Blog

 

11.10.2025

Wyspa zaginionych drzew

„ Do­trzeć tam kie­dyś – to twe za­mie­rze­nie.

Pod­ró­ży jed­nak wca­le nie przy­spie­szaj…”

Konstandinos Petru Kawafis


„Orzeł nie naje się mu­cha­mi.”


„Je­śli wi­dzisz, że nad­ci­ąga bu­rza,

znaj­dź schro­nie­nie,

bo wła­śnie tam dżin wzi­ął ślub!”

[…]

Jak da­le­ko si­ęga­ją wspo­mnie­nia, na sa­mym kra­ńcu ba­se­nu Mo­rza Śró­dziem­ne­go, leży wy­spa tak pi­ęk­na i nie­bie­ska, że licz­ni pod­ró­żni­cy, piel­grzy­mi oraz kup­cy, któ­rzy się w niej za­ko­cha­li, po­sta­no­wi­li ni­g­dy jej nie opu­ścić bądź też pró­bo­wa­li ho­lo­wać ją na li­nach przez całą dro­gę wio­dącą do ich wła­snych kra­jów. Być może to tyl­ko le­gen­dy. Lecz le­gen­dy opo­wia­da­ją nam o tym, o czym za­po­mnia­ła hi­sto­ria. Mi­nęło wie­le lat, od­kąd opuściłam to miej­sce na po­kła­dzie sa­mo­lo­tu, w wa­liz­ce wy­ko­na­nej z mi­ęk­kiej, czar­nej skó­ry, aby ni­g­dy nie po­wró­cić. I choć za­adop­to­wa­ła mnie inna zie­mia, An­glia, gdzie wzro­słam i roz­kwi­tłam, nie ma dnia, że­bym nie pra­gnęła wró­cić. Do domu. Do oj­czy­zny. Na­dal musi być tam, gdzie ją zo­sta­wi­łam, wzno­sząc się i opa­da­jąc na spie­nio­nych fa­lach, któ­re roz­bi­ja­ją się o jej po­szar­pa­ne brze­gi. Tam, gdzie spo­ty­ka­ją się trzy kon­ty­nen­ty – Eu­ro­pa, Afryka i Azja – oraz Le­want, roz­le­gła, nie­zmie­rzo­na kra­ina, któ­ra na do­bre znik­nęła ze wspó­łcze­snych map. Mapa to dwu­wy­mia­ro­we od­wzo­ro­wa­nie z umow­ny­mi sym­bo­la­mi i wy­żło­bio­ny­mi li­nia­mi, któ­re de­cy­du­ją, kto zo­sta­nie na­szym wro­giem, a kto przy­ja­cie­lem, kto za­słu­gu­je na na­szą mi­ło­ść, kto na nie­na­wi­ść, a kto na ca­łko­wi­tą obo­jęt­no­ść. Kar­to­grafia to jesz­cze jed­na nazwa na uży­tek hi­sto­rii opo­wia­da­nych przez zwy­ci­ęz­ców.

[...]

Prze­ci­na­jące sto­li­cę za­sie­ki tkwi­ły tam ni­czym rana w ser­cu. Li­nię de­mar­ka­cyj­ną – gra­ni­cę – zna­czy­ły: znisz­czo­ne domy no­szące śla­dy po ku­lach, pu­ste po­dwó­rza po­ora­ne bli­zna­mi po wy­bu­chach gra­na­tów, za­bi­te de­ska­mi skle­py, któ­re po­pa­dły w ru­inę, zdo­bio­ne bra­my wi­szące pod ró­żny­mi kąta­mi na ze­psu­tych za­wia­sach, luk­su­so­we auta z in­nej epo­ki rdze­wie­jące pod war­stwa­mi ku­rzu… Dro­gi zo­sta­ły za­blo­ko­wa­ne zwo­ja­mi dru­tu kol­cza­ste­go, sto­sa­mi wor­ków z pia­skiem, becz­ka­mi pe­łny­mi be­to­nu, ro­wa­mi prze­ciw­pan­cer­ny­mi i stra­żni­ca­mi. Uli­ce ko­ńczy­ły się gwa­łtow­nie, ni­czym urwa­ne my­śli albo nie­prze­pra­co­wa­ne uczu­cia. Kie­dy żo­łnie­rze nie ro­bi­li ob­cho­dów, sta­li na stra­ży z ka­ra­bi­na­mi ma­szy­no­wy­mi; mło­dzi, znu­dze­ni, sa­mot­ni mężczy­źni z ró­żnych za­kąt­ków świa­ta, któ­rzy nie­wie­le wie­dzie­li o wy­spie i o jej skom­pli­ko­wa­nej hi­sto­rii, do­pó­ki nie tra­fi­li na po­ste­ru­nek w tym ob­cym śro­do­wi­sku. Mury po­kry­wa­ły za­miesz­czo­ne tam zgod­nie z pra­wem zna­ki w śmia­łych ko­lo­rach, gło­szące wiel­ki­mi li­te­ra­mi:

ZA­KAZ WSTĘPU

NIE ZBLI­ŻAĆ SIĘ, TE­REN STRZE­ŻO­NY!

ZA­KAZ FO­TO­GRA­FO­WA­NIA I FIL­MO­WA­NIA

Nie­co da­lej wzdłuż ba­ry­ka­dy ja­kiś prze­cho­dzień nie­le­gal­nie na­skro­bał na becz­ce:

WI­TAJ­CIE NA ZIE­MI NI­CZY­JEJ

Za­po­ra dzie­ląca Cypr od brze­gu do brze­gu, stre­fa bu­fo­ro­wa pa­tro­lo­wa­na przez od­dzia­ły Or­ga­ni­za­cji Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych, mia­ła dłu­go­ść pra­wie stu osiem­dzie­si­ęciu ki­lo­me­trów i miej­sca­mi gru­bo­ść po­nad sze­ściu ki­lo­me­trów, a miej­sca­mi le­d­wie kil­ku me­trów. Ci­ągnęła się przez wszyst­kie mo­żli­we kra­jo­bra­zy: opusz­czo­ne wio­ski, nad­mor­skie pro­win­cje, mo­kra­dła, ugo­ry, lasy so­sno­we, ży­zne rów­ni­ny, ko­pal­nie mie­dzi i sta­no­wi­ska ar­che­olo­gicz­ne, wi­jąc się ni­czym wid­mo pra­daw­nej rze­ki. Ale to wła­śnie tu­taj, w sto­li­cy i wo­kół niej, sta­wa­ła się bar­dziej wi­docz­na, na­ma­cal­na, a przez to na­tręt­na. Ni­ko­zja, je­dy­na po­dzie­lo­na sto­li­ca na świe­cie.

[...]

Czas to taki ptak śpie­wa­jący. I po­dob­nie jak ka­żde­go in­ne­go pta­ka śpie­wa­jące­go mo­żna go poj­mać. Mo­żna go wi­ęzić w klat­ce, pew­nie na­wet dłu­żej, niż wy­da­je ci się to mo­żli­we. Ale cza­su nie da się kon­tro­lo­wać w nie­sko­ńczo­no­ść. Żad­na nie­wo­la nie trwa wiecz­nie. Pew­ne­go dnia woda po­kry­je me­tal rdzą, a ła­ńcu­chy pusz­czą i twar­de be­to­no­we ser­ce zmi­ęk­nie, jak to bywa z wi­ęk­szo­ścią naj­tward­szych serc w mia­rę upły­wu lat. Do­pie­ro wte­dy dwa cia­ła, w ko­ńcu wol­ne, unio­są się w stro­nę skraw­ka nie­ba, po­ły­sku­jąc w roz­pro­szo­nych pro­mie­niach sło­ńca; wznio­są się ku roz­kosz­ne­mu błęki­to­wi, naj­pierw wol­no, a po­tem szyb­ko i gwa­łtow­nie ni­czym po­ła­wia­cze pe­reł spie­szący za­czerp­nąć po­wie­trza. Prędzej czy pó­źniej ta sta­ra stud­nia nisz­cze­jąca na sa­mot­nej, pi­ęk­nej wy­spie na sa­mym kra­ńcu ba­se­nu Mo­rza Śró­dziem­ne­go za­wa­li się, a jej se­kret uj­rzy świa­tło dzien­ne, bo wła­śnie taki jest los se­kre­tów.

[...]

Na ja­ki­mś eta­pie swo­je­go krót­kie­go ży­cia Ada zro­zu­mia­ła, że Ko­stas Ka­zant­za­kis ró­żnił się od in­nych oj­ców. Na­dal jed­nak nie po­tra­fi­ła oka­zać wy­ro­zu­mia­ło­ści jego ob­se­sji na punk­cie ro­ślin. Inni oj­co­wie pra­co­wa­li w biu­rach, skle­pach albo re­sor­tach rządo­wych, no­si­li do­brze skro­jo­ne gar­ni­tu­ry, bia­łe ko­szu­le i lśni­ące, czar­ne buty, pod­czas gdy jej oj­ciec zwy­kle przy­wdzie­wał kurt­kę prze­ciw­desz­czo­wą, oliw­ko­we albo brązo­we spodnie z mo­le­ski­nu i so­lid­ne bu­cio­ry. Za­miast tecz­ki miał tor­bę na ra­mię, w któ­rej prze­cho­wy­wał roz­ma­ite przed­mio­ty, ta­kie jak lupy, ze­staw pre­pa­ra­cyj­ny, pra­sa do su­sze­nia ro­ślin, kom­pas i no­tat­ni­ki. Inni oj­co­wie w nie­sko­ńczo­no­ść oma­wia­li in­te­re­sy i pla­ny eme­ry­tal­ne, ale jej ojca bar­dziej in­te­re­so­wał tok­sycz­ny wpływ pe­sty­cy­dów na kie­łko­wa­nie na­sion albo szko­dy eko­lo­gicz­ne spo­wo­do­wa­ne wy­ci­na­niem drzew. O efek­tach de­fo­re­sta­cji opo­wia­dał z pa­sją, któ­rą po­zo­sta­li człon­ko­wie gru­py ro­dzi­ciel­skiej re­zer­wo­wa­li dla płyn­no­ści swo­ich port­fe­li ak­cji. W do­dat­ku nie tyl­ko o tym opo­wia­dał, ale ta­kże pi­sał. Jako eko­log ewo­lu­cyj­ny i bo­ta­nik wy­dał dwa­na­ście ksi­ążek. Jed­na z nich no­si­ła ty­tuł Ta­jem­ni­cze kró­le­stwo. W jaki spo­sób grzy­by kszta­łto­wa­ły na­szą prze­szło­ść i zmie­nia­ją przy­szło­ść? Ko­lej­na z jego mo­no­gra­fii trak­to­wa­ła o ro­gat­kach, przy­laszcz­kach i mchach. Okład­ka pre­zen­to­wa­ła ka­mien­ny mo­stek za­wie­szo­ny nad stru­mie­niem pie­ni­ącym się wo­kół gła­zów ob­le­czo­nych ak­sa­mit­ną zie­le­nią. Tuż nad tą oni­rycz­ną wi­zją znaj­do­wał się po­zła­ca­ny ty­tuł Atlas po­spo­li­tych msza­ków Eu­ro­py. Pod spodem wid­nia­ły jego imię i na­zwi­sko za­pi­sa­ne wiel­ki­mi li­te­ra­mi: KO­STAS KA­ZANT­ZA­KIS. Ada nie mia­ła po­jęcia, jacy lu­dzie czy­ta­li ksi­ążki au­tor­stwa jej ojca, ale nie od­wa­ży­ła się wspo­mnieć o nich ni­ko­mu ze szko­ły. Nie za­mie­rza­ła da­wać swo­im ko­le­żan­kom i ko­le­gom z kla­sy jesz­cze jed­ne­go po­wo­du do uzna­nia jej oraz jej ro­dzi­ny za dzi­wa­ków.

[...]

Ada spu­ści­ła wzrok. Ni­g­dy nie po­zna­ła swo­ich krew­nych ze stro­ny ojca ani mat­ki. Wie­dzia­ła, że miesz­ka­li gdzieś na Cy­prze, ale na tym jej wie­dza się ko­ńczy­ła. Ja­ki­mi byli lu­dźmi? Jak spędza­li czas? Czy roz­po­zna­li­by ją, gdy­by mi­ja­li się na uli­cy albo wpa­dli na sie­bie w su­per­mar­ke­cie? Je­dy­ną człon­ki­nią ro­dzi­ny, o któ­rej sły­sza­ła, była pew­na ciot­ka, Meryem. Przy­sy­ła­ła im do An­glii we­so­łe pocz­tów­ki przed­sta­wia­jące sło­necz­ne pla­że i pa­stwi­ska pe­łne dzi­kich kwia­tów, a przy tym sto­jące w sprzecz­no­ści z jej ca­łko­wi­tą nie­obec­no­ścią w ich ży­ciu. Ale jesz­cze bar­dziej ta­jem­ni­czy od krew­nych wy­da­wał jej się sam Cypr. Choć ogląda­ła zdjęcia w in­ter­ne­cie, ni­g­dy nie od­wie­dzi­ła tego miej­sca, na któ­re­go cze­ść zo­sta­ła na­zwa­na. W języ­ku jej mat­ki imię Ada zna­czy­ło „wy­spa”. Jako dziec­ko sądzi­ła, że mia­ło od­no­sić się do Wiel­kiej Bry­ta­nii, je­dy­nej zna­nej jej wy­spy. Do­pie­ro pó­źniej zro­zu­mia­ła, że cho­dzi­ło o ca­łkiem inny za­kątek świa­ta, w do­dat­ku taki, gdzie zo­sta­ła po­częta. To od­kry­cie wpra­wi­ło ją w zdu­mie­nie, a na­wet w skrępo­wa­nie. Po pierw­sze zwró­ci­ło bo­wiem uwa­gę na fakt, że jej ro­dzi­ce upra­wia­li seks, a po dru­gie nie­odzow­nie łączy­ło się z miej­scem, któ­re do­tąd ist­nia­ło tyl­ko w jej wy­obra­źni. Po­tem włączy­ła swo­je wła­sne imię do ko­lek­cji słów nie­an­giel­skich, któ­re gro­ma­dzi­ła jak tro­fea, słów, któ­re choć cie­ka­we i barw­ne, wy­da­wa­ły się wy­star­cza­jąco od­le­głe i obce, aby po­zo­stać nie­zgłębio­ne, ni­czym ze­bra­ne na pla­ży ide­al­ne ka­my­ki, któ­re nie wia­do­mo po co przy­no­si się do domu. Uda­ło jej się ze­brać ich tro­chę. Oraz kil­ka idio­mów. I pio­se­nek, ra­do­snych dźwi­ęków. Ale nic po­nad­to. Ro­dzi­ce nie na­uczy­li jej swo­ich języ­ków oj­czy­stych, gdyż wo­le­li ko­mu­ni­ko­wać się w domu wy­łącz­nie po an­giel­sku. Ada nie mó­wi­ła po grec­ku, jak oj­ciec, ani po tu­rec­ku, jak mat­ka.

[...]

Kie­dy do­ra­sta­ła, za ka­żdym ra­zem, gdy pró­bo­wa­ła się do­wie­dzieć, dla­cze­go nie wy­bra­li się jesz­cze na Cypr, żeby spo­tkać się z ro­dzi­ną, albo cze­mu krew­ni nie od­wie­dzi­li ich w An­glii, za­rów­no oj­ciec, jak i mat­ka wy­naj­do­wa­li całą masę wy­mó­wek. Mo­ment był nie­od­po­wied­ni… Mie­li za dużo pra­cy albo wy­dat­ków… Po­wo­li za­częło kie­łko­wać w niej po­dej­rze­nie, że naj­praw­do­po­dob­niej ślub ro­dzi­ców nie spo­tkał się z apro­ba­tą ich ro­dzin. Za­ło­ży­ła, że w tej sy­tu­acji ta­kże i ona, owoc tego ma­łże­ństwa, nie mo­gła li­czyć na ich przy­chyl­no­ść. Mimo wszyst­ko, jak dłu­go Ada mo­gła, tak dłu­go kur­czo­wo trzy­ma­ła się na­dziei, że gdy­by tyl­ko któ­ryś z jej bli­skich spędził czas z nią i jej ro­dzi­ca­mi, wszyst­ko zo­sta­ło­by im wy­ba­czo­ne. Jed­nak od śmier­ci mat­ki Ada prze­sta­ła drążyć te­mat krew­nych. Sko­ro nie po­ja­wi­li się na po­grze­bie jed­nej ze swo­ich, ra­czej nie wy­krze­sa­li­by z sie­bie ani odro­bi­ny mi­ło­ści do dziec­ka zma­rłej – dziew­czy­ny, któ­rej do­tąd nie wi­dzie­li na oczy. Pod­czas prze­pro­wa­dza­nia wy­wia­dów nie osądzaj­cie star­sze­go po­ko­le­nia – po­wie­dzia­ła pani Walcott. Wy­słu­chaj­cie ich uwa­żnie i spró­buj­cie spoj­rzeć na świat ich ocza­mi. I nie za­po­mnij­cie na­grać ca­łej roz­mo­wy.

[...]

Gdy­by żyła jej mat­ka, Ada po­ka­za­ła­by jej cza­so­pi­smo. Przej­rza­ły­by je ra­zem, chi­cho­cząc. Po­roz­ma­wia­ły­by, dzie­rżąc w dło­niach kub­ki z go­rącą cze­ko­la­dą i wdy­cha­jąc parę uno­szącą się pro­sto ku ich twa­rzom. Mat­ka ro­zu­mia­ła nie­sfor­ne my­śli, grzesz­ne my­śli, ciem­ną stro­nę ksi­ęży­ca. Po­wie­dzia­ła kie­dyś, pół żar­tem, pół se­rio, że jest zbyt zbun­to­wa­na, aby być do­brą mamą, i zbyt mat­czy­na, aby być do­brą bun­tow­nicz­ką. Do­pie­ro po­tem, kie­dy jej za­bra­kło, Ada zro­zu­mia­ła, że mimo wszyst­ko była rów­nie uda­ną mamą, jak i bun­tow­nicz­ką. Od jej śmier­ci mi­nęło do­kład­nie je­de­na­ście mie­si­ęcy i osiem dni. To mia­ły być pierw­sze świ­ęta Bo­że­go Na­ro­dze­nia bez niej.

[...]

Tego po­po­łud­nia, kie­dy chmu­ry ze­bra­ły się nad Lon­dy­nem, a świat na­brał barw me­lan­cho­lii, Ko­stas Ka­zant­za­kis za­ko­pał mnie w ogro­dzie. Za do­mem. Zwy­kle po­do­ba­ło mi się tam, wśród buj­nych ka­me­lii, słod­ko pach­nące­go wi­cio­krze­wu i le­ci­wych lesz­czyn z ich pa­jęcza­sty­mi kwia­ta­mi, ale to nie był zwy­kły dzień. Pró­bo­wa­łam się roz­ch­mu­rzyć i sku­pić na po­zy­ty­wach, ale na pró­żno. By­łam po­de­ner­wo­wa­na, pe­łna obaw. Ni­g­dy wcze­śniej nie zo­sta­łam za­ko­pa­na. Ko­stas ha­ro­wał na ze­wnątrz na zim­nie od wcze­snych go­dzin po­ran­nych. Jego czo­ło po­kry­wa­ła cien­ka war­stew­ka potu, po­ły­sku­jąca za ka­żdym ra­zem, gdy wbi­jał sta­lo­wą kra­wędź ło­pa­ty w twar­dą zie­mię. Za nim roz­po­ście­ra­ły się cie­nie drew­nia­nych tre­lia­ży, któ­re choć la­tem słu­ży­ły za wspar­cie dla pnących róż i po­woj­ni­ków, obec­nie nie były ni­czym wi­ęcej jak tyl­ko ażu­ro­wym prze­pie­rze­niem od­gra­dza­jącym ogród od ta­ra­su sąsia­da. Przy jego skó­rza­nych bu­tach, obok sre­brzy­ste­go śla­du zo­sta­wio­ne­go przez śli­ma­ka, wol­no ro­sła gór­ka wil­got­nej i roz­pa­da­jącej się pod do­ty­kiem zie­mi. Od­dech skra­plał mu się przed twa­rzą, ra­mio­na miał na­prężo­ne pod gra­na­to­wą par­ką – tą samą, któ­rą ku­pił w skle­pie vintage na uli­cy Portobello – a kłyk­cie czer­wo­ne i odra­pa­ne, miej­sca­mi na­wet krwa­wi­ące, z cze­go naj­wy­ra­źniej nie zda­wał so­bie spra­wy.

[...]

Może to tyl­ko opo­wie­ści, ale ja w nie wie­rzy­łam. Tak jak wie­rzy­łam w le­gen­dy i ukry­te w nich praw­dy, któ­re pró­bo­wa­ły prze­ka­zać. Tłu­ma­czy­łam so­bie, że je­śli wszyst­ko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, spędzę pod zie­mią je­dy­nie trzy mie­si­ące, może na­wet kró­cej. Kie­dy żon­ki­le za­kwit­ną wzdłuż ście­żek, a dzwon­ki po­kry­ją po­szy­cie w le­sie i cała przy­ro­da znów zbu­dzi się do ży­cia, zo­sta­nę od­ko­pa­na. Usta­wio­na w pio­nie i przy­wró­co­na do ży­cia. Ale bez względu na to, jak bar­dzo bym nie pró­bo­wa­ła, nie po­tra­fi­łam trzy­mać się tej wątłej na­dziei, kie­dy sro­ga i nie­mi­ło­sier­na zima zda­wa­ła się nie mieć ko­ńca. Wła­ści­wie ni­g­dy nie szło mi z opty­mi­zmem. Praw­do­po­dob­nie mam to za­pi­sa­ne w DNA. Po­cho­dzę z dłu­giej li­nii pe­sy­mi­stów. Za­cho­wa­łam się więc tak, jak mia­łam w zwy­cza­ju: za­częłam wy­obra­żać so­bie wszyst­ko, co mo­gło pó­jść źle. Co by było, gdy­by w tym roku wio­sna nie na­de­szła, a ja zo­sta­ła­bym pod zie­mią na za­wsze? Co by było, gdy­by wio­sna w ko­ńcu się jed­nak po­ja­wi­ła, ale Ko­stas Ka­zant­za­kis za­po­mnia­łby mnie wy­ko­pać?

[...]

Dbał o mnie, jak za­wsze. W prze­szło­ści za­wsze wte­dy, gdy po­wie­trze sta­wa­ło się lo­do­wa­te, Ko­stas po­dej­mo­wał środ­ki ostro­żno­ści, aby za­cho­wać mnie przy ży­ciu. Pa­mi­ętam pew­ne chłod­ne, stycz­nio­we po­po­łud­nie, kie­dy osło­nił mnie ze wszyst­kich stron pa­ra­wa­na­mi i owi­nął kil­ko­ma war­stwa­mi juty, aby zre­du­ko­wać utra­tę wil­go­ci. In­nym ra­zem okrył mnie cho­cho­łem. Usta­wił w ogro­dzie lam­py grzew­cze, aby za­pew­nić mi cie­pło nocą i, co naj­wa­żniej­sze, tuż przed świ­tem, w naj­mrocz­niej­szej i często naj­zim­niej­szej po­rze dnia. Wte­dy, gdy w wiecz­ny sen za­pa­da­ją bez­dom­ni na uli­cach i wi­ęk­szo­ść z nas… drzew fi­go­wych. Je­stem Fi­cus ca­ri­ca, zna­na jako po­spo­li­ta figa ja­dal­na, cho­ciaż za­pew­niam, że nie ma we mnie nic po­spo­li­te­go. Jako dum­na człon­ki­ni ro­dzi­ny mor­wo­wa­tych Mo­ra­ce­ae z kró­le­stwa Plan­tae wy­wo­dzę się z Azji Mniej­szej, a mo­żna mnie spo­tkać w ca­łej roz­ci­ągło­ści geo­gra­ficz­nej od Ka­li­for­nii po Por­tu­ga­lię i Li­ban, od brze­gów Mo­rza Czar­ne­go po wzgó­rza Afga­ni­sta­nu i do­li­ny In­dii. Za­ko­py­wa­nie fi­gow­ców pod zie­mią w cza­sie naj­su­row­szych zim i od­ko­py­wa­nie ich na wio­snę to oso­bli­wa, choć po­wszech­nie zna­na tra­dy­cja. Ho­łdu­ją jej rów­nież Wło­si za­sie­dla­jący chłod­ne mia­sta w Ame­ry­ce i Ka­na­dzie. Po­dob­nie jak Hisz­pa­nie, Por­tu­gal­czy­cy, Mal­ta­ńczy­cy, Gre­cy, Li­ba­ńczy­cy, Egip­cja­nie, Tu­ne­zyj­czy­cy, Ma­ro­ka­ńczy­cy, Al­gier­czy­cy, Izra­el­czy­cy, Pa­le­sty­ńczy­cy, Ira­ńczy­cy, Kur­do­wie, Tur­cy, Jor­da­ńczy­cy, Sy­ryj­czy­cy, Se­far­dyj­czy­cy… I my, Cy­pryj­czy­cy.

[...]

Imi­gran­ci w pierw­szym po­ko­le­niu to wy­jąt­ko­wy ga­tu­nek. Często ubie­ra­ją się na be­żo­wo, sza­ro albo brązo­wo. W ko­lo­ry, któ­re nie rzu­ca­ją się w oczy. Bar­wy, któ­re szep­czą, a ni­g­dy krzy­czą. W ich ma­nie­rach do­strze­ga się pew­ną skłon­no­ść do ofi­cjal­no­ści, jak­by chcie­li, aby trak­to­wa­no ich z god­no­ścią. Po­ru­sza­ją się z pew­ną nie­zgrab­no­ścią, nie ca­łkiem swo­bod­ni w ota­cza­jącej ich rze­czy­wi­sto­ści. Jed­no­cze­śnie do­zgon­nie wdzi­ęcz­ni za szan­sę, któ­rą dał im los, i prze­ra­że­ni tym, co im ode­brał, za­wsze nie­do­pa­so­wa­ni, od­se­pa­ro­wa­ni od in­nych ja­ki­mś nie­by­wa­łym do­świad­cze­niem, ni­czym oso­by, któ­re prze­ży­ły wy­pa­dek sa­mo­cho­do­wy. Imi­gran­ci w pierw­szym po­ko­le­niu bez prze­rwy roz­ma­wia­ją ze swo­imi drze­wa­mi – oczy­wi­ście pod wa­run­kiem, że w po­bli­żu nie ma in­nych lu­dzi. Zwie­rza­ją się nam, opi­su­jąc swo­je ma­rze­nia i aspi­ra­cje, w tym te, któ­re zo­sta­wi­li za sobą ni­czym we­łnia­ne nit­ki za­cze­pio­ne o drut kol­cza­sty pod­czas prze­cho­dze­nia przez ogro­dze­nie. Ale naj­częściej po pro­stu cie­szą się z na­sze­go to­wa­rzy­stwa, plot­ku­jąc z nami jak ze sta­ry­mi, daw­no utra­co­ny­mi przy­ja­ció­łmi. Są tro­skli­wi i czu­li wo­bec swo­ich ro­ślin, zwłasz­cza tych, któ­re przy­wie­źli ze sobą z utra­co­nej oj­czy­zny. Głębo­ko wie­rzą, że ka­żde drze­wo fi­go­we oca­lo­ne przed bu­rzą to czy­jeś oca­lo­ne wspo­mnie­nie.

[...]

Krzy­cza­ła. Tak nie­spo­dzie­wa­ny, moc­ny i nie­sa­mo­wi­cie wy­so­ki był jej głos, że po­zo­sta­li ucznio­wie za­mil­kli. Nie­ru­cho­ma pani Wal­cott przy­ci­ska­ła dło­nie do pier­si i tyl­ko zmarszcz­ki wo­kół jej oczu na­bra­ły wy­ra­zi­sto­ści. Przez dłu­gie lata na­ucza­nia ni­g­dy nie wi­dzia­ła nic po­dob­ne­go. Mi­nęły czte­ry se­kun­dy. Mi­nęło ich osiem, dzie­si­ęć, dwa­na­ście… Ze­gar na ścia­nie kon­ty­nu­ował pra­cę do­tkli­wie wol­no. Czas de­for­mo­wał się i za­pa­dał do środ­ka ni­czym prze­su­szo­ne, osmo­lo­ne drew­no. Pani Wal­cott po­de­szła do uczen­ni­cy, żeby z nią po­roz­ma­wiać. Ada po­czu­ła pal­ce na­uczy­ciel­ki na swo­im ra­mie­niu. Wie­dzia­ła, że ko­bie­ta coś do niej mówi, ale nie po­tra­fi­ła roz­ró­żnić słów, sko­ro cały czas krzy­cza­ła. Mi­nęło pi­ęt­na­ście se­kund. Osiem­na­ście, dwa­dzie­ścia, dwa­dzie­ścia trzy… Jej wła­sny głos po­ry­wał ją i nió­sł wbrew jej woli, ni­czym cza­ro­dziej­ski dy­wan. Mia­ła wra­że­nie, że dry­fu­je, ob­ser­wu­jąc wszyst­ko z po­zio­mu lam­py na su­fi­cie, z tym że wca­le nie czu­ła się tak, jak­by znaj­do­wa­ła się wy­so­ko w gó­rze. Ogar­nia­ło ją na­to­miast wra­że­nie, jak­by zna­la­zła się poza swo­im cia­łem, poza tą chwi­lą, poza świa­tem. Wspo­mnia­ła ka­za­nie, któ­re­go kie­dyś wy­słu­cha­ła, może w ko­ście­le, może w me­cze­cie, jako że na ró­żnych eta­pach swo­je­go dzie­ci­ństwa cha­dza­ła do obu, na­wet je­śli nie­zbyt dłu­go. „Kie­dy du­sza opusz­cza cia­ło, wzno­si się ku fir­ma­men­to­wi, a pod­czas tej pod­ró­ży za­trzy­mu­je się, żeby po­pa­trzeć na wszyst­ko to, co znaj­du­je się w dole, nie­ska­żo­na, nie­po­ru­szo­na, nie­tkni­ęta bó­lem”.

[...]

Kie­dy spo­czniesz pod zie­mią, będę przy­cho­dził i roz­ma­wiał z tobą co­dzien­nie – po­wie­dział Ko­stas, wbi­ja­jąc ło­pa­tę w gle­bę. Pchnął trzo­nek i wy­brał gru­dę, któ­rą na­stęp­nie od­rzu­cił na ha­łdę nie­opo­dal. Nie będzie do­skwie­ra­ła ci sa­mot­no­ść. Chcia­łam mu wy­ja­śnić, że sa­mot­no­ść to ludz­ki wy­na­la­zek. Drze­wa ni­g­dy nie są sa­mot­ne. Lu­dziom wy­da­je się, że ze stu­pro­cen­to­wą pew­no­ścią po­tra­fią stwier­dzić, gdzie ko­ńczy się je­den byt, a za­czy­na ko­lej­ny. Drze­wa, ze spląta­ny­mi, uwi­ęzio­ny­mi pod zie­mią ko­rze­nia­mi, ze­spo­lo­ny­mi z grzy­ba­mi i bak­te­ria­mi, nie mają ta­kich złu­dzeń. Dla nas wszyst­ko jest ze sobą po­łączo­ne. Mimo to ucie­szy­łam się na wie­ść, że Ko­stas pla­nu­je często mnie od­wie­dzać. W ge­ście uzna­nia wy­gi­ęłam ku nie­mu ga­łęzie. Stał te­raz tak bli­sko, że czu­łam jego wodę ko­lo­ńską o za­pa­chu san­da­łow­ca, ber­ga­mot­ki i am­bry. Za­pa­mi­ęta­łam ka­żdy szcze­gół jego przy­stoj­nej twa­rzy: wy­so­kie, gład­kie czo­ło, wy­dat­ny, wąski i szpi­cza­sty nos, ja­sne oczy za­cie­nio­ne rzęsa­mi, któ­re wy­wi­ja­ły się jak pó­łk­si­ęży­ce… fale wci­ąż jesz­cze buj­nych i ciem­nych wło­sów, gdzie­nie­gdzie przy­pró­szo­nych bie­lą i si­wie­jących na skro­niach. Tego roku mi­ło­ść, w prze­ci­wie­ństwie do wy­jąt­ko­wej zimy, pod­kra­da­ła się do mnie tak stop­nio­wo i sub­tel­nie, że gdy zo­rien­to­wa­łam się w sy­tu­acji, było za pó­źno, aby się przed nią bro­nić. Głu­pio i bez­sen­sow­nie za­du­rzy­łam się w mężczy­źnie, któ­ry ni­g­dy nie po­my­śla­łby o mnie w in­tym­ny spo­sób.

[...]

