połowa z nich to osobniki jednopienne, a reszta dwupienne. W basenie Morza Śródziemnego istnieją hodowlane odmiany fig oraz „dziki figowiec”, który rodzi niejadalne owoce, zwykle wykorzystywane do karmienia kóz. Nasza Ficus carica to kobieta, w dodatku odmiana partenokarpiczna, czyli taka, która wydaje owoce sama, bez korzystania z pomocy męskiego osobnika.
[...]
Kiedy zakopiesz drzewo, czy ono cierpi? Kostas uniósł głowę, a linia jego szczęki się napięła. Można odpowiedzieć dwojako. Konsensus naukowy zakłada, że drzewa są pozbawione czucia w rozumieniu większości ludzi… Ale ty się z tym nie zgadzasz? No cóż, uważam, że wciąż jeszcze niewiele wiemy i dopiero zaczynamy poznawać język drzew. Możemy jednak być pewni, że słyszą, czują zapachy, komunikują się i z całą pewnością zapamiętują. Lokalizują wodę, światło, zagrożenie. Potrafią wysyłać sygnały innym roślinom i pomagać sobie nawzajem. Są znacznie aktywniejsze, niż większość ludzi zdaje sobie z tego sprawę. „Zwłaszcza nasza Ficus carica. Gdybyś tylko wiedziała, jaka jest wyjątkowa”, chciał dodać Kostas, ale się powstrzymał. W słabym świetle latarni ogrodowych Ada przyjrzała się twarzy ojca. W ostatnich miesiącach wyraźnie się postarzał. Pod jego oczami pojawiły się blade półksiężyce. Ból zmienił kształt jego twarzy, dodając nowe płaszczyzny i kąty. Ale dlaczego rozmawiasz z figą? – zapytała, spoglądając w inną stronę. A rozmawiam? Tak, nieustannie. Słyszałam. Czemu to robisz? No cóż, ona potrafi słuchać. Daj spokój, tato! Mówię poważnie. Zdajesz sobie sprawę, jakie to wydaje się szalone? A jeśli ktoś cię usłyszy? Pomyśli, że upadłeś na głowę.
[...]
„To twoje drzewo przyprawia mnie o dreszcze”, powiedziała. Ale dlaczego? Bo podejrzewa, że skrywam więcej, niż widać gołym okiem. I ma rację, co nie oznacza jednak, że przerażająca ze mnie istota. Ludzie! Po naprawdę długiej obserwacji doszłam do smutnego wniosku: oni wcale nie chcą lepiej poznać roślin. Nie chcą się dowiedzieć, czy stać nas na akt woli, altruizm albo nawiązanie relacji. Nawet jeśli uważają takie kwestie za interesujące na poziomie abstrakcyjnym, zostawiają je raczej niezgłębione, nie szukają odpowiedzi. Pewnie tak jest łatwiej: uznać, że drzewa, pozbawione mózgu w ujęciu konwencjonalnym, mogą doświadczać wyłącznie najbardziej podstawowych aspektów istnienia. No cóż… nie ulega wątpliwości, że żaden gatunek nie ma obowiązku darzenia sympatią pozostałych. Ale jeśli tak jak ludzie masz się za najwyższą formę życia, jaka chodziła i chodzi po ziemi, musisz zrozumieć najstarsze spośród żyjących na tej planecie organizmów, które pojawiły się tutaj na długo przed tobą i będą trwać, gdy ciebie dawno zabraknie. Moim zdaniem ludzie świadomie unikają zgłębienia wiedzy na nasz temat, bo być może na jakimś pierwotnym poziomie wyczuwają, że to, co odkryją, może okazać się dla nich niewygodne. Czy chcieliby na przykład wiedzieć, że drzewa potrafią się adaptować i celowo zmieniać wzorce zachowań, a skoro to prawda, być może inteligencja nie zależy wyłącznie od mózgu?
[...]
Sądzę, że ludziom trudno zrozumieć rośliny między innymi dlatego, że aby nawiązać relację z przedstawicielami innych gatunków i okazać im szczerą troskę, potrzebują twarzy, odbicia w lustrze możliwie najbardziej podobnego do nich. Im większe oczy ma dane zwierzę, tym większą zyskuje sobie przychylność rodzaju ludzkiego. Koty, psy, konie, sowy, króliczki, małpki pigmejki, a nawet te bezzębne strusie, które połykają kamienie jak jagody, zaskarbiają sobie sporo czułości. Ale węże, szczury, hieny, pająki, skorpiony, jeżowce już nie za bardzo… Stworzenia o najmniejszych oczach albo całkiem ich pozbawione nie mają na co liczyć. Podobnie zresztą jak drzewa. Chociaż drzewa nie mają oczu, widzą. Ja reaguję na światło. Wyczuwam promienie ultrafioletowe i podczerwone oraz fale elektromagnetyczne. Gdybym nie leżała teraz pod ziemią, wiedziałabym, czy Ada ma na sobie niebieski czy czerwony płaszcz, gdyby kolejny raz stanęła obok mnie. Uwielbiam światło. Potrzebuję go nie tylko do zamieniania wody i dwutlenku węgla w cukry, wzrastania i kiełkowania, ale także aby czuć się bezpiecznie i pewnie. Roślina zawsze zwraca się ku światłu.
[...]
Ludzki czas jest linearny. Biegnie równo i nieprzerwanie od przeszłości, która minęła, aż do przyszłości uważanej za nietkniętą i nienaruszoną. Każdy dzień musi być wyjątkowy, pełen bezprecedensowych wydarzeń, a każda miłość – całkiem inna od poprzedniej. Apetyt gatunku ludzkiego na nowości jest niezaspokojony, a ja szczerze wątpię, czy wychodzi mu to na zdrowie. Arboralny czas jest cykliczny, nawracający, wieczysty. Przeszłość i przyszłość żyją w chwili obecnej, a teraźniejszość niekoniecznie płynie w jednym kierunku, lecz rozchodzi się koliście na podobieństwo słojów, które znajdziesz w każdym z nas. Arboralny czas przypomina narrację w historii, która nie rozwija się wzdłuż idealnie prostych linii, doskonałych krzywizn bądź idealnych kątów, ale wygina się, zakręca i rozwidla, przyjmując fantastyczne kształty, rozpościerając gałęzie cudowności i łuki inwencji. Niekompatybilne są te czasy, ludzi i drzew.
[...]
Chyba najwyższy czas, żebym wyjawiła ci coś ważnego na swój temat. Nie jestem tym, za kogo mnie uważasz: młodą, delikatną figą zasadzoną w ogrodzie gdzieś w północnym Londynie. Jestem kimś znacznie więcej. Albo może powinnam doprecyzować, że przeżyłam niejedno życie. Innymi słowy: jestem stara. Urodziłam się i wzrosłam w Nikozji, dawno temu. Ci, którzy znali mnie w tamtych czasach, nie mogli przestać się uśmiechać, kiedy spoglądali na mnie z czułością. Byłam hołubiona i kochana do tego stopnia, że na moją cześć nazwali całą tawernę. Co to była za tawerna! Najlepsza w promieniu wielu kilometrów. Mosiężny szyld nad wejściem głosił:
SZCZĘŚLIWA FIGA
To właśnie w tej słynnej jadłodajni i pijalni, tłocznej, hałaśliwej, radosnej i gościnnej, zapuściłam korzenie i rozpostarłam gałęzie przez otwór w dachu, który wykonano specjalnie dla mnie.
[...]
Polubiłam swój nowy dom w Londynie. Ciężko pracowałam, żeby się dopasować, zyskać swoje miejsce. Od czasu do czasu ogarniała mnie tęsknota za moimi osami, ale na szczęście kilka ostatnich tysięcy lat ewolucji wykształciło partenokarpiczne drzewa figowe, a ja jestem jedną z tych, które nie potrzebują zapylania. Mimo wszystko potrzebowałam siedmiu lat, żeby znów wydać owoce. Ponieważ właśnie tak działają na nas migracje i relokacje: kiedy opuszczasz swój dom, udając się ku nieznanemu lądowi, nie zachowujesz się tak samo jak wcześniej; część ciebie umiera, żeby inna część mogła zacząć nowy rozdział. Dzisiaj, kiedy inne drzewa pytają mnie o wiek, trudno mi podać konkretną odpowiedź. Miałam dziewięćdziesiąt sześć lat w ostatniej chwili, w której zapamiętałam siebie z tawerny na Cyprze. Ja, która wzrosłam z pędu zasadzonego w Anglii, liczę sobie niewiele ponad szesnaście wiosen. Czy zawsze trzeba obliczać czyjś wiek, sumując miesiące i lata za pomocą prostej, rzetelnej arytmetyki? Czy może w pewnych sytuacjach rozsądniej zrównoważyć konkretne okresy, aby otrzymać właściwą liczbę? I jak traktować przodków? Czy oni także kontynuują egzystencję za naszym pośrednictwem? Czy właśnie dlatego, kiedy spotykasz pewnych ludzi – podobnie zresztą jak drzewa – nie możesz oprzeć się wrażeniu, że są znacznie starsi, niż wskazuje na to ich metryka?
[...]
Zaraz potem do środka weszła kobieta opatulona kosmatym, brązowoszarym płaszczem z kapturem, w którym jej okrągła twarz sprawiała wrażenie jeszcze pulchniejszej, a oliwkowa cera nabierała ciepłego odcienia. Jej orzechowe oczy mieniły się drobinkami miedzi, rozstawione nieco na boki pod cienko wyskubanymi brwiami. Włosy spływały jej na ramiona łagodnymi kasztanowymi falami. Ale to bez wątpienia nos stanowił najbardziej charakterystyczną cechę ciotki, wyraźnie zarysowany i szpiczasty. W jego lewym płatku lśnił możliwie najmniejszy z kryształowych sztyftów. Przyjrzawszy się uważnie przybyszce, Ada uznała, że w niczym nie przypomina jej matki. O rety, to musi być Ada! Przygryzając wnętrze policzka, Ada wstała. Cześć. Wielkie nieba, spodziewałam się małej dziewczynki, a patrzę na młodą damę!
[...]
No cóż, żyła sobie pewna młoda, bystra dziewczyna o imieniu Polifonte. Mądra, niezłomna. Przyjrzała się swojej matce, przyjrzała się swojej ciotce i uznała, że chce dla siebie innego życia. Bez małżeństwa, męża, dóbr, obowiązków domowych. Nie miała na to ochoty! Wolała podróżować po świecie tak długo, aż znajdzie to, czego szuka. A jeśli nie zdoła, dołączy do Artemidy jako westalka. Tak zakładał jej plan. Kiedy usłyszała o nim Afrodyta, zagotowała się ze złości. Wiesz, jak potraktowała Polifonte? Doprowadziła ją do obłędu. Biedna dziewczyna straciła rozum. Dlaczego bogini miałaby robić coś takiego? Doskonałe pytanie. We wszystkich mitach i baśniach kobietę, która łamie konwencje społeczne, zawsze spotyka kara. Zwykle kara psychologiczna, umysłowa. Istna klasyka. Pamiętasz pierwszą żonę pana Rochestera w Jane Eyre? Polifonte to nasza śródziemnomorska wersja szalonej kobiety, z tym że my nie zamknęliśmy jej na strychu, lecz rzuciliśmy ją niedźwiedziowi na pożarcie. Niecywilizowany koniec kobiety, która nie chciała być częścią cywilizacji.
[...]
Mamo, czy to prawda, że Afrodyta była najpiękniejszą boginią na Olimpie? Odgarniając kosmyk z jej oczu, Defne zerknęła na córkę. To fakt, że miała ładną buzię. Ale charakter już nie za bardzo. O! Więc była zołzą? No cóż, czasem wychodziła z niej, za przeproszeniem, prawdziwa suka. Nie pomagała kobietom. Feministka z niej była marna, jeśli chcesz znać moje zdanie.
[...]
Był to obrządek pogrzebowy. Pradawny rytuał mający wskazać bezpieczną drogę duszy ukochanej osoby, żeby nie błąkała się po przepastnych zakątkach eteru. Co do zasady ceremonia powinna zostać odprawiona pod drzewem figowym, ale zakładam, że zważywszy na moją aktualną pozycję, tym razem to musiało odbyć się nad. Ze swojego miejsca pod ziemią słuchałam niskiego, rezonującego, miarowego stuk, stuk, stuk kamieni układanych jedne na drugich, rosnących niczym kolumny mające wesprzeć nieboskłon. Ci, którzy wierzą w takie rzeczy, twierdzą, że ten odgłos symbolizuje kroki straconej duszy przekraczającej most Sirat, cieńszy niż włos, ostrzejszy niż miecz, niebezpiecznie balansujący w pustce między tym światem a kolejnym. Z każdym krokiem dusza pozbywa się kolejnego ze swych niezliczonych balastów, aż w końcu zrzuca wszystko, razem z całym zgromadzonym tam bólem. Ci, którzy nas znają, powiedzą, że drzewa figowe od dawna uważa się za święte. W wielu kulturach ludzie wierzą, że nasze pnie zamieszkują dusze, te dobre, te złe i te niezdecydowane, a wszystkie równie niewidoczne dla oczu niewtajemniczonych. Inni utrzymują, że każdy gatunek z rodziny Ficus to tak naprawdę punkt zborny, miejsce najróżniejszych spotkań. Pod nami, wokół nas i nad nami gromadzą się nie tylko ludzie i zwierzęta, ale także stworzenia ze światła i mroku. Istnieje mnóstwo historii o liściach baniana, mojego krewnego, poruszających się gwałtownie przy braku choćby najsłabszego podmuchu wiatru. Podczas gdy inne drzewa pozostają nieruchome, kiedy zdaje się, że zamarł cały wszechświat, figowiec bengalski porusza się i mówi. Powietrze gęstnieje złowieszczo, a widok jest naprawdę upiorny.
[...]
Ludzie zawsze wyczuwali coś niesamowitego we mnie i moim gatunku. Właśnie dlatego przychodzą do nas w potrzebie albo tarapatach i zawiązują aksamitne wstążki albo paski tkanin na naszych gałęziach. Jak inaczej wilczyca miałaby znaleźć bliźniaki, Romulusa i Remusa, gdyby ich kosz, niebezpiecznie dryfujący po wodach Tybru, nie zaklinował się między korzeniami Ficus ruminalis? W judaizmie przesiadywanie pod figą od dawna kojarzy się z uważnym, gorliwym zgłębianiem Tory. I nawet jeśli Jezus przeklął pewne uschłe drzewo figowe, nie zapominajmy, że to przygotowany z nas okład ocalił Ezechiasza, gdy przyłożono go do jego rany. Prorok Mahomet rzekł, że figowiec jest jednym z tych drzew, które chciałby widzieć w raju. W Koranie znajduje się sura nazwana na naszą cześć. To właśnie podczas medytowania pod Ficus religiosa Budda doznał oświecenia. A czy już wspomniałam, jak bardzo hołubił nas król Dawid albo jak bardzo podsycałyśmy nadzieję każdego zwierzęcia i człowieka na pokładzie Arki Noego?
[...]
Kostas uśmiechnął się do córki. Ada nie ma wielkiego apetytu z samego rana. Jestem pewien, że później nadrobi. Później to już nie to samo – skwitowała Meryem. Człowiek musi zjeść śniadanie jak sułtan, obiad jak wezyr i kolację jak żebrak. Inaczej cały porządek zostaje zaburzony.
[...]
Ada spojrzała na ojca oczami płonącymi z gniewu. Daj spokój, tato. Nie jestem dzieckiem. Rozumiem. Ty jesteś Grekiem, a mama była Turczynką. Przeciwne plemiona, zwaśnione rody… Rozumiem, że wkurzyliście parę osób, kiedy się pobraliście. I co z tego? Nic nie tłumaczy takiego zachowania. Ani razu nie przyjechali się z nami zobaczyć. I nie tylko oni. Żaden z waszych krewnych tego nie zrobił. Nie pojawili się na pogrzebie mamy. I to ma być rodzina? Nie zamierzam tutaj siedzieć, zajadać się falafelami, słuchać porzekadeł i udawać, że jest mi z tym dobrze!
[...]
Drzewo ma tysiąc uszu skierowanych we wszystkie strony. Słyszę przeżuwanie gąsienic, kiedy wygryzają dziury w moich liściach, brzęczenie przelatujących nieopodal pszczół, cykanie żuka pocierającego o siebie skrzydełkami. Umiem rozpoznać ciche bulgotanie strużek wody wdzierających się do moich gałązek. Rośliny odbierają wibracje, a liczne kwiaty mają kształt misek, aby lepiej wychwytywać fale dźwiękowe, często za wysokie dla ludzkiego ucha. Drzewa pełne są pieśni, których nie wstydzą się śpiewać. Powalona tutaj w środku zimy szukam schronienia w arboralnych snach. Nie nudzę się, ale już brakuje mi tak wielu rzeczy: świetlistych okruchów gwiazd, piękna księżyca na nocnym niebie, idealnego i delikatnie cętkowanego niczym jajko rudzika, aromatu kawy unoszącego się z domu każdego dnia rano… a przede wszystkim Ady i Kostasa. I brakuje mi również Cypru. Może to z powodu niskich temperatur nie mogę przestać wspominać dni spędzonych w słońcu. Nawet jeśli zostałam brytyjskim drzewem, w niektóre dni potrzebuję chwili, żeby uzmysłowić sobie, na której wyspie się znajduję. Zalewają mnie wspomnienia, a kiedy wytężam słuch, docierają do mnie melodie wojaków i wróbli, ćwierkanie pokrzewek i świstunów, ptaków Cypru, przyzywających mnie.
[...]