Wiem, co so­bie my­ślisz. Jak ja, zwy­kła Fi­cus ca­ri­ca, mo­głam za­ko­chać się w Homo sa­piens? Ro­zu­miem, że żad­na ze mnie pi­ęk­no­ść. Ni­g­dy nie pre­zen­to­wa­łam się le­piej niż prze­ci­ęt­nie. Żad­na ze mnie sa­ku­ra, osza­ła­mia­jąca ja­po­ńska wi­śnia ze ślicz­ny­mi, ró­żo­wy­mi pąka­mi roz­kła­da­jący­mi się we wszyst­kich czte­rech kie­run­kach, w ca­łym tym blich­trze, szy­ku i bla­sku. Nie przy­po­mi­nam ab­so­lut­nie uwo­dzi­ciel­skie­go klo­nu cu­kro­we­go mie­ni­ące­go się olśnie­wa­jący­mi od­cie­nia­mi ru­bi­no­wej czer­wie­ni, sza­fra­no­wej po­ma­ra­ńczy i zło­tej żó­łci, ob­da­rzo­ne­go ide­al­nie ufor­mo­wa­ny­mi li­śćmi. I z pew­no­ścią da­le­ko mi do gli­cy­nii, tej do­sko­na­le zbu­do­wa­nej, fio­le­to­wej fem­me fa­ta­le. Nie je­stem też wiecz­nie zie­lo­ną gar­de­nią o odu­rza­jącym za­pa­chu i lśni­ącym, zie­lo­nym li­sto­wiu albo bu­gen­wil­lą z pur­pu­ro­wym splen­do­rem pnącym się i roz­le­wa­jącym w pa­lącym sło­ńcu po mu­rach z su­szo­nych ce­gieł. Albo da­wi­dią chi­ńską, któ­ra naj­pierw każe dłu­go cze­kać, aby po­tem ofia­ro­wać naj­bar­dziej cza­ru­jące, ro­man­tycz­ne przy­kwiat­ki, któ­re ło­po­czą na wie­trze ni­czym won­ne chu­s­tecz­ki. Przy­zna­ję, że nie mam uro­ku żad­nej z nich. Gdy­by zda­rzy­ło ci się mi­nąć mnie na uli­cy, pew­nie na­wet nie przy­szło­by ci do gło­wy, żeby się za mną ob­ró­cić. Lu­bię jed­nak wie­rzyć, że je­stem atrak­cyj­na na swój wła­sny roz­bra­ja­jący spo­sób. Nie­do­stat­ki uro­dy i po­pu­lar­no­ści nad­ra­biam ta­jem­ni­czo­ścią i we­wnętrz­ną siłą.

[...]

Przez wie­ki uwo­dzi­łam swo­ją ko­ro­ną sta­da pta­ków, nie­to­pe­rzy, psz­czół, mo­ty­li, mró­wek, my­szy, małp, di­no­zau­rów… a ta­kże pew­ną za­gu­bio­ną parę z błęd­nym wzro­kiem, wa­łęsa­jącą się bez celu po Ede­nie. Niech ci się nie wy­da­je, że to było ja­błko. Naj­wy­ższa pora, żeby ktoś spro­sto­wał ten ra­żący błąd. Adam i Ewa ule­gli uro­ko­wi figi, owo­cu po­ku­sy, po­żąda­nia i na­mi­ęt­no­ści, a nie ja­kie­goś chru­pi­ące­go ja­błka. Nie za­mie­rzam umniej­szać ko­le­żan­ce ze świa­ta ro­ślin, ale ja­kie szan­se może mieć po­spo­li­te ja­błko w po­rów­na­niu z ku­szącą figą, któ­ra na­wet dzi­siaj, całe wie­ki po po­pe­łnie­niu grze­chu pier­wot­ne­go, sma­ku­je jak raj utra­co­ny? Z ca­łym sza­cun­kiem dla wie­rzących, na­praw­dę nie ma sen­su za­kła­dać, że pierw­szy mężczy­zna i pierw­sza ko­bie­ta zo­sta­li zwie­dze­ni na po­ku­sze­nie ja­ki­mś zwy­czaj­nym, sta­rym jak świat ja­błkiem, a gdy tyl­ko zda­li so­bie spra­wę ze swej na­go­ści, drżący, za­wsty­dze­ni i lęka­jący się gnie­wu Bo­że­go wy­bra­li się na spa­cer po za­cza­ro­wa­nym ogro­dzie, w któ­rym to ca­łkiem przy­pad­kiem na­tknęli się na drze­wo fi­go­we i po­sta­no­wi­li osło­nić się jego li­śćmi. Cała hi­sto­ria brzmi in­te­re­su­jąco, ale coś w niej nie pa­su­je, a ja do­sko­na­le wiem, co kon­kret­nie. Ja! Bo od sa­me­go po­cząt­ku to by­łam ja – drze­wo do­bra i zła, świa­tła i mro­ku, ży­cia i śmier­ci, mi­ło­ści i zła­ma­nych serc. Adam i Ewa zje­dli mi­ęk­ką, doj­rza­łą, roz­kosz­nie po­nęt­ną, aro­ma­tycz­ną figę, po­dzie­liw­szy ją do­kład­nie na pół, a kie­dy so­czy­sta, ob­fi­ta sło­dycz roz­pły­nęła się im na języ­kach, uj­rze­li ota­cza­jący ich świat w ca­łkiem no­wych bar­wach, po­nie­waż do­kład­nie tak dzie­je się z tymi, któ­rzy zdo­by­wa­ją wie­dzę i mądro­ść. Po­tem przy­oble­kli się w li­ście z drze­wa, pod któ­rym aku­rat sta­li. A ja­błko… Przy­kro mi, ale w ogó­le nie po­ja­wi­ło się w tej opo­wie­ści.

[...]

Mimo to wci­ąż no­szę w so­bie wy­spę. Miej­sce uro­dze­nia na­da­je kszta­łt na­sze­mu ży­ciu na­wet wte­dy, gdy znaj­du­je­my się zu­pe­łnie gdzie in­dziej. Zwłasz­cza wte­dy. Od cza­su do cza­su we śnie wra­cam do Ni­ko­zji, znów sto­ję w zna­jo­mym sło­ńcu, a mój cień pada na ka­mie­nie, si­ęga­jąc ku kłu­jącym żar­now­com mio­tla­stym ob­sy­pa­nym kwia­ta­mi, z któ­rych ka­żdy jest rów­nie do­sko­na­ły i ja­sny jak zło­ta mo­ne­ta z baj­ki dla dzie­ci. Z prze­szło­ści, któ­rą zo­sta­wi­li­śmy za sobą, pa­mi­ętam wszyst­ko. Li­nie brze­go­we żło­bi­ące piasz­czy­sty te­ren ni­czym za­głębie­nia na dło­ni cze­ka­jące, aż zo­sta­ną od­czy­ta­ne, chó­ry cy­kad w na­ra­sta­jącym upa­le, psz­czo­ły bzy­czące nad po­la­mi la­wen­dy, mo­ty­le roz­po­ście­ra­jące skrzy­dła z pierw­szym pro­mie­niem sło­ńca… Ilu by nie pró­bo­wa­ło, nikt nie ra­dzi so­bie z opty­mi­zmem le­piej niż mo­ty­le. Lu­dzie za­kła­da­ją, że ró­żni­ca mi­ędzy opty­mi­sta­mi a pe­sy­mi­sta­mi to kwe­stia oso­bo­wo­ści. Ale ja wie­rzę, że sed­no tkwi w nie­umie­jęt­no­ści za­po­mi­na­nia. Im lep­sza pa­mi­ęć, tym mniej­sze szan­se na opty­mizm. I wca­le nie twier­dzę, że mo­ty­le ni­cze­go nie za­pa­mi­ętu­ją. Zde­cy­do­wa­nie to ro­bią. Ćma pa­mi­ęta to, cze­go na­uczy­ła się w sta­dium lar­wal­nym. Lecz ja i mój ga­tu­nek je­ste­śmy obar­cze­ni trwa­ły­mi wspo­mnie­nia­mi, któ­re prze­cho­wu­je­my nie tyle ca­ły­mi la­ta­mi, ile przez dłu­gie de­ka­dy. A na­wet wie­ki.

[...]

Wiecz­ne wspo­mnie­nia to prze­kle­ństwo. Kie­dy le­ci­we Cy­pryj­ki na ko­goś zło­rze­czą, nie ży­czą mu ni­cze­go ewi­dent­nie złe­go. Nie mo­dlą się o grom z ja­sne­go nie­ba, na­gły wy­pa­dek albo nie­spo­dzie­wa­ne od­wró­ce­nie się do­brej pas­sy. Mó­wią tyl­ko:

Obyś ni­g­dy nie zdo­łał za­po­mnieć.

Obyś tra­fił z tymi wspo­mnie­nia­mi do gro­bu.

separator

Za­kła­dam więc, że w ge­nach mam za­pi­sa­ną tę me­lan­cho­lię, z któ­rej nie po­tra­fię się otrząsnąć. Wy­ry­tą nie­wi­dzial­nym no­żem w mo­jej zdrew­nia­łej skó­rze.

[...]

Sto­jąc w oknie swo­jej sy­pial­ni, z czo­łem przy­ci­śni­ętym do szy­by, Ada ob­ser­wo­wa­ła, jak jej oj­ciec, skąpa­ny w upior­nym bla­sku dwóch la­tar­ni w ogro­dzie, zwró­co­ny ple­ca­mi do niej, gra­bi su­che li­ście na go­łej zie­mi. Od­kąd tego wie­czo­ru wró­ci­li ra­zem do domu, spędzał tam cały czas, pra­cu­jąc na zim­nie. Po­wie­dział, że wy­sze­dł za­raz po te­le­fo­nie ze szko­ły, zo­sta­wia­jąc figę bez opie­ki, co­kol­wiek mia­ło to zna­czyć. Pew­nie ko­lej­ne z dzi­wactw jej ojca, jak za­kła­da­ła. Stwier­dził, że musi pil­nie osło­nić drze­wo. I cho­ciaż obie­cał, że zaj­mie to kil­ka mi­nut, od tam­tej pory upły­nęła pra­wie pe­łna go­dzi­na. We wspo­mnie­niach wci­ąż wra­ca­ła do wy­da­rzeń mi­nio­ne­go po­po­łud­nia. Wstyd wił się jej w żo­łąd­ku jak wąż. Kąsał ją raz za ra­zem. Na­dal nie mo­gła uwie­rzyć w to, co zro­bi­ła. Sta­ła tam przed całą kla­są i ot tak wrzesz­cza­ła na całe gar­dło! Co ją na­pa­dło? Pa­mi­ęta­ła twarz pani Wal­cott, bla­dą i prze­ra­żo­ną. Ta mina mu­sia­ła być za­ra­źli­wa, po­nie­waż Ada wi­dzia­ła ją po­tem u in­nych na­uczy­cie­li, któ­rzy zo­sta­li po­in­for­mo­wa­ni o ca­łym za­jściu. Po­czu­ła skurcz żo­łąd­ka, kie­dy przy­po­mnia­ła so­bie, jak zo­sta­ła we­zwa­na do ga­bi­ne­tu dy­rek­to­ra. Po­zo­sta­li ucznio­wie zdąży­li opu­ścić już szkol­ny gmach, po któ­rym echo nio­sło się wte­dy jak w pu­stej sko­ru­pie.

[...]

Ko­stas wstał i za­my­ślił się przed udzie­le­niem od­po­wie­dzi. Nie­któ­re ga­tun­ki są dwu­pien­ne, co ozna­cza, że ka­żde drze­wo ma ce­chy wy­łącz­nie że­ńskie albo męskie. Za­li­cza­my do nich: wierz­bę, to­po­lę, cis, mor­wę, osi­kę, ja­ło­wiec, ostro­krzew… Ale wie­le in­nych drzew, tych jed­no­pien­nych, wy­pusz­cza za­rów­no kwia­ty męskie, jak i że­ńskie. Dąb, cy­prys, so­sna, brzo­za, lesz­czy­na, cedr, kasz­tan… I figi są że­ńskie? Z fi­ga­mi spra­wy się kom­pli­ku­ją – od­pa­rł Ko­stas. Mniej wi­ęcej po­ło­wa z nich to osob­ni­ki jed­no­pien­ne, a resz­ta dwu­pien­ne. W ba­se­nie Mo­rza Śró­dziem­ne­go ist­nie­ją ho­dow­la­ne od­mia­ny fig oraz „dzi­ki fi­go­wiec”, któ­ry ro­dzi nie­ja­dal­ne owo­ce, zwy­kle wy­ko­rzy­sty­wa­ne do kar­mie­nia kóz. Na­sza Fi­cus ca­ri­ca to ko­bie­ta, w do­dat­ku od­mia­na par­te­no­kar­picz­na, czy­li taka, któ­ra wy­da­je owo­ce sama, bez ko­rzy­sta­nia z po­mo­cy męskie­go osob­ni­ka.

[...]

Kie­dy za­ko­piesz drze­wo, czy ono cier­pi? Ko­stas unió­sł gło­wę, a li­nia jego szczęki się na­pi­ęła. Mo­żna od­po­wie­dzieć dwo­ja­ko. Kon­sen­sus na­uko­wy za­kła­da, że drze­wa są po­zba­wio­ne czu­cia w ro­zu­mie­niu wi­ęk­szo­ści lu­dzi… Ale ty się z tym nie zga­dzasz? No cóż, uwa­żam, że wci­ąż jesz­cze nie­wie­le wie­my i do­pie­ro za­czy­na­my po­zna­wać język drzew. Mo­że­my jed­nak być pew­ni, że sły­szą, czu­ją za­pa­chy, ko­mu­ni­ku­ją się i z całą pew­no­ścią za­pa­mi­ętu­ją. Lo­ka­li­zu­ją wodę, świa­tło, za­gro­że­nie. Po­tra­fią wy­sy­łać sy­gna­ły in­nym ro­śli­nom i po­ma­gać so­bie na­wza­jem. Są znacz­nie ak­tyw­niej­sze, niż wi­ęk­szo­ść lu­dzi zda­je so­bie z tego spra­wę. „Zwłasz­cza na­sza Fi­cus ca­ri­ca. Gdy­byś tyl­ko wie­dzia­ła, jaka jest wy­jąt­ko­wa”, chciał do­dać Ko­stas, ale się po­wstrzy­mał. W sła­bym świe­tle la­tar­ni ogro­do­wych Ada przyj­rza­ła się twa­rzy ojca. W ostat­nich mie­si­ącach wy­ra­źnie się po­sta­rzał. Pod jego ocza­mi po­ja­wi­ły się bla­de pó­łk­si­ęży­ce. Ból zmie­nił kszta­łt jego twa­rzy, do­da­jąc nowe płasz­czy­zny i kąty. Ale dla­cze­go roz­ma­wiasz z figą? – za­py­ta­ła, spo­gląda­jąc w inną stro­nę. A roz­ma­wiam? Tak, nie­ustan­nie. Sły­sza­łam. Cze­mu to ro­bisz? No cóż, ona po­tra­fi słu­chać. Daj spo­kój, tato! Mó­wię po­wa­żnie. Zda­jesz so­bie spra­wę, ja­kie to wy­da­je się sza­lo­ne? A je­śli ktoś cię usły­szy? Po­my­śli, że upa­dłeś na gło­wę.

[...]

„To two­je drze­wo przy­pra­wia mnie o dresz­cze”, po­wie­dzia­ła. Ale dla­cze­go? Bo po­dej­rze­wa, że skry­wam wi­ęcej, niż wi­dać go­łym okiem. I ma ra­cję, co nie ozna­cza jed­nak, że prze­ra­ża­jąca ze mnie isto­ta. Lu­dzie! Po na­praw­dę dłu­giej ob­ser­wa­cji do­szłam do smut­ne­go wnio­sku: oni wca­le nie chcą le­piej po­znać ro­ślin. Nie chcą się do­wie­dzieć, czy stać nas na akt woli, al­tru­izm albo na­wi­ąza­nie re­la­cji. Na­wet je­śli uwa­ża­ją ta­kie kwe­stie za in­te­re­su­jące na po­zio­mie abs­trak­cyj­nym, zo­sta­wia­ją je ra­czej nie­zgłębio­ne, nie szu­ka­ją od­po­wie­dzi. Pew­nie tak jest ła­twiej: uznać, że drze­wa, po­zba­wio­ne mó­zgu w ujęciu kon­wen­cjo­nal­nym, mogą do­świad­czać wy­łącz­nie naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych aspek­tów ist­nie­nia. No cóż… nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że ża­den ga­tu­nek nie ma obo­wi­ąz­ku da­rze­nia sym­pa­tią po­zo­sta­łych. Ale je­śli tak jak lu­dzie masz się za naj­wy­ższą for­mę ży­cia, jaka cho­dzi­ła i cho­dzi po zie­mi, mu­sisz zro­zu­mieć naj­star­sze spo­śród ży­jących na tej pla­ne­cie or­ga­ni­zmów, któ­re po­ja­wi­ły się tu­taj na dłu­go przed tobą i będą trwać, gdy cie­bie daw­no za­brak­nie. Moim zda­niem lu­dzie świa­do­mie uni­ka­ją zgłębie­nia wie­dzy na nasz te­mat, bo być może na ja­ki­mś pier­wot­nym po­zio­mie wy­czu­wa­ją, że to, co od­kry­ją, może oka­zać się dla nich nie­wy­god­ne. Czy chcie­li­by na przy­kład wie­dzieć, że drze­wa po­tra­fią się ad­ap­to­wać i ce­lo­wo zmie­niać wzor­ce za­cho­wań, a sko­ro to praw­da, być może in­te­li­gen­cja nie za­le­ży wy­łącz­nie od mó­zgu?

[...]

Sądzę, że lu­dziom trud­no zro­zu­mieć ro­śli­ny mi­ędzy in­ny­mi dla­te­go, że aby na­wi­ązać re­la­cję z przed­sta­wi­cie­la­mi in­nych ga­tun­ków i oka­zać im szcze­rą tro­skę, po­trze­bu­ją twa­rzy, od­bi­cia w lu­strze mo­żli­wie naj­bar­dziej po­dob­ne­go do nich. Im wi­ęk­sze oczy ma dane zwie­rzę, tym wi­ęk­szą zy­sku­je so­bie przy­chyl­no­ść ro­dza­ju ludz­kie­go. Koty, psy, ko­nie, sowy, kró­licz­ki, ma­łp­ki pig­mej­ki, a na­wet te bez­zęb­ne stru­sie, któ­re po­ły­ka­ją ka­mie­nie jak ja­go­dy, za­skar­bia­ją so­bie spo­ro czu­ło­ści. Ale węże, szczu­ry, hie­ny, pa­jąki, skor­pio­ny, je­żow­ce już nie za bar­dzo… Stwo­rze­nia o naj­mniej­szych oczach albo ca­łkiem ich po­zba­wio­ne nie mają na co li­czyć. Po­dob­nie zresz­tą jak drze­wa. Cho­ciaż drze­wa nie mają oczu, wi­dzą. Ja re­agu­ję na świa­tło. Wy­czu­wam pro­mie­nie ul­tra­fio­le­to­we i pod­czer­wo­ne oraz fale elek­tro­ma­gne­tycz­ne. Gdy­bym nie le­ża­ła te­raz pod zie­mią, wie­dzia­ła­bym, czy Ada ma na so­bie nie­bie­ski czy czer­wo­ny płaszcz, gdy­by ko­lej­ny raz sta­nęła obok mnie. Uwiel­biam świa­tło. Po­trze­bu­ję go nie tyl­ko do za­mie­nia­nia wody i dwu­tlen­ku węgla w cu­kry, wzra­sta­nia i kie­łko­wa­nia, ale ta­kże aby czuć się bez­piecz­nie i pew­nie. Ro­śli­na za­wsze zwra­ca się ku świa­tłu.

[...]

Ludz­ki czas jest li­ne­ar­ny. Bie­gnie rów­no i nie­prze­rwa­nie od prze­szło­ści, któ­ra mi­nęła, aż do przy­szło­ści uwa­ża­nej za nie­tkni­ętą i nie­na­ru­szo­ną. Ka­żdy dzień musi być wy­jąt­ko­wy, pe­łen bez­pre­ce­den­so­wych wy­da­rzeń, a ka­żda mi­ło­ść – ca­łkiem inna od po­przed­niej. Ape­tyt ga­tun­ku ludz­kie­go na no­wo­ści jest nie­za­spo­ko­jo­ny, a ja szcze­rze wąt­pię, czy wy­cho­dzi mu to na zdro­wie. Ar­bo­ral­ny czas jest cy­klicz­ny, na­wra­ca­jący, wie­czy­sty. Prze­szło­ść i przy­szło­ść żyją w chwi­li obec­nej, a te­ra­źniej­szo­ść nie­ko­niecz­nie pły­nie w jed­nym kie­run­ku, lecz roz­cho­dzi się ko­li­ście na po­do­bie­ństwo sło­jów, któ­re znaj­dziesz w ka­żdym z nas. Ar­bo­ral­ny czas przy­po­mi­na nar­ra­cję w hi­sto­rii, któ­ra nie roz­wi­ja się wzdłuż ide­al­nie pro­stych li­nii, do­sko­na­łych krzy­wizn bądź ide­al­nych kątów, ale wy­gi­na się, za­kręca i roz­wi­dla, przyj­mu­jąc fan­ta­stycz­ne kszta­łty, roz­po­ście­ra­jąc ga­łęzie cu­dow­no­ści i łuki in­wen­cji. Nie­kom­pa­ty­bil­ne są te cza­sy, lu­dzi i drzew.

[...]

Chy­ba naj­wy­ższy czas, że­bym wy­ja­wi­ła ci coś wa­żne­go na swój te­mat. Nie je­stem tym, za kogo mnie uwa­żasz: mło­dą, de­li­kat­ną figą za­sa­dzo­ną w ogro­dzie gdzieś w pó­łnoc­nym Lon­dy­nie. Je­stem kimś znacz­nie wi­ęcej. Albo może po­win­nam do­pre­cy­zo­wać, że prze­ży­łam nie­jed­no ży­cie. In­ny­mi sło­wy: je­stem sta­ra. Uro­dzi­łam się i wzro­słam w Ni­ko­zji, daw­no temu. Ci, któ­rzy zna­li mnie w tam­tych cza­sach, nie mo­gli prze­stać się uśmie­chać, kie­dy spo­gląda­li na mnie z czu­ło­ścią. By­łam ho­łu­bio­na i ko­cha­na do tego stop­nia, że na moją cze­ść na­zwa­li całą ta­wer­nę. Co to była za ta­wer­na! Naj­lep­sza w pro­mie­niu wie­lu ki­lo­me­trów. Mo­si­ężny szyld nad we­jściem gło­sił:

SZCZĘŚLI­WA FIGA

To wła­śnie w tej słyn­nej ja­dło­daj­ni i pi­jal­ni, tłocz­nej, ha­ła­śli­wej, ra­do­snej i go­ścin­nej, za­pu­ści­łam ko­rze­nie i roz­po­sta­rłam ga­łęzie przez otwór w da­chu, któ­ry wy­ko­na­no spe­cjal­nie dla mnie.

[...]

Po­lu­bi­łam swój nowy dom w Lon­dy­nie. Ci­ężko pra­co­wa­łam, żeby się do­pa­so­wać, zy­skać swo­je miej­sce. Od cza­su do cza­su ogar­nia­ła mnie tęsk­no­ta za mo­imi osa­mi, ale na szczęście kil­ka ostat­nich ty­si­ęcy lat ewo­lu­cji wy­kszta­łci­ło par­te­no­kar­picz­ne drze­wa fi­go­we, a ja je­stem jed­ną z tych, któ­re nie po­trze­bu­ją za­py­la­nia. Mimo wszyst­ko po­trze­bo­wa­łam sied­miu lat, żeby znów wy­dać owo­ce. Po­nie­waż wła­śnie tak dzia­ła­ją na nas mi­gra­cje i re­lo­ka­cje: kie­dy opusz­czasz swój dom, uda­jąc się ku nie­zna­ne­mu lądo­wi, nie za­cho­wu­jesz się tak samo jak wcze­śniej; część cie­bie umie­ra, żeby inna część mo­gła za­cząć nowy roz­dział. Dzi­siaj, kie­dy inne drze­wa py­ta­ją mnie o wiek, trud­no mi po­dać kon­kret­ną od­po­wie­dź. Mia­łam dzie­wi­ęćdzie­si­ąt sze­ść lat w ostat­niej chwi­li, w któ­rej za­pa­mi­ęta­łam sie­bie z ta­wer­ny na Cy­prze. Ja, któ­ra wzro­słam z pędu za­sa­dzo­ne­go w An­glii, li­czę so­bie nie­wie­le po­nad szes­na­ście wio­sen. Czy za­wsze trze­ba ob­li­czać czy­jś wiek, su­mu­jąc mie­si­ące i lata za po­mo­cą pro­stej, rze­tel­nej aryt­me­ty­ki? Czy może w pew­nych sy­tu­acjach roz­sąd­niej zrów­no­wa­żyć kon­kret­ne okre­sy, aby otrzy­mać wła­ści­wą licz­bę? I jak trak­to­wać przod­ków? Czy oni ta­kże kon­ty­nu­ują eg­zy­sten­cję za na­szym po­śred­nic­twem? Czy wła­śnie dla­te­go, kie­dy spo­ty­kasz pew­nych lu­dzi – po­dob­nie zresz­tą jak drze­wa – nie mo­żesz oprzeć się wra­że­niu, że są znacz­nie star­si, niż wska­zu­je na to ich me­try­ka?

[...]

Za­raz po­tem do środ­ka we­szła ko­bie­ta opa­tu­lo­na ko­sma­tym, brązo­wo­sza­rym płasz­czem z kap­tu­rem, w któ­rym jej okrągła twarz spra­wia­ła wra­że­nie jesz­cze pulch­niej­szej, a oliw­ko­wa cera na­bie­ra­ła cie­płe­go od­cie­nia. Jej orze­cho­we oczy mie­ni­ły się dro­bin­ka­mi mie­dzi, roz­sta­wio­ne nie­co na boki pod cien­ko wy­sku­ba­ny­mi brwia­mi. Wło­sy spły­wa­ły jej na ra­mio­na ła­god­ny­mi kasz­ta­no­wy­mi fa­la­mi. Ale to bez wąt­pie­nia nos sta­no­wił naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­ną ce­chę ciot­ki, wy­ra­źnie za­ry­so­wa­ny i szpi­cza­sty. W jego le­wym płat­ku lśnił mo­żli­wie naj­mniej­szy z krysz­ta­ło­wych szty­ftów. Przyj­rzaw­szy się uwa­żnie przy­bysz­ce, Ada uzna­ła, że w ni­czym nie przy­po­mi­na jej mat­ki. O rety, to musi być Ada! Przy­gry­za­jąc wnętrze po­licz­ka, Ada wsta­ła. Cze­ść. Wiel­kie nie­ba, spo­dzie­wa­łam się ma­łej dziew­czyn­ki, a pa­trzę na mło­dą damę!

[...]

No cóż, żyła so­bie pew­na mło­da, by­stra dziew­czy­na o imie­niu Po­li­fon­te. Mądra, nie­złom­na. Przyj­rza­ła się swo­jej mat­ce, przyj­rza­ła się swo­jej ciot­ce i uzna­ła, że chce dla sie­bie in­ne­go ży­cia. Bez ma­łże­ństwa, męża, dóbr, obo­wi­ąz­ków do­mo­wych. Nie mia­ła na to ocho­ty! Wo­la­ła pod­ró­żo­wać po świe­cie tak dłu­go, aż znaj­dzie to, cze­go szu­ka. A je­śli nie zdo­ła, do­łączy do Ar­te­mi­dy jako we­stal­ka. Tak za­kła­dał jej plan. Kie­dy usły­sza­ła o nim Afro­dy­ta, za­go­to­wa­ła się ze zło­ści. Wiesz, jak po­trak­to­wa­ła Po­li­fon­te? Do­pro­wa­dzi­ła ją do obłędu. Bied­na dziew­czy­na stra­ci­ła ro­zum. Dla­cze­go bo­gi­ni mia­ła­by ro­bić coś ta­kie­go? Do­sko­na­łe py­ta­nie. We wszyst­kich mi­tach i ba­śniach ko­bie­tę, któ­ra ła­mie kon­wen­cje spo­łecz­ne, za­wsze spo­ty­ka kara. Zwy­kle kara psy­cho­lo­gicz­na, umy­sło­wa. Ist­na kla­sy­ka. Pa­mi­ętasz pierw­szą żonę pana Ro­che­ste­ra w Jane Eyre? Po­li­fon­te to na­sza śró­dziem­no­mor­ska wer­sja sza­lo­nej ko­bie­ty, z tym że my nie za­mknęli­śmy jej na stry­chu, lecz rzu­ci­li­śmy ją nie­dźwie­dzio­wi na po­żar­cie. Nie­cy­wi­li­zo­wa­ny ko­niec ko­bie­ty, któ­ra nie chcia­ła być częścią cy­wi­li­za­cji.

[...]

Mamo, czy to praw­da, że Afro­dy­ta była naj­pi­ęk­niej­szą bo­gi­nią na Olim­pie? Od­gar­nia­jąc ko­smyk z jej oczu, Def­ne zer­k­nęła na cór­kę. To fakt, że mia­ła ład­ną bu­zię. Ale cha­rak­ter już nie za bar­dzo. O! Więc była zo­łzą? No cóż, cza­sem wy­cho­dzi­ła z niej, za prze­pro­sze­niem, praw­dzi­wa suka. Nie po­ma­ga­ła ko­bie­tom. Fe­mi­nist­ka z niej była mar­na, je­śli chcesz znać moje zda­nie.

[...]

Był to obrządek po­grze­bo­wy. Pra­daw­ny ry­tu­ał ma­jący wska­zać bez­piecz­ną dro­gę du­szy uko­cha­nej oso­by, żeby nie błąka­ła się po prze­past­nych za­kąt­kach ete­ru. Co do za­sa­dy ce­re­mo­nia po­win­na zo­stać od­pra­wio­na pod drze­wem fi­go­wym, ale za­kła­dam, że zwa­żyw­szy na moją ak­tu­al­ną po­zy­cję, tym ra­zem to mu­sia­ło od­być się nad. Ze swo­je­go miej­sca pod zie­mią słu­cha­łam ni­skie­go, re­zo­nu­jące­go, mia­ro­we­go stuk, stuk, stuk ka­mie­ni ukła­da­nych jed­ne na dru­gich, ro­snących ni­czym ko­lum­ny ma­jące wes­przeć nie­bo­skłon. Ci, któ­rzy wie­rzą w ta­kie rze­czy, twier­dzą, że ten od­głos sym­bo­li­zu­je kro­ki stra­co­nej du­szy prze­kra­cza­jącej most Si­rat, cie­ńszy niż włos, ostrzej­szy niż miecz, nie­bez­piecz­nie ba­lan­su­jący w pu­st­ce mi­ędzy tym świa­tem a ko­lej­nym. Z ka­żdym kro­kiem du­sza po­zby­wa się ko­lej­ne­go ze swych nie­zli­czo­nych ba­la­stów, aż w ko­ńcu zrzu­ca wszyst­ko, ra­zem z ca­łym zgro­ma­dzo­nym tam bó­lem. Ci, któ­rzy nas zna­ją, po­wie­dzą, że drze­wa fi­go­we od daw­na uwa­ża się za świ­ęte. W wie­lu kul­tu­rach lu­dzie wie­rzą, że na­sze pnie za­miesz­ku­ją du­sze, te do­bre, te złe i te nie­zde­cy­do­wa­ne, a wszyst­kie rów­nie nie­wi­docz­ne dla oczu nie­wta­jem­ni­czo­nych. Inni utrzy­mu­ją, że ka­żdy ga­tu­nek z ro­dzi­ny Fi­cus to tak na­praw­dę punkt zbor­ny, miej­sce naj­ró­żniej­szych spo­tkań. Pod nami, wo­kół nas i nad nami gro­ma­dzą się nie tyl­ko lu­dzie i zwie­rzęta, ale ta­kże stwo­rze­nia ze świa­tła i mro­ku. Ist­nie­je mnó­stwo hi­sto­rii o li­ściach ba­nia­na, mo­je­go krew­ne­go, po­ru­sza­jących się gwa­łtow­nie przy bra­ku cho­ćby naj­słab­sze­go po­dmu­chu wia­tru. Pod­czas gdy inne drze­wa po­zo­sta­ją nie­ru­cho­me, kie­dy zda­je się, że za­ma­rł cały wszech­świat, fi­go­wiec ben­gal­ski po­ru­sza się i mówi. Po­wie­trze gęst­nie­je zło­wiesz­czo, a wi­dok jest na­praw­dę upior­ny.

[...]

Lu­dzie za­wsze wy­czu­wa­li coś nie­sa­mo­wi­te­go we mnie i moim ga­tun­ku. Wła­śnie dla­te­go przy­cho­dzą do nas w po­trze­bie albo ta­ra­pa­tach i za­wi­ązu­ją ak­sa­mit­ne wstążki albo pa­ski tka­nin na na­szych ga­łęziach. Jak ina­czej wil­czy­ca mia­ła­by zna­le­źć bli­źnia­ki, Ro­mu­lu­sa i Re­mu­sa, gdy­by ich kosz, nie­bez­piecz­nie dry­fu­jący po wo­dach Ty­bru, nie za­kli­no­wał się mi­ędzy ko­rze­nia­mi Fi­cus ru­mi­na­lis? W ju­da­izmie prze­sia­dy­wa­nie pod figą od daw­na ko­ja­rzy się z uwa­żnym, gor­li­wym zgłębia­niem Tory. I na­wet je­śli Je­zus prze­klął pew­ne uschłe drze­wo fi­go­we, nie za­po­mi­naj­my, że to przy­go­to­wa­ny z nas okład oca­lił Eze­chia­sza, gdy przy­ło­żo­no go do jego rany. Pro­rok Ma­ho­met rze­kł, że fi­go­wiec jest jed­nym z tych drzew, któ­re chcia­łby wi­dzieć w raju. W Ko­ra­nie znaj­du­je się sura na­zwa­na na na­szą cze­ść. To wła­śnie pod­czas me­dy­to­wa­nia pod Fi­cus re­li­gio­sa Bud­da do­znał oświe­ce­nia. A czy już wspo­mnia­łam, jak bar­dzo ho­łu­bił nas król Da­wid albo jak bar­dzo pod­sy­ca­ły­śmy na­dzie­ję ka­żde­go zwie­rzęcia i czło­wie­ka na po­kła­dzie Arki No­ego?

[...]

Ko­stas uśmiech­nął się do cór­ki. Ada nie ma wiel­kie­go ape­ty­tu z sa­me­go rana. Je­stem pe­wien, że pó­źniej nad­ro­bi. Pó­źniej to już nie to samo – skwi­to­wa­ła Me­ry­em. Czło­wiek musi zje­ść śnia­da­nie jak su­łtan, obiad jak we­zyr i ko­la­cję jak że­brak. Ina­czej cały po­rządek zo­sta­je za­bu­rzo­ny.

[...]

Ada spoj­rza­ła na ojca ocza­mi pło­nący­mi z gnie­wu. Daj spo­kój, tato. Nie je­stem dziec­kiem. Ro­zu­miem. Ty je­steś Gre­kiem, a mama była Tur­czyn­ką. Prze­ciw­ne ple­mio­na, zwa­śnio­ne rody… Ro­zu­miem, że wku­rzy­li­ście parę osób, kie­dy się po­bra­li­ście. I co z tego? Nic nie tłu­ma­czy ta­kie­go za­cho­wa­nia. Ani razu nie przy­je­cha­li się z nami zo­ba­czyć. I nie tyl­ko oni. Ża­den z wa­szych krew­nych tego nie zro­bił. Nie po­ja­wi­li się na po­grze­bie mamy. I to ma być ro­dzi­na? Nie za­mie­rzam tu­taj sie­dzieć, za­ja­dać się fa­la­fe­la­mi, słu­chać po­rze­ka­deł i uda­wać, że jest mi z tym do­brze!

[...]

Drze­wo ma ty­si­ąc uszu skie­ro­wa­nych we wszyst­kie stro­ny. Sły­szę prze­żu­wa­nie gąsie­nic, kie­dy wy­gry­za­ją dziu­ry w mo­ich li­ściach, brzęcze­nie prze­la­tu­jących nie­opo­dal psz­czół, cy­ka­nie żuka po­cie­ra­jące­go o sie­bie skrzy­de­łka­mi. Umiem roz­po­znać ci­che bul­go­ta­nie stru­żek wody wdzie­ra­jących się do mo­ich ga­łązek. Ro­śli­ny od­bie­ra­ją wi­bra­cje, a licz­ne kwia­ty mają kszta­łt mi­sek, aby le­piej wy­chwy­ty­wać fale dźwi­ęko­we, często za wy­so­kie dla ludz­kie­go ucha. Drze­wa pe­łne są pie­śni, któ­rych nie wsty­dzą się śpie­wać. Po­wa­lo­na tu­taj w środ­ku zimy szu­kam schro­nie­nia w ar­bo­ral­nych snach. Nie nu­dzę się, ale już bra­ku­je mi tak wie­lu rze­czy: świe­tli­stych okru­chów gwiazd, pi­ęk­na ksi­ęży­ca na noc­nym nie­bie, ide­al­ne­go i de­li­kat­nie cęt­ko­wa­ne­go ni­czym jaj­ko ru­dzi­ka, aro­ma­tu kawy uno­szące­go się z domu ka­żde­go dnia rano… a przede wszyst­kim Ady i Ko­sta­sa. I bra­ku­je mi rów­nież Cy­pru. Może to z po­wo­du ni­skich tem­pe­ra­tur nie mogę prze­stać wspo­mi­nać dni spędzo­nych w sło­ńcu. Na­wet je­śli zo­sta­łam bry­tyj­skim drze­wem, w nie­któ­re dni po­trze­bu­ję chwi­li, żeby uzmy­sło­wić so­bie, na któ­rej wy­spie się znaj­du­ję. Za­le­wa­ją mnie wspo­mnie­nia, a kie­dy wy­tężam słuch, do­cie­ra­ją do mnie me­lo­die wo­ja­ków i wró­bli, ćwier­ka­nie po­krze­wek i świ­stu­nów, pta­ków Cy­pru, przy­zy­wa­jących mnie.

[...]

Za­nim spo­tkasz mnie w ta­wer­nie, mu­szę opo­wie­dzieć ci kil­ka rze­czy o so­bie i mo­jej oj­czy­źnie. Przy­szłam na świat w ty­si­ąc osiem­set sie­dem­dzie­si­ątym ósmym roku, kie­dy to su­łtan Ab­dül­ha­mid II za­sia­da­jący na swo­im zło­tym tro­nie w Stam­bu­le za­wa­rł taj­ne po­ro­zu­mie­nie z kró­lo­wą Wik­to­rią za­sia­da­jącą na swo­im zło­tym tro­nie w Lon­dy­nie. Im­pe­rium Osma­ńskie zgo­dzi­ło się sce­do­wać ad­mi­ni­stro­wa­nie na­szą wy­spą na Wiel­ką Bry­ta­nię w za­mian za ochro­nę przed agre­sją ro­syj­ską. Jesz­cze tego sa­me­go roku bry­tyj­ski pre­mier, Ben­ja­min Di­sra­eli, na­zwał moją oj­czy­znę „klu­czem do Azji Za­chod­niej”, po czym do­dał, że ma zna­cze­nie nie tyle w ba­se­nie Mo­rza Śró­dziem­ne­go, ile na dro­dze do In­dii. Cho­ciaż w jego oczach wy­spa nie mia­ła wiel­kiej war­to­ści eko­no­micz­nej, znaj­do­wa­ła się ide­al­nie na skrzy­żo­wa­niu wa­żnych szla­ków han­dlo­wych. Kil­ka ty­go­dni pó­źniej fla­ga Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa za­ło­po­ta­ła nad Ni­ko­zją. Po pierw­szej woj­nie świa­to­wej, pod­czas któ­rej Im­pe­rium Osma­ńskie i Im­pe­rium Bry­tyj­skie zo­sta­ły wro­ga­mi, Bry­tyj­czy­cy za­anek­to­wa­li Cypr, i tak oto do­łączy­li­śmy do klej­no­tów ko­ro­ny bry­tyj­skiej. Pa­mi­ętam dzień, w któ­rym przy­by­li żo­łnie­rze Jej Kró­lew­skiej Mo­ści, zmęcze­ni i wy­czer­pa­ni po dłu­giej pod­ró­ży, a ta­kże nie do ko­ńca zo­rien­to­wa­ni, kim są ich pod­wład­ni. Mimo że An­gli­cy w głębi du­szy sami są wy­spia­rza­mi, ni­g­dy tak na­praw­dę nie po­tra­fi­li umiej­sco­wić na­szej wy­spy w swo­ich umy­słach. W jed­nej mi­nu­cie wy­da­wa­li­śmy się im krze­pi­ąco zna­jo­mi, a w ko­lej­nej dziw­nie eg­zo­tycz­ni i orien­tal­ni.

[...]

By­ły­śmy tam, kie­dy za­częło do­cho­dzić do bru­tal­nych ata­ków wy­mie­rzo­nych w Bry­tyj­czy­ków w imię Eno­sis, ru­chu na rzecz zjed­no­cze­nia z Gre­cją, a ta­kże gdy na po­cząt­ku lat pi­ęćdzie­si­ątych XX wie­ku za­częły wy­bu­chać pierw­sze bom­by. By­ły­śmy tam, kie­dy In­sty­tut Bry­tyj­ski na pla­cu Me­ta­xas i znaj­du­jąca się w nim bi­blio­te­ka, naj­wspa­nial­sza an­giel­ska bi­blio­te­ka na Środ­ko­wym Wscho­dzie, zo­sta­ły pod­pa­lo­ne przez pro­te­stu­jącą mło­dzież i wszyst­kie wy­ko­na­ne z na­szych ciał ksi­ążki oraz ma­nu­skryp­ty ob­ró­ci­ły się w pył. Do ty­si­ąc dzie­wi­ęćset pi­ęćdzie­si­ąte­go pi­ąte­go roku spra­wy przy­bra­ły tak zły ob­rót, że ogło­szo­no stan wy­jąt­ko­wy. Wte­dy to lo­kal­ni wła­ści­cie­le kwia­ciar­ni i rol­ni­cy upra­wia­jący kwia­ty, któ­rych biz­ne­sy prze­ży­wa­ły wcze­śniej gwa­łtow­ny kry­zys – być może dla­te­go że nikt nie ro­ści so­bie pra­wa do pi­ęk­na za pa­no­wa­nia stra­chu i cha­osu – za­częli za­ra­biać głów­nie na ukła­da­niu wie­ńców po­grze­bo­wych dla żo­łnie­rzy z pu­łku Gor­don Hi­gh­lan­ders oraz in­nych Bry­tyj­czy­ków za­bi­tych w tym kon­flik­cie. W ty­si­ąc dzie­wi­ęćset pi­ęćdzie­si­ątym ósmym roku grec­ka or­ga­ni­za­cja na­cjo­na­li­stycz­na EOKA za­ka­za­ła an­giel­skich na­pi­sów na wy­spie. An­giel­skie na­zwy ulic prze­kre­ślo­no więc i za­ma­za­no far­bą. Wkrót­ce po­dob­ny los spo­tkał tu­rec­kie na­zwy. Ale po­tem tu­rec­ka or­ga­ni­za­cja na­cjo­na­li­stycz­na TMT za­częła usu­wać grec­kie na­zwy. I tak do­tar­li­śmy do punk­tu, w któ­rym bez­i­mien­nym uli­com w moim ro­dzin­nym mie­ście nie zo­sta­ło nic prócz licz­nych warstw świe­żej far­by nik­nących jed­ne w dru­gich, aby osta­tecz­nie ode­jść w ni­co­ść.

[...]

Szczęśli­wa Figa była po­pu­lar­nym miej­scem spo­tkań Gre­ków, Tur­ków, Or­mian, ma­ro­ni­tów, żo­łnie­rzy ONZ i przy­by­szów z in­nych stron, któ­rzy szyb­ko ze­stra­ja­li się z lo­kal­nym ryt­mem. Pro­wa­dzi­ło ją dwóch part­ne­rów, grec­ki Cy­pryj­czyk i tu­rec­ki Cy­pryj­czyk, obaj po czter­dzie­st­ce. Yior­gos i Yusuf otwo­rzy­li to miej­sce w ty­si­ąc dzie­wi­ęćset pi­ęćdzie­si­ątym pi­ątym roku za pie­ni­ądze po­ży­czo­ne od krew­nych i przy­ja­ciół i nie tyl­ko zdo­ła­li utrzy­mać biz­nes, ale ta­kże ca­łkiem nie­źle pro­spe­ro­wa­li – mimo na­pi­ęć i kło­po­tów nęka­jących wy­spę z ka­żdej stro­ny. We­jście do ta­wer­ny było częścio­wo przy­sło­ni­ęte spląta­nym wi­cio­krze­wem. W środ­ku so­lid­ne, po­czer­nia­łe bel­ki bie­gły wzdłuż i w po­przek su­fi­tu. Zwi­sa­ły z nich wie­ńce czosn­ku, ce­bu­li, su­szo­nych ziół, pa­pry­czek chi­li i wędzo­nych kie­łba­sek. Znaj­do­wa­ły się tam dwa­dzie­ścia dwa sto­li­ki z nie­do­pa­so­wa­ny­mi krze­sła­mi, rze­źbio­ny drew­nia­ny bar z dębo­wy­mi sto­łka­mi i opa­la­ny węglem grill w głębi sali, skąd za dnia uno­sił się za­pach pod­pło­my­ków wraz z ku­szący­mi aro­ma­ta­mi pie­cze­ni. Ta­wer­na, któ­ra mia­ła sto­li­ki roz­sta­wio­ne ta­kże na pa­tio, pęka­ła w szwach ka­żdej nocy. To było miej­sce z hi­sto­rią i wła­sny­mi ma­ły­mi cu­da­mi. Dzie­lo­no się tu­taj opo­wie­ścia­mi o trium­fach i udrękach, wy­rów­ny­wa­no sta­re ra­chun­ki, łączo­no śmiech ze łza­mi, skła­da­no wy­zna­nia i obiet­ni­ce, wy­ja­wia­no grze­chy i se­kre­ty. W tych mu­rach nie­zna­jo­mi sta­wa­li się przy­ja­ció­łmi, a przy­ja­cie­le ko­chan­ka­mi; daw­ne na­mi­ęt­no­ści odży­wa­ły, zła­ma­ne ser­ca zra­sta­ły się albo pęka­ły raz jesz­cze. Wie­le dzie­ci na wy­spie zo­sta­ło po­czętych po za­kra­pia­nym wie­czo­rze w ta­wer­nie. Szczęśli­wa Figa wpły­wa­ła na ludz­kie ży­cia na wie­le za­gad­ko­wych spo­so­bów.

[...]

Def­ne zdu­miał wi­dok pa­pu­gi przy­cup­ni­ętej wy­so­ko na szaf­ce, sku­pio­nej na je­dze­niu ciast­ka, eg­zo­tycz­ne­go pta­ka z krót­kim ogo­nem, żó­łtą gło­wą i ja­sno­zie­lo­nym upie­rze­niem. Ale jej uwa­gę szyb­ko przy­ku­ło to, co do­strze­gła w sa­mym cen­trum ta­wer­ny. Na środ­ku sali re­stau­ra­cyj­nej ro­sło drze­wo, wy­sta­wia­jąc ga­łęzie przez dziu­rę w da­chu. Figa! – Jej rysy wy­rze­źbi­ło pe­łne za­chwy­tu za­sko­cze­nie. Jest praw­dzi­wa? Mo­żesz być tego pew­na – do­bie­gł ich głos z tyłu. Od­wró­ciw­szy się, Def­ne zo­ba­czy­ła dwóch mężczyzn śred­nie­go wzro­stu i prze­ci­ęt­nej bu­do­wy cia­ła, sto­jących ra­mię przy ra­mie­niu. Je­den z nich, z krót­ko ostrzy­żo­ny­mi wło­sa­mi i srebr­nym krzy­żem na szyi, uchy­lił wy­ima­gi­no­wa­ny ka­pe­lusz w jej kie­run­ku. Po­win­naś zo­ba­czyć to drze­wo nocą, kie­dy palą się wszyst­kie lamp­ki. Wy­gląda elek­try­zu­jąco, ma­gicz­nie! Nie jest zwy­czaj­ne… ma po­nad dzie­wi­ęćdzie­si­ąt lat, ale na­dal ro­dzi naj­słod­sze owo­ce w ca­łym mie­ście.

[...]

W oko­li­cy pó­łno­cy wy­chwy­ci­łam dziw­ny dźwi­ęk. Spi­ęłam się, za­alar­mo­wa­na. Ale oka­za­ło się, że to mój sta­ry przy­ja­ciel głóg, z ga­tun­ków ro­dzi­mych, de­li­kat­ny her­ma­fro­dy­ta, wy­sy­łał mi sy­gna­ły przez ko­rze­nie i grzy­by, py­ta­jąc, jak so­bie ra­dzę. Po­ru­szy­ła mnie jego/jej do­broć, zwy­kła pro­sto­ta tego ge­stu. Po­nie­waż do­broć za­wsze jest bez­po­śred­nia, na­iw­na, nie­wy­mu­szo­na. My, drze­wa, ko­mu­ni­ku­je­my się przez cały czas, za­rów­no pod, jak i nad zie­mią. Dzie­li­my się nie tyl­ko wodą i sub­stan­cja­mi odżyw­czy­mi, ale ta­kże wa­żny­mi in­for­ma­cja­mi. Cho­ciaż cza­sem mu­si­my ry­wa­li­zo­wać o za­so­by, ca­łkiem nie­źle wy­cho­dzi nam ochra­nia­nie i wspie­ra­nie sie­bie na­wza­jem. Ży­cie drze­wa, bez względu na to, jak spo­koj­ne może wy­da­wać się z ze­wnątrz, ob­fi­tu­je w za­gro­że­nia: wie­wiór­ki odzie­ra­jące nas z kory, gąsie­ni­ce ata­ku­jące i nisz­czące na­sze li­ście, po­ża­ry w sąsiedz­twie, drwa­le z pi­ła­mi ła­ńcu­cho­wy­mi… Ogo­ła­ca­ne z li­ści przez wiatr, przy­pie­ka­ne przez sło­ńce, ata­ko­wa­ne przez owa­dy, za­gro­żo­ne wid­mem po­ża­rów, mu­si­my wspó­łpra­co­wać. Na­wet wte­dy, gdy ro­śnie­my z dala od in­nych albo na skra­ju lasu, spra­wia­jąc wra­że­nie od­osob­nio­nych, wci­ąż ko­mu­ni­ku­je­my się ze sobą na roz­le­głych te­re­nach za po­śred­nic­twem sy­gna­łów che­micz­nych uno­szących się w po­wie­trzu albo wspól­nej sie­ci mi­ko­ry­zo­wej. Lu­dzie i zwie­rzęta po­tra­fią prze­mie­rzać dłu­gie ki­lo­me­try w po­szu­ki­wa­niu żyw­no­ści, schro­nie­nia albo to­wa­rzy­stwa, do­sto­so­wu­jąc się do zmian śro­do­wi­sko­wych, ale my mu­si­my ro­bić o wie­le wi­ęcej, gdyż ko­rze­nie trzy­ma­ją nas w jed­nym miej­scu.

[...]

Drze­wo wie, że ży­cie po­le­ga na sa­mo­kszta­łce­niu. W stre­sie two­rzy­my nowe kom­bi­na­cje DNA, nowe wa­ria­cje ge­ne­tycz­ne. Ro­bią tak nie tyl­ko ze­stre­so­wa­ne ro­śli­ny, ale ta­kże ich po­tom­stwo, na­wet je­śli samo nie do­świad­czy­ło po­dob­nej śro­do­wi­sko­wej albo fi­zycz­nej trau­my. Mo­żesz na­zy­wać to pa­mi­ęcią trans­po­ko­le­nio­wą. Ko­niec ko­ńców, aby prze­trwać w świe­cie, któ­ry nas nie ro­zu­mie ani nie ceni, wszyst­kie gro­ma­dzi­my wspo­mnie­nia z tego sa­me­go po­wo­du, dla któ­re­go chcia­ły­by­śmy nie pa­mi­ętać. Trau­ma za­wsze zo­sta­wia po so­bie śla­dy. Pęk­ni­ęcia, któ­re po­ja­wia­ją się na na­szych pniach, roz­dar­cia, któ­re się nie zra­sta­ją, li­ście, któ­re wio­sną pre­zen­tu­ją je­sien­ne bar­wy, korę, któ­ra scho­dzi ni­czym zro­go­wa­cia­ły na­skó­rek. Lecz bez względu na to, ja­kie trud­no­ści na­po­ty­ka, drze­wo ni­g­dy nie za­po­mi­na, że jest po­łączo­ne z nie­zli­czo­ny­mi for­ma­mi ży­cia, od tych naj­wi­ęk­szych, opie­niek mio­do­wych, aż po naj­mniej­sze bak­te­rie i ar­che­ony, i że jego ist­nie­nie nie sta­no­wi od­ręb­ne­go bytu, ale nie­odłącz­ny ele­ment sze­rzej za­kro­jo­nej spo­łecz­no­ści. Na­wet drze­wa ró­żnych ga­tun­ków, nie­po­mne na ró­żni­ce, oka­zu­ją so­li­dar­no­ść so­bie na­wza­jem, cze­go nie da się po­wie­dzieć o wie­lu lu­dziach.

[...]

Yior­gos ski­nął bro­dą w stro­nę pa­tio na ty­łach. Pod­le­wa ro­śli­ny. Nie wiesz, że co­dzien­nie im śpie­wa? Na­praw­dę? Wła­śnie tak. I co­dzien­nie roz­ma­wia z fi­gow­cem. Klnę się na Boga! Nie zli­czę, ile razy go przy­ła­pa­łem… To za­baw­ne, że gdy roz­ma­wia z lu­dźmi, jąka się i mam­ro­cze, ale pod­czas kon­wer­sa­cji z ro­śli­na­mi to naj­praw­dziw­szy zło­to­usty; naj­bar­dziej elo­kwent­ny mów­ca, ja­kie­go sły­sza­łem.

[...]

Ko­stas stra­cił ojca, gdy miał le­d­wie trzy lata. Mężczy­znę po­ko­na­ła cho­ro­ba płuc, na któ­rą za­pa­dł w wy­ni­ku dłu­go­tr­wa­łe­go kon­tak­tu z azbe­stem. Czar­na śmie­rć od bia­łe­go prosz­ku. Mi­ne­rał po­zy­ski­wa­ny na wschod­nich zbo­czach gór Tro­dos eks­por­to­wa­no z Cy­pru w du­żych ilo­ściach. Na ca­łej wy­spie przed­si­ębior­stwa gór­ni­cze wy­do­by­wa­ły spod zie­mi że­la­zo, mie­dź, ko­balt, sre­bro, pi­ryt, chrom i za­wie­ra­jący zło­to umber. Mi­ędzy­na­ro­do­we fir­my czer­pa­ły ogrom­ne zy­ski, pod­czas gdy w ko­pal­niach, fa­bry­kach i za­kła­dach prze­my­sło­wych z dnia na dzień, stop­nio­wo tru­to tam­tej­szych pra­cow­ni­ków. Do­pie­ro po la­tach Ko­stas od­krył, że żony i dzie­ci ro­bot­ni­ków ma­jących do czy­nie­nia z azbe­stem cier­pia­ły z po­wo­du po­wtór­ne­go na­ra­że­nia na kon­takt z sub­stan­cją tok­sycz­ną. Zwłasz­cza żony. Śmie­rć skra­da­ła się dłu­go i pod­stęp­nie, bez to­wa­rzy­stwa dia­gno­zy, o od­szko­do­wa­niu na­wet nie wspo­mi­na­jąc. Wte­dy nie mie­li o tym po­jęcia. Nie zda­wa­li so­bie spra­wy, że rak, któ­ry za­czął prze­dzie­rać się przez ko­mór­ki Pa­na­gio­ty, ata­ko­wał ją ka­żde­go dnia, gdy pra­ła kom­bi­ne­zo­ny męża, i ka­żdej nocy, gdy tu­li­ła go w łó­żku, wdy­cha­jąc azbe­sto­wy bia­ły pro­szek ucze­pio­ny jego wło­sów. Pa­na­gio­ta cho­ro­wa­ła, na­wet je­śli ci, któ­rzy jej nie zna­li, ni­g­dy by się tego nie do­my­śli­li, ob­ser­wu­jąc, jak spie­szy z jed­nej pra­cy do dru­giej.

[...]

Przez mo­ment żad­na z nich się nie od­zy­wa­ła. W ci­szy Def­ne ski­nęła gło­wą, pe­łna re­zy­gna­cji. Tak wie­lu gi­nęło wte­dy na Cy­prze. Ich uko­cha­ni cze­ka­li, w na­dziei, że żyją, prze­trzy­my­wa­ni gdzieś w nie­wo­li. To były strasz­ne lata. Wy­su­nęła bro­dę do przo­du, za­ci­ska­jąc usta tak moc­no, że na­bra­ły nie­zdro­wej bla­do­ści. Po obu stro­nach wy­spy cier­pie­li lu­dzie. I po obu stro­nach nie było ta­kich, któ­rym by się to po­do­ba­ło. Cze­mu? Bo prze­szło­ść jest mrocz­nym, znie­kszta­łco­nym lu­strem. Kie­dy na nią pa­trzysz, wi­dzisz tyl­ko swój wła­sny ból. Na cu­dzy nie ma tam miej­sca. Na wi­dok dez­orien­ta­cji na twa­rzy cór­ki Def­ne spró­bo­wa­ła się uśmiech­nąć, a ten uśmiech był rów­nie cien­ki jak bli­zna.

[...]

Cze­go chcesz się do­wie­dzieć? Wszyst­kie­go – od­pa­rła Ada. Mam już dość trak­to­wa­nia mnie jak dziec­ko. Wszyst­kie­go – po­wtó­rzy­ła Me­ry­em ni­czym echo. Ale nikt nie wie aż tyle. Ani ja, ani twój oj­ciec… Ka­żdy z nas gro­ma­dzi skraw­ki i frag­men­ty, a zda­rza się, że two­je skraw­ki i frag­men­ty nie pa­su­ją do mo­ich. Jaki więc sens roz­pra­wiać o prze­szło­ści, któ­ra może tyl­ko wszyst­kich ura­zić? Wiesz, jak to mó­wią? Trzy­maj język w nie­wo­li ust. Mądro­ść skła­da się z dzie­si­ęciu części: dzie­wi­ęciu części mil­cze­nia i jed­nej części słów. Ada skrzy­żo­wa­ła ręce. Nie zga­dzam się. Za­wsze trze­ba roz­ma­wiać, bez względu na wszyst­ko. Nie ro­zu­miem, cze­go tak się wszy­scy bo­icie. Poza tym spo­ro czy­ta­łam. Wiem, że mi­ędzy Gre­ka­mi a Tur­ka­mi było spo­ro wro­go­ści i prze­mo­cy. Ta­kże Bry­tyj­czy­cy ma­cza­li w tym pal­ce; w ko­ńcu nie mo­że­my zi­gno­ro­wać ko­lo­nia­li­zmu. To oczy­wi­ste. Nie ro­zu­miem, cze­mu oj­ciec jest taki dys­kret­ny, jak­by mu­siał do­cho­wać ta­jem­ni­cy. Naj­wy­ra­źniej nie zda­je so­bie spra­wy, że wszyst­ko jest w in­ter­ne­cie. Lu­dzie w moim wie­ku nie boją się za­da­wać py­tań. Świat się zmie­nił.

[...]

Tam­te­go po­po­łud­nia, trzy­ma­jąc w dło­niach zdep­ta­ną pra­cę pla­stycz­ną ni­czym ran­ne­go pta­ka, mat­ka opo­wia­da­ła jej o Cy­prze. Dzie­li­ła się in­for­ma­cja­mi, któ­rych nie wy­ja­wi­ła ni­g­dy wcze­śniej. Uro­dzi­łam się nie­opo­dal Ki­re­nii, moja ko­cha­na. Znam za­mek taki jak ten, któ­ry zbu­do­wa­łaś, z tym że mój wzno­sił się wy­so­ko na ska­łach. Po­dob­no za­in­spi­ro­wał Di­sneya. Pa­mi­ętasz Kró­lew­nę Śnie­żkę i sied­miu kra­sno­lud­ków? Dom złej kró­lo­wej oto­czo­ny dzi­ki­mi krze­wa­mi i prze­ra­ża­jący­mi kli­fa­mi? Ada ski­nęła gło­wą. Ten za­mek zo­stał na­zwa­ny na cze­ść świ­ęte­go z Pa­le­sty­ny, Świ­ęte­go Hi­la­rio­na. Był pu­stel­ni­kiem. A kto to taki? Pu­stel­nik ukry­wa się przed świa­tem. Nie jest mi­zan­tro­pem, że­byś nie mia­ła co do tego wąt­pli­wo­ści. Pu­stel­nik nie czu­je nie­na­wi­ści do istot ludz­kich, na­wet je lubi, ale po pro­stu nie ma ocho­ty spędzać z nimi cza­su.

[...]

Świ­ęty Hi­la­rion miał w so­bie de­ter­mi­na­cję, aby po­zbyć się z Cy­pru wszyst­kich de­mo­nów. Prze­mie­rzał do­li­ny, gro­mi­ąc go­bli­ny i po­wa­la­jąc be­stie z pie­kła ro­dem, aż pew­ne­go dnia do­ta­rł do Ki­re­nii i wspi­ął się na ska­ły, aby do­brze przyj­rzeć się wy­spie. Sądził, że w znacz­nej mie­rze wy­ko­nał swo­je za­da­nie i mógł od­pły­nąć do na­stęp­ne­go por­tu. Za­do­wo­lo­ny z sie­bie roz­glądał się po oko­li­cy. Wio­ski w od­da­li spa­ły spo­koj­nym snem dzi­ęki jego ci­ężkiej pra­cy. Ale wte­dy usły­szał głos: „O Hi­la­rio­nie, synu Gazy, zbłąka­ny wędrow­cze… czy je­steś pe­wien, że po­zby­łeś się wszyst­kich pie­kiel­nych de­mo­nów?”. „Oczy­wi­ście”, od­pa­rł świ­ęty, ca­łkiem za­do­wo­lo­ny z sie­bie. „Je­śli ja­kieś zo­sta­ły, po­każ mi je, Boże, a na­tych­miast się z nimi roz­pra­wię”. Na to głos od­pa­rł: „A co z tymi w środ­ku? Je ta­kże za­bi­łeś?”. I wte­dy świ­ęty zro­zu­miał, że znisz­czył de­mo­ny wszędzie, jak okiem si­ęgnąć, ale nie te ży­jące we­wnątrz nie­go. I wiesz, co zro­bił? Co? Żeby nie sły­szeć nie­mo­ral­nych, grzesz­nych gło­sów w swo­jej gło­wie, Świ­ęty Hi­la­rion wlał so­bie do uszu roz­to­pio­ny wosk. Praw­da, że po­twor­ne? Ni­g­dy tego nie pró­buj! Znisz­czył so­bie słuch i nie chciał ze­jść z góry. Mi­nął rok, po­tem ko­lej­ny, a świ­ęty za­czął my­śleć, że choć od­na­la­zł za­do­wo­le­nie w swo­jej ci­szy, bra­ku­je mu pew­nych dźwi­ęków: szu­mu li­ści, szem­ra­nia po­to­ku, bęb­nie­nia desz­czu, a w szcze­gól­no­ści świer­go­tu pta­ków. Po­ru­szo­ne jego smut­kiem zwie­rzęta przy­no­si­ły mu naj­ró­żniej­sze lśni­ące przed­mio­ty, żeby pod­nie­ść go na du­chu. Pie­rścion­ki, na­szyj­ni­ki, kol­czy­ki, dia­men­ty… Ale świ­ęty nie dbał o bo­gac­twa. Wy­ko­pał głębo­ki dół i za­ko­pał je wszyst­kie. Wła­śnie dla­te­go lu­dzie, któ­rzy obec­nie wcho­dzą do zam­ku, po­ta­jem­nie szu­ka­ją skar­bu.

[...]

Więc tak, drze­wa ka­ro­bo­we to mo­ca­rze. Tego im nie od­ma­wiam. Ale w prze­ci­wie­ństwie do nas, fig, nie wie­dzą, czym są emo­cje. Te zim­ne, prag­ma­tycz­ne i bez­dusz­ne isto­ty ce­chu­je per­fek­cjo­nizm, któ­ry mnie zwy­czaj­nie dra­żni. Ich na­sio­na są nie­mal za­wsze iden­tycz­ne pod względem wagi i roz­mia­ru, tak jed­no­rod­ne, że w daw­nych cza­sach kup­cy uży­wa­li ich do wa­że­nia zło­ta. Wła­śnie stąd wzi­ęło się sło­wo „ka­rat”. Daw­niej były naj­wa­żniej­szy­mi ro­śli­na­mi upraw­ny­mi na wy­spie, sta­no­wi­ły głów­ne źró­dło plo­nów prze­zna­czo­nych na eks­port. Ro­zu­miesz więc, dla­cze­go tam, skąd po­cho­dzę, drze­wa ka­ro­bo­we i fi­go­we odro­bi­nę ze sobą kon­ku­ru­ją. Fi­gow­ce są zmy­sło­we, de­li­kat­ne, ta­jem­ni­cze, emo­cjo­nal­ne, li­rycz­ne, udu­cho­wio­ne, sa­mo­wy­star­czal­ne i in­tro­wer­tycz­ne. Sza­ra­ńczy­ny strąko­we lu­bią wszyst­ko, co bez­na­mi­ęt­ne, ma­te­rial­ne, prak­tycz­ne, mie­rzal­ne. Za­py­taj je o spra­wy ser­ca, a nie ura­czą cię od­po­wie­dzią. Czy cho­ćby na­wet sze­le­stem li­ści. Za­pew­niam cię, że gdy­by to drze­wo ka­ro­bo­we opo­wia­da­ło ci tę hi­sto­rię, znacz­nie ró­żni­ła­by się od mo­jej.

[...]