Zanim spotkasz mnie w tawernie, muszę opowiedzieć ci kilka rzeczy o sobie i mojej ojczyźnie. Przyszłam na świat w tysiąc osiemset siedemdziesiątym ósmym roku, kiedy to sułtan Abdülhamid II zasiadający na swoim złotym tronie w Stambule zawarł tajne porozumienie z królową Wiktorią zasiadającą na swoim złotym tronie w Londynie. Imperium Osmańskie zgodziło się scedować administrowanie naszą wyspą na Wielką Brytanię w zamian za ochronę przed agresją rosyjską. Jeszcze tego samego roku brytyjski premier, Benjamin Disraeli, nazwał moją ojczyznę „kluczem do Azji Zachodniej”, po czym dodał, że ma znaczenie nie tyle w basenie Morza Śródziemnego, ile na drodze do Indii. Chociaż w jego oczach wyspa nie miała wielkiej wartości ekonomicznej, znajdowała się idealnie na skrzyżowaniu ważnych szlaków handlowych. Kilka tygodni później flaga Zjednoczonego Królestwa załopotała nad Nikozją. Po pierwszej wojnie światowej, podczas której Imperium Osmańskie i Imperium Brytyjskie zostały wrogami, Brytyjczycy zaanektowali Cypr, i tak oto dołączyliśmy do klejnotów korony brytyjskiej. Pamiętam dzień, w którym przybyli żołnierze Jej Królewskiej Mości, zmęczeni i wyczerpani po długiej podróży, a także nie do końca zorientowani, kim są ich podwładni. Mimo że Anglicy w głębi duszy sami są wyspiarzami, nigdy tak naprawdę nie potrafili umiejscowić naszej wyspy w swoich umysłach. W jednej minucie wydawaliśmy się im krzepiąco znajomi, a w kolejnej dziwnie egzotyczni i orientalni.
[...]
Byłyśmy tam, kiedy zaczęło dochodzić do brutalnych ataków wymierzonych w Brytyjczyków w imię Enosis, ruchu na rzecz zjednoczenia z Grecją, a także gdy na początku lat pięćdziesiątych XX wieku zaczęły wybuchać pierwsze bomby. Byłyśmy tam, kiedy Instytut Brytyjski na placu Metaxas i znajdująca się w nim biblioteka, najwspanialsza angielska biblioteka na Środkowym Wschodzie, zostały podpalone przez protestującą młodzież i wszystkie wykonane z naszych ciał książki oraz manuskrypty obróciły się w pył. Do tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego roku sprawy przybrały tak zły obrót, że ogłoszono stan wyjątkowy. Wtedy to lokalni właściciele kwiaciarni i rolnicy uprawiający kwiaty, których biznesy przeżywały wcześniej gwałtowny kryzys – być może dlatego że nikt nie rości sobie prawa do piękna za panowania strachu i chaosu – zaczęli zarabiać głównie na układaniu wieńców pogrzebowych dla żołnierzy z pułku Gordon Highlanders oraz innych Brytyjczyków zabitych w tym konflikcie. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku grecka organizacja nacjonalistyczna EOKA zakazała angielskich napisów na wyspie. Angielskie nazwy ulic przekreślono więc i zamazano farbą. Wkrótce podobny los spotkał tureckie nazwy. Ale potem turecka organizacja nacjonalistyczna TMT zaczęła usuwać greckie nazwy. I tak dotarliśmy do punktu, w którym bezimiennym ulicom w moim rodzinnym mieście nie zostało nic prócz licznych warstw świeżej farby niknących jedne w drugich, aby ostatecznie odejść w nicość.
[...]
Szczęśliwa Figa była popularnym miejscem spotkań Greków, Turków, Ormian, maronitów, żołnierzy ONZ i przybyszów z innych stron, którzy szybko zestrajali się z lokalnym rytmem. Prowadziło ją dwóch partnerów, grecki Cypryjczyk i turecki Cypryjczyk, obaj po czterdziestce. Yiorgos i Yusuf otworzyli to miejsce w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym roku za pieniądze pożyczone od krewnych i przyjaciół i nie tylko zdołali utrzymać biznes, ale także całkiem nieźle prosperowali – mimo napięć i kłopotów nękających wyspę z każdej strony. Wejście do tawerny było częściowo przysłonięte splątanym wiciokrzewem. W środku solidne, poczerniałe belki biegły wzdłuż i w poprzek sufitu. Zwisały z nich wieńce czosnku, cebuli, suszonych ziół, papryczek chili i wędzonych kiełbasek. Znajdowały się tam dwadzieścia dwa stoliki z niedopasowanymi krzesłami, rzeźbiony drewniany bar z dębowymi stołkami i opalany węglem grill w głębi sali, skąd za dnia unosił się zapach podpłomyków wraz z kuszącymi aromatami pieczeni. Tawerna, która miała stoliki rozstawione także na patio, pękała w szwach każdej nocy. To było miejsce z historią i własnymi małymi cudami. Dzielono się tutaj opowieściami o triumfach i udrękach, wyrównywano stare rachunki, łączono śmiech ze łzami, składano wyznania i obietnice, wyjawiano grzechy i sekrety. W tych murach nieznajomi stawali się przyjaciółmi, a przyjaciele kochankami; dawne namiętności odżywały, złamane serca zrastały się albo pękały raz jeszcze. Wiele dzieci na wyspie zostało poczętych po zakrapianym wieczorze w tawernie. Szczęśliwa Figa wpływała na ludzkie życia na wiele zagadkowych sposobów.
[...]
Defne zdumiał widok papugi przycupniętej wysoko na szafce, skupionej na jedzeniu ciastka, egzotycznego ptaka z krótkim ogonem, żółtą głową i jasnozielonym upierzeniem. Ale jej uwagę szybko przykuło to, co dostrzegła w samym centrum tawerny. Na środku sali restauracyjnej rosło drzewo, wystawiając gałęzie przez dziurę w dachu. Figa! – Jej rysy wyrzeźbiło pełne zachwytu zaskoczenie. Jest prawdziwa? Możesz być tego pewna – dobiegł ich głos z tyłu. Odwróciwszy się, Defne zobaczyła dwóch mężczyzn średniego wzrostu i przeciętnej budowy ciała, stojących ramię przy ramieniu. Jeden z nich, z krótko ostrzyżonymi włosami i srebrnym krzyżem na szyi, uchylił wyimaginowany kapelusz w jej kierunku. Powinnaś zobaczyć to drzewo nocą, kiedy palą się wszystkie lampki. Wygląda elektryzująco, magicznie! Nie jest zwyczajne… ma ponad dziewięćdziesiąt lat, ale nadal rodzi najsłodsze owoce w całym mieście.
[...]
W okolicy północy wychwyciłam dziwny dźwięk. Spięłam się, zaalarmowana. Ale okazało się, że to mój stary przyjaciel głóg, z gatunków rodzimych, delikatny hermafrodyta, wysyłał mi sygnały przez korzenie i grzyby, pytając, jak sobie radzę. Poruszyła mnie jego/jej dobroć, zwykła prostota tego gestu. Ponieważ dobroć zawsze jest bezpośrednia, naiwna, niewymuszona. My, drzewa, komunikujemy się przez cały czas, zarówno pod, jak i nad ziemią. Dzielimy się nie tylko wodą i substancjami odżywczymi, ale także ważnymi informacjami. Chociaż czasem musimy rywalizować o zasoby, całkiem nieźle wychodzi nam ochranianie i wspieranie siebie nawzajem. Życie drzewa, bez względu na to, jak spokojne może wydawać się z zewnątrz, obfituje w zagrożenia: wiewiórki odzierające nas z kory, gąsienice atakujące i niszczące nasze liście, pożary w sąsiedztwie, drwale z piłami łańcuchowymi… Ogołacane z liści przez wiatr, przypiekane przez słońce, atakowane przez owady, zagrożone widmem pożarów, musimy współpracować. Nawet wtedy, gdy rośniemy z dala od innych albo na skraju lasu, sprawiając wrażenie odosobnionych, wciąż komunikujemy się ze sobą na rozległych terenach za pośrednictwem sygnałów chemicznych unoszących się w powietrzu albo wspólnej sieci mikoryzowej. Ludzie i zwierzęta potrafią przemierzać długie kilometry w poszukiwaniu żywności, schronienia albo towarzystwa, dostosowując się do zmian środowiskowych, ale my musimy robić o wiele więcej, gdyż korzenie trzymają nas w jednym miejscu.
[...]
Drzewo wie, że życie polega na samokształceniu. W stresie tworzymy nowe kombinacje DNA, nowe wariacje genetyczne. Robią tak nie tylko zestresowane rośliny, ale także ich potomstwo, nawet jeśli samo nie doświadczyło podobnej środowiskowej albo fizycznej traumy. Możesz nazywać to pamięcią transpokoleniową. Koniec końców, aby przetrwać w świecie, który nas nie rozumie ani nie ceni, wszystkie gromadzimy wspomnienia z tego samego powodu, dla którego chciałybyśmy nie pamiętać. Trauma zawsze zostawia po sobie ślady. Pęknięcia, które pojawiają się na naszych pniach, rozdarcia, które się nie zrastają, liście, które wiosną prezentują jesienne barwy, korę, która schodzi niczym zrogowaciały naskórek. Lecz bez względu na to, jakie trudności napotyka, drzewo nigdy nie zapomina, że jest połączone z niezliczonymi formami życia, od tych największych, opieniek miodowych, aż po najmniejsze bakterie i archeony, i że jego istnienie nie stanowi odrębnego bytu, ale nieodłączny element szerzej zakrojonej społeczności. Nawet drzewa różnych gatunków, niepomne na różnice, okazują solidarność sobie nawzajem, czego nie da się powiedzieć o wielu ludziach.
[...]
Yiorgos skinął brodą w stronę patio na tyłach. Podlewa rośliny. Nie wiesz, że codziennie im śpiewa? Naprawdę? Właśnie tak. I codziennie rozmawia z figowcem. Klnę się na Boga! Nie zliczę, ile razy go przyłapałem… To zabawne, że gdy rozmawia z ludźmi, jąka się i mamrocze, ale podczas konwersacji z roślinami to najprawdziwszy złotousty; najbardziej elokwentny mówca, jakiego słyszałem.
[...]
Kostas stracił ojca, gdy miał ledwie trzy lata. Mężczyznę pokonała choroba płuc, na którą zapadł w wyniku długotrwałego kontaktu z azbestem. Czarna śmierć od białego proszku. Minerał pozyskiwany na wschodnich zboczach gór Trodos eksportowano z Cypru w dużych ilościach. Na całej wyspie przedsiębiorstwa górnicze wydobywały spod ziemi żelazo, miedź, kobalt, srebro, piryt, chrom i zawierający złoto umber. Międzynarodowe firmy czerpały ogromne zyski, podczas gdy w kopalniach, fabrykach i zakładach przemysłowych z dnia na dzień, stopniowo truto tamtejszych pracowników. Dopiero po latach Kostas odkrył, że żony i dzieci robotników mających do czynienia z azbestem cierpiały z powodu powtórnego narażenia na kontakt z substancją toksyczną. Zwłaszcza żony. Śmierć skradała się długo i podstępnie, bez towarzystwa diagnozy, o odszkodowaniu nawet nie wspominając. Wtedy nie mieli o tym pojęcia. Nie zdawali sobie sprawy, że rak, który zaczął przedzierać się przez komórki Panagioty, atakował ją każdego dnia, gdy prała kombinezony męża, i każdej nocy, gdy tuliła go w łóżku, wdychając azbestowy biały proszek uczepiony jego włosów. Panagiota chorowała, nawet jeśli ci, którzy jej nie znali, nigdy by się tego nie domyślili, obserwując, jak spieszy z jednej pracy do drugiej.
[...]
Przez moment żadna z nich się nie odzywała. W ciszy Defne skinęła głową, pełna rezygnacji. Tak wielu ginęło wtedy na Cyprze. Ich ukochani czekali, w nadziei, że żyją, przetrzymywani gdzieś w niewoli. To były straszne lata. Wysunęła brodę do przodu, zaciskając usta tak mocno, że nabrały niezdrowej bladości. Po obu stronach wyspy cierpieli ludzie. I po obu stronach nie było takich, którym by się to podobało. Czemu? Bo przeszłość jest mrocznym, zniekształconym lustrem. Kiedy na nią patrzysz, widzisz tylko swój własny ból. Na cudzy nie ma tam miejsca. Na widok dezorientacji na twarzy córki Defne spróbowała się uśmiechnąć, a ten uśmiech był równie cienki jak blizna.
[...]
Czego chcesz się dowiedzieć? Wszystkiego – odparła Ada. Mam już dość traktowania mnie jak dziecko. Wszystkiego – powtórzyła Meryem niczym echo. Ale nikt nie wie aż tyle. Ani ja, ani twój ojciec… Każdy z nas gromadzi skrawki i fragmenty, a zdarza się, że twoje skrawki i fragmenty nie pasują do moich. Jaki więc sens rozprawiać o przeszłości, która może tylko wszystkich urazić? Wiesz, jak to mówią? Trzymaj język w niewoli ust. Mądrość składa się z dziesięciu części: dziewięciu części milczenia i jednej części słów. Ada skrzyżowała ręce. Nie zgadzam się. Zawsze trzeba rozmawiać, bez względu na wszystko. Nie rozumiem, czego tak się wszyscy boicie. Poza tym sporo czytałam. Wiem, że między Grekami a Turkami było sporo wrogości i przemocy. Także Brytyjczycy maczali w tym palce; w końcu nie możemy zignorować kolonializmu. To oczywiste. Nie rozumiem, czemu ojciec jest taki dyskretny, jakby musiał dochować tajemnicy. Najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że wszystko jest w internecie. Ludzie w moim wieku nie boją się zadawać pytań. Świat się zmienił.
[...]
Tamtego popołudnia, trzymając w dłoniach zdeptaną pracę plastyczną niczym rannego ptaka, matka opowiadała jej o Cyprze. Dzieliła się informacjami, których nie wyjawiła nigdy wcześniej. Urodziłam się nieopodal Kirenii, moja kochana. Znam zamek taki jak ten, który zbudowałaś, z tym że mój wznosił się wysoko na skałach. Podobno zainspirował Disneya. Pamiętasz Królewnę Śnieżkę i siedmiu krasnoludków? Dom złej królowej otoczony dzikimi krzewami i przerażającymi klifami? Ada skinęła głową. Ten zamek został nazwany na cześć świętego z Palestyny, Świętego Hilariona. Był pustelnikiem. A kto to taki? Pustelnik ukrywa się przed światem. Nie jest mizantropem, żebyś nie miała co do tego wątpliwości. Pustelnik nie czuje nienawiści do istot ludzkich, nawet je lubi, ale po prostu nie ma ochoty spędzać z nimi czasu.
[...]
Święty Hilarion miał w sobie determinację, aby pozbyć się z Cypru wszystkich demonów. Przemierzał doliny, gromiąc gobliny i powalając bestie z piekła rodem, aż pewnego dnia dotarł do Kirenii i wspiął się na skały, aby dobrze przyjrzeć się wyspie. Sądził, że w znacznej mierze wykonał swoje zadanie i mógł odpłynąć do następnego portu. Zadowolony z siebie rozglądał się po okolicy. Wioski w oddali spały spokojnym snem dzięki jego ciężkiej pracy. Ale wtedy usłyszał głos: „O Hilarionie, synu Gazy, zbłąkany wędrowcze… czy jesteś pewien, że pozbyłeś się wszystkich piekielnych demonów?”. „Oczywiście”, odparł święty, całkiem zadowolony z siebie. „Jeśli jakieś zostały, pokaż mi je, Boże, a natychmiast się z nimi rozprawię”. Na to głos odparł: „A co z tymi w środku? Je także zabiłeś?”. I wtedy święty zrozumiał, że zniszczył demony wszędzie, jak okiem sięgnąć, ale nie te żyjące wewnątrz niego. I wiesz, co zrobił? Co? Żeby nie słyszeć niemoralnych, grzesznych głosów w swojej głowie, Święty Hilarion wlał sobie do uszu roztopiony wosk. Prawda, że potworne? Nigdy tego nie próbuj! Zniszczył sobie słuch i nie chciał zejść z góry. Minął rok, potem kolejny, a święty zaczął myśleć, że choć odnalazł zadowolenie w swojej ciszy, brakuje mu pewnych dźwięków: szumu liści, szemrania potoku, bębnienia deszczu, a w szczególności świergotu ptaków. Poruszone jego smutkiem zwierzęta przynosiły mu najróżniejsze lśniące przedmioty, żeby podnieść go na duchu. Pierścionki, naszyjniki, kolczyki, diamenty… Ale święty nie dbał o bogactwa. Wykopał głęboki dół i zakopał je wszystkie. Właśnie dlatego ludzie, którzy obecnie wchodzą do zamku, potajemnie szukają skarbu.
[...]
Więc tak, drzewa karobowe to mocarze. Tego im nie odmawiam. Ale w przeciwieństwie do nas, fig, nie wiedzą, czym są emocje. Te zimne, pragmatyczne i bezduszne istoty cechuje perfekcjonizm, który mnie zwyczajnie drażni. Ich nasiona są niemal zawsze identyczne pod względem wagi i rozmiaru, tak jednorodne, że w dawnych czasach kupcy używali ich do ważenia złota. Właśnie stąd wzięło się słowo „karat”. Dawniej były najważniejszymi roślinami uprawnymi na wyspie, stanowiły główne źródło plonów przeznaczonych na eksport. Rozumiesz więc, dlaczego tam, skąd pochodzę, drzewa karobowe i figowe odrobinę ze sobą konkurują. Figowce są zmysłowe, delikatne, tajemnicze, emocjonalne, liryczne, uduchowione, samowystarczalne i introwertyczne. Szarańczyny strąkowe lubią wszystko, co beznamiętne, materialne, praktyczne, mierzalne. Zapytaj je o sprawy serca, a nie uraczą cię odpowiedzią. Czy choćby nawet szelestem liści. Zapewniam cię, że gdyby to drzewo karobowe opowiadało ci tę historię, znacznie różniłaby się od mojej.
[...]