Mu­sisz zro­zu­mieć, że szczęście nas prze­ra­ża. Od naj­młod­szych lat wpa­ja się nam, że w po­wie­trzu, w tym ete­zyj­skim wie­trze, za­cho­dzi nie­praw­do­po­dob­na wy­mia­na, więc po ka­żdej krzty­nie za­do­wo­le­nia na­stępu­je krzty­na zgry­zo­ty, po ka­żdym wy­bu­chu śmie­chu go­to­wa jest się po­to­czyć łza, po­nie­waż tak dzia­ła ten dziw­ny świat, i dla­te­go pró­bu­je­my nie spra­wiać wra­że­nia zbyt szczęśli­wych, na­wet w te dni, kie­dy tacy się wła­śnie czu­je­my. Za­rów­no tu­rec­kie, jak i grec­kie dzie­ci są uczo­ne, jak oka­zy­wać sza­cu­nek, gdy do­strze­gą ka­wa­łek chle­ba na chod­ni­ku. Ka­żdy okruch jest świ­ęty. Mu­zu­łma­ńskie dzie­ci pod­no­szą je i do­ty­ka­ją czo­ła­mi z taką samą na­bo­żną czcią, z jaką ca­łu­ją dło­nie se­nio­rów w świ­ęte dni Id al-Fitr. Chrze­ści­ja­ńskie dzie­ci bio­rą pie­czy­wo i wy­ko­nu­ją znak krzy­ża, trzy­ma­jąc dłoń na ser­cu, trak­tu­jąc je jak ho­stię z czy­stej mąki pszen­nej two­rzącej dwie war­stwy, po jed­nej dla nie­ba i zie­mi. Ta­kże ge­sty są swo­im od­zwier­cie­dle­niem, na­wet je­śli od­bi­ja­ją się w ta­fli ciem­nej wody. Kie­dy re­li­gie ście­ra­ją się, aby mieć ostat­nie sło­wo, a na­cjo­na­li­zmy uczą po­czu­cia wy­ższo­ści i eli­ta­ry­zmu, prze­sądy po obu stro­nach gra­ni­cy wspó­łist­nie­ją w rzad­kiej har­mo­nii.

[...]

Nic nie zbli­ża ko­biet na wy­spie bar­dziej niż ci­ąża. Na tym polu nie ist­nie­ją gra­ni­ce. Za­wsze uwa­ża­łam, że ci­ężar­ne ko­bie­ty tego świa­ta to jed­na na­cja. Prze­strze­ga­ją tych sa­mych nie­pi­sa­nych za­sad, a nocą, kie­dy kła­dą się spać, po­dob­ne oba­wy i lęki za­le­wa­ją ich umy­sły. Pod­czas tych dzie­wi­ęciu mie­si­ęcy za­rów­no grec­kie, jak i tu­rec­kie Cy­pryj­ki nie po­da­dzą noża dru­giej oso­bie ani nie zo­sta­wią na sto­le roz­war­tych no­ży­czek; nie spoj­rzą na ku­dła­te zwie­rzę ani na to uwa­ża­ne za brzyd­kie, tak samo jak nie będą zie­wać z otwar­ty­mi usta­mi, aby nie wpu­ścić do środ­ka du­cha. Kie­dy uro­dzą się ich dzie­ci, będą po­wstrzy­my­wa­ły się przed ob­ci­na­niem im pa­znok­ci albo wło­sów przez dłu­gie mie­si­ące. A kie­dy po czter­dzie­stu dniach po­ka­żą je krew­nym i przy­ja­cio­łom, te same ko­bie­ty będą ukrad­kiem pod­szczy­py­wać swo­je ma­lu­chy, aby zmu­sić je do pła­czu, i w ten spo­sób zy­skać ochro­nę przed złym okiem.

[...]

W ty­si­ąc dzie­wi­ęćset sze­śćdzie­si­ątym Cypr od­zy­skał nie­pod­le­gło­ść od Wiel­kiej Bry­ta­nii. Prze­stał być klej­no­tem ko­ro­ny bry­tyj­skiej. Ten rok, pe­łen na­dziei, wy­da­wał się no­wym po­cząt­kiem, jako że mi­ędzy Gre­ka­mi a Tur­ka­mi za­pa­no­wał ja­kiś nowy ro­dzaj spo­ko­ju. Trwa­ły po­kój na­gle wy­dał się mo­żli­wy, w za­si­ęgu ręki, ni­czym ru­mia­na, ko­sma­ta brzo­skwi­nia wi­sząca na opa­da­jącej ga­łęzi, tuż przy pal­cach. Ufor­mo­wa­no nowy rząd z człon­ka­mi z obu stron. W ko­ńcu chrze­ści­ja­nie i mu­zu­łma­nie pra­co­wa­li ra­zem. W tam­tym okre­sie lu­dzie, któ­rzy wie­rzy­li, że człon­ko­wie ró­żnych spo­łecz­no­ści mogą żyć w przy­ja­źni i har­mo­nii jako rów­ni so­bie oby­wa­te­le, często usi­ło­wa­li uczy­nić z wi­ze­run­ku ro­dzi­me­go ga­tun­ku pta­ka swo­je go­dło. Cho­dzi­ło o ku­ro­pa­twę gór­ską, Alec­to­ris chu­kar, któ­ra wiła gniaz­da po obu stro­nach wy­spy, nie ba­cząc na po­dzia­ły. I przez pe­wien czas za­słu­że­nie sym­bo­li­zo­wa­ła jed­no­ść. Nie trwa­ło to jed­nak dłu­go. Po­li­tycz­ni i du­cho­wi przy­wód­cy, któ­rzy wy­ci­ągnęli rękę do tych po dru­giej stro­nie, zo­sta­li uci­sze­ni, po­mi­ni­ęci i za­stra­sze­ni. Nie­któ­rych na­mie­rzy­li na­wet i za­mor­do­wa­li eks­tre­mi­ści sto­jący po tej sa­mej co oni stro­nie ba­ry­ka­dy.

[...]

Kie­li­szek od cza­su do cza­su to nic złe­go. To zna­czy sama nie piję, ale nie mam nic prze­ciw­ko, kie­dy inni to ro­bią… oka­zjo­nal­nie. To się nie dzia­ło oka­zjo­nal­nie. Moja mama piła dużo. Me­ry­em spo­chmur­nia­ła i de­li­kat­nie roz­chy­li­ła war­gi, upo­dab­nia­jąc się do opró­żnio­nej mi­ski. Do­tknęła brze­gu ob­ru­su i chwy­ci­ła nie­wi­dzial­ny py­łek, ca­łko­wi­cie sku­pio­na na ru­chu swo­ich pal­ców. Kie­dy Ada ob­ser­wo­wa­ła ciot­kę, na­gle za­kło­po­ta­ną i onie­mia­łą, pierw­szy raz do­strze­gła kru­cho­ść wszech­świa­ta, któ­ry ta ko­bie­ta dla sie­bie wznio­sła ze swo­imi prze­pi­sa­mi, przy­sło­wia­mi, mo­dli­twa­mi i prze­sąda­mi. Do­ta­rło do niej, że nie tyl­ko ona może nie znać prze­szło­ści.

[...]

Na­zy­wa­ją ją zie­lo­ną li­nią. Tę gra­ni­cę, któ­ra prze­ci­na Cypr, aby od­se­pa­ro­wać Gre­ków od Tur­ków, chrze­ści­jan od mu­zu­łma­nów. Nie zy­ska­ła ta­kie­go mia­na dla­te­go, że przez dłu­gie ki­lo­me­try wy­zna­cza­ją ją dzie­wi­cze lasy, ale po­nie­waż bry­tyj­ski ge­ne­rał ma­jor po pro­stu użył zie­lo­nej kred­ki do wy­zna­cze­nia po­dzia­łu na roz­ło­żo­nej przed nim ma­pie. Ko­lor nie zo­stał wy­bra­ny przy­pad­ko­wo. Nie­bie­ski by­łby zbyt grec­ki, a czer­wo­ny zbyt tu­rec­ki. Żó­łty sym­bo­li­zo­wał ide­alizm i na­dzie­ję, ale mógł rów­nież zo­stać po­wi­ąza­ny z tchó­rzo­stwem albo pod­stępem. Ró­żo­wy, ko­ja­rzący się z mło­do­ścią i swa­wo­lą, jak rów­nież z ko­bie­co­ścią, zwy­czaj­nie by się nie spraw­dził. Po­dob­nie jak fio­let uto­żsa­mia­ny z am­bi­cją, luk­su­sem i po­tęgą, któ­ry nie za­gwa­ran­to­wa­łby po­żąda­ne­go efek­tu. Oraz zbyt de­fi­ni­tyw­ne biel i cze­rń. Zie­lo­ny na­to­miast, uży­wa­ny w kar­to­gra­fii do ozna­cza­nia dróg, wy­da­wał się mniej kon­tro­wer­syj­nym, bar­dziej jed­no­czącym i neu­tral­nym wy­bo­rem. Zie­lo­ny, ko­lor drzew.

[...]

Czu­jąc, jak coś ści­ska mu pie­rś, Ko­stas rzu­cił się pędem. Po­tknął się o drew­nia­ną skrzy­nię i upa­dł, a me­ta­lo­wa kra­wędź roz­ci­ęła mu czo­ło. Wstał i po­bie­gł da­lej, mimo pul­so­wa­nia nad lewą brwią. Kie­dy do­ta­rł do pierw­sze­go nie­to­pe­rza, padł na ko­la­na i pod­nió­sł drob­ne cia­łko, lek­kie jak piór­ko. Stał bez ru­chu, trzy­ma­jąc mar­twe zwie­rzę, czu­jąc pod pal­ca­mi jego sa­ty­no­wą gład­ko­ść, kie­dy opusz­cza­ły je reszt­ki ży­cia. Nie pła­kał, gdy nió­sł do domu mar­twe cia­ło Mi­cha­li­sa, tak spo­koj­ne, że trud­no było uwie­rzyć w jego śmie­rć; kula, któ­ra go prze­szy­ła, ukry­ła się tak do­sko­na­le, jak­by wsty­dzi­ła się wła­sne­go wy­stęp­ku. Nie pła­kał rów­nież wte­dy, gdy do­łączył do ża­łob­ni­ków nio­sących trum­nę do ko­ścio­ła, czu­jąc na ra­mie­niu na­cisk wy­po­le­ro­wa­ne­go drew­na, na ustach smak sre­bra po uca­ło­wa­niu krzy­ża, a w noz­drzach kurz. Nie pła­kał na­wet wte­dy, gdy wśród za­wo­dzących szlo­chów na cmen­ta­rzu opusz­czo­no trum­nę do gro­bu, a on nie mógł ofia­ro­wać bra­tu nic prócz ga­rści zie­mi. Nie pła­kał, gdy le­d­wie szes­na­sto­let­ni An­dre­as opu­ścił dom, aby podążyć za ide­ałem, ma­rze­niem, ter­ro­rem, rzu­ca­jąc ich na pa­stwę per­ma­nent­ne­go stra­chu. Przez cały ten czas Ko­stas nie uro­nił ani jed­nej łzy, świa­do­my, że mat­ka po­trze­bu­je go u swe­go boku. Tym ra­zem jed­nak, gdy trzy­mał w dło­niach mar­twe­go nie­to­pe­rza, żal na­brał re­al­nych kszta­łtów, roz­ry­wa­jąc wszyst­kie szwy, któ­re do­tąd nie pu­ści­ły. Za­czął łkać.

[...]

Na­sza mło­dzież gi­nie na uli­cach, moro mou, mat­ki nie wie­dzą, gdzie po­dzie­wa­ją się ich sy­no­wie, w gó­rach czy na cmen­ta­rzach, a ty szlo­chasz z po­wo­du kil­ku nie­to­pe­rzy? Na­praw­dę tak cię wy­cho­wa­łam? Ko­stas po­czuł smu­tek tak przej­mu­jący, że nie­mal na­ma­cal­ny. Po tym dniu nie opo­wia­dał wi­ęcej o me­ga­chi­rop­te­rach i ich zna­cze­niu dla drzew na Cy­prze, a przez to ta­kże dla jego miesz­ka­ńców. Na zie­mi dręczo­nej kon­flik­ta­mi, nie­pew­no­ścią i roz­le­wem krwi ka­żdy, kto nie kon­cen­tro­wał się wy­łącz­nie na ludz­kim cier­pie­niu, był oska­rża­ny o obo­jęt­no­ść i ob­ra­zo­bur­stwo. Nie był to do­bry czas ani miej­sce, aby roz­pra­wiać o ro­śli­nach i zwie­rzętach, o przy­ro­dzie we wszyst­kich jej prze­ja­wach i ca­łej glo­rii, i dla­te­go też Ko­stas Ka­zant­za­kis po­wo­li za­mknął się w so­bie, wy­kra­wa­jąc dla sie­bie wy­spę na wy­spie, po­grąża­jąc się w ci­szy.

[...]

Dzień, w któ­rym upał za­ata­ko­wał Ni­ko­zję, na za­wsze za­pa­dł mi w pa­mi­ęć, wy­rył się w moim pniu. Kie­dy wy­spia­rze zro­zu­mie­li, skąd wy­do­by­wa się nie­świe­ży za­pach, za­bra­li się do uprząt­ni­ęcia tru­cheł. Za­mie­tli uli­ce, oczy­ści­li sady, zde­zyn­fe­ko­wa­li ja­ski­nie, spraw­dzi­li te­re­ny wa­pien­ne i sta­re szy­by. Wszędzie, jak okiem si­ęgnąć, znaj­do­wa­li set­ki mar­twych nie­to­pe­rzy. I ta na­gła zbio­ro­wa śmie­rć ich prze­ra­zi­ła. Być może ma­so­we wy­gi­ni­ęcie uświa­do­mi­ło im ich wła­sną śmier­tel­no­ść. Jed­nak z mo­je­go do­świad­cze­nia nie­zmien­nie wy­ni­ka, że lu­dzie ka­żdą kwe­stię bez wy­jąt­ku, w tym ta­kże wy­mie­ra­nia ga­tun­ków, trak­tu­ją do­kład­nie tak samo, z po­zy­cji ga­tun­ku umiesz­cza­jące­go sie­bie w cen­trum wszech­świa­ta. Lu­dzie bar­dziej trosz­czą się o los zwie­rząt, któ­re uwa­ża­ją za uro­cze, ta­kich jak pan­dy, ko­ale, wy­dry mor­skie czy del­fi­ny. Tych ostat­nich też mamy spo­ro na Cy­prze. Pły­wa­ją i do­ka­zu­ją u na­szych brze­gów. Ist­nie­je ro­man­tycz­na kon­cep­cja do­ty­cząca tego, jak giną del­fi­ny, wy­rzu­ca­ne na pla­żę z py­ska­mi przy­po­mi­na­jący­mi dzio­by i nie­win­ny­mi uśmie­cha­mi, jak­by przy­by­wa­ły po­że­gnać się z ro­dza­jem ludz­kim. W rze­czy­wi­sto­ści robi tak nie­wie­le z nich. Po śmier­ci del­fi­ny opa­da­ją na dno mor­skie, ci­ężkie ni­czym dzie­ci­ęce lęki; wła­śnie tak od­cho­dzą, z dala od wścib­skich oczu, za­pa­da­jąc się w głąb błęki­tu. Nie­to­pe­rze nie są uwa­ża­ne za uro­cze. W ty­si­ąc dzie­wi­ęćset sie­dem­dzie­si­ątym czwar­tym roku, kie­dy umie­ra­ły ma­so­wo, nie wi­dzia­łam wie­lu lu­dzi ro­ni­ących po nich łzy. Lu­dzie są pod tym względem dziw­ni, pe­łni sprzecz­no­ści. Tak jak­by czu­li po­trze­bę nie­na­wi­dze­nia i od­rzu­ca­nia w rów­nym stop­niu co ko­cha­nia i przy­tu­la­nia. Ich ser­ca za­ci­ska­ją się moc­no, a po­tem otwie­ra­ją sze­ro­ko, żeby zno­wu się za­mknąć, jak nie­zde­cy­do­wa­na pi­ęść.

[...]

Yusuf i Yior­gos sie­dzie­li ra­mię przy ra­mie­niu na ka­mien­nej ław­ce na pa­tio. Ko­stas już miał ich za­wo­łać, kie­dy za­uwa­żył coś, co go po­wstrzy­ma­ło, a cze­go jego umy­sł nie po­tra­fił ca­łko­wi­cie po­jąć. Dwaj mężczy­źni uśmie­cha­li się do sie­bie, trzy­ma­jąc się za ręce, ze sple­cio­ny­mi pal­ca­mi i złączo­ny­mi dło­ńmi. Yior­gos po­chy­lił się i mruk­nął kil­ka słów do ucha Yusu­fo­wi, któ­ry za­chi­cho­tał. Cho­ciaż Ko­stas go nie sły­szał, wie­dział, że mó­wił po tu­rec­ku. Kie­dy byli sami, często roz­ma­wia­li po grec­ku i tu­rec­ku, na prze­mian wpla­ta­jąc oba języ­ki do kon­wer­sa­cji. Yusuf ob­jął ra­mie­niem Yior­go­sa za szy­ję, do­ty­ka­jąc za­głębie­nia pod jego ja­błkiem Ada­ma i przy­ci­ąga­jąc go bli­żej. Po­ca­ło­wa­li się. Sty­ka­jąc się czo­ła­mi, sie­dzie­li nie­ru­cho­mo w pro­mie­niach ogrom­ne­go, roz­la­ne­go na nie­bie sło­ńca. Ko­stas wi­dział nie­wy­mu­szo­ną czu­ło­ść w ich ru­chach, ze­spo­le­nie cie­ni z kon­tu­ra­mi, so­lid­ne kszta­łty na­bie­ra­jące cie­kłej kon­sy­sten­cji, ła­god­ny stru­mień, któ­ry we­dług jego naj­lep­szej wie­dzy mógł łączyć wy­łącz­nie wie­lo­let­nich ko­chan­ków.

[...]

Gdy tyl­ko zna­la­zła się w swo­im po­ko­ju, po­now­nie spoj­rza­ła na ekran te­le­fo­nu. W ró­żnych me­diach spo­łecz­no­ścio­wych po­ja­wia­ły się nowe na­gra­nia. Na jed­nym z nich przy­sa­dzi­sta dziew­czy­na z cien­ką grzyw­ką opa­da­jącą na brwi sta­ła przed bra­mą bran­den­bur­ską w Ber­li­nie, trzy­ma­jąc czer­wo­ny ba­lon. Kie­dy go pu­ści­ła, za­częła krzy­czeć na całe gar­dło. Na­wet gdy ba­lon znik­nął już z ka­dru, jej wci­ąż nie bra­ko­wa­ło tchu. Na fil­mi­ku z Bar­ce­lo­ny na­sto­la­tek wrzesz­czał, ja­dąc na de­sko­rol­ce wy­sa­dza­ną drze­wa­mi pro­me­na­dą, pod­czas gdy prze­chod­nie przy­gląda­li mu się z cie­ka­wo­ścią i nie­do­wie­rza­niem w oczach. Ko­lej­ny klip, za­ła­do­wa­ny w Pol­sce, przed­sta­wiał gru­pę mło­dych lu­dzi ubra­nych na czar­no, któ­rzy wpa­try­wa­li się w oko ka­me­ry z usta­mi sze­ro­ko roz­dzia­wio­ny­mi w nie­mym krzy­ku. Pod spodem wid­niał na­pis: „Krzy­cząc w środ­ku”. Nie­któ­rzy lu­dzie krzy­cze­li w po­je­dyn­kę, inni w gru­pach, a ka­żdy z tych po­stów opa­trzo­ny był iden­tycz­nym ha­sh­ta­giem: #czy­te­ra­zm­nie­sły­szysz. Z ka­żdym ko­lej­nym obej­rza­nym wi­deo Ada czu­ła, jak na­ra­sta w niej pa­ni­ka i dez­orien­ta­cja. Nie mo­gła uwie­rzyć, że za­po­cząt­ko­wa­ła to glo­bal­ne sza­le­ństwo, ani nie mia­ła po­jęcia, jak kto­kol­wiek zdo­ła je po­wstrzy­mać.

[...]

Uśmiech na twa­rzy Yusu­fa przy­ga­sł, kie­dy wsu­nął pal­ce we wło­sy Yior­go­sa. Przy­ci­ągnął go do sie­bie i po­ca­ło­wał de­li­kat­nie, a smu­tek w jego oczach tyl­ko przy­brał na sile. Wie­dzia­łam, co go nie­po­ko­iło. Dzień wcze­śniej zna­la­zł list przy­twier­dzo­ny do drzwi kul­ką z gumy do żu­cia. Była to krót­ka, tchórz­li­wa wia­do­mo­ść na­pi­sa­na ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną przy uży­ciu li­ter wy­ci­ętych z ga­ze­ty, nie­pod­pi­sa­na, po­bru­dzo­na zie­mią i czy­mś czer­wo­nym, co mia­ło imi­to­wać krew, a może na­wet nią było. Prze­czy­tał wia­do­mo­ść kil­ka razy, pa­skud­ne sło­wa: „so­do­mi­ci”, „ho­mo­sie”, „grzesz­ni­cy”, tnące jak noże, roz­ry­wa­jące żyłę bli­sko ser­ca i otwie­ra­jące ranę, wca­le nie nową, któ­ra ni­g­dy nie zdo­ła­ła się do ko­ńca za­bli­źnić. Od dziec­ka raz za ra­zem zno­sił za­czep­ki i szy­der­stwa, bo był zbyt znie­wie­ścia­ły, nie­wy­star­cza­jąco męski. Naj­pierw ze stro­ny wła­snej ro­dzi­ny, po­tem uczniów i na­uczy­cie­li w szko­le, a na­wet ca­łkiem ob­cych lu­dzi. Kpi­ny i przy­ty­ki ci­ska­ne były w na­głym na­pa­dzie wście­kło­ści i po­gar­dy. Ni­g­dy jed­nak nie ro­zu­miał, skąd po­cho­dzi­ły. Istot­nie nic z tego nie było dla nie­go no­wo­ścią, ale tym ra­zem wi­ąza­ło się z za­gro­że­niem. Nie za­mie­rzał wspo­mi­nać o tym Yior­go­so­wi, jako że nie chciał go mar­twić.

[...]

Wska­zał Chi­co śpi­ące­go w klat­ce pod czar­ną tka­ni­ną. Czy wiesz, że w daw­nych cza­sach lu­dzie nie po­tra­fi­li zro­zu­mieć, dla­cze­go tak wie­le pta­ków zni­ka zimą? – ode­zwał się Yior­gos po chwi­li mil­cze­nia. Opo­wie­dział Yusu­fo­wi, jak sta­ro­żyt­ni Gre­cy dzi­wi­li się temu, co się dzia­ło z pta­ka­mi, kie­dy dni sta­wa­ły się nie­prze­wi­dy­wal­ne, a zim­ny wiatr za­czy­nał wiać od gór. Spo­gląda­li w pu­ste nie­bo, pró­bu­jąc wy­pa­trzeć wska­zów­ki, któ­re wy­ja­śnia­ła­by, gdzie ukry­ły się wszyst­kie ka­nie czar­ne, gęga­wy, szpa­ki, ja­skó­łki i je­rzy­ki. Nie­za­zna­jo­mie­ni ze sche­ma­ta­mi mi­gra­cji fi­lo­zo­fo­wie ze sta­ro­żyt­no­ści zna­le­źli wła­sne wy­ja­śnie­nie. Twier­dzi­li, że ka­żdej zimy pta­ki prze­ista­cza­ły się w ryby. A ryby, po­wie­dział Yior­gos, od­naj­dy­wa­ły szczęście w no­wym śro­do­wi­sku. Woda ob­fi­to­wa­ła w po­ży­wie­nie, a ży­cie upły­wa­ło w niej spo­koj­niej. Stwo­rze­nia nie po­tra­fi­ły jed­nak za­po­mnieć, skąd po­cho­dzą ani tego, jak daw­niej wzno­si­ły się nad zie­mią, lek­kie i wol­ne. Nic nie mo­gło za­stąpić tego uczu­cia. Dla­te­go też, kie­dy tęsk­no­ta sta­wa­ła się nie do znie­sie­nia, co roku w oko­li­cach wio­sny, ryby na po­wrót przy­bie­ra­ły po­stać pta­ków. I w ten oto spo­sób za­pe­łnia­ły fir­ma­ment, wszyst­kie ka­nie czar­ne, gęga­wy, szpa­ki, ja­skó­łki i je­rzy­ki.

[...]

Podło­ga prze­chy­li­ła się i za­trzęsła mu pod sto­pa­mi. Ko­stas po­le­ciał w tył, pchni­ęty siłą po­tężniej­szą niż on sam, a ude­rze­nie wy­da­ło się dziw­nie za­mor­ty­zo­wa­ne. Po­tem za­pa­no­wa­ła ci­sza. Ni­czym nie­zmąco­na ci­sza, dud­ni­ąca gło­śniej od wy­bu­chu, któ­ry wła­śnie wstrząsnął ca­łym miej­scem. Ude­rzy­łby gło­wą o ka­mien­ny sto­pień, gdy­by nie upa­dł na nie­ru­cho­me cia­ło. Cia­ło kel­ne­ra spie­szące­go po­dać mu dzba­nek z wodą. To była bom­ba. Bom­ba ru­ro­wa do­mo­wej ro­bo­ty ci­śni­ęta do ogro­du z prze­je­żdża­jące­go obok mo­to­cy­kla. Znisz­czy­ła całą ścia­nę fron­to­wą. Tego wie­czo­ru w Szczęśli­wej Fi­dze ży­cie stra­ci­ło pięć osób. Tro­je Ame­ry­ka­nów, któ­rzy od­wie­dzi­li wy­spę pierw­szy raz w ży­ciu, ka­na­dyj­ski żo­łnierz tuż przed zwol­nie­niem z obo­wi­ąz­ków utrzy­ma­nia po­ko­ju i po­wro­tem do domu, oraz mło­dy grec­ki kel­ner, któ­ry do­pie­ro co zo­stał oj­cem.

[...]

Mi­ło­ść to śmia­ła afir­ma­cja na­dziei. Nie chwy­tasz się na­dziei, kie­dy do­wo­dzą śmie­rć i de­struk­cja. Nie wkła­dasz swo­jej naj­lep­szej suk­ni i nie wpi­nasz kwia­tów we wło­sy, kie­dy ota­cza­ją cię ru­iny i sko­ru­py. Nie od­da­jesz ser­ca w cza­sach, gdy ser­ca po­win­ny po­zo­stać za­mkni­ęte, zwłasz­cza przed tymi, któ­rzy nie wy­zna­ją two­jej re­li­gii, nie wła­da­ją two­im języ­kiem, nie po­cho­dzą z two­jej krwi. Nie za­ko­chu­jesz się la­tem ty­si­ąc dzie­wi­ęćset sie­dem­dzie­si­ąte­go czwar­te­go roku na Cy­prze. Nie wte­dy, nie tam. A mimo to oni to zro­bi­li, ci dwo­je.

[...]

Nasz Ko­stas za­ko­chał się w Tur­czyn­ce! Spo­ty­ka­ją się po­ta­jem­nie. Nie wiem i nie mogę za­py­tać, jak da­le­ko to za­szło. Chrze­ści­ja­nin nie może po­ślu­bić mu­zu­łman­ki, to ob­ra­za w oczach na­sze­go Pana. Ro­dzi­na dziew­czy­ny może po­znać praw­dę lada dzień. I co zro­bią wte­dy z moim sy­nem? Albo ktoś z na­szej stro­ny mó­głby od­kryć praw­dę… I co wte­dy? Czy nie wy­cier­pie­li­śmy wy­star­cza­jąco? Nie mogę po­zwo­lić so­bie na na­iw­no­ść. Obo­je wie­my, że w na­szej spo­łecz­no­ści nie bra­ku­je lu­dzi go­to­wych uka­rać tych mło­dych za to, cze­go się do­pu­ści­li. W za­ist­nia­łych oko­licz­no­ściach naj­lżej­szą karą będą plot­ki i po­mó­wie­nia. Przyj­dzie nam żyć ze wsty­dem do ko­ńca na­szych dni. Ale nie tego lękam się naj­bar­dziej. A je­śli po­nio­są gor­szą karę? Na­wet nie chcę o tym my­śleć. Jak Ko­stas może to ro­bić mnie? I swo­je­mu star­sze­mu bra­tu, niech Bóg czu­wa nad jego du­szą. Prze­sta­łam sy­piać. I wy­gląda na to, że to samo do­ty­czy Ko­sta­sa. Sły­szę, jak ka­żdej nocy krąży po swo­im po­ko­ju. Nie mogę tak dłu­żej żyć. Strach, że spo­tka go coś po­twor­ne­go, mia­żdży mi du­szę. Spra­wia, że nie mogę od­dy­chać. Po dłu­gich roz­wa­ża­niach pod­jęłam de­cy­zję, że wy­ślę Ko­sta­sa do Cie­bie, do Lon­dy­nu. Nie mu­szę tłu­ma­czyć Ci, Bra­cie, co prze­ży­wa moje ser­ce. Nie mu­szę Ci tego tłu­ma­czyć.

[...]

Oj­ciec twier­dzi, że drze­wa gro­ma­dzą wspo­mnie­nia. Jego zda­niem nie­któ­re mło­de drze­wa „ma­ga­zy­nu­ją wspo­mnie­nia”, jak­by zna­ły trau­my swo­ich przod­ków. Uwa­ża, że to przy­dat­na umie­jęt­no­ść, po­nie­waż dzi­ęki niej sa­dzon­ki mogą się le­piej ad­ap­to­wać. Nie znam się na drze­wach – od­pa­rła Me­ry­em, za­sta­na­wia­jąc się nad tym, co usły­sza­ła. Ale dziew­częta w two­im wie­ku nie po­win­ny za­przątać so­bie gło­wy ta­ki­mi spra­wa­mi. Smu­tek jest dla du­szy tym, czym ro­bak dla drew­na. Cho­dzi ci o ter­mi­ta? Uznaj­my, że prze­szło­ść jest pa­skud­na. Ale co ci do tego? – kon­ty­nu­owa­ła Me­ry­em, jak gdy­by ni­g­dy nic. To nie twój pro­blem. Moje po­ko­le­nie bar­dzo na­roz­ra­bia­ło. Two­je po­ko­le­nie uro­dzi­ło się pod szczęśli­wą gwiaz­dą. Nie mu­si­cie za­raz po prze­bu­dze­niu pa­trzeć na gra­ni­cę ci­ągnącą się przed wa­szy­mi do­ma­mi ani mar­twić się, że ktoś po­strze­li wa­szych oj­ców na uli­cy wy­łącz­nie z po­wo­du przy­na­le­żno­ści et­nicz­nej albo re­li­gij­nej. Jak bar­dzo chcia­ła­bym być te­raz w two­im wie­ku. Po­słu­chaj, ka­żdy zro­bił w mło­do­ści coś głu­pie­go, co wy­da­wa­ło się nie do na­pra­wie­nia. Może te­raz czu­jesz się sa­mot­na. My­ślisz, że twoi ko­le­dzy z kla­sy śmie­ją się z cie­bie, i może na­wet nie mi­jasz się z praw­dą. Kie­dy bro­da sta­je ci w pło­mie­niach, inni od­pa­la­ją od niej swo­je faj­ki. Ale zmie­rzam do tego, że to do­świad­cze­nie uczy­ni cię sil­niej­szą. Pew­ne­go dnia spoj­rzysz wstecz i zdzi­wisz się, że tak bar­dzo się tym przej­mo­wa­łaś.

[...]