Musisz zrozumieć, że szczęście nas przeraża. Od najmłodszych lat wpaja się nam, że w powietrzu, w tym etezyjskim wietrze, zachodzi nieprawdopodobna wymiana, więc po każdej krztynie zadowolenia następuje krztyna zgryzoty, po każdym wybuchu śmiechu gotowa jest się potoczyć łza, ponieważ tak działa ten dziwny świat, i dlatego próbujemy nie sprawiać wrażenia zbyt szczęśliwych, nawet w te dni, kiedy tacy się właśnie czujemy. Zarówno tureckie, jak i greckie dzieci są uczone, jak okazywać szacunek, gdy dostrzegą kawałek chleba na chodniku. Każdy okruch jest święty. Muzułmańskie dzieci podnoszą je i dotykają czołami z taką samą nabożną czcią, z jaką całują dłonie seniorów w święte dni Id al-Fitr. Chrześcijańskie dzieci biorą pieczywo i wykonują znak krzyża, trzymając dłoń na sercu, traktując je jak hostię z czystej mąki pszennej tworzącej dwie warstwy, po jednej dla nieba i ziemi. Także gesty są swoim odzwierciedleniem, nawet jeśli odbijają się w tafli ciemnej wody. Kiedy religie ścierają się, aby mieć ostatnie słowo, a nacjonalizmy uczą poczucia wyższości i elitaryzmu, przesądy po obu stronach granicy współistnieją w rzadkiej harmonii.
[...]
Nic nie zbliża kobiet na wyspie bardziej niż ciąża. Na tym polu nie istnieją granice. Zawsze uważałam, że ciężarne kobiety tego świata to jedna nacja. Przestrzegają tych samych niepisanych zasad, a nocą, kiedy kładą się spać, podobne obawy i lęki zalewają ich umysły. Podczas tych dziewięciu miesięcy zarówno greckie, jak i tureckie Cypryjki nie podadzą noża drugiej osobie ani nie zostawią na stole rozwartych nożyczek; nie spojrzą na kudłate zwierzę ani na to uważane za brzydkie, tak samo jak nie będą ziewać z otwartymi ustami, aby nie wpuścić do środka ducha. Kiedy urodzą się ich dzieci, będą powstrzymywały się przed obcinaniem im paznokci albo włosów przez długie miesiące. A kiedy po czterdziestu dniach pokażą je krewnym i przyjaciołom, te same kobiety będą ukradkiem podszczypywać swoje maluchy, aby zmusić je do płaczu, i w ten sposób zyskać ochronę przed złym okiem.
[...]
W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym Cypr odzyskał niepodległość od Wielkiej Brytanii. Przestał być klejnotem korony brytyjskiej. Ten rok, pełen nadziei, wydawał się nowym początkiem, jako że między Grekami a Turkami zapanował jakiś nowy rodzaj spokoju. Trwały pokój nagle wydał się możliwy, w zasięgu ręki, niczym rumiana, kosmata brzoskwinia wisząca na opadającej gałęzi, tuż przy palcach. Uformowano nowy rząd z członkami z obu stron. W końcu chrześcijanie i muzułmanie pracowali razem. W tamtym okresie ludzie, którzy wierzyli, że członkowie różnych społeczności mogą żyć w przyjaźni i harmonii jako równi sobie obywatele, często usiłowali uczynić z wizerunku rodzimego gatunku ptaka swoje godło. Chodziło o kuropatwę górską, Alectoris chukar, która wiła gniazda po obu stronach wyspy, nie bacząc na podziały. I przez pewien czas zasłużenie symbolizowała jedność. Nie trwało to jednak długo. Polityczni i duchowi przywódcy, którzy wyciągnęli rękę do tych po drugiej stronie, zostali uciszeni, pominięci i zastraszeni. Niektórych namierzyli nawet i zamordowali ekstremiści stojący po tej samej co oni stronie barykady.
[...]
Kieliszek od czasu do czasu to nic złego. To znaczy sama nie piję, ale nie mam nic przeciwko, kiedy inni to robią… okazjonalnie. To się nie działo okazjonalnie. Moja mama piła dużo. Meryem spochmurniała i delikatnie rozchyliła wargi, upodabniając się do opróżnionej miski. Dotknęła brzegu obrusu i chwyciła niewidzialny pyłek, całkowicie skupiona na ruchu swoich palców. Kiedy Ada obserwowała ciotkę, nagle zakłopotaną i oniemiałą, pierwszy raz dostrzegła kruchość wszechświata, który ta kobieta dla siebie wzniosła ze swoimi przepisami, przysłowiami, modlitwami i przesądami. Dotarło do niej, że nie tylko ona może nie znać przeszłości.
[...]
Nazywają ją zieloną linią. Tę granicę, która przecina Cypr, aby odseparować Greków od Turków, chrześcijan od muzułmanów. Nie zyskała takiego miana dlatego, że przez długie kilometry wyznaczają ją dziewicze lasy, ale ponieważ brytyjski generał major po prostu użył zielonej kredki do wyznaczenia podziału na rozłożonej przed nim mapie. Kolor nie został wybrany przypadkowo. Niebieski byłby zbyt grecki, a czerwony zbyt turecki. Żółty symbolizował idealizm i nadzieję, ale mógł również zostać powiązany z tchórzostwem albo podstępem. Różowy, kojarzący się z młodością i swawolą, jak również z kobiecością, zwyczajnie by się nie sprawdził. Podobnie jak fiolet utożsamiany z ambicją, luksusem i potęgą, który nie zagwarantowałby pożądanego efektu. Oraz zbyt definitywne biel i czerń. Zielony natomiast, używany w kartografii do oznaczania dróg, wydawał się mniej kontrowersyjnym, bardziej jednoczącym i neutralnym wyborem. Zielony, kolor drzew.
[...]
Czując, jak coś ściska mu pierś, Kostas rzucił się pędem. Potknął się o drewnianą skrzynię i upadł, a metalowa krawędź rozcięła mu czoło. Wstał i pobiegł dalej, mimo pulsowania nad lewą brwią. Kiedy dotarł do pierwszego nietoperza, padł na kolana i podniósł drobne ciałko, lekkie jak piórko. Stał bez ruchu, trzymając martwe zwierzę, czując pod palcami jego satynową gładkość, kiedy opuszczały je resztki życia. Nie płakał, gdy niósł do domu martwe ciało Michalisa, tak spokojne, że trudno było uwierzyć w jego śmierć; kula, która go przeszyła, ukryła się tak doskonale, jakby wstydziła się własnego występku. Nie płakał również wtedy, gdy dołączył do żałobników niosących trumnę do kościoła, czując na ramieniu nacisk wypolerowanego drewna, na ustach smak srebra po ucałowaniu krzyża, a w nozdrzach kurz. Nie płakał nawet wtedy, gdy wśród zawodzących szlochów na cmentarzu opuszczono trumnę do grobu, a on nie mógł ofiarować bratu nic prócz garści ziemi. Nie płakał, gdy ledwie szesnastoletni Andreas opuścił dom, aby podążyć za ideałem, marzeniem, terrorem, rzucając ich na pastwę permanentnego strachu. Przez cały ten czas Kostas nie uronił ani jednej łzy, świadomy, że matka potrzebuje go u swego boku. Tym razem jednak, gdy trzymał w dłoniach martwego nietoperza, żal nabrał realnych kształtów, rozrywając wszystkie szwy, które dotąd nie puściły. Zaczął łkać.
[...]
Nasza młodzież ginie na ulicach, moro mou, matki nie wiedzą, gdzie podziewają się ich synowie, w górach czy na cmentarzach, a ty szlochasz z powodu kilku nietoperzy? Naprawdę tak cię wychowałam? Kostas poczuł smutek tak przejmujący, że niemal namacalny. Po tym dniu nie opowiadał więcej o megachiropterach i ich znaczeniu dla drzew na Cyprze, a przez to także dla jego mieszkańców. Na ziemi dręczonej konfliktami, niepewnością i rozlewem krwi każdy, kto nie koncentrował się wyłącznie na ludzkim cierpieniu, był oskarżany o obojętność i obrazoburstwo. Nie był to dobry czas ani miejsce, aby rozprawiać o roślinach i zwierzętach, o przyrodzie we wszystkich jej przejawach i całej glorii, i dlatego też Kostas Kazantzakis powoli zamknął się w sobie, wykrawając dla siebie wyspę na wyspie, pogrążając się w ciszy.
[...]
Dzień, w którym upał zaatakował Nikozję, na zawsze zapadł mi w pamięć, wyrył się w moim pniu. Kiedy wyspiarze zrozumieli, skąd wydobywa się nieświeży zapach, zabrali się do uprzątnięcia trucheł. Zamietli ulice, oczyścili sady, zdezynfekowali jaskinie, sprawdzili tereny wapienne i stare szyby. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, znajdowali setki martwych nietoperzy. I ta nagła zbiorowa śmierć ich przeraziła. Być może masowe wyginięcie uświadomiło im ich własną śmiertelność. Jednak z mojego doświadczenia niezmiennie wynika, że ludzie każdą kwestię bez wyjątku, w tym także wymierania gatunków, traktują dokładnie tak samo, z pozycji gatunku umieszczającego siebie w centrum wszechświata. Ludzie bardziej troszczą się o los zwierząt, które uważają za urocze, takich jak pandy, koale, wydry morskie czy delfiny. Tych ostatnich też mamy sporo na Cyprze. Pływają i dokazują u naszych brzegów. Istnieje romantyczna koncepcja dotycząca tego, jak giną delfiny, wyrzucane na plażę z pyskami przypominającymi dzioby i niewinnymi uśmiechami, jakby przybywały pożegnać się z rodzajem ludzkim. W rzeczywistości robi tak niewiele z nich. Po śmierci delfiny opadają na dno morskie, ciężkie niczym dziecięce lęki; właśnie tak odchodzą, z dala od wścibskich oczu, zapadając się w głąb błękitu. Nietoperze nie są uważane za urocze. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku, kiedy umierały masowo, nie widziałam wielu ludzi roniących po nich łzy. Ludzie są pod tym względem dziwni, pełni sprzeczności. Tak jakby czuli potrzebę nienawidzenia i odrzucania w równym stopniu co kochania i przytulania. Ich serca zaciskają się mocno, a potem otwierają szeroko, żeby znowu się zamknąć, jak niezdecydowana pięść.
[...]
Yusuf i Yiorgos siedzieli ramię przy ramieniu na kamiennej ławce na patio. Kostas już miał ich zawołać, kiedy zauważył coś, co go powstrzymało, a czego jego umysł nie potrafił całkowicie pojąć. Dwaj mężczyźni uśmiechali się do siebie, trzymając się za ręce, ze splecionymi palcami i złączonymi dłońmi. Yiorgos pochylił się i mruknął kilka słów do ucha Yusufowi, który zachichotał. Chociaż Kostas go nie słyszał, wiedział, że mówił po turecku. Kiedy byli sami, często rozmawiali po grecku i turecku, na przemian wplatając oba języki do konwersacji. Yusuf objął ramieniem Yiorgosa za szyję, dotykając zagłębienia pod jego jabłkiem Adama i przyciągając go bliżej. Pocałowali się. Stykając się czołami, siedzieli nieruchomo w promieniach ogromnego, rozlanego na niebie słońca. Kostas widział niewymuszoną czułość w ich ruchach, zespolenie cieni z konturami, solidne kształty nabierające ciekłej konsystencji, łagodny strumień, który według jego najlepszej wiedzy mógł łączyć wyłącznie wieloletnich kochanków.
[...]
Gdy tylko znalazła się w swoim pokoju, ponownie spojrzała na ekran telefonu. W różnych mediach społecznościowych pojawiały się nowe nagrania. Na jednym z nich przysadzista dziewczyna z cienką grzywką opadającą na brwi stała przed bramą brandenburską w Berlinie, trzymając czerwony balon. Kiedy go puściła, zaczęła krzyczeć na całe gardło. Nawet gdy balon zniknął już z kadru, jej wciąż nie brakowało tchu. Na filmiku z Barcelony nastolatek wrzeszczał, jadąc na deskorolce wysadzaną drzewami promenadą, podczas gdy przechodnie przyglądali mu się z ciekawością i niedowierzaniem w oczach. Kolejny klip, załadowany w Polsce, przedstawiał grupę młodych ludzi ubranych na czarno, którzy wpatrywali się w oko kamery z ustami szeroko rozdziawionymi w niemym krzyku. Pod spodem widniał napis: „Krzycząc w środku”. Niektórzy ludzie krzyczeli w pojedynkę, inni w grupach, a każdy z tych postów opatrzony był identycznym hashtagiem: #czyterazmniesłyszysz. Z każdym kolejnym obejrzanym wideo Ada czuła, jak narasta w niej panika i dezorientacja. Nie mogła uwierzyć, że zapoczątkowała to globalne szaleństwo, ani nie miała pojęcia, jak ktokolwiek zdoła je powstrzymać.
[...]
Uśmiech na twarzy Yusufa przygasł, kiedy wsunął palce we włosy Yiorgosa. Przyciągnął go do siebie i pocałował delikatnie, a smutek w jego oczach tylko przybrał na sile. Wiedziałam, co go niepokoiło. Dzień wcześniej znalazł list przytwierdzony do drzwi kulką z gumy do żucia. Była to krótka, tchórzliwa wiadomość napisana łamaną angielszczyzną przy użyciu liter wyciętych z gazety, niepodpisana, pobrudzona ziemią i czymś czerwonym, co miało imitować krew, a może nawet nią było. Przeczytał wiadomość kilka razy, paskudne słowa: „sodomici”, „homosie”, „grzesznicy”, tnące jak noże, rozrywające żyłę blisko serca i otwierające ranę, wcale nie nową, która nigdy nie zdołała się do końca zabliźnić. Od dziecka raz za razem znosił zaczepki i szyderstwa, bo był zbyt zniewieściały, niewystarczająco męski. Najpierw ze strony własnej rodziny, potem uczniów i nauczycieli w szkole, a nawet całkiem obcych ludzi. Kpiny i przytyki ciskane były w nagłym napadzie wściekłości i pogardy. Nigdy jednak nie rozumiał, skąd pochodziły. Istotnie nic z tego nie było dla niego nowością, ale tym razem wiązało się z zagrożeniem. Nie zamierzał wspominać o tym Yiorgosowi, jako że nie chciał go martwić.
[...]
Wskazał Chico śpiącego w klatce pod czarną tkaniną. Czy wiesz, że w dawnych czasach ludzie nie potrafili zrozumieć, dlaczego tak wiele ptaków znika zimą? – odezwał się Yiorgos po chwili milczenia. Opowiedział Yusufowi, jak starożytni Grecy dziwili się temu, co się działo z ptakami, kiedy dni stawały się nieprzewidywalne, a zimny wiatr zaczynał wiać od gór. Spoglądali w puste niebo, próbując wypatrzeć wskazówki, które wyjaśniałaby, gdzie ukryły się wszystkie kanie czarne, gęgawy, szpaki, jaskółki i jerzyki. Niezaznajomieni ze schematami migracji filozofowie ze starożytności znaleźli własne wyjaśnienie. Twierdzili, że każdej zimy ptaki przeistaczały się w ryby. A ryby, powiedział Yiorgos, odnajdywały szczęście w nowym środowisku. Woda obfitowała w pożywienie, a życie upływało w niej spokojniej. Stworzenia nie potrafiły jednak zapomnieć, skąd pochodzą ani tego, jak dawniej wznosiły się nad ziemią, lekkie i wolne. Nic nie mogło zastąpić tego uczucia. Dlatego też, kiedy tęsknota stawała się nie do zniesienia, co roku w okolicach wiosny, ryby na powrót przybierały postać ptaków. I w ten oto sposób zapełniały firmament, wszystkie kanie czarne, gęgawy, szpaki, jaskółki i jerzyki.
[...]
Podłoga przechyliła się i zatrzęsła mu pod stopami. Kostas poleciał w tył, pchnięty siłą potężniejszą niż on sam, a uderzenie wydało się dziwnie zamortyzowane. Potem zapanowała cisza. Niczym niezmącona cisza, dudniąca głośniej od wybuchu, który właśnie wstrząsnął całym miejscem. Uderzyłby głową o kamienny stopień, gdyby nie upadł na nieruchome ciało. Ciało kelnera spieszącego podać mu dzbanek z wodą. To była bomba. Bomba rurowa domowej roboty ciśnięta do ogrodu z przejeżdżającego obok motocykla. Zniszczyła całą ścianę frontową. Tego wieczoru w Szczęśliwej Fidze życie straciło pięć osób. Troje Amerykanów, którzy odwiedzili wyspę pierwszy raz w życiu, kanadyjski żołnierz tuż przed zwolnieniem z obowiązków utrzymania pokoju i powrotem do domu, oraz młody grecki kelner, który dopiero co został ojcem.
[...]
Miłość to śmiała afirmacja nadziei. Nie chwytasz się nadziei, kiedy dowodzą śmierć i destrukcja. Nie wkładasz swojej najlepszej sukni i nie wpinasz kwiatów we włosy, kiedy otaczają cię ruiny i skorupy. Nie oddajesz serca w czasach, gdy serca powinny pozostać zamknięte, zwłaszcza przed tymi, którzy nie wyznają twojej religii, nie władają twoim językiem, nie pochodzą z twojej krwi. Nie zakochujesz się latem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku na Cyprze. Nie wtedy, nie tam. A mimo to oni to zrobili, ci dwoje.
[...]
Nasz Kostas zakochał się w Turczynce! Spotykają się potajemnie. Nie wiem i nie mogę zapytać, jak daleko to zaszło. Chrześcijanin nie może poślubić muzułmanki, to obraza w oczach naszego Pana. Rodzina dziewczyny może poznać prawdę lada dzień. I co zrobią wtedy z moim synem? Albo ktoś z naszej strony mógłby odkryć prawdę… I co wtedy? Czy nie wycierpieliśmy wystarczająco? Nie mogę pozwolić sobie na naiwność. Oboje wiemy, że w naszej społeczności nie brakuje ludzi gotowych ukarać tych młodych za to, czego się dopuścili. W zaistniałych okolicznościach najlżejszą karą będą plotki i pomówienia. Przyjdzie nam żyć ze wstydem do końca naszych dni. Ale nie tego lękam się najbardziej. A jeśli poniosą gorszą karę? Nawet nie chcę o tym myśleć. Jak Kostas może to robić mnie? I swojemu starszemu bratu, niech Bóg czuwa nad jego duszą. Przestałam sypiać. I wygląda na to, że to samo dotyczy Kostasa. Słyszę, jak każdej nocy krąży po swoim pokoju. Nie mogę tak dłużej żyć. Strach, że spotka go coś potwornego, miażdży mi duszę. Sprawia, że nie mogę oddychać. Po długich rozważaniach podjęłam decyzję, że wyślę Kostasa do Ciebie, do Londynu. Nie muszę tłumaczyć Ci, Bracie, co przeżywa moje serce. Nie muszę Ci tego tłumaczyć.
[...]
Ojciec twierdzi, że drzewa gromadzą wspomnienia. Jego zdaniem niektóre młode drzewa „magazynują wspomnienia”, jakby znały traumy swoich przodków. Uważa, że to przydatna umiejętność, ponieważ dzięki niej sadzonki mogą się lepiej adaptować. Nie znam się na drzewach – odparła Meryem, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. Ale dziewczęta w twoim wieku nie powinny zaprzątać sobie głowy takimi sprawami. Smutek jest dla duszy tym, czym robak dla drewna. Chodzi ci o termita? Uznajmy, że przeszłość jest paskudna. Ale co ci do tego? – kontynuowała Meryem, jak gdyby nigdy nic. To nie twój problem. Moje pokolenie bardzo narozrabiało. Twoje pokolenie urodziło się pod szczęśliwą gwiazdą. Nie musicie zaraz po przebudzeniu patrzeć na granicę ciągnącą się przed waszymi domami ani martwić się, że ktoś postrzeli waszych ojców na ulicy wyłącznie z powodu przynależności etnicznej albo religijnej. Jak bardzo chciałabym być teraz w twoim wieku. Posłuchaj, każdy zrobił w młodości coś głupiego, co wydawało się nie do naprawienia. Może teraz czujesz się samotna. Myślisz, że twoi koledzy z klasy śmieją się z ciebie, i może nawet nie mijasz się z prawdą. Kiedy broda staje ci w płomieniach, inni odpalają od niej swoje fajki. Ale zmierzam do tego, że to doświadczenie uczyni cię silniejszą. Pewnego dnia spojrzysz wstecz i zdziwisz się, że tak bardzo się tym przejmowałaś.
[...]
Meryem jest oryginalna, pełna sprzeczności. Nieustannie szuka pomocy u drzew, chociaż najwyraźniej nie zdaje sobie z tego sprawy. Kiedy dopada ją strach albo samotność, bądź kiedy chce odpędzić złe duchy, stuka w drewno – stary rytuał pochodzący z czasów, kiedy byłyśmy uważane za świętość. Za każdym razem, kiedy pielęgnuje marzenie, które boi się głośno nazwać, wiesza gałgany i wstążki na naszych konarach. Jeśli czegoś szuka, czy to zakopanego skarbu, czy zapodzianej dyrdymałki, przechadza się, trzymając rozwidloną gałąź, którą nazywa różdżką. Mnie osobiście nie przeszkadzają podobne przesądy. Niektóre bywają nawet pomocne dla nas, roślin. Zardzewiałe gwoździe, które Meryem wsadza do doniczek, aby przepędzić dżiny, czynią glebę zasadową. A spopielałe resztki drewna pozostałe po ogniskach, które rozpalała, aby odczynić urok, zawierają odżywczy potas. Także skorupki po jajkach, które rozrzuca wszędzie wkoło w nadziei na przyciągnięcie pomyślności, wzbogacają kompost. Zastanawiam się tylko, jak to możliwe, że kultywuje te pradawne rytuały bez świadomości, że powstały z głębokiego szacunku dla nas, drzew. W dolinie Marathasa w górach Trodos rośnie siedemsetletni dąb. Możesz usłyszeć od Greków o grupie chłopów, którzy w szesnastym wieku ukryli się pod nim ze strachu przed goniącymi ich Turkami osmańskimi, ledwo uszedłszy z życiem. Z kolei w Agios Georgios Alamanos jest ficus carica, który według Turków wyrósł z ciała martwego mężczyzny po tym, jak ostatnia rzecz, którą zjadł przed śmiercią, figa, puściła pędy w jego żołądku. Razem z dwiema innymi osobami został zabrany do jaskini, gdzie zginął w wyniku eksplozji dynamitu.
[...]
Na przestrzeni wieków dla tak wielu byłyśmy azylem. Sanktuarium nie tylko dla śmiertelników, ale także dla bogów i bogiń. Nie bez powodu Gaja, Matka-Ziemia, zamieniła swojego syna w drzewo figowe, aby ocalić go przed gromami Jupitera. W najróżniejszych częściach świata kobiety uważane za przeklęte były poślubiane ficus carica, zanim mogły złożyć przysięgę temu, którego naprawdę kochały. Bez względu na to, jak osobliwe wydają mi się te zwyczaje, rozumiem, skąd wzięły początek. Przesądy to cienie nieuświadomionych lęków.
[...]
W całym tym chaosie przybierała na sile przemoc między społecznościami. Rodzice Defne zabronili jej wychodzić z domu, nawet po podstawowe sprawunki. Na ulicach zrobiło się niebezpiecznie. Turcy musieli trzymać się z Turkami, a Grecy z Grekami. Zamknięta w domu, całymi godzinami rozmyślała, zamartwiała się, próbowała znaleźć sposób, żeby porozmawiać z Kostasem. Aż w końcu tego dnia, kiedy jej matka wyszła, aby spotkać się z sąsiadami, a ojciec zasnął w swoim pokoju po zażyciu codziennej dawki lekarstw, wymknęła się mimo protestów siostry. Pobiegła prosto do Szczęśliwej Figi, aby odszukać Yusufa i Yiorgosa. Na szczęście zastała tam obu. Od nocy eksplozji dwaj mężczyźni ciężko pracowali, aby przywrócić dawną świetność swojemu lokalowi, i zdołali naprawić większość szkód. Odbudowali ścianę frontową i drzwi, które choć były gotowe na ponowne otwarcie, z konieczności pozostawały zamknięte, ponieważ na wyspie trwały zamieszki. Defne znalazła właścicieli, kiedy przed tawerną ustawiali jedne na drugich krzesła i stoliki i zabezpieczali sprzęt kuchenny przed zapakowaniem go w skrzynie i pudła. Na jej widok ich oczy wypełniły się ciepłem, które jednak szybko ustąpiło miejsca trosce.
[...]
Tydzień po przyjeździe Kostas usłyszał szokujące wiadomości: siły wojskowe wspierane przez juntę z Grecji obaliły arcybiskupa Makariosa; doszło do strzelaniny między zwolennikami Makariosa a tymi sprzyjającymi faktycznemu prezydentowi, Nikosowi Sampsonowi, wskazanemu przez przywódców zamachu stanu. Kostas i jego wuj ślęczeli nad gazetami, wstrząśnięci tekstami o „ciałach leżących na ulicach i masowych pochówkach”. Prawie nie sypiał, a kiedy udało mu się odpłynąć, dręczyły go zatrważające sny. Następne wydarzenia okazały się jeszcze bardziej niewyobrażalne: pięć dni po obaleniu arcybiskupa Makariosa uzbrojone po zęby tureckie oddziały wylądowały w Kirenii. Czterdzieści tysięcy żołnierzy w towarzystwie trzystu czołgów rozpoczęło marsz w głąb lądu. Greccy mieszkańcy wiosek na ich drodze zostali zmuszeni do ucieczki na południe w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia i zostawienia całego swojego dobytku. W odmętach chaosu i wojny upadł reżim wojskowy w Atenach. Pojawiały się raporty o starciach między tureckimi a greckimi okrętami wojennymi nieopodal Pafos. Ale najbardziej zajadłe walki toczyły się w stolicy, Nikozji, oraz wokół niej.
[...]
Nie przestał nadawać listów do Defne. Na początku pisał tylko o Cyprze i zadawał zaniepokojone pytania o to, jak ona sobie radzi, przy okazji próbując przesłać słowa dodające odwagi i otuchy, oznaki miłości. Pomału zaczął jej jednak opowiadać o Londynie: o etnicznej mieszance w dzielnicy, o poczerniałych od sadzy budynkach publicznych, o graffiti na ścianach, o schludnych, małych domkach szeregowych i ich dopieszczonych żywopłotach, o wypełnionych dymem pubach i tłustych, smażonych śniadaniach, o nieuzbrojonej policji na ulicach, o zakładach fryzjerskich greckiego Cypryjczyka… Chociaż nie spodziewał się już odpowiedzi, nieustannie słał słowa na południe, jakby uwalniał tysiące migrujących motyli, o których wiedział, że nigdy nie wrócą.
[...]
Meryem zerknęła w stronę korytarza, po czym odparła konspiracyjnym szeptem: To dżin. Co takiego? Posłuchaj, moja mama zawsze powtarzała: „Jeśli widzisz, że nadciąga burza, znajdź schronienie, bo właśnie tam dżin wziął ślub!”. Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Cierpliwości, zaraz wytłumaczę. Dżiny są bezwstydnie rozpustne. I to obu płci. Dżiny żeńskie mogą mieć nawet czterdziestu mężów. Wiesz, co to znaczy? Mmm, bogate życie erotyczne? Zbyt wiele ślubów! Ale najważniejsze pytanie brzmi, kiedy świętują te uroczystości. Muszą czekać na burzę. Na burzę piaskową albo śnieżną. Hordy dżinów muszą właśnie paradować po ulicach Londynu.
[...]
Nie pojawił się nikt, żeby go odebrać, a on nie ważył się żywić nadziei na inną ewentualność. Ciągnąc walizkę, w której było więcej sprzętu niż ubrań, przeciskał się ruchliwymi ulicami miasta. Ponieważ nie spodobało mu się spojrzenie pierwszego z kierowców na postoju taksówek, ruszył dalej, udając zainteresowanie towarem, który sprzedawca prezentował na tacy. Komboloi po grecku, tespih po turecku. Czerwony koral, zielony szmaragd, czarny onyks. Nie zdołał się powstrzymać przed zakupem koralików z agatu, jedynie po to, żeby się czymś zająć. Następny kierowca wydawał się miły. Kostas ponegocjował z nim, żeby nie dać się oszukać. Nie przyznał jednak, że trochę zna turecki. Słowa, które podłapał w dzieciństwie, przypominały wyszczerbione zabawki z dziurami wygryzionymi przez mole; chciał je odkurzyć i sprawdzić, czy zadziałają, zanim zrobi z nich użytek.
[...]
Pokój znajdował się na piętrze, był przestronny i pełen światła. Dopiero gdy Kostas padł na łóżko, poczuł, jak bardzo jest wykończony. Miękka pościel wydawała się kusząca w równym stopniu jak ciepła, perfumowana kąpiel. Nie pozwolił sobie jednak na relaks. Wziął szybki prysznic i przebrał się w koszulkę oraz dżinsy. Przemierzył pokój i otworzył podwójne drzwi balkonowe. Nad jego głową orzeł, zwierzęcy towarzysz Zeusa, szybował po bezchmurnym niebie, kierując się na zachód w poszukiwaniu kolejnej ofiary. Gdy tylko mężczyzna wyszedł na zewnątrz, wyczuł w powietrzu dawno zapomnianą woń. Jaśminu, sosen, przypiekanych słońcem kamieni. Sądził, że już dawno pochował ją w labiryncie pamięci. Ludzki umysł to najdziwniejsze z miejsc, jednocześnie dobrze znane, jak i zupełnie obce. Jak to możliwe, że potrafi przechować coś tak ulotnego i nienamacalnego jak zapach, podczas gdy zdolny jest wymazać konkretne fragmenty przeszłości, kawałek po kawałku? Musiał ją odszukać. Jeszcze tego popołudnia. Dzień później mógłby stracić odwagę i przełożyć swoje plany o dzień czy dwa. Znalazłby sobie mnóstwo zajęć. Byłby tak zapracowany, że niepostrzeżenie minąłby mu cały tydzień i nadszedłby czas, aby ponownie spakować walizkę. Natomiast w tamtej chwili, tuż po tym, jak zszedł z promu, wciąż niesiony falą tęsknoty, na której pokonał całą drogę z Anglii, był pewien, że ma siłę, aby spotkać się z Defne.
[...]
Z Komitetem Osób Zaginionych. To duża rzecz. Po pewnym czasie nie potrafisz przestać o niej myśleć. Turcy i Grecy pracują ramię w ramię… tak dla odmiany. Pomysł pojawił się na początku lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, ale przez długi czas nic nie dało się zrobić, ponieważ obie strony nie mogły dogadać się co do liczby ofiar. Co do liczby ofiar? Tych, którzy zaginęli w czasie zamieszek – wyjaśnił lekko zdyszany David. Ostatecznie stworzono listę dwóch tysięcy i dwóch ofiar. Oczywiście rzeczywista liczba jest znacznie większa, ale nikt nie chce o tym słuchać. Zawsze to jakiś początek. ONZ odgrywa rolę partnera, stąd moja obecność tutaj. Ale to Cypryjczycy odwalają prawdziwą robotę. Zostanę tutaj do końca tego miesiąca, a potem lecę do Genewy. A oni nie przestaną drążyć, twoja Defne i jej przyjaciele. Osoby zaangażowane to głównie archeolodzy? Niezupełnie. Pochodzą z różnych kręgów zawodowych. Są wśród nich antropolodzy, historycy, genetycy, technicy kryminalistyki… I kilku archeologów. Grupy są tworzone i zatwierdzane przez ONZ. Pracujemy w różnych lokalizacjach, polegając na anonimowych informatorach, którzy opowiadają nam najróżniejsze rzeczy z wielu osobistych powodów. Potem zaczynamy kopać. Wydaje ci się, że to mała wysepka, ale kiedy zaczynasz szukać zaginionego człowieka, nawet najmniejsze miejsce staje się niewiarygodnie duże.
[...]
Kostas serdecznie pozdrawiał każdą osobę; jednak nie potrafił powstrzymać się przed rozglądaniem, aby ustalić, gdzie jest Defne. I wtedy ją zobaczył, przycupniętą na gałęzi drzewa. Machała nogami, obserwując go w milczeniu z góry, a jej twarz nie wyrażała absolutnie nic. Kostas dostrzegł pajęczą sieć między gałęziami obok niej i przez ulotną chwilę kobieta oraz te srebrzyste nici zlały się w jego umyśle, cienkie i delikatne jak szczątki łączącej ich więzi. Och, Defne ciągle tam przesiaduje – wyjaśnił David, gdy zorientował się, gdzie spogląda Kostas. Uwielbia zamieniać się w ptaka. Najwyraźniej wysoko na drzewie łatwiej jej się skoncentrować. Właśnie tam sporządza nasze raporty. I dodał podniesionym głosem: Zejdź na dół!
[...]
Do rozmowy wtrącił się David, który dotąd im się przysłuchiwał. Tak to właśnie wygląda, mój przyjacielu. Nie dowiesz się tego, dopóki nie wyślesz kości do laboratorium i nie poznasz wyników. Kiedy trzymasz w dłoniach czaszkę, jesteś w stanie powiedzieć, czy należała do chrześcijanina, czy muzułmanina? I na co cały ten rozlew krwi? Głupie, głupie wojny. Niestety nie zostało nam wiele czasu – dodała Defne nieco ciszej. Najstarsze pokolenie umiera, zabierając ze sobą swoje sekrety. Jeśli nie wydobędziemy ich teraz, za jakieś dziesięć lat nie zostanie nam nikt, kto potrafiłby wskazać miejsce spoczynku zaginionych. To prawdziwy wyścig z czasem.
[...]
Rodziny… – odezwał się Kostas po chwili. Jak reagują, kiedy oznajmiacie, że odnaleźliście ich zmarłych po tylu latach? Najczęściej czują wdzięczność. Była taka stara Greczynka, w młodości najpewniej utalentowana szwaczka. Kiedy poinformowaliśmy ją, że znaleźliśmy kości jej męża, nie mogła opanować płaczu. Ale następnego dnia pojawiła się w laboratorium ubrana w różową falbaniastą sukienkę, srebrne buty i srebrną torebkę. Usta pomalowała intensywnie czerwoną szminką. Nigdy tego nie zapomnę. Ta kobieta, która całe dekady spędziła wyłącznie z czerni, przyszła po szczątki swojego męża w różowej sukience. Powiedziała, że w końcu będzie mogła z nim porozmawiać. Powiedziała, że czuje się tak, jakby znowu miała osiemnaście lat i chodziła z nim na randki. Dasz wiarę? Daliśmy jej ledwie kilka kości, a ona cieszyła się tak, jakbyśmy dali jej cały świat.
[...]
David pykał fajkę. Ale nie każdy musi być wojownikiem, moja droga. Inaczej brakowałoby nam poetów, artystów, naukowców… Nie zgadzam się – odparła Defne, spoglądając w kieliszek. Są takie chwile w życiu, kiedy każdy musi stać się takim czy innym wojownikiem. Jeśli jesteś poetą, walczysz słowami; jeśli jesteś artystą, walczysz swoimi obrazami… Ale nie możesz powiedzieć: „Żałuję, ale piszę wiersze, więc odpuszczam”. Nie mówisz tego, kiedy wokół tyle jest cierpienia, nierówności, niesprawiedliwości. Osuszyła szkło, po czym dolała sobie wina. A jak to jest z tobą, Kostasie? Jak ty byś się zachował? Nabrał powietrza, czując ciężar jej spojrzenia. Nie wiem. Mógłbym zyskać pewność tylko wtedy, gdybym znalazł się w takiej sytuacji. Krzywy uśmiech przemknął po twarzy Defne. Zawsze byłeś racjonalny, logiczny. Uważny obserwator cudów natury i pomyłek rasy ludzkiej.