Me­ry­em jest ory­gi­nal­na, pe­łna sprzecz­no­ści. Nie­ustan­nie szu­ka po­mo­cy u drzew, cho­ciaż naj­wy­ra­źniej nie zda­je so­bie z tego spra­wy. Kie­dy do­pa­da ją strach albo sa­mot­no­ść, bądź kie­dy chce od­pędzić złe du­chy, stu­ka w drew­no – sta­ry ry­tu­ał po­cho­dzący z cza­sów, kie­dy by­ły­śmy uwa­ża­ne za świ­ęto­ść. Za ka­żdym ra­zem, kie­dy pie­lęgnu­je ma­rze­nie, któ­re boi się gło­śno na­zwać, wie­sza ga­łga­ny i wstążki na na­szych ko­na­rach. Je­śli cze­goś szu­ka, czy to za­ko­pa­ne­go skar­bu, czy za­po­dzia­nej dyr­dy­ma­łki, prze­cha­dza się, trzy­ma­jąc roz­wi­dlo­ną ga­łąź, któ­rą na­zy­wa ró­żdżką. Mnie oso­bi­ście nie prze­szka­dza­ją po­dob­ne prze­sądy. Nie­któ­re by­wa­ją na­wet po­moc­ne dla nas, ro­ślin. Za­rdze­wia­łe gwo­ździe, któ­re Me­ry­em wsa­dza do do­ni­czek, aby prze­pędzić dżi­ny, czy­nią gle­bę za­sa­do­wą. A spo­pie­la­łe reszt­ki drew­na po­zo­sta­łe po ogni­skach, któ­re roz­pa­la­ła, aby od­czy­nić urok, za­wie­ra­ją odżyw­czy po­tas. Ta­kże sko­rup­ki po jaj­kach, któ­re roz­rzu­ca wszędzie wko­ło w na­dziei na przy­ci­ągni­ęcie po­my­śl­no­ści, wzbo­ga­ca­ją kom­post. Za­sta­na­wiam się tyl­ko, jak to mo­żli­we, że kul­ty­wu­je te pra­daw­ne ry­tu­ały bez świa­do­mo­ści, że po­wsta­ły z głębo­kie­go sza­cun­ku dla nas, drzew. W do­li­nie Ma­ra­tha­sa w gó­rach Tro­dos ro­śnie sie­dem­set­let­ni dąb. Mo­żesz usły­szeć od Gre­ków o gru­pie chło­pów, któ­rzy w szes­na­stym wie­ku ukry­li się pod nim ze stra­chu przed go­ni­ący­mi ich Tur­ka­mi osma­ński­mi, le­d­wo usze­dłszy z ży­ciem. Z ko­lei w Agios Geo­r­gios Ala­ma­nos jest fi­cus ca­ri­ca, któ­ry we­dług Tur­ków wy­ró­sł z cia­ła mar­twe­go mężczy­zny po tym, jak ostat­nia rzecz, któ­rą zja­dł przed śmier­cią, figa, pu­ści­ła pędy w jego żo­łąd­ku. Ra­zem z dwie­ma in­ny­mi oso­ba­mi zo­stał za­bra­ny do ja­ski­ni, gdzie zgi­nął w wy­ni­ku eks­plo­zji dy­na­mi­tu.

[...]

Na prze­strze­ni wie­ków dla tak wie­lu by­ły­śmy azy­lem. Sank­tu­arium nie tyl­ko dla śmier­tel­ni­ków, ale ta­kże dla bo­gów i bo­giń. Nie bez po­wo­du Gaja, Mat­ka-Zie­mia, za­mie­ni­ła swo­je­go syna w drze­wo fi­go­we, aby oca­lić go przed gro­ma­mi Ju­pi­te­ra. W naj­ró­żniej­szych częściach świa­ta ko­bie­ty uwa­ża­ne za prze­klęte były po­ślu­bia­ne fi­cus ca­ri­ca, za­nim mo­gły zło­żyć przy­si­ęgę temu, któ­re­go na­praw­dę ko­cha­ły. Bez względu na to, jak oso­bli­we wy­da­ją mi się te zwy­cza­je, ro­zu­miem, skąd wzi­ęły po­czątek. Prze­sądy to cie­nie nie­uświa­do­mio­nych lęków.

[...]

W ca­łym tym cha­osie przy­bie­ra­ła na sile prze­moc mi­ędzy spo­łecz­no­ścia­mi. Ro­dzi­ce Def­ne za­bro­ni­li jej wy­cho­dzić z domu, na­wet po pod­sta­wo­we spra­wun­ki. Na uli­cach zro­bi­ło się nie­bez­piecz­nie. Tur­cy mu­sie­li trzy­mać się z Tur­ka­mi, a Gre­cy z Gre­ka­mi. Za­mkni­ęta w domu, ca­ły­mi go­dzi­na­mi roz­my­śla­ła, za­mar­twia­ła się, pró­bo­wa­ła zna­le­źć spo­sób, żeby po­roz­ma­wiać z Ko­sta­sem. Aż w ko­ńcu tego dnia, kie­dy jej mat­ka wy­szła, aby spo­tkać się z sąsia­da­mi, a oj­ciec za­snął w swo­im po­ko­ju po za­ży­ciu co­dzien­nej daw­ki le­karstw, wy­mknęła się mimo pro­te­stów sio­stry. Po­bie­gła pro­sto do Szczęśli­wej Figi, aby od­szu­kać Yusu­fa i Yior­go­sa. Na szczęście za­sta­ła tam obu. Od nocy eks­plo­zji dwaj mężczy­źni ci­ężko pra­co­wa­li, aby przy­wró­cić daw­ną świet­no­ść swo­je­mu lo­ka­lo­wi, i zdo­ła­li na­pra­wić wi­ęk­szo­ść szkód. Od­bu­do­wa­li ścia­nę fron­to­wą i drzwi, któ­re choć były go­to­we na po­now­ne otwar­cie, z ko­niecz­no­ści po­zo­sta­wa­ły za­mkni­ęte, po­nie­waż na wy­spie trwa­ły za­miesz­ki. Def­ne zna­la­zła wła­ści­cie­li, kie­dy przed ta­wer­ną usta­wia­li jed­ne na dru­gich krze­sła i sto­li­ki i za­bez­pie­cza­li sprzęt ku­chen­ny przed za­pa­ko­wa­niem go w skrzy­nie i pu­dła. Na jej wi­dok ich oczy wy­pe­łni­ły się cie­płem, któ­re jed­nak szyb­ko ustąpi­ło miej­sca tro­sce.

[...]

Ty­dzień po przy­je­ździe Ko­stas usły­szał szo­ku­jące wia­do­mo­ści: siły woj­sko­we wspie­ra­ne przez jun­tę z Gre­cji oba­li­ły ar­cy­bi­sku­pa Ma­ka­rio­sa; do­szło do strze­la­ni­ny mi­ędzy zwo­len­ni­ka­mi Ma­ka­rio­sa a tymi sprzy­ja­jący­mi fak­tycz­ne­mu pre­zy­den­to­wi, Ni­ko­so­wi Samp­so­no­wi, wska­za­ne­mu przez przy­wód­ców za­ma­chu sta­nu. Ko­stas i jego wuj ślęcze­li nad ga­ze­ta­mi, wstrząśni­ęci tek­sta­mi o „cia­łach le­żących na uli­cach i ma­so­wych po­chów­kach”. Pra­wie nie sy­piał, a kie­dy uda­ło mu się od­pły­nąć, dręczy­ły go za­trwa­ża­jące sny. Na­stęp­ne wy­da­rze­nia oka­za­ły się jesz­cze bar­dziej nie­wy­obra­żal­ne: pięć dni po oba­le­niu ar­cy­bi­sku­pa Ma­ka­rio­sa uzbro­jo­ne po zęby tu­rec­kie od­dzia­ły wy­lądo­wa­ły w Ki­re­nii. Czter­dzie­ści ty­si­ęcy żo­łnie­rzy w to­wa­rzy­stwie trzy­stu czo­łgów roz­po­częło marsz w głąb lądu. Grec­cy miesz­ka­ńcy wio­sek na ich dro­dze zo­sta­li zmu­sze­ni do uciecz­ki na po­łud­nie w po­szu­ki­wa­niu bez­piecz­ne­go schro­nie­nia i zo­sta­wie­nia ca­łe­go swo­je­go do­byt­ku. W od­mętach cha­osu i woj­ny upa­dł re­żim woj­sko­wy w Ate­nach. Po­ja­wia­ły się ra­por­ty o star­ciach mi­ędzy tu­rec­ki­mi a grec­ki­mi okręta­mi wo­jen­ny­mi nie­opo­dal Pa­fos. Ale naj­bar­dziej za­ja­dłe wal­ki to­czy­ły się w sto­li­cy, Ni­ko­zji, oraz wo­kół niej.

[...]

Nie prze­stał nada­wać li­stów do Def­ne. Na po­cząt­ku pi­sał tyl­ko o Cy­prze i za­da­wał za­nie­po­ko­jo­ne py­ta­nia o to, jak ona so­bie ra­dzi, przy oka­zji pró­bu­jąc prze­słać sło­wa do­da­jące od­wa­gi i otu­chy, ozna­ki mi­ło­ści. Po­ma­łu za­czął jej jed­nak opo­wia­dać o Lon­dy­nie: o et­nicz­nej mie­szan­ce w dziel­ni­cy, o po­czer­nia­łych od sa­dzy bu­dyn­kach pu­blicz­nych, o graf­fi­ti na ścia­nach, o schlud­nych, ma­łych dom­kach sze­re­go­wych i ich do­piesz­czo­nych ży­wo­pło­tach, o wy­pe­łnio­nych dy­mem pu­bach i tłu­stych, sma­żo­nych śnia­da­niach, o nie­uzbro­jo­nej po­li­cji na uli­cach, o za­kła­dach fry­zjer­skich grec­kie­go Cy­pryj­czy­ka… Cho­ciaż nie spo­dzie­wał się już od­po­wie­dzi, nie­ustan­nie słał sło­wa na po­łud­nie, jak­by uwal­niał ty­si­ące mi­gru­jących mo­ty­li, o któ­rych wie­dział, że ni­g­dy nie wró­cą.

[...]

Me­ry­em zer­k­nęła w stro­nę ko­ry­ta­rza, po czym od­pa­rła kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem: To dżin. Co ta­kie­go? Po­słu­chaj, moja mama za­wsze po­wta­rza­ła: „Je­śli wi­dzisz, że nad­ci­ąga bu­rza, znaj­dź schro­nie­nie, bo wła­śnie tam dżin wzi­ął ślub!”. Nie mam po­jęcia, o czym mó­wisz. Cier­pli­wo­ści, za­raz wy­tłu­ma­czę. Dżi­ny są bez­wstyd­nie roz­pust­ne. I to obu płci. Dżi­ny że­ńskie mogą mieć na­wet czter­dzie­stu mężów. Wiesz, co to zna­czy? Mmm, bo­ga­te ży­cie ero­tycz­ne? Zbyt wie­le ślu­bów! Ale naj­wa­żniej­sze py­ta­nie brzmi, kie­dy świ­ętu­ją te uro­czy­sto­ści. Mu­szą cze­kać na bu­rzę. Na bu­rzę pia­sko­wą albo śnie­żną. Hor­dy dżi­nów mu­szą wła­śnie pa­ra­do­wać po uli­cach Lon­dy­nu.

[...]

Nie po­ja­wił się nikt, żeby go ode­brać, a on nie wa­żył się ży­wić na­dziei na inną ewen­tu­al­no­ść. Ci­ągnąc wa­liz­kę, w któ­rej było wi­ęcej sprzętu niż ubrań, prze­ci­skał się ru­chli­wy­mi uli­ca­mi mia­sta. Po­nie­waż nie spodo­ba­ło mu się spoj­rze­nie pierw­sze­go z kie­row­ców na po­sto­ju tak­só­wek, ru­szył da­lej, uda­jąc za­in­te­re­so­wa­nie to­wa­rem, któ­ry sprze­daw­ca pre­zen­to­wał na tacy. Kom­bo­loi po grec­ku, te­spih po tu­rec­ku. Czer­wo­ny ko­ral, zie­lo­ny szma­ragd, czar­ny onyks. Nie zdo­łał się po­wstrzy­mać przed za­ku­pem ko­ra­li­ków z aga­tu, je­dy­nie po to, żeby się czy­mś za­jąć. Na­stęp­ny kie­row­ca wy­da­wał się miły. Ko­stas po­ne­go­cjo­wał z nim, żeby nie dać się oszu­kać. Nie przy­znał jed­nak, że tro­chę zna tu­rec­ki. Sło­wa, któ­re podła­pał w dzie­ci­ństwie, przy­po­mi­na­ły wy­szczer­bio­ne za­baw­ki z dziu­ra­mi wy­gry­zio­ny­mi przez mole; chciał je od­ku­rzyć i spraw­dzić, czy za­dzia­ła­ją, za­nim zro­bi z nich uży­tek.

[...]

Po­kój znaj­do­wał się na pi­ętrze, był prze­stron­ny i pe­łen świa­tła. Do­pie­ro gdy Ko­stas padł na łó­żko, po­czuł, jak bar­dzo jest wy­ko­ńczo­ny. Mi­ęk­ka po­ściel wy­da­wa­ła się ku­sząca w rów­nym stop­niu jak cie­pła, per­fu­mo­wa­na kąpiel. Nie po­zwo­lił so­bie jed­nak na re­laks. Wzi­ął szyb­ki prysz­nic i prze­brał się w ko­szul­kę oraz dżin­sy. Prze­mie­rzył po­kój i otwo­rzył po­dwój­ne drzwi bal­ko­no­we. Nad jego gło­wą orzeł, zwie­rzęcy to­wa­rzysz Zeu­sa, szy­bo­wał po bez­chmur­nym nie­bie, kie­ru­jąc się na za­chód w po­szu­ki­wa­niu ko­lej­nej ofia­ry. Gdy tyl­ko mężczy­zna wy­sze­dł na ze­wnątrz, wy­czuł w po­wie­trzu daw­no za­po­mnia­ną woń. Ja­śmi­nu, so­sen, przy­pie­ka­nych sło­ńcem ka­mie­ni. Sądził, że już daw­no po­cho­wał ją w la­bi­ryn­cie pa­mi­ęci. Ludz­ki umy­sł to naj­dziw­niej­sze z miejsc, jed­no­cze­śnie do­brze zna­ne, jak i zu­pe­łnie obce. Jak to mo­żli­we, że po­tra­fi prze­cho­wać coś tak ulot­ne­go i nie­na­ma­cal­ne­go jak za­pach, pod­czas gdy zdol­ny jest wy­ma­zać kon­kret­ne frag­men­ty prze­szło­ści, ka­wa­łek po ka­wa­łku? Mu­siał ją od­szu­kać. Jesz­cze tego po­po­łud­nia. Dzień pó­źniej mó­głby stra­cić od­wa­gę i prze­ło­żyć swo­je pla­ny o dzień czy dwa. Zna­la­złby so­bie mnó­stwo za­jęć. By­łby tak za­pra­co­wa­ny, że nie­po­strze­że­nie mi­nąłby mu cały ty­dzień i nad­sze­dłby czas, aby po­now­nie spa­ko­wać wa­liz­kę. Na­to­miast w tam­tej chwi­li, tuż po tym, jak zsze­dł z pro­mu, wci­ąż nie­sio­ny falą tęsk­no­ty, na któ­rej po­ko­nał całą dro­gę z An­glii, był pe­wien, że ma siłę, aby spo­tkać się z Def­ne.

[...]

Z Ko­mi­te­tem Osób Za­gi­nio­nych. To duża rzecz. Po pew­nym cza­sie nie po­tra­fisz prze­stać o niej my­śleć. Tur­cy i Gre­cy pra­cu­ją ra­mię w ra­mię… tak dla od­mia­ny. Po­my­sł po­ja­wił się na po­cząt­ku lat osiem­dzie­si­ątych dwu­dzie­ste­go wie­ku, ale przez dłu­gi czas nic nie dało się zro­bić, po­nie­waż obie stro­ny nie mo­gły do­ga­dać się co do licz­by ofiar. Co do licz­by ofiar? Tych, któ­rzy za­gi­nęli w cza­sie za­mie­szek – wy­ja­śnił lek­ko zdy­sza­ny Da­vid. Osta­tecz­nie stwo­rzo­no li­stę dwóch ty­si­ęcy i dwóch ofiar. Oczy­wi­ście rze­czy­wi­sta licz­ba jest znacz­nie wi­ęk­sza, ale nikt nie chce o tym słu­chać. Za­wsze to ja­kiś po­czątek. ONZ od­gry­wa rolę part­ne­ra, stąd moja obec­no­ść tu­taj. Ale to Cy­pryj­czy­cy od­wa­la­ją praw­dzi­wą ro­bo­tę. Zo­sta­nę tu­taj do ko­ńca tego mie­si­ąca, a po­tem lecę do Ge­ne­wy. A oni nie prze­sta­ną drążyć, two­ja Def­ne i jej przy­ja­cie­le. Oso­by za­an­ga­żo­wa­ne to głów­nie ar­che­olo­dzy? Nie­zu­pe­łnie. Po­cho­dzą z ró­żnych kręgów za­wo­do­wych. Są wśród nich an­tro­po­lo­dzy, hi­sto­ry­cy, ge­ne­ty­cy, tech­ni­cy kry­mi­na­li­sty­ki… I kil­ku ar­che­olo­gów. Gru­py są two­rzo­ne i za­twier­dza­ne przez ONZ. Pra­cu­je­my w ró­żnych lo­ka­li­za­cjach, po­le­ga­jąc na ano­ni­mo­wych in­for­ma­to­rach, któ­rzy opo­wia­da­ją nam naj­ró­żniej­sze rze­czy z wie­lu oso­bi­stych po­wo­dów. Po­tem za­czy­na­my ko­pać. Wy­da­je ci się, że to mała wy­sep­ka, ale kie­dy za­czy­nasz szu­kać za­gi­nio­ne­go czło­wie­ka, na­wet naj­mniej­sze miej­sce sta­je się nie­wia­ry­god­nie duże.

[...]

Ko­stas ser­decz­nie po­zdra­wiał ka­żdą oso­bę; jed­nak nie po­tra­fił po­wstrzy­mać się przed roz­gląda­niem, aby usta­lić, gdzie jest Def­ne. I wte­dy ją zo­ba­czył, przy­cup­ni­ętą na ga­łęzi drze­wa. Ma­cha­ła no­ga­mi, ob­ser­wu­jąc go w mil­cze­niu z góry, a jej twarz nie wy­ra­ża­ła ab­so­lut­nie nic. Ko­stas do­strze­gł pa­jęczą sieć mi­ędzy ga­łęzia­mi obok niej i przez ulot­ną chwi­lę ko­bie­ta oraz te sre­brzy­ste nici zla­ły się w jego umy­śle, cien­kie i de­li­kat­ne jak szcząt­ki łączącej ich wi­ęzi. Och, Def­ne ci­ągle tam prze­sia­du­je – wy­ja­śnił Da­vid, gdy zo­rien­to­wał się, gdzie spo­gląda Ko­stas. Uwiel­bia za­mie­niać się w pta­ka. Naj­wy­ra­źniej wy­so­ko na drze­wie ła­twiej jej się skon­cen­tro­wać. Wła­śnie tam spo­rządza na­sze ra­por­ty. I do­dał pod­nie­sio­nym gło­sem: Zej­dź na dół!

[...]

Do roz­mo­wy wtrącił się Da­vid, któ­ry do­tąd im się przy­słu­chi­wał. Tak to wła­śnie wy­gląda, mój przy­ja­cie­lu. Nie do­wiesz się tego, do­pó­ki nie wy­ślesz ko­ści do la­bo­ra­to­rium i nie po­znasz wy­ni­ków. Kie­dy trzy­masz w dło­niach czasz­kę, je­steś w sta­nie po­wie­dzieć, czy na­le­ża­ła do chrze­ści­ja­ni­na, czy mu­zu­łma­ni­na? I na co cały ten roz­lew krwi? Głu­pie, głu­pie woj­ny. Nie­ste­ty nie zo­sta­ło nam wie­le cza­su – do­da­ła Def­ne nie­co ci­szej. Naj­star­sze po­ko­le­nie umie­ra, za­bie­ra­jąc ze sobą swo­je se­kre­ty. Je­śli nie wy­do­będzie­my ich te­raz, za ja­kieś dzie­si­ęć lat nie zo­sta­nie nam nikt, kto po­tra­fi­łby wska­zać miej­sce spo­czyn­ku za­gi­nio­nych. To praw­dzi­wy wy­ścig z cza­sem.

[...]

Ro­dzi­ny… – ode­zwał się Ko­stas po chwi­li. Jak re­agu­ją, kie­dy oznaj­mia­cie, że od­na­le­źli­ście ich zma­rłych po tylu la­tach? Naj­częściej czu­ją wdzi­ęcz­no­ść. Była taka sta­ra Gre­czyn­ka, w mło­do­ści naj­pew­niej uta­len­to­wa­na szwacz­ka. Kie­dy po­in­for­mo­wa­li­śmy ją, że zna­le­źli­śmy ko­ści jej męża, nie mo­gła opa­no­wać pła­czu. Ale na­stęp­ne­go dnia po­ja­wi­ła się w la­bo­ra­to­rium ubra­na w ró­żo­wą fal­ba­nia­stą su­kien­kę, srebr­ne buty i srebr­ną to­reb­kę. Usta po­ma­lo­wa­ła in­ten­syw­nie czer­wo­ną szmin­ką. Ni­g­dy tego nie za­pom­nę. Ta ko­bie­ta, któ­ra całe de­ka­dy spędzi­ła wy­łącz­nie z czer­ni, przy­szła po szcząt­ki swo­je­go męża w ró­żo­wej su­kien­ce. Po­wie­dzia­ła, że w ko­ńcu będzie mo­gła z nim po­roz­ma­wiać. Po­wie­dzia­ła, że czu­je się tak, jak­by zno­wu mia­ła osiem­na­ście lat i cho­dzi­ła z nim na rand­ki. Dasz wia­rę? Da­li­śmy jej le­d­wie kil­ka ko­ści, a ona cie­szy­ła się tak, jak­by­śmy dali jej cały świat.

[...]

Da­vid py­kał faj­kę. Ale nie ka­żdy musi być wo­jow­ni­kiem, moja dro­ga. Ina­czej bra­ko­wa­ło­by nam po­etów, ar­ty­stów, na­ukow­ców… Nie zga­dzam się – od­pa­rła Def­ne, spo­gląda­jąc w kie­li­szek. Są ta­kie chwi­le w ży­ciu, kie­dy ka­żdy musi stać się ta­kim czy in­nym wo­jow­ni­kiem. Je­śli je­steś po­etą, wal­czysz sło­wa­mi; je­śli je­steś ar­ty­stą, wal­czysz swo­imi ob­ra­za­mi… Ale nie mo­żesz po­wie­dzieć: „Ża­łu­ję, ale pi­szę wier­sze, więc od­pusz­czam”. Nie mó­wisz tego, kie­dy wo­kół tyle jest cier­pie­nia, nie­rów­no­ści, nie­spra­wie­dli­wo­ści. Osu­szy­ła szkło, po czym do­la­ła so­bie wina. A jak to jest z tobą, Ko­sta­sie? Jak ty byś się za­cho­wał? Na­brał po­wie­trza, czu­jąc ci­ężar jej spoj­rze­nia. Nie wiem. Mó­głbym zy­skać pew­no­ść tyl­ko wte­dy, gdy­bym zna­la­zł się w ta­kiej sy­tu­acji. Krzy­wy uśmiech prze­mknął po twa­rzy Def­ne. Za­wsze by­łeś ra­cjo­nal­ny, lo­gicz­ny. Uwa­żny ob­ser­wa­tor cu­dów na­tu­ry i po­my­łek rasy ludz­kiej.

[...]

Tak, po­wie­dzia­łbym, że wspie­ra­ją eko­sys­tem bar­dziej od wi­ęk­szo­ści po­zo­sta­łych ro­ślin. Fi­gow­ce za­pew­nia­ją po­ży­wie­nie nie tyl­ko lu­dziom, ale ta­kże zwie­rzętom i owa­dom w pro­mie­niu wie­lu ki­lo­me­trów. De­fo­re­sta­cja to praw­dzi­wy pro­blem na Cy­prze. Po­nad­to, kie­dy na po­cząt­ku dwu­dzie­ste­go wie­ku w ra­mach wal­ki z ma­la­rią osu­szo­no ba­gna, za­sa­dzo­no mnó­stwo eu­ka­lip­tu­sów i in­nych au­stra­lij­skich ro­ślin. Te nie­na­tyw­ne, in­wa­zyj­ne ga­tun­ki sta­no­wią ogrom­ne za­gro­że­nie dla na­tu­ral­nych cy­kli na wy­spie. Ża­łu­ję, że lo­kal­ne wła­dze nie zwra­ca­ją wi­ęk­szej uwa­gi na tu­tej­sze figi… Tak czy ina­czej, nie chcę za­nu­dzać was szcze­gó­ła­mi mo­ich ba­dań. – Jak zwy­kle Ko­stas przej­mo­wał się, że lu­dzie uzna­ją jego pra­cę za nie­cie­ka­wą.

[...]

Wszy­scy po­szli w jego śla­dy. Def­ne od­sta­wi­ła kie­li­szek. Po­wiedz nam, Ko­sta­sie, czy one mają ko­ści? Słu­cham? Mo­ty­le. Mają ko­ści? Ko­stas prze­łk­nął śli­nę; za­schło mu w gar­dle. Wle­pił wzrok w świe­cę, któ­ra wy­pa­li­ła się pra­wie do ko­ńca. Ich szkie­le­ty nie znaj­du­ją się w cia­łach. Nie mają twar­dej kon­struk­cji osło­ni­ętej mi­ęk­ki­mi tkan­ka­mi, tak jak my. Wła­ści­wie mo­żna po­wie­dzieć, że cała ich po­wło­ka two­rzy nie­wi­dzial­ny szkie­let. Cie­ka­we, ja­kie to uczu­cie – za­częła za­sta­na­wiać się Def­ne – trzy­mać swo­je ko­ści na ze­wnątrz. Wy­obra­źcie so­bie Cypr jako ogrom­ne­go mo­ty­la! Nie mu­sie­li­by­śmy ko­pać w zie­mi w po­szu­ki­wa­niu na­szych za­gi­nio­nych. Wie­dzie­li­by­śmy, że je­ste­śmy nimi po­kry­ci. Mimo upły­wu cza­su Ko­stas ni­g­dy nie za­po­mniał tej wi­zji. Mo­ty­lej wy­spy. Pi­ęk­nej, przy­ci­ąga­jącej wzrok, ozdo­bio­nej prze­py­chem barw, pró­bu­jącej wzbić się w po­wie­trze i wzle­cieć swo­bod­nie nad Mo­rzem Śró­dziem­nym, lecz za ka­żdym ra­zem ugi­na­jącej się pod wła­snym ci­ęża­rem, ze skrzy­dła­mi za­mkni­ęty­mi w kon­struk­cji z po­ła­ma­nych ko­ści.

[...]

Na­za­jutrz wcze­śnie rano Ko­stas za­stał cały ze­spół uwi­ja­jący się na swo­ich sta­no­wi­skach. W nocy ko­mi­tet do­stał ko­lej­ny cynk, dla­te­go też za­raz po za­ko­ńcze­niu prac w tym miej­scu eki­pa mia­ła za­cząć ko­pać przy wy­schni­ętym ko­ry­cie rze­ki, mniej wi­ęcej sie­dem­dzie­si­ąt ki­lo­me­trów od Ni­ko­zji. Z ich roz­mów Ko­stas wy­wnio­sko­wał, że wo­le­li pro­wa­dzić po­szu­ki­wa­nia na od­lu­dziu i na te­re­nach wiej­skich. W mia­stach i mia­stecz­kach za­wsze znaj­do­wa­li się ga­pie, któ­rzy przy­cho­dzi­li po­pa­trzeć, za­da­wa­li py­ta­nia, rzu­ca­li ko­men­ta­rze, któ­re by­wa­ły nie­po­żąda­ne, a na­wet pro­wo­ka­cyj­ne. Gdy tra­fia­li na zna­le­zi­sko, emo­cje ro­sły. Raz ktoś ze­mdlał i mu­sie­li udzie­lić po­mo­cy. Tym­cza­sem człon­ko­wie KOZ-u wo­le­li pra­co­wać sami, oto­cze­ni przy­ro­dą, ma­jąc za świad­ków wy­łącz­nie drze­wa.

[...]

Wstrząsnął nim dreszcz. Wstał, zro­bił krok w jej stro­nę, ale nie wy­do­był gło­su. Po­słu­chaj – zwró­ci­ła się do nie­go – nie chcę o tym roz­ma­wiać. Mu­sisz zro­zu­mieć, że za­wsze, gdy coś strasz­ne­go spo­tka kraj albo wy­spę, po­wsta­je prze­pa­ść mi­ędzy tymi, któ­rzy wy­je­żdża­ją, a tymi, któ­rzy zo­sta­ją. Nie twier­dzę, że tym, któ­rzy wy­je­żdża­ją, jest ła­two. Je­stem pew­na, że dźwi­ga­ją wła­sne brze­mię. Nie mają jed­nak po­jęcia, jak wy­gląda sy­tu­acja tych, któ­rzy zo­sta­ją. Ci, któ­rzy zo­sta­li, mu­sie­li po­ra­dzić so­bie z ra­na­mi, a po­tem z bli­zna­mi, i to mu­sia­ło być eks­tre­mal­nie bo­le­sne – skwi­to­wał Ko­stas. Ale my… mo­żesz na­zy­wać nas ucie­ki­nie­ra­mi… ni­g­dy nie zy­ska­li­śmy szan­sy, aby się ule­czyć, więc na­sze rany na­dal się jątrzą.

[...]

Nie mia­łaś pra­wa ukry­wać przede mną ci­ąży – po­wie­dział Ko­stas. Nie mia­łam? Na­praw­dę? Spoj­rze­nie Def­ne stward­nia­ło. Mia­łam osiem­na­ście lat. By­łam sama. Śmier­tel­nie prze­ra­żo­na. Nie mia­łam do­kąd pó­jść. Nie wiem, co by się sta­ło, gdy­by ro­dzi­ce po­zna­li praw­dę. Wsty­dzi­łam się. Wiesz, jak to jest, kie­dy do­wia­du­jesz się o ci­ąży i ni­ko­go nie mo­żesz pro­sić o po­moc? Wszędzie ro­iło się od żo­łnie­rzy. W po­dzie­lo­nym mie­ście, w naj­gor­szym cza­sie, z ra­diem wrzesz­czącym dniem i nocą: „Nie wy­cho­dzić z domu!”, kie­dy co go­dzi­nę wpro­wa­dza­no nowe środ­ki przy­mu­su, a czło­wiek nie wie­dział, co przy­nie­sie ju­tro. Wszy­scy pa­ni­ko­wa­li, lu­dzie ata­ko­wa­li się na­wza­jem i umie­ra­li na uli­cach. Wiesz, jak to jest, pró­bo­wać ukryć ci­ążę, kie­dy świat zda­je się wa­lić, a ty nie masz do kogo się zwró­cić? Gdzie wte­dy by­łeś? Sko­ro nie przy mnie, to nie masz pra­wa mnie osądzać. Nie osądzam cię. Ale ona już za­częła się od nie­go od­da­lać.

[...]

Na­wet je­śli eg­zor­cy­sta zro­zu­miał dow­cip, nie na­gro­dził go uśmie­chem. Wy­gląda mi to na ro­bo­tę dżi­na – oświad­czył z po­wa­gą. To prze­bie­głe isto­ty. Naj­pierw przej­mu­ją kon­tro­lę nad cia­łem. Naj­słab­szym ogni­wem. Lu­dzie za­cho­wu­ją się nie­prze­wi­dy­wal­nie. Nie­któ­rzy bre­dzą pod­czas po­wa­żnych spo­tkań, inni ta­ńczą na środ­ku za­tło­czo­nej dro­gi albo, tak jak ty, krzy­czą… Bez le­cze­nia ten stan się tyl­ko po­gar­sza. Dżin bie­rze we wła­da­nie umy­sł. Wła­śnie wte­dy za­czy­na się de­pre­sja. Nie­po­kój, ata­ki pa­ni­ki, my­śli sa­mo­bój­cze. Na­stęp­nie dżin za­bie­ra się do du­szy. Ostat­niej for­te­cy. Ada zer­k­nęła na ciot­kę, któ­ra słu­cha­ła w sku­pie­niu. Na szczęście Bóg jest mi­ło­sier­ny. Gdzie jest cho­ro­ba, tam też jest le­kar­stwo – do­dał eg­zor­cy­sta.

[...]

W od­da­li, nie­opo­dal fa­lu­jących wzgórz, do­strze­gł aka­cje, tych roz­ta­cza­jących słod­ką woń eks­pan­sjo­ni­stów. Szyb­ko roz­ra­sta­jące się in­wa­zyj­ne ga­tun­ki z Au­stra­lii. Zo­sta­ły licz­nie za­sa­dzo­ne na ca­łej wy­spie, za­pew­ne w do­brych in­ten­cjach, choć bez zro­zu­mie­nia lo­kal­ne­go eko­sys­te­mu i jego zło­żo­nej struk­tu­ry wód grun­to­wych, któ­ry w kon­se­kwen­cji za­czął ule­gać zmia­nom i de­wa­sta­cji. Ko­stas wie­dział, że to nie tyl­ko biu­ro­kra­ci z bla­dym po­jęciem o eko­lo­gii wy­wo­ła­li ten pro­blem. Aka­cje były ulu­bio­ny­mi drze­wa­mi kłu­sow­ni­ków po­lu­jących na pta­ki, któ­rzy sa­dzi­li je wy­łącz­nie dla wła­snych ce­lów. Od zie­mi wol­no uno­si­ła się mgła, rzad­ka i nie­trwa­ła ni­czym nie­uza­sad­nio­ne na­dzie­je. Po­czuł nad­ci­ąga­jący ból gło­wy, więc przy­spie­szył kro­ku, li­cząc na to, że świe­że po­wie­trze mu za­ra­dzi. Do­pie­ro gdy zbli­żył się do drzew, zza mgły wy­ło­ni­ły się cien­kie sie­ci roz­ci­ągni­ęte mi­ędzy ga­łęzia­mi i uwi­ęzio­ne w nich pta­ki przy­po­mi­na­jące ma­ka­brycz­ne cho­rągiew­ki.

[...]