[...]
Tak, powiedziałbym, że wspierają ekosystem bardziej od większości pozostałych roślin. Figowce zapewniają pożywienie nie tylko ludziom, ale także zwierzętom i owadom w promieniu wielu kilometrów. Deforestacja to prawdziwy problem na Cyprze. Ponadto, kiedy na początku dwudziestego wieku w ramach walki z malarią osuszono bagna, zasadzono mnóstwo eukaliptusów i innych australijskich roślin. Te nienatywne, inwazyjne gatunki stanowią ogromne zagrożenie dla naturalnych cykli na wyspie. Żałuję, że lokalne władze nie zwracają większej uwagi na tutejsze figi… Tak czy inaczej, nie chcę zanudzać was szczegółami moich badań. – Jak zwykle Kostas przejmował się, że ludzie uznają jego pracę za nieciekawą.
[...]
Wszyscy poszli w jego ślady. Defne odstawiła kieliszek. Powiedz nam, Kostasie, czy one mają kości? Słucham? Motyle. Mają kości? Kostas przełknął ślinę; zaschło mu w gardle. Wlepił wzrok w świecę, która wypaliła się prawie do końca. Ich szkielety nie znajdują się w ciałach. Nie mają twardej konstrukcji osłoniętej miękkimi tkankami, tak jak my. Właściwie można powiedzieć, że cała ich powłoka tworzy niewidzialny szkielet. Ciekawe, jakie to uczucie – zaczęła zastanawiać się Defne – trzymać swoje kości na zewnątrz. Wyobraźcie sobie Cypr jako ogromnego motyla! Nie musielibyśmy kopać w ziemi w poszukiwaniu naszych zaginionych. Wiedzielibyśmy, że jesteśmy nimi pokryci. Mimo upływu czasu Kostas nigdy nie zapomniał tej wizji. Motylej wyspy. Pięknej, przyciągającej wzrok, ozdobionej przepychem barw, próbującej wzbić się w powietrze i wzlecieć swobodnie nad Morzem Śródziemnym, lecz za każdym razem uginającej się pod własnym ciężarem, ze skrzydłami zamkniętymi w konstrukcji z połamanych kości.
[...]
Nazajutrz wcześnie rano Kostas zastał cały zespół uwijający się na swoich stanowiskach. W nocy komitet dostał kolejny cynk, dlatego też zaraz po zakończeniu prac w tym miejscu ekipa miała zacząć kopać przy wyschniętym korycie rzeki, mniej więcej siedemdziesiąt kilometrów od Nikozji. Z ich rozmów Kostas wywnioskował, że woleli prowadzić poszukiwania na odludziu i na terenach wiejskich. W miastach i miasteczkach zawsze znajdowali się gapie, którzy przychodzili popatrzeć, zadawali pytania, rzucali komentarze, które bywały niepożądane, a nawet prowokacyjne. Gdy trafiali na znalezisko, emocje rosły. Raz ktoś zemdlał i musieli udzielić pomocy. Tymczasem członkowie KOZ-u woleli pracować sami, otoczeni przyrodą, mając za świadków wyłącznie drzewa.
[...]
Wstrząsnął nim dreszcz. Wstał, zrobił krok w jej stronę, ale nie wydobył głosu. Posłuchaj – zwróciła się do niego – nie chcę o tym rozmawiać. Musisz zrozumieć, że zawsze, gdy coś strasznego spotka kraj albo wyspę, powstaje przepaść między tymi, którzy wyjeżdżają, a tymi, którzy zostają. Nie twierdzę, że tym, którzy wyjeżdżają, jest łatwo. Jestem pewna, że dźwigają własne brzemię. Nie mają jednak pojęcia, jak wygląda sytuacja tych, którzy zostają. Ci, którzy zostali, musieli poradzić sobie z ranami, a potem z bliznami, i to musiało być ekstremalnie bolesne – skwitował Kostas. Ale my… możesz nazywać nas uciekinierami… nigdy nie zyskaliśmy szansy, aby się uleczyć, więc nasze rany nadal się jątrzą.
[...]
Nie miałaś prawa ukrywać przede mną ciąży – powiedział Kostas. Nie miałam? Naprawdę? Spojrzenie Defne stwardniało. Miałam osiemnaście lat. Byłam sama. Śmiertelnie przerażona. Nie miałam dokąd pójść. Nie wiem, co by się stało, gdyby rodzice poznali prawdę. Wstydziłam się. Wiesz, jak to jest, kiedy dowiadujesz się o ciąży i nikogo nie możesz prosić o pomoc? Wszędzie roiło się od żołnierzy. W podzielonym mieście, w najgorszym czasie, z radiem wrzeszczącym dniem i nocą: „Nie wychodzić z domu!”, kiedy co godzinę wprowadzano nowe środki przymusu, a człowiek nie wiedział, co przyniesie jutro. Wszyscy panikowali, ludzie atakowali się nawzajem i umierali na ulicach. Wiesz, jak to jest, próbować ukryć ciążę, kiedy świat zdaje się walić, a ty nie masz do kogo się zwrócić? Gdzie wtedy byłeś? Skoro nie przy mnie, to nie masz prawa mnie osądzać. Nie osądzam cię. Ale ona już zaczęła się od niego oddalać.
[...]
Nawet jeśli egzorcysta zrozumiał dowcip, nie nagrodził go uśmiechem. Wygląda mi to na robotę dżina – oświadczył z powagą. To przebiegłe istoty. Najpierw przejmują kontrolę nad ciałem. Najsłabszym ogniwem. Ludzie zachowują się nieprzewidywalnie. Niektórzy bredzą podczas poważnych spotkań, inni tańczą na środku zatłoczonej drogi albo, tak jak ty, krzyczą… Bez leczenia ten stan się tylko pogarsza. Dżin bierze we władanie umysł. Właśnie wtedy zaczyna się depresja. Niepokój, ataki paniki, myśli samobójcze. Następnie dżin zabiera się do duszy. Ostatniej fortecy. Ada zerknęła na ciotkę, która słuchała w skupieniu. Na szczęście Bóg jest miłosierny. Gdzie jest choroba, tam też jest lekarstwo – dodał egzorcysta.
[...]
W oddali, nieopodal falujących wzgórz, dostrzegł akacje, tych roztaczających słodką woń ekspansjonistów. Szybko rozrastające się inwazyjne gatunki z Australii. Zostały licznie zasadzone na całej wyspie, zapewne w dobrych intencjach, choć bez zrozumienia lokalnego ekosystemu i jego złożonej struktury wód gruntowych, który w konsekwencji zaczął ulegać zmianom i dewastacji. Kostas wiedział, że to nie tylko biurokraci z bladym pojęciem o ekologii wywołali ten problem. Akacje były ulubionymi drzewami kłusowników polujących na ptaki, którzy sadzili je wyłącznie dla własnych celów. Od ziemi wolno unosiła się mgła, rzadka i nietrwała niczym nieuzasadnione nadzieje. Poczuł nadciągający ból głowy, więc przyspieszył kroku, licząc na to, że świeże powietrze mu zaradzi. Dopiero gdy zbliżył się do drzew, zza mgły wyłoniły się cienkie sieci rozciągnięte między gałęziami i uwięzione w nich ptaki przypominające makabryczne chorągiewki.
[...]
W Londynie zawsze zdumiewało go, jak uparcie rudziki walczyły, aby przebić się ze swoimi trelami przez miejską wrzawę, odgłosy ruchu drogowego, dźwięki pociągów i maszyn budowlanych. Ten ich nieustający wysiłek w sytuacji, gdy nie mogły liczyć na przyzwoity wypoczynek. Zdezorientowane jasnym światłem w środku nocy liczne ptaki zakładały, że nie powinny przerywać śpiewów. Kiedy jeden zaczynał, pozostałe brały z niego przykład, broniąc swojego terytorium. I gdy nie były w stanie stwierdzić, kiedy kończy się dzień, a zaczyna noc, zużywały ogromne pokłady energii. Kostas wiedział, jak katorżnicze bywało życie dla ptaków w mieście. Dlatego też śmierć, która spotykała je na idyllicznej wyspie, wydawała mu się podwójnie okrutna. Oczywiście wiedział, że to działo się wszędzie w tych stronach. Ambelopoulia, kawior Cypru, ptaki śpiewające przyrządzane na rozmaite sposoby: grillowane, smażone, marynowane, gotowane. Popularne danie z uwagi na jego delikatność. Na południu. Na północy. Na terytorium ONZ. W brytyjskiej strefie militarnej. Starsze pokolenia wyspiarzy uważały uśmiercanie wróblowatych za nieszkodliwą tradycję, podczas gdy młodzi sądzili, że mogą w ten sposób dowieść siły charakteru. Kostas pamiętał ręce swojej matki, twarz swojej matki, kiedy równo układała drobne ciałka na blacie kuchennym, zanim zamarynowane włożyła je do słoików. „Nie rób tego, mamo. Nie chcę ich jeść już nigdy więcej”.
[...]
Ten pierwszy raz, kiedy się kochali, ten pierwszy dotyk po latach rozłąki przypominał moment, w którym rozpraszająca się mgła ujawnia nieskrywaną tęsknotę. W końcu umysły, z ich nieustającymi lękami, żalami i smutkami, wyciszyły się, aby przemawiać już tylko szeptem. A ich ciała pamiętały to, o czym dawno zapomnieli, pulsujące z siłą, która wydawała im się należna młodości – ich młodości. Ciała miały moc przywoływania własnych wspomnień, wytatuowanych na skórze, jedne na drugich. Ciało dawnego kochanka to mapa, która wciąga cię w swoje odmęty i przywraca tę część ciebie, która wydawała się utracona gdzieś po drodze. To także lustro, choć obtłuczone i popękane, pokazujące wszystkie zmiany, które w tobie zaszły; i podobnie jak każde lustro marzy o odzyskaniu dawnej świetności. Później, kiedy leżeli w łóżku, ona wtulała twarz w jego pierś, a on opowiadał jej o rudziku z połamanymi skrzydłami. Wyjaśnił, że co roku z pięciu miliardów ptaków lecących do Afryki i w północne rejony basenu Morza Śródziemnego, aby tam przezimować, cały miliard ginął z rąk kłusowników. A zatem każdy mały ptaszek, którego widziała na niebie, należał do grona tych, które ocalały. Podobnie jak ona.
[...]
Okrucieństwo życia opierało się nie tylko na krzywdach, traumach i potwornościach, ale także na przypadkowości tego wszystkiego. Robią tak tylko ludzie – powiedział Kostas. – Nigdy zwierzęta. Nigdy rośliny. To prawda, że drzewa zacieniają czasem inne drzewa, kiedy współzawodniczą o przestrzeń, wodę i substancje odżywcze, walczą o przetrwanie… Tak, owady zjadają się nawzajem. Ale popełnianie masowych morderstw dla własnych korzyści to specyfika naszego gatunku. Wysłuchawszy jego słów w skupieniu, Defne oparła się na łokciu i przyjrzała się jego twarzy, podczas gdy włosy okryły jej nagie ramiona. Kostasie Kazantzakisie – odezwała się – zawsze uważałam, że prawdziwe z ciebie indywiduum. Myślę, że Hetyci sprowadzili cię na tę wyspę gdzieś w okolicach końca epoki brązu i zapomnieli zabrać cię ze sobą z powrotem. Kiedy cię znalazłam, zdążyłeś przeżyć tysiące lat. Dlatego pełno w tobie sprzeczności, mój kochany, jak w każdym, kto egzystuje tak długo. W jednej minucie jesteś tak delikatny, cierpliwy i spokojny, że wzruszasz mnie do łez, a w kolejnej wychodzisz ryzykować życie i zostajesz pobity przez gang. Kiedy się ze mną kochasz, rozprawiasz o ptakach śpiewających. Taka stara dusza…
[...]
Nasza wyspa, z kwitnącymi drzewami i bujnymi łąkami, wydawała się motylom idealnym miejscem na odpoczynek i regenerację. Po opuszczeniu Cypru kierowały się do Europy, skąd miały już nigdy nie powrócić, pozostawiając realizację tego zadania swoim potomkom. Ich dzieci miały pokonać tę samą podróż w odwrotnym kierunku, aby następnie przekazać pałeczkę własnym pociechom. I tak miała trwać ta pokoleniowa migracja, w której nie chodziło o ostateczny cel podróży, lecz o to, aby ciągle być w ruchu, poszukiwać, zmieniać się i ewoluować. Motyle przelatywały nad gajami migdałowymi pełnymi drzew o jasnych płatkach, białej bądź różowej barwy, w zależności od tego, czy rodziły słodkie, czy gorzkie owoce. Frunęły nad polami lucerny siewnej, podążając za obietnicą uwodzicielskiej budlei. W końcu znajdowały miejsce, które wydawało się dobrze oświetlone, zachęcające. Był to cmentarz wojskowy, starannie rozplanowany, ze żwirowymi ścieżkami biegnącymi między nagrobkami, tak spokojny i kompletny w swoim odosobnieniu, że można było odnieść wrażenie, iż nic nie istnieje poza nim. To tutaj urządzono ostatnie miejsce spoczynku brytyjskich żołnierzy, którzy stracili życie w konflikcie cypryjskim – z wyjątkiem tych pochodzenia hinduskiego, w większości skremowanych.
[...]
Potem motyl natknął się na okazały grób kapitana Josepha Lane’a, zamordowanego przez dwóch strzelców EOKA w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku. Napis głosił, że przed wyjściem do pracy pocałował na pożegnanie żonę i ich trzymiesięczne niemowlę, aby chwilę później paść od kul wymierzonych w niego od tyłu. Wszędzie wkoło rosły liczne drzewa: sosny, cedry, cyprysy. W oddali eukaliptus rozpościerał swoje niebieskoszare liście. Nazywany „owdowiaczem” Eucalyptus, mimo całego uroku, który roztaczał, miał zwyczaj zrzucania całych gałęzi, które raniły, a nawet zabijały tych na tyle głupich, aby pod nim urzędować. Świadomy tego motyl poleciał w drugą stronę. I właśnie wtedy odkrył coś nieoczekiwanego: rzędy mogił niemowląt. Na wyspie zmarło bowiem niemal trzysta brytyjskich dzieci, wyrwanych z objęć rodziców przez tajemniczą przypadłość, której aż do tamtego dnia nikt nie potrafił w pełni wyjaśnić.
[...]
Właśnie w tej części cmentarza rusałka osetnik ujrzała grupę ogrodników. Ostrożnie wylądowała na wybujałym geranium, skąd miała na nich oko. Sadzili kwiaty na cmentarnych grządkach: krokusy, żonkile, złocienie wieńcowe, rozważnie racjonując wodę, która była święta. Po pewnym czasie ogrodnicy zrobili sobie przerwę. Roztropnie unikając eukaliptusa, rozłożyli dywan pod sosną i usiedli po turecku na ziemi. Rozmawiali szeptem z szacunku dla zmarłych. Jeden z nich wyciągnął z torby arbuz i pokroił go nożem w grube plastry. Skuszony słodką wonią motyl podfrunął do nich bliżej i przycupnął na pobliskim grobie. Kiedy czekał na okazję, aby skosztować pysznego soku, rozejrzał się i dostrzegł napis na jednej z płyt.
PAMIĘCI NASZEGO UKOCHANEGO DZIECKA
YUSUFA YIORGOSA ROBINSONA
UR. LUTY 1975 NIKOZJA – ZM. LIPIEC 1976 NIKOZJA
Kiedy rusałka osetnik dotarła do końca swojej historii, poprosiłam, żeby powtórzyła wszystko jeszcze dwukrotnie. Czy to możliwe, że rozkojarzona perspektywą skosztowania arbuza mogła nie zapamiętać wszystkiego dokładnie? Wiedziałam jednak, że należała do gatunku wybitnych obserwatorów, uważnych na każdy szczegół. Aby więc zrehabilitować się za nietaktowne zachowanie, podarowałam jej najdojrzalszą z moich fig, całkiem już rozmiękłą, skoro motyle „jadają” wyłącznie płynne pokarmy. Właśnie tego dnia tysiące Lepidoptera zasnuły cypryjskie niebo, a jeden z nich na moment przysiadł na mojej gałęzi. Właśnie wtedy poznałam fakty, które na zawsze rzuciły na mnie cień. Zaczęłam składać razem różne brakujące elementy układanki, dotkliwie świadoma, czyje to było dziecko i dlaczego otrzymało imiona po Yusufie oraz Yiorgosie. Ponieważ w prawdziwym życiu, inaczej niż w książkach historycznych, nie otrzymujemy całych opowieści, a wyłącznie ich kawałki i fragmenty, niekompletne części i szczątkowe echa – pełne zdanie tu, fragment tam, wskazówkę ukrytą gdzieś pomiędzy. W życiu, inaczej niż w książkach, musimy tkać nasze narracje z nici tak cienkich jak delikatne żyłki biegnące w motylich skrzydłach.
[...]
Usiadła na jedynym krześle na balkonie, lekceważąc fakt, że para urzędująca zwykle w recepcji mogłaby dostrzec ją z patio w dole. Masz papierosy? Pokręcił głową. Wiem, że nie palisz – rzuciła Defne od niechcenia – ale trochę liczyłam na to, że możesz trzymać paczkę upchniętą na dnie walizki. Czasem ludzie robią rzeczy wbrew swojej naturze. Proszę, Defne… Ujął jej dłoń i zaczął kciukiem kreślić na niej linie, jakby szukał ciepła, które znalazł tam minionej nocy. Żadnych zagadek więcej. Muszę wiedzieć, co wydarzyło się po tym, jak wyjechałem z Cypru. Co stało się z naszym dzieckiem? W jej oczach ujrzał kolejne warstwy emocji nakładające się jedne na drugie.
[...]
Było lato tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku. Ciężko jeździło się po piaszczystych i nierównych drogach, słońce przypiekało, a żar wciskał się w pory skóry, aby pozostać w nich na zawsze. Próbowała wszystkiego. Podniosła każdy ciężki mebel, jaki tylko znalazła w domu, skakała z wysokich murów, brała gorące kąpiele, które aż parzyły, i wypijała kolejne filiżanki naparu z wiązu czerwonego, którego gorzki smak wypalał jej gardło. Kiedy jedna metoda zawodziła, przechodziła do następnej. Po upływie tygodnia zdesperowana użyła drutu do robótek ręcznych. Wsunęła w siebie jego ostry koniec. Ból był tak niespodziewany, że zgięła się wpół, gdy kolana odmówiły jej posłuszeństwa. Później leżała na podłodze w łazience, trzęsąc się i szlochając wyszczerbionym jak piła głosem, który wrzynał się głęboko w jej jestestwo. Słyszała o położnych ze swojej społeczności, które potrafiły wywołać poronienie. Jak jednak miałaby uzyskać ich pomoc bez informowania o wszystkim rodziców? I co by się stało, gdyby poznali prawdę? Już sama ciąża była wystarczającym wstydem; fakt, że powstała ze związku z Grekiem, nie mieściłby się nikomu w głowie.
[...]
Nazajutrz wczesnym wieczorem zaplecze Szczęśliwej Figi przeobrażono w prowizoryczny szpital. Yiorgos i Yusuf uprzątnęli krzesła, postawili obok siebie trzy stoliki, po czym nakryli je świeżo wypranymi obrusami, próbując zapewnić możliwie jak największą czystość i wygodę. Minął cały tydzień, odkąd zamknęli drzwi tawerny przed klientami. Mimo napływających raportów o starciach militarnych i ofiarach wśród cywilów, migracji ludności z obu części wyspy i plotek o trwałym podziale dwaj mężczyźni, wieloletni partnerzy, pozostali na miejscu, niezdolni opuścić Nikozję. Skoro i tak nie zamierzali się rozstać, dokąd mieliby się udać? Na północ czy na południe? Im szybciej wirował chaos wokół nich, tym głębiej zapadali w stan odrętwienia. Kiedy jednak Defne zwierzyła się im ze swoich problemów, bez wahania zaoferowali pomoc. Stojąc na środku pomieszczenia, doktor Norman szykował chloroform, którym zamierzał uśpić pacjentkę. Nie planował podać jej zwykłej dawki; była na to zbyt blada i roztrzęsiona, a on obawiał się, że jej delikatny, zestresowany organizm może tego nie wytrzymać. Kiedy wysterylizował przyrządy, Defne się rozpłakała.
[...]
Komary to wrogowie rodzaju ludzkiego. Uśmierciły połowę Homo sapiens, którzy kiedykolwiek chodzili po ziemi. Zawsze zdumiewa mnie, że człowiek odczuwa lęk przed tygrysami, krokodylami i rekinami, nie wspominając o zmyślonych wampirach i zombiakach, a całkiem zapomina, że jego najgroźniejszym nieprzyjacielem jest nikt inny jak właśnie maleńki komar. Ze swoimi bagnami, mokradłami, torfowiskami i strumieniami Cypr był dawniej ich rajem. W Famaguście, Larnace, Limassol… żyły kiedyś wszędzie. Wiekowa gliniana tabliczka, którą tu znaleziono, głosiła: „babiloński komarzy diabeł dotarł na moją ziemię; zgładził wszystkich ludzi w moim kraju”. No cóż, stwierdzenie to byłoby bardziej akuratne, gdyby wspominało o komarzycy, ponieważ to właśnie samice tego gatunku ponoszą odpowiedzialność za pogrom. Zakładam jednak, że to nie pierwszy raz, gdy kobieta nie zapisała się w historii. Są tutaj od wieków, choć nie tak długo jak my, drzewa. Na całym świecie możesz znaleźć komary z czasów prehistorycznych, uwięzione w naszej żywicy albo skamieniałym soku, śpiące spokojnie w bursztynowych łonach. To niesamowite, że nadal noszą krew przedpotopowych gadów, mamutów, tygrysów szablasto-zębnych, nosorożców włochatych i wielu innych. Malaria. Choroba, która zdziesiątkowała całe rzesze żołnierzy i cywilów. A raczej dziesiątkowała, zanim pojawił się Ronald Ross, szkocki lekarz z kwadratową szczęką i szpiczastymi wąsami, który dokonał odkrycia wymykającego się medykom od czasów Hipokratesa. W swoim skromnym laboratorium w Indiach Ross rozkroił brzuch widliszka i znalazł tam dowód, którego szukał. To nie gaz błotny, lecz pasożyt przenosił malarię. Uzbrojony w tę wiedzę wyruszył na wojnę z chorobą szerzącą się w całym imperium brytyjskim. Dzień, w którym Ross zawitał na Cypr w tysiąc dziewięćset trzynastym roku, trwale zapisał się w historii.
[...]
Obserwował, jak w jej oczach pojawia się rezerwa; jak napinają się mięśnie jej szczęki; jak zapadają się jej policzki. Napięcie znaczące rysy wokół jej ust kazało mu sądzić, że myślami znalazła się w innym miejscu, w ciemnej, wąskiej jaskini, w swoim więzieniu, do którego on nie miał wstępu. Ci mężczyźni… – zapytał ze ściśniętym gardłem – …byli Grekami czy Turkami? W odpowiedzi padły słowa, które ofiarowała mu innego dnia, podczas ich pierwszego spotkania po latach rozłąki: Byli wyspiarzami, Kostasie, takimi jak my. Nigdy więcej nie zobaczyłaś Yusufa i Yiorgosa? Nigdy więcej. Postanowiłam urodzić dziecko bez względu na konsekwencje. Moja siostra i tak o nas wiedziała. Powiedziałam jej o ciąży. Meryem uznała, że w żadnym razie nie możemy wyznać rodzicom całej prawdy. Musiałyśmy ukryć twoją tożsamość. I tak we dwie opracowałyśmy plan. Tak delikatnie, jak tylko potrafiła, Meryem przekazała wiadomości pozostałym członkom rodziny. Ojciec czuł się upokorzony. W jego oczach zhańbiłam nasze dobre imię.
[...]
Według Chico po płomiennym romansie z szefem mafii, podczas którego pływała prywatnym jachtem po Morzu Śródziemnym, aktorka zapałała uczuciem do Cypru. Szczególnie polubiła Warosię, „Lazurowe Wybrzeże wschodniego regionu Morza Śródziemnego”, gdzie kupiła zjawiskową willę. Nie była jedyną gwiazdą, która odkryła to rajskie miejsce. W zwykły dzień można było zobaczyć, jak Elizabeth Taylor wyłania się tam z okazałego hotelu, Sophia Loren wysiada z samochodu ze spódnicą uniesioną powyżej kolan, a Brigitte Bardot przechadza się plażą, spoglądając w morską głębinę, jakby się spodziewała, że lada moment ktoś się z niej wynurzy. Aktorka postanowiła spędzić tu więcej czasu. Pogoda i blichtr spełniały jej oczekiwania. Pozostawał tylko jeden problem: tęskniła za swoimi papugami! Zorganizowała im więc transport. Chodziło w sumie o dziesięć ptaków. Zamknięto je w cuchnących, dusznych kontenerach, które następnie przeładowywano z jednego samolotu do kolejnego w trakcie podróży z Los Angeles na Cypr. I właśnie tak Chico i jego klan wylądowali na naszej wyspie. Przeprawa nie była łatwa dla ptaków. Wrażliwe na światło, ogromnie męczyły się podczas pokonywania oceanów i kontynentów. Przestały pić wodę i prawidłowo się odżywiać, tęskniąc za domem w swoich zdobionych mosiężnych klatkach. Jeden z nich zmarł. Ale kiedy pozostałe w końcu dotarły na miejsce, szybko zadomowiły się w Warosii, południowej dzielnicy Famagusty. Okazałe butiki, lśniące kasyna, ekskluzywne marki, wszystko w zgodzie z duchem czasu było właśnie tam. Muzyka dudniła z kabrioletów w żywych kolorach sunących głównymi ulicami. Luksusowe jachty i statki wycieczkowe pływały tam i z powrotem po zatoce. A gdy na niebie wisiał księżyc, morze skrzyło się w oślepiającym blasku sączącym się z dyskotek, dekorującym ciemną wodę karnawałowymi ozdobami. Do Warosii ściągali turyści z całego świata, aby właśnie tam świętować miesiąc miodowy, uzyskanie matury czy rocznicę ślubu… Oszczędzali pieniądze, które chcieli wydać w tym słynnym kurorcie w ciągu kilku dni. Popijali drinki z rumem i jadali kolacje w wykwintnych bistrach; surfowali, pływali i wygrzewali się na piaszczystych plażach, zdecydowani uzyskać idealną opaleniznę, podczas gdy przed ich oczami rozciągał się błękitny, pogodny horyzont. Choć przebywali w raju, znali wiadomości o konfliktach wrzących za jego granicami oraz raporty o napięciach między wspólnotami Turków i Greków. Ale w granicach kurortu widmo wojny domowej pozostawało niewidoczne dla tych, którzy upajali się życiem i obietnicą wiecznej młodości.
[...]
Nikt z nas nie miał wtedy pojęcia, że za kilka tygodni los Warosii zostanie przypieczętowany. Latem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku, po wkroczeniu armii tureckiej, wszyscy mieszkańcy Famagusty, ponad trzydzieści dziewięć tysięcy ludzi, musieli uciekać, zostawiwszy cały swój dobytek. Wśród nich z pewnością znajdowała się także gosposia aktorki. Wyobrażam sobie, jak pakuje torbę, pędzi do drzwi i ewakuuje się razem z innymi. Czy zabrała ze sobą papugi? Albo przynajmniej je wypuściła? Aby oddać jej sprawiedliwość, dodam, że najprawdopodobniej zakładała powrót po kilku dniach. W końcu wszyscy tak myśleli. Lecz nikt nie zdołał wrócić. Kobiety w kozakach z lakierowanej skóry, minispódniczkach, rozkloszowanych sukienkach, dżinsach z rozszerzanymi nogawkami oraz mężczyźni ubrani w tęczowe koszulki, mokasyny, dzwony i tweedowe marynarki. Gwiazdy filmowe, producenci, piosenkarze, piłkarze czy też uganiający się za nimi paparazzi. Didżeje, barmani, krupierzy, tancerki estradowe. I liczne rodziny, które mieszkały tam od pokoleń i żadnego innego miejsca nie mogły nazwać domem. Rybacy dostarczający świeżo złowione ryby do eleganckich restauracji, które oferowały je klientom po dziesięciokrotnie wyższych cenach, piekarze pracujący nocami, aby przygotować chlebki nadziewane serem, i uliczni sprzedawcy przechadzający się promenadą z balonami, watą cukrową i lodami, które chętnie kupowali turyści oraz dzieci. Wyjechali wszyscy bez wyjątku.
[...]
Po wizycie na cmentarzu wojskowym, gdzie Kostas po raz pierwszy ujrzał miejsce pochówku swojego syna, szli w milczeniu, trzymając się za ręce. Brnęli przez pola złocieni wieńcowych o jasnopomarańczowych kwiatach pieszczonych przez wiatr, podczas gdy osty i jeżyny raniły im nagie kostki. Po południu wynajęli samochód i pojechali do zamku Świętego Hilariona. Po długiej, trudnej wspinaczce po stromym, wijącym się zboczu poczuli się nieco lepiej. Na szczycie, z płytkim oddechem i przyspieszonym pulsem, podziwiali krajobraz przez gotyckie okno wyciosane w wiekowej budowli. Tamtego wieczoru, gdy zamknięto wrota zamku i opuścili go zarówno turyści, jak i miejscowi, Defne i Kostas ociągali się z wymarszem. Nie byli gotowi na powrót i wmieszanie się w tłum. Siedzieli więc na kamieniu, na którym dawniej odpoczywał święty, wygładzonym wiekami wędrówek. Zmierzch wolno zamieniał się w noc. Kiedy zgęstniał otaczający ich mrok i zejście na dół okazało się niemożliwe, postanowili spędzić noc na górze. Znajdowali się w strefie wojskowej, więc ryzykowali. Kochali się obok poletka zimowitu jesiennego, jaśniejącego różowawą bielą w jasnym blasku księżyca. Obnażenie się na otwartej przestrzeni osłoniętej jedynie bezkresnym niebem napawało ich strachem, jednocześnie przybliżając do wolności bardziej niż jakiekolwiek inne doświadczenie na przestrzeni wielu minionych lat.
[...]
Zmarszczył czoło. Zrozumieją. Nic podobnego. Po tym wszystkim, co przeszły, nasze rodziny nie dostrzegą nic prócz zdrady. Żyjemy w innym świecie. Animozje plemienne nie umierają nigdy – zauważyła, unosząc amonit. Tworzą jedynie kolejne warstwy stwardniałych muszli.
[...]
Defne zadrżała mimowolnie. Bez wsparcia rodziny i bez kraju będziemy bardzo samotni – powiedziała. Każdy jest samotny. My tylko mamy tego świadomość. To ty podsunąłeś mi Kawafisa do czytania. Czyżbyś zapomniał o swoim poecie? Myślisz, że możesz opuścić ojczyznę, ponieważ zrobiło tak wielu ludzi? W końcu świat pełen jest imigrantów, uciekinierów, zesłańców… Zachęcony uwalniasz się i podróżujesz tak daleko, jak możesz, aż pewnego dnia spoglądasz za siebie i zdajesz sobie sprawę, że wszystko ciągnęło się za tobą przez cały ten czas niczym cień. To miasto, ta wyspa podążą za nami wszędzie tam, dokąd się udamy.
[...]
Jeśli wśród owadów istnieją takie, których pod żadnym pozorem nie wolno zignorować, kiedy snują swoje opowieści, to bez wątpienia są to mrówki. My, drzewa, wiele im zawdzięczamy. Zresztą podobnie jak ludzie. Oni natomiast uważają mrówcze istnienie za nieistotne, bez większego znaczenia dla świata, bo właśnie tak traktują wszystko to, co mają pod stopami. A przecież to mrówki chronią, napowietrzają i ulepszają glebę, o którą tak zażarcie walczyli ze sobą Grecy i Turcy. Cypr należy także do nich. Mrówki są wytrzymałe i pracowite. Potrafią unieść ciężar dwudziestokrotnie większy od masy własnego ciała. Nie dość, że żyją dłużej od większości innych owadów, to jeszcze moim zdaniem są spośród nich najmądrzejsze. Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się obserwować, jak ciągną stonogę, napadają skorpiona albo pożerają całego gekona? Każdy ich doskonale zsynchronizowany ruch jest jednocześnie fascynujący i przerażający. Co dzieje się wówczas w umyśle każdej jednej mrówki? Jak zyskuje się taką wewnętrzną pewność siebie, taką stanowczość, która pozwala wziąć na cel wroga znacznie lepiej wyposażonego do walki? Dzięki pamięci węchowej mrówki potrafią podjąć trop, wywąchać nieproszonego gościa z innej kolonii, a kiedy przebywają z dala od domu, odnajdują drogę powrotną. Kiedy pojawiają się przed nimi przeszkody, szczeliny w ziemi albo opadłe gałązki, tworzą mosty ze swoich ciał, przywierając jedne do drugich niczym sprawni akrobaci. Wszystko, czego się uczą, przekazują kolejnym pokoleniom. Wiedza nie jest niczyją własnością. Otrzymujesz ją, a potem zwracasz. W ten sposób kolonia pamięta to, o czym dawno zapomnieli jej poszczególni członkowie.
[...]
Przywykłam zatem do słuchania tupotu tysięcy maleńkich stópek drepczących tam i z powrotem. Kolonia to społeczność ściśle oparta na klasach. Jak długo każdy jej członek przyjmuje brak równości za normę i zgadza się na podział pracy, tak długo system działa bez zarzutu. Robotnice szukają pożywienia, utrzymują przestrzenie mieszkalne w czystości i zaspokajają niekończące się potrzeby królowej; żołnierze chronią społeczność przed drapieżnikami oraz innymi zagrożeniami; trutnie pomagają w rozmnażaniu gatunku i umierają wkrótce po kopulacji. Istnieją także księżniczki, przyszłe królowe. Warstwy społeczne trzeba zachować za wszelką cenę. Pewnej nocy, kiedy szykowałam się do snu, usłyszałam dziwny dźwięk. W towarzystwie ledwie kilku pomagierów królowa pokonywała długą, wyboistą drogę po moim pniu. Wciąż jeszcze zdyszana po żmudnej wspinaczce zaczęła snuć swoją historię. Powiedziała, że urodziła się w starej studni, niedaleko stąd. Dobrze wspominała okres dorastania. Jako księżniczka zdawała sobie sprawę, że kiedy nadejdzie właściwy moment, zostanie poproszona o opuszczenie miejsca urodzenia i wzniesienie własnego królestwa. Kolonia prosperowała doskonale, populacja się rozrastała. Ponieważ mrówki potrzebowały więcej miejsca, powiększały siedlisko o kolejne podziemne przejścia i tunele, łącząc komory z gniazdami. Ale z powodu potwornego inżynierskiego błędu robotnice wgryzły się za daleko w głąb muru. Pewnego popołudnia wschodnia ściana studni zapadła się i runęła. Wylewająca się woda w okamgnieniu zatopiła setki owadów. Niektóre gatunki mrówek potrafią pływać, ale nie ten. Ocaleni rozpierzchli się na wszystkie strony, szukając schronienia wszędzie, gdzie tylko się dało. Królowa powiedziała, że po tej katastrofie tak szybko, jak to tylko możliwe, musiała opuścić swój dom i rozpocząć nowe życie.