W Lon­dy­nie za­wsze zdu­mie­wa­ło go, jak upar­cie ru­dzi­ki wal­czy­ły, aby prze­bić się ze swo­imi tre­la­mi przez miej­ską wrza­wę, od­gło­sy ru­chu dro­go­we­go, dźwi­ęki po­ci­ągów i ma­szyn bu­dow­la­nych. Ten ich nie­usta­jący wy­si­łek w sy­tu­acji, gdy nie mo­gły li­czyć na przy­zwo­ity wy­po­czy­nek. Zdez­o­rien­to­wa­ne ja­snym świa­tłem w środ­ku nocy licz­ne pta­ki za­kła­da­ły, że nie po­win­ny prze­ry­wać śpie­wów. Kie­dy je­den za­czy­nał, po­zo­sta­łe bra­ły z nie­go przy­kład, bro­ni­ąc swo­je­go te­ry­to­rium. I gdy nie były w sta­nie stwier­dzić, kie­dy ko­ńczy się dzień, a za­czy­na noc, zu­ży­wa­ły ogrom­ne po­kła­dy ener­gii. Ko­stas wie­dział, jak ka­to­rżni­cze by­wa­ło ży­cie dla pta­ków w mie­ście. Dla­te­go też śmie­rć, któ­ra spo­ty­ka­ła je na idyl­licz­nej wy­spie, wy­da­wa­ła mu się po­dwój­nie okrut­na. Oczy­wi­ście wie­dział, że to dzia­ło się wszędzie w tych stro­nach. Am­be­lo­po­ulia, ka­wior Cy­pru, pta­ki śpie­wa­jące przy­rządza­ne na roz­ma­ite spo­so­by: gril­lo­wa­ne, sma­żo­ne, ma­ry­no­wa­ne, go­to­wa­ne. Po­pu­lar­ne da­nie z uwa­gi na jego de­li­kat­no­ść. Na po­łud­niu. Na pó­łno­cy. Na te­ry­to­rium ONZ. W bry­tyj­skiej stre­fie mi­li­tar­nej. Star­sze po­ko­le­nia wy­spia­rzy uwa­ża­ły uśmier­ca­nie wró­blo­wa­tych za nie­szko­dli­wą tra­dy­cję, pod­czas gdy mło­dzi sądzi­li, że mogą w ten spo­sób do­wie­ść siły cha­rak­te­ru. Ko­stas pa­mi­ętał ręce swo­jej mat­ki, twarz swo­jej mat­ki, kie­dy rów­no ukła­da­ła drob­ne cia­łka na bla­cie ku­chen­nym, za­nim za­ma­ry­no­wa­ne wło­ży­ła je do sło­ików. „Nie rób tego, mamo. Nie chcę ich jeść już ni­g­dy wi­ęcej”.

[...]

Ten pierw­szy raz, kie­dy się ko­cha­li, ten pierw­szy do­tyk po la­tach roz­łąki przy­po­mi­nał mo­ment, w któ­rym roz­pra­sza­jąca się mgła ujaw­nia nie­skry­wa­ną tęsk­no­tę. W ko­ńcu umy­sły, z ich nie­usta­jący­mi lęka­mi, ża­la­mi i smut­ka­mi, wy­ci­szy­ły się, aby prze­ma­wiać już tyl­ko szep­tem. A ich cia­ła pa­mi­ęta­ły to, o czym daw­no za­po­mnie­li, pul­su­jące z siłą, któ­ra wy­da­wa­ła im się na­le­żna mło­do­ści – ich mło­do­ści. Cia­ła mia­ły moc przy­wo­ły­wa­nia wła­snych wspo­mnień, wy­ta­tu­owa­nych na skó­rze, jed­ne na dru­gich. Cia­ło daw­ne­go ko­chan­ka to mapa, któ­ra wci­ąga cię w swo­je od­męty i przy­wra­ca tę część cie­bie, któ­ra wy­da­wa­ła się utra­co­na gdzieś po dro­dze. To ta­kże lu­stro, choć ob­tłu­czo­ne i po­pęka­ne, po­ka­zu­jące wszyst­kie zmia­ny, któ­re w to­bie za­szły; i po­dob­nie jak ka­żde lu­stro ma­rzy o od­zy­ska­niu daw­nej świet­no­ści. Pó­źniej, kie­dy le­że­li w łó­żku, ona wtu­la­ła twarz w jego pie­rś, a on opo­wia­dał jej o ru­dzi­ku z po­ła­ma­ny­mi skrzy­dła­mi. Wy­ja­śnił, że co roku z pi­ęciu mi­liar­dów pta­ków le­cących do Afry­ki i w pó­łnoc­ne re­jo­ny ba­se­nu Mo­rza Śró­dziem­ne­go, aby tam prze­zi­mo­wać, cały mi­liard gi­nął z rąk kłu­sow­ni­ków. A za­tem ka­żdy mały pta­szek, któ­re­go wi­dzia­ła na nie­bie, na­le­żał do gro­na tych, któ­re oca­la­ły. Po­dob­nie jak ona.

[...]

Okru­cie­ństwo ży­cia opie­ra­ło się nie tyl­ko na krzyw­dach, trau­mach i po­twor­no­ściach, ale ta­kże na przy­pad­ko­wo­ści tego wszyst­kie­go. Ro­bią tak tyl­ko lu­dzie – po­wie­dział Ko­stas. – Ni­g­dy zwie­rzęta. Ni­g­dy ro­śli­ny. To praw­da, że drze­wa za­cie­nia­ją cza­sem inne drze­wa, kie­dy wspó­łza­wod­ni­czą o prze­strzeń, wodę i sub­stan­cje odżyw­cze, wal­czą o prze­trwa­nie… Tak, owa­dy zja­da­ją się na­wza­jem. Ale po­pe­łnia­nie ma­so­wych mor­derstw dla wła­snych ko­rzy­ści to spe­cy­fi­ka na­sze­go ga­tun­ku. Wy­słu­chaw­szy jego słów w sku­pie­niu, Def­ne opa­rła się na łok­ciu i przyj­rza­ła się jego twa­rzy, pod­czas gdy wło­sy okry­ły jej na­gie ra­mio­na. Ko­sta­sie Ka­zant­za­ki­sie – ode­zwa­ła się – za­wsze uwa­ża­łam, że praw­dzi­we z cie­bie in­dy­wi­du­um. My­ślę, że He­ty­ci spro­wa­dzi­li cię na tę wy­spę gdzieś w oko­li­cach ko­ńca epo­ki brązu i za­po­mnie­li za­brać cię ze sobą z po­wro­tem. Kie­dy cię zna­la­złam, zdąży­łeś prze­żyć ty­si­ące lat. Dla­te­go pe­łno w to­bie sprzecz­no­ści, mój ko­cha­ny, jak w ka­żdym, kto eg­zy­stu­je tak dłu­go. W jed­nej mi­nu­cie je­steś tak de­li­kat­ny, cier­pli­wy i spo­koj­ny, że wzru­szasz mnie do łez, a w ko­lej­nej wy­cho­dzisz ry­zy­ko­wać ży­cie i zo­sta­jesz po­bi­ty przez gang. Kie­dy się ze mną ko­chasz, roz­pra­wiasz o pta­kach śpie­wa­jących. Taka sta­ra du­sza…

[...]

Na­sza wy­spa, z kwit­nący­mi drze­wa­mi i buj­ny­mi łąka­mi, wy­da­wa­ła się mo­ty­lom ide­al­nym miej­scem na od­po­czy­nek i re­ge­ne­ra­cję. Po opusz­cze­niu Cy­pru kie­ro­wa­ły się do Eu­ro­py, skąd mia­ły już ni­g­dy nie po­wró­cić, po­zo­sta­wia­jąc re­ali­za­cję tego za­da­nia swo­im po­tom­kom. Ich dzie­ci mia­ły po­ko­nać tę samą pod­róż w od­wrot­nym kie­run­ku, aby na­stęp­nie prze­ka­zać pa­łecz­kę wła­snym po­cie­chom. I tak mia­ła trwać ta po­ko­le­nio­wa mi­gra­cja, w któ­rej nie cho­dzi­ło o osta­tecz­ny cel pod­ró­ży, lecz o to, aby ci­ągle być w ru­chu, po­szu­ki­wać, zmie­niać się i ewo­lu­ować. Mo­ty­le prze­la­ty­wa­ły nad ga­ja­mi mig­da­ło­wy­mi pe­łny­mi drzew o ja­snych płat­kach, bia­łej bądź ró­żo­wej bar­wy, w za­le­żno­ści od tego, czy ro­dzi­ły słod­kie, czy gorz­kie owo­ce. Fru­nęły nad po­la­mi lu­cer­ny siew­nej, podąża­jąc za obiet­ni­cą uwo­dzi­ciel­skiej bu­dlei. W ko­ńcu znaj­do­wa­ły miej­sce, któ­re wy­da­wa­ło się do­brze oświe­tlo­ne, za­chęca­jące. Był to cmen­tarz woj­sko­wy, sta­ran­nie roz­pla­no­wa­ny, ze żwi­ro­wy­mi ście­żka­mi bie­gnący­mi mi­ędzy na­grob­ka­mi, tak spo­koj­ny i kom­plet­ny w swo­im od­osob­nie­niu, że mo­żna było od­nie­ść wra­że­nie, iż nic nie ist­nie­je poza nim. To tu­taj urządzo­no ostat­nie miej­sce spo­czyn­ku bry­tyj­skich żo­łnie­rzy, któ­rzy stra­ci­li ży­cie w kon­flik­cie cy­pryj­skim – z wy­jąt­kiem tych po­cho­dze­nia hin­du­skie­go, w wi­ęk­szo­ści skre­mo­wa­nych.

[...]

Po­tem mo­tyl na­tknął się na oka­za­ły grób ka­pi­ta­na Jo­se­pha Lane’a, za­mor­do­wa­ne­go przez dwóch strzel­ców EOKA w ty­si­ąc dzie­wi­ęćset pi­ęćdzie­si­ątym szó­stym roku. Na­pis gło­sił, że przed wy­jściem do pra­cy po­ca­ło­wał na po­że­gna­nie żonę i ich trzy­mie­si­ęcz­ne nie­mow­lę, aby chwi­lę pó­źniej paść od kul wy­mie­rzo­nych w nie­go od tyłu. Wszędzie wko­ło ro­sły licz­ne drze­wa: so­sny, ce­dry, cy­pry­sy. W od­da­li eu­ka­lip­tus roz­po­ście­rał swo­je nie­bie­sko­sza­re li­ście. Na­zy­wa­ny „owdo­wia­czem” Eu­ca­lyp­tus, mimo ca­łe­go uro­ku, któ­ry roz­ta­czał, miał zwy­czaj zrzu­ca­nia ca­łych ga­łęzi, któ­re ra­ni­ły, a na­wet za­bi­ja­ły tych na tyle głu­pich, aby pod nim urzędo­wać. Świa­do­my tego mo­tyl po­le­ciał w dru­gą stro­nę. I wła­śnie wte­dy od­krył coś nie­ocze­ki­wa­ne­go: rzędy mo­gił nie­mow­ląt. Na wy­spie zma­rło bo­wiem nie­mal trzy­sta bry­tyj­skich dzie­ci, wy­rwa­nych z ob­jęć ro­dzi­ców przez ta­jem­ni­czą przy­pa­dło­ść, któ­rej aż do tam­te­go dnia nikt nie po­tra­fił w pe­łni wy­ja­śnić.

[...]

Wła­śnie w tej części cmen­ta­rza ru­sa­łka oset­nik uj­rza­ła gru­pę ogrod­ni­ków. Ostro­żnie wy­lądo­wa­ła na wy­bu­ja­łym ge­ra­nium, skąd mia­ła na nich oko. Sa­dzi­li kwia­ty na cmen­tar­nych grząd­kach: kro­ku­sy, żon­ki­le, zło­cie­nie wie­ńco­we, roz­wa­żnie ra­cjo­nu­jąc wodę, któ­ra była świ­ęta. Po pew­nym cza­sie ogrod­ni­cy zro­bi­li so­bie prze­rwę. Roz­trop­nie uni­ka­jąc eu­ka­lip­tu­sa, roz­ło­ży­li dy­wan pod so­sną i usie­dli po tu­rec­ku na zie­mi. Roz­ma­wia­li szep­tem z sza­cun­ku dla zma­rłych. Je­den z nich wy­ci­ągnął z tor­by ar­buz i po­kro­ił go no­żem w gru­be pla­stry. Sku­szo­ny słod­ką wo­nią mo­tyl pod­fru­nął do nich bli­żej i przy­cup­nął na po­bli­skim gro­bie. Kie­dy cze­kał na oka­zję, aby skosz­to­wać pysz­ne­go soku, ro­zej­rzał się i do­strze­gł na­pis na jed­nej z płyt.

PA­MI­ĘCI NA­SZE­GO UKO­CHA­NE­GO DZIEC­KA

YUSU­FA YIOR­GO­SA RO­BIN­SO­NA

UR. LUTY 1975 NI­KO­ZJA – ZM. LI­PIEC 1976 NI­KO­ZJA

Kie­dy ru­sa­łka oset­nik do­ta­rła do ko­ńca swo­jej hi­sto­rii, po­pro­si­łam, żeby po­wtó­rzy­ła wszyst­ko jesz­cze dwu­krot­nie. Czy to mo­żli­we, że roz­ko­ja­rzo­na per­spek­ty­wą skosz­to­wa­nia ar­bu­za mo­gła nie za­pa­mi­ętać wszyst­kie­go do­kład­nie? Wie­dzia­łam jed­nak, że na­le­ża­ła do ga­tun­ku wy­bit­nych ob­ser­wa­to­rów, uwa­żnych na ka­żdy szcze­gół. Aby więc zre­ha­bi­li­to­wać się za nie­tak­tow­ne za­cho­wa­nie, po­da­ro­wa­łam jej naj­doj­rzal­szą z mo­ich fig, ca­łkiem już roz­mi­ękłą, sko­ro mo­ty­le „ja­da­ją” wy­łącz­nie płyn­ne po­kar­my. Wła­śnie tego dnia ty­si­ące Le­pi­dop­te­ra za­snu­ły cy­pryj­skie nie­bo, a je­den z nich na mo­ment przy­sia­dł na mo­jej ga­łęzi. Wła­śnie wte­dy po­zna­łam fak­ty, któ­re na za­wsze rzu­ci­ły na mnie cień. Za­częłam skła­dać ra­zem ró­żne bra­ku­jące ele­men­ty ukła­dan­ki, do­tkli­wie świa­do­ma, czy­je to było dziec­ko i dla­cze­go otrzy­ma­ło imio­na po Yusu­fie oraz Yior­go­sie. Po­nie­waż w praw­dzi­wym ży­ciu, ina­czej niż w ksi­ążkach hi­sto­rycz­nych, nie otrzy­mu­je­my ca­łych opo­wie­ści, a wy­łącz­nie ich ka­wa­łki i frag­men­ty, nie­kom­plet­ne części i szcząt­ko­we echa – pe­łne zda­nie tu, frag­ment tam, wska­zów­kę ukry­tą gdzieś po­mi­ędzy. W ży­ciu, ina­czej niż w ksi­ążkach, mu­si­my tkać na­sze nar­ra­cje z nici tak cien­kich jak de­li­kat­ne ży­łki bie­gnące w mo­ty­lich skrzy­dłach.

[...]

Usia­dła na je­dy­nym krze­śle na bal­ko­nie, lek­ce­wa­żąc fakt, że para urzędu­jąca zwy­kle w re­cep­cji mo­gła­by do­strzec ją z pa­tio w dole. Masz pa­pie­ro­sy? Po­kręcił gło­wą. Wiem, że nie pa­lisz – rzu­ci­ła Def­ne od nie­chce­nia – ale tro­chę li­czy­łam na to, że mo­żesz trzy­mać pacz­kę upchni­ętą na dnie wa­liz­ki. Cza­sem lu­dzie ro­bią rze­czy wbrew swo­jej na­tu­rze. Pro­szę, Def­ne… Ujął jej dłoń i za­czął kciu­kiem kre­ślić na niej li­nie, jak­by szu­kał cie­pła, któ­re zna­la­zł tam mi­nio­nej nocy. Żad­nych za­ga­dek wi­ęcej. Mu­szę wie­dzieć, co wy­da­rzy­ło się po tym, jak wy­je­cha­łem z Cy­pru. Co sta­ło się z na­szym dziec­kiem? W jej oczach uj­rzał ko­lej­ne war­stwy emo­cji na­kła­da­jące się jed­ne na dru­gie.

[...]

Było lato ty­si­ąc dzie­wi­ęćset sie­dem­dzie­si­ąte­go czwar­te­go roku. Ci­ężko je­ździ­ło się po piasz­czy­stych i nie­rów­nych dro­gach, sło­ńce przy­pie­ka­ło, a żar wci­skał się w pory skó­ry, aby po­zo­stać w nich na za­wsze. Pró­bo­wa­ła wszyst­kie­go. Pod­nio­sła ka­żdy ci­ężki me­bel, jaki tyl­ko zna­la­zła w domu, ska­ka­ła z wy­so­kich mu­rów, bra­ła go­rące kąpie­le, któ­re aż pa­rzy­ły, i wy­pi­ja­ła ko­lej­ne fi­li­żan­ki na­pa­ru z wi­ązu czer­wo­ne­go, któ­re­go gorz­ki smak wy­pa­lał jej gar­dło. Kie­dy jed­na me­to­da za­wo­dzi­ła, prze­cho­dzi­ła do na­stęp­nej. Po upły­wie ty­go­dnia zde­spe­ro­wa­na uży­ła dru­tu do ro­bó­tek ręcz­nych. Wsu­nęła w sie­bie jego ostry ko­niec. Ból był tak nie­spo­dzie­wa­ny, że zgi­ęła się wpół, gdy ko­la­na od­mó­wi­ły jej po­słu­sze­ństwa. Pó­źniej le­ża­ła na podło­dze w ła­zien­ce, trzęsąc się i szlo­cha­jąc wy­szczer­bio­nym jak piła gło­sem, któ­ry wrzy­nał się głębo­ko w jej je­ste­stwo. Sły­sza­ła o po­ło­żnych ze swo­jej spo­łecz­no­ści, któ­re po­tra­fi­ły wy­wo­łać po­ro­nie­nie. Jak jed­nak mia­ła­by uzy­skać ich po­moc bez in­for­mo­wa­nia o wszyst­kim ro­dzi­ców? I co by się sta­ło, gdy­by po­zna­li praw­dę? Już sama ci­ąża była wy­star­cza­jącym wsty­dem; fakt, że po­wsta­ła ze zwi­ąz­ku z Gre­kiem, nie mie­ści­łby się ni­ko­mu w gło­wie.

[...]

Na­za­jutrz wcze­snym wie­czo­rem za­ple­cze Szczęśli­wej Figi prze­obra­żo­no w pro­wi­zo­rycz­ny szpi­tal. Yior­gos i Yusuf uprząt­nęli krze­sła, po­sta­wi­li obok sie­bie trzy sto­li­ki, po czym na­kry­li je świe­żo wy­pra­ny­mi ob­ru­sa­mi, pró­bu­jąc za­pew­nić mo­żli­wie jak naj­wi­ęk­szą czy­sto­ść i wy­go­dę. Mi­nął cały ty­dzień, od­kąd za­mknęli drzwi ta­wer­ny przed klien­ta­mi. Mimo na­pły­wa­jących ra­por­tów o star­ciach mi­li­tar­nych i ofia­rach wśród cy­wi­lów, mi­gra­cji lud­no­ści z obu części wy­spy i plo­tek o trwa­łym po­dzia­le dwaj mężczy­źni, wie­lo­let­ni part­ne­rzy, po­zo­sta­li na miej­scu, nie­zdol­ni opu­ścić Ni­ko­zję. Sko­ro i tak nie za­mie­rza­li się roz­stać, do­kąd mie­li­by się udać? Na pó­łnoc czy na po­łud­nie? Im szyb­ciej wi­ro­wał cha­os wo­kół nich, tym głębiej za­pa­da­li w stan od­rętwie­nia. Kie­dy jed­nak Def­ne zwie­rzy­ła się im ze swo­ich pro­ble­mów, bez wa­ha­nia za­ofe­ro­wa­li po­moc. Sto­jąc na środ­ku po­miesz­cze­nia, dok­tor Nor­man szy­ko­wał chlo­ro­form, któ­rym za­mie­rzał uśpić pa­cjent­kę. Nie pla­no­wał po­dać jej zwy­kłej daw­ki; była na to zbyt bla­da i roz­trzęsio­na, a on oba­wiał się, że jej de­li­kat­ny, ze­stre­so­wa­ny or­ga­nizm może tego nie wy­trzy­mać. Kie­dy wy­ste­ry­li­zo­wał przy­rządy, Def­ne się roz­pła­ka­ła.

[...]

Ko­ma­ry to wro­go­wie ro­dza­ju ludz­kie­go. Uśmier­ci­ły po­ło­wę Homo sa­piens, któ­rzy kie­dy­kol­wiek cho­dzi­li po zie­mi. Za­wsze zdu­mie­wa mnie, że czło­wiek od­czu­wa lęk przed ty­gry­sa­mi, kro­ko­dy­la­mi i re­ki­na­mi, nie wspo­mi­na­jąc o zmy­ślo­nych wam­pi­rach i zom­bia­kach, a ca­łkiem za­po­mi­na, że jego naj­gro­źniej­szym nie­przy­ja­cie­lem jest nikt inny jak wła­śnie ma­le­ńki ko­mar. Ze swo­imi ba­gna­mi, mo­kra­dła­mi, tor­fo­wi­ska­mi i stru­mie­nia­mi Cypr był daw­niej ich ra­jem. W Fa­ma­gu­ście, Lar­na­ce, Li­mas­sol… żyły kie­dyś wszędzie. Wie­ko­wa gli­nia­na ta­blicz­ka, któ­rą tu zna­le­zio­no, gło­si­ła: „ba­bi­lo­ński ko­ma­rzy dia­beł do­ta­rł na moją zie­mię; zgła­dził wszyst­kich lu­dzi w moim kra­ju”. No cóż, stwier­dze­nie to by­ło­by bar­dziej aku­rat­ne, gdy­by wspo­mi­na­ło o ko­ma­rzy­cy, po­nie­waż to wła­śnie sa­mi­ce tego ga­tun­ku po­no­szą od­po­wie­dzial­no­ść za po­grom. Za­kła­dam jed­nak, że to nie pierw­szy raz, gdy ko­bie­ta nie za­pi­sa­ła się w hi­sto­rii. Są tu­taj od wie­ków, choć nie tak dłu­go jak my, drze­wa. Na ca­łym świe­cie mo­żesz zna­le­źć ko­ma­ry z cza­sów pre­hi­sto­rycz­nych, uwi­ęzio­ne w na­szej ży­wi­cy albo ska­mie­nia­łym soku, śpi­ące spo­koj­nie w bursz­ty­no­wych ło­nach. To nie­sa­mo­wi­te, że na­dal no­szą krew przed­po­to­po­wych ga­dów, ma­mu­tów, ty­gry­sów sza­bla­sto-­zęb­nych, no­so­ro­żców wło­cha­tych i wie­lu in­nych. Ma­la­ria. Cho­ro­ba, któ­ra zdzie­si­ąt­ko­wa­ła całe rze­sze żo­łnie­rzy i cy­wi­lów. A ra­czej dzie­si­ąt­ko­wa­ła, za­nim po­ja­wił się Ro­nald Ross, szkoc­ki le­karz z kwa­dra­to­wą szczęką i szpi­cza­sty­mi wąsa­mi, któ­ry do­ko­nał od­kry­cia wy­my­ka­jące­go się me­dy­kom od cza­sów Hi­po­kra­te­sa. W swo­im skrom­nym la­bo­ra­to­rium w In­diach Ross roz­kro­ił brzuch wi­dlisz­ka i zna­la­zł tam do­wód, któ­re­go szu­kał. To nie gaz błot­ny, lecz pa­so­żyt prze­no­sił ma­la­rię. Uzbro­jo­ny w tę wie­dzę wy­ru­szył na woj­nę z cho­ro­bą sze­rzącą się w ca­łym im­pe­rium bry­tyj­skim. Dzień, w któ­rym Ross za­wi­tał na Cypr w ty­si­ąc dzie­wi­ęćset trzy­na­stym roku, trwa­le za­pi­sał się w hi­sto­rii.

[...]

Ob­ser­wo­wał, jak w jej oczach po­ja­wia się re­zer­wa; jak na­pi­na­ją się mi­ęśnie jej szczęki; jak za­pa­da­ją się jej po­licz­ki. Na­pi­ęcie zna­czące rysy wo­kół jej ust ka­za­ło mu sądzić, że my­śla­mi zna­la­zła się w in­nym miej­scu, w ciem­nej, wąskiej ja­ski­ni, w swo­im wi­ęzie­niu, do któ­re­go on nie miał wstępu. Ci mężczy­źni… – za­py­tał ze ści­śni­ętym gar­dłem – …byli Gre­ka­mi czy Tur­ka­mi? W od­po­wie­dzi pa­dły sło­wa, któ­re ofia­ro­wa­ła mu in­ne­go dnia, pod­czas ich pierw­sze­go spo­tka­nia po la­tach roz­łąki: Byli wy­spia­rza­mi, Ko­sta­sie, ta­ki­mi jak my. Ni­g­dy wi­ęcej nie zo­ba­czy­łaś Yusu­fa i Yior­go­sa? Ni­g­dy wi­ęcej. Po­sta­no­wi­łam uro­dzić dziec­ko bez względu na kon­se­kwen­cje. Moja sio­stra i tak o nas wie­dzia­ła. Po­wie­dzia­łam jej o ci­ąży. Me­ry­em uzna­ła, że w żad­nym ra­zie nie mo­że­my wy­znać ro­dzi­com ca­łej praw­dy. Mu­sia­ły­śmy ukryć two­ją to­żsa­mo­ść. I tak we dwie opra­co­wa­ły­śmy plan. Tak de­li­kat­nie, jak tyl­ko po­tra­fi­ła, Me­ry­em prze­ka­za­ła wia­do­mo­ści po­zo­sta­łym człon­kom ro­dzi­ny. Oj­ciec czuł się upo­ko­rzo­ny. W jego oczach zha­ńbi­łam na­sze do­bre imię.

[...]

We­dług Chi­co po pło­mien­nym ro­man­sie z sze­fem ma­fii, pod­czas któ­re­go pły­wa­ła pry­wat­nym jach­tem po Mo­rzu Śró­dziem­nym, ak­tor­ka za­pa­ła­ła uczu­ciem do Cy­pru. Szcze­gól­nie po­lu­bi­ła Wa­ro­się, „La­zu­ro­we Wy­brze­że wschod­nie­go re­gio­nu Mo­rza Śró­dziem­ne­go”, gdzie ku­pi­ła zja­wi­sko­wą wil­lę. Nie była je­dy­ną gwiaz­dą, któ­ra od­kry­ła to raj­skie miej­sce. W zwy­kły dzień mo­żna było zo­ba­czyć, jak Eli­za­beth Tay­lor wy­ła­nia się tam z oka­za­łe­go ho­te­lu, So­phia Lo­ren wy­sia­da z sa­mo­cho­du ze spód­ni­cą unie­sio­ną po­wy­żej ko­lan, a Bri­git­te Bar­dot prze­cha­dza się pla­żą, spo­gląda­jąc w mor­ską głębi­nę, jak­by się spo­dzie­wa­ła, że lada mo­ment ktoś się z niej wy­nu­rzy. Ak­tor­ka po­sta­no­wi­ła spędzić tu wi­ęcej cza­su. Po­go­da i blichtr spe­łnia­ły jej ocze­ki­wa­nia. Po­zo­sta­wał tyl­ko je­den pro­blem: tęsk­ni­ła za swo­imi pa­pu­ga­mi! Zor­ga­ni­zo­wa­ła im więc trans­port. Cho­dzi­ło w su­mie o dzie­si­ęć pta­ków. Za­mkni­ęto je w cuch­nących, dusz­nych kon­te­ne­rach, któ­re na­stęp­nie prze­ła­do­wy­wa­no z jed­ne­go sa­mo­lo­tu do ko­lej­ne­go w trak­cie pod­ró­ży z Los An­ge­les na Cypr. I wła­śnie tak Chi­co i jego klan wy­lądo­wa­li na na­szej wy­spie. Prze­pra­wa nie była ła­twa dla pta­ków. Wra­żli­we na świa­tło, ogrom­nie męczy­ły się pod­czas po­ko­ny­wa­nia oce­anów i kon­ty­nen­tów. Prze­sta­ły pić wodę i pra­wi­dło­wo się odży­wiać, tęsk­ni­ąc za do­mem w swo­ich zdo­bio­nych mo­si­ężnych klat­kach. Je­den z nich zma­rł. Ale kie­dy po­zo­sta­łe w ko­ńcu do­ta­rły na miej­sce, szyb­ko za­do­mo­wi­ły się w Wa­ro­sii, po­łu­dnio­wej dziel­ni­cy Fa­ma­gu­sty. Oka­za­łe bu­ti­ki, lśni­ące ka­sy­na, eks­klu­zyw­ne mar­ki, wszyst­ko w zgo­dzie z du­chem cza­su było wła­śnie tam. Mu­zy­ka dud­ni­ła z ka­brio­le­tów w ży­wych ko­lo­rach su­nących głów­ny­mi uli­ca­mi. Luk­su­so­we jach­ty i stat­ki wy­ciecz­ko­we pły­wa­ły tam i z po­wro­tem po za­to­ce. A gdy na nie­bie wi­siał ksi­ężyc, mo­rze skrzy­ło się w ośle­pia­jącym bla­sku sączącym się z dys­ko­tek, de­ko­ru­jącym ciem­ną wodę kar­na­wa­ło­wy­mi ozdo­ba­mi. Do Wa­ro­sii ści­ąga­li tu­ry­ści z ca­łe­go świa­ta, aby wła­śnie tam świ­ęto­wać mie­si­ąc mio­do­wy, uzy­ska­nie ma­tu­ry czy rocz­ni­cę ślu­bu… Oszczędza­li pie­ni­ądze, któ­re chcie­li wy­dać w tym słyn­nym ku­ror­cie w ci­ągu kil­ku dni. Po­pi­ja­li drin­ki z ru­mem i ja­da­li ko­la­cje w wy­kwint­nych bi­strach; sur­fo­wa­li, pły­wa­li i wy­grze­wa­li się na piasz­czy­stych pla­żach, zde­cy­do­wa­ni uzy­skać ide­al­ną opa­le­ni­znę, pod­czas gdy przed ich ocza­mi roz­ci­ągał się błękit­ny, po­god­ny ho­ry­zont. Choć prze­by­wa­li w raju, zna­li wia­do­mo­ści o kon­flik­tach wrzących za jego gra­ni­ca­mi oraz ra­por­ty o na­pi­ęciach mi­ędzy wspól­no­ta­mi Tur­ków i Gre­ków. Ale w gra­ni­cach ku­ror­tu wid­mo woj­ny do­mo­wej po­zo­sta­wa­ło nie­wi­docz­ne dla tych, któ­rzy upa­ja­li się ży­ciem i obiet­ni­cą wiecz­nej mło­do­ści.

[...]

Nikt z nas nie miał wte­dy po­jęcia, że za kil­ka ty­go­dni los Wa­ro­sii zo­sta­nie przy­pie­częto­wa­ny. La­tem ty­si­ąc dzie­wi­ęćset sie­dem­dzie­si­ąte­go czwar­te­go roku, po wkro­cze­niu ar­mii tu­rec­kiej, wszy­scy miesz­ka­ńcy Fa­ma­gu­sty, po­nad trzy­dzie­ści dzie­wi­ęć ty­si­ęcy lu­dzi, mu­sie­li ucie­kać, zo­sta­wiw­szy cały swój do­by­tek. Wśród nich z pew­no­ścią znaj­do­wa­ła się ta­kże go­spo­sia ak­tor­ki. Wy­obra­żam so­bie, jak pa­ku­je tor­bę, pędzi do drzwi i ewa­ku­uje się ra­zem z in­ny­mi. Czy za­bra­ła ze sobą pa­pu­gi? Albo przy­naj­mniej je wy­pu­ści­ła? Aby od­dać jej spra­wie­dli­wo­ść, do­dam, że naj­praw­do­po­dob­niej za­kła­da­ła po­wrót po kil­ku dniach. W ko­ńcu wszy­scy tak my­śle­li. Lecz nikt nie zdo­łał wró­cić. Ko­bie­ty w ko­za­kach z la­kie­ro­wa­nej skó­ry, mi­ni­spód­nicz­kach, roz­klo­szo­wa­nych su­kien­kach, dżin­sach z roz­sze­rza­ny­mi no­gaw­ka­mi oraz mężczy­źni ubra­ni w tęczo­we ko­szul­ki, mo­ka­sy­ny, dzwo­ny i twe­edo­we ma­ry­nar­ki. Gwiaz­dy fil­mo­we, pro­du­cen­ci, pio­sen­ka­rze, pi­łka­rze czy też uga­nia­jący się za nimi pa­pa­raz­zi. Di­dże­je, bar­ma­ni, kru­pie­rzy, tan­cer­ki es­tra­do­we. I licz­ne ro­dzi­ny, któ­re miesz­ka­ły tam od po­ko­leń i żad­ne­go in­ne­go miej­sca nie mo­gły na­zwać do­mem. Ry­ba­cy do­star­cza­jący świe­żo zło­wio­ne ryby do ele­ganc­kich re­stau­ra­cji, któ­re ofe­ro­wa­ły je klien­tom po dzie­si­ęcio­krot­nie wy­ższych ce­nach, pie­ka­rze pra­cu­jący no­ca­mi, aby przy­go­to­wać chleb­ki na­dzie­wa­ne se­rem, i ulicz­ni sprze­daw­cy prze­cha­dza­jący się pro­me­na­dą z ba­lo­na­mi, watą cu­kro­wą i lo­da­mi, któ­re chęt­nie ku­po­wa­li tu­ry­ści oraz dzie­ci. Wy­je­cha­li wszy­scy bez wy­jąt­ku.

[...]

Po wi­zy­cie na cmen­ta­rzu woj­sko­wym, gdzie Ko­stas po raz pierw­szy uj­rzał miej­sce po­chów­ku swo­je­go syna, szli w mil­cze­niu, trzy­ma­jąc się za ręce. Brnęli przez pola zło­cie­ni wie­ńco­wych o ja­sno­po­ma­ra­ńczo­wych kwia­tach piesz­czo­nych przez wiatr, pod­czas gdy osty i je­ży­ny ra­ni­ły im na­gie kost­ki. Po po­łud­niu wy­na­jęli sa­mo­chód i po­je­cha­li do zam­ku Świ­ęte­go Hi­la­rio­na. Po dłu­giej, trud­nej wspi­nacz­ce po stro­mym, wi­jącym się zbo­czu po­czu­li się nie­co le­piej. Na szczy­cie, z płyt­kim od­de­chem i przy­spie­szo­nym pul­sem, po­dzi­wia­li kra­jo­braz przez go­tyc­kie okno wy­cio­sa­ne w wie­ko­wej bu­dow­li. Tam­te­go wie­czo­ru, gdy za­mkni­ęto wro­ta zam­ku i opu­ści­li go za­rów­no tu­ry­ści, jak i miej­sco­wi, Def­ne i Ko­stas oci­ąga­li się z wy­mar­szem. Nie byli go­to­wi na po­wrót i wmie­sza­nie się w tłum. Sie­dzie­li więc na ka­mie­niu, na któ­rym daw­niej od­po­czy­wał świ­ęty, wy­gła­dzo­nym wie­ka­mi wędró­wek. Zmierzch wol­no za­mie­niał się w noc. Kie­dy zgęst­niał ota­cza­jący ich mrok i ze­jście na dół oka­za­ło się nie­mo­żli­we, po­sta­no­wi­li spędzić noc na gó­rze. Znaj­do­wa­li się w stre­fie woj­sko­wej, więc ry­zy­ko­wa­li. Ko­cha­li się obok po­let­ka zi­mo­wi­tu je­sien­ne­go, ja­śnie­jące­go ró­żo­wa­wą bie­lą w ja­snym bla­sku ksi­ęży­ca. Ob­na­że­nie się na otwar­tej prze­strze­ni osło­ni­ętej je­dy­nie bez­kre­snym nie­bem na­pa­wa­ło ich stra­chem, jed­no­cze­śnie przy­bli­ża­jąc do wol­no­ści bar­dziej niż ja­kie­kol­wiek inne do­świad­cze­nie na prze­strze­ni wie­lu mi­nio­nych lat.

[...]

Zmarsz­czył czo­ło. Zro­zu­mie­ją. Nic po­dob­ne­go. Po tym wszyst­kim, co prze­szły, na­sze ro­dzi­ny nie do­strze­gą nic prócz zdra­dy. Ży­je­my w in­nym świe­cie. Ani­mo­zje ple­mien­ne nie umie­ra­ją ni­g­dy – za­uwa­ży­ła, uno­sząc amo­nit. Two­rzą je­dy­nie ko­lej­ne war­stwy stward­nia­łych musz­li.

[...]

Def­ne za­drża­ła mi­mo­wol­nie. Bez wspar­cia ro­dzi­ny i bez kra­ju będzie­my bar­dzo sa­mot­ni – po­wie­dzia­ła. Ka­żdy jest sa­mot­ny. My tyl­ko mamy tego świa­do­mo­ść. To ty pod­su­nąłeś mi Ka­wa­fi­sa do czy­ta­nia. Czy­żbyś za­po­mniał o swo­im po­ecie? My­ślisz, że mo­żesz opu­ścić oj­czy­znę, po­nie­waż zro­bi­ło tak wie­lu lu­dzi? W ko­ńcu świat pe­łen jest imi­gran­tów, ucie­ki­nie­rów, ze­sła­ńców… Za­chęco­ny uwal­niasz się i pod­ró­żu­jesz tak da­le­ko, jak mo­żesz, aż pew­ne­go dnia spo­glądasz za sie­bie i zda­jesz so­bie spra­wę, że wszyst­ko ci­ągnęło się za tobą przez cały ten czas ni­czym cień. To mia­sto, ta wy­spa podążą za nami wszędzie tam, do­kąd się uda­my.

[...]

Je­śli wśród owa­dów ist­nie­ją ta­kie, któ­rych pod żad­nym po­zo­rem nie wol­no zi­gno­ro­wać, kie­dy snu­ją swo­je opo­wie­ści, to bez wąt­pie­nia są to mrów­ki. My, drze­wa, wie­le im za­wdzi­ęcza­my. Zresz­tą po­dob­nie jak lu­dzie. Oni na­to­miast uwa­ża­ją mrów­cze ist­nie­nie za nie­istot­ne, bez wi­ęk­sze­go zna­cze­nia dla świa­ta, bo wła­śnie tak trak­tu­ją wszyst­ko to, co mają pod sto­pa­mi. A prze­cież to mrów­ki chro­nią, na­po­wie­trza­ją i ulep­sza­ją gle­bę, o któ­rą tak za­żar­cie wal­czy­li ze sobą Gre­cy i Tur­cy. Cypr na­le­ży ta­kże do nich. Mrów­ki są wy­trzy­ma­łe i pra­co­wi­te. Po­tra­fią unie­ść ci­ężar dwu­dzie­sto­krot­nie wi­ęk­szy od masy wła­sne­go cia­ła. Nie dość, że żyją dłu­żej od wi­ęk­szo­ści in­nych owa­dów, to jesz­cze moim zda­niem są spo­śród nich naj­mądrzej­sze. Czy kie­dy­kol­wiek zda­rzy­ło ci się ob­ser­wo­wać, jak ci­ągną sto­no­gę, na­pa­da­ją skor­pio­na albo po­że­ra­ją ca­łe­go ge­ko­na? Ka­żdy ich do­sko­na­le zsyn­chro­ni­zo­wa­ny ruch jest jed­no­cze­śnie fa­scy­nu­jący i prze­ra­ża­jący. Co dzie­je się wów­czas w umy­śle ka­żdej jed­nej mrów­ki? Jak zy­sku­je się taką we­wnętrz­ną pew­no­ść sie­bie, taką sta­now­czo­ść, któ­ra po­zwa­la wzi­ąć na cel wro­ga znacz­nie le­piej wy­po­sa­żo­ne­go do wal­ki? Dzi­ęki pa­mi­ęci węcho­wej mrów­ki po­tra­fią pod­jąć trop, wy­wąchać nie­pro­szo­ne­go go­ścia z in­nej ko­lo­nii, a kie­dy prze­by­wa­ją z dala od domu, od­naj­du­ją dro­gę po­wrot­ną. Kie­dy po­ja­wia­ją się przed nimi prze­szko­dy, szcze­li­ny w zie­mi albo opa­dłe ga­łąz­ki, two­rzą mo­sty ze swo­ich ciał, przy­wie­ra­jąc jed­ne do dru­gich ni­czym spraw­ni akro­ba­ci. Wszyst­ko, cze­go się uczą, prze­ka­zu­ją ko­lej­nym po­ko­le­niom. Wie­dza nie jest ni­czy­ją wła­sno­ścią. Otrzy­mu­jesz ją, a po­tem zwra­casz. W ten spo­sób ko­lo­nia pa­mi­ęta to, o czym daw­no za­po­mnie­li jej po­szcze­gól­ni człon­ko­wie.

[...]

Przy­wy­kłam za­tem do słu­cha­nia tu­po­tu ty­si­ęcy ma­le­ńkich stó­pek drep­czących tam i z po­wro­tem. Ko­lo­nia to spo­łecz­no­ść ści­śle opar­ta na kla­sach. Jak dłu­go ka­żdy jej czło­nek przyj­mu­je brak rów­no­ści za nor­mę i zga­dza się na po­dział pra­cy, tak dłu­go sys­tem dzia­ła bez za­rzu­tu. Ro­bot­ni­ce szu­ka­ją po­ży­wie­nia, utrzy­mu­ją prze­strze­nie miesz­kal­ne w czy­sto­ści i za­spo­ka­ja­ją nie­ko­ńczące się po­trze­by kró­lo­wej; żo­łnie­rze chro­nią spo­łecz­no­ść przed dra­pie­żni­ka­mi oraz in­ny­mi za­gro­że­nia­mi; trut­nie po­ma­ga­ją w roz­mna­ża­niu ga­tun­ku i umie­ra­ją wkrót­ce po ko­pu­la­cji. Ist­nie­ją ta­kże ksi­ężnicz­ki, przy­szłe kró­lo­we. War­stwy spo­łecz­ne trze­ba za­cho­wać za wszel­ką cenę. Pew­nej nocy, kie­dy szy­ko­wa­łam się do snu, usły­sza­łam dziw­ny dźwi­ęk. W to­wa­rzy­stwie le­d­wie kil­ku po­ma­gie­rów kró­lo­wa po­ko­ny­wa­ła dłu­gą, wy­bo­istą dro­gę po moim pniu. Wci­ąż jesz­cze zdy­sza­na po żmud­nej wspi­nacz­ce za­częła snuć swo­ją hi­sto­rię. Po­wie­dzia­ła, że uro­dzi­ła się w sta­rej stud­ni, nie­da­le­ko stąd. Do­brze wspo­mi­na­ła okres do­ra­sta­nia. Jako ksi­ężnicz­ka zda­wa­ła so­bie spra­wę, że kie­dy na­dej­dzie wła­ści­wy mo­ment, zo­sta­nie po­pro­szo­na o opusz­cze­nie miej­sca uro­dze­nia i wznie­sie­nie wła­sne­go kró­le­stwa. Ko­lo­nia pro­spe­ro­wa­ła do­sko­na­le, po­pu­la­cja się roz­ra­sta­ła. Po­nie­waż mrów­ki po­trze­bo­wa­ły wi­ęcej miej­sca, po­wi­ęk­sza­ły sie­dli­sko o ko­lej­ne pod­ziem­ne prze­jścia i tu­ne­le, łącząc ko­mo­ry z gniaz­da­mi. Ale z po­wo­du po­twor­ne­go in­ży­nier­skie­go błędu ro­bot­ni­ce wgry­zły się za da­le­ko w głąb muru. Pew­ne­go po­po­łud­nia wschod­nia ścia­na stud­ni za­pa­dła się i ru­nęła. Wy­le­wa­jąca się woda w oka­mgnie­niu za­to­pi­ła set­ki owa­dów. Nie­któ­re ga­tun­ki mró­wek po­tra­fią pły­wać, ale nie ten. Oca­le­ni roz­pierz­chli się na wszyst­kie stro­ny, szu­ka­jąc schro­nie­nia wszędzie, gdzie tyl­ko się dało. Kró­lo­wa po­wie­dzia­ła, że po tej ka­ta­stro­fie tak szyb­ko, jak to tyl­ko mo­żli­we, mu­sia­ła opu­ścić swój dom i roz­po­cząć nowe ży­cie.

[...]

Kie­dy tra­ci­łam od­por­no­ść i opusz­cza­ły mnie siły, pa­dłam ofia­rą jed­ne­go z mo­ich naj­gor­szych wro­gów: że­ru­jące­go na fi­gow­cach du­że­go, ro­ga­te­go chrząsz­cza, Phry­ne­ta spi­na­tor. Ni­czym kosz­mar do­pa­dł mnie i zło­żył jaja przy moim pniu. Bez­sil­na i prze­ra­żo­na cze­ka­łam, aż lada dzień przy­po­mi­na­jące czer­wie lar­wy za­czną drążyć tu­ne­le w mo­ich ga­łęziach, nisz­cząc mnie od środ­ka i zja­da­jąc ka­wa­łek po ka­wa­łku. Szko­dom wy­rządzo­nym przez tego kon­kret­ne­go chrząsz­cza często nie da się za­ra­dzić, a za­ata­ko­wa­ne fi­gow­ce trze­ba uśmier­cić. Umie­ra­łam za­tem.

[...]

Ko­stas pchnął zbu­twia­łe drew­nia­ne drzwi, mar­nie­jące na za­wia­sach. Za pro­giem chwa­sty wdzie­ra­ły się do środ­ka przez szpa­ry w podło­dze, płyt­ki no­si­ły cęt­ki z po­ro­stów, a ścia­ny pla­mił czar­ny jak że­la­zo grzyb. W kącie fra­mu­ga okien­na, z któ­rej już daw­no po­sy­pa­ła się szy­ba, skrzy­pia­ła ko­ły­sa­na wol­no przez wiatr. Po­wie­trze prze­sy­cał smród ple­śni i roz­kła­du. W chwi­li gdy mężczy­zna wsze­dł do środ­ka, wró­ci­ły wspo­mnie­nia. Wie­czo­rów roz­ta­cza­jących sma­ko­wi­te za­pa­chy pa­ru­jące­go je­dze­nia i cie­płe­go cia­sta, roz­mów i śmie­chu klien­tów, mu­zy­ki i kla­ska­nia, tłu­cze­nia ta­le­rzy, w mia­rę jak upły­wa­ła noc… Wspo­mniał po­po­łud­nia, kie­dy wló­kł się pod górę, nio­sąc bu­tel­ki z li­kie­rem ka­ro­bo­wym oraz mio­do­wo-se­za­mo­we ba­to­ny, któ­re tak uwiel­biał Yior­gos, i to, jaka szczęśli­wa była jego mat­ka, kie­dy wra­cał do domu z pie­ni­ędz­mi… Oczy za­szły mu mgłą, gdy po­my­ślał o Chi­co trze­po­czącym skrzy­dła­mi, Yior­go­sie opo­wia­da­jącym żar­ty no­wo­że­ńcom oraz Yusu­fie ob­ser­wu­jącym to wszyst­ko uwa­żnym wzro­kiem w ty­po­wym dla nie­go mil­cze­niu. Jak wiel­ka roz­pie­ra­ła ich duma z tego, co ra­zem stwo­rzy­li. Ta ta­wer­na była ich do­mem, ich schro­nie­niem, ich ca­łym świa­tem.

[...]

Ko­stas zmru­żył oczy, gdy za­świ­ta­ła mu nowa myśl. To da się zro­bić. Spoj­rza­ła na nie­go z nie­do­wie­rza­niem. Mo­żna wy­ho­do­wać fi­go­wiec z sa­dzon­ki. Je­śli za­sa­dzi­my ją za­raz po do­tar­ciu do Lon­dy­nu i za­trosz­czy­my się o nią, ist­nie­je szan­sa, że prze­trwa. Mó­wisz po­wa­żnie? Na­praw­dę mo­że­my to zro­bić? Ca­łkiem mo­żli­we – od­pa­rł Ko­stas. Być może nie za­pa­ła mi­ło­ścią do an­giel­skiej po­go­dy, ale prze­trwa. Ju­tro rano wró­cę tu­taj i spraw­dzę, jak so­bie ra­dzi. Przy­go­tu­ję sa­dzon­kę z ka­wa­łka zdro­wej ga­łęzi. W tej po­sta­ci będzie mo­gła z nami pod­ró­żo­wać.

[...]

Byli tam przez cały ten czas? Zga­dza się. Zo­sta­li do sie­bie przy­ku­ci i ża­den z nich nie mógł wy­pły­nąć na po­wierzch­nię. Po­wie­dzia­no nam, że nie­daw­no stud­nia się za­wa­li­ła i kie­dy ro­bot­ni­cy za­częli pra­ce, zna­le­źli szcząt­ki – wy­ja­śni­ła Ele­ni ści­szo­nym gło­sem. Moje kon­do­len­cje. Mu­szę przy­znać, że ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łam cze­goś po­dob­ne­go. Zwy­kle mamy grec­kie­go Cy­pryj­czy­ka za­ko­pa­ne­go w jed­nym miej­scu, a tu­rec­kie­go w ko­lej­nym. Za­bi­tych od­dziel­nie. Po­cho­wa­nych od­dziel­nie. Ale ni­g­dy wcze­śniej nie mia­łam do czy­nie­nia z Gre­kiem i Tur­kiem, któ­rych za­mor­do­wa­no ra­zem. Def­ne sta­ła nie­ru­cho­mo z ręka­mi za­wie­szo­ny­mi nad sto­łem, za­nim chwy­ci­ła brzeg bla­tu.

[...]

Kie­dy Ko­stas wró­cił do ta­wer­ny, uwa­żnie obej­rzał Fi­cus ca­ri­ca. Se­ka­to­rem wy­ko­nał jed­no pro­ste i jed­no uko­śne ci­ęcie na zdro­wej ga­łąz­ce. Cho­ciaż wie­dział, że naj­le­piej by­ło­by po­zy­skać kil­ka pędów, na wy­pa­dek gdy­by je­den z nich nie prze­trwał, drze­wo było w tak mar­nym sta­nie, że po­prze­stał na jed­nym. Sta­ran­nie owi­nął swój skarb, po czym wło­żył go do wa­liz­ki. Cze­ka­ło go trud­ne, choć nie ca­łkiem nie­mo­żli­we do wy­ko­na­nia za­da­nie. Małe cuda się zda­rza­ły. Tak jak na­dzie­ja po­tra­fi­ła za­kie­łko­wać z otchła­ni roz­pa­czy albo spo­kój piąć się wśród po­wo­jen­nych ruin, tak drze­wo mo­gło wy­ro­snąć z cho­ro­by i roz­kła­du. Gdy­by ta ga­łąz­ka z Cy­pru za­pu­ści­ła ko­rze­nie w An­glii, zo­sta­ła­by ge­ne­tycz­ną ko­pią drze­wa ze Szczęśli­wej Figi, wca­le jed­nak nie iden­tycz­ną.

[...]

Ostat­nim zwie­rzęciem z mo­je­go eko­sys­te­mu, któ­re za­cho­wa­łam w pa­mi­ęci z cza­sów przed opusz­cze­niem wy­spy, była mysz. Ist­nie­je fun­da­men­tal­na praw­da, któ­ra choć uni­wer­sal­nie ak­tu­al­na i war­ta uzna­nia, ni­g­dy nie jest uwzględ­nia­na w tek­stach hi­sto­rycz­nych. Za­wsze wte­dy, gdy czło­wie­cze woj­ny za­mie­nia­ją ży­zne te­re­ny w pola bi­tew­ne i nisz­czą całe sie­dli­ska, po­zo­sta­je po nich pust­ka, któ­rą za­pe­łnia­ją zwie­rzęta. Na przy­kład gry­zo­nie. Kie­dy lu­dzie de­wa­stu­ją bu­dyn­ki, daw­niej da­jące im ra­do­ść i dumę, my­szy po ci­chu czy­nią z nich wła­sne kró­le­stwo. W mia­rę upły­wu lat po­zna­łam ich całe mnó­stwo, sa­mi­czek, sam­ców i ró­żo­wiut­kich, ma­le­ńkich mło­dych. Wszy­scy bez wy­jąt­ku uwiel­bia­li figi. Ale ten kon­kret­ny gry­zoń był dość nie­zwy­kły, jako że uro­dził się i wy­cho­wał w słyn­nym pa­ła­cu, Le­dra Pa­la­ce. „Je­den z naj­wspa­nial­szych ho­te­li na Środ­ko­wym Wscho­dzie!” Wła­śnie tak re­kla­mo­wa­no to miej­sce, kie­dy zo­sta­ło wy­bu­do­wa­ne w dru­giej po­ło­wie lat czter­dzie­stych XX wie­ku. In­we­sto­rzy nie byli jed­nak do ko­ńca za­do­wo­le­ni z ta­kie­go ha­sła. Uwa­ża­li, że tu­ry­ści z Za­cho­du nie trak­to­wa­li Środ­ko­we­go Wscho­du jako atrak­cyj­nej de­sty­na­cji. „Je­den z naj­lep­szych ho­te­li w Eu­ro­pie!” ta­kże nie brzmia­ło za­chęca­jąco – nie w sy­tu­acji, gdy wid­mo dru­giej woj­ny świa­to­wej na­dal ma­ja­czy­ło nad kon­ty­nen­tem eu­ro­pej­skim. „Je­den z naj­lep­szych ho­te­li na Bli­skim Wscho­dzie!” To pa­so­wa­ło znacz­nie le­piej. Przy­miot­nik „bli­ski” su­ge­ro­wał wy­go­dę w za­si­ęgu ręki, pod­czas gdy rze­czow­nik „wschód” do­da­wał szczyp­ty eg­zo­ty­ki. Bli­ski Wschód był wy­star­cza­jąco orien­tal­ny, choć nie za bar­dzo. W sam raz. Za­pro­jek­to­wa­ny przez nie­miec­kie­go ar­chi­tek­ta po­cho­dze­nia ży­dow­skie­go, któ­ry prze­trwał ho­lo­kaust, ho­tel Le­dra Pa­la­ce po­trze­bo­wał dwu­stu czter­dzie­stu ty­si­ęcy fun­tów cy­pryj­skich i dwóch lat, aby po­wstać. Ży­ran­do­le spro­wa­dzo­no z Włoch, a mar­mu­ro­we fry­zy z Gre­cji. Jego lo­ka­li­za­cja była ide­al­na, nie­opo­dal sta­rów­ki Ni­ko­zji i nie­zbyt da­le­ko mu­rów we­nec­kich, przy uli­cy na­zy­wa­nej daw­niej uli­cą kró­la Edwar­da VII. Wraz ze swo­imi dwu­sto­ma czter­dzie­sto­ma sy­pial­nia­mi gó­ro­wał nad kom­pak­to­wy­mi do­ma­mi i wąski­mi ulicz­ka­mi sta­re­go mia­sta. Miał na­wet to­a­le­tę i ła­zien­kę w ka­żdym po­ko­ju – jako je­dy­ny ho­tel za­pew­niał wów­czas taki luk­sus. Były tam bary, sa­lo­ny, kor­ty te­ni­so­we, ba­wial­nie dla dzie­ci, zna­ko­mi­te re­stau­ra­cje, ogrom­ny ba­sen, w któ­rym mo­żna było schro­nić się przed bez­li­to­snym sło­ńcem, i pe­łna prze­py­chu sala ba­lo­wa, któ­ra wkrót­ce zna­la­zła się na języ­kach wszyst­kich ni­ko­zyj­czy­ków.

[...]

To wła­śnie w tej bi­blio­te­ce mój zna­jo­my spędzał wi­ęk­szo­ść cza­su, prze­gry­za­jąc się przez ko­lej­ne stro­ny, zo­sta­wia­jąc śla­dy zębów na dzie­si­ąt­kach opraw­nych w skó­rę to­mów. Ob­sku­bał dwa­dzie­ścia czte­ry części En­cyc­lo­pa­edia Bri­tan­ni­ca, roz­ko­szu­jąc się sma­kiem bur­gun­do­wej okład­ki z bu­kra­mu zdo­bio­nej na grzbie­cie zło­ty­mi li­te­ra­mi. Za­ja­dał się ta­kże kla­sy­ka­mi: So­kra­te­sem, Pla­to­nem, Ho­me­rem, Ary­sto­te­le­sem… Dzie­ja­mi He­ro­do­ta, An­ty­go­ną So­fo­kle­sa, Li­zy­stra­tą Ary­sto­fa­ne­sa. Mysz zo­sta­ła­by tam do ko­ńca swo­ich dni, gdy­by na te­re­nie nie­ru­cho­mo­ści nie za­pa­no­wa­ło nie­spo­dzie­wa­ne po­ru­sze­nie. Na par­te­rze Le­dra Pa­la­ce tu­rec­cy Cy­pryj­czy­cy za­częli spo­ty­kać się z grec­ki­mi Cy­pryj­czy­ka­mi pod au­spi­cja­mi kon­tyn­gen­tu ONZ ulo­ko­wa­ne­go w ho­te­lu. Po raz pierw­szy obie spo­łecz­no­ści zmie­rza­ły w stro­nę po­ko­ju i po­jed­na­nia. Człon­ko­wie KOZ-u sie­dzie­li w wy­zna­czo­nych po­ko­jach, słu­cha­jąc sie­bie na­wza­jem i de­ba­tu­jąc o tym, kogo uwzględ­nić w sta­ty­sty­kach do­ty­czących prze­mo­cy. Żad­na ze stron nie chcia­ła, aby licz­by wzro­sły, bo jak by to o nich świad­czy­ło w oczach ca­łe­go świa­ta? Po­zo­sta­wa­ło jed­nak kil­ka py­tań. Czy wli­czać do za­gi­nio­nych grec­kich opo­zy­cjo­ni­stów za­mor­do­wa­nych przez grec­kich ul­tra­na­cjo­na­li­stów? I po­dob­nie, czy uwzględ­niać tu­rec­kich opo­zy­cjo­ni­stów za­mor­do­wa­nych przez tu­rec­kich ul­tra­na­cjo­na­li­stów? Czy spo­łecz­no­ści, któ­re wci­ąż jesz­cze nie upo­ra­ły się z wła­snym eks­tre­mi­zmem, kie­dy­kol­wiek będą go­to­we przy­jąć do wia­do­mo­ści, jak po­trak­to­wa­ły wła­snych dy­sy­den­tów?

[...]

Po zda­niu mi re­la­cji i po­ży­wie­niu się mo­imi fi­ga­mi gry­zoń ru­szył w dal­szą dro­gę. Nie zo­ba­czy­łam go ni­g­dy wi­ęcej. Ale przed ode­jściem wspo­mniał, że ostat­nia ksi­ążka, w któ­rą się wgry­zł, zo­sta­ła na­pi­sa­na przez ko­goś o imie­niu Owi­diusz. Po­do­ba­ły mu się jego sło­wa i z ty­si­ęcy wer­sów, któ­re po­znał, je­den w szcze­gól­no­ści przy­pa­dł mu do gu­stu.

Ból ten przy­da ci się kie­dyś.

Mia­łam na­dzie­ję, że się nie my­lił i że w nie­da­le­kiej przy­szło­ści cały ten ból przy­da się ko­lej­nym po­ko­le­niom uro­dzo­nym na wy­spie, wnu­kom tych, któ­rzy prze­trwa­li za­miesz­ki. Obec­nie pod­czas po­by­tu na Cy­prze wci­ąż jesz­cze mo­żesz zna­le­źć na­grob­ki grec­kich wdów i tu­rec­kich wdów z wy­ry­ty­mi li­te­ra­mi ró­żnych al­fa­be­tów, któ­re wy­ra­ża­ją jed­nak to samo bła­ga­nie:

Je­śli od­naj­dziesz mo­je­go męża, po­cho­waj go, pro­szę, przy mnie.

[...]

Nad­cho­dzi­ły zmia­ny. Dało się je wy­czuć. Daw­niej lu­dzie ma­wia­li, że Gre­cy i Tur­cy są jak pa­lec i pa­zno­kieć. Nie da się od­dzie­lić pa­znok­cia od pal­ca. Ewi­dent­nie nie mie­li ra­cji. Da się to zro­bić. Woj­ny są po­twor­ne. W ka­żdej po­sta­ci. Ale być może naj­gor­sza z nich jest woj­na do­mo­wa, kie­dy sąsie­dzi za­mie­nia­ją się we wro­gów. Ada słu­cha­ła uwa­żnie, kie­dy Me­ry­em opo­wia­da­ła jej o wy­spie. Jak to w naj­go­ręt­sze let­nie noce spa­ły na dwo­rze, na ma­te­ra­cach roz­ło­żo­nych na we­ran­dzie. Jak ra­zem z Def­ne, chro­ni­ąc się przed ko­ma­ra­mi pod ażu­ro­wą bia­łą siat­ką, li­czy­ły gwiaz­dy na nie­bie. Ja­kie były za­do­wo­lo­ne, kie­dy sąsiad­ka Gre­czyn­ka po­da­ro­wa­ła im de­ser z kan­dy­zo­wa­nych pigw, choć ich ulu­bio­nym ła­ko­ciem po­zo­sta­wał tort no­wo­rocz­ny, va­si­lo­pi­ta, z ukry­tą w środ­ku mo­ne­tą. Jak ich mat­ka, prze­ko­na­na, że nie na­le­ży zwra­cać sąsia­dom pu­ste­go ta­le­rza, na­kła­da­ła na nie­go pud­ding pi­sta­cjo­wy w ró­ża­nym sy­ro­pie. Jak po po­dzia­le na uli­cach, gdzie daw­niej ba­wi­ły się i spa­ce­ro­wa­ły, po­ja­wi­ły się wor­ki z pia­skiem oraz bud­ki war­tow­ni­cze. I jak to dzie­ci ga­wędzi­ły z na­po­ty­ka­ny­mi ir­landz­ki­mi, ka­na­dyj­ski­mi, szwedz­ki­mi bądź du­ński­mi żo­łnie­rza­mi, uwa­ża­jąc od­dzia­ły ONZ za sta­ły ele­ment co­dzien­ne­go ży­cia…

[...]

Wła­śnie pod­czas tych trud­nych roz­mów Def­ne na­uczy­ła się, że ręce były naj­szczer­szy­mi częścia­mi ludz­kie­go cia­ła. Oczy kła­ma­ły. Usta kła­ma­ły. Twa­rze ukry­wa­ły się za ty­si­ącem ma­sek. Ale rękom zda­rza­ło się to nie­zmier­nie rzad­ko. Ob­ser­wo­wa­ła więc dło­nie star­szych osób, spo­czy­wa­jące roz­wa­żnie na ko­la­nach, przy­wi­ędłe, po­marsz­czo­ne, po­kry­te pla­ma­mi wątro­bo­wy­mi, po­wy­kręca­ne i nie­bie­skie od żył, stwo­rze­nia z wła­snym umy­słem i su­mie­niem. Do­strze­ga­ła, jak za ka­żdym ra­zem, gdy za­da­wa­ła nie­wy­god­ne py­ta­nie, dło­nie od­po­wia­da­ły wła­snym języ­kiem, wy­gi­na­jąc się, ge­sty­ku­lu­jąc, sku­bi­ąc skór­ki przy pa­znok­ciach. Kie­dy Def­ne sta­ra­ła się za­chęcić swo­ich roz­mów­ców, aby się przed nią otwo­rzy­li, uwa­ża­ła, aby nie wy­ma­gać od nich wi­ęcej, niż byli go­to­wi ofia­ro­wać. Nie­po­ko­iły ją jed­nak głębo­kie roz­pa­dli­ny ist­nie­jące mi­ędzy krew­ny­mi w ró­żnym wie­ku. Zde­cy­do­wa­nie za często pierw­sze po­ko­le­nie oca­la­łych – to, któ­re wy­cier­pia­ło naj­wi­ęcej – no­si­ło swój ból tuż pod skó­rą, a wspo­mnie­nia ni­czym drza­zgi wy­sta­wa­ły częścio­wo na po­wierzch­nię bądź po­zo­sta­wa­ły ca­łkiem nie­wi­docz­ne dla oczu. Z ko­lei dru­ga li­nia wo­la­ła zdu­sić prze­szło­ść, za­rów­no tę, któ­ra nie mia­ła przed nimi ta­jem­nic, jak i tę, któ­ra po­zo­sta­wa­ła nie­zna­na. W prze­ci­wie­ństwie do niej trze­cia ge­ne­ra­cja chcia­ła drążyć i prze­ła­mać mil­cze­nie. Ja­kie to dziw­ne, że w tych ro­dzi­nach no­szących bli­zny po woj­nach, zmu­szo­nych do mi­gro­wa­nia i bru­tal­nych czy­nów, naj­wy­ra­źniej to naj­młod­si pie­lęgno­wa­li naj­star­sze wspo­mnie­nia.

[...]