[...]
Kiedy traciłam odporność i opuszczały mnie siły, padłam ofiarą jednego z moich najgorszych wrogów: żerującego na figowcach dużego, rogatego chrząszcza, Phryneta spinator. Niczym koszmar dopadł mnie i złożył jaja przy moim pniu. Bezsilna i przerażona czekałam, aż lada dzień przypominające czerwie larwy zaczną drążyć tunele w moich gałęziach, niszcząc mnie od środka i zjadając kawałek po kawałku. Szkodom wyrządzonym przez tego konkretnego chrząszcza często nie da się zaradzić, a zaatakowane figowce trzeba uśmiercić. Umierałam zatem.
[...]
Kostas pchnął zbutwiałe drewniane drzwi, marniejące na zawiasach. Za progiem chwasty wdzierały się do środka przez szpary w podłodze, płytki nosiły cętki z porostów, a ściany plamił czarny jak żelazo grzyb. W kącie framuga okienna, z której już dawno posypała się szyba, skrzypiała kołysana wolno przez wiatr. Powietrze przesycał smród pleśni i rozkładu. W chwili gdy mężczyzna wszedł do środka, wróciły wspomnienia. Wieczorów roztaczających smakowite zapachy parującego jedzenia i ciepłego ciasta, rozmów i śmiechu klientów, muzyki i klaskania, tłuczenia talerzy, w miarę jak upływała noc… Wspomniał popołudnia, kiedy wlókł się pod górę, niosąc butelki z likierem karobowym oraz miodowo-sezamowe batony, które tak uwielbiał Yiorgos, i to, jaka szczęśliwa była jego matka, kiedy wracał do domu z pieniędzmi… Oczy zaszły mu mgłą, gdy pomyślał o Chico trzepoczącym skrzydłami, Yiorgosie opowiadającym żarty nowożeńcom oraz Yusufie obserwującym to wszystko uważnym wzrokiem w typowym dla niego milczeniu. Jak wielka rozpierała ich duma z tego, co razem stworzyli. Ta tawerna była ich domem, ich schronieniem, ich całym światem.
[...]
Kostas zmrużył oczy, gdy zaświtała mu nowa myśl. To da się zrobić. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. Można wyhodować figowiec z sadzonki. Jeśli zasadzimy ją zaraz po dotarciu do Londynu i zatroszczymy się o nią, istnieje szansa, że przetrwa. Mówisz poważnie? Naprawdę możemy to zrobić? Całkiem możliwe – odparł Kostas. Być może nie zapała miłością do angielskiej pogody, ale przetrwa. Jutro rano wrócę tutaj i sprawdzę, jak sobie radzi. Przygotuję sadzonkę z kawałka zdrowej gałęzi. W tej postaci będzie mogła z nami podróżować.
[...]
Byli tam przez cały ten czas? Zgadza się. Zostali do siebie przykuci i żaden z nich nie mógł wypłynąć na powierzchnię. Powiedziano nam, że niedawno studnia się zawaliła i kiedy robotnicy zaczęli prace, znaleźli szczątki – wyjaśniła Eleni ściszonym głosem. Moje kondolencje. Muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie widziałam czegoś podobnego. Zwykle mamy greckiego Cypryjczyka zakopanego w jednym miejscu, a tureckiego w kolejnym. Zabitych oddzielnie. Pochowanych oddzielnie. Ale nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z Grekiem i Turkiem, których zamordowano razem. Defne stała nieruchomo z rękami zawieszonymi nad stołem, zanim chwyciła brzeg blatu.
[...]
Kiedy Kostas wrócił do tawerny, uważnie obejrzał Ficus carica. Sekatorem wykonał jedno proste i jedno ukośne cięcie na zdrowej gałązce. Chociaż wiedział, że najlepiej byłoby pozyskać kilka pędów, na wypadek gdyby jeden z nich nie przetrwał, drzewo było w tak marnym stanie, że poprzestał na jednym. Starannie owinął swój skarb, po czym włożył go do walizki. Czekało go trudne, choć nie całkiem niemożliwe do wykonania zadanie. Małe cuda się zdarzały. Tak jak nadzieja potrafiła zakiełkować z otchłani rozpaczy albo spokój piąć się wśród powojennych ruin, tak drzewo mogło wyrosnąć z choroby i rozkładu. Gdyby ta gałązka z Cypru zapuściła korzenie w Anglii, zostałaby genetyczną kopią drzewa ze Szczęśliwej Figi, wcale jednak nie identyczną.
[...]
Ostatnim zwierzęciem z mojego ekosystemu, które zachowałam w pamięci z czasów przed opuszczeniem wyspy, była mysz. Istnieje fundamentalna prawda, która choć uniwersalnie aktualna i warta uznania, nigdy nie jest uwzględniana w tekstach historycznych. Zawsze wtedy, gdy człowiecze wojny zamieniają żyzne tereny w pola bitewne i niszczą całe siedliska, pozostaje po nich pustka, którą zapełniają zwierzęta. Na przykład gryzonie. Kiedy ludzie dewastują budynki, dawniej dające im radość i dumę, myszy po cichu czynią z nich własne królestwo. W miarę upływu lat poznałam ich całe mnóstwo, samiczek, samców i różowiutkich, maleńkich młodych. Wszyscy bez wyjątku uwielbiali figi. Ale ten konkretny gryzoń był dość niezwykły, jako że urodził się i wychował w słynnym pałacu, Ledra Palace. „Jeden z najwspanialszych hoteli na Środkowym Wschodzie!” Właśnie tak reklamowano to miejsce, kiedy zostało wybudowane w drugiej połowie lat czterdziestych XX wieku. Inwestorzy nie byli jednak do końca zadowoleni z takiego hasła. Uważali, że turyści z Zachodu nie traktowali Środkowego Wschodu jako atrakcyjnej destynacji. „Jeden z najlepszych hoteli w Europie!” także nie brzmiało zachęcająco – nie w sytuacji, gdy widmo drugiej wojny światowej nadal majaczyło nad kontynentem europejskim. „Jeden z najlepszych hoteli na Bliskim Wschodzie!” To pasowało znacznie lepiej. Przymiotnik „bliski” sugerował wygodę w zasięgu ręki, podczas gdy rzeczownik „wschód” dodawał szczypty egzotyki. Bliski Wschód był wystarczająco orientalny, choć nie za bardzo. W sam raz. Zaprojektowany przez niemieckiego architekta pochodzenia żydowskiego, który przetrwał holokaust, hotel Ledra Palace potrzebował dwustu czterdziestu tysięcy funtów cypryjskich i dwóch lat, aby powstać. Żyrandole sprowadzono z Włoch, a marmurowe fryzy z Grecji. Jego lokalizacja była idealna, nieopodal starówki Nikozji i niezbyt daleko murów weneckich, przy ulicy nazywanej dawniej ulicą króla Edwarda VII. Wraz ze swoimi dwustoma czterdziestoma sypialniami górował nad kompaktowymi domami i wąskimi uliczkami starego miasta. Miał nawet toaletę i łazienkę w każdym pokoju – jako jedyny hotel zapewniał wówczas taki luksus. Były tam bary, salony, korty tenisowe, bawialnie dla dzieci, znakomite restauracje, ogromny basen, w którym można było schronić się przed bezlitosnym słońcem, i pełna przepychu sala balowa, która wkrótce znalazła się na językach wszystkich nikozyjczyków.
[...]
To właśnie w tej bibliotece mój znajomy spędzał większość czasu, przegryzając się przez kolejne strony, zostawiając ślady zębów na dziesiątkach oprawnych w skórę tomów. Obskubał dwadzieścia cztery części Encyclopaedia Britannica, rozkoszując się smakiem burgundowej okładki z bukramu zdobionej na grzbiecie złotymi literami. Zajadał się także klasykami: Sokratesem, Platonem, Homerem, Arystotelesem… Dziejami Herodota, Antygoną Sofoklesa, Lizystratą Arystofanesa. Mysz zostałaby tam do końca swoich dni, gdyby na terenie nieruchomości nie zapanowało niespodziewane poruszenie. Na parterze Ledra Palace tureccy Cypryjczycy zaczęli spotykać się z greckimi Cypryjczykami pod auspicjami kontyngentu ONZ ulokowanego w hotelu. Po raz pierwszy obie społeczności zmierzały w stronę pokoju i pojednania. Członkowie KOZ-u siedzieli w wyznaczonych pokojach, słuchając siebie nawzajem i debatując o tym, kogo uwzględnić w statystykach dotyczących przemocy. Żadna ze stron nie chciała, aby liczby wzrosły, bo jak by to o nich świadczyło w oczach całego świata? Pozostawało jednak kilka pytań. Czy wliczać do zaginionych greckich opozycjonistów zamordowanych przez greckich ultranacjonalistów? I podobnie, czy uwzględniać tureckich opozycjonistów zamordowanych przez tureckich ultranacjonalistów? Czy społeczności, które wciąż jeszcze nie uporały się z własnym ekstremizmem, kiedykolwiek będą gotowe przyjąć do wiadomości, jak potraktowały własnych dysydentów?
[...]
Po zdaniu mi relacji i pożywieniu się moimi figami gryzoń ruszył w dalszą drogę. Nie zobaczyłam go nigdy więcej. Ale przed odejściem wspomniał, że ostatnia książka, w którą się wgryzł, została napisana przez kogoś o imieniu Owidiusz. Podobały mu się jego słowa i z tysięcy wersów, które poznał, jeden w szczególności przypadł mu do gustu.
Ból ten przyda ci się kiedyś.
Miałam nadzieję, że się nie mylił i że w niedalekiej przyszłości cały ten ból przyda się kolejnym pokoleniom urodzonym na wyspie, wnukom tych, którzy przetrwali zamieszki. Obecnie podczas pobytu na Cyprze wciąż jeszcze możesz znaleźć nagrobki greckich wdów i tureckich wdów z wyrytymi literami różnych alfabetów, które wyrażają jednak to samo błaganie:
Jeśli odnajdziesz mojego męża, pochowaj go, proszę, przy mnie.
[...]
Nadchodziły zmiany. Dało się je wyczuć. Dawniej ludzie mawiali, że Grecy i Turcy są jak palec i paznokieć. Nie da się oddzielić paznokcia od palca. Ewidentnie nie mieli racji. Da się to zrobić. Wojny są potworne. W każdej postaci. Ale być może najgorsza z nich jest wojna domowa, kiedy sąsiedzi zamieniają się we wrogów. Ada słuchała uważnie, kiedy Meryem opowiadała jej o wyspie. Jak to w najgorętsze letnie noce spały na dworze, na materacach rozłożonych na werandzie. Jak razem z Defne, chroniąc się przed komarami pod ażurową białą siatką, liczyły gwiazdy na niebie. Jakie były zadowolone, kiedy sąsiadka Greczynka podarowała im deser z kandyzowanych pigw, choć ich ulubionym łakociem pozostawał tort noworoczny, vasilopita, z ukrytą w środku monetą. Jak ich matka, przekonana, że nie należy zwracać sąsiadom pustego talerza, nakładała na niego pudding pistacjowy w różanym syropie. Jak po podziale na ulicach, gdzie dawniej bawiły się i spacerowały, pojawiły się worki z piaskiem oraz budki wartownicze. I jak to dzieci gawędziły z napotykanymi irlandzkimi, kanadyjskimi, szwedzkimi bądź duńskimi żołnierzami, uważając oddziały ONZ za stały element codziennego życia…
[...]
Właśnie podczas tych trudnych rozmów Defne nauczyła się, że ręce były najszczerszymi częściami ludzkiego ciała. Oczy kłamały. Usta kłamały. Twarze ukrywały się za tysiącem masek. Ale rękom zdarzało się to niezmiernie rzadko. Obserwowała więc dłonie starszych osób, spoczywające rozważnie na kolanach, przywiędłe, pomarszczone, pokryte plamami wątrobowymi, powykręcane i niebieskie od żył, stworzenia z własnym umysłem i sumieniem. Dostrzegała, jak za każdym razem, gdy zadawała niewygodne pytanie, dłonie odpowiadały własnym językiem, wyginając się, gestykulując, skubiąc skórki przy paznokciach. Kiedy Defne starała się zachęcić swoich rozmówców, aby się przed nią otworzyli, uważała, aby nie wymagać od nich więcej, niż byli gotowi ofiarować. Niepokoiły ją jednak głębokie rozpadliny istniejące między krewnymi w różnym wieku. Zdecydowanie za często pierwsze pokolenie ocalałych – to, które wycierpiało najwięcej – nosiło swój ból tuż pod skórą, a wspomnienia niczym drzazgi wystawały częściowo na powierzchnię bądź pozostawały całkiem niewidoczne dla oczu. Z kolei druga linia wolała zdusić przeszłość, zarówno tę, która nie miała przed nimi tajemnic, jak i tę, która pozostawała nieznana. W przeciwieństwie do niej trzecia generacja chciała drążyć i przełamać milczenie. Jakie to dziwne, że w tych rodzinach noszących blizny po wojnach, zmuszonych do migrowania i brutalnych czynów, najwyraźniej to najmłodsi pielęgnowali najstarsze wspomnienia.
[...]
Dziewięć miesięcy po urodzeniu Ady Defne postanowiła wrócić do pracy w Komitecie ds. Osób Zaginionych. Uważała, że nawet jeśli od Cypru dzielą ją trzy tysiące kilometrów, może pomóc w poszukiwaniach. Zaczęła spotykać się ze społecznościami imigrantów z wyspy zamieszkujących różne dzielnice i przedmieścia Londynu. W szczególności zależało jej na rozmowach ze starszymi osobami, które przeżyły zamieszki i u kresu życia mogły zechcieć wyjawić część swoich sekretów. Niemal każdego dnia tamtej jesieni wkładała swój niebieski trencz i wychodziła na ulice w poszukiwaniu napisów po grecku i turecku, podczas gdy deszcz dudnił w chodniki i spływał do ścieków. Niemal zawsze po miłej pogawędce ktoś wskazywał jej ten czy inny dom, sugerując, że właśnie tam może znaleźć to, czego szuka. Poznawane przez nią rodziny zwykle witały ją ciepło i serdecznie, proponowały herbatę i ciastka, ale zawsze odgradzały się zasłoną nieufności, która – choć nienazwana – pozostawała wyczuwalna dla wszystkich zgromadzonych w pomieszczeniu. Czasem Defne orientowała się, że seniorzy chętniej dzielili się z wspomnieniami, kiedy w pokoju nie było innych członków rodziny. Bo pamiętali. Wydarzenia z przeszłości równie ulotne i postrzępione jak kłaczki wełny rozpędzane przez wiatr. Znaczna część tych mężczyzn i kobiet, urodzonych i wychowanych w mieszanych wioskach, znała grecki i turecki, a garstka tych, którzy tkwili w szponach alzheimera, ześlizgiwała się po zboczach czasu prosto w język, którego nie używali od dekad. Niektórzy sami byli świadkami zbrodni, inni tylko o nich słyszeli. Zdarzali się i tacy, którzy odpowiadali wymijająco.
[...]
Nie traktuj mnie protekcjonalnie. Z jej ciemnych oczu nic nie dało się wyczytać. Długo o tym myślałam. Widziałam, jak to działa. Ciągle rozmawiam z ludźmi. To nie mija, Kostasie. Gdy już zagnieździ ci się w głowie, bez względu na to, czy pod postacią wspomnień własnych, czy rodziców, albo nawet dziadków, ten pieprzony ból wiąże się z krwią. Zostaje z tobą i piętnuje cię na zawsze. Miesza ci w głowie i wpływa na to, jak postrzegasz siebie i innych. Nagle dziecko się poruszyło, więc oboje na nie spojrzeli, przejęci, że za bardzo hałasują. Ale cokolwiek śniła Ada, pozostała w swojej fantazji, a jej twarz emanowała takim spokojem, jakby czegoś nasłuchiwała. Defne usiadła na kanapie, zwieszając ręce po bokach, jakby uszło z niej życie, upodabniając się do lalki. Proszę cię tylko o to, żebyś dał mi słowo. Jeśli chcemy zapewnić naszemu dziecku dobrą przyszłość, musimy odciąć je od naszej przeszłości.
[...]
To małpa, a my jesteśmy ludźmi. Ludzie i szympansy karłowate mają identyczne DNA w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Ada wsunęła sobie komórkę do kieszeni. Poza tym uważam, że za wiele wymagasz od kobiet. Chcesz, żeby poświęcały się dla szczęścia innych, próbowały dostosować się do wszystkich wkoło i spełniały standardy piękna, które nie odpowiadają rzeczywistości. To niesprawiedliwe. Świat nie jest sprawiedliwy – skomentowała Meryem. Jeśli kamień spadnie na jajko, źle dla jajka. Jeśli jajko spadnie na kamień, to nadal źle dla jajka. Przez moment Ada przyglądała się ciotce. Nie uważam, że my, kobiety, musimy być dla siebie takie surowe. No cóż, nigdy nie wypowiadaj słowa amen na zakończenie nieprawdopodobnej modlitwy.
[...]