Dzie­wi­ęć mie­si­ęcy po uro­dze­niu Ady Def­ne po­sta­no­wi­ła wró­cić do pra­cy w Ko­mi­te­cie ds. Osób Za­gi­nio­nych. Uwa­ża­ła, że na­wet je­śli od Cy­pru dzie­lą ją trzy ty­si­ące ki­lo­me­trów, może po­móc w po­szu­ki­wa­niach. Za­częła spo­ty­kać się ze spo­łecz­no­ścia­mi imi­gran­tów z wy­spy za­miesz­ku­jących ró­żne dziel­ni­ce i przed­mie­ścia Lon­dy­nu. W szcze­gól­no­ści za­le­ża­ło jej na roz­mo­wach ze star­szy­mi oso­ba­mi, któ­re prze­ży­ły za­miesz­ki i u kre­su ży­cia mo­gły ze­chcieć wy­ja­wić część swo­ich se­kre­tów. Nie­mal ka­żde­go dnia tam­tej je­sie­ni wkła­da­ła swój nie­bie­ski trencz i wy­cho­dzi­ła na uli­ce w po­szu­ki­wa­niu na­pi­sów po grec­ku i tu­rec­ku, pod­czas gdy deszcz dud­nił w chod­ni­ki i spły­wał do ście­ków. Nie­mal za­wsze po mi­łej po­ga­węd­ce ktoś wska­zy­wał jej ten czy inny dom, su­ge­ru­jąc, że wła­śnie tam może zna­le­źć to, cze­go szu­ka. Po­zna­wa­ne przez nią ro­dzi­ny zwy­kle wi­ta­ły ją cie­pło i ser­decz­nie, pro­po­no­wa­ły her­ba­tę i ciast­ka, ale za­wsze od­gra­dza­ły się za­sło­ną nie­uf­no­ści, któ­ra – choć nie­na­zwa­na – po­zo­sta­wa­ła wy­czu­wal­na dla wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych w po­miesz­cze­niu. Cza­sem Def­ne orien­to­wa­ła się, że se­nio­rzy chęt­niej dzie­li­li się z wspo­mnie­nia­mi, kie­dy w po­ko­ju nie było in­nych człon­ków ro­dzi­ny. Bo pa­mi­ęta­li. Wy­da­rze­nia z prze­szło­ści rów­nie ulot­ne i po­strzępio­ne jak kłacz­ki we­łny roz­pędza­ne przez wiatr. Znacz­na część tych mężczyzn i ko­biet, uro­dzo­nych i wy­cho­wa­nych w mie­sza­nych wio­skach, zna­ła grec­ki i tu­rec­ki, a garst­ka tych, któ­rzy tkwi­li w szpo­nach al­zhe­ime­ra, ze­śli­zgi­wa­ła się po zbo­czach cza­su pro­sto w język, któ­re­go nie uży­wa­li od de­kad. Nie­któ­rzy sami byli świad­ka­mi zbrod­ni, inni tyl­ko o nich sły­sze­li. Zda­rza­li się i tacy, któ­rzy od­po­wia­da­li wy­mi­ja­jąco.

[...]

Nie trak­tuj mnie pro­tek­cjo­nal­nie. Z jej ciem­nych oczu nic nie dało się wy­czy­tać. Dłu­go o tym my­śla­łam. Wi­dzia­łam, jak to dzia­ła. Ci­ągle roz­ma­wiam z lu­dźmi. To nie mija, Ko­sta­sie. Gdy już za­gnie­ździ ci się w gło­wie, bez względu na to, czy pod po­sta­cią wspo­mnień wła­snych, czy ro­dzi­ców, albo na­wet dziad­ków, ten pie­przo­ny ból wi­ąże się z krwią. Zo­sta­je z tobą i pi­ęt­nu­je cię na za­wsze. Mie­sza ci w gło­wie i wpły­wa na to, jak po­strze­gasz sie­bie i in­nych. Na­gle dziec­ko się po­ru­szy­ło, więc obo­je na nie spoj­rze­li, prze­jęci, że za bar­dzo ha­ła­su­ją. Ale co­kol­wiek śni­ła Ada, po­zo­sta­ła w swo­jej fan­ta­zji, a jej twarz ema­no­wa­ła ta­kim spo­ko­jem, jak­by cze­goś na­słu­chi­wa­ła. Def­ne usia­dła na ka­na­pie, zwie­sza­jąc ręce po bo­kach, jak­by uszło z niej ży­cie, upo­dab­nia­jąc się do lal­ki. Pro­szę cię tyl­ko o to, że­byś dał mi sło­wo. Je­śli chce­my za­pew­nić na­sze­mu dziec­ku do­brą przy­szło­ść, mu­si­my od­ci­ąć je od na­szej prze­szło­ści.

[...]

To ma­łpa, a my je­ste­śmy lu­dźmi. Lu­dzie i szym­pan­sy ka­rło­wa­te mają iden­tycz­ne DNA w dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu dzie­wi­ęciu pro­cen­tach. Ada wsu­nęła so­bie ko­mór­kę do kie­sze­ni. Poza tym uwa­żam, że za wie­le wy­ma­gasz od ko­biet. Chcesz, żeby po­świ­ęca­ły się dla szczęścia in­nych, pró­bo­wa­ły do­sto­so­wać się do wszyst­kich wko­ło i spe­łnia­ły stan­dar­dy pi­ęk­na, któ­re nie od­po­wia­da­ją rze­czy­wi­sto­ści. To nie­spra­wie­dli­we. Świat nie jest spra­wie­dli­wy – sko­men­to­wa­ła Me­ry­em. Je­śli ka­mień spad­nie na jaj­ko, źle dla jaj­ka. Je­śli jaj­ko spad­nie na ka­mień, to na­dal źle dla jaj­ka. Przez mo­ment Ada przy­gląda­ła się ciot­ce. Nie uwa­żam, że my, ko­bie­ty, mu­si­my być dla sie­bie ta­kie su­ro­we. No cóż, ni­g­dy nie wy­po­wia­daj sło­wa amen na za­ko­ńcze­nie nie­praw­do­po­dob­nej mo­dli­twy.

[...]

Ko­stas pi­sał w swo­im ga­bi­ne­cie miesz­czącym się w daw­nym skła­dzi­ku na na­rzędzia. Z wiel­ką ulgą za­nu­rzał twarz w nie­bie­skim świe­tle ekra­nu kom­pu­te­ra. Urządził so­bie tu­taj kry­jów­kę. Na biur­ku pi­ętrzy­ły się do­ku­men­ty, ksi­ążki i ar­ty­ku­ły aka­de­mic­kie. Od cza­su do cza­su wy­glądał przez okno, żeby spoj­rzeć na ogród. Po tym, jak or­kan Hera uci­chł, w po­wie­trzu dało się wy­czuć coś no­we­go, ci­chą obiet­ni­cę ro­zej­mu, któ­ra po­ja­wia się po za­żar­tej bi­twie. Za kil­ka ty­go­dni, gdy na­dej­dzie wio­sna, będzie mógł wy­ko­pać drze­wo fi­go­we. W tym ty­go­dniu, gdy zma­rła Def­ne, prze­by­wał na wy­pra­wie ba­daw­czej w Au­stra­lii, gdzie kie­ro­wał pra­cą mi­ędzy­na­ro­do­we­go ze­spo­łu na­ukow­ców. Po po­ża­rach, któ­re znisz­czy­ły duże po­ła­cie la­sów, on i jego ko­le­dzy pró­bo­wa­li do­wie­dzieć się, czy drze­wa, któ­re prze­trwa­ły su­szę albo eks­tre­mal­nie wy­so­kie tem­pe­ra­tu­ry, oraz drze­wa, któ­rych przod­ko­wie mie­li za sobą po­dob­ne bo­le­sne do­świad­cze­nia, ak­tu­al­nie re­ago­wa­ły na ogień ina­czej od po­zo­sta­łych. Prze­pro­wa­dzi­li licz­ne eks­pe­ry­men­ty na wie­ko­wych ro­śli­nach ro­snących w gle­bie bo­ga­tej w pył, ale sku­pi­li się głów­nie na po­spo­li­tym ga­tun­ku Eu­ca­lyp­tus gran­dis. Kie­dy w wa­run­kach la­bo­ra­to­ryj­nych zba­da­li siew­ki osob­ni­ków po prze­jściach, od­kry­li, że drze­wa, któ­rych przod­ko­wie prze­trwa­li trud­ne chwi­le, re­ago­wa­ły szyb­ciej i pro­du­ko­wa­ły wi­ęcej bia­łek wy­ko­rzy­sty­wa­nych na­stęp­nie przez nie do ochro­ny i re­ge­ne­ra­cji ko­mó­rek. Od­kry­cia te były spój­ne z wy­ni­ka­mi wcze­śniej­szych ba­dań do­wo­dzący­mi tego, jak ga­tun­ki to­po­li z iden­tycz­nym ma­te­ria­łem DNA ro­snące w po­dob­nych wa­run­kach ró­żnie re­ago­wa­ły na trau­my, ta­kie jak su­sze, w za­le­żno­ści od tego, skąd po­cho­dzi­ły. Czy to mo­gło ozna­czać, że drze­wa nie tyl­ko mia­ły ja­kiś ro­dzaj pa­mi­ęci, ale ta­kże prze­ka­zy­wa­ły zdo­by­tą wie­dzę po­tom­kom? Pod­eks­cy­to­wa­ny za­dzwo­nił do Def­ne, żeby po­dzie­lić się swo­imi od­kry­cia­mi, ale nie zdo­łał się z nią skon­tak­to­wać. Tro­chę pó­źniej tego sa­me­go dnia spró­bo­wał po­now­nie, a po­tem wy­brał jesz­cze nu­mer do­mo­wy i ko­mór­ki Ady. Nie na­wi­ązał jed­nak po­łącze­nia.

[...]

Od­kąd był dziec­kiem, po­cie­sze­nia szu­kał u drzew, jak w swo­im pry­wat­nym sank­tu­arium, i po­strze­gał ży­cie przez pry­zmat ko­lo­rów oraz gęsto­ści ich ko­na­rów i li­ści. Ale ogrom­ny po­dziw dla ro­ślin roz­bu­dzał w nim ta­kże dziw­ne po­czu­cie winy, jak­by po­świ­ęca­nie przy­ro­dzie wie­le uwa­gi mia­ło su­ge­ro­wać, że lek­ce­wa­żył coś je­śli na­wet nie bar­dziej istot­ne­go, to przy­naj­mniej rów­nie na­glące­go i fra­pu­jące­go: ludz­kie cier­pie­nie. Czy to mo­żli­we, że z po­wo­du wiel­kiej mi­ło­ści do ar­bo­ral­ne­go świa­ta i jego za­wi­łe­go eko­sys­te­mu w pe­wien okrężny spo­sób uni­kał co­dzien­nej rze­czy­wi­sto­ści pe­łnej po­li­ty­ki i kon­flik­tów? Ja­kaś jego część ro­zu­mia­ła, że lu­dzie, zwłasz­cza ci uro­dze­ni tam, skąd po­cho­dził, mo­gli tak to po­strze­gać, ale inna, znacz­nie wi­ęk­sza, upo­rczy­wie od­rzu­ca­ła taką kon­cep­cję. Za­wsze wie­rzył, że ból nie zna – a przy­naj­mniej nie po­wi­nien znać – po­jęcia hie­rar­chii w od­nie­sie­niu do lu­dzi i zwie­rząt, a żad­na z istot, czy to czło­wiek, zwie­rzę, czy wła­śnie ro­śli­na, nie ma wi­ęcej praw od in­nych. Wie­dział, że wie­lu jego ro­da­ków po­czu­ło­by się głębo­ko do­tkni­ętych, gdy­by wy­po­wie­dział tę opi­nię na głos. Jesz­cze w Ni­ko­zji, kie­dy ob­ser­wo­wał pra­ce Ko­mi­te­tu ds. Osób Za­gi­nio­nych, za­świ­ta­ła mu w gło­wie nie­by­wa­ła myśl. Sądził, że ta­kże nie­szko­dli­wa. Wy­ko­pa­ne cia­ła za­gi­nio­nych zo­sta­wa­ły oto­czo­ne tro­ską ko­cha­jących ich ro­dzin, któ­re zaj­mo­wa­ły się wy­pra­wie­niem na­le­ży­te­go po­chów­ku. Ale ta­kże ci, któ­rych ni­g­dy nie od­na­le­zio­no, nie zo­sta­li ca­łkiem opusz­cze­ni. Zaj­mo­wa­ła się nimi bo­wiem na­tu­ra. Z tej sa­mej zie­mi wy­ra­stał dzi­ki ty­mia­nek i le­biod­ka ma­je­ra­nek. Zie­mia roz­wie­ra­ła się wów­czas ni­czym okno no­wych mo­żli­wo­ści. Mi­ria­dy pta­ków, nie­to­pe­rzy i mró­wek prze­no­si­ły na­sio­na w da­le­kie miej­sca, gdzie da­wa­ły po­czątek no­we­mu ży­ciu. W naj­bar­dziej za­ska­ku­jący spo­sób ofia­ry kon­ty­nu­owa­ły eg­zy­sten­cję, bo wła­śnie tak przy­ro­da trak­to­wa­ła śmie­rć, prze­mie­nia­jąc ko­niec w ty­si­ące no­wych ist­nień.

[...]

Po­czuł ucisk w gar­dle, kie­dy spoj­rzał na zdjęcie w ram­ce sto­jącej na jego biur­ku. Przed­sta­wia­ło ich tro­je pod­czas wy­jaz­du do Afry­ki Po­łu­dnio­wej. Pal­cem wska­zu­jącym do­tknął twa­rzy żony, po czym na­kre­ślił ufny uśmiech cór­ki. Def­ne ode­szła, ale Ada wci­ąż tu była, a Ko­stas mar­twił się, że ją za­wo­dzi. Przez ostat­ni rok był wy­co­fa­ny i ma­ło­mów­ny, a nad wszyst­kim, co mó­wił i cze­go nie po­tra­fił po­wie­dzieć, uno­si­ła się chmu­ra apa­tii. Daw­niej byli so­bie bar­dzo bli­scy, on i Ada. Ni­czym bard na­sy­ca­jący ka­żdą opo­wie­ść na­pi­ęciem, opo­wia­dał jej o kwit­nących nocą astrach o za­pa­chu cze­ko­la­dy, wol­no wzra­sta­jących su­ku­len­tach dziw­nie po­dob­nych do ukwie­co­nych ka­mie­ni oraz o Mi­mo­sa pu­di­ca, ro­śli­nie tak nie­śmia­łej, że kur­czy­ła się pod wpły­wem naj­de­li­kat­niej­sze­go cho­ćby do­ty­ku. Nie­wy­czer­pa­ne po­kła­dy fa­scy­na­cji cór­ki przy­ro­dą roz­grze­wa­ły mu ser­ce. Za­wsze cier­pli­wie od­po­wia­dał na jej py­ta­nia. W tam­tym okre­sie łączy­ła ich tak sil­na więź, że Def­ne, tyl­ko tro­chę na żar­ty, na­rze­ka­ła: „Je­stem za­zdro­sna. Zo­bacz, jak Ada cię słu­cha! Ona cię uwiel­bia, naj­dro­ższy”.

[...]

Tato, pa­mi­ętasz, jak opo­wia­da­łeś mi, że kie­dy lu­dzie pa­trzą na drze­wo, ni­g­dy nie wi­dzą tego sa­me­go? My­śla­łam o tym ostat­nio, ale nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć, o co do­kład­nie cho­dzi­ło. Przy­po­mnisz mi? Pew­nie. Chy­ba wspo­mnia­łem, że mo­żna usta­lić cha­rak­ter czło­wie­ka na pod­sta­wie tego, co do­strze­ga w drze­wie w pierw­szej ko­lej­no­ści. Kon­ty­nu­uj. To nie jest opar­te na żad­nej na­uko­wej me­to­do­lo­gii albo do­świad­cze­niach em­pi­rycz­nych… Wiem o tym! Mów da­lej. Cho­dzi­ło mi o to, że kie­dy nie­któ­rzy lu­dzie sta­ją na­prze­ciw­ko drze­wa, naj­pierw do­strze­ga­ją pień. To ci, któ­rzy ce­nią po­rządek, bez­pie­cze­ństwo, za­sa­dy, ci­ągło­ść. Po­tem mamy ta­kich, któ­rzy zwra­ca­ją szcze­gól­ną uwa­gę na ga­łęzie. Oni pra­gną zmia­ny, po­czu­cia wol­no­ści. I na ko­ńcu są ci przy­wi­ązu­jący wagę do ko­rze­ni, na­wet je­śli te są ukry­te pod zie­mią. Oni mają sil­ny emo­cjo­nal­ny sto­su­nek do swo­je­go dzie­dzic­twa, to­żsa­mo­ści, tra­dy­cji…

[...]

Sta­ro­żyt­ni wie­rzy­li w ist­nie­nie słu­pa prze­cho­dzące­go przez wszech­świat i łączące­go pod­ziem­ny świat z zie­mią i nie­bem. Po­środ­ku tej osi gó­ro­wa­ło wspa­nia­łe ko­smicz­ne drze­wo, po­tężne i im­po­nu­jące. Jego ga­łęzie pod­trzy­my­wa­ły sło­ńce, ksi­ężyc, gwiaz­dy i kon­ste­la­cje, a jego ko­rze­nie si­ęga­ły w otchłań w dole. Ale kie­dy lu­dzie mie­li okre­ślić, jaki to do­kład­nie ro­dzaj ro­śli­ny, wda­wa­li się w za­żar­te kłót­nie. Nie­któ­rzy twier­dzi­li, że to może być wy­łącz­nie to­po­la bal­sa­micz­na. Inni utrzy­my­wa­li, że to musi być ta­ma­ryn­do­wiec. A jesz­cze ko­lej­ni upie­ra­li się, że to cedr, orzesz­nik, ba­obab albo san­da­ło­wiec. Wła­śnie tak ludz­ko­ść po­dzie­li­ła się na wro­gie na­ro­dy, wo­ju­jące ze sobą ple­mio­na. Moim zda­niem było to bar­dzo nie­roz­sąd­ne, sko­ro wszyst­kie drze­wa są wa­żne i za­słu­gu­ją na uwa­gę oraz apro­ba­tę. Mo­żna na­wet po­wie­dzieć, że ist­nie­je drze­wo na ka­żdy hu­mor i ka­żdy mo­ment. Je­śli chcesz dać coś cen­ne­go wszech­świa­to­wi, pio­sen­kę albo wiersz, na­le­ży w pierw­szej ko­lej­no­ści po­dzie­lić się tym z dębem ol­cho­list­nym. Je­śli bra­ku­je ci od­wa­gi albo czu­jesz się bez­bron­nie, po­szu­kaj cy­pry­su wiecz­nie zie­lo­ne­go albo kwit­nące­go kasz­ta­now­ca. Oba są zdu­mie­wa­jąco od­por­ne i opo­wie­dzą ci o wszyst­kich po­ża­rach, któ­re prze­trwa­ły. A je­śli chcesz wy­jść ze swo­ich prób z wi­ęk­szą siłą i do­bro­cią, znaj­dź osi­kę, któ­ra cię tego na­uczy – drze­wo tak nie­ustępli­we, że po­tra­fi ode­przeć na­wet pró­bu­jące je zgła­dzić pło­mie­nie.

[...]

Je­śli two­jej ar­ty­stycz­nej du­szy bra­ku­je in­spi­ra­cji, ja­ka­ran­da mi­mo­zo­list­na albo słod­ko pach­nąca mi­mo­za mogą po­bu­dzić two­ją wy­obra­źnię. Je­śli szu­kasz od­no­wy, ro­zej­rzyj się za wi­ązem gór­skim, a je­śli ża­łu­jesz zbyt wie­lu rze­czy, wierz­ba ba­bi­lo­ńska przy­nie­sie uko­je­nie. Kie­dy masz pro­ble­my albo je­steś na dnie i nie masz komu się zwie­rzyć, głóg to drze­wo dla cie­bie. Nie bez po­wo­du gło­gi za­pew­nia­ją dom wró­żkom i strze­gą garn­ców ze zło­tem. Mądro­ść za­pew­ni buk, in­te­li­gen­cję so­sna, od­wa­gę ja­rzębi­na, hoj­no­ść lesz­czy­na, a ra­do­ść ja­ło­wiec. A kie­dy mu­sisz zo­sta­wić coś, cze­go nie po­tra­fisz kon­tro­lo­wać, po­mo­że ci brzo­za ze sre­brzy­sto­bia­łą korą, łusz­czącą się i scho­dzącą war­stwa­mi ni­czym sta­ra skó­ra. I w ko­ńcu, je­śli szu­kasz mi­ło­ści albo cier­pisz po jej utra­cie, udaj się do figi, za­wsze do figi.

[...]

Ni­g­dy nie roz­ma­wia­li otwar­cie o śmier­ci Def­ne, tkwi­ącej po­środ­ku ich ży­cia ni­czym ża­rzący się węgiel, któ­re­go nie da się tknąć. Mat­ka bar­dzo cię ko­cha­ła. Więc cze­mu… Wiem, że dużo piła. Kie­dy wy­je­cha­łeś, ły­ka­ła mnó­stwo pi­gu­łek, cho­ciaż mu­sia­ła wie­dzieć, że to nie­bez­piecz­ne. Twier­dzisz, że to nie było sa­mo­bój­stwo. Ko­ro­ner stwier­dził, że to nie było sa­mo­bój­stwo. W ta­kim ra­zie co to było? Coś, cze­go nie kon­tro­lo­wa­ła, Adit­sa. Przy­kro mi, ale trud­no w to uwie­rzyć. Czy nie sama do­ko­na­ła ta­kie­go wy­bo­ru, cho­ciaż wie­dzia­ła, jak to na nas wpły­nie? Za­cho­wa­ła się to­tal­nie ego­istycz­nie. Nie wy­ba­czę jej tego. Ty wy­je­cha­łeś. By­łam z nią w domu sama. Cały dzień spędzi­ła w swo­im po­ko­ju. My­śla­łam, że śpi czy coś. Sta­ra­łam się nie ha­ła­so­wać. Pa­mi­ętasz, jaka cza­sem sta­wa­ła się… wy­co­fa­na.  Ale mi­nęło całe po­po­łud­nie, a po niej na­dal nie było śla­du. Za­pu­ka­łam do drzwi, i nic. We­szłam. Nie za­sta­łam jej w łó­żku. Po­my­śla­łam na­iw­nie, że gdzieś wy­szła. Może wy­do­sta­ła się przez okno i zo­sta­wi­ła mnie… Ale po­tem ją zo­ba­czy­łam. Le­ża­ła na dy­wa­nie jak ze­psu­ta lal­ka, moc­no obej­mu­jąc ko­la­na. Ada za­mru­ga­ła gwa­łtow­nie. Mu­sia­ła spa­ść z łó­żka.

[...]

Kie­dy by­łem mło­dym bo­ta­ni­kiem, za­dzwo­nił do mnie pra­cow­nik aka­de­mic­ki z Oxford­shi­re. Był eru­dy­tą, pro­fe­so­rem li­te­ra­tu­ry i języ­ków kla­sycz­nych, ale nie znał się na drze­wach, a w jego ogro­dzie rósł kasz­tan ja­dal­ny, któ­ry nie ra­dził so­bie naj­le­piej. Nie po­tra­fił usta­lić sed­na pro­ble­mu, więc po­pro­sił mnie o po­moc. Obej­rza­łem ga­łęzie i li­ście. Po­bra­łem prób­ki kory, spraw­dzi­łem ja­ko­ść gle­by. Wszyst­kie te­sty wy­szły bez za­rzu­tu. Ale im dłu­żej je ob­ser­wo­wa­łem, tym bar­dziej utwier­dza­łem się w prze­ko­na­niu, że pro­fe­sor miał ra­cję. Drze­wo umie­ra­ło. Nie mo­głem zro­zu­mieć dla­cze­go. Osta­tecz­nie chwy­ci­łem ło­pa­tę i za­cząłem ko­pać. Wła­śnie wte­dy do­sta­łem lek­cję, któ­rej ni­g­dy nie za­pom­nę. Oka­za­ło się, że ko­rze­nie drze­wa okrąża­ły jego pień, blo­ku­jąc prze­pływ wody i sub­stan­cji odżyw­czych. Nikt nie zda­wał so­bie z tego spra­wy, bo to wszyst­ko dzia­ło się pod po­wierzch­nią, nie­wi­docz­ne dla oczu… Nie ro­zu­miem – ode­zwa­ła się Ada. To się na­zy­wa ob­rącz­ko­wa­nie. Przy­czyn może być wie­le. W tym przy­pad­ku za­nim kasz­ta­no­wiec zo­stał za­sa­dzo­ny w ogro­dzie, rósł w okrągłym po­jem­ni­ku. Zmie­rzam do tego, że drze­wo du­si­ło się wła­sny­mi ko­rze­nia­mi. Po­nie­waż dzia­ło się to pod zie­mią, po­zo­sta­wa­ło nie­wi­docz­ne. Kie­dy nikt w porę nie orien­tu­je się w sy­tu­acji, ko­rze­nie za­czy­na­ją co­raz moc­niej uci­skać drze­wo, aż w ko­ńcu to dla nie­go za wie­le.

[...]

Ada zer­k­nęła na ojca. Su­ge­ru­jesz, że mam uda­wać ko­goś in­ne­go? To nie uda­wa­nie. Kie­dy mo­dro­sój­ka błękit­na wzla­tu­je w nie­bo, wy­da­jąc od­gło­sy my­szo­ło­wa rdza­wo­skrzy­dłe­go, na mo­ment się nim sta­je. Ina­czej nie wy­do­by­ła­by iden­tycz­ne­go dźwi­ęku. Ro­zu­miesz, do cze­go zmie­rzam? W po­rząd­ku, tato, przy­jęłam. Pój­dę tam i będę szy­bo­wać po kla­sie jak my­szo­łów. Cy­nicz­ny my­szo­łów – po­pra­wił ją Ko­stas z uśmie­chem. Ko­cham cię. Je­stem z cie­bie dum­ny. A je­śli te dzie­cia­ki zaj­dą ci za skó­rę, wspól­nie po­szu­ka­my roz­wi­ąza­nia. Nie przej­muj się, pro­szę. Ada po­kle­pa­ła ojca po dło­ni. W po­trze­bie do­ro­słych, aby opo­wia­dać ró­żne hi­sto­rie, było coś dzie­cin­ne­go. Na­iw­nie wie­rzy­li, że za po­mo­cą in­spi­ru­jącej aneg­do­ty – od­po­wied­niej fa­bu­ły za­pre­zen­to­wa­nej w od­po­wied­nim cza­sie – mogą po­pra­wić dzie­ciom hu­mor, zmo­ty­wo­wać je do wiel­kich osi­ągni­ęć i zwy­czaj­nie zmie­nić ich rze­czy­wi­sto­ść. Nie było sen­su tłu­ma­czyć, że ży­cie jest bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne, a sło­wa mniej ma­gicz­ne, niż im się wy­da­je.

[...]

Czu­ję, jak su­ro­wa zima za­czy­na od­pusz­czać, kie­dy koło pór roku znów za­czy­na się ob­ra­cać. Per­se­fo­na, bo­gi­ni wio­sny, wra­ca na zie­mię z gir­lan­dą srebr­nych kwia­tów zdo­bi­ących jej zło­te wło­sy. De­li­kat­nie stąpa nad zie­mią, w jed­nej dło­ni ści­ska­jąc bu­kiet czer­wo­nych ma­ków i sno­pów psze­ni­cy, a w dru­giej szczot­kę do od­gar­nia­nia śnie­gu i usu­wa­nia bło­ta oraz szro­nu. Sły­szę, jak roz­ta­pia­ją się ska­wa­lo­ne wspo­mnie­nia, a woda ście­ka z oka­pów, zdra­dza­jąc wła­sną praw­dę. Kap, kap, kap. W przy­ro­dzie wszyst­ko nie­ustan­nie prze­ma­wia. Me­ga­chi­rop­te­ry, psz­czo­ły miod­ne, kozy bez­oaro­we, za­skro­ńce zwy­czaj­ne… Nie­któ­re skrze­czą, ko­lej­ne pisz­czą, a jesz­cze inne kra­czą, ćwier­ka­ją, re­cho­czą albo wy­da­ją tre­le. Gła­zy ło­sko­czą, wi­no­ro­śle sze­lesz­czą. Sło­ne je­zio­ra opo­wia­da­ją hi­sto­rie o woj­nie i po­wro­cie do domu. Róże pnące śpie­wa­ją uni­so­no, kie­dy po­wie­je mel­te­mi [to gorący, północny, suchy i silny wiatr wiejący od maja do października, szczególnie w basenie Morza Egejskiego – przyp. aut.]. Sady cy­tru­so­we re­cy­tu­ją ody do wiecz­nej mło­do­ści. Gło­sy na­szych oj­czyzn ni­g­dy nie prze­sta­ją roz­brzmie­wać echem w na­szych umy­słach. Za­bie­ra­my je ze sobą wszędzie, do­kąd tyl­ko się uda­my. Na­wet dzi­siaj, tu­taj w Lon­dy­nie, po­cho­wa­na w tym gro­bie, sły­szę te same dźwi­ęki i bu­dzę się, drżąc ni­czym lu­na­tycz­ka, do któ­rej do­ta­rło, że nie­bez­piecz­nie da­le­ko za­pu­ści­ła się w noc. Na Cy­prze wszyst­kie stwo­rze­nia, duże i małe, wy­ra­ża­ją sie­bie. Wła­ści­wie wszyst­kie prócz bo­cia­nów. Cho­ciaż wy­spa nie znaj­du­je się do­kład­nie na ich mi­gra­cyj­nych tra­sach, od cza­su do cza­su kil­ka sa­mot­nych bo­cia­nów, ze­pchni­ętych z kur­su przez prądy po­wietrz­ne, spędza tam kil­ka dni przed wzno­wie­niem pod­ró­ży. Są duże, ele­ganc­kie i w prze­ci­wie­ństwie do in­nych pta­ków nie­zdol­ne do wy­da­wa­nia od­gło­sów.

[...]

Tam, skąd po­cho­dzę, od cza­su do cza­su ko­bie­ty, z przy­czyn oso­bi­stych, za­mie­nia­ły się w ten czy inny ele­ment na­tyw­nej flo­ry. Def­ne, Daf­ne, Da­ph­ne… Daf­ne, któ­ra od­wa­ży­ła się od­rzu­cić umi­zgi Apol­la, sta­ła się waw­rzy­nem. Jej skó­ra stward­nia­ła, two­rząc ochron­ną korę, jej ręce wy­pro­sto­wa­ły się w smu­kłe ga­łęzie, a jej wło­sy roz­pu­ści­ły w je­dwa­bi­ste li­sto­wie, pod­czas gdy, jak opo­wia­da nam Owi­diusz: „jej przed mo­men­tem szyb­kie jesz­cze nogi utknęły w wol­no ro­snących ko­rze­niach”. Lecz pod­czas gdy Daf­ne za­mie­ni­ła się w drze­wo, aby unik­nąć mi­ło­ści, ja przy­bra­łam po­stać drze­wa, aby mi­ło­ść za­trzy­mać. Po­wie­trze się ocie­pla, nie­bo nad Lon­dy­nem na­bie­ra nie­śmia­łe­go od­cie­nia błęki­tu. Czu­ję, jak bla­dy pro­mień sło­ńca prze­cze­su­je zie­mię, nie­zno­śnie wol­no. Od­ro­dze­nie wy­ma­ga cza­su. Le­cze­nie wy­ma­ga cza­su. Ale ja wiem i wie­rzę w to, że lada mo­ment mój uko­cha­ny Ko­stas Ka­zant­za­kis wyj­dzie do ogro­du z ło­pa­tą w ręce, być może znów ubra­ny w swo­ją sta­rą, gra­na­to­wą par­kę, tę samą, któ­rą ku­pi­li­śmy ra­zem w skle­pie vin­ta­ge na uli­cy Por­to­bel­lo, od­ko­pie mnie i wy­ci­ągnie spod zie­mi, trzy­ma­jąc mnie de­li­kat­nie w ra­mio­nach, a w jego pi­ęk­nych oczach znów uj­rzę wy­ry­te w jego du­szy śla­dy wy­spy na od­le­głym kra­ńcu ba­se­nu Mo­rza Śró­dziem­ne­go, śla­dy na­szej mi­ło­ści.

Elif Shafak, Wyspa zaginionych drzew

Romantyczna powieść obyczajowa Elif Shafak – tureckiej powieściopisarki, felietonistki, wykładowczyni akademickiej, a także aktywistki feministycznej przenosi akcję tej wyjątkowej opowieści do dalekiego i podzielonego już od ponad półwiecza Cypru – tej wciąż zantagonizowanej Republiki Greków i Turków – w umowne czasy ubiegłowieczne od końca ostatniej światowej wojny po dekadę nam współczesną w obecne stulecie. Na kanwie zakazanej miłości pomiędzy Turczynką Defne, a Grekiem Kostasem, tudzież ich dalszych, pokręconych przez burzliwą historię pojedynczych i wspólnych losów wyrasta ponad przeciętnie osobliwa historia po­spo­li­tej figi ja­dal­nej Fi­cus ca­ri­ca, której zdumiewające przemyślenia i dookolne wydarzenia ujmują metaforycznie tamten świat, który musiał odejść w niesławie. Powieść Shafak to głośny krzyk-sprzeciw wobec przemocy, przeciw wojnie i tych wszelkich wrogich postaw, które trudno skategoryzować w jakimkolwiek słowniku pojęć kulturotwórczych.  



powrót ››