Kostas pisał w swoim gabinecie mieszczącym się w dawnym składziku na narzędzia. Z wielką ulgą zanurzał twarz w niebieskim świetle ekranu komputera. Urządził sobie tutaj kryjówkę. Na biurku piętrzyły się dokumenty, książki i artykuły akademickie. Od czasu do czasu wyglądał przez okno, żeby spojrzeć na ogród. Po tym, jak orkan Hera ucichł, w powietrzu dało się wyczuć coś nowego, cichą obietnicę rozejmu, która pojawia się po zażartej bitwie. Za kilka tygodni, gdy nadejdzie wiosna, będzie mógł wykopać drzewo figowe. W tym tygodniu, gdy zmarła Defne, przebywał na wyprawie badawczej w Australii, gdzie kierował pracą międzynarodowego zespołu naukowców. Po pożarach, które zniszczyły duże połacie lasów, on i jego koledzy próbowali dowiedzieć się, czy drzewa, które przetrwały suszę albo ekstremalnie wysokie temperatury, oraz drzewa, których przodkowie mieli za sobą podobne bolesne doświadczenia, aktualnie reagowały na ogień inaczej od pozostałych. Przeprowadzili liczne eksperymenty na wiekowych roślinach rosnących w glebie bogatej w pył, ale skupili się głównie na pospolitym gatunku Eucalyptus grandis. Kiedy w warunkach laboratoryjnych zbadali siewki osobników po przejściach, odkryli, że drzewa, których przodkowie przetrwali trudne chwile, reagowały szybciej i produkowały więcej białek wykorzystywanych następnie przez nie do ochrony i regeneracji komórek. Odkrycia te były spójne z wynikami wcześniejszych badań dowodzącymi tego, jak gatunki topoli z identycznym materiałem DNA rosnące w podobnych warunkach różnie reagowały na traumy, takie jak susze, w zależności od tego, skąd pochodziły. Czy to mogło oznaczać, że drzewa nie tylko miały jakiś rodzaj pamięci, ale także przekazywały zdobytą wiedzę potomkom? Podekscytowany zadzwonił do Defne, żeby podzielić się swoimi odkryciami, ale nie zdołał się z nią skontaktować. Trochę później tego samego dnia spróbował ponownie, a potem wybrał jeszcze numer domowy i komórki Ady. Nie nawiązał jednak połączenia.
[...]
Odkąd był dzieckiem, pocieszenia szukał u drzew, jak w swoim prywatnym sanktuarium, i postrzegał życie przez pryzmat kolorów oraz gęstości ich konarów i liści. Ale ogromny podziw dla roślin rozbudzał w nim także dziwne poczucie winy, jakby poświęcanie przyrodzie wiele uwagi miało sugerować, że lekceważył coś jeśli nawet nie bardziej istotnego, to przynajmniej równie naglącego i frapującego: ludzkie cierpienie. Czy to możliwe, że z powodu wielkiej miłości do arboralnego świata i jego zawiłego ekosystemu w pewien okrężny sposób unikał codziennej rzeczywistości pełnej polityki i konfliktów? Jakaś jego część rozumiała, że ludzie, zwłaszcza ci urodzeni tam, skąd pochodził, mogli tak to postrzegać, ale inna, znacznie większa, uporczywie odrzucała taką koncepcję. Zawsze wierzył, że ból nie zna – a przynajmniej nie powinien znać – pojęcia hierarchii w odniesieniu do ludzi i zwierząt, a żadna z istot, czy to człowiek, zwierzę, czy właśnie roślina, nie ma więcej praw od innych. Wiedział, że wielu jego rodaków poczułoby się głęboko dotkniętych, gdyby wypowiedział tę opinię na głos. Jeszcze w Nikozji, kiedy obserwował prace Komitetu ds. Osób Zaginionych, zaświtała mu w głowie niebywała myśl. Sądził, że także nieszkodliwa. Wykopane ciała zaginionych zostawały otoczone troską kochających ich rodzin, które zajmowały się wyprawieniem należytego pochówku. Ale także ci, których nigdy nie odnaleziono, nie zostali całkiem opuszczeni. Zajmowała się nimi bowiem natura. Z tej samej ziemi wyrastał dziki tymianek i lebiodka majeranek. Ziemia rozwierała się wówczas niczym okno nowych możliwości. Miriady ptaków, nietoperzy i mrówek przenosiły nasiona w dalekie miejsca, gdzie dawały początek nowemu życiu. W najbardziej zaskakujący sposób ofiary kontynuowały egzystencję, bo właśnie tak przyroda traktowała śmierć, przemieniając koniec w tysiące nowych istnień.
[...]
Poczuł ucisk w gardle, kiedy spojrzał na zdjęcie w ramce stojącej na jego biurku. Przedstawiało ich troje podczas wyjazdu do Afryki Południowej. Palcem wskazującym dotknął twarzy żony, po czym nakreślił ufny uśmiech córki. Defne odeszła, ale Ada wciąż tu była, a Kostas martwił się, że ją zawodzi. Przez ostatni rok był wycofany i małomówny, a nad wszystkim, co mówił i czego nie potrafił powiedzieć, unosiła się chmura apatii. Dawniej byli sobie bardzo bliscy, on i Ada. Niczym bard nasycający każdą opowieść napięciem, opowiadał jej o kwitnących nocą astrach o zapachu czekolady, wolno wzrastających sukulentach dziwnie podobnych do ukwieconych kamieni oraz o Mimosa pudica, roślinie tak nieśmiałej, że kurczyła się pod wpływem najdelikatniejszego choćby dotyku. Niewyczerpane pokłady fascynacji córki przyrodą rozgrzewały mu serce. Zawsze cierpliwie odpowiadał na jej pytania. W tamtym okresie łączyła ich tak silna więź, że Defne, tylko trochę na żarty, narzekała: „Jestem zazdrosna. Zobacz, jak Ada cię słucha! Ona cię uwielbia, najdroższy”.
[...]
Tato, pamiętasz, jak opowiadałeś mi, że kiedy ludzie patrzą na drzewo, nigdy nie widzą tego samego? Myślałam o tym ostatnio, ale nie mogłam sobie przypomnieć, o co dokładnie chodziło. Przypomnisz mi? Pewnie. Chyba wspomniałem, że można ustalić charakter człowieka na podstawie tego, co dostrzega w drzewie w pierwszej kolejności. Kontynuuj. To nie jest oparte na żadnej naukowej metodologii albo doświadczeniach empirycznych… Wiem o tym! Mów dalej. Chodziło mi o to, że kiedy niektórzy ludzie stają naprzeciwko drzewa, najpierw dostrzegają pień. To ci, którzy cenią porządek, bezpieczeństwo, zasady, ciągłość. Potem mamy takich, którzy zwracają szczególną uwagę na gałęzie. Oni pragną zmiany, poczucia wolności. I na końcu są ci przywiązujący wagę do korzeni, nawet jeśli te są ukryte pod ziemią. Oni mają silny emocjonalny stosunek do swojego dziedzictwa, tożsamości, tradycji…
[...]
Starożytni wierzyli w istnienie słupa przechodzącego przez wszechświat i łączącego podziemny świat z ziemią i niebem. Pośrodku tej osi górowało wspaniałe kosmiczne drzewo, potężne i imponujące. Jego gałęzie podtrzymywały słońce, księżyc, gwiazdy i konstelacje, a jego korzenie sięgały w otchłań w dole. Ale kiedy ludzie mieli określić, jaki to dokładnie rodzaj rośliny, wdawali się w zażarte kłótnie. Niektórzy twierdzili, że to może być wyłącznie topola balsamiczna. Inni utrzymywali, że to musi być tamaryndowiec. A jeszcze kolejni upierali się, że to cedr, orzesznik, baobab albo sandałowiec. Właśnie tak ludzkość podzieliła się na wrogie narody, wojujące ze sobą plemiona. Moim zdaniem było to bardzo nierozsądne, skoro wszystkie drzewa są ważne i zasługują na uwagę oraz aprobatę. Można nawet powiedzieć, że istnieje drzewo na każdy humor i każdy moment. Jeśli chcesz dać coś cennego wszechświatowi, piosenkę albo wiersz, należy w pierwszej kolejności podzielić się tym z dębem olcholistnym. Jeśli brakuje ci odwagi albo czujesz się bezbronnie, poszukaj cyprysu wiecznie zielonego albo kwitnącego kasztanowca. Oba są zdumiewająco odporne i opowiedzą ci o wszystkich pożarach, które przetrwały. A jeśli chcesz wyjść ze swoich prób z większą siłą i dobrocią, znajdź osikę, która cię tego nauczy – drzewo tak nieustępliwe, że potrafi odeprzeć nawet próbujące je zgładzić płomienie.
[...]
Jeśli twojej artystycznej duszy brakuje inspiracji, jakaranda mimozolistna albo słodko pachnąca mimoza mogą pobudzić twoją wyobraźnię. Jeśli szukasz odnowy, rozejrzyj się za wiązem górskim, a jeśli żałujesz zbyt wielu rzeczy, wierzba babilońska przyniesie ukojenie. Kiedy masz problemy albo jesteś na dnie i nie masz komu się zwierzyć, głóg to drzewo dla ciebie. Nie bez powodu głogi zapewniają dom wróżkom i strzegą garnców ze złotem. Mądrość zapewni buk, inteligencję sosna, odwagę jarzębina, hojność leszczyna, a radość jałowiec. A kiedy musisz zostawić coś, czego nie potrafisz kontrolować, pomoże ci brzoza ze srebrzystobiałą korą, łuszczącą się i schodzącą warstwami niczym stara skóra. I w końcu, jeśli szukasz miłości albo cierpisz po jej utracie, udaj się do figi, zawsze do figi.
[...]
Nigdy nie rozmawiali otwarcie o śmierci Defne, tkwiącej pośrodku ich życia niczym żarzący się węgiel, którego nie da się tknąć. Matka bardzo cię kochała. Więc czemu… Wiem, że dużo piła. Kiedy wyjechałeś, łykała mnóstwo pigułek, chociaż musiała wiedzieć, że to niebezpieczne. Twierdzisz, że to nie było samobójstwo. Koroner stwierdził, że to nie było samobójstwo. W takim razie co to było? Coś, czego nie kontrolowała, Aditsa. Przykro mi, ale trudno w to uwierzyć. Czy nie sama dokonała takiego wyboru, chociaż wiedziała, jak to na nas wpłynie? Zachowała się totalnie egoistycznie. Nie wybaczę jej tego. Ty wyjechałeś. Byłam z nią w domu sama. Cały dzień spędziła w swoim pokoju. Myślałam, że śpi czy coś. Starałam się nie hałasować. Pamiętasz, jaka czasem stawała się… wycofana. Ale minęło całe popołudnie, a po niej nadal nie było śladu. Zapukałam do drzwi, i nic. Weszłam. Nie zastałam jej w łóżku. Pomyślałam naiwnie, że gdzieś wyszła. Może wydostała się przez okno i zostawiła mnie… Ale potem ją zobaczyłam. Leżała na dywanie jak zepsuta lalka, mocno obejmując kolana. Ada zamrugała gwałtownie. Musiała spaść z łóżka.
[...]
Kiedy byłem młodym botanikiem, zadzwonił do mnie pracownik akademicki z Oxfordshire. Był erudytą, profesorem literatury i języków klasycznych, ale nie znał się na drzewach, a w jego ogrodzie rósł kasztan jadalny, który nie radził sobie najlepiej. Nie potrafił ustalić sedna problemu, więc poprosił mnie o pomoc. Obejrzałem gałęzie i liście. Pobrałem próbki kory, sprawdziłem jakość gleby. Wszystkie testy wyszły bez zarzutu. Ale im dłużej je obserwowałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że profesor miał rację. Drzewo umierało. Nie mogłem zrozumieć dlaczego. Ostatecznie chwyciłem łopatę i zacząłem kopać. Właśnie wtedy dostałem lekcję, której nigdy nie zapomnę. Okazało się, że korzenie drzewa okrążały jego pień, blokując przepływ wody i substancji odżywczych. Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, bo to wszystko działo się pod powierzchnią, niewidoczne dla oczu… Nie rozumiem – odezwała się Ada. To się nazywa obrączkowanie. Przyczyn może być wiele. W tym przypadku zanim kasztanowiec został zasadzony w ogrodzie, rósł w okrągłym pojemniku. Zmierzam do tego, że drzewo dusiło się własnymi korzeniami. Ponieważ działo się to pod ziemią, pozostawało niewidoczne. Kiedy nikt w porę nie orientuje się w sytuacji, korzenie zaczynają coraz mocniej uciskać drzewo, aż w końcu to dla niego za wiele.
[...]
Ada zerknęła na ojca. Sugerujesz, że mam udawać kogoś innego? To nie udawanie. Kiedy modrosójka błękitna wzlatuje w niebo, wydając odgłosy myszołowa rdzawoskrzydłego, na moment się nim staje. Inaczej nie wydobyłaby identycznego dźwięku. Rozumiesz, do czego zmierzam? W porządku, tato, przyjęłam. Pójdę tam i będę szybować po klasie jak myszołów. Cyniczny myszołów – poprawił ją Kostas z uśmiechem. Kocham cię. Jestem z ciebie dumny. A jeśli te dzieciaki zajdą ci za skórę, wspólnie poszukamy rozwiązania. Nie przejmuj się, proszę. Ada poklepała ojca po dłoni. W potrzebie dorosłych, aby opowiadać różne historie, było coś dziecinnego. Naiwnie wierzyli, że za pomocą inspirującej anegdoty – odpowiedniej fabuły zaprezentowanej w odpowiednim czasie – mogą poprawić dzieciom humor, zmotywować je do wielkich osiągnięć i zwyczajnie zmienić ich rzeczywistość. Nie było sensu tłumaczyć, że życie jest bardziej skomplikowane, a słowa mniej magiczne, niż im się wydaje.
[...]
Czuję, jak surowa zima zaczyna odpuszczać, kiedy koło pór roku znów zaczyna się obracać. Persefona, bogini wiosny, wraca na ziemię z girlandą srebrnych kwiatów zdobiących jej złote włosy. Delikatnie stąpa nad ziemią, w jednej dłoni ściskając bukiet czerwonych maków i snopów pszenicy, a w drugiej szczotkę do odgarniania śniegu i usuwania błota oraz szronu. Słyszę, jak roztapiają się skawalone wspomnienia, a woda ścieka z okapów, zdradzając własną prawdę. Kap, kap, kap. W przyrodzie wszystko nieustannie przemawia. Megachiroptery, pszczoły miodne, kozy bezoarowe, zaskrońce zwyczajne… Niektóre skrzeczą, kolejne piszczą, a jeszcze inne kraczą, ćwierkają, rechoczą albo wydają trele. Głazy łoskoczą, winorośle szeleszczą. Słone jeziora opowiadają historie o wojnie i powrocie do domu. Róże pnące śpiewają unisono, kiedy powieje meltemi [to gorący, północny, suchy i silny wiatr wiejący od maja do października, szczególnie w basenie Morza Egejskiego – przyp. aut.]. Sady cytrusowe recytują ody do wiecznej młodości. Głosy naszych ojczyzn nigdy nie przestają rozbrzmiewać echem w naszych umysłach. Zabieramy je ze sobą wszędzie, dokąd tylko się udamy. Nawet dzisiaj, tutaj w Londynie, pochowana w tym grobie, słyszę te same dźwięki i budzę się, drżąc niczym lunatyczka, do której dotarło, że niebezpiecznie daleko zapuściła się w noc. Na Cyprze wszystkie stworzenia, duże i małe, wyrażają siebie. Właściwie wszystkie prócz bocianów. Chociaż wyspa nie znajduje się dokładnie na ich migracyjnych trasach, od czasu do czasu kilka samotnych bocianów, zepchniętych z kursu przez prądy powietrzne, spędza tam kilka dni przed wznowieniem podróży. Są duże, eleganckie i w przeciwieństwie do innych ptaków niezdolne do wydawania odgłosów.
[...]
Tam, skąd pochodzę, od czasu do czasu kobiety, z przyczyn osobistych, zamieniały się w ten czy inny element natywnej flory. Defne, Dafne, Daphne… Dafne, która odważyła się odrzucić umizgi Apolla, stała się wawrzynem. Jej skóra stwardniała, tworząc ochronną korę, jej ręce wyprostowały się w smukłe gałęzie, a jej włosy rozpuściły w jedwabiste listowie, podczas gdy, jak opowiada nam Owidiusz: „jej przed momentem szybkie jeszcze nogi utknęły w wolno rosnących korzeniach”. Lecz podczas gdy Dafne zamieniła się w drzewo, aby uniknąć miłości, ja przybrałam postać drzewa, aby miłość zatrzymać. Powietrze się ociepla, niebo nad Londynem nabiera nieśmiałego odcienia błękitu. Czuję, jak blady promień słońca przeczesuje ziemię, nieznośnie wolno. Odrodzenie wymaga czasu. Leczenie wymaga czasu. Ale ja wiem i wierzę w to, że lada moment mój ukochany Kostas Kazantzakis wyjdzie do ogrodu z łopatą w ręce, być może znów ubrany w swoją starą, granatową parkę, tę samą, którą kupiliśmy razem w sklepie vintage na ulicy Portobello, odkopie mnie i wyciągnie spod ziemi, trzymając mnie delikatnie w ramionach, a w jego pięknych oczach znów ujrzę wyryte w jego duszy ślady wyspy na odległym krańcu basenu Morza Śródziemnego, ślady naszej miłości.
Elif Shafak, Wyspa zaginionych drzew
Romantyczna powieść obyczajowa Elif Shafak – tureckiej powieściopisarki, felietonistki, wykładowczyni akademickiej, a także aktywistki feministycznej przenosi akcję tej wyjątkowej opowieści do dalekiego i podzielonego już od ponad półwiecza Cypru – tej wciąż zantagonizowanej Republiki Greków i Turków – w umowne czasy ubiegłowieczne od końca ostatniej światowej wojny po dekadę nam współczesną w obecne stulecie. Na kanwie zakazanej miłości pomiędzy Turczynką Defne, a Grekiem Kostasem, tudzież ich dalszych, pokręconych przez burzliwą historię pojedynczych i wspólnych losów wyrasta ponad przeciętnie osobliwa historia pospolitej figi jadalnej Ficus carica, której zdumiewające przemyślenia i dookolne wydarzenia ujmują metaforycznie tamten świat, który musiał odejść w niesławie. Powieść Shafak to głośny krzyk-sprzeciw wobec przemocy, przeciw wojnie i tych wszelkich wrogich postaw, które trudno skategoryzować w jakimkolwiek słowniku pojęć kulturotwórczych.